DOM BIAŁY Powieść Pawła Kocka z francuzkiego przełozył Józef Ignacy Kraszewski Wilno 1883 ROZDZIAŁ I. TRZEY MŁODZIEŃCE. Było to koło połowy Lipca, roku tysiąc ośmset dwódziestego piątego; czwarta tylko co wybiła na zegarze gmachów Ministeryum Skarbu, a Kanceliści zamykając szybko szuflady w swoich stołach, pakując do teki papiery a pióra do piórników, porywali za kapelusze przestając myśleć o pracy, i oddając się zupełnie własnym interessom i przyjemnościom. W tłumie osób różnego wieku snujących się po korytarzach, jeden jegomość od lat dwudziestu kilku, ułożywszy pa – piery, pióra i ołówki, daleko porządniej niż zwykle młodzi ludzie, opyliwszy kapelusz i suknie, wziął pod pachę wielką tekę zielona, która zdaleka mogła na sekretarską wyglądać, i nadając swoje; twarzy wyraz dobroci i przyjemności, poszedł za tłumem cisnącym się do drzwi, kłaniając się na lewo i na prawo, witającym go towarzyszom, którzy doń uśmiechając się mówili: „Dzień dobry Robino!” (Robineau). Pan Robino (gdyż jużeśmy sie dowiedzieli o jego nazwisku, uszedłszy ze sto kroków, nabrał cale innej miny. Nadął się, podniósł głowę do góry, przyśpieszył kroku z wymuszeniem, a miejsce dobrotliwego uśmiechu, zastąpiła mina zamyślona i wielkie okazująca zajęcie – przycisnął silniej zieloną tekę, spoglądając protekcjonalnie na przechodzących – słowem nie wyglądał na kancelistę cego dochodu tysiąc pięćset franków, ale najmniej na Naczelnika bióra. Jednakże, mimo tak pysznego chodu Robino szedł do skromnego traktijeru, gdzie za trzydzieści dwa su (sous) dawano obiad, który mu bardzo smakował, bo na lepszy nie wystarczało; w tem przynajmniej Robino miał rozum: przestawać na swojem, jest to jedyny sposób uszczęśliwienia; a że bogaci skarżą się bezustannie, uboższym wypada miarkować swoje żądania, żeby im było tego dosyć co mają. Lecz przebywając ogród Pale-Rojal, przez który trzeba iść było do restauratora, Robino zatrzymany został przez dwóch młodych ludzi wystrojonych, którzy śmiejąc się zastąpili mu drogę. Jeden z nich mogący mieć około lat dwódziestu czterech – był wzrostu wysokiego, szczupły i cokolwiek zgarbiony; jak zazwyczaj ludzie dobrego wzrostu, którzy nie służyli w woj – sku. Mimo tego chód jego lekki, a we wszystkich poruszeniach, maluje się pewien rodzaj zaniedbania oddychający prostotą i wesołością zachwycającą. Przyjemna twarzyczka, niebieskie oczy, blond włosy spadające na czoło wysokie i dumne, czynią go wcale przystojnym chłopcem, lecz bladość jego, cóś nakształt siniaków pod oczyma, a nawet wyraz twarzy, okazują że już użył życia, i postarzał uczuciami i roskoszą. Towarzysz jego mniejszy jest wzrostem, rysy ma mniej regularne, ale piękniejszym jest podobno; czarne ma włosy, oczy choć ciemne maja jednak wyraz pociągającej słodyczy; głos jego i uśmiech dokończają tego, co oczy zaczęły. Nie przebija się w nim tyle wesołości, tyle żywości, ile w drugim, ale też nie zdaje się być już tak zużytym wszystkiemi przyjemnościami życia, jak on. Na widok dwóch młodzieńców, Kancelista rozjaśnił czoło, ścisnął co prędzej rękę blondyna, wołając: „Eh! to Alfred de Marsej (Marcey), bardzom rad żeśmy się spotkali... i pan Edward!... zdrowie jak widać zawsze dobrze służy... pewno na obiad, i ja także...” Ten, którego Robino ciągle ściskał za rękę, i którego twarz szlachetna i pełna dowcipu, okazywała jednak trochę skłonności do żarła, spoglądał z uśmiechem na kancelarzystę – a w tym uśmiechu było trochę złośliwości, za którą możeby się kto uraźliwy rozgniewał, gdyby w ten moment nie zawołał otwarcie i wesoło: – „Poczciwy Robino!... Cóż sie z tobą dzieje?... Mój przyjacielu, teraz jużtak wysokich kapelaszów nie noszą... eh fe! to jeszcze przeszłoroczne, ale to zapewne żebyś się wyższym wydawał?... a poły!... aj! aj!”. wyglądasz jak szla – chciura... któż cię tak u djabla ubiera? cofnąłeś się pol wieku w tył twoim ubiorem!. Robino przyjmuje za dobrą monetę te żarty, i puszczając nakoniec jego rękę, odpowiada dobrodusznie. – „Łatwo to wam, mości panowie bogaci, mając pięćdziesiąt lub sto tysięcy liwrów intraty, iść za modą, pilnować najmniejszych odmian w kroju sukni, lub w kapeluszu, a biedny kancelarzysta mający sobie tylko sto luidorów pensii!... Jednakże – wkrótce mam dostać rangę. Sami pojmujecie, że trzeba porządku, oszczędności, kiedy niechcemy robić długów; a wreszcie, nigdym się bardzo nie zajmował ubiorem!... Wcale nie mam pretensyj, dla mnie – mój Boże! byleby czysto, co mi to znaczy, czy suknia dłuższa, czy krótsza? „ – „O! filozofujesz Robino!... a te loczki tak symetryczne z obydwóch stron!” – „Ja ich nigdy nie zawijani, same się kręcą!” – „Dajże pokój, założyłbym się, że spać nic pójdziesz póki ich nie pozakręcasz!...” – „Ot, to proszę!...” – „O! znam ja waszeci, z tą udaną obojętnością!... Tak to i w szkołach bywało.:. on mało dbał co dadzą na obiad;... a potem udawał chorego, ażeby go bulijonikiem karmiono!...” To mówiąc, młody człowiek obraca się do towarzysza, który się niemoże wstrzymać od śmiechu, gdy tymczasem Robino, dla odmienienia rozmowy, przerywa: „No, panie Edwardzie, jakże idzie literatura, teatr?... zawsze się. zapewne powodzi?... przywykłeś do tego?...” Edward skrzywił się trochę, a Albert zawołał śmiejąc się do rospuku: „Właśnie w porę o powodzeniach go zagadnąłeś;... tożeś to w słabą żyłkę natra – fił!... Czyliżeś po zmarszczonem czole, po tym nosie spuszczonym na kwintę, nie poznał autora, któremu się wydarzył przypadek!... który padł ofiarą intrygi! którego sztuka, mówiąc krócej, upadła! – „Ba! czy to być może?... Jakto? panie Edwardzie, nieudało ci się?” – „Tak mój panie – „odpowiedział Edward z westchnieniem. – „Ach to pociesznie!...” – „Znajdujesz to śmiesznem?...” – „Nie... nie chciałem mówić źe to dziwnie;... ty, któremu się tak powodziło... Wiec ta sztuka złą być musiała?... to jest... niepodobała się?” – „Tak mi się zdaje, kiedy ją wyświstano!” – „Juź ja tam nie wiem, jaką była twoja sztuka, ale pewny jestem, że gorszą być nie mogła nad te, na której byłem pozawczoraj w teatrze Fejdo... Wystaw sobie – galimatias!... wchodzą... wy – chodzą;... koniec końcem musiało to być porządnie głupie, kiedy ja co nigdy nie świszczę, niemogłem sie wstrzymać od tego... syczałem jak grzechotnik.” Alfred wstrzymywał się kilka minut od śmiechu, lecz nakoniec wybuchnął biorąc się za boki, a Edward układając minę zadowolniona, rzekł: – „Bardzom panu wdzięczen, żeś sie także przyłożyć raczył do obalenia mojego dzieła,” – „Jakto!... więc – więc to było twoję? zawołał Robino wytrzeszczając maleńkie, czarne oczy.” – „Tak, tak! dodał Alfred, na jego to sztuce syczałeś jak grzechotnik!...” – „Ach! mój Boże, mocno mie to martwi!... Gdybym się był domyślił;... ale.. to twoja wina, było mi przysłać bilet, rzeczy inaczejby poszły... Teraz przypominam sobie, że tam było wiele dowcipu, kilka scen przewybornych... mo- cno mie to martwi, panie Edwardzie...” – „Bądź pewny, ze ja się za to bynajmniej nie gniewam – parę świśnień mniej, więcej – co to znaczy!... mojem zdaniem w teatrze lepiej runąć porządnie od razu, – jak trzymać się na włosku przez kilka reprezentacyj.” – „„Więc mi tego mieć za złe nie będziesz? „– „Nie! odpowiedział Alfred, okazałeś mu przez to moc twojej przyjaźni, kto się kocha, ten się kłóci!... A z resztą, najsławniejsi wodzowie nie jedną bitwę przegrali;... nieprawdaż Edwardzie?..; Poszedłbym o zakład, że od pozawczorajszego wieczora, powtórzono ci to z pięćdziesiąt razy.” Edward uśmiechnął się; lecz ta. razą, już z dobrego serca wziął znowu za rękę swego przyjaciela, ktory patrząc na Robina, uśmiecha się złośliwie. – „Zawsze jesteś zatrudniony, Bobi – no?” – „Oh! zawsze;.. robotę mamy piekielną:.. Szef bióra polega na mnie... wie... ze w chwilach pracy znajdzie mrę zawsze koło siebie...” – „Cóz tam masz w tej ogromnej tece, ktora tak ściskasz pod pacha?... Czy nie myślisz dzisiejszego wieczora grać roli notaryusza?...” – „Nie, to nic dla zabawki, to robota, którą niosę z sobą...” – „Do licha!” – „Arcy pilna robota, czasami i nocą siedzieć musze;... lecz za to pewny jestem awansu!..” Alfred nic nic odpowiada: zagryzł tylko usta, spojrzał na Edwarda; i po kilku chwilach rzekł: „A miłostki, Robino, jak idą?... Ucz masz teraz kochanek?” – „Oh! w tem to ja mam rozum, wielki rozum; naprzód ze nie jestem w stanie tracić na kobiety; powtóre, choćbym i mógł, tobym tego nie zrobił;... ja wtem nie smakuję... Lubię zęby mie kochano dla mnie tylko samego, nic dla moich pieniędzy!...” – ‘„Zapewne, nie przeczę, ześ godny ubóstwienia.” – „Ale ja nie mówie wyraźnie, zęby mnie ubóstwiano; lecz zadam tej sympatyi... tego zupełnego oddania się... tego... go... Ah! śmiejesz się!... nie wierzysz w prawdziwą miłość!...” – „Ja? o! bardzo przepraszam, ja wierzę we wszystko, w co tylko chcesz, za dowód nawet powiem ci, ze mi się zdaje, iź kocham wszystkie ładne kobietki; nieprawdaż Edwardzie?... Ale! zapomniałem – z nim teraz o kobietach mówie me można.” – „Jakto! czy i na tem upadł? zawo łat Robino śmiejąc się sam ze swego dowcipu.” – „Nie... ale właśnie – ostatnia jego kochanka uciekła z jednym Anglikiem, i Edward przysięga, ie już więcej szwaczek kochać nie będzie...” – „Ah! wiec to była szwaczka!... a przysiągłbym, żeś jej nigdy niczego nie odmówił;... boś ty bardzo wspaniały... a ona porzuciła cię, dla jakiegoś Anglika, który jej powóz obiecał; Otoż to szalej za kobietami!... – „A za kimże szaleć?... Co do mnie, choć mię kobiety często oszukują, ja się zato na nie, nie gniewam;... bo, koniec końcem, kochanka która nas porzuca, dozwala nam wybrać sobie drugą, gdy tymczasem stała, tak nas uplącze, ze nie wiemy jak się od niej uwolnić!” – „Otoż to rozumowanie płochych; przerwał Edward; o! ty zawsze w miłości będziesz szczęśliwym Alfredzie: bo nigdy prawdziwie kochać nie będziesz!” – „To prawda, rzekł Robino, on bieży tylko za roskoszą, nie za uczuciem; a będąc jak on bogatym, dobrego urodze- nia i jedynakiem, kiedy ojciec pozwala robić co się zamarzy, nie brak roskoszy. Ja, moi panowie, umiem się ograniczać: nie jestem wybredny, nie dbam o przepych i honory. Do szczęścia potrzeba mi tylko miejsca zyskownego, a choć to trochę trudzące, ale ja lubię pracę... a nim się oźenie, chce mieć kochanko czuła, przywiązaną, nie kosztującą mię ani grosza, na której wierności mógłbym polegać, bo jestem strasznie zazdrośny.” – „I gdzież ten skarb znaleść, Robino?” – „O! łatwo; wprawdzie, nie szukam go miedzy szwaczkami i służącemi!... – Ale, przepraszam moi panowie, zagadałem się z wami, i zapomniałem zupełnie, że mnie czekają z obiadem, na ktory jestem od ośmiu dni zaproszony... Pewnoby tam nie usiedli do stołu bezemnie, a ja niechce zęby na mnie czekano tak długo...” To mówiąc, Robino zbliżył się do Alfreda, żeby mu podać rękę, a Alfred korzystając z chwili, chwyta tekę, którą pisarek trzymał pod pachą. – „Moja teka... teka moja!... zawołał Robino, do sto djabłów proszę nic żartować!...” – „Założyłbym się że w niej sam tylko biały papier, rzekł Alfred trzymając tekę; no Robino, o zakład, chceszze wygrać u mnie smaczny obiadek u Wery?” – „Ja... nie zakładam się o obiady... Pilno mi, oddaj tekę... proszę tam nie zaglądać... są to tajne prace...” Ale Alfred nie słucha, i rozwiązując tekę, pokazuje Edwardowi cztery poszyty listowego papieru, trzy laski laku, ołówek i dwa papiery szpilek. – „Nad tem wiec trawisz nocy? rze – cze Alfred, a Edward polega od śmiechu, mszcząc się za wygwizdanie swojej sztuki...” Robino udaje zadziwienie i woła: – „Ach! mój Boże, musiałem się pomylić, wziąłem jeden poszyt zamiast drugiego... tyle ich mam przed sobą!... Niezmiernie mi to popsuto szyki, i gdyby nie obiad, na który mnie czekają, powróciłbym do bióra” – „Oddaję, Jaśnie Wielmożnemu Panu, jego tajemne praco, odpowiada Alfred oddając mu tekę, a Robino bierze ją pod pachę, i chce się oddalić, dla uniknienia żartów, które mu niechybnie grożą, lecz Alfred zatrzymuje go. – „Spodziewam się, Robino, że się nie gniewasz?” – „Ja!.. miałbym się gniewać... i za coż?.. ty lubisz śmiać się, żartować, ja także, kiedy mi czas wystarcza.” – „Tak, wiem że zresztą jesteś dobry chłopiec; ale Słuchay, żebyś mi dowiódł, iż się nie gniewasz za to, żem sprofanował niegodnem okiem tekę administracyjną, przyjdź dziś wieczór do mnie... do naszego domu; mój ojciec daje wielki wieczór... dalibóg niewiem na jaką pamiątkę; ale to wiem tylko, że będą tańce, gra, ładne kobietki. Mimo twoich powszednich miłostek, jesteś także amatorem, trzeba przyjść... Edward, mi obiecał, że także bedzie z nami; ogramy go, to przynajmniej zapomni o nieszczęśliwym losie swej sztuki... A z resztą; kto wie? może znajdzie w licznem gronie jaką piękność, której spojrzenie zagładzi w jego sercu pamięć zdrajczyni... No... coż? przyjdziesz??” Robino cały zajaśniał radością, kiedy Alfred mówił do niego, porywa go za rękę, i ściska silnie, mówiąc: – „Mój przyjacielu... zaiste!,.: wszelako... umiem czuć... to zaproszenie... proszenie... szenie...” – „Dajże pokój tym komplementom! bez ceremonii! chciałem cię prosić na piśmie... ale ja tak jestem roztrzepany... zapomniałem o tem... Więc będziesz?...” – „Niezawodnie, będę miał honor... i jestem...” – „No; stało się, bądźże wieczorem, będziem się starali zabawić, co nić zawsze łatwo na wielkich wieczorach...” To mówiąc, Alfred porywa swego towarzysza, oba skłonili się kanceliście, i oddalają się śpiesznie, zostawując naszego pana Robino w ogrodzie Pale-Rojal, tak zajętego uczynionem mu zaproszeniem i wieczorem który ma przepę – dzić u Barona de Marsej, że gdyby nic wysokie brzegi sadzawki, które go zatrzymują, wpadłby prosto na fontannę, idąc do traklijeru. ROZDZIAŁ II. MODNIARKA – UBRANIE. Robino przybył do swego skromnego Restauratora, którego sale pełne są osób jak zwyczajnie, bo więcej zawsze ubogich niż bogatych, nie idzie za tem ażeby wszyscy bogaci chodzili do najlepszych traktijerów, ale to pewna, ze w tańszym traktijerze, ludzie mają lepszy apetyt, na którym zbywa w złoconych salach. Chleba dają ile kto chce, i stołownicy nie oszczędzają go, wołając ze wszystkich kątów salonu – „Chłopcze! chleba! – „ Robino który zwykle nie mato jada, dziś utracił apetyt, je rosół nie ganiąc go wcale ze nadto słony, co niezmiernie dziwi służącego, nareście, gdy ten pyta go, co chce jeść więcej, Robino odpowiada. – „Co chesz! ale śpiesz się... nie mam czasu... dziś idę na wieczór do Barona de Marsej – jeszcze się muszę ubierać.” – „Może pan rozkaże beef-steck z jabłkami, odpowiada posługacz dbając mało o to, czy jego stołownik pójdzie na wieczór do jakiego Barona, czy nie – a Robino spogląda poważnie w około, żeby się przekonać czy kto uważa to, co powiedział, i czy nań patrzą z większem uszanowaniem. Lecz napróżno toczy wzrok ciekawy po przyległych stołach, otaczający go nadto są zajęci zmiataniem z talerzów, żeby mogli na swoich sąsiadów uważać – w traklijerze gdzie dają jeść za 32 su, jeden drugiemu nic robi ambarasu. „Riobino widząc ze się nikt nim nie zajmuje, chociaż znowu z baronostwem wyjechał, zajada śpieszno pozostałe trzy potrawy; a służący przynosi mu deser. Tu kancelista porywa się z krzesła i biorąc tekę pod pachę, odchodzi od stołu, mówiąc: – „Chłopcze! to dla ciebie..; napijesz się za moje zdrowie...” Potem leci jak szalony przez salę, trącając gości po drodze, którzy się na jego nieuwagę uskarżają – a chłopiec spogląda z kwaśną miną na orzechy i figi, których ma się napić. Robino przyszedł nareszcie na ulicę Świętego Honorijusza, gdzie mieszka; zbliżając się do domu, w którym na dole jest magazyn mód, zwalnia kroku, jego oczy zdają się chcieć przebić na wylot żółtą floransową firankę, ukrywającą przed okiem przechodniów, panienki pracujące w sklepie. – „Tam do djabła, mówi Robino sam do siebie, dopiero szósta, Franusia nie prędko wyjdzie z magazynu... a lak mi jej pilno potrzeba!... Gdyby ten trzpiot Alfred był mi kilką dniami wprzódy oznajmił, byłbym się na len wielki wieczór przygotował i nicby nic brakło. – Ci panowie bogacze, nigdy o tem nie myślą, że nie wszyscy tyle mają, co oni... Ot niewiem czy mam białą kamizelkę i jedwabne pończochy?... Czy mamże jedwabne pończochy?... Ach! mój Boże! pożyczytem je Franusi, kiedyśmy ostatnią razą szli na teatr... i jeszcze mi ich nie oddała... To oczywiście na tem się skończy, że ona mię ze wszystkiego ogołoci!.. Nadto jestem wspaniały... Ale, broń Boże ona te pończochy podarła, damże ja jej.. Bo to; ma – jąc tylko pięćset franków pensyi, kiedy się z tego trzeba utrzymać, i wygrać jakaś rolę na świecie, nie można opływać w jedwabne pończochy, niepodobna!... A prócz tego, od niejakiego czasu, w karty mi się nic powodzi.. O! mój Boże! jak ja będę bogaty, nic będę robił tyle ambarasu, nic będę dumnym i zuchwałym... a kiedy roi wypadnie być gdzie na wielkim świecie, nic będę tak się troszczył o pończochy.” Takie robiąc uwagi, Robino stanął na przeciw magazynu, ale drzwi są zamknięte; prawda że z za firanek widać gdzie niegdzie kawałek głowy, rękę, twarz; ale w sklepie pracuje sześć panien, a kiedy sama pani jest w domu, trzeba patrzeć na robotę, niema czasu gawronić przez szybki. Robino mija sklep i decyduje się iść uliczką, na którą wychodzą tylne drzwi magazynu. Tam sta – nąwszy, przechodzi się czas niejaki, kaszlając mocno, kiedy się ku drzwiom zbliża, i niespokojnem okiem poglądając coraz na srebrny zegarek zawieszony na szyi, na ładnej niebieskiej morowej wstążeczce. Wszystkie sześć panien pracujących w magazynie mieszkają w tymże domu. Dwie w pokoju przyległym samej pani, a reszta w izdebce na piątym piętrze, nad głowami pana Robino. Panna Franciszka jest z liczby ostatnich. Robino wie dobrze, że Franusia idąc do swojej izdebki, musi przechodzić tą uliczką; ale Franusia wraca aż o dziewiątej, a on lak długo czekać na nią nie może. Dalekoby lepiej było wejść do sklepu, i poprosić panny Franciszki, ażeby wyszła na chwilkę, aleby to go poróżniło na zawsze z jego kochanką; bo równie jak wszystkie modniarki, Franula pilnuje się moralności, a choć ma kochanka, to tylko dla tego, że każda go mieć musi, i że gdyby nic miała, żartowanoby z niej, ze niema z kim pójść w Niedzielę na przechadzkę. Lecz, wciągu tygodnia, sama pani, trzyma w ryzie panienki i ręczy. za ich cnotę od ósmej rano, do dziewiątej wieczorem. Wykaszlawszy się napróżno w uliczce, Robino namyślił się iść na górę, odnieść tekę, i zawinąć się koło ubrania. Wlecze się tedy przecz cztery piętra schodów brudnych i ciemnych, jakich jest niemało na ulicy Świętego Honorijusza; wchodzi do swojego mieszkania, składającego się z dwóch pokoików, z których pierwszy zastępuje przedpokój, garderobę i kuchnią, a drugi sypialnią, salon i pokój bawialny. W pierwszym pełno gratów: drugi nieco ozdobniej urządzony, każda rzecz ma swoje miejsce, wszystko w porządku, co jest rzeczą rzadką u kawalera. Robino otworzył komodę, z jednej szuflady wyjmuje cały czarny garnitur odświętny, białe spodnie, i, o radości! – kamizelkę białą świeżuteńką. Wszystko to rozesłał na łóżku, przejrzał się z ukontentowaniem w zwierciedle nad kominem, a zwierciadło jak zwykle pokazało mu, twarz pękatą, małe czarne oczki, okrągły nos potężny, usta malutkie, czoło niskie, gęste blond włosy i zagryzione wargi. Panu Robino zdaje się to wszystko bardzo powabnem, uśmiecha się do siebie, robi miny, kłania się wdzięcznie, woła: – „Bardzo dobrze wyglądam! – a jak się ubiorę, będę mógł zrobić wielkie wrażenie.” Po kilku chwilach przeglądania się w zwierciedle powraca do komody, przerzuca we wszystkich szufladach do góry nogami, i znowu wota: – „Otoż wyraźnie niemam jedwabnych pończoch!... mógłbym to ja wprawdzie kupić; jeszcze mi się z tego miesięcznej pensii zostało dwadzieścia trzy franki... ale mi to będzie zawadzać, nie będę mógł już grać w karty. Wiem pewno, że gdybym poprosi! Alfreda, nieodmówiłby mi pożyczyć, ale niechce się pokazać gołym; a nakoniec, mając bardzo piękne jedwabne pończochy, nacóżbym miał drugie kupować? Już to koniecznie trzeba żeby mi je Franusia oddała; jak nie... to kwita między nami, pokłócim się na zawsze, i skończą się lekcije na gitarze. Podwójnie na tem utraci, nie tak to łatwo znaleść kochanka, któryby grał na gitarze, i razem był jeszcze tak grzecznym, żeby uczyć swoją kochankę.” Robino bierze gitarę zawieszoną w kącie pokoju, zbliża się do otwartego okna, które na dziedziniec wychodzi, i nóci jakaś piosnkę, towarzysząc sobie na swoim ulubionym instrumencie. Kiedy Franka iest w swojej izdebce na piątem piętrze, gitara zwykle jest znakiem, że Robino czeka na nią; ale ze sklepu tej muzyki nie słychać – sklep nisko, okno na czwartem piętrze!!.. Pośpiewawszy trochę, Robino spojrzał znowu na zegarek, tupnął nogą z niecierpliwości, i znowu rusza pochodzić po uliczce, kiedy nagle któś do drzwi zapukał – „To ona! musiała mnie usłyszeć „, zawołał i leci otworzyć. Lecz zamiast niej, widzi młodego pisarka, kochanka jednej z towarzyszek Franusinych. – „Czy już są na górze?” odzywa się przychodzący nie wchodząc nawet i wygubiając głowę przezedrzwi do środka pokoju. – „Kto? co?...” – „A, te panny... chciałbym koniecznie pogadać z Tena?dą, wstępowałem na los do ich pokoju, pukałem, nikt mi nie odpowiadał; lecz zchodząc ze schodów usłyszałem głos twojej gitary, a wiedząc że uczysz na niej grać pannę Franciszkę, sądziłem, ze są wszystkie u ciebie?” – „Niestety! nie; – są dotąd w sklepie, ledwie za dobrą godzinę powrócą na górę; niezmiernie mie to martwi, bo i ja mam pilny interes do Franusi.” – „To, czyż niema sposobu, żeby im oznajmić, że my tu jesteśmy i czekamy?” – „Och! broń Boie byśmy poszli do sklepu, gniewałyby się; jest to najmocniej zabronionem, a potem, i jabym sam tego nigdy nie zrobił... Będąc w publicznem urzędowaniu, trzeba zachować decorum; teraz osobliwie, niezmiernie na to maja oko.” – „To też można nie wchodząc do sklepu, zwabić te panny,” – „Doprawdy, od godziny już jestem w domu, i nie wiem co sobie z tem począć!..” – „Czekajże no!... mnie nigdy nie brak sposobów, czy jest w tym domu oddźwierny?” – Nie – „Tem lepiej, można co chcąc dokazywać... Czy niemasz dwóch lub trzech talerzy?” – „Talerzy, to się nie znajdzie, bo ja nigdy w domu nie jadam. „– „To moie, salcierke, albo waskę... co chcesz,” Robino szuka w szafie i wynosi salaterkę porcelanową i fajansowy talerzyk, mówiąc: „Tyle tylko znalazłem.” – „Doskonale! odpowiada pisarek biorąc te dwie rzeczy.” – „Cóź z tem zrobisz?” – „Zobaczysz, idź za mną, i jak będziem koło sklepu, krzycz razem ze mną na całe gardło.” To mówiąc zbiega szybko, trzymając w jednym ręku talerz, w drugim salaterkę; Robino idzie zanim, pełen cie – kawości, co to z tego bedzie?... Wszedłszy na pierwsze piętro, piszczyk zaczyna krzyczeć – „Złodziej, złodziey, ratuycie!” i Robino krzyczy także; potem gruchocze o ziemię talerz w uliczce, Robino leci za nim, żeby go przytrzymać, wołając: „– Do milijon djabłów! dosyć tego, nie tłuczże galeterki!” Lecz już za późno, już salaterka doznała losu talerza, rozbiwszy się na tysiąc kawałków – na ten krzyk i hałas wszystkie panienki wybiegają ze sklepu, żeby się dowiedzieć, co się stało. Na widok panien piszczyk pęka od śmiechu – „Tak i ja mówiłem, że was od roboty odprowadzę.” – „A! to tylko tak na oszukaństwo!! zawołały panny ze śmiechem, a Robino pogląda smutnie na resztki swojej salaterki i mruczy – „Tak! to piękny sposób!... o! drugi raz ja mu nie dam mojej porcelany, temu jegomości.” Panny śmieją się w najlepsze; a piszczyk już rozmawia z panną Tena?dą, Robino zbliża się także do Franusi, gdy głos – „Pani idzie!” daje się słyszeć! modniarki znikły jak wymiótł, a oni zostali się sami w uliczce. „Otoż i poszły znowu!...” rzekł Robino – „Ale, ja powiedziałem Tenaidzie co chciałem...” odpowiada pisarek i wybiega rad ze sposobu, gdy tymczasem Robino, który nierozmawiał nanet z Franusią, i dostał tylko w zysku stłuczony talerz i salaterkę, powraca na górę, klnąc całem piekłem wszystkich pisarków i wszystkie modniarki. Znowu robi przygotowanie do ubrania, i decyduje się już nareszcie pójść kupić jedwabne pończochy, gdy ktoś dwa razy zlekka do drzwi zapukał i Franusia wchodzi nakoniec do pana Robino. Jest to sobie tęga dziewka mogąca mieć lat może dwadzieścia cztery, mocno rumiana, jasno blondynka, z oczyma na wierzchu głowy, niskiego wzrostu; lecz w ruchu znać jakąś pewność, która mocny charakter znamionuje; wziętoby ją nawet za odważną, gdyby nie nosiła spódnicy. – „No coż tam, mój miły? co to za sposób tłuc talerze, żeby nas zobaczyć?.; Boże, mój Boże! co za zbytek! pannom się to bardzo podobało!...” To mówiąc Franusia rzuca się na sofkę stojącą na przeciw łóżka i zajada wiśnie, które w chustce przyniosła. – „Jeżeli myślisz, ze to mój wynalazek, to się bardzo mylisz „, odpowiada trochę zagniewany Robino;”to ten pisarek, nic mi nie mówiąc... Nie rzucajże mi pestek na pokój! bardzo proszę...” – „Wielka rzecz, to się zamiecie – Mój Boże! miejże przecię uwagę, wolałżebyś, żebym je połykała narażając się na Bóg wie jakie następstwa... nic prawdaż, mój mileńki?... Cóż to ci się siato, dzisiaj Raul.. spuściłeś nos na kwintę... czy masz jakie tajemne zgryzoty?...” – „To, wcale niema z czego żartowaći śmiać się...” – „Ale i ja też płakać niemam ochoty... Jeżeli chcesz żebym płakała, zagraj mi jaką scenę z melodrammy, naprzykład Pana Trugelę z Celiny... Jak się będziesz miał zabijać, to ci pestką wnoś rzucę... -” Proszę, bardzo, Franusiu, nie bredź...” – „To chodźże tu, siądź koło mnie, mam ochotę cię uszczypnąć... dziś radabym szczypać a szczypać” – „Ale ja do tych figlów nie mam wcale czasu...” – „Otoż to grzeczny kochanek, a pięknie...” – „Dziś idę na wieczór do mego najlepszego przyjaciela Alfreda dc Marsej, syna Barona de Marsej... który ma sto tysięcy liwrów intraty.” – „Ehe! to to dla tego, nie można już Waszeci i w oczy spojrzeć... dla tego to potłukłeś swoją porcelanę! juściż to naturalnie, poszedłszy na wieczór do Barona, to już potem i jeść nie trzeba. O! podrosłeś też znacznie.” – „Ależ, proszę cię, słuchaj, Franusiu... „– „Czy nie myślisz płakać?” – „Nim pójdę do Barona dc Marsey; trzeba mi się wystroić – „No! no! rozumiem, chcesz żebym ci założyła papiloty!...” – „Papiloty... tak.:, bardzo rad będę... prawda..; umiesz to doskonale.” – „Zaczyna się łagodzić!” – „Lecz jest jeszcze druga rzecz pilna, trzeba mi koniecznie moich jedwabnych pończoch, którem ci przeszłej niedzieli pożyczył.” – „A.! pończochy jedwabne?...” – „Tak. mościapanno.” – „Ba! jeśli one, tak prędko idą, jak poszły odemnie, to już mu – szą być daleko!...” – „Co? co Iakiego?” -”To jest, że ja pożyczyłam je Fedorze, która grafa jakąś rolę w komedii, a ta przyznała mi się, że je pożyczyła, jednemu z przyjaciół, któremu były potrzebne na jakieś wesele – lecz że ten pan przyjaciel, ma ogromne łytki, zdejmując je, podarł...” – „Ach! Jezus Marija, otoż to pożyczanie!...” – „Właśnieżby się kto domyślił, że kochanek upomni się o ta, co pożycza?...”‘ – „Ale, mościapanno, nie jestem kapitalista, nic jestem kupiec, ja nigdy przed waćpanną bogacza nie udawałem.” – „Oczywiście!... No! łapaj.. Raul!...” – „No, bardzo proszę pestek mi nie rzucać... Co tu robić – już ósma... prawda że na wielkie wieczory, poźno się przychodzić zwykło.” – „Najlepiej przychodzić aż nazajutrz, to jeszcze lepszą ma minę.” -”Ależ ja sądziłem, ze będę miał te pończochy.” – „Trzeba nowe kupić, tu naprzeciw przedają...” – „Tak! kupić, to łatwo powiedzieć... nie trzeba mię było narażać, na stratę dwunastu franków przeszłej niedzieli w traktijerze.” – „W przyszła stracim piętnaście, mój mileńki.” – „Tobie, bo zawsze zechce się tego, co najdroższe.” – „Bo też niema nic nadto drogiego dla mnie, zdaje się żem tego warta!” – „Otoż, naprzód jeśli kupię pończochy, to będziem się musieli pożegnać z pięknymi projektami, któreśmy ułożyli na przyszłą Niedzielę – oznajmuję...” – „Zaczynam się rozczulać.” – „No. no, uspokój się – bardzo jesteś szczęśliwy, że masz kochankę z ima – ginatywą. Zostań tu, zacznij się ubierać od góry... Ja się zajmę dołem...”. – „Ach! kochana Franusio, jakżeś dobra!...” – „Daj mi pięć lub sześć seksternów welinowego papieru.” – „Na, masz, właśnie z bióra przyniosłem, może chcesz laku... na, trzy laski...” – „Dawaj, dawaj, tym to ja sobie zaskarbiam łaski jejmości... gdyby nie to, niepuściłaby mię tak wcześnie od roboty;... ale dziś, powiedziałam, że mam mingrenę, a że jestem w łaskach, kazano rai iść się położyć!” Franusia porywa papier i lak – i skacząc wychodzi; on tymczasem rozbierać się zaczyna i mówi: „A doprawdy że to dobra dziewczyna... i dowcipna, ta Franusia... Prawda, ze cokolwiek żywa, trochę łakoma, lecz zresztą, szaleje za mną; w ogieńby poszła, gdyby wiedziała że mi tym przyjemność zrobi. Dla mnie, odmówiła margrabiom, fabrykantom burakowego cukru, wekslarzom; a ja, tyle tylko, ze ją na spacer wodzę... To nie lak jak szwaczka pana Edwarda, która dla jakiegoś Anglika, go porzuciła... Ach! ach! Nie bardzo mię to gniewa, bo też on chce panka udawać... Ma, zdaje mi się tysiąc talarów rocznego dochodu;... nic jest to, tak bardzo wiele!... Ale on układa sztuki, opery komiczne, wodewile;... to jest trzecią, lub czwartą część wodewilów... I! mój Boże! gdybym ja miał tylko czas, i jabym pisał... i pewno nie tak jak on. Ale kiedy człowiek siedzi w biórze od dziewiątej do czwartej, i pracuje, nie można mieć z Muzami doczynienia? – O! kiedy będę szefem, lub zastępcą szefa, to co innego, będę miał czas. Ten Alfred to szczęśliwy!... Jedynak, ojciec Baron, blisko sto tysięcy liwrów in traty!... I, jak to się złożyło!.. Alfred stracił matkę, kiedy był dzieckiem jeszcze; ojciec jego w kilka lat później znowu się ożenił; mógł mieć dzieci, ale ich niema; zamiast tego, żona jego, ubóstwiana, umiera po trzech lalach pożycia; a Baron, stroskany śmiercią swej powtórnej żony, przysięga, że się więcej nie ożeni... i dotrzymuje słowa, chociaż jest jeszcze nie stary. Jak się to wszystko dobrze dla Alfreda złożyło!... Oj! mnie to się tak nie uda!... Mam ja jednakże gdzieś stryja, który lata po świecie, jak mi mama umierając mówiła; stryja, który chciał się dorobić majątku, pojechał tam gdzieś do Indyi, do Peru; zresztą niewiem gdzie – ale ba! djabli go wiedzą, może skoczył z Niagary!.. Podobno to tylko w komedijach te stryjaszki przybywają prościuteńko na samo rozwiązanie, żeby niewinność do więzienia nie poszła. Zresztą, niejestem dumny; jestem filozof... dość mi tego co mam.. Ale żebym tylko jeszcze miał te jedwabne pończochy, byłbym nierównie szczęśliwszy. Niech no mi tylko przyjdzie zkąd bogactwo, a zobaczymy z jaką krwią zimną go przyjmę. Otożem się przecie i rozebrał, a Franusia nie wraca... a tu nie można zawiązać chustki, póki się nic obuję i nie ufryzuję, szczęściem, że to teraz Lipiec, nie dostanę kataru.” Dla zabicia czasu, Robino znudziwszy sobie chodzenie po pokoju, ubrany jak do rosołu, bierze gitarę. Ledwie zaczął drugą strofę piosnki Belizarijusz, kiedy śmiech mu ją przerywa. Franusia otworzywszy drzwi na roścież, weszła po cichu, i bierze się za boki widząc Belizarijusza w koszuli. – „A! mój Boże, mój miły, jak ci to tak ładnie!” zawołała Franusia śmiejąc się ciągle „wielką mam ochotę zwołać tu wszystkie panny, żeby się temu obrazowi przypatrzyły.” – „No! no, daj temu pokój, nie wołaj nikogo... nie pochlebiając sobie, zbudowany jestem, tak, że pewnoby się mnie niezlękły.” – „Wyglądasz jak Bachus.” – „No! a pończochy, moja droga.” – „Na, mój trubadurze, zdaje się że nie szpetne?” Franusia rzuca na kolana panu Robino czarne pończoszki jedwabne; on je ogląda i woła: – „Ale to kobiece?” – „Naturalnie, bom je pożyczyła od Adeliny. „ – „Ale mężczyźni takich klinów a żur nie noszą.” – „Mężczyźni nie to noszą, a jednak tańcują.” – „Ale...” – „Ale, ja innych dostać nie mogłam; i zdaje mi się, że z nich powinieneś być kontent.” Robino kładzie pończochy, mówiąc: – „Będą myśleli, ze chcę nową modę wprowadzić.” Kiedy on, ubierać się zaczyna, Frahusia bierze gitarę i nóci aryjki. – „To, dziś wieczór, nie będę miała lekcyi, mój mity hę?...” – „Widzisz sama, że to niepodobna... Te pończochy leżą jak ulane... doskonale... to dziwna! o! bo też moje nóżki, do wszystkiego...” – „Czy pamiętasz, mój drogi, jakiego hałasu narobiliśmy wczoraj? Jakato była scena!... Wiesz że jejmość nie lubi, żeby czytać w łóżku, żeby ognia nie zatrząść.” – „Ma raciją;... i ja w tym względzie, jestem jej zdania.” – „O! tak, ale my sobie drwim z zakazu: wczoraj, kiedy Fedora podyktowała liścik Tena?dzie, a Adelina skończyła nam opowiadać zdrajczeństwa swego kochanka, i trafunkowość jaką je odkryła... Ale, legom ci nieopowiadała, to miluchne i pocieszać!...” – „Gdybyś to teraz moja droga, była łaskawa włożyć mi papiloty – toby mi... „– „Jeszcze żelazko nic napalone; jest właśnie w piecu, na górze; daj mi tymczasem papieru, to cię zapapilotuje...” – „Włoż mi z łaski swojej piętnaście. „ – „Czemuż nie trzydzieści sześć, jak jakiej Ninonie... No, nie ruszajże się... Otoż kochanek Adeliny, nazywa się Fidelio, jest jakimś urzędnikiem, znajdziesz u niego zawsze ładną gosposię, której on...” – „Ależ żelazko...” – „I dajże mi pokój z twoim żelazkiem!... Adelina nie wiedziała o tem... ten łotr pod przybranem nazwiskiem był jej znajomy... Ach! jaka jest przewro – tność mężczyzn! oj! ty wart jesteś, żebym zamiast ułożenia papilotów, wszystkie włosy z głowy ci wyrwała!...” – „No! no! Franusiu!... – „Nie ruszaj się – ale to nie koniec: Panu Fidelio, nie dość było, ze miał na swoje usługi, ładną, dwódziestoletnią blondynkę, jeszcze się umizgał do jakiejś mężatki;... a ta mężatka, jak się zdaje...” – „O! rwiesz mię za włosy!...” – „O! co się tycze tego, to niegodziwie. Niech osoba wolna, robi co się jej zamarzy... pozwalam! ale mężatka, chybaby mąż był tyran, skąpiec, sknera...” – „Franusiu! dziewiąta godzina już wybiła!...” – „To dobrze! wystarczy ci jeszcze czasu na umizgi. Otoż służący uważał, że jego pani bardzo często chodziła rozmawiać z panem Fidelio; że Fidelio zamiast zgody, w której żył ze swoją go – sposią, ciągle się z nią kłócił... Ale i służąca może mieć silne namiętności; to się wydarza. Przez zemstę tedy, gospodyni idzie do męża tej pani, i pyta go, czyby sobie nie życzył być świadkiem schadzki urzędnika z jego żoną. Mąż rozjątrzony zgadza się, każe sprowadzać pojazd, siada do niego z blondynką, która ma oznajmić, kiedy czas się zatrzymać; ale w drodze... Otoż to najśmieszniej temu panu mężowi, gospodyńka przypadła do smaku, chce na niej złość swoją wywrzeć, mówiąc: „Oni nas oboje oszukują, zemścijmy się oboje. „Gospodyńka ani słucha, opiera się – jegomość napiera się. Znudzona naleganiem jego, każe stanąć, otwiera drzwiczki, wyskakuje z pojazdu; on za nią – padł na bruk i nos rozbił: tymczasem gospodyńka aby uniknąć jego wzroku, wbiega do najbliższego domu... to jest do naszego, i znajduje... zgaduj?... tegoż samego Fidelio w konferencii z Adeliną... Ztąt wybuchnienie, wytłumaczenie, konfuzija i...” – „Żelazko musiało sic już napalić! – „Idę po niego, ale nie przyjdę, póki się nie nagrzeje.” Robino idzie do lustra, mówiąc: „Jak sic Franusia rozgawędzi, niczem ją nic wstrzymasz... Ale jak anielsko papiloty zakłada... pewno będę najlepiej ufryzowany ze wszystkich.” Franusia wraca z kurzącym się od rozpalenia żelazkiem. – „No prędzej... nie jest nadto gorące... – „Ale coś czerwonem się być zdaje? Tylkoż nie przypal, bardzo proszę...” – „Jakiż to aniołek, kiedy się lęka!... Ale wracając do wczorajszego wypadku; – tylko cośmy się były pokładły, ja głośno czytałam, bo niepochlebiając sobie, ja w tem jestem najdoskonalsza. August pożyczył nam Baronów Felsheim (1), pożeraliśmy te książkę, gdy wśród najpiękniejszego rozdziału, któś puka do drzwi – poznałyśmy glos Jejmości. – „Mościa panny, a poco tam palicie świecę?” Tu najgłębsza cichość nastąpiła po najmocniejszym śmiechu, chciałyśmy schować świecę, ale jej nie gasić; przyszło mi na myśl przykryć ją pewnem naczyniem, rozumiesz? pewnem nocnem naczyniem. Wybornie! Nic nie widać; Jejmość woła jeszcze; my nieodpowiadamy, ona odchodzi; a sądząc, że już wróciła do swego pokoju, podnoszę opiekuńcze naczynie... lecz co widzę! świecą, Zagasła. Byłyśmy w wielkiej rospaczy, spać nam się nie chciało, i nic miałyśmy ochoty przerywać czytania bardzo zajmującego rozdziału, w którym jest wzmianka o truflach... nie miałyśmy - (1) Romans Pigaulta – Le Bruna, fosforycznego krzesiwa, bośmy nie uzbierały dostatecznej summy na kupienie go. nie umiejąc grosza oszczędzić. Postanowiłyśmy jednak sobie mieć koniecznie światło, a co do mnie, byłam gotowa zdjąć z ulicy rewerber, byle tylko dokończyć rozdziału. W tejto właśnie krytycznej chwili daty się słyszeć dźwięki twojej potłuczonej gitary i twój głosek miluchny... O! mój drogi! ani sobie wyobrażasz, jakie to na nas uczyniło wrażenie. Tyś nam był Orfeuszem, półbogiem!... Jeszcze sic spać nic położył! wykrzyknęłyśmy wszystkie, i w moment wyskakuję z łóżka, kładnę spodnicę, ochronę niewinności; bo nie można Iak daleko posuwać chęci czytania, żeby się nago przechadzać – i biegę do drzwi twoich... Ale zaledwiem dała dwa kroki, czuję, że mię któś chwyta za rękę, a Jejmość, ona to bowiem czatowała u drzwi, woła. – „A to to tak Waćpanny śpicie! radabym wiedzieć, która to z was mimo zakazu mego, waży się wychodzić z pokoju, pewno dla zapalenia świecy.” Ja milczę; Jejmość woła Julii, żeby przyszła. ze świecą, ja się wyrywam, a gdy jejmość ode drzwi mi zastępuje, żebym wracać nie mogła, biegnę do jej mieszkania, gaszę świecę, i rzucam krzesiwo za okno... Tym sposobem jejmość się dowiedzieć nic mogła, kto wychodził, i że my większą część nocy szukałyśmy omackiem jedna drugiej... Jużem cię ufryzywała, mój drogi. – „Dzięki Bogu!... przypominam sobie wczorajszy hałas... Trzeba poczekać aż ostygną... Ta Franusia... to czysty djabeł!... Ale to nic nie szkodzi, kocham cię dla tego szczerze, i gdybym nawet stał się tak bogatym jak Alfred... otożbyto było!.. Zobaczylibyśmy... naprzód majątek nicby mie nie odmienił; tak. to śmie – sznie, udawać dumnego, niezależnego, dla tego, że w kieszeni jest więcej kilka sztuczek żółtych, niż u drugich!... czy to stanowi wartość człowieka?... pytam się ciebie – Franusiu?...” – „O już to pewno! że choćbyś miał milijony, nie zdumniejesz dla lego – oczy ci nie urosną.” – „Hum! figlarka! moje oczy i iak wystarcza do patrzania na ciebie...” – „No! dosyć!... nie słyszałam nigdy żebyś co o tym Alfredzie wspominał, do którego idziesz dziś na wieczór.” – „Jestto jeszcze szkolny przyjaciel... grywaliśmy dawniej z sobą – od niejakiego czasu jużeśmy się nie widzieli... on zawsze w koczu, lub konno – ja zawsze piechotą.” – „To zdrowiej...” – „Otoż Alfred z całem swojem bogactwem, nudzi się. Widać że nic wie z sobą zrobić... Nasycił się roskoszą; bo też to jest libertyn, birbant, człowiek który prawdziwie kochać nie umie. „ – „Jak na przyjaciela, nie złeś go odmalował” – „Przyjaciela!... mówiłem ci przecie, że to znajomość szkolna,” – „A czy ładny?” – „Tak, niebrzydki;... rysy twarzy pospolite, zużywany, wymęczony...” – „Ach! poznajże mię z nim, proszę”. „Robino wstał nieukontentowany, i zdej- muje przed zwierciadłem papiloty, mówiąc: – „Gdybym wiedział, mościapanno, że cię uszczęśliwić potrafi, zapewne – bym się nie wahał! Lecz wątpię, ażebyś znalazła u niego tę przyjaźń głęboką i szczerą, którą mam ku tobie...” – „O mój Boże, jakże ty mnie dzisiaj ubóstwiasz!” – „Dla tego że nic mam pojazdu, śmie- jąc się i niby żartując powiadasz mi, że mię porzucisz, ale niechno tylko będę bogaty – zemszczę się, dam ci piękny domek za miastem...” – „Każesz tam nasadzać krolików, bo ja z nich bardzo bigosik lubię. A tym czasem, kiedy pan będzie tańcować, ja muszę organizować czepeczek.” – „Na dole?” – „Na górze.” – „Czyż sklep już zamknięty?” – „Przecież już dziewiąta!... możes jeszcze gotów powiedzieć, jak te plotkarki z przeciwka, że u nas największy handel się zaczyna, kiedy sklep zamkniemy – a one to bardzo coś osobliwego, pierwsza z nich stara się o lożmajstrowstwo w teatrze.” – „No! jakże moja fryzura?” – „Do zachwycenia, mój miły wyćmisz wszystkich swoich rywalów...” – „I! ja tam oto nie dbam, byle czysto, byle porządnie.” – „I dla tegoto właśnie całymi godzinami uśmiechasz się do siebie przed źwierciadłem.” – „O! to tylko dla ciebie Franulu... No! a rękawiczki? – „Pewno tam będzie kolacji, gdzie ty jedziesz? przynieśźe mi cokolwiek. „ – „Tak! czy nie nakłaść lodów w kieszeń? – „Właśnie to tam jedne lody tylko dają? ty mi przynieś jakich przysmaczków, bo dalibóg! więcej ci papilotów nie włożę.” – „No no, dobrze – zobaczymy.” – „Dalekożto pan rusza?” – „Na ulicę Helder.” – „Tam gdzie same milordy mieszkają, juściż musisz wziąć pojazd?” – „Pewno w takiem ubraniu piechotą nie pójdę... już pół do dziesiątej, za kwadrans będę u Barona de Marsej; to dobrze.” – „Nie trzebaż było tak się śpieszyć, mói miły.” – „Tu naprzeciw stoją kabryolety... gdybyś była łaskawa zejść ze mną i zawołać.” – „Czy tak! lego jeszcze brakuje, żebyś mię z tyłu za lokaja posadził! Ale cóż robić? dziś jestem bardzo łaskawa; ruszaj!” Robino zamyka drzwi, Franusia z nim schodzi, woła o pojazd; on siada ścisnąwszy czuie rączkę modniarki, która. woła jeszcze za odjeżdżającym: – „A przywieźże mi tam co dobrego, niezapomnij!.” ROZDZIAŁ III. WIECZOR U BARONA DE MARSEJ – WIECZERZA MŁODYCH I JEJ SKUTKI. Kabryolet zatrzymał się przed pięknym domem; powozy obywateli wjeżdżają rzędem na dziedziniec, ktoby myślał, że się to wszystko zebrało na teatr angielski. Niema takiego napływu w teatrze narodowym, kiedy grają Moliera lub Rasyna bo tez nasi Aktorowie nie wyuczyli się dokładnie naśladować konanie umierającego; nie ukazywali nam nigdy konwulsij zamordowanego, ani ostatecznej czkawki umierającej z głodu księżniczki; te fraszki bardzo są miłe oku, i drażnią zmysły osób, na których takie tylko obrazy mogą urobić wrażenie. Są jednak tacy, którzy trzymają, że trudniej troche odegrać doskonale scenę z Tartuffa lub Odludka, niż naśladować jaką z Grewskiego rynku (place de Greve). Ale, niech każdy za swym gustem idzie, winszujmy tylko tym, których bawią sztuki, trwające krócej nad lat czterdzieści i tym, których porusza scena, w której nikt nie umiera. Widząc napływ powozów, i światła jaśniejące w salonach, Robino myśli sobie: Bedzie to bardzo wytwornem, bardzo licznem i dobranem!” Wyskakuje z kabryoletu, bieży ku schodom, układa włosy, kładnie drugą rękawiczkę, i wpada na pierwsze piątro mówiąc do siebie:” Zresztą, wartem może tyle co i drudzy, może nawet i więcej... że oni mają pojazdy!... co mi to szkodzi?!” Robino wmawia to sobie, żeby nabrać śmiałości przy wejściu na sale: ale dla tego, zaczerwienił się jak burak, trzyma się sztywnie i niezgrabnie ujrzawszy się wśród towarzystwa, w którem napróżno jakiś czas szuka Alfreda. Ten nadchodzi nakoniec, bierze za rękę przybyłego, zaczyna żartować z kilku przytomnych osób; Riobiao tymczasem przychodzi do siebie; wraca mina stanowcza, uśmiech zwyczajny, spojrzał na kobiety, zapomniał o wszystkiem, myśli tylko o umizgach. – „Ale ale, a twój ojciec... Pan Baron de Marsej... nie miałem jeszcze honoru złożyć mu mego winnego uszanowania...” rzecze Riobino unosząc się nad pięknością wchodzących na salę kobiet. – „Mój ojciec już cię widział... moie chcesz żebym cię raz jeszcze jemu zaprezentował?... To zawsze jedna ceremonija! – Tak, ale mię już dawno nie widziała... – I, co tam, ciebie trudno zapomnieć.” To mówiąc, Alfred odchodzi na spotkanie kilku wchodzących kobiet, a Robino mówi sobie: „Prawda, że ja mam rysy twarzy, które trudno zapomnieć... czy nic żartował on tylko ze mnie?... właśnieżby mu to przystało... ale Otoż i pan Baron.” Mężczyzna od lat może czterdziestu ośmiu przechodził w ówczas koło pana Robino; był on wysokiego wzrostu, szedł poważnie i z miną nakazującą; rysy jego nieco twarde, pięknymi jeszcze były, pomimo tego, iż namiętności zbyt gorące, więcej niż czas je nadwerężyły; troche był łysy, ale włosy miał ciemne; twarz jego nakoniec, nosiła piętno powagi i surowości – jednakże, osobom lepiej umiejącym rozpoznawać, zdawało się to tylko skutkiem smutków, bo i z oczu jego troski patrzyły. Rozjaśniała się jednak twarz Barona, kiedy patrzał na syna i uśmiech miły błąkał się po jego ustach. Takim byt Baron de Marsej. – „Panie Marsej dobrodzieju..: mam honor... jestem bardzo szczęśliwy.. uszczęśliwiony... najszczęśliwszy...” Baron spojrzał na kancelistę i zawołał: „Zdaje mi się, ze to pan Robino?.. – „Tak, panie dobrodzieju, najlepszy przyjaciel syna pańskiego, który mie zobowiązał abym przyszedł, i korzystałem.. – „Przyjaciele syna mojego są i moimi razem, i miło mi jest bardzo kiedy mię odwiedzają.” To powiedziawszy, skłonił się pan de Marsej, i poszedł z kim innym rozmawiać, a kancelarzysta nadawszy się, przeciska się wśród tłumu, mówiąc: „Pan de Marsej, zawsze jest ze mną bardzo grzeczny; nawet zdaje mi się być nierównie od syna grzeczniejszym, bo niema tak złośliwej miny. Otoż i muzyka... będą tań – cować... trzebaż i mnie tańcować, tylko z jaką ładną, bo wcale sobie nie życzę iść w takt przed jakiem czupiradłcm!...” Muzyka zaczęła;... roskoszne kontradanse Tolbcka (Tolbecqua) zwabiają zewsząd tancerzy, i zachwycają uszy tych, którzy nie tańcują; lecz patrząc tylko na skoki wesołe niewinności i wdzięków, słuchają z upodobaniem wyjątków z najlepszych Oper. Robino zapóźno sio udał do kilku ładnych kobiet, które już znalazł zamówione; i zmuszony został nakoniec wybrać tancerkę młodą tylko i bardzo smakownie ubraną. Robino słyszał ze ją panią Hrabiną nazywano, to mu dodaje ochoty popisywania się przed nią; lecz tancerka bardzo mało zdaje się uważać na jego krygi, a na czułe jego komplementa jednozgłoskowymi tylko odpowiada wyrazami. – „Otoż szkulepa!” zawołał Robino odprowadziwszy panią Hrabjnę, i tą razą bierze do tańca młodą, bardzo ładną panienkę, koło której znowu się wdzięczy; ale ładna panienka uśmiecha się tylko na jego koncepta, i całkiem zdaje sio być tańcem zajęta. – „To gapa!” rzekł Robino i poszedł dalej. Mimo nadzwyczajnych skoków i uśmiechów nikt na niego nic uważa, rozgniewał się, porzucił taniec nieukontowany. „Koniec końców, mówi do siebie, żadna z tych piękności niewarta Franusi! a gdyby Fianusia miała jeszcze suknię tiulową... wieniec na głowie... i bransoletki kamieniami sadzone... jakżeby się wydawała!... Pójdę no ja zobaczyć jak tam grają... Rzucę na stół niby od niechcenia talara, i... do djabła! otoż i lody roznoszą... trzeba tu co pochwycić na drodze.”Robino bierze filiżankę lodów, i żeby je wygodnie mógł zjeść, siada za dwóma jakiemiś dojrzałego wieku ichmościami, którzy rozmawiali w pokoju dzielącym salę tańców, od pokoju w którym grano. „Jakże się zmienił! „rzekł jeden z rozmawiających, patrząc na pana de Marsej przechodzącego przez pokój. – „Zmienił sie! kto taki? – „De Marsej. – „Tak ci się zdaje?... – „Kochany Dolmoncie, gdybyześ go był-znał jak ja, przed dwódziestą pięcia laty!... – „Tam do licha! lat dwadzieścia pięć! to nie fraszka, tobie się zdaje, że to wczoraj było, nie można to lak wyglądać, jak się wyglądało przed laty!... – „Ależ ja tego nie mówię... Ten poczciwy Marsej!... Odbyliśmy z nim razem bitwę pod Austerlic. – „Ah! byłeś pod Austerlic? „Tak! i chlubię się z tego – byłem potem w wielu innych potyczkach, a teraz odpoczywam.” Robino przestał na chwilę jeść lody z wanilia, i wyciągnął głowę, zęby się rozmawiającemu przypatrzeć – byłto pięcdziesiątlelni człowiek, którego twarz otwarta i ożywiona, nosiła blizny po kilku ranach, u fraka miał kilka orderowych wstążeczek – Robino spójrzał i pomyślał sobie: – „Dobrze on musiał” zapracować swoje ordery!” – „W istocie, rzekł po chwili drugi rozmawiający – De Marsej wcale niejest stary; – równie jak ty wszedł za młodu do wojska; ale od tego czasu tyle się rzeczy odmieniło, że mi się zdaje, jakbyśmy przeżyli wieki – a mnie, moje wyprawy, stoją w pamięci, jakbym je wczoraj odbywał!” – „To zupełnie, tak jak ja – pomy- ślał. Riobino, kiedy myslę o mojej pierwszej miłości... a przecież; to już, temu lat dziesięć... Była to prima donna teatru Bramy świętego Marcina (Porte Saint-Martin) a pierwszy raz obiadowaliśmy z sobą. pod Burgundskiem Winobraniem, na przedmieściu Tampl... nie było to tara jeszcze wówczas tak wytwornego stołu... nie było kanału, który teraz przebywać trzeba, żeby się tam dostać... ale jakie tam smaczne dawano nóżki baranie... Zdaje mi się, jakbym tam był... miałem wówczas lat ośmnaście, anim spostrzegł jakem postarzał...” Robino westchnął... ale dla tego kończy lody. – „Kiedy powiadam, Dolmoncie, że się de Marsej zmienił, stosuję to bardziej do jego charakteru, niż do powierzchowności. O! gdybyś, go znał dawniej, byt wesół, lubił źyć dobrze, śmiał się, żartował z nami, lubił kobielki... Wielkim był ich czcicie – lem... Ależ djable był zazdrosny... Przypominam sobie, że mu to nie raz było powodem do kłótni i sprzeczek, i dla tego to podobno w dwódziestym trzecim roku, rodzice go ożenili z panienka, do której niewiele miał przywiązania. Uważali bowiem, że będąc tak zazdrosnym, gdyby się z miłości ożenił, byłby bardzo nieszczęśliwy. W istocie, z początku wszystko szło pomyślnie... Znałem pierwszą jego żono, miła była kobiecina, byłaby go uszczęśliwiła – ale umarła w rok po urodzeniu syna. Dowiedziałem się, że de Marsej w sześć lat poźniej się ożenił; lecz wówczas nie byłem w Paryżu; de Marsej przestał służyć w wojsku;. drugiej jego żony nie znalem.” – „De Marsej nie w Paryżu, drugi raz się ożenił... gdzieś podobno koło Bordo (Bordeaux); zdaje się, że familija jego żony, miała tam jakąś posiadłość, i że tara się pobrali... a do Paryża nie powrócił, aż gdzie poźniej po ożenieniu. – „Jakże wyglądała druga jego źona.” – Była prześliczna!... jak czasem chyba zdarzy się co podobnego widzieć na obrazie.” – „Tarn do djabła!... – „Ale była smętna, zamyślona, a każdy jej uśmiech, zdawał się, jakieś wewnętrzne pokrywać troski. Nie tańcowała nigdy, była jednak w kwiecie wieku, najwięcej jeśli miała lat ośmnaście, ale stroniła od zabaw swego wieku i chodziła tylko na bale, dla przypodobania się mężowi.” – „A de Marsej bardzo ją kochał?” – „Uwielbiał... starał się jej przysługiwać, rozrywał ją różnego rodzaju zabawami...” – „Nie miał z niej dzieci?” – „Nie; lecz piękna Adela, było to imię jego powtórnej żony, kochała bardzo małego Alfreda i pieściła go jak matka. W przeciągu trzech lat umarła, a de Marsej tak się tem zmartwił, że przez czas długi, życie jego było w niebespieczeństwie... ale czas!., widok syna...” – „Tak, czas! – to najskuteczniejsze lekarstwo... i nie dziwno mi terajs, że teraz tak mu się humor odmienił!.. Można najgłębsze smutki przezwyciężyć; ale zawsze ślad po nich zostanie... Są to rany, które choć wyleczone, blizny po sobie zostawiają.” To mówiąc, stary wojskowy wstaje, jego sąsiad za nim, a Robino sam zostaje, mówiąc sobie: – „Jak też to zabawnie słuchać cudzej rozmowy, to niezmiernie naucza, można słuchać, udając, że się nie słyszy, tem bardziej, że kiedy kto mówi głośno, to w tem niema żadnego sekretu. Muszę no ja jeszcze kobiecej ga – wędki posłuchać, to będzie zabawniejsze, bo rozmowa kobiet, jest dowcipniejsza... jeśli która jest dowcipna – Otoż właśnie dwie kobiety zajęte, jak się zdaje, bardzo żywą rozmową!... Jest tam i premie krzesło koło nich.” Robino z miną cale obojętną siada przy dwóch ładnych kobietkach, i przechylając się ku nim niby od niechcenia, podsłuchuje urywki ich rozmowy. – „Tak, moja droga, dobrzem go osądziła... Słusznie niewierzyłam jego miłosnym wyznaniom!... przysięgom!.. westchnieniom!... A jednak nie wyobrażasz sobie, z jaką pozorną szczerością mówił mi, że odtąd będzie stateczny, wierny i mnie tylko kochać będzie! Jak to można kłamać tak bezecnie!..” Robino spogląda i widzi ładną brunetkę, której twarzyczkę żywą i dowcipną, pokrywa chmurka nieukontentowania osłoniona przymuszonym uśmiechem. – „Moja Źenny, zdaje mi się, żeś ty trochę nie rada z wypróbowania miłości Alfreda...” – „Nie rada!? owszem i bardzo... ani na chwilę mu niewierzyłam... U kobiet niema on dobrej stawy.” Tu zaczęto mówić ciszej, Robino już nic słyszeć nie może, ale myśli sobie – „Jest tu mowa o Alfredzie... chwała Bogu... Jest to kobieta, do której się zapewne umizgał... Ach! to zabawnie.” Druga z rozmawiających, równie młoda i ładna, odpowiada po chwili – „Więcejbym bez porównania wierzyła Edwardowi Borną, jago przyjacielowi, nie jest tak płochy, tak niestały jak Alfred; ładny chłopiec ten Edward... zgrabnie wygląda.” – „Mój Boże, moja droga, i on nic więcej wart od drugich... bardziej się jeszcze strzedz potrzeba tych zimnych i powolnych... Tacy ludzie najgorzej nas oszukują... Przynajmniej z trzpiotem, który swego charakteru nie kryje, wiemy jak postępować...” – „I dla tego to zapewne miałaś słabość do Alfreda...” – „A! broń Boże!... nigdy!... śmiałam się z jego przysiąg; może mię to troche bawiło... bo jest miły, dowcipny... ale kochać!... o! przysięgam, że mi się to ani śniło. Nie wierz temu...” – „Jeżeli się tylko moja Źenny, będziesz tak wypierać, to mnie pewno przekonasz, źeś go kochała. „ – „Ah! oto także...” Znowu ciszej. Robino przechyla się aa krześle, żeby cokolwiek podsłuchać, lecz przez czas niejaki mówią tak cicho, iż tego w żaden sposób dopiąć nie może; nakoniec Żenny odpowiada głośniej: – „Dobrześ zrobiła, bardzoś dobrze zrobiła... Pewna jestem, ze go to bardzo zaintrygowało, że widzi nas z sobą rozmawiające, bo. myślał, żeśmy się poróżniły... Czy nic wspominał ci czasem o nnie?” – „O! nie – przedemną on tylko o mnie mówił.” – „I sprawiedliwie.” – „O! Klaro, ja na zawszę wdową zostanę: nie pójdę pewno drugi raz za maź!...” – „Możnaż za to ręczyć? – przecież masz dopiero dwódziesły drugi rok.” – „Tym bardziej, nie wypada mi narażać szczęścia całego życia mojego – to com już doświadczyła, odraża mie od tego stanu. Pan Zerwil ożenił się ze mną, kiedym miała rok ośmnasly, nie starając nawet mi się podobać, nie pytając, czy mi się podoba? lub nie – prosił o mnie rodziców moich, był bogaty, poszłam za niego. Pan Żerwil jednak byt młody, niczego... Mogła byłabym go kochać, gdyby się byt o to starał, gdyby przynajmniej ze swojej strony miłość mi okazywał. Ja wówczas jeszcze taka byłam głupia!... co chciano tom robiła!... Ale jemu zdało się być rzeczą nieprzystojną starać sio przypodobać żonie. Miał kilka kochanek, które go oszukiwały; te naturalnie więcej były warte od żony wiernej i poczciwej. Lecz on umaił, zapomnieć trzeba o smutkach, których mi był przyczyną; wyznaję jednak, że ta próbka stanu małżeńskiego, złe mi wyobrażenie o mężczyznach zostawiła. Mam ich w ogólności za samolubów, niestałych, niesprawiedliwych dla kobiet... bo oni nic nie przebaczają, im wszystko darować trzeba; chcą być niewiernymi, a od nas stałości wymagają póki mamy szczepcie im się podobać, póty dobrze, jakże tylko innemu ołtarzowi kłaniać się zaczną, zapominają o nas, i coby mieli pokrywać niestałość swoją podwajając starania i względy, stają się nudni, kapryśni, gniewliwi; a jak się tylko poskarżym, nazywają nas wymagającemi zazdrośnemi.” – „Ach! Żenny! Żenny!” – „Przekonasz się kochana Klaro, że to sama prawda. – Koniec końcem, pokaz mi choć jedno dobrane stadło? – Będzie to chyba takie, gdzie żona na postępki rnęża oczy zamyka. O! kiedy się im pozwala robić co zechcą, chodzić, latać, szaleć, nic pytając nigdy co robią, wówczas to dopiero powiedzą, że dobra żona, i raz w miesiąc łaskawie z nami na przechadzkę pójść zechcą. „ – „Niestałość Alfreda, moja droga, bardzo cię tedy rozjątrzała.!” – „Niestałość pana Alfreda wcale mnie nie obchodzi, słuchałam go tylko żartem i nigdy nie wierzyłam wyznaniom... Jednakże bardzom rada, żem się dowiedziała... że mam wyobrażenie o...” Głos znizył się znowu; a ze rozmowa bardzo zajmująca, i Robino chce się dowiedzieć, o czem pani Źerwil ma wyobrażenie, przechyla się więc na krześle, w nadziei, że co usłyszy; lecz ciężar jego ciała przeważa krzesło, i nim się muł czas utrzymać, Robino pada u nóg dwóch przyjaciółek. – Kobiety, które nic uważały na swego sąsiada, troche się zadziwiły, widząc go padającego prawie na ich kolana; lecz Robino zrywa się, przeprasza dość niezgrabnie, i oddala się mrucząc: – „Któż bo widział tak froterować!... Ślisko tak, Że się utrzymać nic nie można!... nie pojmuję jak ci tancerze, jedni po drugich nie popadają. Pra – wda! że oni chodzą, nie tańcują. Przeklęte krzesło!... Miałem się dowiedzieć o tem wyobrażeniu pani Żenny de Zerwil; muszę pamiętać jej nazwisko, Alfredowi jak powiem, to się wściecze! Jak to zabawnie.” Robino wraca znowu, tam gdzie tańcują, szuka znowu rozmawiających, słyszy śmiech blizko siebie, są dwie jakieś kobiety, a za niemi krzesło próżne. Robino leci i siada, myśląc sobie: „Śmieją się... założyłbym się, że z jakich kobietżartują... tego opuścić niepodobna!... Nawet im w oczy nie zajrzałem... ale jak się obrócą, to się przypatrzę: baczność!”. – „Ach! jakże być śmieszny musiał ten jegomość, jakżebym rada widzieć go tańcującego z tobą!... Jak go postrzeżesz, pokaż mi go proszę.” – „Niezawodnie! bądź spokojna... łatwo go poznać!... niewiem gdzie go pan de Marsej odkopał!... „ – „Otoż, właśnie, żartują z kogoś; pomyślał Robino, przeczułem to;” i zbliża się, nie przechylając się jednak na krześle. – „Wystaw sobie, moja droga, figurka niewielka, gruby jak kłoda, cienki, sztywny, nos jak gruszka, oczy małe i błyszczące, usta, które mówiąc zagryza, włosy pofryzowane i kręcące się jak u negra!...” – „Cha! cha! cha!...” – Do togo jeszcze cały w pretensijach. Prosi mie do tańca... do pierwszego kontradansa; przyjmuję go, i w ciągu tańcu zaczyna się wdzięczyć, plecie stare koncepta, aż mnie samej wstyd za niego... Widząc że mu nic nieodpowiadam na te piękne rzeczy, pozwala sobie ścisnąć mię za rękę!... Cha! cha! cha!...” Tu, rozmawiająca obraca się, a Robino poznaje hrabinę, z którą pierwszego kontradansa tańcował Zaczerwienił się jak burak, a hrabina, poznając go, wstrzymuje się z trudnością od śmiechu, i trąca zlekka swoją przyjaciółkę. Lecz nim się obróciła, Robino już odszedł daleko; nieposiada się z gniewu, toczy w około wzrok rozogniony, mówiąc sam do siebie: – „Ależ to!... musi to być jakaś żartownisia!... czy nie o mnie to ona mówiła?.. Bądź jak bądź, życzę jej żeby więcej takich, jak ja znalazła!... Tylko ie taka brzydka, ktoby się tam do niej chciał umizgać... Powiada, ze ja ją za rękę ściskałem... to kłamstwo!... brzydkie kobiety, to zawsze cóś na mężczyzn skomponują.; a to ze złości, że nie mają kochanków.” Niechcąc już podsłuchiwać rozmowy Robino idzie gdzie grają, z tak skrzywioną rui – ną, iż Alfred spotkawszy go przy jednym ze stolików, na którym grano, zatrzymuje mówiąc.” Jakąż masz minę, mój kochany Robino... nieposzczęściła ci się gra zapewne?” – „Przegrałem sto talarów! „ – „Nic to, to się odegrasz... „ Alfred odchodzi, a Robino powiada: – „Dobry chłopiec, to nic!!.. Gdybym przegrał sto talarów, nigdybym się po nich nie pocieszył!... Ale pewny jestem ze tego nie zrobię, bo niemam tylko dwadzieścia pięć franków;... spróbujmy... może wygram; powiadają jednak, że w tych licznych zgromadzeniach nic dobrze jest grac w karty... Ale u Barona de Marsej, muszą być sami tylko uczciwi ludzie;... wszak to równo, będę dosta. wiał do wygrywającego – to najlepiej.” Robino zbliża się do stolika, pytając „Przy kim szczęście?” Ale szczęście zmie – nia się wkrótce, przegrywa swoje dwadzieścia pięć franków. Wówczas kryjąc ile możności zły humor, oddala się. – „Otoż i po niedzielnych projektach! Franusia pójdzie sobie na obiad do ciotki... a ja sobie będę grać na gitarze!... Otoż to potrzeba było ubierać się, najmować pojazd i przyjeżdżać tutaj... Otoż to zabawa!... kobiety sobie żartują!... męszczyzni patrzą jak na raroga, gracze ogrywają, nim się człowiek obejrzy!.. Oj Franusia prawdę mówi, lepiej się zabawić można u pani Saki, albo w teatrze Fiunambiul, kiedy grają Zbrojne widmo (Fant?me armé). Pójdę do buffetu... kiedy lodów w kieszeń schować nie mogę, to mogę wziąść pomarańcz lub ciasteczek.” Robino idzie do buffetu, nie było już pomarańcz, ale ciastek co niemiara; napycha niemi kieszenie, i idzie ku wscho – dom, kiedy go Edward spotyka i zatrzymuje. – „Dobry wieczór, Robino! jeszcześmy się nie widzieli... tyle tu jest osób:.,” – „To prawda... między nami jednak mówiąc, takie tłumne zgromadzenia wcale nie są zabawne, i właśnie dlatego, chciałem wychodzić.” – „Tak prędko?.. dopiero druga... Oh! zostań jeszcze; wiesz dobrze, że Alfred chce abyśmy, jak się wszystko ukończy, jedli wieczerze u niego... i wolno sobie pogawędzili.” – „Ach! tegom nic wiedział..; ale kiedy tak.. to co inszego... Djabła tam! gdybym był wiedział, nie byłbym się tak objadł!... Ale to wszystko jedno!.. ja zostaję.” – „Przejdźmy się... poszukamy ładnych tancerek.” – Dobrze, dobrze, ale co tańcować to już nie mogę.” Robino przyciska kieszenie, żeby nie odstawały, i idzie za Edwardem, mówiąc: „To nie szkodzi, ze mnie zobaczą rozmawiającego z autorem, bede mówił o teatrze, pomyślą, ze ja z nim sztukę jaką piszę.” – „Przysiągłbym, ze wolisz, panie Edwardzie, teatr, jak takie wieczory?” – „Jak jakie – są wieczory bardzo zabawne, a sztuki bardzo nudne.” – „Bez wątpienia, lecz powiadam, że bardzo przyjemnie być autorem... Muszę ci jeden planik zakomunikować... mówię o jednym, ale mam ich w biórku ze dwanaście... O! mam różne dziwne... – „Bardzo wierze.” – „Plany do wielkich oper, do oper komicznych, do wodewilów, do melomani... Mam nieznużoną wyobraźnią – piszę wszystko..; i gdybym tylko miałczas...” – „Tak! zawsze zbywa na czasie którzy nic nie wydają.” – „Być może... ale ja ci te plany pokażę; bo chciałbym mieć zawsze bilet na teatr.:. Chodzić za kulisy... przypatrzyć się zbliska aktorkom... tancerkom, które ci tańcując dają dobranoc... Jaki to tam połów być musi...” – „Mniejszy pewno niż rozumiesz; można się przyzwyczaić do kuliss jak do salonu, i rozmawiać z Turkiem i Polką niepatrząc na ubiory.” – „Tak to być może, pojmuję, nawyknienie.... i... ale kazać grać w teatrze własną sztukę... powtarzać ją... być świadkiem...” – „Wszystko to bardzo ładne, bardzo mile kiedy się udaje, lecz ileż to nudów, nim się przyjdzie do togo!.. Repetycije najniedokładniejsze, gdzie gawędzą tylko nic nie robią, a przez to muszą powtarzać razy czterdzieści, to co przy większej pilności piętnaście dośćby było... aktorowie przerabiają role, dyrektor całą sztukę, aktorki swoje ubiory, poklaskujący zabierają wszystkie bilety; i nakoniec – sztuka upada!.. otoż to, jest zwykły koniec ambarasu, pracy i nudy!..” – „On to gada, żeby mnie odstręczyć, myśli Robino. Wszyscy to tacy autorowie;... chcieliby zrazić początkujących. O! nie dam mu moich planów, pokradłby mi myśli, i powiedziałby potem że to jego.” – „Wszystko ci się to tak wydaje Edwardzie, bo ci jeszcze ostatnie twoje niepowodzenie dolega. „ – „O! ręczę ci żem już o tem myśleć zaprzestał...” – „No! no! daj pokój. Gdyby mnie, broń Boże wyświstano, okropnegobym był humoru... Ale, ale, widziałeś się ze swoją szwaczką?... tylko że już pewno znalazłeś drugą na jej miejsce!...” – „Na honor... nic!.. nudzą mię te miłostki, w których wszystko znajdziesz, jak powiada Roszfuko, prócz miłości. Wolałbym teraz więcej uczucia, a mniej roskoszy.” – „To i ja tak właśnie, jestem zupełnie za uczuciem, za najczystszem uczuciem. Czciłem wszystkie kobiety, które znałem, nawet prima donnę z teatru bramy świętego Marcina, i kobiety ze swojej strony, obchodziły się ze mną bardzo łaskawie;... pieściły mię jak jedynaka. „ – „Bardzoś tedy szczęśliwy, panie Robino! a ja, jabym chciał znaleść... nie wiem;... lecz zdaje mi się, że pewna sympatija dwa serca dla siebie stworzone łączyć powinna...” – „Tak! rozumiem. Właśnie misie to trafiło, z pierwszą moją kochanką, które spotkałem na balu w Kolizeum, upadliśmy oboje walcując, i to razem... a ja zaraz poznałem w tem pewny rodzaj sympatii.” Edward uśmiechnął się tylko od niechcenia, i zbliża się do tańcujących kontradansa, miedzy któremi widać bardzo ładne kobietki. – „Jak ci się podoba ta blondynka, panie Robino?” – „Nic osobliwego, świeża, młoda;... nogi trochę trzyma niezgrabnie.” – „Z tobą trudno! mnie zaś zdaje się być bardzo przystojna, ach! jakie ładne oczy, co za zgrabna figurka; widać tylko że choć lubi taniec, nie wiele go się jednak uczyła. A ta słuszna, na przeciw? „ – „Nie ładna... nos za długi... ręce jak cepy... co za ubranie na głowie!...” – „Mnie się zaś zdaje, iż ma wcale dowcipną twarzyczkę, a choć niejest zupełnie piękną, musi się jednak podobać Przysiągłbym, że nic milszego nad jej rozmowę... A taż brunetka, która teraz tańcuje?” – „Zupełnie jak kłoda, kręci się jak opętana.” – „Spojrzyjże przecie, jak się lekko unosi, mimo swej otyłości! jaka żywość błyska w jej oczach!...” – „No! no, panie Edwardzie, powiadasz że ci miłostki dojadły, a jednak wszystkie kobiety, przypadają ci do smakuj wszystkie ci się podobają?” – „Chociażem sprzykrzył już sobie krótko-trwałe związki, nie mówiłem ci, że nie będę kochać; przeciwnie, staram się właśnie, zakochać na dobre...” – „To zupełnie jak ja, moi panowie, odezwał się Alfred, który słyszał osta – tnie wyrazy Edwarda i zatrzymał się. – „I moje serce jest do wzięcia... i niech mię djabli wezmą, jeśli wiem co z niem zrobić od dni piętnastu... a jednak tyle tu ładnych kobiet!” – „Na honor, mości panowie, rzecze Robino, nadymając się, bądźcie pewni, że na nie wszystkie patrzę bardzo obojętnem okiem... ja jestem filozof;... zresztą, mam czego mi potrzeba, a trudnoby mi było co lepszego znaleść. – Ach! mój Robino, pokażże ją nam, musiemy, z nią zjeść obiadek. – „To lubię... cóżto myślicie że to sobie kobieta ni to ni owo, która ci pójdzie z mężczyznami!.. – „Czy niechcesz nam czasem wyperswadować, ze to jaka księżna!... – „Ale... posłuchajże... dla czegożby to być nie mogło?.. – „Cha, cha, cha! Robino, czemżeś to lak wypchał kieszenie, czy niepodwatowałeś sobie ud, dla przypodobania się twojej Dulcynei?” Robino rumieni się i przykrywając kieszenie rękoma, rzecze: „Są to... papiery których z sukni wyjąć zapomniałem. – „O jeśliś ty tak tańcował, pięknieś się wydawać musiał!... Cha, cha!... czy i to jakie ministeryalne papiery?” Robino oddala się z gniewem, i rzuca się na sofę, niemyśląc wcale o tem, iż wszystkie ciasteczka pogniecie, i tam zostaje aż do końca balu. Nadchodzi Alfred i pyta: „Idziemy do mnie na górę, Robino, z kilką dobranymi przyjaciółmi zakończyć noc za stołem...... Czy pójdziesz z nami?. – „Bez wątpienia. – „Wstawaj więc z tej kanapy, na której rozsiadłeś się jak basza...” Robino idzie za Alfredem. Mieszkanie młodego Marsej jest na wyższem piętrze; wszystko, co tylko zbytek wymyśleć może, wytwornie urozmaicone znajduje się tutaj – jestto mieszkanie jednem słowem, któregoby nie jedna pozazdrościła kobietka. Czterech młodych ludzi, takich warjatów i trzpiotów jak pan domu, przychodzą jako zaproszeni; Edward i Robino składają resztę zgromadzenia. „Mości panowie! rzecze Alfred, prezentując pana Robino swoim przyjaciołom – przedstawiam wam mego szkolnego kolegę, bardzo dobrego chłopca, chociaż uraźliwego trochę, kiedy jest mowa o jego pracach lub zwycięstwach w miłości. Proszę nie uważać na jego wypchane kieszenie... powiada on że to zgrabności dodaje. Trochę teraz jest w złym humorze, bo przegrał w karty pieniądze; ale jak go tylko podpoim, będzie wyborny.” Wszyscy się śmieją i Robino także: – „To istny djabeł ten Alfred, rzecze, zawsze żartobliwy!.. Ale co się tycze upojenia”, wyzywam was mości panowie; o! niani ja mocną głowę, nigdym się jeszcze w życiu nie upił. – „Na honor! Alfredzie, twoje mieszkanie jest roskoszne... wszystko tak świeże, tak gustowne – jestto bardzo miły kątek!” powiada jeden z przybyłych przechodząc się po pokoju. – „Tem lepiej, moi panowie, kiedy to ładne, ale ja się w to nie mięszam; mój ojciec tylko pilnuje tego, i niedawno właśnie kazał wszystkie meble odmienić, utrzymując, że tamte nie dość były wytworne. – „Masz też Alfredzie nieoszacowanego ojca. – „W tem mu zupełną sprawiedliwość oddaję... tak jest dobry, że nie raz mam ochotę połajać go za zbytnią jego dla mnie powolność. Zrobię długi, on popłaci, proszę pieniędzy, daje; a kiedy mu czasem powiem, że się lękam, aby go moje głupstwa nie martwiły, ściska mnie i mówi: „Jesteś młody, baw się i bądź szczęśliwy – ja tego chcę tylko. „To też do tego stopnia jest dobry, że czasem w chwili, kiedy mam głupstwo jakie popełnić, wstrzymuję się; bo dla niego nie mam nic skrytego, a przykroby mi było niezmiernie, gdybym go czem zasmucił... Tak, mości panowie, powolność jego upamięta mnie; a gdyby mi się sprzeciwiał, gdyby był surowszy, sto razy więcejbym nabroił. – „I kochacie się oba, rzekł Edward – ach! dobrze mieć ojca przyjacielem. – „O! i mnie ojciec kochał, rzecze Robino – raz tylko, za to żem zgubił chustkę od nosa, kij mi na grzbiecie pogru – chotał... bo niezmiernie lubił porządek, ale mnie kochał dla tego. – „Do stołu! do stołu moi panowie! i prawmy co ślina do ust przyniesie; po lak ceremonijalnym wieczorze, miło troche odetchnąć. „ Siadają do stołu. Biorą się do ptastwa, do szynki gotowanej w porzeczkowym soku; ci którzy wiele tańcowali, okazują niepomierny apetyt; drudzy idą za przykładem, a Robino zapomina o ciasteczkach i opycha się szynką, która mu się doskonałą wydaje; dają Bordo, Szambertę; rozmowa się ożywia, piją, śmieją się, każdy swoje opowiada; osobliwie o kobietach, bo o tem mężczyźni nigdy się dość nagadać nie mogą, bo nie ma i jednego, któremuby one słodkich nie odnowiły wspomnień. – „Mości panowie, odzywa się jeden – jestto prawdą wypróbowaną, że żeby nas kobiety kochały, my żadnej nic powinniśmy kochać. – „Oto także!... – „Biorę Alfreda za świadka..; czy nie tak?... – „Co ja to zupełnie mniemani przeciwnie, bo mam dosyć szczęścia u kobiet, a jednak kocham je wszystkie. – „Tak! więc kochając wszystkie razem, nie kochasz żadnej, to na jedno wychodzi. – „Ależ, odezwał się Edward, smutno to myśleć, ze najmocniejsze uczucia, nigdy wzajemnością odpłacane być nie mogą, i że kiedy najszczerzej kochamy, nas właśnie kochać przestają. – „Kiedy się kto kocha, traci wszystkie swoje zalety, i jest najdoskonalszem bydlęciem. – „To prawda, rzekł Robino – bydlęciem, bydlęciem. – „Ale ta którą kochamy, jeśli miłość naszą podziela, nie może nas w tak poni-żającem widzieć świetle. – „Pan Edward prawdę mówi, rzecze Robino, zalewając się szklanką Szambertę – kiedy jest wzajemność... oh! to zupełnie inna postać rzeczy!... zupełnie co innego!... – „A kiedy nie otrzymamy wzajemności, przerywa któś z gości – wtenczas śmieją się z nas, żartują z westchnień; ach! jakąż gapowata musim mieć minę, nic o tem sami niewiedząc. – „Otoż to najpocieszniej, przerywa znowu Robino, nalewając sobie drugą szklankę Szambertę – że nam to, ani w głowie. – „Kobieta, powiada Edward, która się z nas śmieje kiedy ją prawdziwie kochamy, jest bezwątpienia kokietką, a zdaje mi się. że na świecie nie same tylko są kokietki. Ileż to serc czułych, kochających, radych odpłacić nam wzajemnością!... Ileż to kobiet, które potajemnie kochały największych trzpiotów, i całe do tego przykładały usiłowanie, aby pokryć swoje uczucia. – „O! to bez końca... bez liczby – powiada Robino. – „Na honor, rzecze Alfred – czy kokietki, czy czułe; prędkie czy powolne, wszystkie są wdzięczne! z tym tylko wyjątkiem, że wówczas nas nudzą, kiedy same za nami lecą, i szpiegują wszystkie nasze czynności. – „A! pfe! pfe kobieta, która nas goni!... to bezecnie!... Naprzód! jest to wcale nic modnie!... ale to już tego nic widać!.. – „O! czasami!.. – „Co do mnie, mości panowie! odzywa się Robino, któryby ciągle chciał mówić, chociaż, już językiem nie władnie – kiedy jaka kobieta goni mnie... i kiedy to spostrzegę – bo kiedy tego nie widzę zamykam na to oczy; ale kiedy ona mnie goni, mówie jej: Moja droga, wasani za mną ślad w ślad idziesz, ja tego nie lubię... jak zechcę być z tobą, to ci powiem... ale kiedy chcę z inną pomówić, twoja przytomność wcale mi do umizgów niepotrzebna: owszem odejmuje mi to wszystkie moje zdolności. – „Brawo! brawo! odezwali się wszyscy śmiejąc – mówi jak Cycero drugi! – „Teraz Szampana, mości panowie powiada Alfred. – „Dobrze! Szampana!.. – „Tak! Szampana! wota Robino – zakładam się kto odemnie więcej wypije.. psie nigdy nie upiję..” Korki od butelek poleciały w górę, piją Szampana, wszyscy razem mówie za – czynają, i każdemu zdaje się, że go słuchają. Lecz wśród wrzawy i śmiechów Robino przemaga, bo od wszystkich najgłośniej krzyczy, a im mu mocniej wino we łbie kręci, tem mocniej rezonuje i dowodzi że się upić nie może. – „Najdroższy przyjacielu, rzecze do Alfreda – ty ani się domyślasz, ze ja wiem o twoich miłostkach... o twoich zdobyczach – to jest o pięknej jednej brunetce, wdówce... nie powiem jej nazwiska, bo trzeba być wyrozumiałym... ale że musiałeś się dobrze koło niej zawijać, i że wzwyż pomieniona pani de Zerwil, chciała twojej stałości doświadczyć... – „Pani de Żerwil!.. zkądże to wiesz? gdzie poznałeś panie de Zerwil?.. – „Otoż naprzód nie powiadam, żeby to była pani de Zerwil... czyżem powiedział nazwisko?... wszak nic, moi pano-wie? – „O! nie! nie! wykrzyknęli wszyscy ze śmiechem – onże przecie ma rozum; widać, że się nigdy nie upija!.. – „Ja, mości panowie, odezwał się Robino, trzymając w ręku kielich Szampana – ja to popijam jak mleczko... mam żelazną głowę!... To mi wszystko równo – Alfredzie, wdówka powiada że jesteś poczwarą!.. zdrajcą!.. Musiałeś szalenie zawrócić jej głowę. – „O tem niewiem wcale, ale to wiem tylko żem ją kochał okropnie, tak, ze jakiś czas myślałem, że to na co ważnego zakrawa. Żenny jest wesoła, miła, dowcipna... ale jednego dnia znajduję u niej Klarę – nie wiedziałem że to była jej przyjaciołka; wszakże kobiety żyją z sobą, a nigdy się prawie nie kochają. Ta Klara także jest ładna, powiedziałem jej, że ją bardzo piękną znajduje, cóż w tem złego? musiała to pani Żerwil powiedzieć, i ona rozgniewała się za to. Mniejsza oto.! co mi to szkodzi?... kto to widział być stałym? – ja pragnę tylko roskoszy! – Pijmy!... za zdrowie ładnych kobiet! – „Przepraszam, ja wszystkim pięknym i brzydkim życzę zdrowia i życia; przerywa Edward – niech żyją wszystkie kobiety! – „Tak, woła Robino, podsuwając swój kieliszek – niech żyją! ich zdrowie W ogólności, a w szczególności – bo ja mam sobie szczególną..... ah! ah! ah! i porządną szczególną... same cnotę... z figlarną minką, obyczajną.... wszystko to w jednej osobie modniarki! – „Oho! ho! twoja księżna zamieniła się w modniarkę! rzecze Alfred – i nie chciałeś, ażeby z nami zjadła obiadek! – „No i cóż? mości panowie, i cóż? czy to co szkodzi? czyż na piękność jest monopolium? – „Ma raciją. Czyż królowie z pasterkami się nic żenili? Starożytni nie tak byli hardzi jak my. Syn króla Sychem ożenił się z Diną, córką pasterza Jakóba! Czyż Faraon Egipski nie kochał się w Sarze, siostrze pasterza? – „No! niech żyją służące i modniarki!.. one tylko umieją łączyć czułość i taniec... załatać rozdarte spodnie... przygrzać śniadanie rano, lampę zapalić wieczorem. Poproszę no jakiej elegantki, żeby ci guzik przyszyta, lub szelki naprawić chciała, tobyś się popisał!... Niech żyją Franusie! ja więcej nie żądam! – „Niech żyją!” powtarzają znowu wszyscy ze śmiechem. Robino znowu pije; nalewają mu, bo już sam nie wie co mówi, a ta niezmiernie wszystkich bawi, a najbardziej Alfreda, który cieszy się, iż po pijanemu odwołuje kłamstwa, które mu na czczo je – go miłość własna poddała. Kłamcy nigdyby sobie podchmielać nie powinni. Prawdziwe to przysłowie: in vino veritas. Iluż to ludzi głupiemiby się być pokazało, gdyby się zawsze trzezwemi być niestarali! Ucz nieuważnych wyznań i zabawnych tajemnic posłyszećby od nich można, gdyby... Ale kobiety nigdy sobie nie podchmielają! a... – „Zdaje się, Robino, że ładna jakaś modniareczka jest twoją kochanką?” rzekł Alfred nalewając mu kieliszek. – „O ładna jest, ładna! mości panowie!... chociaż może nic jest bez wady... na nawet niektóre rysy troche nieregularne... ale figurka! jak ulana!... Gdyby tylko tu była, postawiłbym ją na tym stole, ażebyście ją uwielbiali. Koniec końcem, jest to Franusia! i kwita! – „Ah! więc ma imie Franusia? – Tak, mości panowie, ładna dziew – czyna!... prawdziwy grenadijer!.. nigdy nikomu nie odmówi... notabene kiedy jej się kto podoba. – „A tyś jej się pewno podobał do razu?... – „Ah! naturalnie! tylko żem się wprzódy za nią wybiegał.. com sie jej pudełek nanosił, co grajków napłacił!... o! płaciłem!... ona to lubi – Franusia!.. Nie to nic szkodzi, mości panowie – jej zdrowie!... – „Zdrowie Franusi!...” powtarzają wszyscy. Ten toast go rozrzewnia, wyjmuje chustkę z kieszeni dla otarcia łez, lecz wyciągając ją rozsypuje po siole i po ziemi ciasteczka zgniecione jak papierki. Smiech powszechny. Alfred wyjmuje ciasteczka z drugiej kieszeni na talerz, wota: „Otożto przewidujący człowiek! desser miał w kieszeni!... – „I! moi panowie; odmruknął Robi – no, którego niemym na chwilę uczynił widok ciastek – to dla mego kanarka! to dla kanarka Franusi, który paple jak kos, a co gada!... Zresztą pojmujecie, że to tylko jest żarcik, zakład. Mało dbam o to... nawet strata dwódziestu pięciu franków mało mie obchodzi... – „Zdawało misie, odezwał się Alfred, żeś był przegrał sto talarów? – „Otoż to! kancelista mający pensii tysiąc pięćset franków! byłoby to więcej niż dwómiesięczna pensija! – „Mylisz się, dostaniesz pewno sto luidorów i stopień... – Ach! dajże mi pokój z niemi!.. a co się tycze stopnia, to mój szef, któryby wszystkiemu rad rozkazywać, jeszcze dziś rano mi mówił, ze kiedy lepiej pisać nie będę, to mię odprawią z kwitkiem. Dobrze to jemu tak mówić, kiedy gryzmoli jak kura, a ma sześć tysięcy franków do – chodu!.. a zdaje mi się jednak, że on lepiej powinien pisać odemnie! – I cóżto moi panowie nie pijecie – byłem pewny że was wszytkich przesadzę.” W istocie wszyscy ziewać zaczynają; próżno Alfred chce biesiadników rozweselić, bo już powoli drzemać zaczynają. Żegnają sie nakoniec wszyscy i biorą za kapelusze, udając że są zupełnie pewni nóg swoich. Dzień już byt widniuteńki, już lud roboczy przebiegając ulice szedł do pracy; już wieśniacy wracali z targu przedawszy warzywo. Wesołe i świeże twarze wieśniaków i wyrobników, dziwnie odbijały od wy bladłych trzpiotów – Ale też pierwsi byli wyspani, a drudzy całą noc czuwali i szli na spoczynek, kiedy tamci od niego wracali. Robino wyszedł także z innymi, a widząc się sam jeden na ulicy, nie wie co się z nim stanie, zdaje mu się, że donn walcują koło niego, i ziemia nawet pod nogami jego się obraca. Z osłupiałą miną patrzy na przechodzących; i oni także z niejakiem podziwieniem patrzą na niego, bo się śmieją. Robino jednak sądzi, że to jakiś zawrót głowy go napadł, chce go przezwyciężyć, nasuwa kapelusz na oczy; potem mocując się na nogach, szybkim krokiem idzie aż do domu, dokąd zaszedł, niezatrzymując się wcale i zmordowany w pół śmierci. Pierwszą osobą,. którą spotyka Riobino na schodach, iest Franusia, która szła sobie po mleko na śniadanie. – Cóż to? dopiero wracasz? rzekła do niego, kiedy on usiłował drzwi otworzyć i nie mógł kluczem trafie do zanika. – „Tak! moja droga, tylko co się wieczór skończył. – Wieczór!... tać to już dzień biały od dawna. przeszło szósta..;. Cóż tam tak koło drzwi gmerasz? – Nie pojmuję co się stało memu kluczowi, Franusiu; ale żadną miarą do zamka włożyć go nie moge. – Dajże no mnie, ja potrafię otworzyć.” Franusia drzwi otwiera, i przypatrując mu się z uwagą, wota:”Cóż to ci jest? oczy na łeb ci wylazły! – „Niewiem doprawdy co mi jest, ale że mi cóś tak ckliwo i niedobrze, to pewna. – O! ja wiem co ci jest; musiałeś się ubrać porządnie! „ Robino rzucił się na krzesło i wzdycha od serca, Franusia idzie za nim, i pogląda na niego ruszając ramionami. Widząc nakoniec że się nie odzywa, lecz tylko wzdycha a wzdycha, woła: „Kiedyż się skończy to jęczenie?... jak widzę bardzo wracasz z balu!... – „Ah! Franusiu, bo ja sobie rozmyślam, jak te bale są rzeczą próżną!... te tłumne zgromadzenie, na które tak się trzeba stroić! a to tylko żeby się znudzić – O! lepiej bym zrobił nierównie, gdybym byt schował pieniądze i poszedł z tobą!.. – „Rozumiem, musiał w karty przegrać pieniądze, i teraz moralizuje. – „Tak, moja droga! przegrałem wszystko... jestem goły. – „Bodaj i ciebie i twoich graczów żółtaczka porwała! – „Już tego nie wiem, czy ja będę miał żółtaczkę, czy co; ale bardzo mnie cóś kręci koło serca. – „Tak, tak, smutek ci nie popsuł jak widać apetytu i pragnienia! – „Ale ręczę ci, nic prawie w ustach nie miałem, chociaż była wieczerza wspaniała. – „Przyniosłeśże mi cokolwiek? – „O! miałem pełne kieszenie... ale sam nie wiem jakim sposobem teraz nic i niemam. – „Zawsze po swojemu!.. otożto grzeczny!., miluchny!.. – „Franusiu! nie wyrzucaj mi, bo zasłabnę... – „Tak! udusi cię wieczerza..:. Co to za rzecz miła taki kochanek, który bawi się tam gdzieś z kim innym i wraca z niestrawnością. – „Ach, Franusiu! błagam cię, nie opuszczaj mnie! – „Otóżto, teraz go trzeba pielęgnować! No siedźże spokojnie – zrobię ci herbaty. – „Tak, tak, moja droga! zrób, zmiłuj się – już nic prócz herbaty pić nic będę” Modniarka zbiega szybko ze wschodów, i kupuje co potrzeba dla pana Robino, który dostał najdoskonalszej niestrawności w swoim rodzaju. Ale Franusia jest żywa, lekka, zręczna; w momencie rozpaliła ogień, zagotowała wodę i dala herbaty choremu. Dzięki jej staraniom, polepszyło mu się nieco, i za każdą filiżanką herbaty, którą mu Franusia podaje, powtarza; – „O! Franusiu! będę twoję dobroć pamiętał!... wszystkie moje pieniądze z tobą stracę; chciałbym mieć tron, aby go z sobą podzielić, ale, ach! i takbym twojego przywiązania nie opłacił!.. Co się tycze tych wielkich wieczorów, nie pójdę nigdy na nic;... wielki świat mię wcale nie nęci;... z tobą i w wieś-; niaczej chatce byłbym szczęśliwy!” ROZDZIAŁ IV. NIESPODZIEWANY MAJĄTEK. – KONNA PRZEJAŻDŻKA. – CO TO MOGĄ PIENIĄDZE. Ośm dni upłynęło od balu dawanego przez barona de Marsej. Baron nazajutrz po zabawach danych u siebie, opuścił Paryż, a to dla odwiedzenia jednego z miejsc w dobrach swoich, o kilka mil od stolicy odległego; wydalał się on często, już to dla odwiedzania przyjacioł, już dla oglądania majątków, nakoniec dla rozerwania się; lecz exkursye jego nie przedłużały się nad dni dwanaście; w małych podróżach które P.Marsej odbywał, rzadko mu syn towarzyszył; Alfred z swojej strony dogadzał wszystkim swoim za – chceniom, ruszał gdzie mu się podobało, przebywał w mieście lub na wsi, baron mu w tem żadnej nie stawił przeszkody. Alfred u siebie zatrudniony byt ubieraniem się, zatrudnienie nader ważne dla trefnisia, odbywał to od niechcenia, z przyczyny, iż w tym czasie nie miał przedmiotu, któremuby się chciał podobać, czasem myślał o P.Zerwil; żywa Żenny wielce mu się podobała, lecz ta rozgniewała się, jak Alfred pochwalił Klarę, I powtórzył jej to, nie pojmując jak gniewać się można za rzecz tak prostą, nie starał się o uspokojenie gniewu Żenny, i ubierając się tak do siebie mówił: – „Jak te kobiety są wymagające!.. chciałyby, żeby w oczach naszych te tylko były piękne, przy których jesteśmy... to jest, chciałyby, żebyśmy żadnych nie chwalili, prócz brzydkich; bo dla brzydkich, są one niezmiernie łaskawe, i chcą nas przymusić koniecznie, abyśmy je chwalili, mówiąc: – „Panu trudno się podobać, ona jest wcale niebrzydka” – Lecz jak się tylko odezwiem: ot to ładna kobieta! wołają: – „Mój Boże, gdzieżeś pan podział oczy?.. Sądziłam, że pan lepszy masz gust nierównie!..; Cóż tu pięknego w tej kobiecie?...” Przypomnijcież sobie, że nie można być nigdy sprawiedliwym sędzią w własnej sprawie. Możecie sobie mówić co się wam podoba, ale mężczyzni potrafią osądzić i postrzedz w kobiecie, to coś które dodaje jej wdzięku przy najpospolitszej twarzyczce, i nawzajem – wy znowu mężczyzn lepiej potraficie osądzić.” Przerwał Alfredowi uwagę hałas jakiś pochodzący z salonu; i prawie w tej samej chwili, drzwi gabinetu otwierają się nagle, i Riobino wlatuje jak kuła, tak szybko biegnąc uściskać Alfreda, iż wy – wraca kryształową miednicę, z której się umywał. – „Ach! kochany przyjacielu!.. drogi przyjacielu!... „wykrzykuje Robino z pomieszaną twarzą. – „Jakem rad!... uściskajże mnie!... nie! to ja ciebie powinienem uściskać!... Ach! nie wiesz!... nie domyślasz się!... – „Wiem to tylko żeś wpadł jak warjat – odpowiedział Alfred, i żeś mi potłukł piękną miednicę od Jakobsa, przecudownie zrobioną. – „Nic to, mój przyjacielu! dam ci drugą – dwie trzy nawet, jeżeli zechcesz!.. Dam ci, chcesz!..” Alfred przypatruje mu się, stara się z oczu jego wyczytać; Robino uspakaja się powoli, i usiłuje dać się zrozumieć. – „Mój kochany Alfredzie, ukontentowanie moję, pomięszanie, muszą ci się zdawać nadzwyczajne – ja to pojmuję... i mnie to tak czasem się wydaje... czasem nawet wszystko za sen biorę;... ale, dzięki Bogu, to nie sen... kiedym się rozstał z tobą; ośm dni temu, po balu, byłem... – Byłeś pijany!... – Ale ja nie o tem mówię... Byłem sobie jeszcze wówczas kancelistą, miałem pensij nędzne 1500 franków. – Cóż to? teraz szefem zostałeś? – Więcej niż to, mój drogi!.. Niech wszyscy djabli wezmą bióro!... Mam dwadzieścia pięć tysięcy franków dochodu!... – Dwadzieścia pięć tysięcy! – Tak, tak, ja Juliusz Raul Robino... będę miał ekwipaź!... Jestem bogaty, prawie tak jak ty;... rnoże jeszcze nic tak, ale to z czasem przyjdzie!... Kiedy już na to poszło... majątek!... uf!.. Niech no usiedę... zmordowałem sie!... Od czasu, jak mam dwadzieścia pięć tysięcy Franków dochodu, dostałem jakiegoś bicia serca;... czasem nawet oddychać nie mogę!” Robino rzuca się na kanapę, wyciąga chustkę z kieszeni, odpina pasek, żeby mógł wolniej oddychać, i najwygodniej się lokuje; widać, ze pieniądze skutkować już zaczęty, że to już nie ten sam skromny, cały w ukłonach kancelista, który nim usiadł, witał się i prawił najdziwniejsze komplementa. Lecz dla zmiany głów, charakterów, osób i obyczajów, odmiana majątku jest najdoskonalszym środkiem, a niezawodna, rzeczą, że nauki, które daje przeszłość, przyszłości nie służą, bo luzie mato się polepszają i nigdy jutro nie widzi inaczej, jak wczoraj widziało. Alfredowi się zdało, że dwadzieścia pięć tysięcy franków-intrafy, które z nieba spadły jego przyjacielowi, nic mu do u – mywania przeszkodzić nie mogą, zaczął tedy na nowo, czekając, aż się Robino jaśniej wytłumaczy – nakoniec ten położywszy jednę nogę na taborecie, i szukając krzesła, na którymby mógł umieścić drugą, zaczyna opowiadanie: – „Mój kochany, wspominałem ci często o moim wuju, który bardzo młodo wyjechał do Indij...” – „A! rozumiem – nie miałeś od niego żadnej wiadomości, powrócił bogaty, to tak jak zwykle we wszystkich wodewilach.” – „Ale tu nie o wodewilach mowa. Otoż len wuj, czy stryj... brat mego ojca, wyjechał był... Moi rodzice nic o nim nic słyszeli... Odumarli mnie nakoniec, zostawując w całym spadku, wychowanie – mogę mówić, wcale...” – „No! no! dość, byłem z tobą w szkołach razem, i wiem, ze zawsze musiał ktoś robić za ciebie tłómaczenia i zadania; lecz koniec, końcem...” – „No, dajmy temu pokój... wczoraj, wracając z bióra, znajduję u siebie list... rozpicczęlowywam; Notarijusz jakiś wzywa mnie, abym się stawił do niego, ze wszelkiemi moimi papierami, z metryką etc... List od Notarijusza!... sam nie wiedziałem co myśleć o tem?... jednakże udałem się natychmiast na miejsce. Notarijtusz pyta mnie, czy mam rodziców, i jakich krewnych; nakoniec, mój kochany Alfredzie, kiedym już odpowiedział na wszystkie jogo pytania, i dowiódł, że jestem bez wątpienia Julijusz Raul Robino, syn Stefana Benedykta Robino, i Cecylii Debuloar, rzecze mi, bez dalszych przygotowań. – Mościpanie! twój wój, Gracijan Robino umarł niedawno w Hawr, gdzie wylądował; zpienięzył był cały swój majątek, i jechał przeżyć starość w Pa- ryżu, kiedy smierć, na którą się nieraz w dalekich krajach narażał, u portu go zaskoczyła, – Wuj zostawił panu cały swój majątek, który wynosi około 500,000 franków!... – Pięć kroć sto tysięcy franków!... o! mój przyjacielu, pojmujesz moją radość, moje zachwycenie... Ostabłem, Notaryusz musiał mi podać octu, spirytusów!...” – „Jakże to, ty! Robino, ty filozof, chłopiec bez dumy, pogardzający bogactwami, zachorował dowiedziawszy się o dziedzictwie... – „Ach! mój przyjacielu! słuchaj że... można być filozofem... to prawda; jest to wybornie, kiedy się żyje w ciągłych prywacijach... Ależ ja mam także serce, serce czułe!... a pięć kroć sto tysięcy franków!... zdawało mi się z początku że to musi przynosić rocznie przynajmniej z milijon dochodu; jednakże, po – rachowawszy potem spostrzegłem, że to tylko czyni dwadzieścia pięć tysięcy franków po pięć od sta;... lecz przy zręczności, „kiedy kto sobie umie dać radę, można mieć sześć, siedem i dziesięć procentów?... Nieprawdaż?...” – „Mój kochany Robino, ja wiem doskonale, jak pieniądze wydawać, ale jak zbierać, na tem się nic a nic nierozumicm.” – „Sprawiedliwie!... Tyś nie byt w Ministeryum Skarbu. – „Wreszcie, jeśli ci mam co radzić, to żebyś twój majątek umieści! w pewnym ręku, czy to na procencie, czy na ziemi – Zdaje mi się, że ten, koniu wystarczało tysiąc pięcset franków, dwódziestą tysiącami obejść się może;... bo lepiejby było, tyle mieć tylko, jak na niepewne oddawać swój fundusz. Oto moje zdanie Robino, można być trzpiotem dla siebie, a dla tego poradzić dru – gim dobrze – Nie źlebyś więc zrobił, gdybyś...” Robino, którego koniec tej Alfreda przemowy niecierpliwić się zdawał, przechodził się po pokoju, mrucząc;. nakoniec przerwał: „Dobrze! tak!... wdzięczen ci jestem za radę... lecz pochlebiam sobie, ze równie jak i kto drugi, mój majątek utrzymać potrafię. Dajmy temu pokój, mój przyjacielu, myślmy tylko o balach, zabawach... Mnie się zdaje że bogatym, życie strumieniem roskoszy płynąć musi... Kończże to ubieranie i chodź ze mną... proszę cię do kawiarni Angielskiej, do Very, gdzie chcesz...” – „To już zapóźno, mój kocham, ja jesieni po śniadaniu.” – „I cóż to szkodzi... pójdziesz ze raną na drugie...” – „O! nie!., cóż to? myślisz że bo – gaci mogą jeść dzien cały i nic im to nie zaszkodzi?...” – „Tam do djabła!... to szkoda!... Ja piłem już kawę i herbatę, ale chcę zjeść jeszcze-cokolwiek gotowanego... bo to modnie-j.;. O! co się tycze mody i zwyczajów, Alfredzie, to muszę twojej rady zasięgać... Wiem że ty idziesz za modą... i ja chce także – ściśle sio do niej stosować... Dwadzieścia pięć tysięcy franków!.. czy pojmujesz ty cały ogrom szczęścia mojego?” – „Na honor, z serca ci tego winszuję... bo zresztą, jesteś dobry chłopiec...” – „O! gdybyś ty wiedział, ile to już mojej głowie jest zamysłów!... tyle juszę narobić, że sam niewiem od czego jcząć!... Ale proszę cię... chodźmy na Badanie; będziesz udawał, że jesz. „Mieli wychodzić, kiedy Edward wszedł do Alfreda; Robino nie daje mu czasu do przywitania, skacze mu na szyję, ściska go i opowiada mu zmianę swego losu. – Edward najspokojniej winszuje mu, a Robino nie pojmuje, jak ta nowina moie na nim lak małe robić wrażenie; jemu się zdaje, że wszystko, co go otacza, powinnoby być w zachwyceniu, w odurzeniu, dowiadując się, że on ma dwadzieścia pięć tysięcy liwrów dochodu. – „Właśniem cię chciał prosić na śniadanie,” rzeki Edward do Alfreda. Nie dając mu odpowiedzieć Robino, porywa Edwarda za rękę, wołając: „Prowadzę cię... jemy razem śniadanie i obiad, jeśli czas macie, przy stole opowiem wam moje piany... moje myśli... Tę suknię, wczoraj wieczór kupiłem gotową... łąk mi było pilno ustroić się w co nowego – wszakże nieźle leży – hę?... Chodźmyż, zobaczycie moja karijolkę...” – „Cóż to?... takżeś to prędko kupił już konie i karijolkę?” – „Nie, nim kupię – nająłem tylko. Potrzebuję innego mieszkania, gdzież wpakować karijolkę na czwarte piętro, do mojego mieszkania;... muszę sobie nająć ze stajnią... z wozownią... Jezus! Marija, co tu do roboty!... Anim myślał, żeby majątek tyle wymagał zatrudnień.” Alfred i Edward patrzą się na siebie uśmiechając, i idą za panem dziedzicem, który jednej chwili na miejscu wytrzymać nie może, i biega po pokojach jak warjat. Zchodzą ze schodów, Robino bieży naprzód, woła służącego, i każe mu stanąć za powozem. – „My tego konia zamordujem, odzywa się Alfred, ja mógłbym wziąć swój pojazd dla mnie i Edwarda.” – „A broń Boże! odpowiada Robino, musimy być razem... Konia mam mocne – go;..: a kiedy zachoruje, to jutro będzie drugi... O! mnie wszystko służy na palcach... Franciszku stań z tyłu. ja wieść będę...” Siadają, Robino w środku, bierze lejce i chce powozić, bo mu się zdaje ze bogaci wszystko umieć muszą. Chłoszcze konia co sit, targa w prawo i lewo, męczy go, a on co chwila przechodzących lub trotuary zaczepia, a kiedy towarzysze śmieją się z jego kłopotu i ze sposobu wożenia, on mijając wózek jakiś zaczepia kotem o fiakra. Woźnica klnie i krzyczy, ie trzeba być gapiem, żeby mu w koło wjechać; Robino klnie także, żeby się zdawało, ze nic nie winien, jednak przekleństwa nić nie pomagają, a widząc że sobie rady nie da, oddaje lejce Alfredowi, mówiąc: – „Mój przyjacielu, wieź bądź łaskaw... bo ja tak jestem, zajęły memi interessami, że mógłbym się o drogę pomylić.” Z laski Alfreda oswobodzili się przecie od fiakra, przybywają bez przypadku do Pale-Rojal. Idą do Bowilie, Robino każe dawać co jest najdroższe, i gdyby go dwaj jego towarzysze nic wstrzymywali, kazałby dać śniadanie na dwadzieścia osób, i krzyczałby w niebogłosy, że ma dwadzieścia pięć tysięcy dochodu. – „Ale, ale... odezwał się Alfred – a Franusia, nic wspomniałeś nam o niej!... musi być bardzo rada z tej losu przemiany?...” – „Franusia!..: rzecze roztargniony Robino, nic miałem czasu widzieć się z nią odtąd jak byłem u Notarijusza.. – u mego Notarijusza!... czy uważacie panowie jak to brzmi pięknie! u mego Notarijusza!..” – „Jakto? Panie Robino! powiada Edward, nie miałeś czasu oznajmić o swo – jem szczęściu tej, która ci była tak drogą przed óśmią dniami!... Pomyślże i o tem, że kiedy kobieta kocha nas dla nas samych tylko, winniśmy jej wdzięczność; niechże przynajmniej wie, co się z tobą dzieje. – „Edward prawdę mówi, dołoży? Alfred, kiedy kto miał szczęście znalesć kobicie uczciwa, czułą i wierna, zdaje misie mój kochany, ze dla niej nigdy dosyć, nigdy nadto uczynić nic można!... – „Mosci panowie – panowie! woła Robiuo, zajadając pasztecik – wolno mówić, chcecież, abym się z Franusią ożenił? ładnieżby to było!.. – „Wiemy że to być nie może; ale... „Ale też modniarką moją kochanką być nie może. Sami przygnacie, że mając majątek, można żądać czegoś lepszego, wyższego... A zresztą, panowie, między nami mówiąc, ta panna Franciszka nie jest samą cnotą o! wiele do tego brakuje!.. Dostrzegłem kilka razy – rozumiecie – lecz udawałem ze nic niewidzę, bom jej nie kochał Powtóre, jest złośnica, prawdziwy dragon – ja lubię powolne kobiety... Byłem jakoś przywykły do jej twarzyczki, ale w samej istocie nie jest ładna, tylko śmiała i kwita. – „No, juściż nie możesz zaprzeczyć, zcby nie była ładna przynajmniej; onegdajszego wieczora była Wenerą! – „Tak! Wenerą, ktora mi wszystkie pieniądze wyławiała z kieszeni;. tak zawsze szły dwie trzecie części mojej pensii. – „Jakże? była to kobieta, która cię najbezinteressowniej kochała? – „O! no juściż wiem że mnie kochała; ale była dla tego fasa jak kotka. Zresztą, nie chcę o niej źle mówić; pewno nawet jej co kupię... nadto jestem wspaniały, żebym... Ale dajmy pokój Franu – si, a mówmy o moich zamysłach. Kochani przyjaciele! nie wiecie co mi po głowie chodzi;... otoż... myślę... o... zamku. – O zamku? powtórzy? Alfred – ależ mój biedny Robino, zwarjowałeś, jeśli broń Boże kupisz zamek; bo nie będziesz miał nawet za co go, utrzymać! – „Tak, tak, ależ ja przecie umiem rachować – między zamkiem i zanikiem jest różnica!... za sto tysięcy franków czyż niemogę nabyć piękną posiadłość... Majątek zdoniem w guście gotyckim... Mój Notaryusz mówi! mi iż się o to postara;... w ówczas, moi kochani, można wziąć nazwisko od majątku... Tyle tego mamy codziennych przykładów; a między nami mówiąc, do dwódziestu pięciu tysięcy intraty, nazwisko Robino, nie bardzo dobrze przypada. – „Jakto? panie Robino, odczwał się Edward, tyżto. którego losu zmiany odmieniać nie miały, któryś mi swoimi zdaniami przypominał Sokratesa i Cynrynnata. – „Mówiłem wam już, moi przyjaciele, że mam zamysły – ja daleko już patrzę. Kupuje zameczek, ziemio, i biorę imie od posiadłości. To mnie cokolwiek uszlachetnia; w ówczas znajduję bogatą dziedziczkę: przychodzę; podobałem się – i żenię; – hę?... zdaje mi się, ze tonie bardzo głupio wygląda; a gdybym się sobie tylko nazywał Robino, nie mógłbym się z żadną zacną familiją połączyć!.. – O mój Boże! gdybyś ty wiedział wujaszku Gracijanie. jak ja pięknie twoich bogactw użyję! – „Tak, a na początek, pogardzasz jego nazwiskiem! – „Widzisz sani że mi to z rachuby Wypada: takem sobie ukartował; kupuję ziemie, będę miał wieśniaków, poddanych, będą mie Jaśnie Wielmożnym nazywać!.. – „Nie, nie, mój biedny Robino, nie będą cię Jaśnie Wielmożnym nazywać, bo dziś ten, kto posiada taki, domy, folwarki, nie może jednak wedle upodobania rozrządzać ludźmi, którzy jego ziemie uprawiają, i dziś już tych praw nic znają, które dawniej los wieśniaka, od bydlęcia gorszym czyniły, i obrażały ludzkość, poniżając człowieka przed człowiekiem; bo dziś kochają dobrego i cnotliwego pana, ale się nie boją dumnych birbantów; dziś wszyscy ludzie są pod praw opieką, praw, które nakazują posłuszeństwo, ale nie upokorzenie; i nakoniec że dziś nigdzie już niema takich poddanych, więc nie wiem, gdzie ty twój zamek kupisz? – Ale w istocie zdaje mi się że gdyby ci tylko pozwolono robić co zechcesz, Robino, siałbyś się jednym złych tyranów starożytnych, lub, co najmniej, jakim Leloup, jak w powieści Czerwony kapelusik. (Le pelit chaperon rouge.) – „Alez słuchajcie panowie, piękne to było prawo, które panu dawało pierwszy wstęp do małżeńskiego łóża nowo-zamężnych. Ale ja dam sobie radę! – „Nim jednakże co będzie, płać, i idźmy. – „Co? już? – „Czyżbyś całe życie siedział po traktijerach? – „Juściż nie, moi panowie; ale dopiero pół do pierwszej... Co leż bogaci robią przez dzień cały? – „Chodzi się za interessami; można się pobawić... ale to nie trafia się codzień. – „Kochani przyjaciele, ja dziś od was nie odchodzę poprowadzę was gdzie chcecie... na teatr włoski, właśnie dziś gra-ją... jestto teatr bogaczów, z niegobym nie wyszedł; ale dopiero pierwsza, a na teatr idzie się wieczorem. – „Pojedziem konno z Edwardem, rzecze Alfred do Bulońskiego lasku. – „Konno! woła Robino – do djabła! to możnie... Jadę z wami. – „A czyż siedzieć na koniu potrafisz? – „Bądź spokojny... śmiesznieby było żeby człowiek mający 25,000 intraty, nie umiał jeździć konno. – „Kiedy tak, to chodź z nami, pożyczę ci mojej kłaczki, która ma kłus leciuleńki. – „Wybornie! będę ciągle jechał galopem – Ale przyjaciele moi! nim wyjdziem, jeszcze jedno słówko – będę was prosił o jednę łaskę? – „O cóż? – „Nienazywajcie mnie już Robino. tylko po imieniu Julijuszern... to jakoś znamieniciej... to brzmi przyjemniej. – „Będę cię nazywał panem Margrabią Julijuszem, jeśli chcesz; rzekł śmiejąc się Edward. – „A ja, dodał Alfred, będę cię wołał jak mi przyjdzie do głowy. – „Staraj się więc, żeby ci tylko Julijasz przychodził do głowy, bardzo cię o to proszę.” Powracają do Alfreda tą razą piechotą, bo pomimo próśb pana R. obino, dwaj przyjaciele nie życzą sobie wcale dusić się w jego karijolce. Nowy bogacz odsyła nakoniec pojazd, i idzie z przyjaciółmi piechotą; lecz w drodze takie miny wyrabia, że towarzysze jego od śmiechu wstrzymać się nie mogą. Nie raczy nawet spojrzeć na nikogo, nikomu nic ustąpi z drogi, owszem zdaje mu się, ze wszyscy przechodzący powinni mu wszędzie ustępować; inaczej jednak się dzieje, bo jego napuszona i zuchwała mina niko – go nie zniewala do zrobienia mu grzeczności; nikt nie ustępuje, niektórzy nawet pod bok go szturchają, i Robino dostał już kilka kułaków za to, ze się przez tłum cisnął Wówczas woła: „Nic głupszego jak iść piechota, mając pojazd i konie!” A Alfred i Edward mówią sobie po cichu: „O! jest jeszcze cóś głupszego od tego!” Przybyli do domu barona de Marsej. – Dwaj przyjaciele już są na koniach, a Żermę służący Alfreda, podaje panu Robino śliczną klaczkę okazującą z miny wielką do przejścia się ochotę – Robino marszczy się, i obchodzi w koło konia, mówiąc: – „Tylko mi się zdaje, że on ma coś złośliwą minę.” – „Owszem, trudno znaleść powolniejsze stworzenie, jest to koń damski.” – „To dobrze, ale czegoż on tak bruk nogą wybija. „– „Bo chciałby biedz prędzej – jest niecierpliwy.” – „Kiedy niecierpliwy, to może ponosić... a ja nie chcę lecieć jak warjat! „– „Ale! nie bójże się! czyż nie umiesz jeździć?...” – „No! no! ale po śniadaniu trzeba jechać powoli, jest to regułą.” – „Jeżeli nie chcesz jechać, to się zostań – do twojej woli – my sami pojedziem.” – „O! nie – dalibóg – nie!... jadę z wami!... zobaczycie, moją zręczność... zgrabność...” – „Siadajże?” – „Zkądże tu siadać? „ – „Jakże, czyż i tego nie wiesz?” – „Zapomniałem... dawno się już uczyłem...” – „Ale mój kochany Robino, spadniesz niezawodnie.” – „Oh! a prosiłem cię przecie, żebyś mnie Julijuszem nazywał?” – „No, Żermę przytrzymaj mi strzemię... tak...” – „No śmiało! ach! jakiżeś ciężki jak kłoda!” Już Robino nakoniec przełożył prawą nogę i siedzi spoglądając z miną zwycięską na około. – „Jedźmy, odzywa się Alfred: już uderzył konia, kiedy Robino wołać zaczyna: – „Stój! stój, poczekaj, jeszczem się nie usadowił... Do djabła! czegoż tak się śpieszyć... nimem się opatrzył... strzemiona za długie... ledwie końcem palców dostaję.” – „Właśnie tak być powinno, nie będziesz podskakiwał.” – „Otoż to! tylko com nie przejechał przez łeb memu koniowi, ja lubię krótkie strzemiona, mocniej się siedzi. Zermę, skróć mi je... jeszcze... ottak!... teraz siedzę jak przyklejony.” – „No! więc już możem jechać!” – „Tak, tak, możemy!” Alfred i Edward ruszyli, Robino za nimi. Pomimo skróconych strzemion, podskakuje, chwieje się, a prawą ręką trzyma się za siodło. Przez ulicę Paryża, jadą lekkim kłusem, a Robino jakkolwiek jedzie za nimi, wołając co chwila: – „Panowie, nie tak prędko!... zabroniono galopować po ulicach...” – „Przecież, zdaje mi się nie galopujem...” – „Ależ, nie jedźmy tak prędko... jeszczem się nie oswoił.. a zresztą daleko przyjemniej jechać powoli.” Jadą na Elizejskie pola; już Robino spotniał cały, a kapelusz tak mu się zsunął na tył, że włosy rozwiewają się po czole i twarzy. – „No, panie Julijuszu, rzekł Edward, tu pojedziem galopem, droga przepyszna. – „Tak, tak, droga śliczna... ale ja czuję poruszające się w mojem żołądku śniadanie, za każdym skokiem konia;... ta klacz, ma szalenie trzęsący kłus. – Ba! żartujesz; puść ią zresztą galopem. – „Zaraz, zaraz – strzemiona są jeszcze za długie. – „Co ty pleciesz, kolana trzymasz już koło uszu. – „A! to nic nie szkodzi;... uczyłem się gruntownie... są to prawidła. – „Niema co mówić! są to piękne zasady. – „No! teraz dobrze! – „Więc ruszajmy.” Edward i Alfred pojechali galopem. Robino ani myśli jechać tak prędko, ale klacz za końmi się wyrywa, i jeździec mimo ochoty musi jechać galopem. Robino, który tak nigdy nie jeździł, sam nie wie co się z nim dzieje; rzuca się w tył, naprzód, zrywa lub popuszcza cugle; wyobraża sobie, ze koń go nosi, i krzyczy co siły: – „Trzymajcie!... trzymajcie go!..” ale Alfred mu odpowiada: – „Nie bój się Robino – ruszaj!” a Edward dodaje: – „No! panie Julijanie, trzymaj się prosto;... trochę zgrabniej.” Nowego jeźdzca już żadnem nazwiskiem nic zwabić; nic nie słucha; zgubił kapelusz, i wkrótce sam się zwalił na ziemię, a Alfred z Edwardem którzy go znacznie wyprzedzili, widzą przybywającą klacz bez jeźdzca. Myśląc więc, że mu się jaki trafił przypadek, wracają, prowadząc z sobą konia pana Robino. On wstał, z trochę nadtłuczonymi bakami, i poszukawszy kapelusza, wszedł do kawiarni. Tam spostrzegli go dwaj towarzysze. – „Cóż to spadłeś?” rzekł Alfred uśmiechającsię, widząc zę Robino nie skaleczył się wcale. – „Tak, tak! nie mogę się temu wydziwić!... bo też lecieliście z wiatrami! Mój koń, chce iść za waszymi, unosi mnie... Ty mi powiadasz abym go puścił, a ja tak cię dobrze usłuchałem, żem zleciał... bo ja też wam nie mówiłem, że jeżdżę jak Pol, jak Frankoni!.. – „Tegośmy się domyślili. No, czy siądziesz jeszcze? – „Nie, do nóg upadam, na dzisiaj dość mi i tego. Prócz tego, mam pewne miejsce trochę nadwerężone; – jedźcie sobie; ja na was tu będę czekać, przeczytam afisze... a że ja chcę kupić sobie jaką posiadłość, ogłoszenia te więcej mie daleko zajmują, jak Buloński lasek.” Przywiązują klaczkę, dwaj przyjaciele odjeżdżają, a Robino biorąc dla ochłodzenia się szklankę wody z cukrem, przerzuca ogłoszenia przedaży, lecz rusza tylko ramionami i mruczy: – „To za mało! 20,000 franków! 40,000 franków!... to ciupki!... Mnie trzeba coś lepszego! Gołębniki!... ogrody!... Na co mi się to zdało?... ja nie kupuję majątków dla gołębi i śliwek! ale dla tego, żeby mnie nazywano panem de.. lub de Ia... od imienia posiadłości... Oho! ho! 80,000 franków; to coś lepszego; ale cóż łąki, folwarki... nie będę dawać balów w folwarkach! Ah! a! przecież!... zamek!.. jeden... dwa zamki!.. dwanaście apartamentów pańskich!... tego chciałem... jakaż cena?... 300,000 franków... 240,000 franków;... co za śmieszna cena, kto to widział!... zdaje mi się, że powinnyby być tańsze dla amatorów.” Robino umiał już na pamięć wszystkie afisze, kiedy dwaj młodzi jego towarzysze powrócili z przechadzki. Ponieważ żadną miarą nie chciał siąść na koń, Alfred prowadzi klacz, a Robino jedzie za nimi w najętej karijolce. Powracają do domu barona de Marsej, ale dopiero pół do czwartej, a obiadu wcześniej jak o szóstej jeść nie wypada; Alfred idzie pisać listy. Edward wychodzi z wizytami, a Robino, któremu się to w głowie nie mieści, jak dnie mogą się dwa razy dłuższemi wydawać; kiedy nie pracując, człowiek zabawy sobie wynaleść nie umie; idzie dla rozrywki, do swego Notarijusza. O szóstej zeszli się znowu, i idą wszyscy trzej do restauratora. Alfred i Edward, namówiwszy się wprzódy, wmawiają panu Robino, że ludzie dobrego tonu, bardzo mało jeść powinni, i odsyłać większa część potraw nie tykając. Skutkiem tego, Robino odsyła kilka najsmaczniejszych potraw, na które wielki miał apetyt – lecz dla mody, woli być głodnym... Wieczorem idą na teatr włoski; Robino słucha muzyki, ale jej nie czuje, i wstrzymuje się o ile możności od ziewania, wołając: Bravi! brava! bravissima! polem patrzy na zegarek, czy się to prędko ukończy. Spadła wreście zasłona, Alfred wraca do domu, Edward także, a Robino siada do karijolki czekającej go u wrót, którą ma odjechać na ulicę świętego Honorijusza. Robino już jest przed domem, w którym niedługo myśli już przemieszkiwać; bo mu się już zdaje okropnym i niewygodnym. Lecz nim wszedł do siebie, rozkazuje nowemu swemu słudze Franciszkowi, aby jutro raniuchno przyjechał z karijolką. – „Jutro rano!... z karijolką!..” odezwał się ktoś, kiedy Robino mówił te słowa wchodząc do domu – a on poznał... Franusię, z którą się jeszcze od nagłej losu swojego odmiany nie widział. Franusia zatrzymuje się: trzymając w ręku kawałek świecy uwinięty w bibułę i zapalony, i czeka na niego, choć on się wcale nie śpieszy. – „Tak! to ja!” – „Cóż się to z tobą stało od pozawczoraj... jakem pana nie widziała?... karijolki!... Udajesz coś wielkiego latając tak w karijolkach?” – „Chodźmy na górę Franusiu, niema nic nieprzyzwoitszego, jak rozmawiać na wschodach, cierpieć tego nie mogę!..” – „Ach! mój Boże!... Jaśnie Oświecony pan, mógłby się skompromitować!... bardzo przepraszani księcia pana!... gdy – bym była wiedziała godzinę jego powrotu, byłabym rozcięła świecę na czworo i zrobiła illuminaciją na wschodach.” Robino idzie na górę, za nim modniarka, trzymając ciągle świecę w ręku. Robino rzuca się od niechcenia na krzesło, a Franusia przybliża świecę, mówiąc:”Cóż to za suknie?... miałeś tylko przecie swój dawniejszy garnitur czarny, uchodzący za nowy, i drugi szaraczkowy?” – „Właśnież! teraz mam inny!... i po wszystkiem. – „A te dewizki!.. ten złoty łańcużek!... oh! coś w tem być musi!...” – „Tak, Franusiu, od pozawczoraj wielkie zaszły odmiany.” – „Doprawdy!... Musiałeś wziąść sto talarów nagrody?” Robino uśmiechnął się z politowaniem, mówiąc: „Sto talarów! mój Boże!... to fraszka...” – „Jakto fraszka!.:. Bądźze łaskaw, daj mi ze dwanaście takich fraszek, a ja jutro podniosę się jak balon pod obłoki!” – „Słuchaj mnie uważnie, Franusiu.” – „Pozwól, niech wprzódy usiądę, bo kto wie, moie to co powiesz, wielki na renie zrobi skutek!..” Franusia oprawia świecę w lichtarz, i siada naprzeciw Robino, który nim mówić zaczął, przybiera minę napuszoną. – „Ja, mościapanno...” – „Jakto? mościapanno – do mnież to mówisz?... – „Zapewne... – „I nazywasz mnie mościapanną!... Badźze grzeczniejszy! Patrzcie no go z jego mościapanną!... – „Niech i tak będzie, Franusiu, oznajmuję ci więc, ze nie jestem już ten chłystek, którego 1500 franków pensii, składały cały majątek; nadzieje, o, kto – rych ci nieraz wspominałem, przyszły do skutku..: Byłem zawsze pewny, że mój wuj mnie zbogaci... kochany wuj Gracijan!... umarł i zostawił mi 25,000 franków rocznego dochodu. – „Ba! bycze to może!.. czy nie żartujesz?... – „Nie, Franusiu, Jestto najświętsza prawda... jestem niezmiernie bogaty... wprędce będę miał zamek, bo postanowiłem sobie mieć go niezawodnie!... – „Jakto! tyś bogaty, i niepowiedziałeś mi o tem do tej pory!... dręczyłam się tak długo niewiadomością!... no! chodźmyz się bawić!... tańcujmy!... skaczmy!... ruszając się!... jesteś bogaty, i siedzisz tak spokojnie?” Franusia porywa go za ręce i kręcicie z nim w około pokoju; Robino wyrywa się nakoniec i siada, a Franusia skacze no krzesłach i stołach. – „Bezwątpienia, Franusiu, odzywa się nakoniec Robino wahając się na krześle: – życzeniem jest mojem abyś się bawiła;... przy zdarzonej okoliczności z największą chęcią dopomogę ci w czem będę mogł; możesz nawet być pewna mojej łaski i protekcii;... co się zaś tycze tego... żebyś miała być nadal moja kochanką, sama pojmujesz, że to niepodobna;... i że mój stopień w towarzystwie, wszelkich mi z tobą stosunków zabrania.” Franusia, która właśnie w tej chwili stała na komodzie w postaci Psichy, przyskakuje jednym susem do niego i wota: „Cóż to ty lam bredzisz o twoim stopniu w towarzystwie... że się już po dawnemu ze mną widywać nie będziesz?.. Bądź tak grzeczny i wytłumacz mi to trochę wyraźniej. – „Zdaje misie, kochana Franusiu, że to samo z siebie jest dość jasnem. Jestem jak zawsze twoim przyjacielem;... jutro nawet dam ci tego dowody, myśląc ci darować piękny szal bur de sua;... Lecz mówie że nie mogę być twoim kochankiem, ani chodzić z tobą, bo okoliczności i moje nowe położenie sprzeciwiają się temu.” Franusia słuchała uważnie Robino, on skończył, ona stała jeszcze jak wryta, potem idzie do komina, bierze świecę, wyjmuje ją z lichtarza; lecz nim odeszła, staje naprzeciw niego i mówi z gorzkim uśmiechem. – „Miałam cię tylko za głupca, a tyś jest niewdzięczny!.. zrywasz ze mną, dla tego ześ się niespodzianie zbogacił... to ślicznie!” jest to godne ciebie postanowienie!... Podarunek swój schowaj dla tych, które cię oskubią, szydząc z ciebie, „nigdy ci na nich nic zabraknie!... – „Mościapanno, rzecze Robino po – rywając się z krzesła rozgniewany – to, co mi mówisz, jest wcale nieprzyzwoitem;. i. zresztą wcale mie to nie dziwi... przy takim wychowaniu...” – „Cicho!... gapiu!.. „krzyknęła Franusia wracając ku niemu, a Robino zrejterował się za krzesło; wart jesteś, żebym ci tę zapalona świecę w gardło wpakowała!... – „Panno Franciszko!... – „Milcz!.. wstyd mi za ciebie!... Szukaj księżniczek i hrabianek; utrzymuj tancerki, Angielki; ale jak się upijesz, czekaj aż ci która zrobi herbaty, albo da lekarstwo, a pewno zdechniesz z niestrawności.” To mówiąc, Franusia dygnęła nisko swemu dawnemu kochankowi i wyszła, zostawując go w najgłębszej ciemności. – „Co za złośliwość!” zawołał Robino, kiedy Franusia wyszła,” nawet mi świecy nie zapaliła!.. o! kobiety!.. Trzebaż żeby człowiek mający 25,000 franków dochodu, krzesał ogień... o! co z lego, to nic nie bedzie!.. wolę się spać położyć po ciemku... Ta Franusia... tyle sobie pozwolić... Otoż to! im więcej kobiecie czynisz, tym więcej nadużywa... Ale, już tego więcej nie będzie;... nie dam sobie jeździć po nosie; lada nosek zadarty, nie zwabi mego serca.” Robino kładzie się spać; i zapominając o Franusi, zasypia i marzy o swoim przyszłym zamku. ROZDZIAŁ V. NABYCIE ZAMKU. – WYJAZD DO AUWERNII. Robino spał nie wiele, bo kiedy w głowie kręcą się zamki, ziemie, tytuły, pojazdy i sługi; to sprawiać musi niejaką niespokojność. Są bezsenności przyjemniejsze nad te, które sprawia żądza wielkości i honorów; ach! jak miło wśród nocnej ciszy myśleć o tem, co się kocha, i zbliżać się do przedmiotu swojej miłości, wspomnieniami i nadziejami; porywają nas wówczas i unoszą najprzyjemniejsze marzenia; sami sny sobie układamy, lękając się zasnąć, bo sen nie zawsze najmilsze sercu naszemu maluje nam. obrazy. Ale, Robino niezna tych myśli, sprzykrzył sobie szukać zamku na lewym boku i na prawym, wstaje bardzo rano, i obiera się, mówiąc: „Moie już oddawna czeka mnie moja karijolka i służący; tyle mam zatrudnień, iż czasu w łóżku marnotrawić nie mogę.” Robino ubiera się; wychodzi po cichu, nie życząc sobie wcale, aby go Franusia posłyszała; ale na szczęście, chociaż z niej dość ranny ptaszek, na schodach nie spotka! ani jej ani nikogo; wychodzi na ulicę i nieznajduje jeszcze karijolkj. – „Do djabła! jeszcze nie przyszła!..” mówi sam do siebie patrząc na zegarek: „Ah! bo też dopiero szósta;... wszystko jedno, gdybym chciał znalazłbym i o szóstej pojazd na moje usługi.” Robino wraca, sam nie wie czy ma iść piechotą, czy czekać na powoz; lecz na schodach usłyszał jakiś hałas; i lękając się spotkania z Franusią, wychodzi. Idzie do Notarjusza. Przybywa do jego domu, oddźwierny ledwie się obudził, Robino leci przez podwórze, wołając: – „Idę do bióra. – „Niema tam jeszcze nikogo, odpowiada oddźwierny. „W istocie Robino znajduje drzwi zamknięte i wraca do oddźwiernego: „Jakto, pisarze jeszcze nie przyszli?... – „Bo tez, panie, jeszcze rano.;; oni nigdy o szóstej nie przychodzą. – „A pan Notaryusz czy jest w domu? – „O! pewno nie wyszedł jeszcze! musi jeszcze spać z żoną! – „Jakto? spać!... ja od dwóch godzin już nie śpię; pójdę do niego.. – „Ale panie, tak rano nikt nie przychodzi. – Kiedy kto kupuje zamek, ma prawo przychodzić o każdej porze.” Odźwierny sądząc iż tu o cóś arcy ważnego chodzi, puszcza go, a Robino dzwoni u drzwi Notarjusza. W kilka minut, służąca otwiera mu z miną przestraszoną, mówiąc: „Ah! mój Boże! cóż się stało? – To ja moje dziecię; odpowiada Robino – chciałbym z panem pomówić. – Dla czegożto tak rano? co tak pilnego mości panie?” przerywa służąca, sądząc iż się cóś nadzwyczaj ważnego wydarzyć musiało. – Czego?.. do djabła! chcę pomówićo zanika, o majątku który mi miał wyszukać.” Służąca uspakaja się, patrzy mu w oczy i odpowiada: „Jegomość śpi jeszcze i nigdy nie zwykł tak rano w interessach traktować. – „Powiedz mu tedy moja droga, że klient jego, Julijusz Raul Robino, dziedzic Gracijana, mający dochodu 25,000 liwrów, przybył do niego, to go pewno obudzi. – „Nic zdaje mi się, mój panie; nawet nie wiem czy ja tam wejść moge do sypialnego pokoju, bo jegomość i jejmość niedawno się pobrali. – „No – to ja sam pójdę. – „O! nie! poczekaj pan, ja sama pójdę.. Służąca poszła wypełnić jego żądanie; a Robino tymczasem przechadza się po obszernej sali jadalnej, mówiąc: „Jak się Notaryusz dowie, ze to ja, pewno wstanie natychmiast. „Wkrótce jednak powraca posłanka i z żartobliwą miną powiada; „Jegomość klął ze go obudziłam, odprawił mie z kwitkiem, i prosił żebyś pan przyszedł poźniej. – „Niemusiałaś mu powiedzieć mego nazwiska? – „Owszem panie, ale to nic niepomogło; – „Nieniepomogło!.. No! to ja przyjdę poźniej.” Robino wraca dość nieukontentowany, mówiąc sobie: „Gdybym od niego wszystkie moje pieniądze odebrał, odmieniłbym zaraz Nolarijusza. Pójdę do Alfreda.” Robino idzie, przybywa o siódmej; Nużący przechadzali się po dziedzińcu, a lokaj Alfreda zatrzymuje go, mówiąc: „Mój pan śpi jeszcze. – „Ba! to nic nie szkodzi!., czeka na mnie... będzie rad że ranie obaczy!” odpowiada Robino, przebiega wschody, przelatuje pokoje, i staje nakoniec w sypialnym pokoju Alfreda. Trąca go, popycha i woła: „No! wstawajże leniuchu! czyi dziś już cały dzień prześpisz?” Alfred otwiera oczy, patrzy na niego i odzywa się nareście: „To ty?! czego chcesz? – „Przychodzę z tobą pomówić a in – teressach... Zdało rai się, żeś wczoraj powiadał o jakiejś posiadłości blisko Mantas. – Niech cię piorun trzaśnie z twoja posiadłością!.. Miałem sen bardzo miły – zsuwałem się w saneczkach ze ślizgawki z panią Żerwil, powóz się rozbił; lecz my wcaleśmy się nie potłukli, schwyciliśmy się tylko, padaliśmy tak mile... czułem przy sobie jej ciałko... dotykałem go!.. – „Bardzo cię przepraszam żem obudził, ale... – „A ja przepraszam ze zasnę. „odpowiada Alfred. Napróżno Robino woła: „Wstydź się przyjacielu! dla takiego głupstwa, dla ślizgawek, miałbyś spać jeszcze?” Alfred milczy uporczywie. „Widząc nakoniec że nic nie wskóra, Robino wychodzi, myśląc: „Pójdę do Edwarda Borną. Poeta, autor, musi wstawać wcześniej – zresztą poproszę go z sobą na śniadanie; powia – dają, ze autorowie takich zaprosin nie są nieprzyjaciółmi.” Robino idzie do Edwarda, u którego nie był jeszcze ni razu, lecz wiedział jego mieszkanie, i trafił do niego. Miody autor nie mieszka w pysznych pokojach, na pierwszem piętrze; lecz tylko w pięknym domku na ulicy Enghien – odźwierny nie zatrzymuje pana Robino, mówi mu owszem: „Proszę iść na czwarte piętro.” I Robino idzie, mówiąc sobie: „Ależ to wysoko! na czwarte piętro!.. prawda ze schody są czyste i ładne... Ah! poeta niekoniecznie być musi bogaty... Mówił mi jednak Alfred, że Edward jest dostatni, ze ma blisko czterech tysięcy franków dochodu – dawniej zdawało mi się że to majątek!...” Przyszedłszy na czwarte piętro, Robino dzwoni, raz, dwa, trzy razy, nakoniec czwarty; Edward odzywa się, i pyta: „Kto tam? -”To ja – Julijusz.;. wiesz kto... przyszedłem prosić cię na śniadanie, otwórz! – „Ach! bardzo przepraszam panie Robino – pracuje dość późno w noc, i dla tego lubię zasnąć dłużej trochę... do widzenia.” To mówiąc Edward odszedł ode drzwi, a Robino stał nieporuszony czas jakiś, myśląc: „Cóż oni takiego zjedli, że im się lak spać zachciało? tego nie pojmuje...” Zchodzi ze schodów, spogląda na zegarek: już blisko pół do ósmej; myśli że karijolka czekać na niego musi; wracana ulicę świętego Honorijusza, i uśmiecha się z radości, widząc powóz przed bramą. Podwaja kroku, i spostrzega modniarki stojące na ganku z Franusią, Przechodzi dumnie koło nich, siada do pojazdu wśrod śmiechu tych panienek, i myśli: „Śmieją się!.. dobrze!... przynajmniej je błotem obryzgam.” Robino jeździ cała godzinę po ulicach Paryża; wkońcu wraca do Notarijusza, który już znudził się, widząc go zawsze cztery razy na dzień, i nie życzy sobie, aby go tak codzień budzono; pomyślał więc o posiadłości dla niego, żeby go od swojej przytomności uwolnić raczył. Jak tylko go zobaczył, natychmiast się odzywa: Znalazłem to, czego panu trzeba. – „Niemoże być?., cóż?., maiątek ziemny? – „Jeszcze cóś lepszego – zameczek. – „Zamek!... przecudownie!... – „Są jeszcze wieże, wieżyczki, baszty. – „Baszty!.. niechże cię uścisnę!.. – „Fossy... wprawdzie oschłe. – „Każę wody napuścić. – „Wiele mieszkania, pięknych pańskich pokojów, stajnie na dwadzieścia koni. – „Postawię w nich osły – „Ogród, las, zwierzyńce bez początku i końca!..: – „I końca!... to roskoszne!... – „Knieje myśliwskie, wyborne do polowania. – „Będę bez ustanku polował..: – „Rzeczka rybna... – „A ja tak lubię matlotkę!.:. – „Do tego, zamek jest jeszcze umeblowany, trochę wprawdzie w dawnym guście; lecz wyjąwszy bieliznę, znajdzie się tam wszystko, czego tylko potrzeba. – „Mój kochany panie Notarijuszu! to do zachwycenia!... umeblowany w starożytnym guście!... tem szlachetniej!.. – „Zresztą przy papierach znajdziesz pan dokładne wyszczególnienie tego, co zamek w sobie mieści. – „Wszystko to bardzo dobrze..: lękam się tylko, ażeby ta roskoszna posiadłość nie była za droga. – „Ośmdziesiąt tysięcy franków. – „80, 000 franków! to za nic!... kupuję. – „Ale powinienem pana uprzedzić, że to mato bardzo przynosi dochodu, zdaje się, ze ziemie należące do tego zamku, są źle dosyć utrzymane. – „Co mi to szkodzi? – „Trzeba nawet będzie ponaprawiać niektóre budowle. – „Zrobię czego tylko będzie trzeba. – „Nakoniec, ztąd to trochę daleko. – „Co mi to szkodzi? nie pójdę piechotą... w którejże to stronic? – „W Auwernii, blisko Set`Aman Taland i Klermontu; prawie mil ztąd ośmdziesiąt.” Robino myśli chwil parę, mówiąc: – „w Auwernii!... 80 mil ztąd! do djabła! nie będę mógł jeść śniadania w Angielskiej kawiarni i wrócić na noc do zamku!... – „Lecz pomyśl pan i o tem, że po – siadłość blisko Paryża jest zbyt kosztowną, z przyczyny częstych odwiedzin; jeden przyjedzie na dni ośm, drugi na piętnaście; nigdy pan wolnym nie jesteś, trzeba wielkiego majątku, zęby wystarczyć na takie wydatki. – „To prawda... W Auwernii nikt z przechadzki na obiad do mnie nie zajdzie... Nie znam tego kraju... czy ładny? – „O! panie – jakże nie! kraj arcy ciekawy, bardzo malowniczy! miasteczko Sęt`Aman Taland i jego okolice, składają jeden z kantorów najznakomitszych Li manii i Auwernii... Ujrzysz tam pan góry nieścignione okiem i zieleniejące łąki, tam przyrodzenie płodne jest w najpiępiękniejsze dziwy! – „Bywają dziwy!” – „Mówię panu pod względem malarskim, że pan dziwić się będziesz musiał, przebywając łańcuh gór, i postrzegając pagórki okryte winnicami, doliny obfitujące w najsłodsze owoce i najpozywniejsze warzywa. – „Otoż, co to znaczy, kiedy kto nie wojażował! – ranie się zdawało, że tam się tylko same lęgną bobaki! – Mała wioska Talende oblana jest strumieniem wody żywej, jednym z najznamienitszych i najobfitszych. Julijusz Cezar nazywał Taland łożem bogów. – „Toż to tam mieszkańce wygodnie sypiać muszą! – „Nakoniec, Auwernija, była ojczyzną nic jednego sławnego człowieka: w Eg Pers urodził się kanclerz de L’Opital, Puorn jest ojczyzną Anny Diubur; Issuar, Kardynała Diuprat; a w miasteczku Szanona, urodził się miły Delil, który je opiewał – „A! a! a! to tam wielcy ludzie rosną widzę jak grzyby... hm! ale jakże się zowie len zamek?... wiele u, i chodzi o nazwisko. – „Nazywa się La Rosz-Nuar.:. – „La Rosz-nuar!.. przecudownie!... a jak go sobie kupię, to będę mógł przybrać to nazwisko? – „Dla czegoż nie? – „Pan de la Rosz-nuar... Julijusz de la Rosz-nuar!.. to wspaniale! basta, mój panie... kupiłem zamek!... – „Mógłbyś go pan obejrzeć przed ukończeniem kupna, i... – „Nic! o nie! nie! Kto inny mógłby go przez ten czas kupić, i nazwisko de la Rosz-nuar, wymknęłoby mi się!... Stało się, kupuje... kiedyż odbiorę papiery?.;. kiedy pan ukończysz akt przedaży?... pilno mi niezmiernie dostać ten zamek. – „Muszę jeszcze pisać do mego kolegi do Sęt’Aman; potem zrobię akt... prędzej nie można jak w dni ośm. – „Ośm dni, ach! jakże to długo. – „No, no, cóż robić? kończ pan wszystko, żeby rai nikt mojej własności nie mogł zaprzeczyć... Ach! jeśli pan będziesz pisał w tamte strony, nie gniewałbym się, gdybyś w moim zaniku uwiadomił, że tam przybędę, żeby tam zrobili jakie przygotowania na moje przyjęcie. Jest tam pewno dużo mieszkańców? – „Musi być co najwięcej, murgrabia i ogrodnik. – „Tu nic nie szkodzi, nie źle będzie uwiadomić ich, że nowy pan wkrótce zjedzie do swego zamku;... przygotować się mogą na jaki komplemencik;... nieprawdaż, panie? – „Mnie się zdaje, że jeśli zechcą... – „Jakże? nowemu dziedzicowi... bez tego obejść sie nie może. – „Na teatrze! – „A tem bardziej w Auwernii, bo tam jeszcze patryarchalne obyczaje panować powinny!... no – adju!... proszę ile możności przyśpieszyć... wiedz pan, że moje życie, szczęście, moje wszystkie nadzieje w tym zaniku spoczywają.” Robino opuszcza swego Nolarijusza; nie posiadając się z radości; a ze radość, równie jak zmartwienie wylania się potrzebuje, powraca do Alfreda, ktory już wstał był tą razą, i krzyczy z przedpokoju jeszcze: – „Skończyłem!... mam posiadłość... zamek... zamek de la Rosznuar, tylko... wieże, baszty, fossy;... może nawet armaty, nic nie brak! kochany de Marsej, jestem najszczęśliwszy z ludzi!” Uśmiecha się Alfred z tego uniesienia, jakie posiadanie zaniku sprawuje na nowym dziedzicu, prosi go siedzieć, namawia go aby się uspokoił, i pyta go, gdzie leży jego zamek. __”W Auwernii, odpowiada Robino, w kraju cudownym!... w Ojczyznie wielkich gór, wielkich ludzi... wielkich dziwów... na łóżu bogów, jak powiada Julijusz Cezar, bo Rzymianie byli wielcy roskosznisie, kiedy chcieli. – „Jakimże więc sposobem dzieje się, iż mieszkańce tego roskosznego kraju tłumami przybywają do Paryża, kuć kociołki i wodę roznosić?... – „Coż to dowodzi?..: Czyż ludzie nie byli, nie są, nie będą zawsze amatorami podróży?... najstarozytniejsze ludy: Żydzi, Chaldejczycy, Fenicijanie, przykłady nam tego podają; a kiedy taki patryarcha jak Abraham z familiją, domem i trzodami, z brzegów Eufratu w Palestynie, do Egiptu się przeniósł; to Auwernijak zdaje mi się, moie sobie pozwolić przejść się do Paryża. – „Zapewne!... z resztą nic znam tego kraju, mówiono mi, że jest dość ciekawy. Sądzę jednak, źe nim kupisz, musisz swój zamek opatrzyć. – „O! nie, teraz go kupuję, a polem pojadę zobaczyć; uczynię tam wjazd mój po pańsku!... Posiadłość de la Rosz-nuar!... za 80,000 franków... jakbym znalazł, to wpół darmo, mój kochany Alfredzie!” – „Stary jakiś grat gotycki, zrujnowany, uszkodzony, wiele cię to jeszcze reparacijc kosztować będą. – „Jabym miał naprawiać, reparować? o nie! ja sobie lubię ruiny!., a przytem!., ogrody!.. Lisy!.. zwierzyńce!.. knieje!.. rybołóstwo!... – „Zapewne, równie dobrze polujesz, jak jeździsz na koniu? – „O! żartownisiu!... pewny jestem, że całkiem fałszywe o moim zamku masz wyobrażenie. – „0! bądź przekonany, żem bardzo rad, iż przecie masz już zamek, bo mi przynajmniej dasz spać spokojnie. – „Ale Otoż!... drogi przyjacielu!... przychodzi mi myśl roskoszna! – „No – no, może znowu myślisz drugi zamek kupować? – „Nie! dosyć mi jednego; nie jestem chciwy. Lecz mówiłeś mi, że nie znasz Auwernii”... wyborną porę masz teraz, żeby ją poznać. Biorę cię z sobą obejrzeć moją posiadłość, zmuszę cię do wyznania, żem śliczne zrobił kupno;... poradzisz mi cokolwiek pod względem ulrzymania domu... nauczysz mie polować... będziem dawać bale... ty mi do tego wszystkiego dodasz myśli i pomocy... No? – coż?... czy ci się to niepodoba?... – „W istocie, życzyłbym sobie być w Auwernii; lecz daliśmy sobie słowo z Edwardem odbyć tego lala, matą przejażdżkę po Szwajcaryi. – „No! to co macie jeździć do Szwajcaryi, będziecie w Auwernii, która jest Szwajcaryją francuzką... napatrzycie się gór i śniegów, tyle co i w Szwajcaryi... i Edward pojedzie z nami. – „No! no! wszystkich chciałbyś zabrać z sobą, – „O nie! ale tylko Edward zrobi mi tę wielkę przyjemność, bo jest poetą, a poeta często zdać się moie, osobliwie kiedy kto chce dawać bale, zapraszać kobiety... umizgać się... – „Rozumiem, chcesz tedy, żeby Edward porobił wierszyki stosowne do okoliczności. – „Zrobi, co sam zechce, lecz zdaje mi się, że autor, poeta, będzie rad ze zwiedzenia kraju malowniczego; kraju, w którym są przepaści i skały;... będzie mógł z tego, bóg wie co wykomponować!... Śniegi... góry... potoki... to są rzeczy, które najsilniej natchnąć umieją: pewny jestem, ze Edward napisze poemat o moim zamku; lub tragediją, której da tytuł: La Rosz-nuar. Mój Alfredzie, proszę cię, dodaj mu ochoty do tej podróży. – „Obiecuję ci, że mu to przełożę – jeśli przystanie – jedziemy z tobą, bądź pewny, wprowadzić cię do twego zaniku. Robino opuszcza Alfreda, i zajmuje się przygotowaniami do podróży. De Marsej zaś rozważając, przekonywa się, iż podróż Ia poda mu wiele zręczności do przyjemnego przepędzenia czasu; sama myśl oglądania zamku i pana Robino grającego role posiadacza, bawi Alfreda, a że Edward i on wymyślili sobie tylko dla tego podróż do Szwajcaryi, aby. się rozerwać po miejskiem życiu i zabawach, sądzi, że i poeta na ten projekt przystanie. Rzadko dwa dni mijało, żeby się Edward z Alfredem nie widzieli; bo chociaż charaktery ich i gusta całkiem nie były jednakowe, kochali się i lubili wzajemnie; sympatija pociągająca dwie istoty ku sobie, nic zawsze z charakterów i humorów wypływa. Nie raz wesoły smutnego polubi, a najpoważniejszym obcowanie osób wesołych bywa miłe. Lenistwo, jakiegoś bodźca potrzebuje, a dusza kontrastów. Iluż to ludzi, z tymi tylko przebywać lubi, z którymi się muszą kłócić bez ustanku. Niczem są powierzchowne różnice i sprzeczności, kiedy w duszy jest jakiś zarodek tajemnego podobieństwa, który się zaraz czuć daje. Alfred był trzpiot, niestały, weselszy może ód Edwarda; ale i ten nie był lepszym od drugich, tylko nie będąc tak bogatym jak de Marsej, nie tyle szalał, i miał dość zastanowienia, bo długów nic robił. Nawyknienie do mniejszego szafowania pieniędzmi, do namyślania się przed przyjęciem jakiegokolwiek wniosku, nadały mu u znajomych imie rostropnego, on jednak nie był od Alfreda rozumaiejszym, kiedy go za serce chwyciło. Oba byli przyjemni; bo Alfred mówił co mu na myśl przyszło, a wesołość przyrodzona, wiele mu zabawnych poddawała myśli; Edward zaś, to co czuł, i zawsze mu się trafne udawały uwagi. Edward śmiał się z Alfreda, Alfred chwalił Edwarda. Tegoż wieczora, kiedy Robino ich pobudził, zeszli się oba, a Alfred opowiedział Edwardowi o projekcie nowego dziedzica. Edward myśli chwil kilka, i już Alfred zniecierpliwiony, nagli go, aby się decydował – „Jechać do pana Julijusza Robino! odzywa się nareszcie Edward; ale czy wiesz ty, że ten twój przyjaciel pan Robino, jest wielkie ciele? – „Naturalnie, wiem o tem... ale co mi to szkodzi!; Czyż, to cielęta, są rzeczą tak rzadką?... – „O! gdyby to tylko on był gtupi, to pół biedy, ale cały w pretensijach... – „Tem lepiej!... tem zabawniej!.;. Pomyśl no tylko co on będzie w swoim zamku wyrabiał!., o! jakie to tam po kraju rozejdą się wieści!... jakie z logo sceny!.. tyś autor, znajdziesz w tem wszystkiem, wiele obrazów, wiele komicznych szczegółów... – „To dobrze, ale niepodobna, jechać z nim tylko dla tego, żeby się śmiać z niego... – „Otoż! i to ci szkodzi!.. Ale, my bawiąc się, prawdziwą nowemu dziedzicowi zrobiemy przysługę; w wielu zdarzeniach potrzebować będzie naszej ra – dy... Chce dawać bale... wieczory... chciał już nawet, żebyś mu napisał wiersze ślubne i do” chrztu. – „Upadam do nóg... – „Nakoniec, jak się znudzim, to pojedziem, i ja też nie myslę tam wiekować. – „No, a jakże pojedziem? – „Jak chcesz... ja sądzę że pocztą, wspólnym kosztem, to się samo z siebie rozumię!... nie życzę wcale, żeby nas pan Robino wiózł swoim kosztem... ale nam to więcej nad podróż do Szwajcarii kosztować nic będzie... No!.. rozmyślasz!., widziszże wtem jeszcze jaką przeszkodę... doprawdy, będąc lak oszczędnym z 4,000 franków dochodu, bogatszym będziesz odemnie. – „Niedbam o majątek, chcę szczęścia!.. – „To nie wiele!... wybrałeś sobie lepsze... No! i cóż? – „Niech i tak będzie, jedźmy do Auwernii, zobaczym zamek pana Robino. – „Stało się! Ten biedny Robino oszaleje z radości, jak się dowie że z nim jedziemy. – Zresztą, to nawet dobry chłopiec, lękam się, żeby go ten zamek majątku nie pozbawił, będziem się starali ochronić go od tego, chyba, że już nadto będzie uparty. No! jedźmy do Auwernii!... do Auwernijaczek!.. niewiem co!., ale jakoś misie zdaje, że tam ładne znajdziem buziaczki... – „Ah! już myślisz o kobietach!... – „O! a tyś to niewiniątko!.. mój drogi – wszędzie są kobiety!... a broń Bożeby ich nie było w jakim kraju... znikłyby miłostki, i choćby ten kraj byt piękny jak Eden, jak Eldorado bogaty, miły jak Arabija szczęśliwa, w moich oczach, byłby pustynią. Żałuje tez zawsze tego biednego Robinsona, który zamiast ko – biety. dostał sobie Piątaszka za towarzysza!” Robino stawił się nazajutrz, żeby się dowiedzieć jaki zapadł wyrok, i nie posiadał się z radości,. słysząc, że z nim jadą. Kupił już pojazd, chce także kupić konie. A Alfred ledwie z trudnością i mógł go przekonać, że lepiej nierównie wziąść pocztowe, aż do Klermą-Ferran. – „Czemuż nic aż do mego zamku? odzywa się Robino. – „Mówiłeś mi zdaje się, że twoja posiadłość leży tylko o dwie czy o trzy mile od tego miasta. – „Aha! – „No to, kiedy jedziem do Auwernii dla obejrzenia kraju, to te dwie mile drogi, piechota przejść będziem mogli, – „Ale jednakże... – „Jednakże, jak się nam będziesz sprzeciwiał, to nie pojedziem...” Robino zgadza się, chociaż nierównie szlachetniej zdawało mu się pocztą wjechać aż na dziedziniec zamkowy; lecz myśli ze w Klermoncie łatwo znajdzie konie do najęcia na resztę drogi i do odesłania tłomoków, uzbroił się bowiem w wielki zapas sukni i strojów, chcąc zawieść z Paryża najnowsze mody do Auwernii. Ciągle do Notarijusza latając, Robino ukończył wreście interessa; i w przeciągu sześciu dni już gotów do drogi z nowym swoim służącym Franciszkiem, który wprzódy powoził go w karijolce i stał się jego lokajem, bo schwycił go za słabą stronę, mówiąc zawsze do niego z głową odkrytą – i sypiąc Jaśnie Wielmożnymi, Alfred nikogo z sobą nie bierze; lecz że baron de Marsej, nie wrócił jeszcze, zostawia Żermenowi, służącemu swemu, list do niego w tych słowach: – „Wyjeżdżam na małą przejażdżkę z Edwardem i Robino... Smutno mi, żem cię nie mógł uścisnąć przed wyjazdem; ale nagrodzę sobie za powrotem. Bądź zdrów, baw się – ja także będę się starał rozrywać.” Trzpiot! nie napisał nawet do jakiego, jedzie kraju; lecz zdawało mu się, że to ojca jego mało obchodzi, i zamierzał sobie prócz tego, pisać doń, jeśliby dłużej u pana Robino zabawił. W dniu do wyjazdu przeznaczonym, Robino siedział już w powozie, nim konie zaprzężono; trzy razy posyłał Franciszka po Edwarda i Alfreda; przybywają nakoniec; paku – ją tłómoki, siodłają konie, postylijon z bicza uderzył, wyjeżdżają do Auwernii, a Robino mówi sobie – „Jadę do mego zamku!...” ROZDZIAŁ VI. CZŁOWIEK Z KLERMĄ – FERRAN. Słońce wzniosło się nad pięknem miasteczkiem Klermą – Ferran, i większa cześć pracowitych jego mieszkańców, była już przy swoich zatrudnieniach. Przed zajezdnym domem pocztowym, służące drób skubały, parobcy przesiewali zboże, watę chłopaki prowadziły poić konie,. kilku podróżnych piło ostatni kieliszek na wsiadaniu, kilku kupców przejeżdżających zwykle przez Klermą – Ferran, pili z oberżystą, pocztylijoni ściskali dziewczęta, które się wyrywały, ale nieuciekały; jestto zwyczajem krajowym. O dwieście kroków od zajezdnego do – mu, człowiek jakiś leżąc sobie od niechcenia na kamiennej Iawie, spoglądał na ten obraz obojętnie, i chociaż w około toczył błędnym wzrokiem, zdawał się jednak więcej zajęty wspomnieniami przeszłości, niżeli teraźniejszością. Człowiek ten, którego ubiór ubóstwo oznaczał; a bardziej jeszcze życie błędne, zdawał się mieć czterdzieści pięć, do pięćdziesięciu lat; lecz ubranie nieporządne, broda zapuszczona od miesiąca lub więcej, włosy czarne, nieuczesane, które mu w części twarz zakrywały, niedozwalały rozpoznać dokładnie jego wieku; jednakże minio rozrzuconych włosów; i nasuniętego na czoło podartego kapelusza, można było spostrzedz rysy niegdyś bardzo powabne, zgrabny nosek, usta małe, lecz prawie bez zębów, czarne brwi zaokrąglone, i duże oczy ciemne, które nosiły ciągle prawie wyraz złośliwego żartu, dobrze się zgadzający z uśmiechem ust jego szyderskim – wzrostu byt wysokiego i zgrabny. Nakoniec, choć ubrany w szare płócienne spodnie, w czerwoną poplamioną kamizelkę, i szeroki surdut orzechowy, nałatany w kilku miejscach innego koloru kawałkami; za całe obówie mając tylko dziurawe bóty, a na szyi niedbale okręconą chustkę niebieską; zachował jednak w twarzy cóś niepospolite oznaczającego urodzenie, a w poruszeniach pewną zręczność, i nieco nawet zuchwałości dziwnie odbijającej od jego stroju. Poleżawszy kilka minut na kamiennej Jawie, nieznajomy wstaje, podgarnął włosy pod kapelusz, i biorąc gruby sękaty kij, leżący koło niego; śmiałym krokiem idzie ku karczmie, do której wchodzi z pełną dumy postawą, jak człowiek podróżujący tylko dla własnej przyjemności – Wchodzi do dolnej izby otwartej dla przy – chodniów, siada przed stołem okrytym ceratą, i stuka kijem z całej siły. Służąca przychodzi; a chociaż w oberżach zwykli wszelkiego stanu ludzi przyjmować, ubranie jednak podróżnego, wcale nie jest uprzedzającem, a ponieważ z nieszczęśliwymi i z ubogimi nie robią ceremonii, służąca zaczyna od zapytania, dla czego tyle narobił hałasu, bijąc kijem o stół. – „Bo mi się tak podobało, moja kochana!” odpowiada przybysz patrząc groźnie na posługującą. ‘„Trzeba było przybiedz śpieszniej usłużyć mi w czem potrzebuję, a niestukałbym tak mocno. Byłaś we drzwiach; więc widziałaś mie wchodzącego, czemuż zaraz nic przyszłaś zapylać czego potrzebuję?” Służąca, która się takiej mowy wcale niespodziewała, po człowieku tak źle odzianym, mięsza się, i odpowiada zwija – jąc w palcach fartuszek: „Do licha!.. bo... bo... – „O!.. to dla tego zapewne, żem nie przyjechał pojazdem, i żem mniej starannie ubrany! – a co cię to ma obchodzić? byłem zapłacił za to, co wezmę – w to się nic mięszać!... przynieś mi chleba, sera; i kwartę wina – a prędko! bom głodny.” Sługa oddala się mrucząc: „Tyle hałasu o chleb i ser!..” Śpiesznie jednak daje zadane jedzenie nieznajomemu, który je smaczno, i rozpiera się nad kawałkiem sera; jak gdyby jadł indyka z truflami; inni jednak podróżni, którzy lepiej jedzą, nie śmieją zbyt często na niego spoglądać, bo w twarzy ma cóś wyrażającego, iż nie bardzoby dobrze przyjął żarciki. Jest rodzaj nędzy, którą mimowolnie szanujem, tak jak jest rodzaj przepychu, którym musiemy pogardzać. Służąca jednakże poszła i opowiedziała panu o przybyciu nowego podróżnego, a gospodarz, arcy ciekawe stworzenie, człowiek wielomówny i wielce rozumnego udający; chociaż w istocie od żony nierównie jest głupszym, nawet choćby włożył swoją bawełnianą szlafmycę – wchodzi podskakując do sali; rozmawia z kilku podróżnemi, spoglądając z podełba na nieznajomego; – potem trzy razy wkoło obszedłszy, ośmiela się nakoniec przystąpić do niego, opiera się na stole, na którym podróżny zajada i odzywa się: „Ręczę! ie się moje winko podobać musi?” Podróżny wedle zwyczaju szydersko się uśmiecha, i niepatrząc nawet na niego, odpowiada po chwili: „Czy złe, czy dobre pić go muszę. – „O! bez wątpienia!... tylko, że gdybyś pan chciał lepszego, możnaby... – „Gdybym chciał innego kazałbym go podać sobie, bez twego pozwolenia! – „Sprawiedliwie... lecz... – „Ale ja teraz nie jestem wybredny! – „Nie jesteś pan teraz?.. rozumiem, to znaczy, żeś pan byt nim kiedyś?.. hę?” Nieznajomy spogląda na oberżystę, i popatrzywszy nań przez chwilę, odzywa się: „Co Waćpan, to byłeś, jesteś i będziesz zapewne tem, czem cię Pan Bóg stworzył!” Gospodarz wlepia w niego rude swoje oczy dla wyrozumienia tego co powiedział; lecz po próżnem usiłowaniu, rzecze: „Nie rozumiem... Czyto pan przepowiadasz?” Nieznajomy ruszył ramionami, nie odpowiadając wcale, i je spokojnie chleb z serem. „Na długo pan tu przyiął do naszego miasta?” odzywa się znowu po chwili gospodarz. – „Nie wiem... jeśli mię pobyt tutejszy zabawi, zostanę. – „Sprawiedliwie!... pięknych tu się rzeczy można napatrzeć!... wspaniały ogród botaniczny... kollegium!.. a most! most cudowny z wapiennych pokładów rzeki... nie mówie już o naszych morelowych powidłach, bo pan zdaje mi się nie lubisz przysmaczków. Ale co się tycze piękności okolic, będziesz pan zadziwiony, zdumiony!... – „Teraz mię nic nie dziwi. – „To co innego! ale!... czy pan tu myśli nocować? Nieodpowiadając na to pytanie, nieznajomy przesuwa rękę po czole, jakby dla przypomnienia, i pyta: „Niemaż tu nikogo w tem mieście z familii Granval? – „Granval! rzekł zdziwiony gospodarz; czy byli panu znajomi?... o! to byli ludzie bogaci! bardzo poważani, i... – „Wiem czem byli; ale pytam czy jest jeszcze kto z ich familii? – „Ani żywej duszy. Sam pan Granval umarł przed pięcia laty; zostawił syna i córkę. Syn używał bardzo złego zdrowia; napróżno do wód jeździł, nie utył ani trochę, otoż wykoncypował sobie ożenić się; to go dobiło – i umarł przed dwoma laty. Siostra zaś jego, poszła za jakiegoś kupca, z którym do Włoch pojechała. „ Nieznajomy słuchał gospodarza, oparłszy się łokciami na stole, a głowę mając spartą na ręku. Gdy przestał mówić, podróżny wyrzekł jakieś dobitne przekleństwo i zamruczał: „Jedni pomarli, drudzy wyszli z kraju – jak się to wszystko w kilka lat odmienia!... – „Czy pan miałeś jaki komis do Granvalów?” pyta gospodarz siadając naprzeciw podróżnego, który niemyślac o odpowiedzi, odzywa się po chwili: „Zresztą, choćbym tego znalazł, nie więcejby był wart od drugich... każdy dla siebie; to naturalnie... tem gorzej dla tych, którzy głupstwa robią, dając się obdzierać!.. słusznie z nich szydzą!... ale wyzywam ich teraz!... nad wszystko wyższy jestem!... pogardzam niemi!... bo się bez nich obejść potrafię!... – „Pan się bez nich obejdziesz?” odzywa się gospodarz, sądząc iż do niego moma, „hm! jeśli pan bodziesz mógł... ale nie uważałem o kim to pan mówił, że... – „Wielem ci winien?” rzekł wstając nagle nieznajomy. – „Krótki rachunek – chleb, wino, ser; to czyni dwanaście su.” Nieznajomy wyjmuje z kamizelki żądaną summę, i rzuca ją na stół; potem wyjąwszy fajkę i tytuń z kieszeni surduta, nakłada i pyta gospodarza: „Gdzie masz Ogień? – „Ogień?... do zapalenia fajki? – „Naturalnie. – „O! to jest w kuchni; u nas nigdy niema zimna w kuchni... ales rai pan nie powiedział, czy... „ Nieznajomy go nie słucha. Wchodź do kuchni, zapala fajkę, włożył do ust; i i wyszedłszy powoli z oberży, siada znowu na kamiennej ławie, i pali fajkę spokojnie, jak muzułman rozparty na miękkich poduszkach. „To dziwna figura!” pomyślał sobie oberżysta, kiedy się nieznajomy oddalił – „Pali fajkę... musi to być dawny jaki wojskowy... Czego on chciał od Granvalów? skończył na tem, ze powiedział, iż o nich nie dba wcale... co mi to szkodzi, dobrzem zrobił, żem mu dotrzymał rozmowy... jak powróci pogadam z nim znowu.” Nieznajomy cały ranek przesiedziawszy na kamiennej ławce, około drugiej zno – wu do oberży powrócił, znowu podać sobie kazał chleba i sera, ale wody się tylko napił. Gospodarz kreci się znowu koło niego, i robi mu kilka pytań dla zaczęcia rozmowy: ale nieznajomy nie okazuje żadnej ochoty do gawędki, zajada nic nie mówiąc, płaci za swój nędzny obiadek, nakłada fajkę, zapala ją i odchodzi; lecz nie siada już na ławce, ale schodzi w dół ulicą. „Nie wiele od niego zarobić!” zawołał gospodarz, kiedy się on oddalił – „I jeszcze, dodała służąca, nakrzyczy, nahałasuje jak jaki pan hrabia!.. rozkazuje! mówi tonem nakazującym!.. Co ma się opychać serem, lepiej by sobie kazał brodę ogolić... – „Marysiu! czy on tam jeszcze siedzi na ławce? – „Nie, panie, poszedł ulicą. – „To już go może nic zobaczym. – „Z panem Bogiem! „ Mylił się pan gospodarz; bo około ósmej wieczorem, widzi wchodzącego znowu nieznajomego z sękatą patką. „Otoż! jeszcze ten serojed!” rzekła zcicha służąca, ale gospodarz dał jej znak ręką, żeby umilkła, lęka się bowiem gniewu przychodnia. Nieznajomy siadł za stołem, i kazał podać chleba, sera i kieliszeczek wódki. Dają mu to pręciuchno, zajada milcząc; lecz kiedy pytał, co się należy, gospodarz pałający chęcią zaprowadzenia rozmowy, podchodzi ku niemu, ii zdejmując grzecznie czapeczkę, odzywa się: „Czy pan nie chce tu nocować? – „Tu! nocować? odpowiada nieznajomy; niepotrzebuję tego... równie dobrze wyspać się można na łące... a to nic nie kosztuje; a gdybym u wasana nocował, musiałbym zapłacić? – „Tak! jestto we zwyczaju, pan pojmujesz, ze my sami nic możemy tak... – „Rozumiem! dobrze! dobrze!., czyżem cię o co darmo prosił? – „Nie, panie, ja tego nie mówię, ale... – „Ale milczże waść, i daj mi pokój!” Gospodarz kładzie znowu czapeczkę, z mina nieukontentowaną, a nieznajomy zapłaciwszy, oddala się. „Zaczynam się teraz przekonywać, mruknął gospodarz, że ten jegomość jest włóczęga – spać na łące! to cokolwiek podejrzane... szkoda że u mnie nic nocował, boby mi byt musiał nazwisko powiedzieć. – „Oho! w tymbyś go nie złapał! rzekł mały jakiś jegomość wchodzący na salę, kiedy z niej podróżny wychodzi!” Przybywszy do miasta, okazał natychmiast swoję papiery burmistrzowi. – „No! więc go znasz panie Benedykcie?” rzeki oberżysta, zbliżając się do przybyłego. Pan Benedykt gładzi się pod brodę, potrząsa nieco głową, z miną pełną ważności i odpowiada nakoniec: – „Tak... spotkałem go już razy kilka na mieście; z ośm dni już jak przybył. – „Jakże się zowie? – „Tego, prawdziwie, nie wiem; lecz sądzę, że to jest człowiek, który przejadł cały majątek, i który dziś nic niema. – „A cóż teraz porabia? – „Widziałeś go pan przecie; przechadza się, odpoczywa, lulkę pali; ale mówi bardzo mało. – „Ja nic niemam do niego, za wszystko mi zapłacił... ale obdarty!... hm!.. panie Benedykcie! sam przyznasz, że człowiek mający jakiekolwiek dochody... – „Nie mówiłem przecię żeby miał ja – kie dochody – wspomniałem tylko, iż się domyślam, że był kiedyś bogaty.” Czas jakiś rozmawiają jeszcze o nieznajomym; lecz przybycie nowych gości, i zatrudnienie, wkrótce go z pamięci gospodarza wybiły. Nazajutrz o świcie, nieznajomy leżał jeszcze na kamiennej ławce naprzeciw oberży; mniej już myślom oddany, zdawał się przypatrywać nadchodzącym podróżnym i kilkakroć, chciał się do niektórych z nich przybliżyć; lecz wkrótce potem siadał znowu na ławce, a na twarzy malowało się okropne jakieś niewyrozumiane uczucie. Około południa wszedł do oberży, równie się skromnie jak wprzódy posilił, i sparłszy głowę na ręku, siadł zamyślony nad stołem. Długo już tak zostawał, a gospodarz nawet nieśmiał mu przerwać spokojności – gdy hałas nagły dał się słyszeć; przybywa pojazd jakiś pocztowy. Trzech młodych ludzi i służący wysiadają; a oberżysta i cały tłum sług wybiegają przyjmować pana Robino i dwóch jego towarzyszów, oni to bowiem przybyli do Klermontu. – „Ej! hola!... potłukłem się zupełnie! woła Robino – niech licho weźmie jazdę pocztowe! lecieliśmy!... wsie, miasta uciekały nam z drogi!... – „To jest, że myśmy od nich uciekali. – „Miło to jednak jechać tak prędko... aj! łytka!... Franciszku! pilnuj tam tłomoków i rzeczy! – „No, panie gospodarzu! daj nam dobry obiadek, co masz najlepszego. Głodny jestem – a ty Edwardzie? – „I ja także... dobre powietrze w tym kraju. – „A ty Robino, czy chcesz jeść?... Robino pociągnął Alfreda za połę, mówiąc mu pocichu: „Nie nazywajże mnie już, po dawnemu; wiesz przecie, że mam już zamek... jestem Julijusz de la Rosznuar... – „Czy ja tam o tem myślę... zresztą panie Julijuszu Robino de la Rosz-nuar! czy nie siądziesz z nami do stołu? – „Mój kochany, póki nieprzybędę do mego zamku, nie będę miał wcale apetytu. – „Ten zamek, to cię pewno chorobą nabawi, mój kochany.” Trzej młodzi ludzie weszli nareszcie do sali; głośna ich rozmowa wyrwała z dumań nieznajomego, podniósł głowę, wcale się z miejsca nieruszając. „Nie siadajcież tu panowie! rzecze Robino, postrzegłszy nieznajomego – nie możemy tu zostać!... tacy ludzie, jak my... Patrzajcież! piękna tu kompanija!...” Alfred wstaje mówiąc: „Ja jestem filozof, kiedy podróżuję, i byleby obiad był dobry.” Lecz Robino krzyczy, woła, hałasuje, i gospodarz przychodzi nakoniec z czapeczka w ręku. – „Każże nam dać osobny pokój! odzywa się Robino – zdaje mi się mosanie, że powinieneś mieć na uwadze, żeby nas lada z kim nie mieszać. – „Nakrywają dla panów na pierwszym piętrze, a jeśli panowie życzą sobie pójść... – „Zapewne. – „Panowie będą tu zapewne nocować? – „Nie, nie! my będziemy nocowali w moim majątku de la Rosz-nuar.” Na te słowa nieznajomy podniósł oczy; i z uwagą patrzy na mówiącego, który konczy: „Znasz zapewne ten zamek, panie oberżysto? – „La Rosz-nuar... nie, panie; znam tylko wieś la Rosz-blansz zwaną, o parę mil ztąd...” – „Masz tobie, Robino! rzekł śmiejąc się Alfred, może się pomylili; jesteś zapewne posiadaczem majątku la Rosz-blansz!... – „Ale nie,. i mam papiery, jestem pewny swego, zresztą jakże ten majątek wygląda? – „O! panie! większa część mieszkańców mieszka w jaskiniach, w skale kutych. – „Sami widzicie, panowie, że to ani podobne... skały! jaskinie!... a ja mam zamek wspaniały...spodziewam się, że znać musisz miasteczko Sęt’Aman. – „Sęt’Aman-Taland; o! znam, ztąd o dobre cztery mile. – „Otoż ztamtąd niedaleko jest mój zamek... musi go być widać zdaleka... bo... „A! na miłość Bożą! przerwał Alfred, siadajmy do stołu!... Już od twego zamku, nim do niego przybyłem, dostałem niestrawność!! – „Tak! tak! chodźmy ztąd. „To mówiąc, Robino rzuca wzrokiem pogardzającym na nieznajomego, który nie spuszcza głowy, lecz zmarszczywszy czoło, przeprowadza oczyma pana de la Rosz-nuar. Ten pośpiesznie wychodzi z sali, i mówi do oberżysty: – „Cóżto u wasana tacy ludzie robią? – „Jacy, panie dobrodzieju? – „Juściż tacy, jak ten żebrak, który tam siedział w sali, i który nie wstał nawet na nasze przybycie. – „To nie żebrak, panie; ale podróżny... – „A! śliczny, czysto ubrany ten twój podróżny! Ma przytem minę tak zuchwałą, że gdybym się nie bał spospolitować, nauczyłbym go, że się tak nie patrzy na mnie!.. – „No! no! nie gniewaj się Robino, bardzo cię proszę, rzekł Alfred siadając do stołu, od tego czasu jakeś zamek kupił, wszystkobyś tylko bił, tłukł, rozbijał!... Cóżto? myślisz, że bogactwa dają prawo jeżdżenia wszystkim po nosie? – „Ale, nie o tem mowa... chcę, żeby się ze mną grzecznie obchodzono, i nic więcej... zdaje mi się że nie jestem wymagający. – „A tyż, panie Julijuszu! odezwał się Edward, bardzoś się grzecznie obszedł z tym biednym człowiekiem?... jakeś go tylko zobaczył, chciałeś wychodzić – pewno nawet spostrzegł twoje pogardliwe spojrzenie – Nieszczęśliwi prędzej to niż kto inny spostrzegą; bo się lękają co chwila upokorzenia. – „No, no, dość tego... mam nadto zatrudnienia, żebym się takiemi figurami zajmował; jedzmy prędzej panowie, żebyśmy wcześniej u mnie stanęli... – „Ty możesz się sobie nawet udławić z pośpiechu – co ja, to powoli jeść będę; wszakże dopiero druga!... tyle mamy czasu!... – „Ale czegóż iść piechotą... weźmy pojazd, koni łatwo dostaniem; – „O! już nam się jeździć sprzykrzyło, nie lepiejże przejść się dwie lub trzy mile, przypatrzeć się położeniom... wieśniakom... wieśniaczkom... bo musiemy tu jakoś rozpoznać z kim będziemy mieli do czynienia. – „Więc zoslawim tu rzeczy i powóz, a ja po nie jutro przyślę moich ludzi. – Prócz lego, poślę na przód Franciszka; żeby nam cokolwiek przygotował mieszkanie. – „Posyłaj sobie kiedy chcesz!” Robino wstaje od stołu, idzie do służącego, bierze go na stronę i mówi mu: „Franciszku, pojedziesz naprzód do mego zamku. – „Tak, panie dobrodzieju; ale którędyż to?... – „Weźmiesz się drogą do Set’ Aman, potem zapytasz się... zresztą, dalibóg!., muszą ludzie o nim wiedzieć. – „Tak, panie dobrodzieju; znajdę go pewno. – „Oznajmisz murgrabiemu, że nowy jego pan przybędzie z dwoma młodymi panami. – „Tak, panie. – „Powiesz mu, żeby wszystko na nasze przyjęcie przygotował... żeby nas przyjął – przyzwoicie! – „Tak, panie. Każę mu posłać łóżka. – „Dasz mu do zrozumienia... jak gdybyś to mówił sam od siebie – że nie je – stem na grzeczności nieczuły... i że powinni mię przyjąć z mową. – „Tak, panie; to ja jemu powiem, że pan mówii, iż byłby rad, zęby go mowa przyjęto. – „Ach, nie, ośle! nie mów, że ja ci to mówiłem, ale tak, jakbyś się sam domyślił. – „Aha! ha! rozumiem! rozumiem!... – „Potem Franciszku, pójdziesz do wszystkich wieśniaków;... powiesz im Iakże o mojem przybyciu... dasz im do zrozumienia, że jestem – wielki!. „bogaty!... – „I... powiedzieć że pan wielki -..; – ‘„To jest – wspaniały, że mam ochotę wiele czynić, wiele, wiele!... – „Powiem panie, że pan im chcesz wiele narobić!... – „Tak! i że gdyby mie przyjęli z bukietami, z wystrzałami, okrzykami, tan – cami – mogłoby mi to bardzo być przyjemnem. – „Dobrze! to ja im powiem, ze pan logo chcesz... niby nić o tem niewiedząc... – „Tak! tak! zresztą Franciszku, porusz wszystko. – „Spuść się pan na mnie – ręczę że pan będziesz zadowolniony.” Franciszek jedzie do zamku la Rosz-muar, a Robino, zachwycony swymi myślami, powraca do towarzyszów zacierając ręce, tak ich nagląc, że nakoniec wstają od stołu, i wychodzą na dziedziniec Nieznajomy nakładał sobie fajkę. „Idziemy! odzywa się Robino – zostawujem u wasana, panie oberżysto, pojazd, rzeczy i tłómoki... Franciszek, mój służący, przyjedzie po to jutro i zabierze; bo ci panowie życzą sobie iść piechota. – „Piękny panowie kraj zobaczycie... – „Tak, ale wartoby się dowiedzieć którędy pójdziemy... – „Jest tu piękna droga przez góry prowadząca do Sę Saliurę, o pół mili tyłka leżącego miasteczka od Set’Atnan;... jest prócz tego gościniec, wiodący do Issuar, do Sę Flur... – „Nie! nie! naco nam te gościńce – przerywa Edward – nam potrzeba cóś malowniczego, urozmaiconego, nawet okropnego... – „Ale ale! moi panowie! uprzedzam, że ja wcale chodzić po nad przepaściami nie mani ochoty – lepiejby może było wziąć przewodnika, żeby nas po tym nieznajomym poprowadzi! kraju.” Nieznajomy usłyszawszy te owalnie słowa, przybliża się nagle do nich, i niezdejmując kapelusza, odzywa się: „Jeżelii panowie potrzebujecie przewodnika, mogę usłużyć; bo od ośmiu dni błąkając się po okolicach, poznałem się trochę z niemi.” Alfred i Edward sami nie wiedzą co odpowiadać, ale Robino, któremu sie nieznajomy nie miał wcale szczęścia podobać, co prędzej odpowiada: „Nie, nie – niepotrzebujem nikogo” żartowałem, nie jesteśmy dzieci, żebyśmy sobie drogi nie znaleźli. – „Jak panowie chcecie.”Odmruknął nieznajomy, i biorąc w usta fajkę, oddala się od oberży a trzej młodzi poleciwszy swoję rzeczy gospodarzowi” opuszczają Klermą biorąc się drożyną prowadzącą do Set’Aman. KONIEC TOMU PIERWSZEGO.