Grażyna Bąkiewicz:Stan podgorączkowy. Jest todruga część całości:O melba,Stan podgorączkowy,Będę u Klary. Grażyna Bąkiewicz:Stan podgorączkowy. Copyright Grażyna Bąkiewicz, 2003 Projekt okładkiMaciej Sadowski Redaktor prowadzący serięJan Koźbiel RedakcjaJan Koźbiel Redakcja technicznaMałgorzata Kozub KorektaJolanta Kucharska ŁamanieEwaWójcik ISBN 83-7469-100-X Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Katarzynie i Joannie Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085Opole, ul. Niedzialkowskiego 8-12. Tata nigdy mi się nie śnił i nie miałam wątpliwości, że to jajestem winna. Po drodze do domuukładałamplany na najbliższą godzinę. Godzina to perspektywa w sam raz dla mnie; staram się nieprowokowaćprzyszłości planami, których i tak nie będzie mi sięchciało realizować. Parę chwil temu przekonałamsię,że mojeprzypuszczeniaco do dalszych losów świata są błędne. Znowumnie to zaskoczyło, chociaż nie powinno. Zdecydowałam się wstąpić najpierwdo galerii, żeby pogapićsię na obraz Kossaka, jedyny cenny eksponat,wiszący ot,taksobie, na ścianie koto pieca, między o wiele ładniejszymi obrazkami Jaśka znad Potoku. Gdybym miała wybierać, wolałabymJaśka. Nie tylko ja, bo malunki Jaśka idą jak woda, a oKossakarzadko kto pyta. Może ludzie nie wierzą, że jest prawdziwy. Porozmawiamz Jakubkową,która siedzi w kącie zapiecem i dłubiew drewnie, pilnując jednocześnie interesu. Opowiem jej jakąśdykteryjkę ze szkoły, bo taką mamy umowę. Za Chrystusa, którego dostałamkilka lat temu, miałam przez miesiąc opowiadaćcoś,cokolwiek. Tak się przyzwyczaiłam, że robię tonadal, choćumowa kupna-sprzedaży dawno została sfinalizowana. W zamian ona poczęstujemnie porcją codziennego zatroskania i wizją makabrycznych następstw zdarzenia, z którego zdam relację. W jej wyobrażeniu świat znajduje się o włos od przepaści i tylkopatrzeć, jak tam runie; kwestia tylko,czy ona tego aby doczeka. Za skarby nie chciałabyumrzeć, zanimtonastąpi. Uwielbiamsłuchać jej przepowiedni i patrzeć, jak manewrujekozikiem. Jeśli postoi się odpowiednio długo, można zo. baczyć, jak stwarzani są bogowie. Wszystkie jej Chrystusysątakie same: każdy z bujną brodą, cierniową koroną, z łokciemwspartym na kolanie, a policzkiem opartym na dłoni i twarzątak posępną, że chce się go pocieszyć, powiedzieć, że wszystkobędzie dobrze. W zetknięciu z wyrzeźbionym przez nią smutkiem własne zmartwienia robią sięmalutkie. Ito jest to,czegomi potrzeba. Skrzypnęłam drzwiamii już wiedziałam, że niczego z tego,co zaplanowałam,nie zrobię, bo Jakubkowa zamarła za stolikiem iwyglądała jak jednaze stojących wokół rzeźb. Zawszekamienieje w obecności oglądaczy,a skamieniała staje się niewidoczna. Czyha jak pająk namuchę. Klienci często jej nie zauważają, a jak który staniena wprost,traktując ją jak eksponat, trafiana żywe,obserwujące oczy. Odskakuje przerażony,aona śmieje się skrzekliwie i zaczyna prezentować swoje wyroby. Taki przestraszony prawiezawsze coś kupi, jakby w ten sposób chciał uwolnić się od urokurzuconegoprzez czarownicę. W galerii było sporo osób, ale mój wzrok przyciągnęładziewczyna w obcisłej koszulce, pod którą nie miała stanika. Wodziła oczamipo ścianach,a japrzez moment czekałam, żewpadnie w zastawioną przez Jakubkowa sieć, ale ona intuicyjnie wyczuła pułapkę i ku memu rozczarowaniu powędrowaławzrokiem wyżej, na poziomie Kossaka. Pomyślałam, że możechce goukraść. Pod spodem miał alarm, w dodatku był ubezpieczony, mogła więcgobrać, jeślimiała ochotę. Przeniosłamwzrok za oknoi zajęłam się obserwowaniem przechodniów: grubych, chudych,nerwowych, poważnie kroczących, wyprostowanych, palących, powolnych, podnieconych, przygarbionych, zamyślonych, niskich, uśmiechniętych. Niektórych znałam. Czekałam, aż dziewczyna wyjdzie, aleona z uporemkrążyłaspojrzeniem po sali. Czułam, jakjej wzrok wgryza sięw mojąszyję między kołnierzem bluzki a włosami. W szybie widziałamjej odbicie, tkwiło akurat tam,gdzie było przejściedla pieszych,a Witek, nie odwracając nawet głowy, przechodził na czerwonym świetle. Podziwiałam go za opanowanie, z jakimuniósł roz capierzoną dłońi władczym gestemzatrzymał kilka samochodów. Trąbiły na niego, a z czerwonego opla wyskoczył nawetkierowca i gdyby nie zbędne kilogramy, pewnie dosięgnąłbyWitka celnym kopem wtytek. Chłopakwygiął sięi umknął,a kierowcy nie chciało się ponawiaćpróby, zwłaszcza żezmieniły się światła i jego samochód tarasował pas ruchu; ci zanim,nie wiedząc, o co chodzi, trąbili zniecierpliwieni. Przez chwilępanował hałas, nim auta się rozjechały. Miałabym do opowiedzenia kolejną historyjkę, ale obcą wmurowało. Może przynajmniej coś kupi. Zostawiłam ją i weszłam na zaplecze, mijająctabliczkęNieupoważnionym wstęp wzbroniony. Czułam sięupoważniona. Ostatecznie to galeria mojej mamy. Mama siedziała w kantorku nadpożółkłym ze starości pergaminem, usiłując doprowadzić go dolepszego stanu. Gdyweszłam, przykryła wszystko delikatnym muślinem i spojrzała namnie krzywo. - Nie dałam rady wcześniej! - zaczęłamdość raźnie, ale widząc jej chmurną twarz,zwolniłam tempo. Nie było potrzebysię starać, bo itak nie uwierzy. Pogratulowałam jej wduchuprzenikliwości,bo rzeczywiście nie zamierzałam mówić całejprawdy. Zawsze po czymś poznaje, że bujam. Dziwne, że ta jejzdolność nie dotyczy Filipa. - W domuniema nikogo, a może dzwonił Filip! Wjej głosie brzmiała pretensja, bez wątpienia skierowanadomnie. Powinnam uśmiechnąćsię przepraszająco i powiedzieć, żejeśli dzwonił i nie zastał nikogo, to spróbuje jeszcze raz, ale nielubięsię powtarzać,a tę kwestię wygłosiłam w ciągu ostatnichtygodni wielokrotnie. Wolałam więc przemilczeć i przyjąć na siebie nie swoją winę. Mam w głowieksięgę, założoną wielelattemu, gdziespisujęwszystkie niesprawiedliwości spadające na mniez powoduFilipa. Traktuję je jak inwestycję;mam nadzieję, że kiedyś, jak zabraknie mi punktów na wejście do nieba, przedłożę wykaz jegowin, które już odpokutowałam. Otrzymałam listępoleceń na resztę dnia i gniewny rozkaz,bym szybkim marszem skierowała się w stronę domu. - Tak jest, panie generale! Czasoprzestrzeń mamy jest zdecydowanie rozleglejsza odmojej; ona potrafi rozplanować działania na wiele godzin naprzód. Z przykrością muszęwyznać, że tej wspaniałej cechyponiej nie odziedziczyłam. Zanim wyszłam,zajrzałam do galerii. Polowanie na muchytrwało. Opowieść o tym, co mi się dzisiaj przydarzyło, będziemusiałapoczekać. A godzinęwcześniej zaskoczyła mniekartka wywieszona nadrzwiach pracowni historycznejz listą osób zakwalifikowanychdo regionalnego konkursu. Wśród trzech nazwisk nie znalazłam mojego. Było za to takie, którego nie powinno tam być. Ale było. I jedno, co przyszło mi do głowy, to wejść i poprosićo wyjaśnienie. Zacisnęłam palce w pięść itym prostym gestemopanowałamwzburzenie. Ta umiejętność to jakaś wrodzonacecha. Odziedziczonympo przodkach genom zawdzięczamkunszt w nieujawnianiu tego, co naprawdędziejesię we mnie. Jedynym odzwierciedleniem uczuć jest gwałtowny skurczpalców, gotowych do odparowania ciosu. Ale zaciśniętą dłońmożnaschować za plecy albodo kieszeni. Miałam ochotę zadudnić pięściami wdrzwi,ale tylko grzeczniezapukałam. Głos,który wewnątrz mnie był wściekłym wrzaskiem,na zewnątrzwydobył sięjako uprzejmy i co gorsza, ugrzeczniony. Ani odrobiny napięcia, drżenia, szalejącej wewnątrzfurii. Ot,potulnepytanie do kogoś ważniejszego. - Byłby pan profesor uprzejmy wyjaśnić przyczyny odrzucenia mojego projektu? Tyrałamnad nim jak wół. Trzy miesiące. Przeczytałam milion książek,zrobiłam na komputerze ruchomąmakietębitwy,wykazałam błędy, które popełnili dowódcy. Zależało mi. Chciałampokazać mamie, że nie jestemgorsza od Filipa. Do diabła, naprawdę mi zależało! Historyk nawet na mnienie spojrzał, tylko kiwnął palcem,żebym mówiła, co mam do powiedzenia. Wydawało mi się dotąd, że w zasadzie lubię tegogościa. A on powiedział, że w takimkonkursiew drużynie reprezentującej szkołę woli miećchłopców, na trzeciego wziął więc Olka. 10 - Alemoja praca jesto niebo lepsza niżjego! -A skąd ty możesz o tym wiedzieć? - Bo napisałam obie! -Więc popełniłaś błąd idałaś mu lepszą. - Niesądzę, żebyto był mój błąd- powiedziałam. Ruchem głowy wskazał mi kierunekodwrotu. To była jednaz takich chwil, które z człowiekarobią rewolwerowca. Wyszłam,a drzwi zamknęły sięza mnąz hukiem. Zamykałamje właściwie powoli idopiero w ostatniej chwili pociągnęłam mocniej. Walnęły ostro. Boże, nawet nie wiedziałam, że tak potrafię. Echo obijałosię po korytarzach i wracało do mnie, a ja, zrękąwciąż uniesioną, wsłuchiwałam się w kanonadę. Czekałam nareakcję, ale żadnanie nastąpiła. Czyżby historyk poległ tam,w środku? Powinnam może sprawdzić. Postałam chwilę, a gdy fale dźwiękowe znalazły wyjście przezotwarte okna i poniosły echa katastrofy dalej w świat, machnęłam rękąi też odeszłam. Rozsądnie byłoby wrócić, przeprosićizrzucić winę na przeciąg. Ale nie zrobiłamtego. Dopiero na ulicy rozprostowałam zaciśnięte palce. Bolało,bopaznokcie wbiły się wciało. Rozmyślałam mściwie o złożeniu odwołania. Ale do kogo? Do rzecznika praw ucznia? Tojabyłam rzecznikiem. Kiedy wyszłam z galerii, echo tamtej kanonady powróciłoi towarzyszyło midosamego domu. Raz po raz wciągałam dopłuc haust powietrza,by zapanować nad uczuciem przykrości. Uspokoiłam się dopiero, gdy dotarłam do dębów. Nasz dom stoi w najwyższej części miasteczka i gdy przejdęjeszcze ze sto metrów i się odwrócę, będęje miałaprzed sobąw całejokazałości, usadowione na skraju rozległej doliny, nasporym wzniesieniu, osłonięte jeszcze wyższym wzniesieniemprzed północnymi wiatrami. Niemuszę sięodwracać, mamtenobraz zakodowany w pamięci. Gdy przyjechaliśmy tukilka lattemu, stawałamnakamieniu za trzecim dębemi chłonęłam tenniesamowity widok. Niepodejrzewałam nawet, żeświat jest takwielki. Mogłam stać godzinami itonąć w niezmierzoności. Dotąd jestem przekonana, że tak wygląda raj. Zbocza, zarówno 11. pod, jak i nad nami, porasta gęsty sosnowy las; stąd wyglądajak mech. Dnem doliny płynie strumień, a poobu jegostronachrozlokowały się bliźniaczo podobne wsie, które mogłyby połączyć się w jedną, ale nie chcą. Pastwiska wypełniają zielenią dnodoliny. Pasą się tam stada krów, a ich mleko daje pracę ludziomz miasteczka. W tutejszej mleczami przerabiają je na masło, sery, śmietanę, porcjują do tekturowych kartonów i wywożąw dal. Skrajem doliny biegną tory kolejowei pociągami, którekilka razy dziennie wstrząsają naszym domem, wyrobymleczneimłodziludzie wyruszają w świat. Dla młodych nie ma tupracy, bo krowydają tyle mleka, ile dają, a młodzi nie chcą, by ichprzyszłość zależała od wydajności bydlęcych wymion. Pakująsprane dżinsy, koszule, wsiadają do pociągu i raczej niewracają. Gdzie jest ten świat,niewiele mnie obchodzi. Mam go w telewizji, a i tak rzadko patrzę, bo za bardzo przypomina to, odczego uciekliśmy. Tutaj dano mi szansę prowadzenia takiego życia, na jakie mam ochotę - niezbyt wymagająca szkoła, trochępracy, niezbyt uciążliwej, gapienie się przez lunetę na gwiazdyalbo na życie w dolinie, uprawianie dziwacznych roślin w ogródku, przesiadywanie w pubie Heleny, drobne przyjemności, łatwedo przeżycia smutki. To miasteczkodało mipewność, że nafunkcjonowanie świata istnieje jakiś stały wzór, a gwiazdy, które oglądam przez lunetę, nigdzienie pędzą, tylko trwają nawyznaczonych miejscach wniebie, jakrodzynki w cieście, ludziezaś wieczorami siedzą na ławkachprzed domami, bo nibyco innego mieliby robić. Niemusiałam szukaćklucza, bo drzwi jak zwykle niebyłyzamknięte. - Dlaczego u was wszystkojest pootwierane? - Mojego brata irytuje taka niefrasobliwość. -Nie wiecie, na jakim świecieżyjecie? Obie z mamą wzruszamy ramionami, bo to jedyna rozsądnaodpowiedź na jegopretensje. Nasz światjest trochę inny niż jego. Nie ma w nim aż tylu bandytów,byśmy musiały się barykadować. Jedyny, jakipodchodzi pod tę kategorię, to Wiesioz końca ulicy. Kradnieubrania suszące się na sznurkach, amy 12 o tym wiemy i gdy coś zginie, idziemy prosto do niego. Czasamioddaje, jeślinie zdąży wymienić mokrychskarpetek na piwo. Filip przesiąkłwielkim miastemi narastającym szaleństwemświata, więc jego pierwszą kwestią po powrocie do domu jestniezmiennie ta o niezaryglowanych drzwiach. Już dawno jej niewygłosił i mama czuje się porzucona. Rozumiem ją, bo i mniejest przykro, żeona dla niego jest mniejważnaod czegoś tam,co znalazł w tym swoim świecie. Filip nigdy nieprzywykł doprowincji, na którąprzywlokta nas mama. Gdy tylko mógł,spakowałdo plecaka dżinsy, wsiadł do pociągui ugrzązł w mieście na dobre. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, gdy wyjeżdżał. Odważyłam się nawet powiedzieć to przy mamie na głos. Zaśmialisię oboje jak z marnego dowcipu, a Filip uznał, że wsumie todobrze, boniemusi walczyćz poczuciem winy, że zostawia nassame. Wątpię, by miał takiepoczucie, ale mama straciłaresztęczasu na przekonywanie go, że nie powinien się nami martwić,bo damy sobie doskonale radę. Myślę, że w tensposób chciałasama sobiewpoić przeświadczenie, że Filip myślio kimkolwiekpoza sobą. Mnie jegodecyzja o studiach w odległym mieścieucieszyła. Gdy pociąg odjechał, z ulgąwróciłam doprzerwanychzajęć. A wnastępnych miesiącach nie pamiętałam nawet, że miałam kiedyś brata. Nie zastanawiałam się, jak odbiera to mama. Jeśli tęskniła, tonie okazywała tego. Nie sądzę, by było jej ciężejniż innym matkom z naszego miasteczka. Stąd wcześniej czypóźniej wyjeżdżają wszyscy synowie i prawie wszystkie córki. A jednak odkąd nas opuścił, straciła serce dotego miejsca. Pojechałaby zanim,gdyby tylko dał dozrozumienia, że jest mutampotrzebna. Nie była, i czuła się tym głęboko zraniona. Czuje siętak nadal, ale stara sięokryć swoje rozżalenieintensywnąpracą: prowadzi galerię, organizujewystawy, jeździ po krajuw poszukiwaniu eksponatów, nad którymi potem ślęczy, by doprowadzić je do pierwotnegostanu. Dla mnie jejodczucia sąażnazbyt widoczne, lecz cieszę się, że brak jej odwagi, by przyznaćsię do nich nawet sobie. Na moje szczęście frustracja z powoduFilipa nie jest uczuciem, które ją przygnębia. Raczej złości,a zjej złościąłatwiej sobie radzęniż zdepresją. Po kilku latach 13 A.. rozdzielenia zaczyna powoli przyzwyczajać się do myśli, że niczmienić się nie da. Czekam, aż pęknie łącząca ich pępowinai wtedy wszyscy zaznamy ukojenia. Zwyczajem mamy zerknęłam do skrzynki na listy,by sprawdzić, czy nie bieleje coś wewnątrz. Nie bielało. Znów od ponadmiesiąca nie miałyśmy od Filipa wiadomości. Nie,żeby mi natym specjalnie zależało, ale mógłby gnojek zadzwonićod czasudo czasu. Zaoszczędziłby miw ten sposób niektórych przykrości. Ominęłam ruchomy stopień i stanęłam na ganku, wsłuchując się w skrzypienie gontów. Starałam się przeniknąćprzez nie,by usłyszećwewnątrz siebiezłość i pragnienie odwetu. Nasłuchiwałam. Nic jednak poza rozżaleniem nie słyszałam. Noiz dala docierały dźwiękimuzyki, ale przytłumione,nie do rozpoznania. Coś jakbySting, alenie byłam do końca przekonana,bo szumiał wiatr i roztrącałdźwięki, szatkowałje i sklejał w byle jakiej kolejności. W domu panowałacisza, ale nie taka jakzwykle; dziś była lepka, wilgotna, przyklejająca się do ściani spływająca ponich jak kisiel. Wzdrygnęłam się z obrzydzeniemi ulżyłam sobie niezłą wiązanką. I tak długo się wstrzymywałam. W kuchni znalazłam ciepły jeszcze obiadi listę czynności dowykonania. Przede wszystkim miałam wydrukować zaproszenia i odnieść je Helenie. Koniecznie jeszcze dzisiaj! Jakbym niemiała corobić! Wypracowanie czekało już od zeszłego tygodniana jakieś logiczne zakończenie. I obiecałam Ludwikowi, żewpadnę na chwilę do urzędu, żeby odkurzyć, posprzątać biuroi przepisać kilka dokumentów. Kot łaził zamną, ocierał się o nogii dopominał zainteresowania. Dałam mukawałekmięsa i to byłbłąd, bo jemu chodziło o miłość, a nieo jedzenie. Odrzucił je ze wstrętem. Spadało,więc rzucałdalej. Za trzecim razem przykleilo się dościany. Odebrałam mu,a on się obraził iwyniósł do pokoju, by tam zrobićbałagan. Nazwałyśmy go Syf, boto jedyne określeniena pobojowisko,jakie posobie zostawia, gdy poczuje siędotknięty. Często siętakczuje. Dałam kotu czas na wyładowanie frustracji i włączyłam telewizor, by zjeść obiad w czyimś towarzystwie. Trafiłam na wiado14 mości. Wysłuchałamdalszego ciągu tysiącletniej historii swojegopaństwa. Państwa, w którym osiemdziesięcioletni staruszekłapie złodzieja i przekazuje policji, aprokurator po godzinie wypuszcza bandytę, bo bandzior też człowiek i ma prawo do wolności. Twarz bandyty ukryli za migoczącymi kwadracikami,staruszka pokazali w całej okazałości, łącznie znazwiskiem iadresem. Nie zapamiętałam, cojadłam, ale utkwiło mi w pamięcirozgoryczenie starego człowieka. Zrobiło mi się smutno. Nacisnęłamczarny kwadracik i w ten prosty sposób zatrzasnęłamoknona świat. Zerwał się wiatr,firanka wydęła mi się nad głową iwyfrunęła na zewnątrz. Wstałam iwyjrzałam. Stok Pieniawy wypełniałcałą przestrzeń. Gdyby poprzestać na oglądaniu świata z tegomiejsca, możnaby wysnuć wniosek, że nie istnieje nicpoza tągórą. Wychyliłam się bardziej i jakzwykle ogarnęło mnie zdumienie, że zanią jest następna, a dalej jeszcze inne, a nadwszystkimi chmury, a pod nimi dolina z dwiema wsiamii rozdzielającym je strumieniem. Gdyby chciało mi się wejść na parapet, chwycić framugi i wychylić na długość ramienia,mogłabym zobaczyć z jednej strony wodospad, z drugiej dachymiasteczka. Od jakiegoś czasu już tegonierobię, bojestem zaciężka,a framuga trzeszczeniem daje do zrozumienia, że możenie wytrzymać. Cofnęłam się i Pieniawa ponownie wypełniłaokno, zasłaniając resztę świata. I dobrze. W pokoju zastałam to, czego się spodziewałam: porozrzucane gazety, obrus ściągniętyze stołu, poduszki z fotelizawleczone aż pod kominek. -Co z ciebie za Syf! - wypowiedziałam zwyczajową formułkę i kot, wreszcie zadowolony, wskoczył na krzesło, żeby znaleźć sięw zasięgu mojej ręki. Głaskałam miękkie futerko, onwyginałgrzbiet, mruczał, prężył ogon i w tensposób rytuałowistało sięzadość. Od tego powinnam była zacząć. Obyłobysiębez kociej awantury i sprzątania. Zahaczyłam wzrokiem ozdjęcie Filipa. Mimowolnie zaczęłam myśleć o tamtym dniu sprzed roku,gdy zjawił sięw domupo wielomiesięcznej nieobecności. Przyjrzałam się fotografii. i stłumiłam narastające uczucie niechęci, tak jak wówczas, gdyrozwali} się na kanapie, a sok z grejpfruta spływał mu po dłonii skapywał na kanapę. Przyłapałam się na tym, że cieszy mniemyśl, że przyjechałtylko na trzy dni. Zganiłam się zato i skupiłam na szukaniu jakiejś kwestii do nawiązaniarozmowy. Mamaz wysiłkiem przeglądała wydarzenia zostatnich trzystu dniw poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zainteresować ukochanegosynka. Opowiedziała muo wszystkim,co nam wydawało sięważne. Brak zainteresowania z jego strony powodował, że skracałaopowieści i słuchając jej,sama się dziwiłam, jak mało sięw naszym życiu działo. Pospolitość i nuda. Filip słuchałnieuważnie, nie wysilając się, by komentować jej relacje bodaj kiwaniem głowy. Z jego twarzy nie schodził uśmiech pobłażania dlanaszych małomiasteczkowychproblemów. Wkurzał mnie,alebez słowa przyglądałam się jego znudzonej minie i rosnącej plamie z grejpfruta. Musiałam regularnieprzypominać sobie, żeirytacją jest wyłączniemoją reakcją na Filipa. Mama widziw nim skrytego, wrażliwego i mądrego chłopca, który znalazłwłasnądrogę życiową. Ja mam chyba inaczej skonstruowaneoczy, bo dostrzegam jedynieupartego, pewnego siebie gnojka. Niewierzę w tę jego mądrość. Gdy po roku studiów porzuciłwymarzone prawo i przeniósł się na archiwistykę, wszyscy bylizdziwieni, ale pewni,że wie, co robi. Mama oczywiście zaakceptowała jego wybór, aleja nie mogłam pozbyć się wrażenia, żetkwi w tym wszystkim jakieś kłamstwo. Musiał być jednak na tejarchiwistyce niezły, bodostał stypendium i wyjechał na studiado Austrii. Tam zapomniał o całym świecie, a przynajmniejo nas. Zrobiłam te zaproszenia, włączyłam drukarkę i znów stanęłam przy oknie. Z mojego widać całe miasto. Skierowałam lunetę na dachy, zajrzałam do Wilków,ale Julkanie było, przejechałam więc wzdłuż Nowej i na ławcepod fontanną zobaczyłamtamtądziewczynę z galerii. Sutki jej niemal prześwitywały przezkoszulkę. Siedziałaprzygarbiona, jakby zmęczona tym siedzeniem. Przyglądałam się jej chwilę,ale trwała nieporuszona, pochłonięta całkowicie ignorowaniem mijającego czasu. Tylko jej 16 usta poruszały się nieustannie. To nie był ruch szczęk przeżuwających gumę. Wyglądało,jakbymówiła do siebie. Pewnieczuła potrzebę podzielenia się z kimś swoimi przemyśleniamii tym kimśbyła ona sama. Zostawiłam ją i skierowałam lunetęw lewo, na starszą część miasteczka. Wygląda jak dekoracja dofilmu o którymś zpoprzednichwieków. Na wybrukowane kocimiłbami uliczki rzadko zapuszczają się samochody, toteż prawo ich użytkowania przejęły dziecii gołębie. Zapadnięte dachy,uschniętedrzewa wogrodach i starzy ludzie wysiadujący na ławeczkachdo późnego wieczora świadczą,że czas znalazł tu sobie przystań,byodpocząć od szaleńczego biegu. Przysypywałulice kurzem mijających dni i rozsnuwał nad wszystkim mgłęwnadziei, że niktnie przypomni sobie o tych ludziach, żyjącychpowoli, ignorujących ponaglenia sączące się z odbiorników masowego rażenia. Dzieci bawiące się na brukowanych ulicach sądla mnie dowodem, żeświat jest jeszcze gdzieniegdzie, aprzynajmniej tutaj, normalny. Powiedziałam tokiedyś Filipowi, a on tylkoprychnął. "Nie bądź naiwna! Wszędziesą teraz bandyci. Tutaj też. Lepiej w to uwierz! ". Sprostowałam, że to nie kwestianaiwności, ale nadziei. "Nie bądź głupia! " - burknął ze złością,a ja skuliłam sięwsobie i trwałam w takiej pozycji, póki byłw pobliżu. Nieodmiennie od lat odbieram jego ataki jak należną mi karę. Drukarka warknęła, że kończy robotę, aż po plecach przebiegł mi dreszcz. Przeniosłam jeszcze lunetę na werandę Walickich. Od kilkudni wystawiali nadwór pudło pełne psiaczków, małychjamniczków z cienkimi ogonkami. Patrzyłam przez chwilę, jak gramoląsię nieporadnie. Czarny wyrwał się na wolność, ale sukaprzytrzymała go za kark i ułożyłana końcu kolejki do ssania. Miałamochotę wyciągnąć rękę ipogłaskać maleństwo, alebyło za daleko. Drukarka ucichła. Skończyłam pakowanie, równy stosik kopert włożyłamdotorby i dopiero wtedy wystawiłam głowę przez okno, by sprawdzić, czy już pada. Po południu niebo zaciągnęło się burymichmurami, kolejneich zwały nadciągały z zachodu. Deszcz jed17. nak nie spadł. Chmuryprzerzedziły się, od czasu do czasu wychodziło słońce, oświetlając wierzchołki drzew. Z głową wystawioną za okno obserwowałam przesuwającąsię wolnolinię cienia. Za dwie, trzy godziny podpełznie pod ganek. Poczułamchłód, zamknęłam starannie okno. Uznałam, żekurtka jednaknie będziemi potrzebna. Wyszłam przed domi zaciągnęłam się powietrzem. Pachniało wędzonką. Dopiero naulicy uzmysłowiłam sobie, że nie zamknęłam drzwi na klucz. Zawahałam się, ale nie zawróciłam. Nie możnapowiedzieć, by u Heleny wrzało. Kilku młodzików z gimnazjum napychato grającą szafę złotówkami, pomocnik piekarza posilał się przed nocną zmianą, a przy kontuarzesiedział majster z mleczarni i gapił się bezrozumnie w okno. Stałprzed nim niedopity kieliszek - albo nie mógł dzisiaj pić, albonie miał pieniędzy na więcej. Helena przed reformą oświaty byłanauczycielką, ale obcięli godziny i przy pensji, jaką zaproponowali, musiałaby swoje dzieci karmić trawą,machnęławięc rękąna powołanie i zaczęła realizować się za kontuarem własnejknajpy. Trzymarygor wśród gości i dlatego ma ich wielu. Z trzech stolików zrobiło się siedem i gdyby chciała, mogłabydostawićkolejne, ale jej apetyt na forsę jest ograniczonyi zaspokajają go stali klienci. Przychodzą tu, bo poza obiadem i piwemmogą liczyć namiłą rozmowę i dobrą radę w razie potrzeby. Aluminiowy dzwonekzawieszony nad drzwiami oznajmiłmoje wejście. Znalazłamgo kiedyś na łące,należał pewnie dokrowy, a teraz wisi tak, że każdeotwarciedrzwi zmusza wszystkie głowy do lekkiego skrętu i kiwnięcia przedpowrotem namiejsce. To jest miłe, bo każdy czuje się zauważony i przywitanyRozejrzałam się i uznałam, że mogę sobie pozwolić naprzyjemność wywindowania tytka na wysokość barowegostołka. Helena polerowała irchą dębowy blat. Podniosła szklankę, żeby wymieść spod niejmikroskopijne pytki, i widząc mnie, machnęłazachęcająco. 18 - Chodź, chodź. Napijesz się coli? Rzeczywiście,chciałomi się pić. Spojrzałam na zegareki uznałam, że mam jeszcze trochę czasu. Lubię u niej przesiadywać i słuchaćjej rozmów zludźmi. Zwierzają się z głęboko skrywanych spraw, ze strachów, któredźwigają w sobie, pod którymi się uginają, a nie umieją ichwyznać najbliższym. Z mojej duszy Helena też wydłubywała drzazgi i chociaż ta największa nadal wniejtkwi, jestemwdzięczna,że rozprawiła się z drobniejszymi. Miałam do mamy żal, że nieona to zrobiła. Od śmierci taty zamieszkała na jednoosobowejplanecie, a my godziliśmy się na to jej oddalenie, bo sami też potrzebowaliśmy odrębności. Pomyślałamo Filipie; czy spotkałw tym swoim mieście kogoś takiego jakHelena,ktodałby muszansę wyspowiadać się z ułomności,które tak starannie ukrywał. Odkąd zabrakło taty,wszyscy trojeustaliliśmy wokół siebienieprzekraczalne granice. Byliśmy tolerancyjni i jednocześnienieufni. Mama odczasu do czasu podejmowała walkę o zmniejszenie tej starannie odmierzanej odległości, ale wystarczaładrobna porażka, niechętna mina któregoś z nas, a już rezygnowała i wycofywała się: Nie to nie! Nie wtrącam się! Rzadkomiałachęć przedzierać się przez mury, które wokół siebie budowaliśmy, Ona i ja tak niewiele o sobie wiemy. Obiezdajemysobie z tego sprawę i nieraz mamy ochotę dowiedziećsię więcej, ale w intonacji pytań od razu zauważamy pretensje, a nie zainteresowanie. Jeżymy się i rezygnujemy, schodzimy do poziomułatwiejszych rozmówo tym, co w szkole, co zjemy na obiad,czybuty nie przeciekają. Pytania o sprawy nieistotne dają nam codzienne złudzenie nawiązanej więzi. Przyglądałam się Helenie, jak nalewa kolejne kufle piwa, jakmanewruje flaszkąwódki, jednym nalewając do pełna, innychodsyłając do narożnika. W którymś momencie wyjęła z kieszeni telefon i odbyła krótką rozmowęz czyjąś żoną albo matką. Włosy miała gładko zaczesane, związane w węzeł,tylko te krótkie wymykały się i luźno zwisały, a ona odruchowo zaczesywała je palcami za ucho albo wplatała międzyte dłuższe, a onei tak pochwili opadały swobodnie. Oczymiała ciągle lekko 19. przymrużone, jakby spoglądała na świat wybiórczo i nie dopuszczata do siebie wszystkiego, co działo się wokół. Powinnanosić okulary, ale twierdziła,że za bardzoprzypomina w nichnauczycielkę, jakby ktoś nie wiedział, że nią była i w głębi duszypozostanie do końca życia. Twierdziła, że tyle ile potrzebuje widzi, a reszta może sobietkwić za mgłą. Przez to zmrużone spojrzenie sprawia wrażenie nieprzystępnej i dlatego ci, co jej nieznają, mają się na baczności. Zabrakło kanapek, zawołała więc syna. Witek niemal natychmiast zbiegł na dół, jakbyt kwił z uchem przy drzwiach iczekałna wezwanie. Zająłsię kanapkami sprawnie i bez szemrania,miał dryg do tej roboty i Helena mogłaby spokojnie zostawićgona cały wieczórza kontuarem, ale goniła do nauki. Postawiłatwardy warunek: najpierwmatura, potem knajpa. Przed powrotem do swojego pokoju ogarnąłwzrokiem salę, uznał, że matkada sobie radę,skinął więc jej głową, że jest na górze i ona możeliczyć na jego pomoc w każdej chwili. Poczułam w gardlekluchę. Helena niewiedziała, że Witek chce wyjechać za granicę, jużmakontrakt, ale niewie, jak jejo tympowiedzieć. Gorliwościąchciał zapracować na przyszłe przebaczenie. Moim zdaniem powinien to robić całkiem inaczej. Gdyby jej wcale nie pomagał,nauczyłabysię żyć bez jego łaskawości i łatwiej przyszłobyjej zaakceptować jego nieobecność. Tak jak zrobił mój brat. - Dzwonił Filip? - spytała, bo po moim zamglonym spojrzeniu poznała, żecoś jest nie tak. Sądziła, że chodzi o niego. Ramiona mi drgnęły, zanim zdążyłam skłamać. - Już jamu nagadam, jak się tu pojawi! - Machnęła bojowościerą, ale tym razem naprawdę wzruszyłam ramionami. - Przynajmniej wiecie, żesię uczy! - przytaknęłaswoim myślom. -A że zapomina zadzwonić domatki, no cóż, oni już tacy są! Oderwał się odcycka i będzie sobie przypominał o niejdwudziestego szóstego maja albo wtedy, gdy mu braknie forsy! Trzymajcie jakąś sumkęna takie okazje i cieszcie się, że to takizdolny chłopak. Przynajmniej osiągnie coś w życiu. Ambicjemojego nie sięgajądalej niż prowadzenie knajpy. Rozmowy o zaletachFilipa nieodmiennie mnie przygnębiają. Helenanie wie o wszystkim. Nawet o swoimsynu wie nie20 wiele,a co dopieroo Filipie. Bo z nauką Filipa poszło coś nietak. Przerwał studia, o czym dowiedziałyśmy się z lakonicznejinformacji, jaka przyszła nadomowy adres, gdy był w Austrii. Mama pojechała z kartką na uniwersytet,ale promotor nic niewiedział albo wiedział,ale nie chciał informować o tym matki. W końcu Filip był dorosłymczłowiekiem, a mamie głupio byłoprzyznać,że tak niewiele wie o własnymsynu. Zabrzęczał krowi dzwonek i w drzwiach pojawiłasię polowagłowy Julka. Jedna noga przytrzymaładrzwi, a jedno oko zerknęło do środka. Skinęło Helenie, omiotło wnętrze w poszukiwaniu kogoś, ale tego, na kim mu zależało, nie było. Ja nie byłamtym kimś. Szkoda. Po chwili drzwiotworzyłysię szerzej i wtłoczyłasię grupa hałaśliwców. Był wśródnich Olek, ale z nim niechciałam rozmawiać, póki nie wymyślę, jakmu przedstawićswój punkt widzenia w sprawie udziałuw finałach. Dopiłam colę,kiwnęłam Heleniei ruszyłam do domu. I jeszcze raz tego wieczoru natknęłam się na dziewczynęz galerii. Zobaczyłam ją wcześniej niż ona mnie. Nie miała swetra i musiało być jej chłodno,bo zarys sterczących brodawekbył mocniejszy niż poprzednio. Siedziałana ławce i wyraźnienakogoś czekała. Przez moment obserwowałam ją. Jej usta poruszały się nadal, jakbyprzygotowywała się do wygłoszenia jakiejś ważnej kwestii i nie chciała oniczym zapomnieć. Możejednak zwyczajnie żuła gumę. Jej twarz sprawiała wrażeniedziecinnej i jako taka powinna budzić zaufanie, ale niebudziła. Chciałam ją wyminąć,ale wtedy wstała i podeszła szybkimkrokiem, niebudzącym wątpliwości. Ręką dała do zrozumienia,że chodzi jej właśnieo mnie. Zatrzymałam się i poczekałam. Może spyta tylkoo dworzec. O nic niespytała. Bez żadnegowstępu wypowiedziała kwestię, którą trenowała przezcałe popołudnie: - Właściwie przyjechałam tu tylko po to, by powiedzieć, żeFilip ma ten dokument, akt własnościparceli między Nowogrodzką a Wiejską. To może mudać duże pieniądze albo kłopoty. Myślę, że powinnaśo tym wiedzieć. Powiedz mamie, możemu wytłumaczy, że to się nie opłaca. 21. Gdyby nie imię Filipa, uznałabym, że to wariatka. Uwagęprzyciągały jej oczy, czujne, rejestrujące każdy mój ruch. Zadygotała z zimna, zęby zaklekotały o siebie, zabrzmiałoto jak seriaz karabinu maszynowego: ta, ta, ta, ta. Powstrzymałam się przedprzyciśnięciem rąk do brzucha i osunięciem się na kolana. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, a ona wyczuła to i uśmiechnęła się,nareszcie zadowolona i wyluzowana. W następnej sekundzie odwróciłasię i odeszła. Stało się to tak prędko, że nie zdążyłamzareagować. Powinnam biec zanią, przytrzymać za łokieć i spytać, o co jej chodzi, co zFilipem, dlaczego nie dzwoni, przecieżmama się martwi, ale ona przyspieszyła kroku, bo w dali słychaćbyło gwizd nadjeżdżającego pociągu. Jeszcze mogłam ją dogonić,ale nie pobiegłam,nie wykonałamżadnego ruchu. Odetchnęłamgłęboko i ruszyłamdo domu. Nie miałam zamiarumyśleć o tejdziewczynie, ale jej słowa spowodowały, żeznowu zaczęłam myśleć oFilipie. Odszukałyśmy go wtedy za granicą, wydając majątek na telefony, a on powiedziałlekko, żezostanie tam jakiś czas, bo masatysfakcjonującą pracę, a studia skończypo powrocie do Polski. Ta informacja uspokoiłamamę, a przynajmniej byłaliną,którą mogła obwiązać się w pasie i trzymać się jej kurczowopodczas kolejnych miesięcy, gdy nie dawał znakużycia. Miałam wyrzutysumienia, bo towłaściwie ja namówiłam gona ten wyjazd. Czułam się bezpieczniej, gdy przebywaliśmy z dalaod siebie. Mama nie była do końca przekonana, on też się wahał,przynajmniej takie sprawiałwrażenie, i to ja powiedziałam: Jedź! Możesz nie mieć drugiejtakiej okazji! Uczepił się moich słów i jużwtedy ichpożałowałam, bo wiedziałam,że gdywynikną jakieśproblemy,mama powie: To tygo namówiłaś! I cokolwieksię wydarzy, on będziewolny od winy. Po roku zjawiłsię niespodziewanie, bezuprzedzenia, wprawiając nas w radość pomieszaną ze złością. U mamy więcej było radości, we mnie złości. - Cześć! Mam wolne trzy dni! - oznajmił w progu, szczerzączęby wczymś, co w jego mniemaniumiało być radosnym uśmiechem, ale wypadło wystarczająco sztucznie, bym zesztywniała,nim cmoknęłam go w policzek. Kozia bródkai okulary w czar22 nej oprawce tworzyły zaporę, zza której spoglądał obcy człowiek. Tak jakby szczypta owłosienia iplastiku stworzyła ścianę,której wcześniej nie było. Zgromiłamsię w duchu za brak entuzjazmui upchnęłam nagromadzonepretensje głęboko, aż poczułam ból w żołądku. Przełknęłam ślinę i cmoknęłam gow drugi policzek. Poklepałam serdecznie po plecach i oddałammamie. Głęboko przyczaił sięirracjonalny żal, że pokrzyżowałmi plany na wieczóri że to przez niego drzewa za oknem szumią blaszanym szumem, a wiatr plączący się w firankach przyniósł zapowiedźwilgoci. Pomyślałam, że będzie padać, i winąza pogorszenie pogody obciążyłam Filipa. Rozglądał się ciekawiei zdałam sobie sprawę, że remont,który dla nasbył już historią, dla niego stanowił niespodziankę. Tak długogo nie było. Zatrzymywał wzrok na ścianach, meblach, obrazach i po raz wtóryuświadomiłam sobie, ile to czasu minęło. Rok, odkąd wyjechał,pół roku od ostatniej wiadomości. I teraz trzy dni. - Witaj,synu! - Radość mamy też była z czymś zmieszana. -Spodziewałamsię,że kiedyś nasodwiedzisz! Zaśmiał się, biorąc upomnienie za dowcip. - Mogłeś chociaż zadzwonić, przygotowałabym obiad! -Zjadłempo drodze. Gnojek! Nie zapytał, co u nas słychać, jak tam z kręgosłupem mamy,czy nadal pracuję u Ludwika, za co zrobiłyśmy remont, kto nampomógł; o nic nie spytał, tylkood razu poszedł na górę, do swojego pokoju. Może był zmęczony podróżą, a możewcale go te sprawynie interesowały. O kręgosłupie mamy mógł nie wiedzieć, tojedno mogłam mu więc darować. Powinnam pewnie się cieszyć, żejeszcze pamiętał, jakmamna imię. Mama wybiegła do sklepu pocoś bardziejwystawnegoniż wczorajszy ser. Sądzę, że chciała zamaskować łzy upokorzenia. Wybuchgniewu w tym momenciebyłbynie najlepszym wyjściem. Jak wróci, będzie uszczęśliwionai już nie powie, co naprawdę otym wszystkim sądzi. Układając pomidoryna kanapkach, rozmyślałam nad formą pytań, którechciałam zadać Filipowi. Wszedł do kuchni,nim zdołałam się przygotować. 23. - Dlaczego nie zatelefonowałeś przez cały ten czas? Powinnam sformułować to pytanie delikatniej, tak, by tylkodać do zrozumienia, że jest nam przykro, że się martwiłyśmy. Wbrew zamiarom moje słowa zabrzmiały ostro. Jegoodpowiedźbyła jeszcze gorsza. - Nie miałem nastroju! Może miał tobyć tylko żart, na którypowinnamodpowiedzieć równie lekko, ale słowazawisły między nami jak kamienie. Byłam o krok od tego, by chwycić któryś z nich i cisnąćw niego. Musiał to wyczuć, bo dodał: - Byłemwściekle zapracowany! -Przez rok? - Rety! To był rok? Myślałem, że parę dni! - I co porabiałeś przez tych parędni? -Grzebałem w archiwach w poszukiwaniu skarbów. Ci Austriacy nauczylimnie cudów! Wbijałem do głowy setki niemieckich słów! Nocami zaliczałempanienki albo upijałem sięz kumplami! Chceszz drobniejszymi szczegółami? Wzruszyłam ramionami, a on poszedł do pokoju i włączył telewizor. Ciągle czekałam, alenie zadał żadnego z pytań, które pragnęłam usłyszeć. Właściwie nie powinnam się temu dziwić. Jużdawno minął czas, gdy byliśmy sobie bliscy Najpierw rozdzieliłonas tamto, a potem niezbyt już potrzebował czyjegoś towarzystwa. Wolał swoje własne. Zamykał sięw pokoju i kleił modele,czytał, zawsze ze słuchawkami na uszach. Syczał,gdy uchylałamdrzwi, odmawiał, gdy proponowałam góry, karty czy cokolwiekinnego. Było mi przykro, ale odmowę traktowałam ze zrozumieniem. Miałprawo czuć do mnie żal. Zresztą, ja też umiałam zająćsię czymś ciekawym. Spędzaliśmyczasz dala od siebie,w osobnych pokojach, w osobnych światach. Mamy też nie potrzebował,a ona zbyt późno zdała sobie sprawę, że idziemy przez życie odwróceni do siebie plecami i z każdym krokiem dalej nam do siebie. Mamę niepokoiła tylko jednasprawa: - A co z twoimistudiami? Kiedyzamierzasz je skończyć? - Lada moment! - Wzruszeniem ramion bagatelizował jejniepokoje. -Zostało mi tylko parę egzaminów imagisterka. Wziąłem dziekankę. Skończę tylko pracę, której się podjąłem,a potem ruszę z kopyta. Będziesz ze mnie dumna! - Co to za praca? -Grzebaniew archiwach w poszukiwaniu skarbów! Chyba obie - choć ja już to słyszałam - wyglądałyśmy namocno zdziwione, bo zaczął opowiadać o odszukiwaniu dokumentów, na które ma zamówienie,alepo minie mamy widziałam, że nie udało mu się jej przekonać. Ja również miałam wrażenie, że kłamie. Zawsze, gdy kłamał, zmieniał siętembrjego głosu; teraz też słyszałam ów ledwo uchwytny cieńfałszu. - Co z tego masz? - spytała. - Pieniądze! -Czy warto z tego powodu przedłużać studiai zwlekać z pisaniem pracy magisterskiej? - Czy warto? Żartujesz! W ten sposób mamszansę na rozpoczęcie kariery! Izarabiam forsę, jakiej od ciebie przecież niedostanę. Póki jestdobra passa, będęz niej korzystał. Zarobięmnóstwopieniędzy, a gdy będę miał na koncie wystarczającodużo zer, zajmę się studiami. - Wystarczająco dużo, to znaczyile? - wtrąciłam, bo byłamciekawa, jaka suma jest dla mojego brata zadowalająca. - Milion dolarów! - powiedział całkiem poważnie. Zdębiałam. Mogłam się tylko roześmiać, bo zupełnienie wiedziałam, jak zareagować. Mamie nie chciało się nawetśmiać. - Sądzisz,że grzebiąc w archiwach, możesz zarobić tyle pieniędzy? -Może jeszcze więcej! Samapowinnaśo tym wiedzieć! -Uznał, że powiedział wystarczająco dużo; wstał,jak to on,w połowie rozmowy, wytarłusta wierzchem dłoni ioznajmił, żemusi iść do łazienki. Zajęłam sięnapoczętą kanapką, starając się, by nie byłopomnie widać,że jestemprzestraszona, sama nie wiem czym. Siedziałyśmy w milczeniu przy rozgrzebanymstole. Nie chciałonamsię ruszyć, by posprzątać. - A czy piszesz coś na podstawie tego, co wygrzebiesz w archiwach? Mamie nie dawato to spokoju i gdy po półgodzinie Filip raczył się zjawić, wróciła do przerwanej rozmowy. - A po cholerę? Zasamo grzebanie dostaję wystarczającodużo. Profesorowie rozmawiają ze mną, jeśli to masz na myśli,i podają mi rękę,chociaż niemam dyplomu. Teraz masa ludziszuka potwierdzenia swoich praw do czegoś tam, a ja już jestemspecjalistą w tej dziedzinie. Lata naukinie poszły na marne. Możesz być ze mnie dumna! -Ale dyplom. - Zdążę! Wzruszył ramionamii włączy} telewizor, dając do zrozumienia, żeaudiencjadobiegła końca. Obserwowałam go i widziałam ten wyrazniby arogancji, ale bardziej niepewności. Coś,czego wcześniej w nim nie było. W trakcietej rozmowy czułamsię dziwacznie. Nie widziałam w nim brata, tylko faceta przemawiającego z lekceważeniem do mojej mamy. A jej widać jeszcze było mało, bopróbowała dalej. Postanowiła iść dogalerii, byprzed zamknięciem zabezpieczyć, co było dozabezpieczenia. Mogłabym bez problemu ją wyręczyć,ale wolałasię przejść - pewnie liczyła na towarzystwo Filipa,ale on poszperał w lodówce, znalazł serdelka i rozsiadł się przed telewizorem. - Myślałam, że pójdziemy razem. Zobaczyłbyś naszą galerię! - powiedziała z prośbą w głosie. Spojrzał na nią jak na zjawę nie z tego świata ipokręciłgłową. - Nie, nigdzie się niewybieram, ale ty się niekrępuj i nie zawracaj sobiegłowy moją obecnością. Zdążęwszystkozobaczyć. Przykrość, jakiej doznała, odczułamw swoich wnętrznościach. Nie ponowiła prośby. Właściwie niebyłam na niego zła, bo taki właśnie jego obrazw sobie nosiłam. Ale skoro przyjechałpo takdługiej nieobecności,mógłby spędzić tenczas z mamą,a nieze sobą samym. Mógłby poopowiadać o Austrii, o swojej nauce, przejść sięz mamą po mieście, by wszyscy widzieli, jakiego przystojnegoma syna, sprawić jej trochę przyjemności; ktoś, kto przyjeżdżado domu raz na rok, musi być na to przygotowany Skoro jednak nie miał ochoty, trudno, niech gapi się w telewizor. 26 Nie dopuszczałam do siebie myśli, że Filip nas nie kocha. Oczywiście kochał, tyle żetraktował to uczuciejak uciążliwyobowiązek. Wystarczyło kilkachwil, bym przypomniała sobie,co spowodowało nasze oddalenie. W mózgu ryła tunele obrzydliwa myśl, że gdyby niebył moim bratem, zrobiłabym wszystko, by spotykać go jak najrzadziej. Na jegowidokprzechodziłabym nadrugą stronę ulicy. To smutne, gdy rodzeństwo nie ma w sobie dość siły, by pielęgnowaćuczucie, jakim darzyło się w dzieciństwie. Wktórymśmomencie wypaliły się miłość i przywiązanie. Pozostała tylkonadzieja, że kiedyś nasze drogi znowu się zejdą. Gdy mama wyszła, stanęłammiędzy nima telewizorem. Nieod razu mniezauważył. Tkwiłgdzieś wewnątrz siebie. Trwałochwilę, nim skojarzył, że skądś mnie zna. - Zojka? O co chodzi? - Mama martwi się o ciebie, nie powinieneś jej tego robić! -powiedziałam. - Czego? - Nastroszył się, jakbym zrobiła mu krzywdę tąuwagą. Przekrzywiłamgłowęi popatrzyłam na niego uważnie. Mimo oddalenia nigdy nie musieliśmy dużo mówić, by się rozumieć. Po sekundzie nie wytrzymał i uciekłze wzrokiem. - Dobra! - mruknął. -W sumie robię to dla niej! -Co? Pstryknąłpalcami ipokazał mi gest, który nic dla mnie nieznaczył. A potem zaczął mówić: - Zafascynowałymnie archiwa. Leżą w nich niewielkie kartkipożółkłegoze starości papieru, które warte są miliony Są dowodem, że kamienica była własnością jakiegośgościa. Gośćnie żyje, bo Niemcy albo komuniści pozbyli siękamienicznika. Częstoteż sami Polacy, korzystając z powojennego zamieszania, przejmowali kamienicę na własność państwa najprostszym sposobem. Ale żyją synowie, córki, wnuki, siostrzeńcy, kuzyni i dla nichtenkawałek papieru wart jest krocie! Pierwszy znalazłem przypadkiem. Przygotowywałem pracę i spędzałem nudne godziny w archiwum. Nie wiem, czy zdajeszsobie sprawę, co to jest archiwum. 27. To stosy papieru, butwiejące, cuchnące, zagrzybiate, niszczejące. Ale one stanowią ślad świata,który minął, ich wertowanie to odkrywanie na nowo, odkrywanie świata zupełnie nieznanego. Czytasz jakąś relację i odkrywasz, że podręczniki historiikłamią. Wiele archiwówjest nieskatalogowanych,można znaleźć dokumenty z różnych okresów, wpadają wręce świstki, które budząS7oir Nawet w Archiwum Akt Nowych dokumenty albo fotokopie są pomieszane i nikt ich nie ogarnia. Trzeba szukać po omacku, ale trafia się naprawdziwe skarby. Nadająsię w sam raz, by jeopublikować iwywołać burzę, zrobićfilm, a może nawet zgarnąćjakąś nagrodę. Można teżskorzystać z okazji i zarobić. Chciałbym dużo zarobić, by kupić dla niej lepszy dom. Powinnam powiedzieć, że jejniepotrzebny lepszy, zresztąkażdy będzie gównowart, jeżeli syn nie odezwie się miesiącami,alezdumionazarówno treścią, jaki długością nieoczekiwanejwypowiedzi, spytałamtylko: -Jak? Niezbyt mnie to w tym akurat momencie interesowało, aleFilipzmusił mnie do postawienia tego właśnie pytania. Czułchyba potrzebę wyznaniami czegoś, co go dręczyło. Przez chwilę zastanawiał się, czy możezdradzić ową tajemnicę, ale ostatecznie uznał, że zaryzykuje,niech tam. - Zwyczajnie. Trzeba odnaleźć spadkobierców albo kogoś,kto chceuchodzić zaspadkobiercę. Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Jaki związek mogłomieć to z mamą? On też zamilkł, jakby to,cowyznał, zaspokoiło nagłą, ale tylko chwilową potrzebę zwierzeń. Odczekałam jeszcze trochę i powiedziałam o kręgosłupiemamy Zmartwił się. Trochę. I też na chwilę. - A ty, pracujesz jeszczeu Ludwika? - zainteresował się nagle. Kiwnęłam głową. -I jak? Podoba ci się? Czułam sięzażenowana. Nie mogłam opanować myśli, żewykpi mojąodpowiedź, jakakolwiek by była. Nieinteresowałam gona tyle, by ciekawiło go, kim jestem i co robię. Sprzątanie bałaganu na biurku,odkurzanie, wysypywanie petów niejest chyba zajęciem wymagającym specjalnych umiejętności 28 i nie ma potrzeby komentowania tego w kategoriach podobasię,nie podoba. Jestformą dorobienia do kieszonkowego. Dzięki Ludwikowi mammożliwość kupienia w pubie coli, bez konieczności wybtagiwaniaod mamy każdego grosza itłumaczenia się, na co wydałam majątek, który dopiero co mi dała. - W porządku. - Wzruszyłam ramionami. - Na pewno? Ton jego głosu był bez wyrazu,po prostuuprzejmy, bez śladu emocji. Trudno mi było zorientować się,czy to ironia, czyprzyzwolenie. Siedzieliśmy irozmawialiśmy rozdzieleni obrusem w biało-niebieską kratkę i czasem, który przeżyliśmy samotnie, z dalaod siebie. Dziwnie obojętne były jego oczy. Nicgo nie obchodziłam. Starał się tylko, by tego nie było widać. Byniktnie poznał sięna tej mistyfikacji. Sporo wysiłku musiało gokosztować prowadzenie rozmowy, uśmiechanie się, wykonywanie zachęcających gestów, gdy jednocześnie w rzeczywistościmiał to wszystko gdzieś. Nie wytrzymał obiecanych trzech dni. Zaraz nazajutrz odebrałtelefon, po którym uśmiechnął się przepraszającoi wyjechał. Obiecał, że za jakiś czas wpadnie albo zadzwoni. Od czasu do czasu dotrzymuje słowa. Gdy wracałam do domu, zacząłpadał deszcz. Żałowałam, żenie wzięłam kurtki. Pomyliłam się nawet co do pogody. Chciałabym umieć przewidywać, co nastąpi. Nie chodzimi o żadne wizje, ale o zwykłe skutki konkretnych działań. Chciałabym żyćwśród ludzi, którzyniczym nie mogą mnie zaskoczyć. Tymczasem mam wrażenie, żewszystko w moim życiu dzieje się naopak. Żeby zapanować nad rozgoryczeniem,musiałam wrzasnąć, kopnąć coś lub zrobić komuś krzywdę; cokolwiek, bylezapomnieć o tym, comną owładnęło. Podniosłam zostawionąprzez kogoś butelkę, zamachnęłam się iwrzuciłam do potoku. Słuchając szumu wody, odniosłam wrażenie, że przebywamtutaj, a jednocześnie gdzieś daleko stąd. I zapragnęłam,by tamtenświat przybliżył sięna tyle, bym mogłazacząć wszystko jeszczeraz. Trwało to ułameksekundy. Owionął mnie wiatr i pragnie29. nie uleciało. Przejechał pociąg, a ja odruchowo zerknęłam nazegarek. Minuta spóźnienia. Wychyliłam się za barierkę, by popatrzeć, jak reflektory białą smugą oświetlają fragment zboczai kamienie w potoku. Drzewa wyłoniły się z mrokujakduchyi zaraz znikły. Z jednostajnym szumemprzetoczyło siękilkanaście wagonów. Widać było wnętrza oświetlonych przedziałów. Ktoś patrzył wprostna mnie. Wątpliwe, żeby była to tamtadziewczyna, ale wrażenie, że to właśnie ona, towarzyszyło miprzez długą chwilę. Rząd świateł oddalił się i pomyślałam, żedzisiaj to ostatnii do jutra będzie cisza. Z oddali dobiegł gwizd lokomotywy i w tym momencieuświadomiłam sobie, że nie oddałam Helenie zaproszeń. Na sekundę przedprzebudzeniem ogarnęło mnie przekonanie, że oto szykuje się w moim życiu wielka zmiana. Powinnamtylko. Z zamkniętymi oczami pamiętałam, co powinnam, aleledwo je otworzyłam, natychmiastzapomniałam. Ponownie zacisnęłam powieki i pozwoliłam myślom na chwilęabsolutnejwolności. Przekonałam się wielokrotnie,że spekulowanie, codzień przyniesie, i tak nie ma sensu, bo zawsze zdarzy się cośnieprzewidzianego. Wolałam od razuzdać się na los. Założyłam,że jeśli obudzę się wcześniej niż mucha, wszystko dzisiajsięuda. Ona jednak była pierwsza. Rozpoczęławędrówkę od dużego palca u nogi, a ja, usiłując ignorować łaskotanie, załatwiłamwszystko, comiałam dzisiaj do załatwienia: historyka odesłałam w przeszłość i dałam dinozaurom na pożarcie, postawiłamsobie piątkę z niedokończonego wypracowania, rozesłałam zaproszenia na otwarcie wystawy w galerii, załatwiłam Filipowiuczciwą, choć mamie płatną pracę i przekonałam Olka, by oddał mi moje miejsce w finałach. Przez parę chwil dziwiłam się,że wczoraj upatrywałam w czymś problem. Wszystko było dziecinnie łatwe. Wprost nie mogłam doczekać się pobudki. Gdy zaryczał zegar, zalęgłosię we mnie przekonanie, że Filipnas potrzebuje. W nocy wydawało misię, że słyszęjego płacz, 30 taki jak wtedy, gdy byłdzieckiem. Niespodobało mi się to. I zapomniałam, co niby takiego mogłabym powiedziećOlkowi, byzachował się lojalnie. Zanim zwlokłamsięz łóżka, już byłam złai zmęczona. Uznałam, że to przez Filipa. Wczoraj zadzwoniłam do niego na komórkę. Ostatnio, poawanturze, dał mi numer, alezastrzegł, żebym nie zawracała mugłowy bez potrzeby. Chciałam powiedzieć o dziewczynie z galerii, ale gdy odebrał, odechciało mi się. Usłyszałam gwar, śmiechy, głosy dziewczyn, wśródktórych na pewno nie było tej, bonie zdążyłaby dojechać. - Co jest, siostra? Protekcja w jego głosie wkurzyłamnie i już żałowałam, żew ogóle zadzwoniłam. Zakrył słuchawkę dłonią, żeby coś obwieścić swoim znajomym, a gdy wpuścił mnieponownie doswojego świata, usłyszałam przytłumione chichoty. - Nic. Zadzwoń do mamy,bo się wkurza! - Dobra,niemartw się i śpij dobrze! Iznowu śmiech. Terazi on się dołączył. Mogę się założyć, żeśmialisię ze mnie. Dobrze się bawili. Wygramoliłam się z pościeli i stanęłam przy oknie,by popatrzeć, jak w dolinie chłopcy wyganiają krowy z obór. Pół nocymuczałyżałośnie Bóg wie czemu, może przez wiatr, którywściekle targał konarami drzew; potem przyłączyły siędo nich psyi w efekcie chyba nikt w okolicy nie zmrużył oka. Przeniosłam lunetę na niebo nad doliną. Nic nie wskazywałonazmianępogody, ale mieszkam tutaj dość długo, by wiedzieć,żeto nic nie znaczy. Zawiałomocniej i poczułam za sobączyjś oddech. Wzdrygnęłam się,ale to tylkofiranka musnęła mnie powłosach. W tym starym domu, który znalazł dla nas Ludwik,często słychać szepty, czuć powiew oddechów i ma się wrażenie,że jestsię obserwowanym. Nie towarzyszy temu żadne negatywnewrażenie. Ja przynajmniej taktego nie odbieram. Przeciwnie, nieczuję się samotna, bo ktoś - może całe pokolenia dawnych mieszkańców tego domu- dotrzymuje mi towarzystwa, zmusza dorozwagi, do ustawicznego zastanawiania się nad tym, co robię. Przymknęłam okno i zaczęłam zbierać się doszkoły. 31. Mama jeszcze spala, śniadanie zjadłam więc w towarzystwietelewizora. Syfrozsiadłsię na oknie i myt sobie nogi. Jakubkowa twierdzi, że takie kocie mycie sprowadza gości. Zadzwoni} telefon, ale nie ruszyłamsię, bo w tej samej chwili pokazali, jak wylatuje w powietrze samochód. Z histerycznego komentarza dowiedziałam się, żektoś był w tym samochodzie i oglądamy autentyczne wydarzenie, bo jakiś turysta akuratfilmował ten kawałek ulicy i przypadkiem nagrał tragedię. W migawce widać było samochód, a raczej to, co z niego zostało, nakryte czarną folią resztki właściciela i kałużę krwi. Krewbyłaczerwona doprzesady, jakby dolali farbydla większegoefektu. Kiedyś, nie tak znów dawno, podobne momenty poprzedzała informacja, żezdjęciasą zbyt drastyczne dla dziecii osóbwrażliwych, teraz z niemal chorąfascynacją karmią nasmakabreskami wporze śniadaniowej. Telefon przestałdzwonić. I dobrze! W ramach rozrywki wraz z milionem Polaków obejrzałamrozkawałkowane zwłoki, a następnie relację zwystawy psów. Przez długą chwilę niemogłam otrząsnąć się z wrażenia, jakiewywarta na mnie rozgrywająca się wciągu paru sekund tragedia. Jakby w jakiejś części dotyczyła mnieosobiście. Zanimwalnęło, za szybąsamochodu mignęła mi twarz dziewczyny. Dodiabła! Po co włączałam telewizor? - Co ty tu jeszcze robisz, przecież już prawie ósma! Filipdzwonił, że przyjedzie! Oddałaś zaproszenia? Nie zauważyłam, kiedy mama stanęła za moimi plecami. Podskoczyłam, akęs chleba utknął mi wprzełyku. Wciąż miałamprzedoczami tamtą dziewczynę i na pytanie o zaproszeniachciałabym potaknąć,ale myśl, że tkwią nadal w torbie, zadziałała jak cios między oczy. Spojrzałam na mamę z przerażeniem. Oczy mi się załzawiły od drażniącego okruszka. Odkaszlnęłam. - O kurczę! Zapomniałam! Zrobiłam je, byłam u Heleny, alezapomniałam oddać! - To o czym ty do cholery myślisz! -Zapomniałam, każdemu może się zdarzyć! 32 - Tobie się zdarza codziennie! Zrobiłomi się przykro, że nie jestem doskonała. Gdybym była tą dziewczyną w samochodzie, może mamie teżbyłoby trochęprzykro. Ale tobyła tylko nadzieja. Co innego,gdyby to sięzdarzyło mojemu bratu. Tendzień nie zacząłsię najlepiej. Co do Filipa też miałamrację. Przyjedzie. To on dzwonił. Powinnam chyba uświadomićmamie, że tylko dzięki mnie ujrzy swoje słoneczko, ale darowałam sobie wyjaśnienia. I tak niczego by nie zmieniły. Filip, nawet odległy, jest jej bliższy niż ja. Syf otarł sięo moje nogi, domagając sięporannej porcjipieszczot. Pogłaskałam go czule i Wypuściłam na obchódwłości. Nie mogę pozbyćsię wrażenia, że brat mnie okrada. Robi tomimowolniei pewnie nawet niezdajesobie sprawy, że przywłaszcza sobietę część uczucia mamy, która należy się mnie. Nie tęsknię za jegowizytami. Mam wrażenie,że przyjeżdża tylko po to, by pokłócić się z mamą i zostawić na środkupokojubrudne skarpetki. Nawet nie nocuje, tylko wpadnie jakpoogień, posiedzi chwilę i robi w tył zwrot, zostawiając nasz poczuciem, żenie dostał czegoś, czego się spodziewał. Nie wiemynawet, czy rzeczywiście podjął studia, z jego słówwynika,żeowszem, alemam wątpliwości. Niedzielę się nimi z mamą. Uznałam, że jak będzie chciała sprawdzić, to wiejak. Złościmniejej stosunek do tego dorosłegofaceta. Jakby postanowiłanie dostrzegać w nim mężczyzny, tylkochłopca, który wieczniebędzie potrzebował jej opieki i wyrozumiałości. Już dawnoprzestał być chłopcem,ale zachowuje się, zgodnie z jej oczekiwaniami, jak szczeniak. Jest typem faceta, który mając oparciew matce, nigdy nie dojrzeje. Jakiśczas temu dokonałam odkrycia, że odgórnie przeznaczono nam inne role. Ja mam być - jestem - partnerką, on -dzieckiem, naszym dzieckiem. Napółce w pokoju mamystoi jego zdjęcie z nadąsaną miną. Pod spodem jest seria podobnych,tylko późniejszych. O ile pięcioletni naburmuszony szczylwydaje się uroczy, o tyle dziesięciolatekjestjuż niesympatyczny, 33. piętnastolatek aż się prosi, by go walnąć w wydęte wargi, a nadąsany student wzbudza jedynie zażenowanie. Gdy patrzę na tę kolekcję Filipów,wszystko się we mniebuntuje. Nie tyle przeciwko niemu, ile przeciwko mamie. Sztam do szkoły, brodząc wkałużach, i jednocześnie wtoczyłam się wzrokiem połąkach ilasach. Równocześnie pozwalałam, by w pamięci przesuwała się taśma z przeszłością, gdyFilip nawlekał na nitkę owoce jarzębiny, pracowicie koral pokoralu, a gotowy naszyjnik przełożył mi przez głowę i długowpatrywał się we mnie z zachwytem. Powiedział, że jestem najpiękniejsza na świecie. W jednej czarownej sekundzie wpoił wemnie pewność, że tak właśnie jest. Pamiętamtamtą chwilę, jego pełne zachwytuspojrzenie isłowa wypowiedziane znajgłębszym przekonaniem. I od tamtej pory nie ma dla mnieznaczenia, jaka rzeczywiście jestem, bo noszę w sobiete jegojarzębinowe korale wraz z zaszczepioną mi świadomością własnejwartości. Filipowi zawdzięczamwięcej niż komukolwiekinnemu. Wstąpiłamdo Heleny i spytałam, czy widziała wylatującyw powietrze samochód. Wzruszyła ramionamii wyjęła zszuflady listę gości, którzy potwierdzili udziałw otwarciuwystawy. Oddałam jej resztę zaproszeń. Dziękiniejtrafią do ich rąk prędzej niż pocztą. Przejrzałam listę ipodkreśliłam tych, którychwcześniej wskazała mi mama. - Dla nich przygotuj lepszy gatunek szampana. -Coś marnie wyglądasz. Niemasz czasem temperatury? W przeciwieństwie do mamy zainteresowała się moim samopoczuciem. Powiedziałam, żejest w porządku. Pomyślałam coś wprost przeciwnego. Ledwo weszłam do szkoły, woźna kazała miiść do wychowawczyni. Chyba musiałam spotkać gdzieśpo drodze czarnegokota albo zakonnicę. - Po co? - spytałam zaczepnie, jakby to była jej wina, żemamtam pójść. -Ja tam niewiem, spytaj wychowawczyni! - poradziłauprzejmie. 34 - Wcale nie zamierzam do niej iść! -Twoja wolą! - Wzruszyła ramionami iwrzuciła ścierkędowiadra. Oczywiście poszłam. I oczywiście wiedziałam, po co. Poupomnienieza wczorajsze strzały do historyka. Pewnie poczułsię zranionyi udał się po wsparcie. Znalazłam ją w nauczycielskiej części naszego szkolnegopubu. W nie najlepszym momencie. Parujący kawał pizzy polała właśniegrubą warstwą ketchupu i zabierała się do jedzenia. Usta miałaotwarte dopierwszego gryzą, gdy stanęłam przy stoliku. Wahałasię między zapchaniem ust gorącym ciastem a machnięciem nakazującymmi się wynosić. Z chęcią wycofałabym się, ale opuściłarękę, zamknęła usta i smutno popatrzyła na swoje śniadanie. - Poczekam - powiedziałam pospiesznie, ale to nic niemogłozmienić. -Siadaj! I tak niebędzie mi już smakowało. Przysiadłam, opuściłam głowę i milczałam. Miałam nadzieję, że jest bardzo głodna i bezdługiego gadania uzna mnieza wystarczającoukaraną. - O co ci wczorajchodziło? - spytała. Nie wyczułam w jejgłosie gniewu. Przyznałam się od razu. Nie było potrzeby zmyślać innychpowodów. I chciałam, żeby chociaż ona mi współczuła. Niestety, nie współczuła, ale przynajmniej rozumiałamoją złość. Oderwała dla mnie kawał pizzy. Zjadłyśmy w milczeniu. - W sumie sama jesteś sobie winna - powiedziała. - Posłuchaj mnie teraz. Nanic innegonie czekałam odparu minut. Liczyłam, że będzie miała gotowe rozwiązanie. - Przeprośprofesora i poproś o uzupełniającą pracę. Możezmieni zdanie. A przynajmniej nie będzie siędomagał zmianyoceny twojegozachowania. Nic innego niemogęci poradzić. Szkoda. - Mogę miećpewność, że zrobisz to, o co proszę? Żadnej- pomyślałam,alenie powiedziałam tego głośno. Oszukiwać od samego rana też nie chciałam, więc milczałam. - Do licha! Słyszysz, co mówię? 35. Słyszałam, ale nie chciało mi się odpowiadać. Teraz ją wkurzyłam, choć niemiałam takiego zamiaru. - Oczywiście, pani profesor! Padnę na kolana ibędę błagaćo przebaczenie! - powiedziałam głosempełnym szacunku. Nie przeprosiłam. Wyjaśniłam spóźnienie rozmową z wychowawczynią, a historyk skinął głową, wiedział o tym. Akurat szukał kandydata do przepytania i świetniebym mu pasowała,ale rozum mu podpowiedział, że lepiej dać mi dzisiajspokój. Przez resztę lekcji relacjonował wojnętrzynastoletniąz takim zapałem, jakby własnoręcznie odrąbywał Krzyżakomgłowy. Pewnie chciał mnie przekonać, żejest świetnym nauczycielem. Akuratco do tego nie miałam wątpliwości. Gotowa nawet byłam mu towarzyszyć w tej wojnie z ostrym toporem w ręku. Tylko nie wiem, czyon chciałby mnie widzieć obok siebie. Na przerwie odszukałam Olka i próbowałam załatwić z nimpolubownie kwestię uczestnictwa w olimpiadziehistorycznej. Tak jak przypuszczałam, wyśmiał mnie. - To co, że praca twoja. Zapłaciłemci, taka była umowa. Wzięłaś forsę,więc nie ma o czym gadać. A zresztą facet itakuważa,że chłopcy sąmądrzejsioddziewczynek, więc nie łudźsię, że miałaś jakieś szansę! - Więc zrezygnujna moją korzyść. -Chybazgłupiałaś! Ani mi się śni! - Tobiena tym nie zależy, a mnie owszem. Odpadniesz nastarcie, a jamogłabym powalczyć. - Wisi mi. Liczysię uczestnictwo, a nie zwycięstwo. Tak czyowak będę miał wpis na świadectwie. A forsę, którą dostałemod dumnego ojca, już wydałem. - Świnia! -Interes to interes. Spadaj! Jego zmrużone oczy i zaciśnięte usta mówiły,że dalszą rozmowę uważa za stratę czasu. Powinien byćjuż gdzie indziej,w ciekawszym towarzystwie. Pociągnął nosemi skrzywił się,jakby wyczułsmród. Na krótkimoment sparaliżowało mnie 36 Wstydliwe podejrzenie, że niechcący puściłam bąka. Zaśmiał się,gdy wyczytałw moich oczach niepewność. - Tak, tak! - powiedział i te dwa potaknięcia oznaczały chyba według niego cośzabawnego,bo odszedł ze śmiechem. Popatrzyłam za nimbez specjalnej złości. Powinien byćostrożniejszy w kontaktach z niektórymi ludźmi, a szczególnieze mną, bo potrafię odpłacać za doznane przykrości. Usiadłam na parapecie i wyciągnęłam z kieszeni zielonąkartkęz nierówno nadrukowanym tekstem. W górnym roguwidniała cyfra 7 oznaczająca, żeto siódmy numerpodziemnejgazetki szkolnej. Tekst informował o prawach przysługującychnie tylko uczniom: Nie możesz zostać przeszukany. W dolnymrogu widniał podpis: Twój rzecznik. Zielone karteczki jużod rana krążyły po szkole. Swoją oddalam komuś przechodzącemu. Jak przeczyta, podadalej. Wystarczy dziesięć, by wszyscy zapoznali się z tekstem w ciągu paru godzin. W kieszeni miałam jeszcze kilka. Zostawiłamje naparapecie. Poza konkursem historycznym zależało mi na jeszczejednym: by na następną kadencję zostać rzecznikiem. Godzinę później, mijając Olka na schodach, niechcący nadepnęłam na wlokącą się po ziemi nogawkę. Spodnie nosiłopuszczonedo kolan. Zaplątał się w zwisający krok i zleciał napysk. Postał mi wściekłe spojrzenie, ale złość wyładował nadrzwiach. Pech chciał, że były to drzwi do sekretariatu. Ale tobył już jego pech. Cmoknęłamw zwiniętą pięść, żeby wiedział,że mu niewspółczuję. Tych, co towidzieli,nieźle rozbawiłam. Rozejrzałam się i zobaczyłam nieprzyjazne oczyMagdy i wychowawczynię w przyjacielskiejpogawędce z Witkiem. Miałam nadzieję, że nie widziała. Dopiero wybuch gniewu Olka i powszechnej wesołościzmusił ją do spojrzenia w naszą stronę. Za późno. Wszyscy sięrozchodzili. Uśmiechnęła się do mnie w nadziei, że wyjaśnię,o co chodzi,alesię nie odwzajemniłam, bo niczegoprzecież niezauważyłam. Jeśli chciała wszystko wiedzieć, powinna być bardziej czujna. Jej strata. Zanim doszła do mnie, pomyślałam, żei tak spyta o coś, czego nie zrobiłam. - Przeprosiłaś profesora? 37. Patrzyła nie na mnie, ale koło mojego ucha, na coś, co byłotrochę dalej. - Jasne! - mruknęłami uśmiechem podziękowałamza zainteresowanie. Siedząc w szkole, corazczęściej mam wrażenie, że marnujęczas. Po przeczytaniu tekstu z mocnoilustrowanego podręcznika mam do profesora z górą dwa pytania. Łącznie z jego wyjaśnieniami zapamiętanie wszystkiego zajmuje mi kwadrans. Przez kolejnychdziesięć minutrobię wskazane ćwiczenia i resztęlekcji mogę sobie darować. Profesor i tak poświęca uwagętym,którzy nie rozumieją czegoś. A nie rozumieją, bo niechceim się przeczytać. Handryczy się z nimi o drobiazgi do samegodzwonka. Szkota zajmuje masę czasu i możeo to chodzi w całym systemie szkolnym: wypełnić mi puste godziny, bym niemiała ich zbyt wiele na robienie głupstw. Ale na ich robienie czasu jest zawszedość. Na godzinie wychowawczej woźnawpadła z awanturą, żeprzychodzimy do szkoły w butach. No cóż! Spora część szkolnego czasu wypełniona jest rozrywką i dlategomożna towszystko jakoś przetrzymać. Gdy wróciłamdo domu, wprzedpokoju leżały porzuconeniedbale torba i buty, a na fotelu w pokoju śmierdzące skarpetki. Wątpię, by należałydo mamy. Weszłamna górę i uchyliłamdrzwi do pokoju Filipa. Zatrzymałmnie zapach, którego nieznoszę -odór niemytego męskiego ciała. Okno było zamknięte,aFilip spał w ubraniu. Musiał zmarznąć, bo naciągnął na siebiezłożony w kostkękoc. Skulony, z kolanamipod brodą,wyglądałżałośnie. Wycofałam się, domykając za sobą drzwi, by smródnie rozniósł siępo całym domu. Mamy nie było,za to atmosfera w salonieprzesiąknięta była irytacjąi gniewem. Już zdążylisię pokłócić. Ciężko było tym oddychać. Coś misię wydaje, żeczekanie nasynka daje mamie więcej przyjemnościniż jegoobecność. Pootwierałam okna i włączyłamtelewizor. Znowu pokazywaliwybuchający samochód. Wyłączyłam. 38 Poszłam na górę do swojej lunety. Przeleciałam nad dachamii zatrzymałam sięprzy Rozstaju. Stara Więckowa wdrapywałasię na kolanach po kamiennych schodach do cokołuz kapliczką. Wewnątrz zezowata Maria tuliła owiniętego wpieluchy sporo większego od niej Jezuska. Wyglądali, jakby sięściskali, i to dość namiętnie. Różne bezbożne myśli przychodziły mi dogłowy, gdy przyglądałam się cudacznym figurom. Chybanie tylkomnie kojarzyło się to z seksem,bo iksiądz chciałwymienić figurki na stosowniejsze, ale Więckowa narobiła takiego jazgotu, tyle było płaczu, protestów, zbierania podpisów,podań do rady miejskiej, że ksiądz machnął ręką. A ona cowieczór wspina się na klęczkach, a za jej przykładem inne dewotki. Ciekawe, co onetam widzą? Podejrzałam, że Więckowanareligijną wspinaczkę zakłada na kolana ochraniacze, którepodkradła wnuczkowi. Ochraniacze są jaskrawoseledynowei gdy sukienka zadrzesięwyżej, świeci nimi zdala. Inne babinyniewpadły jeszcze na ten pomysł i sądopiero w połowie dystansu, gdy Więckowa dociera do mety To daje jej pozycję lidera w grupie emerytek i prawo do zajmowania najlepszego miejsca wkościele i na ławcew parku. Drzwiza moimi plecamiotworzyły się; wiedziałam, żewszedł Filip. Nie zachowywał się specjalniecicho, ale i nie towarzyszyły mu żadne przyjazne dźwięki, nic, co można byuznaćza zapowiedź serdecznegoprzywitania. Wszedł jak do siebiei bez słowa usiadł namoimkrześle, przymoim biurku. Uznałam toza impertynencję i się nie odwróciłam. Równocześniemiałam wrażenie,że wcalego tu nie ma, jakby duchemprzebywał gdzieindziej. W pewnym momencie przestraszyłam się, żemoże to wcale nie on, ale całkiem ktoś inny. Spojrzałam przezramię. Miał po śnie zmierzwione włosy, opuszczone kąciki usti drobnekropelki potu nadgórną wargą. Wyglądał na człowieka zmęczonego, niezadowolonegoz siebie. Moje spojrzenie rozbudziło go i z miejsca rozdrażniło. - Cou was wszystko takie pootwierane? - spytałze złością. -Każdy, kto zechce, może wejść! No tak, to naprawdę on. Zachowywał się normalnie, czyligg Jak ktoś święcie przekonany, że złośliwym zrządzeniem losu tra39 fiła mu się jako rodzina para idiotek i on, biedak, musi za niemyśleć i powtarzać sto razy to samo, a one są i tak zbyt głupie,żeby docenić jego starania. Potraktowałam gotak, jakon mnie, ze złością. - Słuchaj, masz chyba jakąś obsesjęna tym punkcie. Niktnas nie napadł iwątpię, by ktokolwiek miał taki zamiar. Możeniejesttu tak,jakbyś pragną}, ale niemusisz popadać z tegopowoduw depresję. A jeśli coś się naprawdęwydarzy, to tylkoz twojego powodu. Był tu ktoś, kto mówił o jakimś kłopotliwym dokumencie. Zastanawiam się,czy powiedzieć o tym mamie! -Kto? -Taka jedna! Opisałam ją, a on odrazu wiedział, o kogo chodzi. - To wariatka! - Zaśmiał się lekceważąco. -Nie traktuj tego,co mówi, poważnie! Wydaje się jej, że mam wobec niej jakieśzobowiązania. - A niemasz? Nieodpowiedział,a ja nie nalegałam. Nikogo się nie zmusido odpowiadania na pytania i dlatego zadaje się coraz mniejpytań. Niektórzy w ogóle przestają rozmawiać o ważnych sprawach. Tak jak my. Wolałabym pokazać mu wyścig staruszek dozezowatej Marii, ale byłam zła. Bałam się, że odpowie coś,na co ja będę musiała znaleźćostrzejsząripostę i zacznie się kłótnia, której wcale nie chciałam. Ale Filip milczał, może był zmęczony i niechciało mu się walczyć, ale takie łatwe zwycięstwo rozczarowało mnie. Przyjrzałam mu sięuważniej. Twarz ułożył sobie w maskę człowiekasilnego, ale mogłabym przysiąc, że tuż pod tąplastikową miną czaił się strach. - O cochodziło tej dziewczynie? - spytałam, gapiąc się naniego bez żenady Wytrzymał tylko chwilę,a potem zaczęty mu drgać mięśniewokół oczu; odwróciłwzrok. Miałam wrażenie, że zaraz sięrozpłacze imaska twardziela spłynie mu z twarzy. Chyba dlategoodważyłam się spytać: - Czy to, co robisz, jest chociaż uczciwe? 40 Musiałam trafić, bo wyprostowałsię na krześle. Siedział nasamym jego brzeżku i tylko dlatego, że stopy wbił w podłogę,utrzymywał jeszcze równowagę. Chyba nie zdawałsobiesprawyz tego, jaki jest spięty Kiwnął wodpowiedzi głową i czekałw skupieniu na kolejne pytania. Nie zadałam ich. Niechciałomi się obciążać własnegosumienia jego niegodziwościami. Odgarnął włosy z czoła i przeczesał je palcami. Nie pamiętałam u niego takiego gestu i dlatego wydał mi się jeszcze bardziejodległy. Niemusiał już nic mówić. Poznałam odpowiedź, nimzdążył cokolwiek wymyślić. Zadzwoniłtelefon, jego komórka, i odetchnął z ulgą, że niemusi niczego wymyślać. Powiedział: - Chwila! - i wyszedłnaschody. Wrócił po paru minutach. - Muszęwyjść. Mamie powiedz,że. Powiedz cokolwiek. Kiwnęłamobojętnie głową. - Postaram się wrócić jeszcze dzisiaj, a jak nie, to zadzwonię! Nie oczekiwałam dotrzymania obietnicy. Gdywyszedł, zrobiło się przestronniej i jaśniej. Ale wystarczył ten krótki kontakt z nim, by otworzyły sięz hukiem drzwi do zakamarków pamięci, którezamknęłam,wydawało mi się, raz na zawsze. Gdy cofam sięmyślami do tamtych wydarzeń, stwierdzamze zdumieniem, że kilka chwil możetrwać równie długo jak reszta życia. Od przyjazdu z Austrii zFilipem działo sięcoś niedobrego. Zawsze utrudniał sobieżycie, ustawiając zbędne przeszkody,których pokonania nikt od niego nie oczekiwał. Każdyby je poprostu ominął szerokim tukiem i szedł dalej; każdy,ale nie on. Jego dobre samopoczucie zależało od udowodnienia samemusobie, że da radę. Z tymi, które teraz na swojej drodze spiętrzy}, najwyraźniejsobie nie radził. -Spytaj, o comu chodzi? - podjudzałam mamę, ale gdy była już niemal zdecydowana, traf chciał, że obejrzałyśmy pro41. gram o indonezyjskim obyczaju, zgodnie z którym miody mężczyzna, gdy przestaje być chłopcem, opuszcza dom i wyruszana kilka lat w świat. Musi sobie sam radzić i nauczyć się przezten czas wszystkiego, czego tylko zdoła. Potem wraca, arodzinaprzyjmuje go jak mężczyznę iofiarowuje godne miejsce w społecznej hierarchii. Chłopak wnosi do swego plemienia nowości,które poznał tam, dokąd zawiódł golos. Po tym programiemama uznała, że nie może syna o nic wypytywać. Powinnyśmy, takjak tamte indonezyjskie kobiety,przyjąć Filipa z całym bagażem doświadczeń, które zdobył,odkąd oderwał się od naszychspódnic. Jak zechce,sam powie, o co mu chodzi. Akurat! - Jeszcze pomyśli, że gowyganiam. Wiesz, jaki on jest! Wiem i dlatego udaję, że zgadzam się z jej punktem widzenia. Myślę, że mama boi się tego, comogłaby usłyszeć, gdybyFilipowi zebrało się naszczerość. Bo to,co ukryłna strychu, topewnie jedno z jego doświadczeń życiowych i zgodnie z sugestiąmamy nie powinno nas interesować. Mamniemiłe wrażenie, że mój brat odwiedzanas główniez powoduzawartościskrytki. Jeszcze się dobrze nieprzywita,a już leci na górę sprawdzić, jak się miewają jegoskarby. Nawetnie podejrzewa, jak dobrze się nimi opiekuję. Gdyby miał dośćrozumu, wiedziałby, że w przeciwieństwie do niegozaakceptowałam ten dom i znam każdy jego kąt. Mama naszykowała obiad,a ponieważ Filip nie raczył zjawić się na czas, rozczarowanie wyładowała na mnie. - Tespóźnione zaproszenia powinnaś własnoręcznie doręczyć, a niewysługiwać się Heleną! Nie ma drewna do rozpaleniapieca ceramicznego, miałaś zamówić, i co? Teżzapomniałaś! Dzwoniła twoja wychowawczyni ze skargą. Masz osiemnaścielat, a zachowujesz się jak gówniara! Wstydu chyba nie masz! Wzruszyłam ramionami. Wyjaśnienia musiałyby potrwaćz godzinę, a na to mama nie miałaczasu. Nakrzyczatai poszładopracowni nakładać nowy fornir na blat XIX-wiecznej komody. Niech cię Filip szlag! 42 Po ekranie znówwalały się zwłoki. Ile razy jeszcze to pokażą? Pogrzebałam w talerzu i powiedziałam, że muszę wyjść. Zostawiłamzasobą dompełen emocji i ruszyłam ścieżką wstronęlasu. Na skarpie zwolniłam, by popatrzećna wioskiw dolinie; chwilę później drzewa przesłoniły widok. Na najbardziej stromym odcinku pomagałam sobie rękoma. Bliżej szczytustromizna złagodniała, alew mięśniach ud czułam pokonaną drogę. Znów zwolniłam, tym razem by wyrównaćoddech. Chciałamwdrapać się na szczyt bez odpoczywania. Później, kiedy już tamdotarłam, położyłam się na kamieniu i pozwoliłamzmęczeniuogarnąć całe ciało. Gdy uniosłam głowę, widziałam nasz dom. Piękna w swejprostocie bryła isolidność murów dawały poczucie odgrodzenia od grozy świata. Wpatrując się w wyszczerbiony komin, mogłam sobie wmówić, żetak naprawdęnicsię niezmienia, ciągle jest tak samo, a ja wykonuję te same czynnościi będę je wykonywała jutro i każdego kolejnego dnia, aż do końca świata. Gdy mama kupowała ten dom, też pewnie wyobrażała sobie, że będzie ostoją i gwarancją bezpieczeństwa dla naszejtrojki,a szczególnie dlaFilipa i dla mnie. Miała nadzieję, żeokrzepniemy,nabierzemy sił i rumieńców, jak miejscowe dzieciaki, pokochamy góry ibędziemy jej wdzięczni. Nie wiem,skąd wzięła się w niej wiara, że cokolwiek może potoczyć sięzgodnie z oczekiwaniami. Zeszłam niżej,minęłamjeżynowe zarośla iprzekroczyłamledwowidoczny,kamienny murek, wyznaczający jakąś granicę,dziś nie wiadomo już, czego. Przedarłam się przez zaroślai kucnęłam nad nieznanym mi jeszcze kamieniem, dopiero co wypchniętym przez ziemię, kolejnym w równymciągu dawnej podmurówki. To już czwarteodkryte przeze mnie domostwonatym skrawkuziemi porośniętej gęstym lasem. Napierwsze natknęłam się tego roku, kiedy zamieszkaliśmy w miasteczku. Pewnie jestich tu więcej. Ziemia z jakiegoś powodu wypluwapogrzebane niegdyś zgliszcza. Ślady spalenizny świadczą o tragedii, która się kiedyś rozegrała. Próbowałam wypytywać, ktoi kiedy tak wysokow górach zbudował wieś, ale nie uzyskałamżadnego wyjaśnienia. Jakubkowa autorytatywnie orzekła, żeni 43. gdy w tym miejscu nikt nie mieszkał. A jeśli ona mówinigdy, tomożna spokojnie przyjąć, że przynajmniej od czasów Adamai Ewy Ślady po domach jednak są. Wniosek? Przed Adamemi Ewą ktośjednak istniał. Inna tajemnica, której nie potrafi wyjaśnić, to ogniska płonące jesienią na zboczach. To zwyczaj znany jedynie tutaj. Wszyscy w jednym czasie rozpalają na stokachnocne ognie. I ci z miasta, ici z doliny. Mówią, że ogień to pokarm dla potępionych dusz. Ale czemuto robią,nie wiedzą. Skąd bierzesię w ludziach taka potrzeba? Czasami ludziebez dociekaniaźródeł wierzeń czy obyczajów kultywują je, ot,choćby zewzględu na pamięć babci i dziadka, którzy też to robili. Zaobserwowałam, że pierwsze ogniska zapalane są wysoko wgórach. Może tajemniczaosada ma jednak z miejscową tradycjącośwspólnego? Postanowiłam, że kiedyśto sprawdzę. Mamnadzieję, że Filip mi pomoże i znajdziew miejscowym archiwum jakieśwyjaśnienie, ale ciąglenie mamsposobności, by goo to poprosić. Nie chciało mi się wracaćdo domu. Poszłam dogalerii, bypotowarzyszyć Jakubkowej. Gdy wchodziłam, podawała chlebjakiemuś obdartusowi. Znieruchomiałamw drzwiach, by sięz nimnie zetknąć. Boję się takich łachmaniarzy. A właściwie tobardziej się brzydzę, niż boję. - Ze śniadania zostało,a ongłodny był! - powiedziałagniewnie Jakubkowa,jakby wogóle musiała się przedemną tłumaczyć. Kiwnęłam głową, że w porządku. Dobrze,że dała, bo i takniedojedzone resztkiposzłybydo śmieci. - Nie zachowuj się jak jakaś księżniczka! - sarknęła, gdyłachmaniarz odszedł. -Nigdy nie wiadomo, kiedy i dlaczegospadnie na człowieka nieszczęście. Czasami tojego wina, czasami nie. Ale to nie jest innygatunek. Jest taki sam jak ty I nierób takich min, jakbyś się brzydziła! Jakubkowa nie jestnasząkrewną. Kupiłyśmy jąrazem z domem i szopą z piecem ceramicznym. Mieszkałatu od zawsze,choć dom nie należałdo niej. Została i unas. Mieszkaw przy budówce od strony wzgórza. Jest częścią domu i krajobrazu. I uczy mnie różnych rzeczy, na które mamie brakuje czasu. Lubię z niąsiedzieći gadać o niczym. Wymieniamy plotkiwyczytane w kolorowych pismach, użalamy się nad smutnymlosem porzuconej gwiazdyfilmowej, wysłuchuję kolejnego odcinka brazylijskiego serialu. Krytykujemy szczegóły wygląduprzechodzących ludzi, a od szczegółów łagodnie przechodzimydo ciekawych incydentów z ich życia. Jakubkowa przekonała mnie, że każdy człowiek ma niepowtarzalną historię,a dramaturgia każdej z nich godna jest pióra Szekspira. Trzeba jetylko prześledzić, amy obie jesteśmy wtym bliskie mistrzostwa. Czasemwejdzie jakiś turystai tracimyczas, by namówić go nakupno ręcznie malowanego kafla albo ludowejrzeźby, którą Jakubkowa w czasie pogwarki wyczaruje z kawałka drewna. Często po prostu milczymy, ona nad swoją robotą, ja nadzadaniami z matmy. - Filipa jeszcze nie ma? Nie musiałam nawet pytać, słysząc gniewnewestchnieniamamy. Była zła i odczułam drobną satysfakcję, że tym razemnie na mnie,tylko na ukochanego synka. A conajlepsze, niemiała pretekstu, by zrzucić winę na mnie. Wieczorem odczekałam, ażprzestanie kręcić się po kuchnii pójdzie do swegopokoju. Włączyłaradio, a nadbiurkiemzapaliła silne światło. Zajęta się czyszczeniem pergaminu; szansa na to, że oderwiesię od pracy przed północą, byłaniewielka. Spędzałaswójwolny czas, pracowicie naklejając naddarte mikroskopijne fragmenty papieru. Potrafiła ślęczećnadpergaminem kilka tygodni. Wypróbowywała pióro, stalówkę,robiłapróbki, cierpliwie, nieraz po kilka dni. A potem w ciągu paruminut uzupełniała uszkodzony tekst. Był niedoodróżnienia. Gdybyliśmy mali, uwielbialiśmy ją naśladować. Dawała nam poliniowany papier istarodawne pióro ze stalówką. Godzinamiwyrysowywaliśmy litery ze starogermańskich albo staroruskich elementarzy. Filip robił to równie staranniejakmama. Potemnam się znudziło, najpierw Filipowi,potem mnie. 44 45. Czasami, gdy ma dużo zamówień, pomagam jej. Twierdzi, żemam do tej pracy talent, ale nie wydaje mi się, bym mogła kiedykolwiek się temu poświęcić. Brak mi cierpliwości. Nie chciało mi się pytać, czymogę wyjść. Pocichu zeszłamzeschodów, przeszłam przez przedpokój, ominęłam skrzypiącykawałek parkietu, otworzyłam i zamknęłam za sobą drzwi,a gdy byłam już w ogrodzie, mama wychyliła głowę przez oknoi powiedziała: - Tylko nie wracaj zbyt późno! Nie spodziewałam się, że usłyszy. W sumie to miłe, że i omnietrochę się martwi. - Dobra! Wklubie była impreza. Poszłam zobaczyć, bo zapraszaliwszystkich. Chłopcyszaleli, rozgrzani piwem i bezkarnością, boniebyło nikogo dorosłego. Trochę połaziłam i już zbierałam siędo wyjścia,kiedy Olkowi przypomniało się, żemnie nie lubi. Stanął w przejściu tak,że musiałam odwrócić się i wylądowałam na jego kumplu. Przysunęli się dosiebie i żeby przejść, musiałamprzepchnąć się między nimi. - A było tak miło! - zaśmiał się Olek, gdywreszcie przestałam szorować cyckami o jego brudną koszulę. Mogłam podnieść kolano i nawet nie wiedziałby, jakimcudem pogniotłomu się jajko. Ale nie chciało mi się zatrzymywaćprzy nim dłużej, niż było to konieczne. - Nadrugi raz umyj się,zanim to zrobisz! - powiedziałamtylko. Olek postanowił się obrazić i odpłacić za wszystkiemojeprzewinienia względem niego. Złapał mnie zarękęi wykręciłdotylu. Ból był taksilny, że przestałam oddychać. Skupiłam się natym bólu; musiałam się w niego wczuć, wchłonąć, by za jakiśczas móc nad nim zapanować. Dziewczyny poleciały po chłopaków. - Co jest? - Julek był chyba najbliżej, bo pytając, trzymał jużOlka za gardło. ;!Zaczęła się szamotanina. Tarwid wylądował na ścianie w łazience izsunął się po niej na posadzkę. Ledwo wstał, a przykleił się do ścianyjeszcze raz. Za trzecim razem obiecał, żejużbędzie grzeczny. Zezłości rąbnął kantem dłoni w kran iutrącił go. Z dziury w ścianie polała sięwoda. To nie mogło się skończyćdobrze i gdyby kierownik tej budymiałdość oleju w głowie, siedziałby na miejscui rozpędził towarzystwo już popierwszej zapowiedzi zbliżającej się katastrofy. Zanimodcięto dopływ, łazienka i korytarz zalane byłypokostki, a wchodzącyi wychodzący roznosiliwodę po całym klubie. Ubikacja zapchała się po kwadransie i coodważniejsi biegali na podwórko, by załatwić potrzebę w krzakach. Syf z gilem. Wolałam iść do domu, nimdojdzie do awantury. Szłam przez opustoszałe ulice i zaglądałam ludziom domieszkań przez szpary wżaluzjach. Oświetloneokna na parterze zachęcały do tego. Nie mogłam sięopanować, choć zdawałam sobie sprawę, że to nieprzyzwoite. Powinni dokładniejopuszczać żaluzje, rozgrzeszyłam sięw chwili, gdy ogarniałamspojrzeniem wnętrze pokoju, kuchni czy sypialni. Jedni układali się do snu, inni jedli kolację, niektórzy mimo późnej porywciąż czekali nakogoś i zapragnęłam, żebym to ja była tymkimś. W jednym z mieszkań kobieta siedziałaprzy stole i czytała książkę. Nim zdołałam się opanować, zapukałam w szybę. Kobieta uniosła się gwałtownie, a ja,przestraszonatą niepotrzebną demonstracją,cofnęłamsię w głąbcienia. Mama otworzyłaoknona oścież i powiedziała: - Ach, to ty! - tonem wskazującym, że wolałaby widzieć Filipa. -Nie wzięłam kluczy - mruknęłam usprawiedliwiająco, aonawzruszyłaramionami, że to nieistotne. Przymknęła okno i zostałam w ciemności, sparaliżowana myślą, że nie chodziło jejo mójpóźny powrót, ale że ja w całościjestem dla niej nieistotna. Usiadłam naschodach, by sprawdzić, czy zauważy, jak wiele czasu zajęto mi przebycie odległości między oknema drzwiami. , Zdążyłam zmarznąć. 46 47. Filip wrócił jeszcze później, pijany. Starałam się nie słuchaćgniewnych głosów z dołu. Po paru minutachwszedł do mojegopokoju ispyta}, co robię. - Uczę się! - Dołożyłam starań, byw moim głosie nie byłozachęty, ale nie zrezygnował. - Posiedzę trochę, nie będę ci przeszkadzał - wymamrota}. Przeszkadzasz przez sam fakt, że tu jesteś,chciałam powiedzieć, ale nie powiedziałam. Rozsiadł sięna łóżku, a ja pochyliłam nad zeszytem. Nie mogłam sięjednak skupić. Byłtu, wydzielał swój zapach, oddychał, ajego sapanie przewiercałomimózg. Zostawiłam wypracowanie i odwróciłam się do niego. Bruzdy na jego twarzy wyglądały jak cięcia nożem na drewnianych rzeźbach Jakubkowej. Wyglądałtak, jakby długi czas żyłwstanie napięcia nerwowego. Wytłumaczyłam sobie, że to skutek alkoholowego zamroczenia. Powinnam byłaspytać,co gognębi, ale od razu założyłam, że i tak nie powie. Zdobyłamsiętylko na nijakie: - Co się dzieje, Filip? Miałam nadzieję,że burknie: nic,ale uśmiechnął się, czknąłi powiedział: - Wkraczam w świat, który mnie przeraża, ale jednocześniepociąga. -Mówisz o alkoholu czy o rzeczach, któreleżąw skrytce? -zaryzykowałam. Był pijany i nie nad wszystkim miał kontrolę. - Wiesz o skrytce? - zdziwił się, choć nie za mocno. Jakby sięspodziewał, żebędę wiedziała. Potaknęłam. Miał paskudny zwyczaj noszenia ze sobą szklanek z herbatą i zostawiana ich tam, gdzie się zatrzymał. Nigdynie zdarzyło mu się odnieść żadnej do kuchni. Po jego wyjeździeniemożemy doliczyć sięprzynajmniej kilku, a potem znajdujemy je w przedziwnych miejscach. Kilka wytropiłam na strychu. Nie potrzeba mi było dużo czasu, byodkryć schowek. Kopnął w mojekrzesło,jakbytym gestem chciał dać do zrozumienia, że mam się niewtrącać. Rozzłościł mnie. Nie za wiele. Ot,na tyle, by powiedzieć: - Zróbporządek ze swoimi sprawami, bo będę musiałapowiedzieć mamie! 48 ^": . - Pilnuj swoich spraw! Atego, co robię, nauczyłem się nie od'; kogo innego, tylko od niej! Jak chcesz, to jej powiedz! -Gnojek! Rozłożył ręce wgeście oznaczającym,że moja prywatna opinia o nim i takniczego nie zmieni. Otworzył drzwi, żebym sięjuż wynosiła. Ale to był mój pokój i dopiero po chwili zorientował się w swojejpomyłce. Odwróciłamsię,by spojrzeć muw oczy, ale nie zobaczyłam spodziewanego lekceważenia. Miałsmutne spojrzenie człowieka przekonanego o własnejporażce. Cofnął się,całym impetem usiadł na krześle i pociągnął nosem. Dla odmiany zaczął się kajać, ale wbrew zamierzeniom wjego^-' bełkocie nie było skruchy, tylko arogancja człowieka, który jest. dumny z tego, co zrobił, choć wie, że to głupie, ale przecież inni' tego nie potrafią, a on, owszem. Mógłby mi pokazać, jak to się. robi, alejestem zatępa, żeby wykorzystaćswoje umiejętności. s łuchałam jegoracji i usiłowałam przypomniećsobie, co po:! wiedział, kiedy przyjechał z Austrii. Tamto brzmiało fałszywie; i nieprawdopodobnie. Terazbył pijany i to, co mówił, było zde: cydowaniebardziej wiarygodne. Patrzyłam na niego jak na ko-'. goś obcego; tylko jegotwarz była mi znajoma, ale tak jak twarze bohaterówseriali telewizyjnych. Niechciało mi sięwierzyć,! że to ten samFilip, któregokiedyś darzyłam podziwem. Dawniejjego sumienie było jak gąbka, wszystkim się przejmował. Teraz opowiadał o przestępstwach jak oczymś normalnym, zwyczajnej procedurze postępowania. ,:: - Takie czasy - spuentował. - Każdy może skorzystać, jeśli' tylko wie jak. - A ty oczywiście wiesz! - zakpiłam. Skinął poważnie głową. - Uczęsię tego i jestem lepszy od innych. Mogę zaryzykowaćtwierdzenie, że jestem najlepszy! Dziwnie to brzmiało w kontekścieprawd, jakich uczyli mniew szkole, do jakich zawsze przekonywały mama i Jakubkowa. Ale w telewizji wystarczająco często słucham argumentów pyszałkowatych typów, często na wysokichstanowiskach, którzyszczycą się tym, że zarobili pieniądze w sposób wątpliwie uczci" wy. Mówią bez odrobiny wstydu, że nadejdzie czas, gdy staną 49. się kryształowo czyści, może nawet zostaną ministrami alboprezydentami, ale teraz korzystają z bałaganu w państwiei zgarniają, ile może ofiarować im źle funkcjonujące prawo. Gardziłam nimi i ich sposobem myślenia, a teraz z przerażeniem patrzyłam naFilipa- ich argumenty trafiły mu do przekonania. - Uważaj,żebyśsię nie przejechał na tejswojej pewności! -Nie mów nikomu. To tajemnica! - Czknął i po pokojurozszedt się smród przetrawionego alkoholu. Oczywiście,że nie powiem, i on o tym doskonale wiedział. Firanka zwisała bezwładnie,podobnie jak liściebrzozowejgałęzi opartej o parapet. Znad kanału niósł się smród butwiejących odpadków. Patrzyłam na Filipa, zadziwiona swoją obojętnością. Wydobyłamskądś obrazśmiejącej się mamy i nas, siedzących przy stole. Nakładała na talerze kolejne naleśniki, alejaich nie lubiłam i nie mogłam przełknąć, Filip więcmnie ratował, przerzucając na swójtalerz to, co mniestawało w gardle. Czego nie dałrady zjeść, upychał w kieszeniach. Szliśmy potemdo parku ikarmiliśmyłabędzie. Wstałam,by zamknąć okno. Odkąd zabudowano przełęczwysokimi domami, wiatr miota się w dolinie jak wpułapce, bonie maktórędy uciec. Dawniej wirował nad doliną, omiatał miasto, wywiewał ludzkismród i uchodził w świat przełęczą międzyPieniawąa Kaczą Górą. Teraz cofa się i roznosi smród z wysypiska między domami. Szczególnie wieczorem nawiewa w okna syf. Ludzie rozglądają się po sobie, kto pierdnął. A to tylko wiatr. - Czytak się musiało stać? - spytałam. Nie odpowiedział. Tak długo zwlekał zodpowiedzią, żew końcu uznałam, że nie chce mu się strzępić języka albo jestzbyt pijany, by zrozumieć, o co mi chodzi. A potem powiedziałzwyczajnie i krótko: -Nie! Powinnam powiedzieć, że bojęsię o niego, że nie takmiędzynami miało być. Powinnam wspomnieć jakąś miłą chwilęsprzedlat,gdy byliśmy sobie bliscy, i dać do zrozumienia, żepragnę, by to powróciło. Ale nie chciało misię. Oprócz wypracowania miałam jeszcze do zrobienia zaległy temat zchemii 50 i lekturę do pobieżnego przynajmniej przejrzenia. Uznałam,żeznajdzie sięjeszcze niejedna okazja do pogadania, jak będzietrzeźwy Następnego dnia, gdy siedzieliśmy w ogrodzie, przyniosłamaparat i zrobiłam mu zdjęcie. - Nie mam żadnejtwojej fotografii! - powiedziałam. -Muszę coś mieć, by nie zapomnieć,jak naprawdę wyglądasz! Skrzywił się, by okazać niezadowolenie, a ja skorzystałamz okazjii nacisnęłamspust, a potem jeszcze raz i jeszcze. Wywaliłjęzor, żeby mnie zniechęcić, ale sięnie poddałam. Gdy uznał,że już dość, po prostu odwrócił się do mnie plecami. Resztę kliszy wypstrykałam na przejeżdżający pociąg. W kuchni wyjęłamrolkę i wrzuciłam do wazy, wktórej nigdy nie byłozupy, za tokotłowała się masa nieprzydatnych rupieci. Na miejsce wyjętejwłożyłam jakąś starą, niewywotaną. Aparat położyłam na półce. Podejrzewałam, że Filip może zabrać film. Mama napomknęłatylko o jego wczorajszym stanie, a onzripostował czymś obrzydliwym i wyszedł. Sprawiała wrażenieoszołomionej, ale nie sądzę,żejego chamstwem. Bała się raczejdopuścić do siebie myśl,że Filip odjedzie z powodu tej uwagi. Jeślichodzi o mnie, nie potrafiłamukryć ulgi. I nie potrafiłamznaleźć w sobie dość energii, by okazać jej współczucie. Nigdynie tłumiła w jegozachowaniu agresji. Nie wiem, dlaczego. Może chciała zaszczepić w nim pewność siebie i pragnienie dominacji. Ciekawe po co. W telewizjitematem numerjeden pozostawał wczorajszy wybuch. Migawkę z rozpryskującym sięsamochodem pokazywaliwkażdym programie informacyjnym. Filip musiał widzieć topo raz pierwszy, bo przywarowat przed ekranem jak pies. Potempstrykał kanałami jak oszalały. Musiał to byćdla niegowstrząs, bo krew odpłynęła mu z twarzy. Wyjechał pól godzinypóźniej. Na foteluzostały brudne skarpetki. Zodrazą wyrzuciłam jedo śmieci. Przez następne dnimiałam je ciągle przed oczami. Nie mogłam o niczym innymmyśleć, tylko o tych cuchnących 51. skarpetkach. Jakby nic więcej nie istniało. Skupiłam się całkowicie na nich, przesłoniły mi resztę świata. Wierzyłam, żeFilip robiłto,czym się chwalił. Wiedziałamnawet jak, bo mama rzeczywiście gotego nauczyła, i ja to teżpotrafiłam. Całe dzieciństwo spędziliśmywśród naprawianychprzez nią starodruków. Jednocześnie wierzyłam, że tego niezrobił. Byłam w stanie wierzyć równocześnie w obie prawdyi nawet nie próbowałam zastanawiać się nad tkwiącą w nichsprzecznością. Ucieszyłam się,że wyjechał. Snułam fantazje o tym, jak dobrze byłoby, gdyby już nie wrócił. Zęby wyjechał na zawsze alboumarł. To by rozwiązałosprawę. Nie musiałabym niczego mówić mamie. Intuicja podpowiadała mi, żeona nie zniesie prawdy o Filipie. Wieczoremzauważyłam, że w aparacie nie ma filmu. Pogratulowałam sobie przebiegłości. Po kilku dniach odebrałam odfotografawywołane zdjęcia. Były prześwietlone, mało ostre,fragmentami całkiem zaciemnione. Potowa twarzy Filipa krytasię w cieniu, nadrugiej wyraźnie rysował się grymas lekceważenia i pogardy. Tak zapamiętałam swego brata. Wyglądał jakdiabeł. - Okropnesą te zdjęcia! Wygląda nanich jak diabeł! - Mama zajrzała miprzez ramię; w jej głosie nie było, jak poprzednio, złości. -Przepraszam, że tak naciebie naskoczyłam. Jestemzła na Filipa,a wyładowuję się na tobie. Następnymrazem chyba go zabiję! Przyjęłam przeprosiny. Przypięłam zdjęcie do bocznej ściankiszafy i przesunęłamlunetę na zieloną kamienicę przy rynku. W trzecimoknie nalewo nic się nie zmienia, jak w obrazie. Całymi godzinami dwojeludzi siedzi na kanapie przed telewizorem. Zaglądam do nicho różnych porach dnia, wraz zbrzaskiem lub późno w nocy,aleu nich wciążto samo. Był moment,gdy sądziłam, że to manekiny ustawione specjalnie dlamnie. Aleczasem jedno znika, oddala się, możedo łazienki albo do sklepu. Drugie trwa z oczamiutkwionymi w ekran, by po powrocie tamtego zdać relację z tego, co goominęło. 52 Szkoda,że mój świat nie stoi w miejscu, alekręci się jak nakaruzeli. Mucha łaziła z drugiej strony szyby, a ja po tejstronie umierałam z nudów. Liczyłam, ilema nóg. Ich ruchliwość zmuszałado maksymalnejkoncentracji. Wyszło, że jest po pięć zkażdejstrony, ale to chyba niemożliwe. Wokół falował jednostajny szmer,na który składały się szepty, tłumione chichoty, skrzypienie krzeseł, szelest gazety, rytm wystukiwany na kolanie, szum przesuwającej się taśmy walkmena. Chciało mi się spać. Mama obudziłamnie o świcie, bo dostała wiadomość,że ktoś wyrzucił na śmietnik komplet XIX-wiecznych krzeseł. - Uprzątnij szopę i zrób na niemiejsce! - zarządziła i poleciała do sąsiadów po furgonetkę. Była szósta rano, a w szopienie możnabyło upchnąć nawetszpilki. To,czego dokonałam, graniczyłoz cudem. Do szkołyprzyszłam odpocząć. Skupiłam się na basach wymykających się ze niedokładniewetkniętychw uszy Julkasłuchawek. Poświęciłamkilka długichchwil na wychwycenie rytmu, by po nim rozpoznaćmuzykę. Julek przymknął oczy i kiwał do rytmu głową i lewymkolanem. Narysowałam jegoprofil,a potem muchę; przypomniałam sobie, że według podręcznika ma sześć nóg. Ta za oknem nie mogła mieć więcej. Już jej niebyło. Szczęściara. Na poprzedniej lekcji nie miałam szczęścia. Nie przeczytałam lektury, utknęłam na opisie sklepu i akuratna mnietrafiłoopowiadanie dalszego ciągu. Ostatecznie, co się może wydarzyćwsklepie? Puściłam wodze fantazji. Po dobrych paru minutachzorientowałam się, że wszyscy, łączniez profesorką, wpatrująsię we mnie z fascynacją. Zamilkłam. - Brawo! - usłyszałam i przez moment myślałam,że misięudało. -Twoja wersja bardziej nam się podoba, ale w programiemamy tę wymyśloną przez Prusa! Szkoda. 53. - Jestem kompletną ignorantką, pani profesor! Strasznie miwstyd! - pokajałam się i dzięki jej dobremu humorowi nie dostałam jedynki, tylko kropkę, z możliwością zmazania jej jutro,jeśli przeczytam oryginał. Ględzenie fizykadoprowadziło wszystkich do stanu uśpienia. Po prostu nie obchodziło go, czy słuchamy. Mówił swoje,koncentrującsię na dwóch osobach z pierwszej tawki. Resztanie istniała. Podniosłamrękę. Spojrzał niechętnie. - Co chciałaś? -Tamten z ostatniej ławki czepia się mnie! - poskarżyłam sięna nudę, ale profesor tylkomachnął ręką, kazał mi siadaći zająć się lekcją. - Jak jeszcze raz zobaczę,że żujesz gumę, przykleję cię niądo ławki! - pouczył i wrócił do świata protonów krążących wokół elektronów albo na odwrót. Przepisałam wzór z tablicy i usiłowałam skoncentrować się nasłowach nauczyciela, ale brzmiały tak, jakby wyprano jeż wszelkiego znaczenia. Skupiałam się na jego ustach, by wychwytywaćsłowa w chwili, gdy jeszcze żyły, bo w zetknięciu z powietrzembladty, rozsypywały się w nic nieznaczące dźwięki i umierały,nim fale dźwiękowe zdołały je donieść do drugiej ławki. Siedziałamv/ czwartej. W chwili gdyrozpoczęłam odliczanie do dzwonka, drzwiotworzyły się i do klasy wszedłdyrektor. Niektórzy unieśli sięleniwie, alewiększość nie zareagowała. - Wstać! - pisnął histerycznie, aż zaświdrowało w uszach. Nasze tyłki oderwały się od krzeseł w jednej sekundzie. Jeszczegdzieś szurnęło krzesło, ale zaraz zapanowała cisza. Mimo todyrektor nic nie mówił, leczstal sztywno, wpatrzony wnaszezdumione twarze. - Siadać! Ktoś zachichotał, szurnęło krzesło. - Cisza! Stuknięcie wyłączanego walkmena zabrzmiało jak wystrzał. Tym razem nikt nie zareagował. 54 - Otrzymałem właśnie wiadomość,że moi uczniowie zdemolowaliklub na Wiejskiej! Powiedział to z pogardą. Nie spytał, kto to zrobił ani czyktoś kogoś podejrzewa. Niepytał, bo wiedział, żenie otrzymaodpowiedzi. Postanowił potraktowaćwszystkich jak podejrzanych. Miał rację. Siedziałam z nieruchomą twarzą, trochę zdziwioną, na tyle,by nie odróżniać się od innych, ale dusza we mnie dostała kolców, a na każde pogardliwe słowo reagowała ukłuciem. Dźgała mnieod środka. Wstydziłam się tego, że tam byłam, i za tego, któryto zrobił, ateraz, siedzącwśród nas, był zbyttchórzliwy, by sięprzyznaći zdjąć z pozostałych brzemię wstydu. Ale głównie tego, żeniezamierzałamwstaći powiedziećprawdy. Tłumaczyłamswojejduszy, że to nie tchórzostwo, tylko solidarność z grupą, ale dusza wiedziała swoje. Tylko dzięki pustce, którąw sobiemiałam, udałomi sięutrzymać tępywyraz twarzy. -Maciedwa dnina doprowadzenie wszystkiegodo porządku! Odpowiedziała mu cisza, ale nie liczył chyba na nic innego. Po dzwonku Olek wyszedłz klasy pierwszy. Reszta została. - Dlaczego nikt nie powie temudupkowi, że jest dupkiem? -spytałamze złością. - A ty? - rzuciła we mnie oskarżycielsko Julka. -Co ja? - Dlaczegoty tego nie zrobisz? -Ja? - No, właśnie ty! W końcu to przez ciebie była ta awantura! Taak? A myślałam, że przez nadmiaralkoholu. Ale w sumie,comi szkodzi. Mogę powiedzieć. - Dobra! Ale nie zostawcie mnie samej, bo mnie zabije! Obiecali, że będą stalijak mur. Zobaczymy. Po ostatniejlekcji zeszliśmy do szatnii ustawiliśmy się tak,by Olek niezdążył wyjść. - Co zamierzasz zrobić w sprawie klubu? - zadałam pytaniew imieniu reszty. 55. - A gówno! - powiedział, przerzucił kurtkę przez ramię i ruszył do wyjścia. Gdyby pominąć sens wyplutego słowa, a wsłuchaćsięw życzliwy ton, jakiego uży}, można by dojść do wniosku, żejest zakłopotany tym, co się stało, i chce jak najszybciej zniknąćwszystkim z oczu. Ale wyjścia nie było. - Narozrabiałeś,posprzątaj. Jak nas poprosisz, może ci pomożemy,a może nie, to zależy od ciebie! Podobałami się mojarola. Szczególnie że miałam zabezpieczone tyły. Przyglądałam się powolnej zmianie rysów jego twarzy Na miejsce arogancji pojawiła się nienawiść. Nas było więcej i nikt gonie kochał. Jego mózg analizował nową dla niegosytuację,ale odrzucił wszystkie drogiwyjścia poza jedną. - Chcecie się bić? - Okręcił się na pięcie, gotów do odparowania ciosów. Popatrzyliśmy po sobie. - Z kim mamy siębić? - spyta} Julek. -Przecież tu nikogonie ma! Samo łajno wopuszczonych majtach! Roześmialiśmy się i wyszliśmy, zostawiając Olka wściekłego,gotowegodo szarży. Osamotnionego. Umówiliśmy się zagodzinę w klubie. Czułam się lekko odurzonarolą bohatera. Chętnie bym wróciła i wygarnęła mu prawdęna temat konkursu, ale czułam pod skórą, żetamta sprawajest jużdla mnie przegrana. Znowu, szkoda. Szłam swoją drogą pod górę i wszystko wydawało mi się niezwykłe,takie jednorazowe,widzianepo raz pierwszy i ostatni. Za moment jakiś liść spadniei obraz nie będziejużtakisam. Nigdy jużtaki nie będzie. Chłonęłam ciągnące się po horyzontwidoki, nie mogłam się napatrzeć. Pragnęłam, by nim dojdę dodomu, zdarzyło się coś niezwykłego. Doszłam, ale nic się niezdarzyło. Krzesła byłyjuż upchnięte, a mama kończyła przygotowaniado otwarcia wystawy. Właściwie wszystko było jużgotowe i niemiała co zrobić z czasem. Życie towarzyskie w naszym mieściejest dość monotonne i wieczory wgalerii stanowią pewne jego 56 urozmaicenie. Mama i Helena zdobywają powoli doświadczenie w organizowaniu ciekawych spotkań. Początkowo bywałoniewielu gości, ostatnio mamytłumy, a do ekipy organizacyjnejwłącza sięcoraz więcej osób. Znajdują się nawet sponsorzy. Przygotowaniasprawiają mamie mnóstwo przyjemności, chybanawet więcej niż sama impreza. Stara się zapraszać ludzi, którzygdzieś byli, coświdzieli, zyskali jakąś popularność, obojętniez jakiego powodu, byleby mieli coś do zaoferowania innym. A przyokazji może kupią jakiś obraz, rzeźbę albo choć ręczniemalowany kafel. -Twoją suknię wieczorową wyjęłam jużz szafyi powiesiłam na drzwiach! Przymierz i sprawdź, czy wszystko z niąw porządku! Wzdrygnęłam się, zajęłam dopieszczaniem kota; dzięki temumogłam przesunąć o kilka chwil przymiarkę. Potem sięgnęłampo listęgości. Mama na czerwono zakreśliła nazwiska tych,których miałam wyłowić w tłumie,przytulić dopiersi i doprowadzić do niej, by nie poczuli się zignorowani. To mojarola. Staram się pomagać, choć niespecjalnie to lubię. Przydziela miróżnezadania, żebym przyzwyczajała się do roli gospodyni. Mam się wciągać, abym kiedyś potrafiła robić to samodzielnie. Onaoczywiście wie najlepiej,co jest dla mniedobre i co mi sięw życiu przyda. Kocham ją i rzadko odważam się powiedzieć: Nie chcę! Nie lubię! Mamto gdzieś! Tym rzadziej, że mój sprzeciw powoduje, że smutnieje. Niechcę być przyczyną jej smutku,przynajmniej ja. Od śmierci taty nosi w sobie zbyt dużo melancholii. Okrywa ją warstwą codziennych radości,ale to cienkawarstewka i rozrywa się pod dotknięciem byle kłopotu. TylkoFilip ma darwzmacniania w niej poczuciabezpieczeństwa, alena niego nie może liczyć. On nie potrafi udźwignąć odpowiedzialności nawet za samego siebie; każdy dodatkowy ciężar rozgniata go na placek. Już dawno wzięłam na siebie obowiązekchronienia mamy. Postępujęzgodnie z jej oczekiwaniami. Niepytam, po co mam coś robić, tylko jak szybko. Na końcu listy zauważyłam dopisane odręcznie nazwiskoTarwida. - A ten skąd tutaj się wziął? 57. Dotąd nie przyjmował naszych zaproszeń. Nic dziwnego,stać go przecież na kupowanie obrazów prawdziwych artystów. Cóż dla niego znaczą bazgroly okolicznych Jaśków? A możeprzyjdzie ze skargą, że spuściłam jego synkaze schodów? Popatrzyłam pytająco na mamę. - Zadzwoniłdzisiaj, że ma ochotę! - powiedziała, wzruszając ramionami. Postawiła przede mną obiadi kartkę z nazwiskami. Włączyłam telewizor, bo wyhodowałamw sobie zwyczaj odkładaniawszystkiego na później. Nie dlatego, że jestem leniwa, ale natychmiastowe wykonywanie rozkazów mamypowoduje, że dostaję kolejną porcję do wykonania. Wolałam podczasjedzeniapogapićsię na to, co robiąinni. Mama była podenerwowana. Zawsze jest taka, gdy przygotowania są na ukończeniu. Pacnęła ołówkiem w listę i wbita zaostrzony rysik w nazwisko pani profesor od filozofii. Musiałamskupić sięna niej. Widziałam raz w telewizji, jak zdziką arogancją opowiadała zakłopotanemu dziennikarzowi o życiuseksualnym Polaków. Niedawno kupiław pobliżu dom iw ramachzasiedlinprzyjęła zaproszenie. - Mam nadzieję, że nie spyta o moje doświadczenia seksualne! - zmartwiłam się nagle. - Jak zapyta,to jej opowiesz! -Ciekawe co? Był ktoś, kto mógłby mi w tychdoświadczeniach pomóc, aleku mojemu rozczarowaniu nie wykazywał zainteresowania. Zaśmiałam się gorzko do swoich myśli, a mamazawtórowała,śmiejąc się zapewne z tego, co jej akurat przyszło do głowy. Odkąd zaczęła prowadzić galerię, naszekontakty stały się serdeczniejsze. Mamyo czym rozmawiać. No i jest więcej pieniędzy. Nie, żeby od razujakiś nadmiar, ale wystarczająco, żeby możnasię było od czasudo czasu pozastanawiać, na coprzeznaczymynadwyżki. Filip nigdynie ma wątpliwości,że wpierwszym rzędzie powinny byćzaspokojone jegopotrzeby i mama z przyjemnością kupuje mu to, na co ją stać, zapracowując w ten sposób naokruchy uczuć pierworodnego. Na moje przyjemności ma przyjśćczas później. Kiedy? Trudno powiedzieć. Po prostu później. 58 Nie mam pretensji. W sumie jesteśmy z siebie zadowolone,letioć od czasu do czasu zdajemy sobie sprawę, jakniewiele mamy ze sobą wspólnego. Już teraz przedłużającą się ciszę wypełnia telewizor,narzucając okolicznościowy temat do rozmowyMiędzy reklamamipolitycy zaproponowaliczystą, aseptyczną wojnę,którą jakopaństwopopieramy, bo dla rządu to dobry interes. Uśmiechnięty dziennikarz tłumaczył narodowi, że nie musimy niczego sięobawiać,bo z zabijaniem będziemy mieć do czynienia tylko naekranie, czyli tak, jakby go wcalenie było, jakby nie ginęli jacyśżołnierze, aich matki nie płakały. Nie popieram tej wojny i wstydzę się swojego rządu, wypisuję się z takiego państwa. - Niech ich cholera! Mama podziela moje zdanie. Dzięki wojnie, która wybuchnie albonie, znalazłyśmy płaszczyznęporozumienia, kilka minut wspólnego oburzenia. Nie wiem, czemuakuratw tym momencie przypomniałamsobie o fruwającym parę tygodni temu samochodzie. Odtamtego dnia Filip nie dał znakużycia, a mama nadaltrwała w poczuciu,że to przez nią wyjechał. Zbędną myśl wyrzuciłam zpamięci i skupiłamsię na wymyślaniutematów, którejutrowieczorem zaproponuję gościom. Mieszkańcy naszego miasteczka noszą w sobie masę kompleksów. Udeptują od lat butami to samo błotoi wydaje imsię, że z tego tylkopowodu nabiera ono barwy ztota. Są bezkrytyczniwobec samych siebie i nieufniwobec obcych, którzy się tu osiedlają. Bronią do upadłego tego, cowłasne,choćby było marnej jakości. Obcy są równie drażliwi na swympunkcie, czująsię lepsi, bo stać ich było na zbudowanie pałaców, jakich miejscowi nie dorobili się przez pokolenia. GdyJedni z drugimi mająokazję spotkać się na wspólnym gruncie, trzeba sporowyczucia i pracy, bynie dopuścić do zadrażnień. Mama potrafi wykorzystać ich ambicje,by sprzedać, cosię tylko da. - To łatwe, gdy jedni drugim chcą zaimponować! - uczymnieprawd, które mająsię przydać w dalszym życiu. Co do jednego nie miałam wątpliwości: po udanej wyprzedaży Filip zjawi się z listą potrzeb. Zawsze wie, kiedy mama maforsę. Założęsię, że jutro, najdalej pojutrze,przyjedzie, czyściutki iugrzeczniony, nadskakujący i bez wyrzutów sumienia. Koronami drzewszarpną} podmuchwiatru. By} taksilny, żestrąci} mnóstwo liści, jeszcze zielonych, w pełni zdolnych do życia, i poniósł je w głąbulicy. Potem nagle szum gałęziucichł,jakby wiatr zatrzymał się wpół kroku. Nawetptaki umilkłyCzekałam na ciąg dalszy, bo wyglądałoto naciszę przed burzą. Spodziewaliśmy się zapowiadanej w prognozach wichury. Powinnam pamiętać, by przed wyjściem pozamykać okna. Byłoduszno jak na tę porę roku i wszystkie pootwierane były naoścież. Ale nic nie nastąpiło. Tylko delikatny powiew uniósł miwłosy na karku, jakby ktoś przeszedł zamoimi plecamii dotknął włosów. Drgnęłam i bezwiednie zerknęłam za siebie. Niemogłotam nikogo być i nie było. Mimo to poczułam nieprzyjemne mrowienie za uszami. W chwilę potem zagrzmiało. Aletylkoraz i to daleko, w górach. Przebrałam sięw stare spodnie i obrzępolonysweter, naszykowany do wyrzucenia. Przykleiłam oko do lunety i przeleciałamwzrokiem nad dachami,na moment zatrzymując się na wysypisku. Przez cały dzień kręcą się tam chmary dzieciakówz dawnegopegeeru. Walczą z dorosłymi o prawodo śmieci. Grupa takich,mniejwięcej piaskownicowych, skupiłasię w gromadę. Robiły cośzakazanego i zdawały sobie z tego sprawę, borozglądały się bojaźliwie naboki. Jeden z nich chyba czuł na sobie odległy wzrok,bo raz po raz spoglądał w moją stronę. Nie mógł mnie widzieć, zato ja widziałamdoskonalejegobrudną buzię i przestraszoneoczy. Może palili papierosy albo pili piwo, albo robili coś znacznie gorszego. Tegojednak nie zdołałam wypatrzyć. Zajrzałam do jamniczków,a potem na podwórkoWilków. Julek i jegobrat wyciągali z komórki wiadra. Pora ruszać. Przyszła prawie cała klasa, a Julek dodatkowo ściągnąłswoich braci i tatę. Wymienili pękniętą rurę i wkręcilinowe wylew60 '"fci. Dziewczyny umyły podłogi,a chłopaki sprzątnęły ogród. "Wszystko zajęło nam godzinę. Wilki działały zespołowo. Robiłysprawnieto, co było do zrobienia, i rozumiały się bezzbędnegogadania. Julek ściągnął sweter i został w opiętej koszulce. Patrzyłam, Jaknapinają mu się mięśnie ramion i naprężają ścięgna. Przyłapał mnie na tym,że mu się przyglądam. Odwróciłamwzrok iz podwójnąenergią szorowałam zadeptaną posadzkę. Wziął drugą szmatę i pomógł mi. Zdjął mi zczoła kosmyki wplótł między włosy - Dobra, wystarczy. Nie traktuj tego zbyt poważnie. Wskazał wzrokiem na podłogę, ale miałam wrażenie, że mówi o nas, a w szczególności o mnie. Długo czułam jego dotyk. Gdy wracałamdo domu, zaczął kropić deszcz. Pomyślałam,żeLudwikmógł zapomniećo zamknięciu okien, i do przejazdukolejowego zastanawiałam się, czy to bardziej jego czy mój pro, blem. Za torami uznałam, że sprzątanie jego gabinetu to i takmoja działka, postanowiłam więc przespacerować się jeszcze dourzędu. Było dość widno, więc ruszyłam okrężnądrogą przez Skałki. Tam spotkałam Ewę. Siedziała z zeszytemod fizykina kolanach istukała wzory na jutrzejszą klasówkę. Biedaczka. Ciąglemusi udowadniać,że jest najlepsza. Nie tyle sobie, ile swojejmamie, która non stop zachęcają do walki o sukces życiowy. Uświadomiłam sobie, że poza Olkiem tylko jej niebyło w klubie. Szkoda. Odrobina pracy fizycznej dałaby jej więcej luzu. Nikt oczywiścienie będziemiał doniejpretensji. Ewie wszystkosię wybacza, bochoć mądrzejsza od nas wszystkich, sprawiawrażenie o kilkalat młodszej. -Cześć. Gdyby była w nastroju do traceniaczasu, wprosiłabymsię naWerandę do piesków, ale tak zaabsorbowało ją zapamiętywaniewzorów i definicji, że skinęła tylko głową i wróciła do wkuwania. Nie ośmieliłam się marnować jej cennego czasu na głupoty. Pomyślałam, że gdy wieczoremusiądę nad fizyką,zapamiętam szybko wszystko, cojestdo zapamiętania, apotem równie 61. szybko zapomnę. Ewa uczyła się inaczej, na cale życie, tak, jakby sądziła, że te wzory uda się wykorzystać podczas robieniazakupów czy przesuwania mebli. Jakby z nimi miało się żyćlżej. Chyba nie była tak naiwna? Chociaż,kto wie. To przecieżEwa. Ludwik siedział przy biurku nad rozłożonymi dokumentami. Okna były pozamykane, a onmiałna głowie kapelusz. Pewnie wybierał się już do domu iwtedy coś sobie przypomniał, postanowił sprawdzić i przy tym sprawdzaniu utknął. Lubi być dobrzeprzygotowany do konfrontacji z przeciwnikiem; w tym wypadku będzie towojewoda. Sprawy,z którymiprzychodządo niego ludzie,wklepuję w każdy piątekdo komputera. Z sześciu ostatnich petentówczterech było inwestoramibudowlanymi. Zezwolenia trzech były sprzeczne z tym, co naprawdę robili. - Wiesz, która godzina? - spytałam, aon popatrzył na mnieze zdziwieniem. Zerknął jednak na zegarek. - O cholera! - mruknął, alenadal pisał, kończąc zaczętąwcześniejmyśl. - Zaraz lunie, wracaj do domu, bo pewnie nie masz parasola! Przeciągną} się, przeczesał palcami włosy i sięgnął po dokument. Potrząsnąłnim iuderzył palcami drugiej ręki o kartki. Niepotrzebnie zerknęłam. - Dobrze! - skinął głową. -Jak skończysz, wyjdziemy razem! Właściwie już odpierwszej chwili wiedziałam,coto jest. Sprawił to jakiś szczegół, który, nieąnalizowany, po prostu znalazł się w mojej pamięci. Zakodowałsię w którejś z miliarda komórek i teraz został porównanyz nowowprowadzonym obrazem. Widziałam już ten tłoczony papierz maleńką skaząwlewym górnym rogu. Teraz pokrytynowym wyblakłym pismem obwieszczał coś światu. Coś, czego jeszczemiesiąc temuna nim nie było. Ale data sugerowała wyraźnie, żemamydoczynieniaz bardzo starym dokumentem. Niewątpliwie dla kogoś ważnym. - Tak - powiedziałam głupio i odstąpiłam krok od biurka,by mój wzrok nie analizował podobieństw. Zmusiłam się do 62 ^spokoju i obojętności, choć gotowało się we mnie i chciałam. stąd uciec. Obiegłam wzrokiem ściany i wyjrzałamprzezokno. Tylko tam mogłam teraz patrzeć, by wyciszyć galopujące myśli. W szybie mignęłaczyjaśprzestraszona twarz. Chybamoja. Ludwik nie zauważył mego zmieszania,bo całkowicie byłskoncentrowany na starym akciewłasności. Czyjeś roszczeniado czegoś wprawiły go w osłupienie. A może to nie treść spowodowała zakłopotanie? Może,takjak i ja,znał autora? Odkurzyłam, sprzątnęłam łazienkę, wywaliłam pety, przeleciałam się do śmietnika na dwór, sprawdziłam okna, w miejscu,gdzie przeciekają, na wszelki wypadek położyłam szmatę i za brzęczałam kluczami, dając do zrozumienia, że już. Patrzyłam,' jak wyłącza komputer, a potem wyciągnęłam wtyczkęz gniazd4 ka na wypadek, gdyby w nocy była burza. Starałam się nie myśleć o tym,cozobaczyłam. . Ludwikbył nam bliski. Pomógł mamie wygrzebać sięzesta' rych zobowiązań, a dla mnie iFilipa wnajgorszych chwilach. był przyjacielem, niemal ojcem. Potem pomógł mamie otworzyćsŁgalerię. Przezjakiś czas podejrzewałam ich o głębsze uczucie,. ' ale byłamw błędzie i przyjęłam to z niekłamaną ulgą. Sprzątając mu biuro i dzięki temu mamniezłe kieszonkowe i pewność, że ; jest w moimżyciu ktoś w rodzajuojca, do kogo mogę zwrócić się zproblemem. Przynajmniej dotąd takmisię zdawało. : W sumie byłoby miwszystko jedno, co robi Ludwik, gdyby nieto, żeów papier widziałam miesiąc wcześniej na strychu," w skrytce Filipa. Wyszliśmy razem i do rogu zastanawialiśmy się,czynie warto skorzystaćz pogody i pójść w sobotęna wyprawęczerwonymBakiem wokół Pieniawy. Oboje mieliśmynato ochotę. Kwestiadotyczyła mamy, jak ją namówić. - Biorę to na siebie. Może jakoś uda mi się ją przekonać! -Ludwik uśmiechnął się. Miał piękne zęby iszpakowatą czuprynę. Wyglądał natego,kim był. Ważniakiem. Lubiłam go i jużściskało mnie w gardle na myśl o chwili, gdy się okaże, że nieUsługiwał na mój szacunek. 63 Wolałabym nawet, by mama z nami nie szła. Mogłabympokazaćmu swojąosadę ispytać o spleśniałe dokumenty, któreznajduję od jakiegoś czasu w skrytce Filipa. I co gorsza, widujęje potem na jego,Ludwika, biurku. Chciałabym usłyszeć jakieślogiczne wyjaśnienie, w które będęmogła uwierzyć. Koło meblowego się rozstaliśmy. Przez chwilę stałam i patrzyłam, póki nie zniknąłza zakrętem. Potemi ja ruszyłamwstronę domu. Na skrzyżowaniu omal nie zginęłam. Cudem uskoczyłamprzed audi Olka. Zapolował na mnie. Miałam zielone, a onprzejechał z piskiem,ocierając się o mnie. Poczułam gorąconapiętach. Przez uchyloną szybę widziałamjego wyszczerzone zęby. Zrobił to specjalnie. Do prawdziwego starcia doszło nazajutrz na wuefie. Wiedziałam, że to mściwy gnojek, i dlatego powinnam być bardziej czujna. Na sali jakzwyklebyły zetrzy klasy, a to dzięki łaskawościministerstwa, któredołożyło nam godzin wuefu, ale zapomniałowyjaśnić, gdzie te zajęcia mają się odbywać, skoro szkoła ma tylko jedną salę gimnastyczną. Chłopaki zwykle chodzą na boisko,ale padał deszcz i wszyscy stłoczyli się w sali. Wuefiścidoszli doporozumienia, że grają reprezentacje mieszane, a reszta dopinguje. Doping to też w końcu forma zajęćsportowych. Dostałam szarfy,by skompletować drużynę spośród tych,którym chciało się grać. Olek wyjątkowo chciał, wręcz się napraszał. Nie miałam zamiaru brać go do siebie, ale Kaśka teżnie chciała, a wybierała pierwsza. Został więc dla mnie. Niemiałam wyjścia, dałam mu szarfę, aon skrzywił się iklasnął językiem o podniebienie: - Dołożę wszelkich starań, by okazaćsię godnym tego wyróżnienia. -Okej - powiedziałam, bo nie miałam ochoty na kłótnię. Widziałam, że czuł się głęboko upokorzony,i zaczęłam żałować, że nie spróbowałam wywalić go w pierwszej minucie. Grał świetnie. Do połowy meczu starliśmy drużynę Kaśki w proch. Rzucałraz za razem. 64 - Jesteś ze mnie zadowolona? - pytałza każdym razem. Miałam ochotę go kopnąć i szkoda, żetego nie zrobiłam, bo dostałabym karę i usiadła na ławce. Ale opanowałam się. Postanowiłam nie dać się sprowokować. Mecz już siękończył. Wuefistkawstała, włożyła gwizdek do ust i spojrzała na zegarek. Zostało jakieś dwadzieścia sekund i mogliśmy już dłubaćw nosie, bo prowadziliśmy kilkunastoma punktami, ale trzebabyło zakończyć grę w pięknym stylu. Dostałam piłkęi grałampod koszem,Olek tuż przy mnie. Rzut na dwie sekundy przedgwizdkiem, oczywszystkich wlepione w piłkę, zdąży wpaść czy. nie. I wtedykątemoka zobaczyłam wystawiony łokieć. Nikt prócz mnie nie zauważył. A jazaczęłam odbierać obrazy, w zwolnionym tempie. Łokieć trafiał prostow twarz i żeby nie stracić zębów, musiałam zrobić unik. Tylko dlatego,że i światzwolnił tempo, miałam czas odchylić ciałodo tyłu. Przezułamek sekundy balansowałam na pięcie i zdążyłam przesunąć" głowę o milimetry od łokcia. Ale Olek zorientował się, że cios chybi, i gwałtownie wyprostował ramię. Trącił mnie w chwili, gdy wracałam dorównowagi po gwałtownym zwrocie. Musiał^ byćcałkowicie skoncentrowany na mnie, bo wty msamym;, ułamku chwili nadepnął mi na czubek trampka izmienił tor';. mego lotu. Pofrunęłam prosto na wuefistkę w chwili, gdy od. ';gwizdywała koniecgry. Nie była przygotowana. Z całym impeten wpadłam na nią. Poczułam miękkość i razem potoczyłyśmy się na ścianę. Ona uderzyła w nią pierwsza, odbiła się i uderzyła jeszcze raz, tym razem przyduszonamojąmasą. Czułam, jak jej ciało wiotczeje pode mną i osuwa się na podłogę. ;:' ' Olek wystawił środkowy palec i wyszedł z sali. Jeszcze do dzisiajmiałam pewność,żeprzynajmniej szkolne:. życie jestprzewidywalne. ; - Dobry wieczór, jakże mi miło! - Dobry wieczór, bardzonamprzyjemnie, że państwo zechcieli przyjąć zaproszenie! 65 Stałam blisko drzwi, witając nowo przybyłych, wskazując,gdzie mogą znaleźć znajomych. Czuwam nad ich dobrym samopoczuciem już od progu. Gorzejz moim nastrojem. Bolałymnie potłuczone żebra, ale bardziej dręczyła przykrość, jakąprzez swoją głupotę wyrządziłam nauczycielce. Nie miała domnie żalu, ale zderzenie odczuła boleśnie. Niemogliśmy jej zebraćz podłogi. To, co zrobił Olek, było do przewidzenia i gdybym miała trochę oleju w głowie, trzymałabym się odniego nakilometr. Przecież znamgo nieod dziś i wiem, że staćgo nawszystko. Gdyby nie parawan z wuefistki, zamiast bawićgości,wydłubywałabym terazzęby ze ściany. Stąd, gdzie stałam, miałam widok na większą część dużej sali. Wyszukiwałam wzrokiem nieznajomych, którzybyli tupierwszy raz i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Nikt nie miałprawa czuć się zagubiony. Takich samotników zabawiam rozmową, doprowadzam do jakiejś grupki izostawiam pod opiekąkogoś, kogo znam. Znam prawie wszystkich. W kwadrans po otwarciu dużasala opustoszała. Zakłębflosięnatomiastwokół stołów z jedzeniem. Niczego nie komentuję, tylko trzymam się faktów, afakty sątakie, że ludzie przychodzą główniepo to, by się najeść, a nie, jak sądzi mama, obcowaćze sztuką. Powoli narastał zgiełk, głosy się przenikały, ktośokrzykiem witał znajomego, to tu, to tam rozlegała się salwaśmiechu. Tłum, chcąc niechcąc, wywołuje nieustanny szmerprzeradzający się w łoskot, który trwaćbędzie jeszczeprzezwiele godzin. Im dłużej, tym lepieji dla Heleny, i dla nas. Niejest to żadna elita,ot, zwykli knajpiarze, samochodziarze,sklepikarze i przemytnicy; tacy,którzy mieli w głowachdość oleju,by niedać się zepchnąćdo rowu w momencie, gdyhistoria wchodziła w ostry zakręt. Teraz ze swoimipieniędzmii wpływami stali się obywatelami lepszej kategorii, choć w większości to pospolite chamy. Taki radny Zagórski na przykład,z twarzą bandyty, śmiejącsię, opluwał mnie kawałkami przeżuwanej kanapki. Zagórski wiele może, więcej niż Ludwik, szczególnie w kwestiirozdziału funduszy na remonty Najchętniej odsunęłabym sięna metr, a po rozmowie z nim weszłabympodprysznic, ale zauważyłam aprobujące spojrzenie mamy, uśmiech 66 nęłam się więcserdecznie. Złożyłyśmy przecież w gminie wnio-? ' sek o pożyczkę remontową z funduszu zarządzanego przez kiełbasianego plujca. Resztkikanapki strząsnę później. Mama z promiennym uśmiechem rozpoczęła polowanie nawypchane portfele niby-znawców sztuki. Wychwytywała ichw tłumie iproponowałahit, obrazmłodego zdolnego, który: wkrótce będzie sławny. Ryby brały, co widziałampo jej minie. ^ Opłacało się zainwestowaćw skrzynkę winai kilka tac kanapek; z hipermarketu. Ludzie wyzbywali się drobnej części swoichpieniędzy w zamian zachwilę szczęścia, jakiedaje nabycie towaru' jedynego w swoim rodzaju. Nikt przecież nie ma drugiego takiego obrazka. Widząc zadowoleniemamy, zapomniałam na chwilę o swoich zmaltretowanych żebrach. Rozmawiałam z gośćmi, byłam . uprzejma, zaciekawionasprawami, którymi zechcieli się ze mną^podzielić, wdzięczna za zainteresowanie. Czułam się lekko, póki nie zjawił sięTarwid i nie przyssał się oczamido mojego biustu. Tak jak myślałam,nasze obrazki niewiele go interesowały. ^Nawet nie udawał, że je ogląda. Z cmokiem przesuną} wzrok ni. żej, na brzuch, podbrzusze, uda, łydki. Potemwrócił do piersi ud, wędrował wyżej. Otaksował mojątwarz, jakby sprawdzał, ile zębów zostało po akcji odwetowej jego synka. Wzdrygnęłam się mimowolnie, a jemumoje zakłopotanie sprawiło przyjemność. Uśmiechem dałdozrozumienia, że rozumie ten niepokój,iporzucił mniez drwiną. Trwało toułamek sekundy, ale wystar;'^czyło, bym poczuła się fatalnie. Musiałam na chwilę wyjść i głęboko odetchnąć. Kiwnęłam Helenie, by zajęła się gośćmi, a ja we";. poszłam do łazienki. Wyszczerzyłam zęby do swojego odbicia w lustrze i umyłamręce, spłukując zimną wodą wrażenie lepkości ' Pomogło. Wróciłam, zwolniłam Helenę z posterunkuprzy -^.drzwiach, bo jej miejsce było bliżej napojów. Sprawdziwszy,że goście z listyjuż przybyli w komplecie, mogłam wmieszać się w tłum. Pani profesor się nie zjawiła, a Tarwid samznalazł sobie liczne towarzystwo i relacjonował wyprawę doTurcji. 67. Udowadnia} plebsowi wyższość prywatnej eskapady nad zorganizowaną wycieczką. Przeciągał samogłoski i widać było, że jestznudzony tym, co mówi, ale dla dobra prostaków postanowiłpodzielić się swoimi doświadczeniami. Słuchano go z zainteresowaniem, aleuwaga dotyczyła raczej jego osoby,a nie wygłaszanego monologu. Wcale muto nie przeszkadzało. Obie z mamą zorientowałyśmy sięnatychmiast, że po prostu wykorzystałnaszą imprezę jako element kampanii reklamowej. W przyszłymmiesiącu otwierał największy w powiecie supermarket. Mama przez moment była wściekła. - Sprzedajmu Chrystusa! - podpowiedziałam. Bez namysłu zaoferowała mu najmniej udanego za cenękilkakrotnie wyższą niżta dla turystów. Kupił. No i dobrze. Przynajmniej nie przeprowadził kampanii zadarmo. Nieco późniejze zdziwieniem ujrzałam go w dyskretnej rozmowie zLudwikiem. Stali pochyleni ku sobie iwymieniali informacje. Nie mogły być skomplikowane, bo zajęło im to nie więcejniż dwie minuty Tarwid kiwnął głową w moją stronę, a Ludwik,nie spoglądając nawet, potaknął. Prócz tejkrótkiej chwili porozumienia niezauważyłam, by jeszczeze sobąrozmawiali. Ludwik przez resztę wieczoru był rozkojarzony Od kilku dni żyttymprzyjęciem, cieszyłsię jak dziecko i nastawiony był na dobrązabawę. A teraz przebywał myślami całkiem gdzie indziej. Mimowolnie wędrowałam wzrokiem za Tarwidem. Wydawało się, że wypełnia sobą całą salę. Wodził oczamipo twarzachludzi,zatrzymywał na kimś wzrok, agdy obserwowana osobaspoglądała wjego kierunku, skłaniał się z satysfakcją i kontynuował zabawę z kimś innym. Potem skoncentrował się na mamie. Czekał, żeby sama doniego podeszła, ale była zbyt zajęta. Wtedy strącił butelkę zestołu. Obserwowałam go ukradkiem i widziałam,że zrobił to celowo, byzwrócić na siebie uwagę. Brzdęktłuczonego szkła odbił się echem wmoich potłuczonychpłucach. Omal nie beknęłam. Zrobiło się lekkie zamieszanie, Jakubkowa przyszła zeszczotką, a on przepraszał, mówił o zadośćuczynieniu,ale najego twarzy widać było zadowolenie:powiodło mu się zamierze 68 nie, którego kolejnym etapem było przejście do tematu bardziejgointeresującego. Znalazłam się dość blisko, by słyszeć rozmowę. - Piękna wystawa. -Dziękuję. A po minucie: -Pani syn jest historykiem? Mama skinęła twierdząco głową, ale zaraz spochmumiała. Pewnie pomyślała, że niezupełnie, ale nie miała ochoty tłumaczyć, kim właściwie jest jejsyn. Kiwnęła tytko jeszcze raz głową,a onuderzył się dłonią w czoło, jakby dopiero terazcoś skojarzył. - Jest specjalistą od archiwaliów! - wykrzyknął. -Słyszałemo nim! Nieźle sobie chłopakradzi! Nadstawiłam ucha. Pochwały zust tego człowieka nie mogłysprawić mamie przyjemności. Spodziewałam się, że wzruszyramionami i powie, że nie ma zielonego pojęcia, czym aktualniezajmuje się jej syn. Niewiele siępomyliłam. -Naprawdę? - spytała uprzejmie, choć bez specjalnego zainteresowania. Noproszę. Ona nie należy do ludzi, którzy zdobywająsię napoufałość wobec byle kogo. A Tarwid nigdyniewzbudzał jejsympatii. Zbyt wiele opowieści o jego oszustwach krążyło pomieście. Nawet jeśli część z nich była plotką, można było założyć, że pozostałe stanowiłybezsporną prawdę. On jednak nie dostrzegł muru, jaki tymsłowemzbudowała. Potaknął i dodał z ożywieniem: - Potrzebuję sięz nim szybko skontaktować! - Proszę miwierzyć, ja również! Proszę zostawić numer telefonu. Przekażę synowi, gdy się pojawi. - Nie ma pani kontaktu z własnym synem? - spytał niby żartobliwie, ale zabrzmiało to jak obraza. -Ja swojego trzymamkrótko! Nie mógł bardziej jej dotknąć. - Rozmawiamy dopiero chwilę, a pan chciałby już wiedziećwszystko o moich życiowych problemach! - odpowiedziała równie żartobliwie, ale tonem na tyle nieprzyjemnym, bymógł zrozumieć swój nietakt. 69. Nie nalegał. Skinął głową i odszedł, a jej nie zależało na wyjaśnieniach. A jeśli nawet zależało,tonie dalamu tego odczuć. Stała i patrzyła za nim. Odetchnęła z ulgą,jakby jegoodejściezdejmowało z niej odpowiedzialność za Filipa. Co z oczu toz serca, mawiają ludzie i pewnie wydawałosię jej, że jak facetodejdzie, nie będzie musiała się zastanawiać, jakie Filip możemieć z nim interesy. Będzie czekała, pókisynuś sam nie zadzwoni inie opowie, co się dzieje. A jasna sprawa,że nie opowie,boonz takich rzeczy nigdy sięnie zwierza. Zaczęłampodejrzewać, że Tarwid przyszedł tu nie zpowoduwystawyani nawet kampanii reklamowej; przyszedł z powoduFilipa i chodziło mu o coś konkretnego. Nie powiodło mu sięz mamą i teraz pewnie spróbuje ze mną. Niezdziwiłamsię, gdypodszedł. Nie od razu. Odczekał kwadrans. Kiwnął głową porozumiewawczo, jakgdyby łączył nasjużjakiś sekret. - Już wiem! - Pacnął siędłonią w czoło, aż plasnęło. -Twójbrat pracowałdla mnie. Szukał pewnego dokumentu, ale straciłem z nimkontakt! Zawiesił głos, licząc, że jak dobrze wychowana panienka dygnę uprzejmiei podyktuję mu numer telefonu. Zbliżyłsię domnie bardziej, niż było to niezbędne podczas wymiany nic nieznaczących zdań. Przekraczanie granicy prywatnejprzestrzenirozmówcy traktował chyba jako formę wymuszania reakcjizgodnejze swymi oczekiwaniami. Nie byłam uprzejma. Odsunęłam się na odległość, z którejmój wzrok rejestrował całą jego postać. Jego syn nauczyłmniedzisiajrozumu. - Proszę porozmawiać z mamą, bo ja nie widziałam bratapewnie dłużej niż pan! - powiedziałam grzecznie. - No trudno! Myślałem, że da się jeszczecośzrobić! - powiedziałi spojrzał na mnie ze złością. -Lepiej powiedz mu, żeby skontaktował się ze mną jak najszybciej! W jego głosie brzmiała niecierpliwość przeplatanazłością. Odczułam niepokój, mający coś wspólnego nie tyle z nim, ilez wypowiedzianymi słowami. Jakby było w nichcoś, copowinno mi uświadomić jakąś prawdę. I nagle uderzyła mniemyśl, żeporazkolejny ktoś ostrzega Filipa, używając mnie jako pośred- 70 nika. Czyżby sądzili, że mam jakiś wpływ na brata? Patrzyłam ""^"' ślad za oddalającą sięsylwetką,gotowa w każdej chwili uciecze wzrokiem,by nie zauważył, że gapię się na niego. Zdawał się - wiedzieć o Filipie więcej niż ja i miał wyraźną ochotę podzielić się tą wiedzą. Już żałowałam, że nie wykazałam zainteresowania, Powinnam zadzwonić do Filipa i powiedzieć mu o Tarwidzie, ale mama wskazała spóźnioną panią profesor. - W telewizji nie byłowidać, że ma wąsy Zmusiłam się do radości i wysiliłam trzy czwarte swoichkomórek mózgowych, by prowadzić inteligentną rozmowę. Pytałaocoś,a ja odpowiadałam, całyczas świadomaswojego niepokoju, Czułamsięjak naciągacz, rozmawiając z nią o głupstwach,chociaż moje myśli biegły gdzie indziej. Aleją moje towarzystwo całkowicie satysfakcjonowało. Nie była zresztązainteresowana obrazami ani rzeźbami, tylko szafkami, któreściągnęłyśmy dawno temu zestrychu. Wpatrywała się w niez zachwytem. O niczym innymnie chciała mówić. Nie sądziłam,że sławna pani profesor może chcieć coś takiego. - Ach! Byłyby idealne do mojego salonu! Rety. Powinno mnie to rozbawić, a jedynie zirytowało. Przyzwyczaiłam się do tych rupieci i chociaż zamierzałyśmy wymienić je na odpowiedniejsze, gdy tylko znajdzie się zbędny grosz,nigdy tego nie zrobiłyśmyMoże nie tyle meble, ile kręcący się'nadal Tarwid wywołał owo rozdrażnienie. Oddałam panią profesor mamie, by rozmówiły się w sprawie szafek. Mamie wrócił dobry humor, ale moje myśli krążyły pod sufitem i odliczałam godziny, dzielącemnieod powrotu do domu. ; Jeszcze trzy. Wszystko mnie bolało. Czułam pod kolanami mrowienie. Wystarczyłachwila nieuwagi, a skurcze zawładnęłypodbrzuizem. Znowu musiałam iść do łazienki. Może nie tylkożebra,ale i nerki miałam odbite? W połowiedrogi podjęłam decyzję i zaczęłam przemierzaćsale w poszukiwaniuTarwida. Bałam się odpowiedzi, jakiejBłogimi udzielić, ale miałam jedno pytanie. Jeślizwlekałam, totylko dlatego, żeusiłowałamtak je sformułować, by otrzymać właściwą odpowiedź. Kątem oka widziałam Jakubkową, jak usiłuje ocalić drewnianą figurkę przed zniknięciem w przepastnej torbie pani doktorowej, ale nic mnie to w tej chwili nie obchodziło. Wyszłam na ulicę i zobaczyłam Tarwida wsiadającegodo samochodu. Zauważył mnie, zawahał się, jakby chciał cośpowiedzieć, ale machnął rękąi samochód ruszył. W żołądku zaczął się proceszasysania. Powoli wypełniała mnie próżnia,a opuszczał spokój. Niecierpliwie omijałamludzi zarumienionychze zmęczenia,dopijającychresztki drinkówi nabierałamprzekonania, że straciłam jakąś szansę. Tarwid odjechał, a mną owładnął niezrozumiałystrach. Nictakiego się nie zdarzyło, wieczór był udany, mama uszczęśliwiona. Nie powiedziałam jej, co stało się wszkole, żeby sięnie denerwowała. Czegoś się bałam, jakbymzaniedbałacoś ważnego. Zęby zagłuszyć szum w głowie, przypominałam sobiewiny, zaktóre nie poniosłam jeszczekary. Niedałam kotujeść,ale to niemogło być chyba powodem irracjonalnego lęku. Starałamsięmyśleć o tym,co zrobię, gdy wrócę do domu. Nasypię kotu karmy albo dam mu kawał mięsa zobiadu, włączę radio znocnąmuzyką i póki nie zasnę, spróbuję dokończyć lekturę z polskiego. Miałamją przeczytać na dziś, ale znowu niedałam rady. Polonistka była takmiła, że zapomniałamnie odpylać. Może i jutro daruje, bo widzi przecież, jak się staram zabawiać gości. I jaka jestemw tym dobra. Skupiłam się na półkach, któreoddamy pani profesor, a potem zrobimy nowy wystrój. Przeglądałam wmyślach sklepy,które odwiedzimy w poszukiwaniu nowych regałów. Ktoś mnie potrącił i pokruszył resztki żeber. Przeszyłmniepotworny ból. Serce załomotało gwałtownie, a na całym cieleczułam pot i gęsią skórkę. Odniosłam wrażenie, że właśniewydarzyłosię to, co miałosię stać. Czułam jednocześniebóli pustkę. Przyczynę bólu znałam, ale nie rozumiałam, skądpojawiło sięuczucie pustki i co mogłabym zrobić, by ją zapełnić. W głowiekołatała jedna myśl: żeby już byćw domu, żeby już być w domu,żeby jużbyć w domu, żeby jużbyćw domu. Wszyscy ci ludziemogliistnieć tu albogdzieindziej, nie miało todla mnie najmniejszego znaczenia. Jakubkowa ciągnęła mamę za rękę i skar- 72 rżyła się głośno,że kradną, a mama uciszała ją, bo już zebrał się? wokółnichwianuszek gapiów. Ale choć działo sięto bliskomnie,nie rejestrowałam tychfaktów,eliminowałam wszelkie bodźce,a skupiłamsię na jednym. Widziałam przedsobą drogę, prostyprześwit między ludźmi i uchylonymi drzwiami. Wdech. Dalejbielał jasny prostokąt światła i tamchciałam się znaleźć. Oderwałam stopę od ziemi, apotem, takjak zaplanowałamw wyobraźni, znalazłam się w otwartych drzwiach. Wydech. Jeszczedwa kroki iulica. Wdech miałbyć już na zewnątrz. : Mamaprzytrzymałamnie za łokieć. -Jesteś zmęczona? - Okropnie! Kręci mi się w głowie! - Uśmiechnęłamsię blado,bo to niebyło zmęczenie, ale zupełnie irracjonalny lęk. - Uspokój Jakubkową i wytłumacz, że doktor za wszystkozapłaciłz nawiązką. Nie ma oco robić awantury. Zabierz jądoa domu i idź spać! O niczyminnym nie marzyłam. Impreza przenosiła się powoli doknajpy i zamieniała w prostackąpopijawę. Mama sprzedała napniuprawie wszystkieobrazy i gotowabyła zafundować skrzynkę gorzały Teraz mogłazarobić Helena. Jakubkową była zła i opowiadała na głos uśpionemu miastuozłodziejach. Wtórowałam jej, bo dzięki temulżej mi byłodźwigać dziwny ciężar, który przygniatał mnie odkilku godzin. Wiatr był coraz silniejszyi na ulicy leżało pełno połamanych gal? zi. Podniosłam jedną, odrywałam po kawałku i rzucałam zasiebie. -Nie rzucaj tymi patykami, bo któryś wbijesię komuśw oko! - ostrzegła z gniewem. W jej życiu każdy następnykrok jest tym, który dzieli jąo włos od katastrofy. -Ale tu nikogo nie ma! -Nawet nie zauważysz, jak pojawi się za twoimiplecamiakurat w chwili, gdy rzucisz! Rzuciłam, by sprawdzić jej przepowiednię. Nikomu wnicsięnie wbił, bo nadal byłyśmy same. Prychnęła ze złością, ale przy najmniej zapomniała o doktorowej i ukradzionym kawałkudrewna. Odprowadziłam ją do domu i poczekałam, aż siępołożyła. Poszłam do siebiena górę i przylgnęłam do lunety. Znaleźliśmy ją kiedyś zFilipem na strychu, rozebraną na kawałki i ułożoną starannie w pudle. Data produkcjiwygrawerowana napodstawce wskazywała na początek tamtego wieku. Filip składał jąz pół roku,a gdy była gotowa, podarował mi na urodziny. Nigdynie dostałamlepszego prezentu. Dzięki lunecie mam światjak na dłoni. Mogę przyglądać się domom, za których muramiśpią mężczyźniz kobietami, kobiety z przytulonymi do nichdziećmi, dzieci, które nie mają się do kogo przytulić, kobiety,które wcale nie śpią, ale z zapartym tchem nasłuchują pijackiegobełkotu wracającego z hulanki męża, mężowie, których żonyśnią o innych mężczyznach, mężczyźni, którzy śpią, bo nic równie konkretnego nie mieli do roboty przez cały boży dzień. A nadnami wszystkimirozciąga się niebojak nisko osadzony sufit, wymalowany w gwiazdy. Usiłowałam skupić się na lęku, jaki czułam caływieczór. Poszłam na strych, by zajrzećdo skrytki. Odsunęłam deskę i zanurzyłam rękę po łokieć. Chwyciłampełną garść skarbówi rozluźniłam palce. Zostawiłam. Nie musiałam ich wyciągać, bywiedzieć, żeto puste, pożółkłe kartki, pochodzące z tych samych czasów, co luneta. Głębiej tkwiła cała ryza papieru kancelaryjnego z ubiegłegowieku i komplet stalówek. Te rzeczy Filipalboznalazł na strychu, albo pościągał z archiwów, do którychmiał dostęp, albo podkradałmamie, gdy niedość dokładnieskatalogowałaprzywiezione skądś znalezisko. Jedną z tych miłych w dotyku kartek widziałam wczoraj nabiurku Ludwika. Położyłam się, ale nie mogłam usnąć. Zmęczenie ustąpiłomiejsca rozdrażnieniu. Czekając na mamę, oglądałam w telewizji byleco. Mówili, że czasy są okropne, wszystko drożeje, rządkradnie, ale tak do końca w to nie wierzyłam, bo ci, którzy bylidzisiaj w galerii, ą także turyści, łażący tłumnie w tę i z powrotem po miejskim deptaku, opowiadali zupełnie inną bajkę. Film sięskończył,a wiadomościpo nim rozbawiły mnie do^ jeż. Pornografia w kasie chorych! Informacja miała zwalić społeczeństwo z nóg. Nie wiem jak kogo, ale mnie zamiast powalić,rozśmieszyła. Facet, którego ktoś głupi zrobił dyrektorem z pensją sto razy większą,niż musię należała, spędzał swój cenny czasna kopiowaniu filmówporno z Internetui rozprowadzał jewśródtakich jak on sukinsynów. Ale cyrk! Jakcałe to nasze popaprane. , państwo. Od razu nabrałamchęci, by dać komuś w pysk. :' Zadzwonił telefon. Miałam nadzieję, że toktoś, kogo nie lu. ; bię ibędę mogłapowiedzieć nieuprzejmie, że śpię, bojestpóźna? " BOĆ. Nadal wsłuchiwałam się w wiadomości z nadzieją nakolej^ ha ciekawostkę z życia mojego narodu. Jakiśobcy głos chciał^'rozmawiać z matką albo krewnym Filipa. Zawahał się nawieść," ''że jestem tylko siostrą, ale ostatecznie uznał, że wystarczy. Poinformował kojącym głosem o wypadku ipoprosił,by przyjechaćjaknajszybciej. Filip żyje, ale jestciężko ranny, leży w szpitalu,. potrzebna jest krew, wszelkie informacje,podpisy, zgody naS,} '. operacje i takie tamróżne. ' Głosumilkł, a ja odłożyłam słuchawkę pośpiesznie, jakby'- była żywa i mogła mi odgryźć ucho. Już wiedziałam, czego się; bałam cały wieczór. ' Ogarnęło mnieprzerażenie, że telefon zadzwoni ponownie, bymnie poinformować,że ostatniainformacja była niepełna, """bo Filipjednak nie żyje. Jednocześnie, w tym samym momencie wierzyłam,że to czyjś durny żart, i czekałam z ufnością, że telefon odezwie się ponownie, by przeprosić za głupotę. Moje patrzenie uległo rozchwianiu,telefon na stoliku byłdalejniż ściana z obrazem przedstawiającym pejzaż, a talerz znapoczętątanapką falowałnadtelefonem z odłożoną starannie słuchawką. telefon. słuchawka. Filip. ^ Poczułam się senna. Najchętniej poszłabym spać. Rano in^ 'formacja o Filipie okaże się mniej niepokojąca. Widziałam sie^ biejakoś z boku, skupioną na telefonie, który milczał, i naface. cie opowiadającym ciągletę samą historię odyrektorze kasy^'chorych, i na dłoniach miażdżących kawałek chleba. Moichjjjp dłoniach. Skupiłam się na tamtej chwili sprzed lat,gdy tata spadł z dachu, a ja, choć wiedziałam, co się stało, nieprzyjęłam prawdy do wiadomości. Myślałam, że jeśli się nie poruszę, tocały świat też znieruchomieje i nie będzie miał dalszego ciągu. Tkwię w tamtej chwili do dziś. Patrzyłam na siebie jak na migający obraz wtelewizorze i niewiedziałam, która rzeczywistość jest tą właściwą. By dać czas swojemuumysłowi na poskładanie rozsypanychelementów w całość, dokończyłam napoczętą kanapkę. Żułam starannie, połykałam z rozmystem, bysię nie zakrztusić, ipowoli docierało do mnie, że wiadomość przekazana obcym głosem jest tą, na której powinnam się przede wszystkimskupić. Ale minęło jeszcze kilka chwil, nim pojęłam,że młodymężczyzna, któryzostał ranny i walczy o życie w szpitalu, toFilip. Mamo! Miałam wrażenie, żezaczęła się burza. Tysiące jaskrawychpiorunów uderzało w szyby, niektóre wpadały do pokoju i obijały się o mnie. Czekałam, pełna wiary, że któryś wemnie trafii nie będę musiała dzwonićpomamę. Huczało mi w głowie odichuderzeń, gdy wykręcałam numer Heleny iprosiłam mamę. Usłyszałam jej śmiech i pomyślałam, jak dziwnie przeplata sięradość ze smutkiem. W jednej chwili świat leży u twoich stóp,a w następnej sekundzie walicię między oczy Czekałam na mamę, gdy telefonzadzwonił ponownie i jeślimiałam siłę wstać,to tylko dlatego, że pomyślałam, że dzwoniFilip, żeby mnie uspokoić i przeprosićza głupi żart. Podniosłamsłuchawkę,myśląc, że niepotrzebnie zdenerwowałam mamę. Alew słuchawce panowała cisza. Ktośtam był, ale milczał. Niepokójspowodowany telefonem ze szpitala powoli mijał,ustępował miejsca uldze. Nawet jeśli coś poważnego stałosię Filipowi, tojuż wszystko jest pod kontrolą. Leży w szpitalu, a tamsą lekarze, którzy sięnim opiekują. Żyje, a to najważniejsze. I czułamzłość na Filipa, że przez niego, zamiastiść spać, będziemy się wlokły kilkaset kilometrów. I że mama wypiła jakiegoś drinkai nie będzie mogłaprowadzić samochodu, a ja jeszcze nie mam prawa jazdy Postanowiłam, żezarazpo powrociepójdęna kurs. ;- Jak tam pojedziemy? i: Igdzie sądżinsy i sweter, bo przecież nie pojadę w tej sukni. Pogłowie plątały siędrobiazgi, a ja dbałam, by każdy z nichdokładnie przeanalizować. Byle tylko nie myśleć o Filipie. Pociąg porzuciłnas zmęczone i przerażone nadworcu :z brudnego plastiku i kolorowego szkła. Mimo wczesnej pory panował tłok, wszystko szumiało, arozregulowane głośniki^. 'zmuszały do nerwowegotruchtu. Ludzie potrącali nas i spycha\ ' jfi na pobocze, póki nie włączyłyśmy się do ruchu. Dopasowa;:" lam tempo marszu do idącychprzede mną i manewrując mię:; dzy ławkami i bezdomnymi, eskortowałam oszołomioną mamę. Gdzie było wyjście z tego labiryntu? Uznałam, że tłum ma swójf. rozum i wie,dokądzmierza. Pozwoliłam sobie na chwilę wy- ;tchnienia. To nie było nieprzyjemne, zdać się na innych. Przez -moment zapomniałam, po co tu przyjechałyśmy. MamieS"Vszystko byłoobojętne. ^- Gdy skończyły się tunele podziemnych przejść, masa dotądsolidarnarozpadłasię w ciągu paru sekund. Plecy w kratkę idąceprzede mną znikły. Przezmoment podążałam za zielonymi,. potem zachłysnęłam się spalinami wydyszanymi mi prosto /w twarz przez miejski autobus. Oczy zaszły mi łzami, a gdy ponownie wciągnęłam haust powietrza, omal nie zwymiotowałam. śmierdziało smażonącebulą, paloną gumą, starym olejem, zepsutym mięsem, kocimi siuśkami, spoconymi ciałami. Zapachy stawaływ gardle i wywoływały skurcze żołądka. Pociągnęłam mamę, byjak najszybciej wyjśćna otwartą przestrzeń, gdzie traWa rozcieńczy smród i będę miała szansę wciągnąć dopłuc trochę tlenu. . Może to nie zapach mnie oszołomił, ale nerwy. Musiałyśmy ^dostać się doszpitala i ledwo o tym pomyślałam, poczułam. smródśrodków odkażających. ^ Taksówka zjawiła się natychmiast. W niej z kolei cuchnęło potem i papierosami, ale wizja poharatanego Filipa spowodo wała, że problem zapachów, wydobywających się zewsząd i otaczających mnie jak całun, stracił znaczenie. Kierowca był ponury i niezainteresowany cudzymi problemami. Nastawione na cały regulator CB-Radio informowało, że już ktoś następny naniego czeka. Poczułam się jak natręt, a jemu widaćzależało nazłapaniu kolejnego zamówienia, bo nie zważał na przepisy: wyprzedzał z prawej, z lewej, przeskakiwał skrzyżowania na gasnącym pomarańczowym, wbijał się w kolumny sunących jedno zadrugim aut. Powinnamgo chybapoinformować, że mam brataw szpitalu i jak zginiemy, nie będzie miał kto spytaćo stan jegozdrowia. Na szczęście zahamował i okazałosię,że jesteśmy namiejscu. Wielkie miasto sprawiłonamnie wrażenie rozpędzonego pociągu. Mijający nas ludzie z zaciętymi twarzami pasowali dodrażniących zapachów, ciasnoty, odrapanych murów. Wydawalisię innym gatunkiem, bonie widaćbyło po nich przygnębienia, a raczej pełną gotowość doczegoś. Byli jak tabuny drapieżców oczekujących na sygnał doataku. Byłam obca. Skuliłamsię w sobie na myśl, że to wyczują. Byłam zmęczonapodróżą ichciało mi się pić. Byłam zła, żeprzez Filipa musiałam wlec się przezpól Polski, żeby teraz staćna korytarzu i czekać, aż ktoś zechce z nami rozmawiać. W pociągu zauważyłam, że spodnie, któreparęgodzin temu wciągnęłamw pośpiechu na siebie, mają plamęna nogawce. Wreszcie zjawił się lekarz, by oznajmić krótko i bezwzględnie, że pacjent,o którego pytamy, jest w ciężkim stanie. Słowo "pacjent"nie pasowałodo Filipa, informacjęuznałam więc za mało wiarygodną. I co to właściwie znaczy, że jest w ciężkim stanie? Wyobraźniapodsuwała połamane nogi,wybite zęby, podbite oko, ranę naczole. Ale mnie też bolałyżebra i potrzebowałamodrobinywspółczucia. Mamaoddychałaszybko i płytko, jakby płuca miała zatkanebrudem, którego nawdychała się przez drogę. Serce łomotało jejmocno, jakby miało rozsadzićbluzkę i wybuchnąć na tym szpitalnym korytarzu. Jeszcze tego brakowało, żeby teraz dostałazawału. Dotknęłam jej ramienia,by wiedziała, że jestem tutaj,ilęk momentalnie, jak w naczyniach połączonych, przeniósł się 78 mnie. Poczułam krewpulsującą zauchem. Omal nierozsaHa mi głowy Mój brat Filip umiera. , Słowa lekarza przemierzały olbrzymie przestrzenie, przef^zierając sięprzez tunele wypełnione wspomnieniami, złością,'^wyrzutami sumienia, poczuciemwiny, a gdy docierały do celu:i:. -;(4ak ich nie rozumiałam. Między nami nie było wielkiej zażyto. JF^a, ale kiedyśkochaliśmy sięprawdziwie. Rozdzieliła nas jedna Stroika chwila idług wdzięczności, jaki wobec siebiezaciągnęliifitoy. Od czasu do czasu cieszyliśmy sięsobą,ale zachowywaliHfaty dystans, jakby woczekiwaniu na nieszczęście, które na sie. je ściągniemy. ";Lekarz patrzył na mnie ze skupioną uwagą, jakby usiłował. "przypomnieć sobie,czy pacjent, o którym opowiada, jest rzeczywiście tym,o którego pytamy. Mówił do mamy, ale patrzył na mnie. Usiłowałją o czymśprzekonać, aleona uparła się, że. -poczeka, ażFilip odzyska przytomnośći sam jej powie, cogo boli. Ja mimowolnie kierowałam myśli na swoją twarz, by odnaleźć podobieństwo międzysobą a Filipem. Odetchnęłamfulgą, gdy jeznalazłam; mamytakie sameusta. Lekarz miał jużchyba nieraz do czynienia ze zszokowanymi rodzinami, bo wprowadził nasdogabinetu z leżanką i podał mamie środek uspokajający. Po upływie jakiegoś czasu powtórzył swoją kwestię, ale mama nadal nie chciała uwierzyć w to, co usłyszała. Kukła, którą pozwolił nam obejrzeć przez szybę, w niczym! nie przypominała Filipa. Dlatego trwałyśmy w przekonaniu, że to Wszystko pomyłka. Mama chciała koniecznie wiedzieć, co się stało, jak to się stało i skąd wiedzą, że to Filip. Zachowywała się nieracjonalnie, alerozumiałam ją, bo ja też niechciałam. fuwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. ''Lekarz gdzieś zadzwonił, po czym oświadczył, żemamy iść na komendę. - Tam czeka policjant, który wyjaśni okoliczności wypadku. "'- Mama nie zamierzała nigdzie chodzić, lekarz scedował więc na mnie kwestię przekonania jej, żeFilip przez ten czas nigdzie 79 się nie ruszy. Nie dala się przekonać, musiałam iść sama. Niesądziłam,że zechcą ze mną rozmawiać, ale nie miałam wyjścia. Komenda była podrugiejstronieulicy, trafiłambez problemu, a głowa lekarza tkwiła w oknie, póki nie znikłam za masywnymi drzwiami. Byłam wdzięczna temu dobremu człowiekowi za eskortę. Facet z polipamiw nosie wylegitymował mnie ikazał czekaćna kogoś ważniejszego, aważniejszy uznał, że na raziewystarczy mu moja osoba. -Prawdopodobnie był to wypadek, ale trwajączynnościśledczemającewykluczyć innemożliwości -powiedział. - Wypadek? Jaki wypadek? Zdawałam sobie sprawę,że już tomówił, ale nie przyswoiłami musiałam prosić, by powtórzył. Był na tyle miły, że wyjaśniłjeszczeraz,wolno i prostymi słowami: Filip przechodził przeztory i wpadł pod pociąg. Miał szczęście, że przeżył, bo szansębyły niewielkie. Pomyślałam, że widziałam tokiedyś w telewizji, ale Filipwtedy żył, a pod pociąg wpadł jakiś aktor. Prawdę mówiąc, nie przeraziło mniezabardzo to, co mówił. O wiele bardziej niepokoiła możliwość, że jestem winna tego, corobił Filip, a o czym oficer jeszcze nie wie, ale pewnie wkrótcesię dowie. A mówiąc to, comówił, przygotowywał mniedo myśli o więzieniu, w którym spędzę resztę życia. Za to, że nie umiałampowstrzymać brata przed tym, co robił; że nie miałam dośćodwagi, by złapać goza rękę ipowiedzieć:Nie wolno, tak się nierobi; że nie powiedziałam mamie i Ludwikowi, gdy był jeszczeczas. Należała mi się kara i wiedziałam, że spędzęresztę życiaw lochach własnego sumienia. - To niemożliwe - wydusiłam. Oficer, czy ktotobył, wypytywał mnie zobojętnym uporemzawodowego śledczego o fakty z życia mojego brata. Ze wstydemna większość odpowiadałam: Nie wiem. Nie znam. Pytałjeszczeo inne rzeczy, aż zaczęło kiełkować we mnie przekonanie, że to Filip wepchnąłkogoś pod ten pociąg. Zdenerwowałamsię ispytałam, oco Filipjest podejrzany, ale moje pytanienie zrobiło na policjancie wrażenia. Spojrzał obojętnie na mnie, rtem przeniósł udręczony wzrok na druk, który wypełniał,igestemdal do zrozumienia,że tak trzeba. Niemiał do mnie pretensji. Podziękował i spytał, kiedy będzie mógł odbyć taką (ozmowę z mamą. - Będzie pan musiał trochę poczekać, bo mama jest w szoku "uprzedziłam. ' Chyba to rozumiał albo był powolny znatury i nieśpieszyło"mu się. Ostatecznie to tylko jego praca, a wiadomo, praca nie^Idjąc, nie ucieknie. Podobnie jak poszkodowany. Na koniec dałSJu dokumenty Filipa i kartkę do magazynu po odbiórrzeczy,sllktóre mójbratmiał przysobie w chwili wypadku. Miałam dać. znać,gdy mama będzie gotowa do złożenia zeznań, poza tym mamy pozostawaćz nim w kontakcie przez czas trwania'^"śledztwa. Podał mi numertelefonu i kazał dzwonić, gdyby coś. się dział o. ;. - A co miałoby się dziać? - spytałam, bo chciałam być przygotowana na to, coma jeszczenastąpić. ' Wzruszyłramionami. - Coś, co wskaże, że tojednak nie był wypadek! ;; Obiecałam,że powiem owszystkim, comniezdziwi, i zrewanżowałam się informacją, żenajprędzej znajdzie nas w szpi"talu po drugiej stronie ulicy. 'Z zielonego worka wysypało się parę książek i pęk kluczy ; Nie bardzowiedziałam, co ze sobą począć. Nie miałamlchoty od razu wracać do szpitala. Napoczęta kanapka naaurku oficera uświadomiłami, że jestem głodna. Postanowiaon coś zjeść, zanim tamwrócę. Tuż za rogiem znalazłambar. Wzięłamtacę zesterty, zastanawiając się, czy ktośją opłukałl poprzednim użyciu; nawet nie dlatego, że jestem obrzydli", alemusiałamczymś zająć myśli. Przeszłam wzdłuż bufetuOsłaniając przezroczyste osłony, wyjmowałam to,na co mian ochotę. Najbardziej podobały mi się sałatki. Nie chciałol się wracaći pokonywać drogi przez sterty jedzenia jeszcze2-Zapłaciłam za to, co wzięłam, i znalazłam wolny stolik. Musiałam spróbować zrozumieć, co się stało. I ile jest w tym'fcjej winy. 8081. W chwili, gdy zabierałam się do jedzenia, nie wiadomoskąd zjawiła się gruba baba i przysiadła bezceremonialnie domojego stołu. Pociągnęła nosem, aż zafurczało w gardle. Patrzyta na mnie bezczelnie, dając do zrozumienia, że lada moment beknie. Przypomniałam sobie nauki Jakubkowej i tylkodlatego nie wstałam inie przeniosłam się do innego stolika. Oderwałam się od jedzenia i zapatrzyłamna nią. Miała nasobie płaszcz w jodełkę przewiązany sznurkiem, a na nimsweterzapięty na jeden guzik. Tłuste włosy sterczały za uszami jakmiotły Wyglądała jakwariatka. Nie patrzyłana moją tacę tylko na mnie; pomyślałam, że pewnie chce mnie oskarżyć o swójstan. Alegdy pospiesznie przełknęła ślinę, zorientowałam się,że chodzi ojedzenie. Była głodna albo tylko podobało się jejto, co miałam na talerzu. Doświadczenie mówiło jej, że samym widokiem odbierzemi apetyt i po kilku chwilach smarkania i bekania odejdę od stołu,zostawiając dla niej ucztę. W przedziwny sposób przypominała miFilipa. On też nigdynie mówił, że chciałby zjeść moją część czekolady, alepatrzyłtak, by wywołać wemnie poczucie winy. Wystarczyło, żezostawiłambez opieki swójkawałek, a pożerał go bez skrupułów. Tak samo bez związku przyplątała sięjeszcze jednaboleść. Pamiętam, jak długoprosiłam o skórzaną kurtkę. Przez kilka sezonów nosiłamstarą, by dać mamie szansę na odłożenie pieniędzy na tę, o której śniłam. Na tydzień przed zakupem Filipoświadczył, że wszyscy koledzy jadą na zagraniczną wycieczkę, ale cóż, on rozumie, że samotna matkanie ma dość pieniędzy na luksusy. Zgodziłam się, by pojechał za forsę na mojąkurtkę. Przyjął to bezmrugnięcia okiem, bo luksusem w jegomniemaniu byłoby noszenie przeze mnie skórzanej kurtki. Niezasługiwałam na to. Nie było mi Filipa żal. Jeszczenie. Może przez tę kurtkęi setki innychwin, a możedlatego, że tak naprawdę nie wierzyłam, żemumia pod zwojami bandażyto on. Spojrzałam babsztylowiw oczyz uśmiechemi zjadłam, comiałam dozjedzenia. Przestałapociągać nosem. Gapiła się namniecały czas, a w jej wzroku pojawiło najpierw zdziwienie,apotem szacunek, to,czego od dawna nie otrzymałam od wła82 snego brata. Drugiej sałatki nie dałabymradyzjeść, spytałamwięc,czy zechce przyjąć poczęstunek. Zechciała. Wstałam od stołunajedzona i pełna dla siebie uznania. Brudna baba kiwnęła mi głową na do widzenia. Zanim wróciłam do szpitala, zadzwoniłam do Ludwika. Jużwiedział. Wydawał się wstrząśnięty bardziej niż ja. Miał pretensje, że nie powiadomiłyśmygo od razu. Mruknęłam jakieś byleco. Powinien wiedzieć, że był pierwszym, kogo szukałam, alegdy znalazłam,okazało się, że jest zbyt pijany, by zrozumieć,o co mi chodzi. Obiecał, że przyjedzie. Mama nawet nie zapytała, czego chcieli na posterunku. Chyba niepamiętała, gdzie byłam. Lekarz powiedział, że zaserwowali jejśrodek uspokajający iże powinnam ją stąd zabrać. - Nie ma sensu, byściecały dzień tkwiły na korytarzu. Zresztąo dwudziestej zamykamy oddział. Powiedziałam, że niemamy gdzie iść, bo mieszkamy nadrugim końcu Polski. Zmartwił się,a mnie zrobiło się lżej naduszy, gdy zobaczyłam jego zafrasowanąminę. Po półgodziniewrócił i oznajmił, że znalazł wprzyszpitalnym hotelu miejsce, niestety, tylko jedno. Był strapiony, że nie udało mu sięznaleźć również i dla mnie łóżka. Musiałam go uspokoić,żedam sobie radę. Znajdę nocleg w akademiku Filipa. UcieszyłIga. się i kazał przyokazji odnaleźć książeczkęzdrowia i innedoy kumenty brata. ; Na ulicy znowu poczułam się zagubiona. BezżadnejmyśliSkierowałam kroki w stronę naszej dawnej dzielnicy Osiedleanieniło się od czasów, gdy w nimmieszkałam. Niby takie samo szare blokowisko,tyle żewymalowane sprejem, przedszkolezamienione w supermarket, pełno pubów, sklepów, zakładówkosmetycznych. Przysiadłamna połamanej ławce i przyjrzałam się zaśmieconemutrawnikowi. Dalej bieliłsię plac po rozebranym domu,Pamiętam drewniak piętrowy ze stromym dachem i dwoma"yietlikami w szczycie; nadole była piekarnia. a może tylkowlep z pieczywem. Teraz między resztkami cegieł poniewierała 83 się karoseria syrenki, przerdzewiałe rury, skrzynka z potłuczonym szkłem. Miejsce przesiąkniętebyło zapachem spaleniznyi moczu. Dla mnie nadal pachniało krwią. Z trudem skierowałam wzrok dalej, na kamienicę z szerokąbramą wjazdową i balkonem z zieloną balustradą na piętrze. Wyżej już nie mogłamspojrzeć, skurczw karku uniemożliwiłmi uniesienie głowy. Poczułamucisk w żołądku. Co jakiś czasdopada mnie wspomnienietamtejchwili. Szczególnie, gdy wychodzę z bramy na otwartą przestrzeń. To nieprawda, żeczasleczyrany. Conajwyżej znieczula, ale otwierają się, gdytak jakteraz,czas zassiesię i cofnie. Mama tylkoraz spytała, czy pamiętamtamtowydarzenie. Pamiętam osłupienie, jakiemnieogarnęło: że też w ogóle odważyła się spytać. Nie mogłam jej tego zrobić, nie mogłam nawet daćdo zrozumienia,że wiem, o copyta. Uczyniłam wysiłek, że niby staram się z całej siły, ale nicnie utkwiło miw pamięci. Ulżyło jej. Za nicnie przyznałabymsię,że tamta chwila, wspomnienie tamtej chwili nie opuszczamnie nawet na moment. Staram się przetworzyć zapamiętanyobraz wewspomnienie kogoś innego, wpleść w akcje oglądanych filmów, okryć warstwami mijających lat i powoli usunąćz pamięci. Nic z tego. Mamanie powinna się zgodzić, by Filip tuwrócił. Zastanawiałam się, czy nie wejść do Kucharczykowej i nieopowiedzieć,co się stało. Lubiła Filipa i zabierałanas dosiebie,gdy po śmierci taty mama zapominała, że istniejemy. I dzisiaj mogłam liczyć na gorącą herbatę, współczucie, apewnie i nocleg, alejednocześnie przypomniałabym sąsiadom o nas i dałabym pożywkę dozaciekawienia. Zaczęlibysię schodzić, rozpamiętywać,litować, złościć, aż przeszliby do omawiania własnych problemów, by uświadomić mi, że w sumie to życienam się nieźle ułożyło i tak naprawdę zazdroszczą nam, i daliby w końcu do zrozumienia, że oni też potrzebują wsparcia, może w większymstopniu niż ja. Odwróciłam się i odeszłam. Pomaszerowałamw kierunku miasteczka studenckiego. Pamiętałam numer akademika, ale zajęło mi sporo czasu,nimgozlokalizowałam. Byłam tu raz, zaraz na początku studiów Filipa. 84 Przywiozłam mu wałówkę, jak prawdziwa siostra z prowincji, i widziałam jego skrępowanie. Wstydził się i poprosił, żebym więcej nie przyjeżdżała. Adres Wreszcie znalazłam, ale zaczepiani młodziludzie nie umieli', mipowiedzieć, czy Filip nadal tu mieszka. Nie znali nikogo takiego. Portierka nie miała go na liście. Ale od niedawna tu sie-'dziata, nie musiała więc wszystkich znać. Skierowała mniedo. kierowniczki, a ta przeszukałaswoje papiery, włączyła komputer i znalazła informację oFilipie. - Student o takimnazwisku od roku już tu nie mieszka, bo ,z powodu wysokich dochodów akademik mu nie przysługiwał! "; Widząc moją zdziwioną minę, uzupełniłatę lakoniczną wiad4omość wyjaśnieniem, że w poprzednim roku władze miasteczkazmusiły studentów, by pozazaświadczeniem o dochodach; rodziców dostarczylizaświadczenia oswoich podatkachz urzęSdów skarbowych. Towyeliminowało niemal 30 procent ubiegalgpących się omiejsce w akademiku. Filip był wśródnich. "" -Jesteśkrewną? Siostrą? - Pokiwała nade mną głową. -Gdyby matki tutaj bywały, może byłoby inaczej. Ale one nie(Wtrącają się wto, co robiąich dorosłe, mądre przecież dzieciaki. -A co te dzieciaki tu robią? Szkoda gadać! ; Wyglądała na groźną kobietę,alepełną dobrej woli. Musiała[taka być, bopełniła w końcu rolę zastępczej matki dla ponad seki tymczasowychsierot. - Poczekaj, poszukam kogoś, kto udzieli ci jakiejś informacji. Poszła, a ja studiowałam tablicę ogłoszeń:regenerowanie kart telefonicznych, prace semestralne z historii, przestrajanie,nie sim-locki w telefonach komórkowych, gorzała w pokoju', papierosy z importu, łamanie kodów w telefonach komórkowych, usługi fryzjerskie, tanie sztruksy z przemytu. No proszę! Przyszła elita wprawia się w pokonywaniu trudności, jakieJgłolwiek by były. Fascynującą lekturę przerwała kierowniczka. Przyprowadziła piegowatego chłopaka w grubych okularach. .' - Jesteś siostrą Filipa? - upewnił się. "iNie wystarczyło mu skinięcie głową. Poprosił o wylegitymoWanie się. 85 - Filip miał wypadek, jest w szpitalu, nieprzytomny - tłumaczyłam. - W domu mawszystkiedokumenty potrzebne lekarzom! Chłopak kiwat głową, dokładnieprzeglądając mój dowód. Widocznie wszystko było w porządku, bo na karteczce nagryzmolił adres. Na moje podziękowania machnął rękąi odszedł. Gdypóźniej obejrzałam dokładniej dowód Filipa, stwierdziłam, żemiał tam wpisane dokładnie to samo. Zatrzymałam taksówkę,bo byłam już zmęczona. Taksiarzzawiózł mnie do dzielnicy willowej i wysadził na peryferiachprzed bramą pięknegodomu. To był ten adres. Zadzwoniłam,ale niktnieodpowiedział. Miałam pęk kluczy i zaczęłam sprawdzać, czy któryś z nich pasuje. Pasował. Z okna na parterze obserwowała mnie czyjaś twarz. Gdy uporałam się zfurtką, firanka woknie opadła, apochwili uchyliły się drzwi wejściowei pojawiła się w nich twarz starej kobiety. - Kim pani jest? - spytałanieufnie. - Jestem siostrą Filipa - poinformowałam kolejny raz kogośobcego. - Miał wypadek. Leży wszpitalu. Na komendzie dalimi teklucze - tłumaczyłam, a ona patrzyła nieruchomym spojrzeniem. Potem otworzyła szerzej i wpuściła mnie do środka. Podreptała w kierunku uchylonych drzwi, alezatrzymałam ją. - Gdzie jestpokój Filipa? - spytałam. Zrobiła ręką nieokreślony gest, wskazując właściwie wszystko dookoła, więc patrzyłam na nią nierozumiejącym spojrzeniem. Znów wgapiła się we mniei wreszcie powiedziała: - Cały dom jest jego! Ja tusprzątam. Policja była po wypadku istąd wiem, co się stało. Przyszłam posprzątać i poczekać nakogoś z jego krewnych, choć przychodzę tylko we wtorkii czwartki. Zrobię pani herbaty i pójdę już! To byłozbyt wiele jak na jeden dzień. - Dom Filipa? Potwierdziła, alewyczułamoje zadziwienie. Z trudem powstrzymała się od pytań, którechciałaby zadać, alenie śmiałatego zrobić bez mego przyzwolenia. To ja wolałabym pytać, alebyłam zbyt przestraszona, by ubrać w słowa swoje zdumienie. Przestrach był aż nazbyt widoczny na mojej twarzy i to za 86 mkęło jej usta. Ona nic nie wie,tylko tu sprząta. Spytałam, czy mogęprzywieźć mamę, a ona patrzyła na mnie zezdziwieniem. przecież to dom Filipa, więc po co pytam. Niby tak. Jakoś niemogłam przyswoić tegofaktu. Dobrze, że kobieta była na tyle delikatna, by nie narzucać mi swego towarzystwa. Kiedy po kwadransie powiedziała do widzenia i nie oglądając się, zamknęła za sobą drzwi, odetchnęłam z ulgą. Po tym dziwnym dniunie zniosłabym już niczyjego towarzystwa. Zostałam sama,oszołomiona tym wszystkim, co mnie dzisiaj spotkało. Poszukałam kuchni i znalazłam na stole dzbanek świeżo zaparzonej kawy. Stół był z zielonego szkła, a wchromowanych^"Wykończeniach mebli odbijało się seledynoweświatło. Widziałam takie kiedyś naobrazku w drogim czasopiśmie. . Siedziałam w gęstniejącym mroku,nie mając chęci, by zapaalić światło i obejrzeć dom, który był dla mnie ciosem równie wielkim, jak wieść o wypadku. Dom, sprzątaczka. Ciekawe, czego jeszcze dowiem się omoim braciszku? Powinnam być Wstrząśnięta. I byłam. Ale przez smuteki żal przebijało uczucie-strachu, egoistycznego, wrednego strachu. Strachu przed uświa3E'domieniem sobie, jaki jest w tym mój udział. Przed wieczorem wróciłam do szpitala, by sprawdzić, co się dzieje się z mamą, ale ona już spała, oszołomiona środkami""uspokajającymi. Nawetsię ucieszyłam, bo jeszcze nie wymyśliłam, jak poinformowaćją onowym zdziwieniu. Pogapiłam się przez szybę na człowieka, o którym nic nie wiedziałam. Miałam ochotę wejść,potrząsnąć nim mocno, by otworzyłoczyi wyjaśnił, co to wszystko znaczy. Ale nie odważyłam się, a o ósmej pielęgniarka kazała mi się ewakuować. Odeszłam z ulgą. U siebie powłóczyłabym się po ulicach, ale tu byłamobcaJ inie znałam obowiązujących o zmroku reguł, więc wróciłam do"domu, który był własnością Filipa. Po drodze rozmyślałam, co zjem na kolację. Wstydziłam się swoich przyziemnych myśli, ale tarałam skupić na nich, by ta chwila nieważkości trwała jak najdłużej. Wepchnęłam się do autobusu, ale zjełczały smród falującywokół stojącego obok mnie faceta był nie do zniesienia. Przypomniały mi się brudneskarpetki Filipa sprzed paru tygodni. Omal nie zwymiotowałam, gdy wysiadający tłum przycisnąłmnie do brudasa. W ostatniej chwili udało mi się wydostać nazewnątrz. Puściłam pawia za wiatą,obserwowana przez zdegustowaną panią. To nie zaduch przepełnionego autobusu, alenerwy wywróciły mi żołądek na lewą stronę. Powlokłam się dalej pieszo, zastanawiając się, co spaprałamw relacjach zmoim bratem, co spaprałamama, czego mu dostatecznie jasno nie wyklarowała. Czy kiedykolwiek poinformowałago, że niewolnowłazić pod nadjeżdżającepociągi? Anioszukiwaćludzi? A jej w szczególności. Nie mogłam sobie przypomnieć, by zemną poruszała taki temat. Nieusprawiedliwiał jej fakt, że zamknięci w swoich światach nie chcieliśmy rozmawiać. Dlaczego niepowiedziałam mamie o tym, co wiedziałam? Poczułamsię winna. Jeśli on umrze, nigdy niezdołamwyczołgać się spod przygniatającego mnie poczucia winy. Do diabła, Filip, jak mogłeś mi to zrobić? Zaczął padać deszcz. Zimnestrugilały mi się za kołnierz, alenie miałam ochoty szukać schronienia. W skroniach dudniłtępyból. Deszcz spływał mi po twarzy. Mogłampoudawać, że tołzy, bo jakoś nie mogłam naprawdę płakać. Obeszłam dom. Dotykałam drogich mebli, obrazów, którewyglądały na oryginalne,sprzętu, jaki widywałamna stronachreklam w kolorowych magazynach. Uzmysłowiłam sobie, że nigdy nie rozmawiałam z Filipem o tym, co lubi, co jest dla niegoważne, czy wolirock, czy reggae. Ja wolę reggae, aleza skarbyświata nie mogłam sobie przypomnieć,jakiejmuzyki on słuchał. Nie miałam pojęcia, jaki numer butów nosił. Nasze rozmowy dotyczyły posiłków - co zjemy, kto zrobi, kto pozmywa. Najczęściej wformie kłótni. Nie wiem, czy słuchał Mozarta, czypodobała mu się nowa książka Whartona, czyw ogóle ją czytał. Nigdy nie przysztoby mi do głowy spytać, czy woli kilkuosobowy pokój w akademiku od luksusowego apartamentu. Przyjmował to, co mamamogła mu ofiarować. Może chciałby więcej,ale nie skarżył się, że mu mało. 88 Skąd miał pieniądze na taki dom? Skąd to wszystko? Właściwie znałam odpowiedź na te pytania, alenawet wi; dząc to, co widziałam, nie mogłam uwierzyć, że to prawda. [ Echo moich kroków w pustym mieszkaniu potęgowałonaft. pięcie; jakby w każdej chwili mój brat miał stanąć w drzwiach"! i obrażonym głosem spytać, co turobię. Mieszkał tuod rokuE '. lnie pofatygował się, by poinformować nas otym. Alemoże tylS 'iko janico tym nie wiedziałam, a mamaowszem? Wątpię. Okłamywał ją, bo to, żenie powiedział omieszkaniu, było kłamSstwem; nie przemilczeniem, a pospolitym kłamstwem. Zresztą,. trudno mu się dziwić; mama zażądałaby wyjaśnień. Ciekawe, czy przygotował sobie jakieś kłamstwo? Może powiedziałby prawdę? Nie,prawda mogłaby jązabić. Na pewno by skłamał. ;,On częstokłamał. Od pewnego momentu nasze życie oparg te było wyłącznie na kłamstwie. Kiedyśdaliśmy sobieprawo do rozregulowaniagranicy między prawdą a fałszem. On kłamał i ja". kłamałam, booboje nie mieliśmy odwrotu po tym, co się wtedyI stało. Skazaliśmy się na przeinaczanie rzeczywistości inie spra^'wiało nam nawet przykrości wzajemne oszukiwanie. Gdyw głosie Filipa pojawiała się nuta oburzenia, wiedziałam, że zaczynabujać. Między namipanowała pewnego rodzaju ugoda, "on łgał, ja podchodziłam z rezerwą do jego oświadczeń. Nie;inieliśmy do siebie o to pretensji. Nasze przemilczenia stały się. "^Więzią łączącą nasna dobre i złe. Prowadziliśmy swego rodzajug;: grę, która ubarwiała nasze życie. I chroniła to, co mieliśmy do są, Ukrycia. Problem tkwił wtym, że wykluczyliśmyz tegoświata mamę. Z powodu jednejchwili musieliśmy pozostawić ją poza jego gra- nicami. Opróżniłam dzbanek kawy,ale zmęczenie mnie nieopuściło. wW lodówce znalazłam zimnedanie z informacją, że mam je^Wstawić na pięć minut do mikrofalówki. Wykonałam polecenie;. zjadłam. Powinnam położyć się spać, by zakończyć ten koszmarny dzień. Postanowiłam potraktować to mieszkanie jak hotel, który trafił mi się niespodziewanie. Nie było tu nic,co kojarzyłoby mi się z Filipem. Niepotrzebnie włączyłam telewizor,bo rozpoznając twarze, poczułam się jak w domu. Wyłączyłam, bowolałam czuć się obco. A potem zajrzałam do szafkii znalazłamswoją koszulkęz Chę Guevarą. Ogarnęła mnie dzikazłość, bo prosiłam tylerazy, by nie ruszał moich rzeczy. - Filip, ty draniu, coś tynarobił? Rozbeczałamsię nad porozciąganą podkoszulką. Zastanawiałam się,czy nie zadzwonić do Heleny, ale podniesienie słuchawki wydawało mi się zbyt dużym wysiłkiem. Gdyzmagałam się ze sobą,próbując zmusić do jakiegokolwiek działania, usłyszałam dzwonek do furtki. Przez chwilę nasłuchiwałam, gdzie jest domofon, zlokalizowałam go i przez następnąminutę walczyłam z przyciskami, wpychając kilka na chybił trafił z nadzieją, że za którymś razem trafię. Trafiłam. - Jestem sąsiadem pana Filipa. Pożyczyłem od niego wczorajsamochód. Odstawiłem, akluczyki oddam pani, bo jemu niemam jak. Wiem, że pani jest jego siostrą, pani Teresa mówiła,ta, co tu sprząta. Żebyśmy mielibaczenie na panią, żeby niktobcy tu się nie kręcił. Już dość mamy tragedii. Taka spokojnaulica, a tojuż drugi wypadek. W zeszłym miesiącu zginęła Wandzia, żona Filipowego wspólnika. Ateraz on, taki miły, spokojny chłopak. Co za nieszczęście! Chybajakieś fatum. Mam sobiezazłe, że wziąłem samochód. Nieszedłby wtedy pieszo i toprzez tory. Ale mówił,że nigdzie się nie rusza, bo ma ważne zlecenie i będzie je robił w domu. Gośćwyszedł, a ja obracałam wręku samochodowe kluczyki. - Jaki Filipmasamochód? - spytałam, gdy był już zadrzwiami. - Peugeot, ciemnozielony! Otym też nie wiedziałam. Im więcej dowiadywałam się o Filipie, tym większy narastałwe mnie chaos, panika i przerażenie. Coraz bardziej wszystkosię gmatwało,plątało. A ja,krążąc i błądząc, czułam corazwiększe zagubienie. Wszystko, nacopatrzyłam, zdawało się rozmywać, nie miało krawędzi, było bez wyrazu. Gdzieś niedaleko cykał świerszcz. Znalazłam wyjściena taras jeszcze nie całkiem zagospodarowa90 z kamienną posadzkąi kilkoma donicamiiglaków. Nie czułan chłodu; zdziwiłam się, że noc nadeszła tak szybko. w oknach okolicznych domów dopierozapalały się pojedyncze Światła, ale odległa panorama miasta jarzyła się rzędami ulicznych lamp. Nad miastem niebo wydawało się jeszcze szare. "lZnajdowałam się gdzieś nakońcu światai czułam, że jestem' przeraźliwie sama. Wróciłam do mieszkania,ale nie zapaliłam. '."""światła. W ciszy przetykanej brzęczeniem świerszcza musiałam przemyśleć jeszcze raz to, o czym wiedziałam,to, czego siędo. myślałam, i to, co zataiłam sama przed sobą. Później myśli splącząz sięi niebędę wiedziała, czy naprawdę chcęotwierać zako111dowanew mózgu pliki zpamięcią. :.' Oboje byliśmy zbyt nierozumni, by wiedzieć,że kontakt z przestępstwem jest deprawujący zarównodla winowajcy, jak ;-.;i dla osoby, która o nim tylko wie. Świadomość skrywanejSrawdy obciąża sumienie. Przeciążenie każdego zmysłu powoJtluje jego wyniszczenie, a w efekcie chorobę. X""'; Oboje byliśmy chorzy ': Włączyłam telewizor. Przez kwadrans przyglądałamsię szczerej twarzy polityka który po raz trzeci zmieniałpoglądy. tłumaczyłmilionom półgłówków, żeto,co zrobił, było uczci-wym postawieniem sprawy. Nie miał najmniejszych wątpliwości. Pomyślałam, że przez takich jak on ludzie zatracająumieElętność odróżniania dobra od zła i przestają słuchać własnegommienia, a mając wybór, stawiają na to, co przyniesie wymier'gs-us korzyści. Tacy jak ten uczą, że to w porządku. Przyjęłamnaukę i podziękowałam mendzie, zamieniając goczarną plamę. Potem przypomniałam sobie o dokumentach, o które prosiłkarz. Pogrzebałam w szufladachpięknych komód i na półlch szaf z rozsuwanymi drzwiami. Jedna działała na fotokoggyBórkę. Wystarczyło wysunąć rękę w jej kierunku,a sama się:33Mwierała. Ale bajer. Wszędzie było sterylnie czysto. W jednejSgjg'? szuflad znalazłam wszystko, co było potrzebne. Kilka było zamkniętych. Wyjęłam z torby pęk kluczy otrzymanych od policjanta. Pasowały. W najniższej leżałakserokopia dokumentu. chnący grzybem oryginał miałamkilka tygodni temu w rę91 ku Przez jakiś czas był w skrytce. Zniknął,gdy Filip wyjechał. A przedwczoraj leża} na biurku Ludwika. Ajeszcze wcześniej był czystą kartką, jedną z wielu ze starejryzy znalezionej na strychu. W głębi szuflady leżały kserokopie dokumentu w różnychfazach jegorozwoju. Zwinęłam je w rulon. Nie wiedziałam, comogłabym z nimizrobić. Spałam zaledwie trzy godziny i obudziłam sięgwałtownie,jak na rozkaz. Spojrzałam na fosforyzującąw ciemności tarczęzegara. Druga. Głęboka noc. Obudziłam sięnagle, całkiemprzytomna. Po umyciuzębów mogłabym iść do szkoły,ale przypomniałam sobie, gdzie jestem i dlaczego tu jestem, i poczułam,jak koszula lepi mi się do pleców. W dodatku zapach, którymnieprześladował od paru dni, powrócił. Wolałabymprzytulićsię do kogoś, kto mnie kocha,ale nie mogłam sobie nikogo takiego przypomnieć. No, chyba że czasami mama. Aleteraz była dalekoi istniał dla niej tylko Filip. Między drzewami świecił księżyc, ogromny jak balia wiszącaw korytarzu u Jakubkowej. Baliakiedyś spadła, bonieuważniemachnęłam ręką. Zamierzałamzamknąć okno, żeby i księżycnie spadł,ale musiałabym się ruszyć, a wtedy potrąciłabym gona pewno. Wolałam leżeć nieruchomo. Wróciłam do snu, bopewnie tamtkwiło źródłonagłego przebudzenia. Towarzyszyłmi Filip, był moim mężemalbo ojcem. Miał jakieś pretensje. Machał rękami, a ja usiłowałamgo uspokoić, by nie zrzuciłksiężyca. - Do diabła, Filip! Kiedyś obiecywałeś, że się ze mną ożenisz! Pamiętasz? Nawet, gdy się zorientowałam,że to niemożliwe, ciągle było mi przyjemnie, bo przecież w tamtym momenciebyłeś szczery! Kochałeś mnie! Dlaczegoprzestałeś? Wstałam, odsunęłam żaluzje i wyjrzałam przez okno. Latarnie oświetlały opustoszałą ulicę. Ktoś szedł i kopał puszkę popiwie. Drażniący łoskot sprawiałpijakowi frajdę. Odczekałam,aż się oddali. Wróciłam do łóżka przepełniona goryczą. Myślałam, czy niezadzwonić doszpitala, ale doszłam downiosku,że to głupi po92 inysł. Sygnałem telefonu obudzę pół oddziału,a pielęgniarki będą jutropatrzeć na mnie z dezaprobatą. Gdyby coś się stało, dowiem się rano. Jeszcze przez chwilę walczyłam zogarniającą mnie sennością, obserwowałam kropledeszczu spływające monotonnie poszybie. Pokój wypełniało ciężkie od wilgoci powietrze. Meblekładły na podłodze wrogie cienie. Poprosiłam Boga, by spróbował wszystko wyprostować. W chwilach, gdy w niego wierzę,wyobrażam go sobie jako cudotwórcę. Jeśli rzadko zwracam sięz prośbami, to tylko z obawy, że za wszystko będę musiała zapłacić. Również Bogu. Boję się rachunku, jaki może mi kiedyśtam wystawić. Z trudem przypominałam sobie,że istnieje inny świat, zdalaodtego luksusowego mieszkania w wielkimmieście. Ze istniejąludzie, których znam, lubię i niemuszę się obawiać, że wywiną ; mi taki numer. Miałam nadzieję, że wkrótce Filip wyzdrowieje, ;, wrócimy do siebiei życie potoczy się leniwie dalej po właści" wych torach. Nie mogłam się już doczekać. ^ I wtedy zadzwoniłtelefon. Było kwadrans po drugiej. Nikt'. się nie odezwał, ale tam był. ,3S: Rano, nim zwlokłam się z łóżka, stoczyłam ze sobą ciężki bój. yMusialam przyznać, że Filip zna sięna rzeczy - łóżko było fanta ttyczne. Na wpół ślepa wyjrzałam przez okno, by zobaczyć, jaka"Sykuje się pogoda. Byłam przekonana, że paskudna. Ale znowupokazałosię, że jestem w błędzie. Niebo było błękitne, a powietrze:"fraejrzyste. Zapowiadałsię ładny dzień. Niewiele mogło to zmie""BSĆ w mojej sytuacji, ale odetchnęłam swobodniej. Nie miałam^dnych rzeczy na zmianę. Gniłam w tym, w czym przyjechałam. Przeraziła mnie perspektywa poinformowania mamy o tym,^sgo siędowiedziałam. 93 Mama tkwiła przy łóżku Filipa, a gdy podeszłam, popatrzyła na mnie jak na kogoś obcego. Pomyślałam, że już wie. Byłprzy niej Ludwik. Przez długą chwilę manewrowałtak, by niespojrzeć na mnie,a gdy wreszcie był gotów, zobaczyłam obce,drewniane oczy. - Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro - mówił razza razem. Zupełnie jakby poczuwa}się dowiny. Widać było po nim zdenerwowanie. Jegoniepokójdrażniłmnie. Czułabym się znacznie lepiej, gdybym wiedziała, że niemiałz tym, co robił Filip, nic wspólnego. Że drogamiędzy naszymstrychema jego biurkiem wiodła nie wprost, przez podwórka, ale w przeciwną stronę, dookoła kuli ziemskiej. Czywiedział? To było moje pytanie i chciałabym poznać na nie odpowiedź. Ale nieterazi nie przymamie. Kiedyś mu je zadam. Na razie wolałam wierzyć, że gdy dojdzie do tej rozmowy, przekona mnie, iż to nie my, ale jacyś źli ludzie są odpowiedzialni zapostępowanie Filipa. Posiedział z nami trochę,a potempowiedział,że musi wracać, bo ma ważne posiedzenie. W porządku. Damy sobie radę. Ale gdy jużodszedł i zostawił po sobie smugę niepokoju, pomyślałam o czymś innym. Czy przykrość, o której mówił, dotyczyła Filipa, czy raczej jego własnej sytuacji, spowodowanej stanem Filipa? Mamawyglądała staro. Popadła w stan drętwegowyczekiwania. Umościła sobiekąt przy łóżku i zamierzała tam zostaćna resztę życia. "Co ja mupowiem, gdy odzyska przytomność" - takie miałazmartwienie. Wierzyła, że wystarczy poczekać, a Filip spojrzy przytomnie i spyta, co się dzieje. Nie byłaprzerażona czekaniem, aletym, co mu odpowie, gdy zacznie wypytywaćo brakujące części samego siebie. Cokolwiek się stało, winę już wzięła na siebie. W pewnej chwili owładnęło mną obrzydliwe poczucie satysfakcji, boprzecież spodziewałamsię takiego finału, przewidywałam go, przeczuwałam. Zawsze zachowywał się, jakbybyłnieśmiertelny. Kilka razy widziałam, jak wskakiwał do ruszajł94 cego pociągu. Śmiał się, gdy mówiłam, że to się kiedyś źle skończy. Nie chciałmniesłuchać. Właściwie zasłużył na to, co gospotkało. Mój Boże, co ja wygaduję, nikt nie zasługuje na taki los,a szczególnie Filip. Nastrój wczorajszej paniki ustąpił, stawiając mnie przed wyborem, co powiedzieć mamie. Czy w ogóle mówić o domu i samochodzie, czy raczej skorzystać z faktu, że w szoku i tak niewieledo niej dotrze, i dać chwilowo spokój? Wiedziałam,żesiedząc przy tej kukle, zadajesobie wiele pytań. Czy jest za toodpowiedzialna? Sprawiłaby mi ulgę, gdyby potrafiła sama siebie przekonać, że jako matka zrobiła wszystko, co do niej nalega? żało, i wyposażyła syna wodpowiednibagażmatczynych nauk;;ęi ostrzeżeń. Nie chciałam, by do tych oczywistych pytań zaczęsjpa dokładać nowe, na przykład skąd miał takie duże pieniądze? sSfcDoszłaby pewnie do wniosku, że nie zdołała nauczyć go niczelago,co w powszechnym rozumieniu uważane jest za dobreAa uczciwe. Robiła przecież, co mogła, choć równocześnie wpaja. ła mu przekonanie, że świat został stworzonyz myślą głównie"Ro nim. Chciała, żeby przez życie szedł odważnie. Chyba trochęiillprzesadzita. Patrzyłam na jej przygarbioną postać i odbierałam jak fragjiiHi^Pt widzianego dawno temu filmu. Nie mogłam sobie przypoggpmieć, co tobył za film. Na pewno występowała tam zrozpaIgiezona matka, a grata ją. zaraz, ta, no. Boże, na pewno sobieISprzypomnę. ' Pielęgniarka dotknęła ramienia mamy. -Proszę wyjść na korytarz, bo zaraz będzie obchód! Wyprowadziłamją i posadziłam na fotelu podoknem. Wi^4a stąd było przyszpitalny park. Świeciło słońce, a ludzie^^ szlafrokach spacerowali postarannie utrzymanych alejkach. ""-łilip już nigdy tak nie pospaceruje. Mama pomyślała chyba^tym samym, bo wstrząsnął nią dreszcz i zaczęła płakać. Gładziłam ją po głowie,nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, ulżyć jej cierpieniu. Wszystko, co miałam jej do przekazania,"""'"'"'lato to cierpienie tylko zwielokrotnić. Mogłam jedynie od 95. sunąć w czasie przekazanie kolejnych złych wieści i jeszcze najakiś czas pozostawić jaw nieświadomości. A czymama wobec mnie postępuje w sposób wtaściwy? Niewiem. Jedyne, czego wymaga, to pracowitość iuczciwość. Obiecechy stawiają mnie na przegranej pozycji w dzisiejszym świecie. Zęby przetrwać, muszę dostosować się do obowiązującychreguł. A główna regułajest taka, by uczciwością i prawdomównością wypchać sobie buty. Będzie iwygodniej, i bezpieczniej. Gdy opowiedziałam jejktóregoś wieczoru o rozróbie Olkaw klubie i pretensjach dyrektora,orzekła, że powinnam byławstać i powiedzieć prawdę. Szalona. Nie wie, na jakim świecieżyje. Olek by mnie zabił, a w szkole nikt niekiwnąłby palcem,by mnie ratować. Nawet gdybymto jakoś przeżyła,do końcażycia chodziłabym zetykietą donosiciela. Mama chyba zdaje sobie sprawę, żekłamię, gdyjest to dlamnie wygodne. Dlatego nie do końca mi ufa. Chociażwątpię,czy umiałaby napalcach jednej ręki wskazać przypadki, gdyświadomie zawiodłam jejzaufanie. Tak naprawdę rzadko towzględem niej robię. Jużdawno wyczerpałam limit. Więcej sama bym nie zniosła. Pierwszy razskłamałam, gdy udałam, że nie zrozumiałam,co się stało. Latawiec furkotał na antenie, ja trzymałam w rękuksiążkę, aFilip stał w otwartych drzwiachi wpatrywał się wemnie z wyrzutem. Czekałam, kiedy samazacznę krzyczeć albokiedy usłyszę krzyk Filipa, aleoboje staliśmy nieruchomo, wpatrzeni w siebie, przerażeni niesamowitością chwili. Wydawało mi się,że jeśli nie zrobię nic, nie zejdę na dół, bypowiedzieć o tymmamie, gdy będę się starała ze wszystkichsił,by nie drgnąć, to nic więcej się nie stanie, bo nie nastąpi już żadna inna chwila. I tak się stało. Tkwięw niej dotądjak przedpotopowamuchauwięziona w grudcebursztynu. To, żeprzemijają kolejne lata, chodzę, jem, uczęsię, rozmawiam, robię zakupy,wcalenie oznacza, że światruszył naprzód. To,czym teraz żyję,dzieje się w równoległymświecie. Świecie, w którym biegnę i niemogę się zatrzymać. Zaczęłambiec w chwili, gdystołek sięprzewrócił, i biegnę nadal,byle dalej od oczu Filipa, od nieświa- 96 domości niczego mamy Całe moje równoległe życie jest udawaniem, że tamto sięniezdarzyło. ,;}Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że po pierwszym kłamstwie lmuszą nastąpić kolejne, bo to jedyny sposób, by zamaskować ^fioprzednie. I nie można już przestać. Nigdy. Zamknęłamoczy, by skoncentrować myśli na tym, co powinnamteraz robić. Myśli zamienionena obrazy stawałysię realne, łatWoJE było przeobrazić w konkretne sytuacje, słowa, gesty. Musiiałam stworzyć sobie serię obrazów i ułożyć kolejno, jak] rysunki w komiksie. Zwykle mi się to udawało, ale nie tym razem. - Zdecydowałamsię na półprawdę. .- Przyniosłam dokumenty Filipa, o które prosiłlekarz. 22? Położyłam jejto na kolanach. Tam było wszystko, wystarczy, że zajrzy. Otworzyła chciwie dowód i utknęła na zdjęciu. Może już nie pamiętała, co jest podbandażami. :.Przesiedziałam w szpitalu cały dzień. Zegar wskazywał siódBą, gdy wyszłam. Na dworze już szarzało,jakby dzień był tutaj krótszy niż w naszym miasteczku. Może to wina chmur albo cieni rzucanych przez równoległe rzędy kamienic. Pogoda draż niła swym niezdecydowaniem - ani słońca, ani deszczu,takie ni to ni sio. Wilgotność powietrza powodowała, żewszystko się jakoś do siebie nawzajem przybliżyło i miałam wrażenie, jakbym tkwiła w zakorkowanej butelce. Szara, zmierzwiona korokasztanowca rosnącego na skwerku przed szpitalem poruszała sięjak w zwolnionym tempie. Pozbawione liści gałęzie kiały paluchami, ostrzegając lubgrożąc. Nie chciałomi sięwracać do domu Filipa, bo wielkie puste przestrzenie budziły we mnie panikę, poszłam więc na spacerleznane, porozglądać się po nowym terytorium,nauczyćsię rozpoznawać po zapachu. Ulicę, przyktórej stał szpital, już znałam. Skręciłam w boczną wędrowałam wzdłuż wymalowanych sprejem murów, mijając grupki kobiet, które zatrzymałysięna pogawędkę z sąsiadkami. Nie miaływidocznie zwyczaju zapraszać się na ławeczkęogrodu, tylko stały na chodniku,zmuszając przechodniów 97 do zejścia na jezdnię. Młodzi mężczyźni w dresach i bejsbolówkach nasuniętych na czoło stali w bramach i spoglądali na mnieimpertynencko. Ze znawstwem oceniali zawartość kieszeni itorby, którąz całej siły ściskałam pod pachą. Może byłam niesprawiedliwa i myliłam sięco do ich intencji, może gapili się na mniedlatego, że im się podobałam. Żadenz nichnie miał u mnie szans. Nie przyspieszyłam kroku, ale z ulgą przyjęłamwidok przejeżdżającego tramwaju wgłębi tej śmierdzącej kiszoną kapustą ulicy. Identyczny zapach pamiętam z dzieciństwa. Gdybym zamknęłaoczy i wciągnęła głęboko powietrze,wróciłabym w tamten niezbytprzecież odległy czas. Ale nie chciałam. Niezamknęłam oczu. I oddychałam płytko,byszybko zapomnieć. I wymazać zpamięciobraz śmiejącego się taty, zbiegającego poschodach,bo przyszłamama. - Co tam, siostra, coś nie tak? - spytałpociemniały na gębiemłodzian. Wgłosie słychać było zatroskanie, ale nie umiałamuwierzyćw szczerość. Siostra. Tylko jeden człowiekmoże takdo mnie mówić. - Nie,wszystko dobrze! - Uśmiechnęłam się uprzejmie dodresiarza, by nie poczuł się urażony, bomiał rację. Wszystko było nie tak. W domu Filipa ślady mojej bytności zostałyusunięte, pokójwysprzątany,umywalka umyta, sweter starannie złożony. Gospodyni czekała na mnie z kolacją. W zamian musiałamopowiedzieć jej o stanie zdrowia Filipa. Miała łzy w oczach, na coja do tejpory się nie zdobyłam. - Takiładny i grzeczny chłopak. I pod pociąg. Zwykle samochodem jeździł. Po co szedł na skróty. Zamyślony pewniebył. Ostatnio miał dużo zmartwień. Rozpaczał po śmierciWandzi bardziej niż jej mąż. Bo to z niego był bardziejmąż niżz tamtego. Też wwypadku zginęła, zaledwie miesiąc temu. I teraz on. Zabrałago dosiebie. - chlipała. Miała ochotę poopowiadać o tajemnicach Filipa, a ja tymrazem miałam ochotę ich wysłuchać. Dopasowałyśmy swojepotrzeby. Powiedziałam o tej, którą pamiętałam z galerii. 98 gOkazato się,żenie oniej opowiadała. Tamta nie żyje, parę ty^-^gódni temubył jej pogrzeb. Poszukałamiędzyksiążkami i wy" ciągnęłazdjęcie. Rzeczywiście, nie ta. Choć tę twarzteż gdzieś " widziałam. ? . - Samochód się zapalił. Nie zdążyła uciec, wybuchłzbiornik z, paliwem. Nawet nie poczuła,co się stało! ; Słowa gospodyniobijały mi się między uszami, gdy przed oczami znów miałam twarz, którąjakiś turysta uwiecznił swoją amatorską kamerą na sekundę przed wybuchem. Filmując swoją rodzinę, objął wtledziewczynę w samochodzie,jej twarz za "szybą i wybuch. ;,' Widziałam to,widziałam jej oczy, gdy to się działo. Wszyscy 'widzieli. To dlatego Filip wtedy taknagle wyjechał. -Nie wiadomo, dlaczego samochód się zapalił. Policja niczego nieustaliła. Jejmąż robił jakieś podejrzane interesyi być może wybuch samochodu miał z tym jakiś związek. A może zapalił sięzwyczajnie,bo zrobiło się jakieś spięcie? Kto towie. '""'Gdybym przymknęła oczy, mogłabym sądzić, że to Jakubkoi opowiada przegapione odcinki serialu brazylijskiego. ;- - Filipwplątał sięw ich małżeństwo, właściwie je rozbił. '.Sprawa rozwodowa miała się odbyć w przyszłym miesiącu. Za';:sŁfa^ potem planowali ślub, ale ona zginęła. powoli dowiadywałam się od gospodyni wszystkiego, czegofsyae wiedziałam o swoim bracie. Wszystkowiedząca kobieta. Ma"";tta w jej ramionach będzie bezpieczna, otrzyma odpowiedzi napytania, które zada. Byłoby dobrze,gdyby samazajrzała do dowodu i przyjechała tu pocoś. Wszystko wyjaśniłoby się bez mo-"-;o udziału. Przypomniałam sobie, jak jej dzisiaj nakłamałam. To, że nieEywioztamjej tutaj i nie pokazałam domu, było kłamstwem. 'iedziałam, że w taki właśniesposóbto potraktuje. Czułam sięirszywie. Ciekawe, jak Filip się czuł, gdy okłamywał nas przezgyrtatnie lata. Jeśli chociaż w połowie tak jak ja, to gotowa by3jAni mu wybaczyć. Zresztą, nie wiem. Gdy gospodyniwyszła i zostałam sama,otworzyłamdrzwitaras i wystawiłam tam fotel. Promienie słońca przesączały 99. się przez gałęzie. Patrzytam, jak dzieciaki puszczają latawiec. Wiatr był za słaby i nie chciał unieść nieforemnej konstrukcji. Przypomniałam sobie tegozrobionego przez tatę i Filipa. Wystarczył byle podmuch, by unosił się ponaddrzewa. Nawet japotrafiłam go puszczać. Potemzaczepił się o antenę na dachu. I taki był koniec naszej rodzinnej historii. Myśl o tamtej chwilipojawiła się i przykleiła do wewnętrznej strony czaszki jak guz. Całymi latami tkwiła zatopiona w głębinach szarejbrei i byłampewna, że utopiła się na dobre. Niepotrzebnabyła mii teraz. Przestraszyłam się i wdeptałamjąz powrotemw głąb siebie. Weszłam do mieszkania i zamknęłamza sobą drzwi, by niesłyszeć krzyków dzieci. Nagle zdałam sobie sprawę z nieobecnościFilipa. Przezostatnie lata rzadko się widywaliśmy, ale nigdy nie czułam takiej pustki. Wtedy jednak istniał, gdzieś daleko, ale mogłam gosobie wyobrazić o każdej porze,co robi i jak wygląda. Nawetnie myślałam o nim dużo, tylko w krótkich chwilach, gdy miałammu coś za złe. Właściwie wszystko miałam mu za złe. Nietęskniłam za nim. A teraz. Poczułam żal, bolesny ucisk krtanii szczęk, gdy zacisnęłam je zbyt mocno,by nie płakać. Nie pomogło. Zaczęłam ryczeć jak zwierzę, bez opamiętania. Skąd mogłam wiedzieć, że długwobec kogoś niesie ze sobązobowiązania, a one wpływają na decyzje podejmowane późniejw życiu. Decyzje podszyte kłamstwem powodują, żepostępujemy niezgodnie z własnym sumieniem. Dlaczegood razu nie powiedziałam o wszystkim mamie? Jeszcze raz przeszukałam szuflady i szafki. Pusto. Filip zawsze pozbywał się niepotrzebnych rzeczy. Ale wksiążce, którąwzięłam do czytania, znalazłam kolejne zdjęcie dziewczynyz samochodu. Stał obok niej i patrzył tym spojrzeniem, któredawało mi kiedyś tyle radości. Tutaj byłmężczyzną. Nie takimjak na fotografiachmamy i nie takim jak na moich. Byłdokładnietaki, jakiego zapamiętałamz pradawnych czasów,sprzed śmierci taty. Patrzył na nią. Ja teżpatrzyłam, a przed oczami rozgrywałasię scena, którą tyle razy widziałam w telewizji. Trzask, wybuch, zaćmienie. Nic nie poczuła. Akurat. Przyjemnie jest wierzyć, że telewizyjna śmierć nie boli. Bo taka miła, piękna kobieta z pew- nością musiałazasnąć o sekundę wcześniej, nim kawałki dartej"'. 'blachy wbiły się w jej szyję,piersi, oczy, wypaliły i wyszarpały tunele w drodze do serca, mózgu, głównej aorty. Gdy ogień wypalał kawałki mięsa, ona już płynęładonieba, niesiona za ręce między dwomaaniołami. I nic nie czuła, poza łaskotkami anielskichskrzydeł. Kto tak myśli, jest idiotą. Obie ręce jej urwało, niBy jakiekolwiek cholerne anioły miały szansę po nią przylecieć. I pewnie wcale tak od razu nie umarłai czuła ból rozdzieranego ciała, zastanawiając się, kto idlaczego jej tozrobił. pil okaleczona leżała jeszczedługie minuty, konała, zdając sobie sprawę, że ztętnicy wylewa się krew, a ona nawet gdyby chciała, nie mogła jej zatamować, bo obie ręce leżały za daleko. A oczy;pozbawione powiek wpatrywały się w niebo w oczekiwaniu na spóźnione anioły. Nawet jeśli trwało to chwilę, to i tak zbyt długą, by ktoś ośmieliłsię powiedzieć, że umarła, nie wiedząc nawet gdzie. ' Współczułam Filipowi. On musiał o tym myśleć bez przerwy. Żałuję, że nie zdążyłam poznać tej dziewczyny. Uświadomiłam sobiez bólem, żeo Filipie z miasta nie wiedziałam zupełnie. Obcy człowiek. Od czasu do czasuodwiedzał nas po to, by zaraz wyjechać i pozostawić po sobie niesmak. Nie byłyśmy dlaniego nikim ważnym;nikim takim,do kogo idzie się po pociechę w nieszczęściu. Jakie to smutne. Ciągle był nieprzytomny. Lekarz radził czekać, rozmawiać, przy nim,ale nie spodziewać się cudów. Mama potraktowała radędosłownie. Opowiadała obandażowanej kukle wszystko, co" przychodziło jej na myśl. Gdy brakowało tematów, opowiastka o naszym dzieciństwie, o miłych chwilach z jego dzieciństwa. Słuchałam zdziwiona, boja zapamiętałam je inaczej. ; - Pamiętasz, jak pojechaliśmy do wesołego miasteczka i spadłaś z karuzeli? A Filip zeskoczyłi wyciągnął cię spod rozhuśtanych krzesełek, nimtata zdołał zatrzymać mechanizm? -zwracała się niby domnie. 100 101. Oczywiście, że pamiętam. Rozpędzonakaruzela wirowała,a Filip złapał mnie za nogę i pociągnął z całej siły. Spadlam,a on się przestraszył, że przesadził z wygłupami,i dlatego pierwszyruszył na pomoc. Zanim mnie wyciągnął, zagroził, że jak gowydam, to i on mnie wyda. - Nie pamiętam! - powiedziałam. Obawiam się, że Filip mógł wspominać techwile jeszczeinaczej. Niemalczekałam, że się skrzywi i odwróci do ściany alboprzedstawi swoją wersję, ale pozostał niewzruszony. Wolałamwyobrażać sobie, że jest przytomny isłyszy wszystko, ale nieodzywa się, obrażony, że wtrącamy się w jego sprawy. Dawniej,gdy jeszcze mieszkał z nami, pefaie arogancji milczeniebyłoformą demonstracji, gdy coś mu nie pasowało. Obie z mamąpotrafiłyśmy radzićsobie z jego milczeniem. Każda inaczej. Jago po prostu ignorowałam. Siadałam tak, by go nie widzieć,i miny, jakie robit, trafiały w próżnię. Teraz siedziałam z boku,aby w razie gdyby obserwował nasz jakiejś innej perspektywy, nie miał wątpliwości, że opowieśćmamy jest jedynie jej interpretacją tego, co naprawdę się zdarzyło. W niewielkiej niszy pod oknemstało kilka niewygodnych foteli dla takichjak my, którym wydawało się, że swąobecnościąpomogąnieprzytomnymkrewnym. Skuliłam sięi próbowałam,tak jak mama, wyłączyć się spod działania czasu,ale po kilkugodzinach zdrętwiałam. Czułam pragnienie i musiałamkoniecznieznaleźć łazienkę. Powiedziałam mamie,że dłużej niewytrzymam. Była prawie nieobecna. Nawet mówiąc do mnie,patrzyła mi przez ramię,by nie stracić z oczuFilipa. Trwaław tym oddaleniu ode mnie samotna. Nie umiałamjej pomóc,ale w tejsamotności wydawała się taka dzielna, że aż było miwstyd swojej bezduszności. Siedziała przynim i powtarzała słowa, które w tejsytuacji wydawały siębezsensu: - To nic, synku, wszystko będzie dobrze, to nic, wszystkowporządku,to nic, synku. Usiłowaławmówić sobie, żeto tylko chwilowa przykrość,która minie, takjak wszystkie guzy, poobijane kolana, rozcięte 102 ^wargi, podrapane łokcie. One przecież znikały, nie pozostawiając śladu. Aleon nie miał połowysiebie. To nic, synku,nie -- martwsię. Mówiła te głupstwa i spoglądała na niego spłoszo:;;aa, jakby w obawie, że ją usłyszy i potraktujejak idiotkę. AleAnie mogła przestać: -: - Tonic, synku, wszystko będziedobrze. Niemogłam tego znieść. Wyszłam nazewnątrz. Kupiłamsok""jabłkowy, usiadłam na ławce w przyszpitalnym ogródku i pijąc wprost z kartonu, przyglądałam się ludziom. Oni też bez skrę^powania wpatrywali sięw innych. Może szukali pociechy w nieszczęściachwymalowanych na obcych twarzach. Mieli poharatanych krewnych albo w sobie nosili zalążki śmierci. Stąpali po^krawędziach, docieralidojakiegoś kresu, skąd mogli już tylko^wypatrywaćcudu. Patrzyli z nadzieją: może jestem posłańcem. i przybywamz dobrą nowiną. Ich spojrzenia przenikały na - wskroś i w ułamku sekundy odgadywały moją nieprzydatność, bo miałam tylko sok jabłkowy i zero współczucia dla nich. PoStarałams skierować się na inny obiekt obserwacji, ale nie. WlepioaBEne we mnie gały odczytywały kod DNA i wymazane z pamięci Igwiny. Może wiedzieli, kim jestem i co zrobiłam? -.i- Jakie mieli prawomnie osądzać? I po czym poznali, że popełniłam błąd i nie mam pojęcia, jak naprawić? Zakipiała we mnie złość, podniosłamgłowę i wlepiłam wzrok w obserwującąmnie parę. Zajęci byli rozmową. Inni czy taligazety albo po prostu gapili się przedsiebie. Wcale nie byli' zainteresowani. Rety,jeśli nie zajmęsię czymś, zwariuję. po chwili wrażenie nachalnej obserwacji powróciło. Skoncentrowałamsię i zlokalizowałam obserwatora. Dziewczyna odczekała chwilę i znowu zaczęła zerkać na mnie ukradkiem. Nasze spojrzenia się spotkały, aletym razem nie odwróciła głowy. ^pewnie potrzebowała towarzystwa i wybrałamnie. Może niemiała z kim pogadać o pogodzie albo o swoich kłopotach. Skądśją znałam. Skinęła głową, aja się przestraszyłam. Usiłowałam pospiesznie wydobyć z pamięci tę twarz. Jednak potrzebowałam dłuższej chwili,by przejrzeć zachowane tam obra- 103 zy. I nagle poznałam ją. Dziewczynaw obcisłym podkoszulku,widziałam ją w galerii, a potem przed dworcem. Ostrzegła, żecoś siędzieje z Filipem. Poznałam ją, aleprzestrachnie minął. Udałam, że wciąż grzebię w pamięci, by dać sobieczas do namysłu. Przejechałam wzrokiem po oknach i po chwili spojrzałamw nadziei,że jużznalazła sobie inne zajęcie, ale moje oczyzetknęły się z jej oczami. Uśmiechnęła się lekko, wiedząc,żejąrozpoznałam, ale ja nadal się wahałam. Ten moment niezdecydowania wprawił mnie w zażenowanie. Jużsama nie wiedziałam, jak się zachować. Przeczekała ze spokojem mojąlustrację, a gdy kiwnęłam ręką, zapraszając na swoją ławkę, skorzystałaskwapliwie. Tym razem miała pod bluzką biustonoszi przez to byłataka zwykła, żeniedostrzegalna. W jej zachowaniu najbardziej rzucała się w oczyniepewność. Oddychała z trudem, jakby przebyła nie wiem jakdługi dystans, gdy tymczasem między ławkami nie było więcej niżkilka metrów. I tym razem, tak jak wówczas, powiedziała, comiała do powiedzeniaod razu, ledwie dotknęła tyłkiem ławki. - Miałam nadzieję, żegdzieś tutaj cię spotkam. Jestem koleżanką Filipa i mam coś, zczym nie wiem,co zrobić. Nie chcę tego trzymać usiebie. To ma dużą wartość; Filip, gdy niechciałczegoś trzymać w domu, wysyłał topocztą do mnie. Lepiejgdzieś dobrzeto schowaj i poczekaj, aż Filip wyzdrowieje. Wtedy sam zdecyduje, co z tymzrobić. Mówiła, jakby wstydziła się brzmienia swego głosu albo tego, co miała do powiedzenia. Jej krtań była ściśnięta ipowietrze tkwiłow płucach, bo niemiało którędy wyjść. Mówiłaprzez nos, a głos brzmiał, jakby wydobywał sięz pustej beczki. Fakt, że sięprzemogła i wydusiła tych kilka zdań,miał świadczyć o jej odwadze. Nie wzbudziła mojegozaufania. Odeszła, nim zdążyłam spytać, jak ma na imię. Była mamiezorientowana w sytuacji Filipa. Stanciężki, czyli jegownętrzebyłomiazgą posegregowaną jako tako przez lekarzy. Sporaczęść mojegobrata spłonęła już w przyszpitalnym piecu, bochyba nie wyrzucili tego, co pozbierali, na śmietnik. A ta tutajmówi o wyzdrowieniu. Otworzyłam kopertę i znalazłam w niejpożółkłą kartę,akt darowizny kawałka ziemi. Kolejny z serii 104 ikumentów,przez któreFilip przetrząsał archiwa. Dla nichniedbał studia. Onedały mu niespodziewanie duże pieniądze. ] 'Osę przyniosły tragedię. ;: Powąchałam. Śmierdział myszami. Może tył prawdziwy? ji. yfieprzekonana, przeciągnęłam palcami po literach, pełna obaaB;wy, że się rozmażą. III,:',. Pamiętam naszą rozmowę sprzed pół roku, gdynie mnieiBS. iinawet, ale samemu sobie opowiadał o swej fascynacji. Mówił,lipiew archiwach leżą kartkipożółkłego ze starości papieru, -SĘtletóre warte są miliony. Są dowodem, że kamienica była właBisnością jakiegoś gościa. Gość nie żyje,ale żyją synowie, córki,ifcwnuki, siostrzeńcy, kuzyni idlanichten kawałekpapieru wartlB",jest krocie. Sądziłamwtedy, żeżartuje. Nie żartował. Patrzy'51'jtamna pożółkłą kartkę i nagle z gorączkowym, przyprawiająag,. cym o zawrót głowy napływem krwi ogarnęłomnie niesamoISMirite uczucie, że to ta dziewczyna sprowadziła na niego^". tstastrofę. Hgjj Nie mogłam wrócić do mamy, bo spytałaby,gdzie byłam,lt kim i o czym rozmawiałam, i cojest w kopercie, którą dała miliĘidziewczyna spotkana w przyszpitalnym parku. Z twarzą wystaarioną ku słońcuwyobrażałam sobie, jak mama wypatruje mnieHprzez okno i nie może doczekać się chwili, ty zadać mi te(tszystkie pytania. Zanim doszłam do bramy,wyjaśniłam jejWszystko. Nie musiałam wchodzić na górę, by wiedzieć, że przez całyiczas nie oderwała wzroku od dłoni Filipa. Byłam głodna. Zjadłam chińskie danie na stole obsranymiżptaki, które osiedliły się na pobliskich drzewach, by miećżenię na każdą niedojedzonąporcję. Dwa siedziały nasarnimstole i wpatrywały się we mnie deprymującym spojrzen nieruchomych oczu. Zrzuciłam kawałek kotleta na ziemię,one podfrunęły irozpoczęty walkę o ochłap nie dalejniż półrtra od moich nóg. Właścicielka knajpy przyszłaz miską woichlusnęła na ptaki. Posłała mi złe spojrzenie. - Nie można, cholera, dać sobie rady, jak kliencidają im żar105 cię! - burczała, starając się, by dotarto do mnie, że jestem winnawszystkiego, z czym ma kłopoty. Czułam, jak się wścieka za moimi plecami,jakkrew wniejwrze; gdyby miała pokrywkę, ta podskakiwałaby jej na głowie. Przeprosiłam i wyniosłam się czym prędzej. Pomyliłam się. Mama siedziała, co prawda, przy łóżku Filipa, ale wpatrywała sięnie w jego dłoń,alewe fragment szyiuwolniony od bandaży. Powinnam jechać do domu. Narastał we mnie niepokój podszyty zniecierpliwieniem. Nie wiedziałam, jak powiedzieć mamie, że już nie mogę tego wytrzymać. Wyszłam do parkui z nudów zaczęłam przeglądaćrzeczyw plecaku. Wśród wielu różnych znalazłam dyskietkę ze swojąpracą na konkurs historyczny. Zapomniałamo niej. Powinnamjuż dawno ją wyrzucić. Przy sąsiedniej ławce stał kosz. Za daleko, żebywcelować. Przyszło mi do głowy, by popatrzeć jeszczeraz na to, nadczym siętak napracowałam, i ocenić z perspektywy miesiąca, czy historyk nie miał przypadkiem racji. I tak niemiałam nic ciekawszego doroboty. Znalazłam kawiarenkęinternetową i odszukałam informacjęo konkursie. Wyczytałam, że uczniowie mogą zgłaszać równieżprace indywidualne. Tego nie wiedziałam. Pomyślałam, że czemu nie. Może moja monografia komuśsięspodoba iwygram rower albo wycieczkę, a przynajmniejbędę miała trochę satysfakcji. Jeśli okaże się przeciętna, ugaszę żaldo historykai może znowu go polubię. Gdzieś głębiej niż gardłozacięła się płyta z głosemrozsądku: Zostaw to, machnij ręką,niczego nie zmienisz, nic nieudowodnisz, niechzostanie jakjest. Ale tochyba prawda, że człowiek składa sięz kilku osobowości, bo wbrew temu, cobyło logicznei rozsądne, zrobiłamcałkiem inaczej. Wydrukowałam blankiet zgłoszeniowy, wypełniłam go, a w miejscu, gdzie rodzice mielizłożyć oświadczenie,że praca zostaławykonana samodzielnie, pod ich nadzorem, 106 nęłam parę zdań charakterem mamy. Nawet mi się nie śniIzawracaćjej tym głowy. Kupiłam kopertę,włożyłam do środa zgłoszenie idyskietkę, zaadresowałam i wrzuciłam doJozynki. Sr; Przez sekundę przeżywałam moment nieodwracalności podSSSftej decyzji. Nie miałam sobietego za złe dłużej niż kilka miHtlt. Akurat tyle, żeby skorzystać z toaletyw McDonaldzie. Ichłbie są świetne, wychodzęz nich odmieniona. Muszę pamięjć, że gdy brakniemi chęci do życia, powinnam poszukać najniższego McDonalda. Każdego dnia całymi godzinami snułam siępo mieście. Bez(trfego rytmu szkota-dom czułam się zagubiona, bo niemiałamBC do roboty. Mamie i tak byłoobojętne, czy siedzę obok niej,zymnie wcale nie ma. Chodziłam po sklepach, dokina. Potemmacałampędem do szpitala, z nieczystym sumieniem. Prześlaitiwała mnie myśl, że niezachowuję się w obliczu tragedii jakależy. Nie miałam nikogo, kto bymi powiedział, co powinnamrobić. Martwiło mnie, że nie mam żadnego planu. Starałam się, ale nic nie przychodziło mi dogłowy Raz poszłam na tory,poszukać miejsca,gdzie Filip wpadł pod pociąg. Łaziłam w tę i z powrotem, póki nie przegnał mnie dróżnik. - Dopiero co jednego poharatało,a janie mam ochoty odpowiadać za idiotów! - krzyczał. , Zabrakło mi odwagi, by spytać, jak to się stało. Uciekłam. i'" Wróciłamdo centrum. - Przekonałam się, że nie znoszę tłokui wrzawy. Usiłowałam obserwować ludzi żyjących wtych warunkach, by z ich zachowania wywnioskować, co w tym pospiesznym, zakurzonym haosie mogłobyć dla Filipapociągającego. Znalazłam zatłoczony pub i wywalczyłammiejsce przy brudnymstoliku. Stąd mogłambez przeszkódobserwować przewalający się tłum. I nagle zorientowałam się, że w tłumie jestem niewidzialna. Nikt mniel nie zna. Niktnie zapyta, kim jestem i co złego zdążyłam już w swoim życiu zrobić. Tak, tobyło rzeczywiście pociągające. ; Otaczały mnie wyluzowane twarze roześmianych młodych ludzi. Zazdrościłam im tego luzu. I jednocześnie byłamna nich 707. wściekła tylko dlatego, że byli tacy jak Filip; pewni siebie, bezwzględni, a wobec takich jak ja wyniośli. Jakiś miody weleganckim garniturze zbliżył swoją gładką twarz do mojej i spytałcicho, jak długobędę blokowała stolik. - Nie doczekasz się! - odpowiedziałam mu równie cicho. Popatrzył ironiczniei zza białych zębów wypluł obraźliweprzekleństwo. - Spadaj szczurze! - powiedziałam, żebynie miał wątpliwości, że przed takimi jak on nie czuję respektu. Przypominał miFilipa w tych najgorszych między nami chwilach. Obejrzałamgo od wyczyszczonych na połysk butówpo wykrzywione ze złości usta i sięgnęłam po telefon. Nacisnęłam trzyprzyciski i powiedziałam wyraźnie: - Chłopaki, jeden taki w garniturku czepia się mnie! - Patrzyłam jak analizuje w myślach mójkomunikat. Nie był pewien,czy zrobiłamto naprawdę, czy blefbwałam. Po sekundzie machnął ręką i odszedł. Wolał nie ryzykować. Szczur. Ciekawe, w jaki sposób onkrzywdzi swoich bliskich. Zamówiłamsobie ciastko i wodę mineralną ipostanowiłamspędzić tu przynajmniej godzinę. W mieście niepotrzebnabyła luneta. Mogłam gapić się bezskrępowania. Zauważyłam, że ludziom przyzwyczajonymdożycia w takim skupiskujest najzupełniej obojętne, codzieje sięobok nich. Dziewczyna leżąca na ławce była tak samo nieistotna jak rusztowanie pod ścianą czy młode drzewka zasadzonenaskwerku. Omijali jejako nieistotne szczegóły, zaśmiecające ichcodzienność. Ja byłamz prowincji, więc z zadartą głową gapiłam się przezchwilę narobotników montujących na rusztowaniu ogromnąreklamę kawy. Setki osób przeszłyobok i nikt nieuniósłgłowy. Gdy misię znudziło, zbliżyłam się do ławki, na którejleżaław niedbałej pozie dziewczyna, chyba młodsza ode mnie. Spytałam, czy coś jej dolega, czy czegoś nie potrzebuje. Zsunęła nogina ziemięi usiadła grzeczniejak uczennica przednauczycielką. - Potrzebuję dwa złote. Ukradli mi pieniądze i nie mamjakwrócić do domu. Nie mamna pociąg. 108 Nie wyglądała na przestraszoną czy zasmuconą. W ogóle nie^^yglądałajak ktoś,kto mówi prawdę. s.... - Tylkodwa? -zdziwiłam się naiwnie. ,^,, - Możebyć pięć - stwierdziła niedbale i zupełnie niespodzie"ffanie zaczęła się drzeć, a ja stałamz rozdziawioną japą, aż koto mnie stanął strażnik miejski. - Czegoś ode mnie chciała, robiłami propozycje, to jakaś(ganiaczka. Strażnikwzruszył ramionami. - Znasz ją? -spytałmnie. - Nie - zająknęłam się. - Leżała na ławce, chciałam pomóc! - Nigdzienieleżałam, ty k. -Strażnik trącił ją w ramię i popchnął na ławkę. - Jeszcze słowo izabieram cię na izbę -ostrzegł. -Ona jest stuknięta! - Żałowałam, że w ogólepodeszłam. "Sit- Tutaj są tylko tacy - mruknął. Rozejrzałamsięi zobaczyłam,że wszystkie ławki, murki,SSfiy trawnik kołofontanny, zajęte sąprzezmłodzieżdziwnie , - Też nie jesteś przy zdrowych zmysłach, skoro się tu kręcisz. lepiej stądzmiataj, bo będę cię musiał spisać i powiadomić rodziców! .'Niesądzę, by mamę zainteresowała teraz taka błahostka. Ale nie musiałam tego tłumaczyć temu miłemu strażnikowi miejskiemu. Przeprosiłam,podziękowałam, ukłoniłam się i uciekłam. Mama tkwiła w tej samej pozycji, w jakiej jązostawiłam. - Wróciłam! - powiedziałam, dotykając jej ramienia. A wychodziłaś? - zdziwiła się nieprzytomnie. Światło pocięte w pasy przez uchyloną żaluzję odbierało i jej,'Nieruchomej mumii na łóżku walor realności. Musiałam zmrużyć oczy, by skleićpaski w znany mi obraz. "Resztę wieczoru spędziłam z mamą na korytarzu. Po kolejnym długim dniu byłam wykończona. Drażniło mnie przymglone światło, zapach leków, rozmowy pielęgniarek dobiegające zza drzwi. Piła mnie gumka od majtek, raz po raz przesuwałamją wgórę albo w dół. Miałam nadzieję, że nikt mnie nie ob- 109 serwuje. Pragnęłam rozebrać się do naga, umyć zęby i stanąćpod prysznicem. Czułam swój własnysmród. Miejsce, w którymbyłam, też cuchnęłoi niewiedziałam, czy ostrzejszy jest mój zapach, czy ten, który mnie owiewał. - Powinnaś jechać do domu - powiedziała mama. - To możepotrwać. Maszprzecież szkołę. - Nie, zostanę. Zabrzmiało to dość anemicznie. - Jedź! Przywiezieszmi trochę rzeczy. Miałam wyrzuty sumienia z powodu ulgi, którą odczułam. Była chyba widoczna na mojej twarzy, bo mamaodwróciławzrok. Zawstydziło mnie, że tak toodebrała, ale nie mogłamzaprzeczyć, że perspektywa opuszczenia ichobojgasprawiła miradość. W myślach już wróciłam dodomu i w oczekiwaniuna huragan naszykowatam drewno dorozpalenia pieca ceramicznego. Jak zamknę się w szopie, nawet nie zauważę, kiedy miniecale tozamieszanie. Nie zamierzałamsama rozpoczynać wypalania kafli,poczekam ztym na mamę, aleszkoda, żeby drewnomokło. Porąbałam -w myślachpieńki i zrzuciłam szczapy pod stołemw szopie. - Wracaj ze mną. Odpoczniesz trochę - spróbowałam, choćwiedziałam,że to i tak na nic, ale poza powierzchowną troskąniczego innego nie mogłam jej ofiarować. - Nie mogę, on możeprzecież odzyskać przytomność. A gdziety właściwie nocowałaś? -zainteresowała sięnagle. - U Filipa powiedziałam zgodnie z prawdą. - W dowodziejest adres. Kiwnęła głową, żeto w porządku. Powinnam powiedziećo domu. Nie powiedziałam. Miała przecież dokumenty i klucze do jego mieszkania. mogłazajrzeć ipojechać, sprawdzić, jak radzi sobie jej syn. Przecież niewiedziała, co on lubi,a czego nie; co uważa zaistotne, a co łla niego nie ma znaczenia. Powinnato wiedzieć. A jeśli nie wiedziałaalbo miała wątpliwości, powinnasprawdzić. 770 Gdyby tozrobiła, mogłabym mieć pewność, że kiedyś tam, gdy będzie toniezbędne, zainteresuje się również mną. Od chwili, gdy pociąg ruszył, skupiłam sięna jegopędzie. Wiat przybrał kształt płaskiej wstęgi, składającej się głównie zplansz reklamowych i wulgarnych napisów. Wstęga rozwijała się z kłębka i umykała do tyłu. Miałamnadzieję, żewszystko nieruchomieje,gdy znika mi z oczu. Wymyśliłam jakieś słowo i powtarzałamje w rytm stukających kół. A potem pociąg szyBkim łukiem wszedłw zakręt, a ja, niezważając na silny porywiatru, wytknęłam głowę przez okno, byw jednej płonnej chwili popatrzeć na swój dom zawieszony w chmurach. ;oto ponad linią lasu wisiał wysunięty cypel, ananim białe nicowane mury i czerwona dachówka, i błysk odbitego w szybie słońca. Unoszący się w powietrzu biało-czerwony punkt pod lasem, na tle błękitu - to mój dom, doktórego wracam. Wysiadłam i rozejrzałam się tak, jakbymbyła na wycieczce. 'yle się zdarzyło, a tu nic się nie zmieniło, nic poza nową reklamą przy dworcowymsklepie. Na plakacie dziewczynaz gołymi rękami, pomalowanaw krowie łaty reklamowała masło. Wyraz jej twarzy sugerował inny typ towaru wystawionego na sprzedaż. Pomyślałam, że z czystej solidarności z poczciwą krową nigdy nie tknę tegomasła. Usiadłam nadworcowej ławce, by pomyśleć,po co właściwie wróciłam. I czy oddalenie od mamy i Filipa w czymkolwiek mi pomoże. ''Na skrzyżowaniu pijak z determinacją pokonywał przestrzeń. Potknął się o krawężnik,odzyskał równowagę, na chwilę uczepił się słupa sygnalizacji, na krótką chwilę, by nikt nie poMyślał, że jest pijany. Odprowadziłam go wzrokiem. Znosiło w lewo i była szansa, że wpadniedo kanału, ale odzyskał równowagę i parł mężnie naprzód. Tym sięróżnił odwszystkich wieejskich pijaków, że go znałam. To był Ludwik. Poczułam, że tUtaj świat kręci się nie w tę stronę co trzeba. 777. Jakubkowa nieruchomo czyhała na ofiarę. Przepuściłamgrupę turystów i zostałam na zewnątrz. Oparta o ścianę czekałam, ażwyjdą. Układałam opowieść o Filipie; wiarygodną, alenie na tyle straszną, by przerazić starą kobietę. Wymagało todecyzji, które fakty mam pominąć, a które odpowiednio zinterpretować, by historia trzymała się kupy, gdy trafi na ustawszystkich. W galerii panował ruch; miejscewychodzących zajmowali wchodzący. Nigdzie mi się nie spieszyło. - Ładne! - słyszałam czyjś głos o wysokim tonie. - Dwieście! - oznajmiłastanowczo Jakubkowa. - Autentyk? - pytał podejrzliwiewysoki głos. - Tu niema falsyfikatów! Tu jest galeria! Potem już tylko słychać było szelest banknotów. Trafiony,zatopiony. Weszłam, gdy opustoszało. Jakubkowa odłożyła swój zbójecki kozik i nie patrząc na mnie, siedziała z założonymi na piersirękoma. - Nie tęsknię za czasem,gdy godziny, dnie, miesiące przepływały mi między palcami. Całeżycie minęło, a ja niezdążyłamsię nacieszyć. Chciałabym radować siędniami, które mi pozostały! - powiedziała pająkowi, któryopuścił się na linie i zawisłna wysokości Kossaka. Skinęłam głową, że rozumiem jej punktwidzenia. - Z Filipem bardzoźle? Cała bajka,którą dla niej ułożyłam, zdała się psu nabudę. Kiwnęłam głową jeszcze raz. - Wiedziałam! - warknęła. Wzięła do rękiswój nóżrzeźnicki i ucięła głowę Chrystusowi. Patrzyłyśmy, jak toczy się po podłodze,a potem zastygaz utkwionym w nas spojrzeniem. Wyobrażenia Jakubkowej o świecie jasno mówiły, że miastoto przedsionek piekła, gdzie bandyci biegają z pistoletami maszynowymi, narkomani kłują brudnymi strzykawkami każdego,kto przechodzi ulicą, samoloty latają za nisko i strącają wieżowce, a pociągi rozjeżdżają ludzi. Filip nie powinien tam jechać. Od razu wiedziała,że to nie może skończyć siędlaniegodobrze; gorzej -to musiało skończyć się źle. Ostrzegała przecież. Cóż mogłamzmienić swoim łagodzeniem. Nic. Tak czyi^pwak potwierdziłabym obraz świata, który w sobie nosiła. Niebrała pod uwagę, że wróg nie zawsze ma postać bandziora z piIstoletem. Czasem wygląda całkiemmiło,a w lustrzejest podobBy do ciebie. Siedziw twojejskórze i gdy spróbujesz spojrzeć muoczy, ucieknie wzrokiem w bok albo pobłądzinim gdzieś na^sokościtwojego nosa i odwróci się czym prędzej. Czasem jest podobny do twojego brata albo siostry. Podniosłam uciętą głowę i położyłam obok okaleczonegoiła. Jakubkowapłakała. Trudno powiedzieć, czybardziej jejto żal Filipa, czy Chrystusa. Pogładziłam ją po zgarbionychcach, ale nie chciała mego pocieszania. Przez skóręczuła,żeleżę do dziczejącego świata, który ją przeraża. Wróciłam do domu i zdziwiłam się, że na krzesłach leżąrieczorowe suknie, pończochy pełzają po dywanie jak węże,fe eleganckie buty stoją na środkusalonu i czekają na bal. rzypomniatam sobiepośpiech, w jakim szykowałyśmy się3 wyjazdu. To było takdawno temu. Pozbierałam wszystkol jedno krzesło, a potem odkładałam na właściwe miejsca,[bijając swą powolnościąmijające minuty. Cisza panującar domu przytłoczyła mnie. Nie tylko cisza, alei zapach stętuizny. Otworzyłam okna,zrobiłam przeciąg, ale nie na wie? się to zdało. Zaduch tkwił we mnie. I to nie od dziś, lecz odiwna. Wniosłamgo niegdyś do wnętrza tegodomui zmusitt Filipa,by nim oddychał. Uciekł, gdy tylko sięna to odażył. ^Irytował mnie nieporządek i aby uspokoić wewnętrzne swęiienie, zajęłam się sprzątaniem. - Syf przygnał od Jakubkowej i głośnym miauczeniem okazywał swoją radość. Aż w gardle mugulgotało, gdy oowiadał wszystkim, co mu się przytrafiło. Niemało tegobyło. Musiaaigo wziąć na ręce, by wiedział, że też go kocham. A potem razem chodziliśmypo domu i roztrącaliśmy zastygłe powietrze, wydeptywaliśmy nowe dróżki, ugniataliśmy atof po kątach, by zrobić dla siebie miejsce. 112113. Dotykałam ścian, ścierałam ręką kurz z mebli, otwierałami zamykałam drzwi, a gdy wszędzie już zostawiłam swoje ślady,weszłam na strych i wrzuciłam do skrytki wyjętą z plecaka kopertę. Nie wiedziałam,co mogłabym innego znią zrobić. Próbowałam wyobrazić sobie życie bez Filipa, bez oczekiwania na wiadomość odniego, bez denerwujących wizyt i kłótnio głupstwa; jakiś ogólny, powierzchowny przynajmniej obrazżycia, jakie będziemy prowadzić bez niego. Albo inaczej: z Filipem kalekim, nieprzytomnym,gnijącym. Pomyślałam, że lepiej,by umarł, i przestraszyłam się swej potworności. Pocieszałamsię, że to tylko myślii nikt się o nich nie dowie. Łajałam się zabezduszność, a jednocześnie świadomie rozważałam pozytywnyaspekt jego śmierci. Jeśli on umrze, nikt nigdynie dowie się,co zrobiłam, bo tylko my oboje o tym wiedzieliśmy. I naglezprzerażeniemstwierdziłam, że nie umiem już przywołać w pamięcijakiegoś wspomnienia z tamtego życia,sprzed wypadku. Tak jakby Filip już nie istniał. Jakby jego śmierć byłafaktemnieodwołalnym, To niemal tak, jakbym sama go zabiła. Poczułam na sobie jego wzrok. Odwróciłamsię machinalniei przez sekundę wpatrywałam w pustkę,a przez następnąbyłamna siebiezła, że tak długo trwało uświadomienie sobie, że jegotam być nie może. Przebiegł mnie dreszcz. Zatrzymałam rozbiegane myśli. Musiałam zdobyć się naspokój, dać sobie czas na analizę, przemyślenie, bo tylko zgłębiając przyczyny strachu,mogłam sobie z nim poradzić. Powinnampowiedzieć o wszystkim mamie i dać jej do dźwigania jeszcze swojegrzechy. Może i mnie powie:"To nic, niemartw siętym, tonietwoja wina, a jeśli nawet, to wcale się na ciebie niegniewam". Nastawiłam lunetę i patrzyłam na swoje miasto. Przesuwałamsię opieszale pomiędzy połyskującymi drzewami i ścianami domów. Psiaczki u Walickich biegały już swobodnie po werandzie. Suka drzemała na wycieraczce i tylko jednymokiem łypała naich harce. Mama Wilków trzepała chodnikina podwórku, a babcia Maliny drzemała na ławcepodśliwą. U Ludwika otwarte by114 okno, a onsiedziałpochylony nad biurkiem. Zadzwoniłamopowiedziałam, że wróciłam. I tak by się zorientował wieczoremSTpo zapalonych światłach. Spytał, czy nie potrzebuję czegoś. Pofetczebowałamwszystkiego, a najbardziej zapewnienia, że cokolgJwek się stało z Filipem, nie jestmoją winą. Wolałabym, aby Lu " dk wziął winę na siebie. Nie, tego też niechciałam. Samanieem, o co mi chodziło. Wystarczyłaby mi świadomość, że iontzagubiony i niepogodzony z tym, co robił Filip. - Przyjdź na kolację! - powiedział. -Coś marnie się czuję! Poszłam, bo potrzebowałam tejrozmowy. Myśl, że wyjaśni , czego nie rozumiem, sprawiała mi ulgę. I chciałampatrzeć luw oczy, gdy będziemy rozmawiać. Zastałam go przy otwartej szafie. Nie potrafił zdecydować na obrus - biały czy w kwiatki. Miał jeszcze wielkanocny, Baranki kurczaczki. - Ten- wskazałam pierwszy z brzegu - będzie dobry. . Odetchnął z ulgą. Podał mi ten,który wybrałam, resztę(pchnąłna półce, a potem odwrócił się bezsłowa i zniknąłB kuchni. Ruszyłamza nim, ale odgrodził się ode mnie brzękiemwyciąganej z piekarnika brytfanny. Wzięłam sztućce i wróciłam do pokoju. Usiadłam i czekałam, aż będzie gotów. " - Jak sięczujesz? - spytał. --Marnie - wyznałam, aon w odpowiedzi uśmiechnął sięblado. .- Powinnaślepiej sięodżywiać. Pewnie przez ten tydzień mało co jadłaś. i To nagłe znalezienie się w centrum jego uwagi speszyło mnie. prawdę mówiąc, całkiemzbiło mnie z tropu. Kiwnęłam głowąSkupiłam sięna postrzępionym brzegu obrusa. Czułam się dziwnie nieswojo, mając bolesną świadomość jego skrępowania. Milczeniepowodowało nieprzyjemny skurcz jelit. Walczyłam z pokusą wymyślenia jakiegoś pretekstu, aby się wymknąć. Zwyciężyło mięso uduszone z cebulką. Filip fałszował dokumenty! Robił to na zamówienie za duże pieniądze! I taknaprawdę nie wierzę,że to był wypadek! -zamierzałam powiedzieć, byzobaczyć jego minę; czy będzie zdziwiona, oburzona, obojętna. Tak powiedzieć, by słowa przybra 115. ły kształt prostej informacji, która nie dotyczy nas, ale kogośobcego. Inie musimieć dlanas żadnych następstw. Miałam nadzieję, że Ludwik wszystko mi wyjaśni w przystępny sposób, zetrze moje podejrzenia w proch, poda numery paragrafów, któreuwolnią nas wszystkich od winy Chciałam zacząć mówić, by mieć już tę rozmowę za sobą, aleonpokiwał głową do jakichś swoich myśli i przestraszyłam się,że podczas naszej nieobecności odkryto winy Filipa i został wydany wyrok. Na Filipa i namnie. Głównie na mnie, bo Filipaguzik to teraz obchodzi. Mogłam zacząć odusprawiedliwień,ale, takjak i Ludwik,milczałam. Trwanieciszy dżwięczącej w uszach speszyło nasoboje. Wsłuchiwaliśmy się w skupieniu w chrzęst noża przecinającegowłókna mięśniowemartwej świni. Pierwsza nie wytrzymałam i spytałam płaczliwie: - Wiesz,co Filip robił? Inie czekając naodpowiedź,zaczęłam mówić o luksusowymdomu, zielonym peugeocie. Słuchał mojej chaotycznej opowieści,marszcząc czoło i przeciągającdłonią po twarzy, próbując sięskupić. To spowodowało, że wyhamowałam. Miałam wrażenie, żepuszcza mimo uszu wszystko, co mówię. Przestraszyłam się tejobojętności i skorzystałam z pierwszej okazji, by oddalić sięod tematui udać, że są ważniejsze sprawy niż podejrzane dokumenty,dom w mieście i takietam drobiazgi. Wdaliśmy się obojew roztrząsanie diagnoz lekarskich i stanu nerwów mamy. Łagodniezeszliśmy ztematu głównego na poboczne, niemąjące związkuztym, o co naprawdę mi chodziło. Czoło Ludwika nadal było zasępione, ale wiedziałam jedno:on nie chciałrozmawiać o Filipie. Kazał mi od jutra iść do szkoły. Kiwnęłam głową, że tak właśnie zrobię, bo to jedyne miejsce, gdzie mówią mi, comuszę robić, a czegomi niewolno. - A mama wie? - spytał cicho. Chciałam skłamać, ale nie umiałam. Pokręciłam głową. - Lepiej jej powiedz! Chciałamobarczyć go ciężarem, którego nie mogłam udźwignąć, aon odrzucił go lekko w moją stronę. Mogłam się tylkouchylić. Jeszczeraz kiwnęłam głową. Skupiłam się na odkrawaniu małych kawałków mięsa, oblepianiuich cebulką i wysysaniu smakowitości. Żaden dodatkowy 'wysiłeknie wchodził w rachubę,bo całą energię kierowałam na zmaganie się z poczuciem własnej bezsilności. Miał rację. Tylko Sod czegomiałabym zacząć swojąopowieść, a na czym skończyć,yHfSO wyznać, by mócominąćnajgorsze,a resztęułożyć w logiczną całość - Sprawdzisz, o co w tym chodzi? Co robił Filip? - spytałam. onkiwnął głową. i Tak sobie kiwaliśmy,póki nie zaspokoiłam głodu. Chciałam zadać wiele pytań,a zdobyłam się tylkona jedno. - Dlaczego znowu pijesz? -To nie twoja sprawa. Najadłaś się, to idź jużsobie! Poszłam. Powinnam napomknąć, że dokumenty,na mocy których -zekazuje własność gminną w prywatne ręce, i te leżąceskrytce Filipa są identyczne. A jedne i drugie jeszczenie tak dawnobyły pustymi kartkami. Nie powiedziałam, bo miałamrażenie, że Ludwik nie byłby mojąwiedzą zachwycony. Możeświadomość, żei ja wiem, byłaby dlaniego ktopotiwa? Ziemia w ogrodzie byłanapęczniała, opita wodą ponadRzelką miarę. Obolałai rozdęta. Groziła wyrzyganiem zawarBŚci podbyle dotknięciem. Cmokałaostrzegawczo. Buty grzęiy, ale nic mnie to nie obchodziło. Szłam około godziny,nim zezlaku skręciłam w ścieżkę. Prowadziła lekko to w górę, to'dół, po falistym grzbiecie wzgórza. Przeskoczyłam strumyk i zagłębiłam się wlas. Pachniało wilgotną ziemią i zgnitymi liśćmi, Chciałam napawać się zapachem przyrody, ale ponadEwszystko przebijał smród środków odkażających. Miałam ten zapach w sobie i nie mogłam się go pozbyć. Tata tak pachniał,/ widziałam go poraz ostatni. A teraz Filip. Dotarłamdo swojej osady. Obeszłam wszystkie domostwa,yrwatam chwasty, które zamierzały na nowoposiąść wewtalie odgrzebane izby. Obejrzałam nowy kamień, wypchnięty 116 117. z głębi rozpulchnionej ziemi. Każdy dom miał wejście odwschodu, a w rogu palenisko. Pogrzebałam patykiem iwyciągnęłamkawałek skorupy. Wyczyściłamo spodnie. Kawałek talerza albo garnuszka. Ze szlaczkiem wkwiatki. Nie mógł byćprawdziwie stary. Wokół panowała cisza, dziwnie dzwoniąca wuszach. Drzewa zamarty, ptaki umilkły. Wszystko znieruchomiało w oczekiwaniu na coś strasznego. Taka cisza przed burzą. Cisza przedzamętem. Chwila odpoczynku, ukojenia, by uderzenie było tymboleśniejsze. Jeśli to miała być burza, wolałabym znaleźć sięszybko w domu. Zwłaszcza że w trawie zaczęty pojawiać siębiaławe smugi. Ruszyłam pospiesznie wdół, by mgła nie odcięła mi drogi powrotnej. Niebo zmieniało sięz minuty na minutę. Wysoko jeszcze błękitne, szybko szarzało nad horyzontem, a ze wzgórzschodziła gęsta biała mgła. Najpierw zakryta dolinę,potem łąki, nad strumieniem zawirowała, cofnęła się, ale zachwilęgrubą, sztywną ścianą ruszyła do przodu. Powietrze tak napęczniato wilgocią,że trzeba było je siłą przepychać przez gardło, bydotarło dopłuc. Zdążyłam zbiec, nim mgła potknęła góry. Patrzyłam, jak pełznie ulicą, potyka krzewy, piwniczne okna,moje nogi. Potem rosła, pęczniała, wydawało misię, że oślepłam, bo poza bielą nic niewidziałam. Znalazłam ławkę pokrytąszarym nalotem wilgoci. Starłam iusiadłam. Przez chwilęczułam się bezpiecznie, odgrodzona od reszty świata mgłą. Myślałam, że się udało. I wtedy jąspostrzegłam. Siedziała przy plastikowym stoliku pod kolorowym parasolem i jadła pizzę. Nie używała sztućców, tylko odrywała palcamikawałki ciasta i wpychała do ust. Żuła jakoś dziwnie, poprzecznymi ruchami szczęk, przy czymdolna ruszała się w jedną, górna wprzeciwną stronę. Wzbudziło to we mnie odruch buntu. 118 zwiewna bluzka, którąmiała na sobie, byłazdecydowanie za lekka naten dzień. Dziewczyna schyliła się, zwiesiła głowę niBt^ko nad brudnym blatemi zamiataławłosamikurz ze stołu. 'sprawiała wrażenie spokojnej, pochłoniętej smakiem ciasta(. serem i keczupem; nie zwracałauwagi na innych, ale wyczuatam pulsujące wokół niej prądy. Raz poraz docierały do mnie, chlaszcząc po nogach. Odbierałam je jak uderzeniazaiaszczonego wiatru. Światło odbijało się od kolorowego plastiku i skośnymi promieniami padało najej twarz, a to powodowało,że rysy traciły wyrazistość i wyglądała jak ktoś inny. Pod wpływem mojego wzroku odwróciłagłowę i spojrzałaz zaciekawienia, niemal obojętnie,jakby długie sekundy potrzebne jejbyły, by wydobyć się ze świata, wktórym przebywa. Rozpoznałamnie bez chwili wahania. Wyprostowała się,przełknęłaresztę tego, co miała w ustach, i uśmiechnęła się do mnie. Skinęła przytym głową na znak, że sięcieszy, że nareszcie jestem, bo jużsię jej nudziło. Jeszczejedno chlaśnięcie. Spokojnie czekała, aż podejdę iprzerwę milczenie. Nie miałam zamiaru, ale jej wyczekująca poza była zbyt irytująca, bym mogła dłużej udawać niezrozumienie. Skinęłam głową. - Cześć! ;Nie odpowiedziała, tylko kiwnęła w jakiśnieokreślony sposÓb, którymożna byłoodczytać zarówno jako przyjęcie, jak(Odrzucenie mojego pozdrowienia. Poczułam się głupio. Zupełnie jakbym ją zaczepiała. Już miałam odejść, gdy się odezwała: - Jestem Jagna. Wymówiła swoje imię takim tonem, jakby się spodziewała,że będę je znała. Zawiesiła głosi niedodałaani nazwiska,ani adresu, nic, jakbym resztę musiała znać doskonale. A imię wystarczy jako hasło wywoławcze. Nie wystarczyło. Słyszałam je po raz pierwszy. Nawet nie mogłam powiedzieć, że mi przyjemnie. Miałam ochotę wzruszyć ramionami, ale się powstrzymałam. -Czy oczekujesz czegoś? - spytałam pełna wiary, że zaFzeczy - Zabierz mnie doswojegodomu! 119. Takiego akurat życzenia nie oczekiwałam i nawet nie miałamzamiaru potraktować go poważnie. Ale nim zdotatam pomyślećnad jakąś wymówką, ona wstała, zwinęła papierowy talerzykz resztką pizzy i wrzuciła do kosza. Stanęław pozycjigotowejdo wymarszu. Poczułamsię głupio, bo tego życzenia spełnić niechciałam. Ruszyła pierwsza, nie oglądając się na mnie. Wiedziała, gdzie iść. Miałam ochotę ruszyć w przeciwną stronę i naprawdę nie wiem, dlaczego posłusznie poszłam zanią. Prowadziła całą drogę. Przewróciła siędopiero na progu. - Uważaj - ostrzegłam, widząc jak się potyka na obluzowanym stopniu. Mój okrzyk był spóźniony. Powinnam powiedziećjej o kamiennym stopniu dwie sekundy wcześniej. Obluzowany schodek nabyliśmy wraz zcałym domem. Miałbyć naprawiony na samympoczątku, ale tyle było spraw do załatwienia, a Filipzobowiązał się dojego umocowania, czekałyśmy więc, kiedy to zrobi. Miałyśmy wiele okazjido zreperowaniastopnia, ale wtedy miałby pretensje,żewyręczamy gow tym, co do niego jako mężczyzny należy. Nie zrobił tego nigdy. Najpierw kiwający się kamień nas denerwował,potem rozśmieszałi ani się obejrzałyśmy, jak stał się stałymelementemwyposażenia domu. Przestałyśmy zwracać uwagę, wystarczyłogo omijać. Bez wyrzutów sumieniapatrzyłam, jak dziewczyna się przewraca. Jagna, przypomniałam sobie. Brzmienie imienia sprawiło, żez miejsca darowałamsobie grzech. - Mogłaś powiedzieć wcześniej - powiedziała skrzywiona,rozcierając potłuczone kolano. Przecieżnie dała miszansy. W przedpokoju znieruchomiała i czekała, aż przebiję kanionw otaczającym nas powietrzu, bymogłaprzedostać się, nim atomy ścieśnią się i zamknąwydeptaną drogę. Czułam jej oddech na karku. Wciągała powietrze nozdrzami,jakby chciaławyczuć znajomy zapach. Potem znieruchomiała z jedną nogąwsalonie, a drugą zakotwiczoną w holu. Jej spojrzenie wędrowało po ścianach, a wymuszony uśmiech sugerował, że czuje sięrozczarowana skromnością domostwa, do któregosię wprosiła. Oczekiwała widocznie czegoś więcej. Miałam niemiłe wrażenie, 120 że już jest jej obojętne, jak potoczy sięnasze spotkanie, bo jeśligegoś oczekiwała, to nie tego. -Możesz zrobićmi kawy? Od rana jestem na nogach. Ta formaprośby znowu nie dała mi szansy odmowy. - Chodź ze mnądo kuchni. -Nie ufaszmi? - Nie! - powiedziałam. Nie miałam nawet ochoty być dlaniej miła. ', Zza jej plecówpatrzyłam na nasz salon, usiłując widziećDjej oczami. Nie mogławyczuć obecnościFilipa, bo nawet tu przemieszkiwał, nie interesował się domem. Obie z maL- ^ zdecydowałyśmy, że rozbijemy ścianędzielącą parter namnę klity. Samerozbierałyśmy ją po kawałku i zaplanowamy nowy układ. Zbudowałyśmy komineki schody. Wykłólyśmy się z fachowcami, którzy mieli inną wizję i chcieli ro)ić po swojemu. My decydowałyśmy, co trzeba zrobić,a bezSego się obejdzie. Tobył nasz dom. Filipnie miał z nim nicWspólnego. Nawet nie skomentował zmian. Może ich nawet(lic zauważył. Usiadła przy stole i znowu znieruchomiała. Nie odzywałae, ale skoncentrowana obserwowała każdy mój ruch. Gdypoawiłam przed nią kawę, skupiła się na cieple szkła. DotykałaMańki czubkami palców i odrywała je gwałtownie po to tylko,fey przytknąć je ponownie; jakby sekunda wystarczyła, by zaanieć o tym, że kawa wciąż jest gorąca. Poza ruchliwymi paloi reszta jej ciała tkwiła w jakimśodrętwieniu. Wytłumaczyl to sobie zmęczeniem,ale obserwowałam nerwowe ruchy jejazu z rosnącą obawą. W końcu byłam w domusama, a zupellenie wiedziałam, jakiesą jejintencje. - Czegośchciała i związanetobyło z Filipem, z tą ciemnąłonaFilipa. Przypomniałam sobie, że kopertęz dokumentem,którą mitła, wrzuciłam do skrytki. Może przyjechała, byją odzyskać. ustanawiałam się, jak powinnam postąpić. Oddać czy udawać,8 oniczym nie wiem, niczego nie pamiętam. Syf wskoczył na stół i ze względu na gościa musiałam goonić. Obraził sięi wylał wodę z miseczki. Byłam mu wdzięcz121. na, bo mogłam wziąć ścierkę i zająć się czymś konkretnym. Włączyłam radio, byrozgonićciszę. Chociaż siedziała nieruchomo, wyglądała, jakby się miotata. Do nerwowych ruchów palców ioczu doszłyruchy ust. Przygotowywała się do wypowiedzi,a ja zastanawiałam się,kiedy wreszcie wydusi z siebie to, z czym przyszła. Nie wiedziałam, jak jej pomóc i czy mej pomocy potrzebuje. Byłatak skupiona naprzygotowywaniu się,jakbym była nauczycielem, któremu musi przedstawićto, czego się nauczyła. Nauczyciel na ogół wiedział, jak naprowadzić myśli uczniana właściwe tory. Ja nie miałam pojęcia, jak powinnobrzmieć pytanie, które mogłoby jej pomóc. Poprostu czekałam. Chciałam,żeby się wreszcie wypowiedziała isobie poszła. Miałam nadzieję, że nie zajmie jej to więcej czasu niż wypiciezimnej już kawy. Wątpię, żeby więcej miała do opowiadania. A potem dotknęła siępalcami wśrodek czoła, jakby włączała przycisk iprzez godzinę opowiadała o swymuczuciu do Filipa, o planach z nim związanych. Nie odzywałam się, a jej niezależało na moim zainteresowaniu. Mówiła tak, jakby udzielała odpowiedzi na zadane wcześniej pytania. - ... Tak, oczywiście, znaliśmy się. - ... No, wiesz, kochaliśmy się, również fizycznie. - ... Tak, mieszkaliśmy razem. Czekałam z ciekawością na kolejne odpowiedzi i słuchającich, zgadywałam treść pytań, które niepadły. Radio grato,a ona w rytmnostalgicznej piosenki Stinga zapuszczała sięwgłąb swojej historii i sama po niejwędrowała, nie dbająco mojetowarzystwo. Zachowywała się tak,jakbym nie była dla niej obcą osobą,ale jakąś przyjaciółką spragnioną ostatnich wieści albo terapeutką, która za określoną cenę znajdzie konkretne rozwiązanie. Z tego, comówiła, wywnioskowałam, że po prostu jej niechciał. Rozumiałam go, boja też jej nie lubiłam. Wyglądała żałośnie i czułamcoś w rodzaju niezamierzonej litości,jaka ogarnia człowieka na widok kogoś z odmarzniętym nosem. Opanowałam narastające zniecierpliwienie, bo pomyślałam, że jest 722 psychicznym dołku i chce mnie obarczyć poczuciem winy za uczucie, które niewłaściwie ulokowała w Filipie. -Przykro mi -powiedziałam,gdy zrobiła przerwę na tyletugą, że potraktowałam ją jakokoniec zwierzeń. Spojrzała z goryczą. I wtedy naprawdę zrobiło mi się przykro. Może liczyła, że wezmę nasiebie część jego win, ale zorientowała się, że nicz tego. Współczułam jej, ale nie mogła chyba przypuszczać, że między nami zaistnieje jakieś porozumienie. Nie powinna przychodzićze swoimi żalami do mnie. Byłam o Filipazazdrosna ze wszystkimi tegokonsekwencjami. NawetjeśliBiałam do niego żal, to i tak niczego to nie zmieniało. Swoje rachunki względem niego spłacałam,nadal torobię, i nie mam zamiaaru czuć się winna. W dodatku wiedziałam, że jego planywiązane były z inną dziewczyną. Ta tutaj rościła sobie pretensje do emocji, którenie istniały. Nawet jao tym wiedziałam. A jednak udałojej się obarczyć mnie drobnym poczuciem winy. Chociażnie zamierzałam, poczułam się w pewien sposób odpowiedzialna. Nie nauczyłyśmy Filipa szacunku do ofiaroywanej mu miłości. My ją dawałyśmy, on tylko brał,niedbał o nic więcej, nawet o wzajemność. Jarównież, choć próbowałam się buntować, nie odważyłam się munigdy powiedzieć,że jest egoistą. Nie kłopotał się nigdy onikogo i ta dziewczyna dłaofiarą jego bezduszności. Nie powinnam mieć do niej etensji, a jednak miałam i nie potrafiłam się przemóc. Czemu 4a taka głupia? Iczegooczekuje ode mnie? Pragnęłam powiedzieć coś, co uświadomi jej, że wszelkie Tapienia związane z Filipem będzie miała wkrótce za sobą. ioże ją nawet uraduje myśl,że facet, który ją odtrącił, jestBakiem. Jeśli się kiedyś o to modliła, jej prośbazostała wysłulana. - Wszystkobędzie dobrze - zapewniłam głupio, mając nayślijej dalsze losy już bez Filipa, bo wydawało mi się, że tegoaekuje. Popatrzyła na mnie z uśmiechem, a jednocześnie wiriałam, jak jej twarz zastyga w nagłymzrozumieniu,że całe tolgadanie jest na nic. - Pójdę już! - powiedziała, a ja odetchnęłamz ulgą. Moje za123. chowanie sprawiło, że potraktowała mnie jak głupią albo zimnąi nieczułą. Taką jak Filip. Zamiast jednak wstać,zaczęła chrząkać; pomyślałam,że toze zdenerwowania. A jeśli tak, to albo chce skłamać, albo wyznać coś,co może mi się nie spodobać. - Ten dokument, któryci dałam. Nie wszystko znim jestw porządku! - powiedziała. Nie było to dla mnie nicnowego, alespodziewała się, żebędę zdziwiona. Nawet dla większegoefektu zawiesiła głos. Niemogłami tym razem sprawić jej zawodu. Zdziwiłam się. Jej dotychczasowe zachowanie stało się nagle dla mnie zupełnie jednoznaczne. Wiedziała o Filipie zbyt wiele i wiedzę, którąposiadła, miałateraz możliwość wykorzystać przeciwko niemu. Przynajmniejw taki sposóbmogła się na nimodegrać. - Powinnaś już iść. Zęby zdążyć na pociąg - powiedziałam. Nie chciałam, żeby pomyślała, że ją wyrzucam, choć tak właśnie było. Chciałam, żeby sobie poszła. Zwlekała. Wypiła kawę, wytarłausta podobnym gestem jak kiedyś Filip,wierzchem dłoni. I to,nie wiem czemu, dopiero mnie zdenerwowało. - Idź już! - syknęłam, co zabrzmiało jak: Wynoś się! Nastawiłam lunetę na oddalającąsię postać i towarzyszyłamjej przez całą drogę. Było w niej coś ulotnego. Zbytluźna bluzka powiewała na wietrze, tworząc złudzenie skrzydełu ramion. Gdy szła wzdłuż nasypu i gapiła się na zwały śmieci, sprawiaławrażenie, że szykuje się dolotu. Miałam nadzieję, że odfruniei zagubi się w stadzie wron. Nie miałam sobieza złe, że pragnęłamjej zniknięcia. Kręciłam pokrętłamitak długo, póki nie przybrała postacinierozpoznawalnej kropki. I jednym ruchem usunęłam ją pozawidnokrąg, pozagranice wszechświata. A potem, gdy pociąg już odjechał, nie odczułam ulgi. I miałam rację, bopo kwadransie zobaczyłam jąwracającą. Chybato przewidziałam, bo tkwiłam przy lunecie i patrzyłam na drogę. A ona, jakby wiedziała, że patrzę, pomachała ręką i rozłoży 124 ła ramiona w geście bezradności, że niby nie zdążyła. Wiedziała o mojej lunecie. Ciekawe, jak wiele o mnie wiedziała? Rozczarowanieustąpiłomiejsca niepokojowi, ale pozostała świadomość, że wcześniej czy później i tak będzie musiała stąd odejść. jeśli jeśli chciałabym być ze sobą szczera, musiałabym przyznać, żejej powrót nie wywołał we mnie złości. Nawetnie sprawiłmi ecjalnej przykrości. ' Z irytacją patrzyłam, jakprzy drugim stopniu waha się, wyżej unosi nogę i precyzyjnie omija ruszający się kamień. Zradosnym zdumieniem relacjonowała ucieczkę pociągui patrzyła na mnieuważnie, spodziewając sięusłyszeć coś, na co czekała. " - Ten był ostatni. Masz gdzieprzenocować? - spytałam? brew swojej woli. Zastanowiła się chwilę, nim odpowiedziała: -Nie! ; Zauważyłam, żepo raz kolejny wymusiła na mnie taką formę wypowiedzi, jakbym to ja wyszła z propozycją, na którą ona z Ociąganiem wyraziła zgodę. - Możesz zostać! -powiedziałam ze złością. I znów wyglądało na to, że inicjatywa należydo mnie. Podświadomie czekałam na protesty, że nie potrzebuje mojejłaskiafróci do domuautostopem. Ale ona uśmiechnęła się. 1 - Wiedziałam, żemogę, inaczej bymnie wracała! ;' Nie dałam się nabrać. Widziałam, że była zdenerwowana. ' Zaproponowała wspólny spacer, ale odmówiłam, twierdząc, że czekam na telefon od mamy i muszęnadrobić zaległości^colne. Odtrąciłam jejwyciągniętą rękę. Opędzałam się jak odtrętnej muchy. Wyszła przed dom i chodziłapo podwórku jak kura, to tu, tam, jakby ta plątanina ścieżek była odtwarzaniem planu za^dowanego w pamięci. Wyraźnie ku czemuśzmierzała, tylkofc chciała zostaćod razu rozszyfrowana. Czuła, że obserwuję(zza firanki. Ostatecznie dotarła do szopy z piecem ceramiczn. Zajrzała przez okno, apotem nacisnęłaklamkę. Było zaknięte. Pewnie, a czego się spodziewała? Widocznieo piecui wiedziała i miała ochotę go obejrzeć. Spytała gestem, czy; wejść dośrodka. Nie chciało mi się udawać,że nie rozu125. miem jej prośby. I tak nie miałam nic do roboty. Zeszłami otworzyłam,niech sobie zajrzy. Była mi wdzięczna, bo nigdy jeszcze nie widziała pieca dowypalania ceramiki. Od Filipa wiedziała, że mamy coś takiego. Właściwie głównie po to przyjechała. Chciała zobaczyć, jaktaki piec działa, a nie znanikogoinnego, kto miałby pracownię ceramiczną. Bardzo ją to interesuje, a Filip kiedyś obiecał, że pokaże, alejakoś sięschodziło,a teraz. W podtekściezabrzmiało to dość jednoznacznie, żejakonumrze,to ona straci jedyną okazję do zaspokojenia swojej ciekawości. Aswoją drogą dużo jej o nas naopowiadał. Ciekawe, jakdużo? Gdakała jak podniecona kurka. Niepokoiłam się, czy aby niezacznie znosić jajek. Gdzieś znikło jej zafrasowanie, które mi dotąd prezentowała. W szopie z piecemi długim stołem upaćkanymgliną podobało jej sięzdecydowanie bardziejniżw domu. Zentuzjazmem dotykała kafli i dzbanków, które miały niewielewspólnego ze sztuką ludową, ale turystom to właśnie się podobałoi kupowali, a przecież to ich gust kształtował naszą produkcję. Szopę i piec nabyliśmyrazem z domem. Przez jakiśczas mama traktowała ją jakosuszarnię. PotemJakubkowa nauczyłanas do czego co służy i jak można na tym zarabiaćpieniądze. Okazało się, żeto skarb. Jakubkowa była tym skarbem. Z otwartego okna przybudówki, w której mieszkała, niósłsię zapach smażonych skwarków. Ona sama stanęła w drzwiachszopy, niezadowolona z obecności kogoś obcego. - Kto to taki? - spytała ponad ramieniem dziewczyny, a jejgłosbrzmiał chmurnie. - Koleżanka Filipa - wyjaśniłam. -Filipa niema - zwróciła się JakubkowadoJagny, spodziewając się, że gość pożegna się i zniknie. Jagna skinęłatylko głową, żewie, a staruszka prychnęłai wyszła. 126 Siedziała potem u siebie na progu;niby nie patrzyła, ale wie^gi}patam, że jest czujna. Nie wtrącała sięwięcej,alebyłam prze-konana, że jużwszystko o tej dziewczyniewie. "Patrz ludziom w oczy, a już pochwili będziesz wiedziała,Sczychcesz mieć z nimi do czynienia. Jeśli instynktpowie ci, że^aie, miej się przedtakimi na baczności. Jeślipowie ci, że sąj-wporządku, teżsię miej na baczności". ; Jakubkowauczyła mnie różnych użytecznych rzeczy. :5i. Oparłam się o ścianę i patrzyłam na wnętrze pracowni, jakbym widziała to miejsce po raz pierwszy. Stwierdziłam, że jest. brudno. Pajęczyny zwisały z powały, a podłoga uwalana była^gliną. Nie sprzątnęłyśmyporządnie poostatnimwypalaniu. ^Ucieszyłam się, że będę miała jutro co robić. Dziewczynabyła podekscytowanai drepcząc nerwowo mięStzy półkami,zrzuciła niechcący jakiś kafel. Przestraszyła się, że -japodam ją do sądu. ,-. - Niechciałam, przepraszam,to niechcący - tłumaczyłasię^wyglądała na tak nieszczęśliwą, jakby kafel był ze szczerego złota. Zauważyłam, że żal z powodu kawałka roztrzaskanej gliny był bardziej autentyczny od tamtego sprzed godziny, dotyczącego nieszczęśliwej miłoścido kalekiegoFilipa. Wielkodusznie wybaczyłam i powiedziałam, że to nic takiego byłam dobra i łaskawa, iprzez chwilę nawet cieszyłam się, że została. Jeśli Filip miał wobec niej jakiś dług,to spłaciłam go z naddatkiem. Potem wróciła do kuchni iprzesiedziała na krześle resztę wieeczoru. Wybrałanieświadomie to, na którym zwykle siadywał Filip. Od czasu do czasu zaglądałam, czynadal tam jest. nie ruszyłasię nawet na krok. Prawie o niej zapomniałam. Nie czułamjejobecności, jakby nie zajmowała żadnej przestrzeni, 81nie wydzielała zapachu, nie zużywała tlenu. Jakby jej wcale nie""-yto. Ale gdy za którymś razem weszłam,nie mogłamsobieP^pomnieć czasów, gdy jej tu nie było. Takjakby była mamą^bo Jakubkowa i miejsce przy kuchennym stole było jej przy-"ależne. 727 Za to później, gdy zrobiłam kolację, włączyła swój przyciskpośrodku czoła i znów za dużo mówiła, za dużo wyjaśniata,w ogóle wszystko, co robiła, było niepotrzebne. Tą pustą gadaninąnadmuchiwała przestrzeń wokół siebie i zajmowała corazwięcej miejsca. Dziewczyna z jej opowieści nie była nią,ale wiedziałam,że tworzy ją dla mnie,po to, by mi zaimponować. A potem wypytywała mnie o pracownię ceramiczną. Odpowiadałam na pytania. Miała umiejętność całkowitego koncentrowania uwagi na rozmówcy. Gdy coś mówiłam, nawet nieistotnego, słuchała całąsobą i z takimprzejęciem, że mnierównieżwydawało się to interesujące. To miłeuczucie. Była absorbująca,ale todzięki niej wieczór mijał szybkoi nie było mi z nią nudno. Zapomniałam nawet oFilipie. Przezdobre pół godziny rozmawiałam, śmiałam sięnawet i nie pamiętałamani o nim, ani o mamie. A gdy nagle pojawili się oboje,poczułam sięwinna. Nie odpowiedziałam na jakieś pytaniei speszyła ją tachwilaciszy Zamilkła. A potem miałyśmy jużtrudności z nawiązaniem kontaktu. Rozmawiałyśmy jeszczeo czymś mało istotnym,ale między wypowiadanymi zdaniamizapadało niezręczne milczenie, jakby słowa zasysała próżnia. Poczułam się zmuszona do poszukania jakiegoś wyjaśnienia. - Czy jesteśw ciąży albooczekujesz czegoś odFilipa lub odnas? - spytałam. Spojrzała zdziwiona. Zmieszanie na jej twarzy było aż nadtowidoczne. Oczy, najgorsze były oczy - rozbiegane, nie mogłaichskoncentrować na mnie, mimo że się starała. Otworzyła ustaigdy spodziewałam się usłyszeć coś szczerego, może przykrego,ale przynajmniej konkretnego, powiedziała tylko: - Nie! - co byłooczywistym i wręcz jaskrawym zaprzeczeniem tego, co myślała i co wymalowane miała na twarzy. Iczego nie chciała mipowiedzieć. Skłamała. I nawet jeśli istniała wcześniej jakaś szansana porozumienie, to w tymmomencie wszystko się skończyło. - Pójdę już spać, jeślipozwolisz! - Podniosła się zbyt pospiesznie, by mogło to być naturalne. - Pewnie! Pościeliłam jej jak gościowi, w salonie przy kominku. 128 Patrzyłam potemprzez lunetę na niebo - czyste, rozgwieżdjżone,dające nadzieję na wiecznetrwanie. Przesuwałam wzrok z gwiazdy na gwiazdę, upewniając się, że są tam gdzie zawsze. ; nagle przypomniałam sobie, że to tylko ich obrazsprzed tysięcy latświetlnych. Być możejuż tylko wspomnienie. Zanim się położyła, spakowała swój plecak, sprzątnęła zeStołu, poprawiła obrus. Pewnie zaczęłaby ścierać kurze, gdybynie natknęła się wzrokiem na moją minę. Skinęła głową, że już nie będzie, i wsunęła się pod kołdrę. Poszłamna góręi może misię śniło, ale słyszałam odgłosy ciurkającej wody w kuchniprzyciszone kroki, delikatne brzdęknięcia szklanek o blat kuchenny. Nie chciało mi się sprawdzać, co robi. Pomyślałam tylko, że to straszniepedantyczna panna. Taka w samraz nażonę. zasnęłam. Rano pościel była równozłożona, pokój wywietrzony, a ona, takjak wczoraj,kręciła się po podwórku i ogrodzie. Wychyliła się poza krawędź urwiska, a potem skrzyżowała ręce na piersiach i stała wpatrzona w przestrzeń. Ogarnęło mnie wrażenie, że patrzę nanią z oddalenia. I to ja jestem dalej stąd niż ona. przeraziło mnie, że już nie była tu obca. ' 'Po śniadaniu pożegnała się i wyszła. Nie zostawiła po sobie śladów. Jakby nigdy jej tu nie było. To mnie uspokoiło. ^-Patrzyłam przez lunetę, jak idzie w stronę dworca. W jej ruchach byłocoś radosnego. Zostawiłam ją i przeniosłam się na podwórko Wilków. Trafiłam wprostna Julka. Wystarczyło parę chwil, bym nie myślała jużani o Jagnie, anio niczym więcej popkosmykiem spadającym mu na czoło. Syf skoczyłmi na ramię luneta drgnęła i Julek zniknął. - -Ty Syfie! -Odwróciłam się, by go zrzucić, ale zostałamS? ręką przyklejoną dojego futerka. On przynajmniej tu byłMogłam gosobie podotykać. "Namyśl o tym, ilu osobom będę musiała usprawiedliwiać się z tygodniowej nieobecności, oblazły mnie ciarki. Nie poszłam do szkoły. 129. Spakowałam trochę rzeczy dla mamy, powiedziałam Jakubkowej, żeby nie zostawiała dla mnie obiadu, i też pojechałam. Musiałyśmyjechać z Jagnątym samym pociągiem, boinnegoo tej porzenie było. Nie spotkałam jejjednak nadworcui niezauważyłam, kiedy wsiadła. Na jakiejś małej stacjizobaczyłamjednak, jak zeskakujez peronu i idzie wąską dróżką w stronęzabudowań. Chciałam zobaczyć nazwę stacji, ale mi się nie udało, bo do przedziałuwdarł się obdartus i zaczął awanturowaćo drobne na chleb. Pani siedząca obok dalamu bułkęz serem,alebrudas eksplodował oburzeniem i trzeba było wezwać obsługę pociągu, by zajęła się klientem. Nie potrafiłam potem odtworzyć nazwy stacji. I już nie byłam pewna, czy to ona była tądziewczyną idącą wśród pól. Miałamnadzieję, że nigdy więcej jej niespotkam. Zdecydowałam, że powiem mamie całą prawdę o Filipie. Może nabiorę odwagi i wyznam również resztę. 12 Nie zdążyłam. Nieode mnie mama dowiedziałasię o domu Filipa. Ktoś siętam włamał i przewrócił wszystko do góry nogami. Gospodynizawiadomiłapolicję, a ta skontaktowała się z mamą. No cóż. Spóźniłam się. Wciąż popełniam ten sam błąd; ciągle zapominam,że to,co robię -albo czegonie robię - będzie miało jakieśkonsekwencje. No i miało. Wyobrażam sobie jej zaskoczenie. Była rozgoryczona izła, że jej nie uprzedziłam. Kazała mi wracaćdo domu. Nie byłamjej potrzebna. Niechciała przyjąć żadnych tłumaczeń. Po prostu uznała, że to wszystko przeze mnie. Niespytała, czy wiem,skąd Filip miał tyle pieniędzy Pewniełamała sobie nad tym głowę,może nawet podejrzewała, ale janie byłam kimś, z kim chciałaby o tym rozmawiać. Nie protestowałam, bo czułam się winna. Sama bym do takiej osoby jak janie miałazaufania. 130 i - Oczymjeszcze nie wiem? - spytała głosem nabrzmiałymnetensją. Wzruszyłamramionami. Niejedno by się znalazło. Kiedyś, dawnotemu, wpadłam do wykopu. Nie wolno mi było chodzić nabudowę - i właśnie dlatego chodziłam. Wykop był wysoki i próby wydostania się powodowały obsuwanie się piasku. Przestraszonedzieciaki uciekły. Gdy zjawiła się pomoc,byłam podduszonaziemią, która się na mnieobsunęła. Filip wyciągnął mniepółżywą. Ani jedno dziecko nie podniosło alarmu,; powiadomiło nikogo o tym, co sięstało. Filip znalazł mnie przypadkiem. Ściągnęliśmy się chyba myślami. Uratował mi życie! Miał może dwanaście lat. Nikomu o tym nie powiedzieliśmy. - Wracaj do domu! - rozkazała. - Porozmawiajmy! -Nie, nie, nie, nie! - denerwowała się. -Jedź! Nie chcę cię widzieć! Rozumiałam, że nie chodzi jej tylko o mnie i Filipa, i nasze tajemnice, ale wścieka się, bo siedząc całymi dniami bezczynnie prży łóżku konającego syna,zaczęła dostrzegać swoje wady jako matki. Chodziło jej o własny strach. Rozumiałam ją,ale też potrzebowałam akceptacji. Do bólu tęskniłamza dobrym słowem,pragnęłam jej miłości. Gotowa byłam uklęknąć, byle tylkomi darowała. - Jedź do domu! PomóżJakubkowej! Jak nie dacie rady, zamknij galerię! Nadrób zaległości wszkole! - rzucała jeden rozkaz po drugim, nie patrząc na mnie. Gdyby na mnie spojrzała, gdyby mnie odrobinę bardziej kochała, wiedziałaby, że klęczę, ale nie rzuciła nawet okiem. Powoli podniosłam się z kolan. Musiałam sobie jakośz tym poradzić. Jak zawsze. Nie chciała jechać ze mną. Musiała zostać przy Filipie. Lekarze nie dawali mu już dużych szans. I tak podobno nieźle się trzymał. Częśćbandaży usunęlii mogłyśmy widzieć jego twarzz. Z wygładzonymi rysamiwyglądał na młodszego, wyglądał jak ktoś, kto nie musi się już niczym martwić. Zanim wyje. chałam, powiedziałam mu, że o wszystkim wiem. Chybaowszystkim. - Nie wiem tylko, jak topowiedzieć mamie! -Nie wiem,co zrobić zdokumentem! - Nie wiem, o co chodzi tej dziewczynie! -Nie wiem, corobić! Nie wiem, na co liczyłam. Jeśli nacoś, to się rozczarowałam. Pozostał nieruchomy i obojętny na moje rozterki. Może uzna},że nadszedł czas, bymdorosła i sama zaczęła rozstrzygać dylematy, z którymi mnie zostawił. Wyszłam ze szpitala obrażona. Do gniewu na Filipaprzyplątała się jeszczezłośćna mamę,że zawsze jemu przyznawała więcej praw, a mnie więcej obowiązków. To nie byłosprawiedliwe. Poszłamprzed nasz stary dom i usiadłam na ławce zułamaną środkową listwą. Pod ławką leżałytrzy pety,zgnieciona torebka po chipsach i psia kupa. Przylepiłam się do niej wzrokiem, byle tylkoniespojrzeć wyżej. Na dachu koło kominapowinien tkwić pręt od anteny, o który zaczepił się kiedyś latawiec, a nogataty nie trafiła na stołek i się zsunęła. Nie teraz! Pomyślę o tym za jakiś czas, gdy będę gotowa. Może nigdy. Sąsprawy, którepowinno się zamknąć izapomnieć, gdziezostałyukryte. Skupiłam się na psie, którywybiegł z bramy, zatrzymał siępół metra ode mnie i obsikat ławkę. Pomerdał ogonem i pobiegłdalej, omijając dużym łukiem krzakgłogu. Pewnie dla niego nadal wyczuwalny był w tym miejscu zapach śmierci. Ja teżgoczułam. Klucha w gardle urosłado takich rozmiarów, że niemogłam poradzić sobie z uniesieniemgłowy. Choć właściwiebyłam ciekawa, czy sznurek od latawca nadal powiewa, gdyjestsilniejszy wiatr. Poszłam na dworzec, ale po drodzeprzyciągnęła mnie reklamawystawy sławnego malarza. Skusiła obietnicą darmowej reprodukcji, którą otrzymam przy wyjściu. Nie powinnam ufaćreklamom,ale byłam zmęczona,rozdrażniona, i zaufałam. Jak 132 pierwszy lepszy naiwniak, wierzącytemu, co napisane na kolorowym papierze, dałam się otumanić. Okazało się, że wbrew temu, co o sobie myślę, tak samo jak innipożądam widoku wspaniałości i kontaktu z nieśmiertelnymi. Entuzjazm, zjakim reklamowano wystawę, odebrał mi rozum. Dałam dziesięć złotych i obejrzałam sto dzieł, niewiele mających wspólnego z malarzem, którego nazwiskiem sięposłużono. Owszem, było ładne, ale czułam się oszukana i rozczarowana, bo z tych stu tylko jeden rysunek wyszedł spod ręki wielkiego artysty. Bazgroł na kartce wyrwanejz zeszytu. Reszta to byłyprace jego uczniów, ( znlajomych, sąsiadów, krewnych albo ludziniemających z ni mżadnego związku. Zapomniałam, że mieszkam w kraju zbyt biednym, by fundował mi oglądanie wspaniałości. Fakt, że pozwoliłam, by moim kosztem zwiększono frekwencję, zdołował mnie do reszty. ; - Agdzie ta darmowa reprodukcja? - zaparłam się przy wyjściu. Przynajmniej tego drobiazgu chciałam się trzymać, by nietracić całkiem dlasiebie szacunku. Bileterka grzebaławśród śmieci walającychsię po kantorku,IJa zaczęłam chichotać, ze zmęczenia albo zdenerwowania. Nie mogłamsię powstrzymać. Wreszcie rzuciła w moją stronę nieśmiertelną kserówkę. Musiało ją to dużokosztować, bo aż poczereniała ze złości. Na odchodnym stwierdziła, żejestem bezczelna. Zrobiła mi tą uwagą przyjemność. Już myślałam,że wyszłam z formy. Zamiast pojechać do domu, poszłam nad tory. Usiadłam na ławcei gapiłam się na miejsce wskazane kiedyś przez dróżnika. "co Jakiś czas wstawałam ichodziłam wtę i z powrotem, usiłując zrozumiećojaki skrót chodziło Filipowi. Czemu akurat tu chciał przebiec przed pociągiem. Dlaczego tym głupim pomysłeem skomplikował mi życie? Powinnam opuścić toponure miejsce i jechać do domu, tak jak kazała mama, alenie mogłam. Słyszałam zniekształcony głos megafonu zapowiadający mój ostatni pociągi nie zrobiło to na mnie wrażenia. Nie ruszyłam się. Na niedalekim skrzyżowaniu zapalały się i gasły światła, na przemian zielone, pomarań133. czowe, czerwone, pomarańczowe, zielone, pomarańczowe. Skupiłam się całkowicie na zgadywaniu,jaki kolor po jakim zabłyśnie. Zapadł zmierzch, gdy wreszcie zdecydowałam się odejść. Głównie dlatego,że jakiś obdartus zaczął krążyć w pobliżu mojej ławki. - Nie myśl nawet otym, dziewczyno! - zachrypiał tuż za moimi plecami, a jazamarłam. Przestraszyłam się. Wyobraziłamsobie zakrwawiony nóż wjego ręku. O czym miałam nie myśleć? W panice rozejrzałam się za jakimś człowiekiem. Nie byłożadnego. Gdypotrzebuję odosobnienia, by podrapać się po tyłku, kręcą się wokół mnie całe tłumy. Teraz wszyscygdzieś sobieposzli i zostawilisamą. Odwróciłam się wolno, kontrolującjednym okiem odległyperon,a drugim oberwańca. Nie miał noża,tylko skórkę czerstwego chleba. Na głowęwcisnął za małą zimową czapkęz nausznikami. - Oczym mam nie myśleć? - spytałam, bouznałam, że lepiejrozmawiać, niż tylko się bać. Był wychudzony, ale z oczu nieziało mu szaleństwem. Takiego słabiaka dam radę odepchnąći może zdążę zwiać. - Parę tygodni temu był tutaki jeden. Też tak siedział idumał, aż wydumał. Stanął przy torach, poczekał, a gdy pociągnadjechał, wlazł na tory. Po prostu. - On wpadł niechcący, przebiegał, nie zauważył - zaprotestowałam. Niewiedziałam nawet,czy mówimy otym samymczłowieku, nie próbowałam pytać, ustalać faktów, tylko od razuzaprotestowałam. Zupełnie jakbym podświadomie dopuszczała taką ewentualność. - Wiem, co mówię. Siedział i czekał. A potem tozrobił, specjalnie. Nie byłnawet pijany. Aninaćpany. Coś go gnębiło. Żałuję, że nie usiadłem z nim i nie pogadałem, ale nie lubię takicheleganckich paniczykóww gamiturkach, którym się wszystkoudaje. Taki weźmie kamień i rzuci w człowieka jak w psa. Ależałuję, bo możepogadanie by pomogło. Tobie pomogło? - Kim pan jest? Mówił pan o tym policji? - Nikim nie jestem. Mieszkam wkrzakach, a nocuję na 134 orcu. Policja nie gada z takimi jak ja. A tamten tonarzemy? - Brat. -Żałuję, że nie pogadałem,możeby się wstrzymał. Mój pociąg odjechał. Mogłam spać na dworcu albo iść doomu Filipa. Oczywiście poszłam tam, bona dworcu bałam sięstać. Było ciemno, gdy szłam przezmiasto. Kręciło mi się'głowie. Było zimno. Zostawiłam bezdomnemu sweter. Jaim mnóstwo innych. Nie uwierzyłam, że mówimy o tym sarn człowieku. Dałam mu sweteri odeszłam. Nie mogłam poolić, by mnie przekonał, że Filip chciał popełnić samobójco. Na ulicach było pusto. Kroki odbijałysię echem odścian mitnych kamienic. Paliła się co trzecia latarnia. Nawet księżycaB było widać, zaledwie niewielki wycinek nieba, który miałamezpośrednio nad głową. Żal i złość przeplatały się z poczuciem winy. Gdybym wcześfej powiedziała mamie o skrytce Filipa, o dokumentach ikartBch pożółkłychze starości, wyniesionychprawdopodobnieEarchiwów, o próbkach atramentu; gdybym o tym wszystkimp powiedziała, może potrafiłaby go powstrzymać. Może nie,ie przynajmniej podjęłybyśmy jakąśpróbę wyciągnięcia go[bagna, w które się pchał. Żałowałam, że tego nie zrobiłam. Ale zarazinna myśl przemiła tamte: żegdybym powiedziała, złamałabym zmowęmilSenia. On miałby prawo powiedzieć wszystko, co wieo mnie. ^wiedziałby, choćby po to, by pomniejszyć swoją winę. Mamakupiłaby się na mojej, bo moja była stokroć gorsza. ; Szłam pieszo przezciemne miasto. Było mi wszystko jedno,lymnie ktośnapadnie i zabije. Nikt mnie nawet nie zaczepił. Dochodzącdo domu Filipa, uświadomiłam sobiez przerainiem,że ze wszystkich uczuć została tylko złość na samą sies. Dyszałam jak podługim biegu. Nawet jeśli nie przebielm całej trasy, to czułam się jak maratończyk tużprzedSrałem. 135. Wiedziałam o włamaniu, ale zdziwił mnie ogrom zniszczeń. Ktoś dołożyłstarań, byporozbijać izniszczyć wszystko. Szuflady wywleczone z komód, rzeczy wyrzucone na środek, podarte, postrzępione. Skórzanefotele i kanapy zostały pocięte nastrzępy, zwisały z nichrówne pasy, odsłaniając wnętrzności wypełnione miękkim tworzywem. Obrazy zrzucone ze ścian i rozdeptane. Patrzyłam na tojakzahipnotyzowana, jakbym oglądałasceny z filmu. Nie czułam emocjonalnego związku ztymmieszkaniem i z jegoluksusowym wyposażeniem, które terazwyglądało żałośnie, i gotowa byłabym na ten temat pożartować,gdybym miała towarzystwo, ale nawet telewizor został okaleczony. Leżał na boku, wspierając się o wysuniętą na środek pokoju komodę. Róg komody utkwił w głębiekranu. Oprzytomniałam dopiero wtedy, gdy pomyślałam,jaki Filipbędzie wściekły, gdy to zobaczy. Ba, ale kiedy to będzie i czymieszkanie będzie gowtedy interesowało? - Równoległamyśl miałapodziałać łagodząco, alezamiastuspokojenia ogarnął mniesmutek. Najbardziej żal mi było łóżka, wktórym spałam przez kilkanocy. Teraz poprzecinane było w wielu miejscach, aż sprężynypowyłaziłyna zewnątrz. Masakra. Włamanie miało miejsce kilka dnitemu i pobojowisko zdążyło pokryć się warstwą kurzu. Policjapewnienie pozwoliła niczego ruszać albo gospodyni nie wiedziała, co ztym zrobić. Jateż nie wiedziałam. Na stole znalazłam kartkę z jej numerem telefonu. Zadzwoniłam. Przyszła po kwadransie. Okazało się, żemieszka posąsiedzku. Zrobiłami kolację i pogadałyśmy trochę. Powiedziała, że nie sprząta, bo wszystko nadaje się na śmietnik. Czeka na decyzję Filipa. - Dobry z niego chłopak, tylko taki osobny, jaknie z tegoświata. Pieniądze go zaczarowały. Za młody jest na takie pieniądze. Zadużo ich ma. Przygniotły go. Mówił, że same się pchająw kieszenie. Nie wiem jak, bo mnie tam się nie pchają, muszę nakażdy grosz zapracować. On je poprostu dostawał. - Dostawał? Od kogo? Zaco? Co robił? - Mówił, że drzewa genealogiczne, ale bo to za jakieś drzewotyle zapłacą? Mnie zresztą nie obchodziło, skąd je brał, nie moja 136 sprawa. Moja była taka, żeby miał posprzątane, wyprasowane i ugotowane. Szkoda chłopaka. W szpitalu byłam. I matki szkoda. Umilkła. Popatrzyła na mnie,jakbyprzeze mnie, i niemogłaff/sz chwilę się zdecydować, czypowiedzieć to, co ją męczyło. mrugnęłam powiekami zachęcająco: dalej,nadawaj! ;, - Ale co to za matka, żeby ani razu nie zajrzała inie zobajytajak chłopaksobie radzi i skądpieniądze bierze. Apieniące jaksmok, pożarły go, ot co! I na co mu to całe bogactwo, skoro nie miał się nim z kim cieszyć! Przeprosiła,że to powiedziała,ale obie wiedziałyśmy,że miała rację. I znowu dowiedziałam się o Filipieczegoś, czegofcześniej nie wiedziałam. Powiedziałam, żeby już sobie poszła. ;.. Położyłam się spać na stercie ubrań i przykryłam znalezionym kocem. Był prawie cały. , Rano wyciągnęłam z rumowiska ocalałą bluzę i poszłam napociąg. Zgodnie z rozkazem mamy wróciłam do domu, do galeriido szkoły. Jakubkowaucieszyłasię szczerze zmojego powrotu. ; - Dobrze, że jesteś, bo skończyły się kafle i trzebabędzie nająĆ pracownika do formowania. Same chyba niedamy rady! .. Syf nieodstępował mnienawet na chwilę. Z radości skoczyłt klawiaturę i wyrwał kable. Itak dobrze, że nie zwalił całego komputera. Był wniebowzięty, gdy go wyzywałam. Rano odprowadził mnie aż do dębów, by się upewnić, że idę tylko do szkoły. Wiadomość, że Olek odpadł już na pisemnym etapie olimpiady - i to z zerową liczbąpunktów - sprawiła mi drobną satysfakcję. Mogłam pozwolić sobie nagłupkowaty uśmiech na historii. Trochęsię zmartwiłam,że przegrałamwybory na rzecznika, aleteż niezabardzo. Nikt mi nie współczuł, bo mieli-nowe bożyszcze. Malinę,córkę dziennikarki. Na moje oko dziewczyna była bardziej przestraszona niżzachwycona swoim sukcesem. Nocóż. Będą mieli takiego rzecznika, jakiego sobie 137. wybrali. Mnie obchodzili z daleka, jakby fakt, że głosowali nakogoś innego, obciążał ich sumienia. Niepotrzebnie, bomniejuż nie zależało. W ogóle dużo się działo przezten czas, gdy mnie niebyło. Ktoś zdemolował pracownię biologiczną i informatyczną. Na przerwach toczyły się przyciszone rozmowy, kto to zrobił. Wszyscy wiedzieli, że Olek Tarwid. Jeśli się jeszcze mielinadczym zastanawiać, to tylko, czemu to zrobił. Choć w sumie i tobyło czytelnedla nas, którzy go trochę znaliśmy. Jeździł czarnym audi,do szkoły zachodził, kiedy mu się chciało,ale nikt mu nie zazdrościł. I jemu nie zależało na niczym. Cuchnęło odniego zestarzałym potem. Rył tunele międzyludźmi i przedzierał sięprzez niez boleścią. Niebył kimś,z kim chciałoby się mieć do czynienia. Przynajmniej ja obchodziłamgo szerokim łukiem. Zebra pobolewały mnie jeszczeprzy gwałtownych ruchach. Nie lubiłam Olka, alenic ponadto - był dla mnie świadectwem, że nie ja sama naruszamprzykazania boskie. Aletak czy owak nie byłomi z tego powodu lżej. Wilki zajęte były eskortowaniem nowej gwiazdy. - To nasza cioteczna siostra! - wyjaśniła mi Julka w przelocie. Mówiła z takimprzejęciem, jakby chodziło o samego prezydenta. Może i siostra, niemniej odczułam przykrość, gdy Julka porzuciłamnie, zostawiła samą i nie próbowała pocieszać. Może 'nie wiedziała o Filipie. Możenie widziała, że czekam na jakieś jsłowo pocieszenia. Nie czekałam, alegdyodeszła, nie patrzącna mnie, zrobiło mi się smutno. Julek został. - Jesteś wkurzona? - spytał. - Wkurzona? Dlaczego? - Bo nie głosowaliśmy na ciebie. -Wcale mi na tym nie zależało. - Nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Nie było cię tak długo. - Nie musisz się tłumaczyć ani z tego powodu mi współczuć. -Nie chcę ciwspółczuć, aletwoja mina wszystkichwkurza. - Mój brat umiera. Po raz pierwszy powiedziałam togłośno i czekałam, aż słowa pokonają barierę dźwięku idomniewrócą. Gdy je usłyszałam, poczułam,jak ogarniamnie oszołomienie i bezradność. Olek teżsprawiał wrażenie oszołomionego i bezradnego. Chyba naprawdę nie wiedział. Miał ochotę mnie pocieszyć, ale nie wiedział jak. Dotknął mojego ramienia i to w zupełności wystarczyło. Kiwnęłam głową, że rozumiemjego starania, ale niech już idzie, bo reszta idą na niegoczeka. I wtedy podmuch tajfunu rzucił nas na ścianę. Polonistka przeszła między nami, roztrącając i czyniącprzyjacielskiego dotknięcia grzech. Zmierzyła nas złym wzrokiem i zapytała: - Lektura przeczytana? -Teraz jest przerwa, pani profesor! - Więcją wykorzystajcie właściwie! Podziękowaliśmy za pouczenie, bo miła z niej kobieta, choć nigdy nie wiadomo, kiedy zbierze się w sobie na tyle, by wynchnąć. A skoro zadbała wsubtelny sposób o to,bym pozostała dziewicą, przyłączyłam się dodziewczyn, by wzbogacićsięichdoświadczenia życiowe. Z oddalenia obserwowałam Malinę otoczoną Wilkami. ,zaciekawieniem. Bez zazdrości. Była nie tylko nowa, ale'Ipełna dystansu. Czuła się nieswojo, zmuszana do uczestniczenia w masowych wybuchach radości. Z utęsknieniem wyczekiwała chwili, by opuścić przestrzeń, która jej nie odpowiadaMogłabymjązrozumieć, a nawet polubić, ale na rzecznikaona się nie nadawała. Nie miała jakiejś kreski w genie odpowiedzialnym za umiejętność empatii. Nawet nieczuła, że ją obserwuję. Szkoda, że przegrałam. Miałabym przynajmniej czym się zająć. Przez dwa lata byłam rzecznikiem i lubiłam to zajęcie,równie ze względu na przypisane mu ryzyko. Zgłaszałam dyrektorowi trudne sytuacje, zmuszając go do zajęcia stanowiska'kwestii niesprawiedliwości. Domagałam się rewizji decyzji nauczycielskich, choćniejednokrotnie sam zainteresowany rejterował, zostawiając mnie osamotnionąna polu walki. Podobało się to. 138139. Rzeczywiście byłam na nich zta, że zagłosowali na kogoś innego. Julek miał rację. Dwa razy wtygodniuodbywałam podróżdo miasta z czystymi rzeczami dla mamy i Filipa. - Uważajna pociąg, nie wychylaj się z okna i nie przechodźmiędzy wagonami,bo cię wyssie! - Jakubkowa za każdymrazem udzielałami rad,jak powinnam postępować, by przeżyć. -Trzymaj się wpobliżu starszych osób, a jak ktoś zacznie cię zaczepiać, to strzelaj! Celuj dobrze, między oczy! Jej uwagi dodawały kolorytu każdej mojejwyprawie do miasta. Kiedyś przez całądrogę stałam w chybotliwym przejściu,by sprawdzić, jakto będzie, gdy zacznie mnie zasysać. Tylkomnie przewiało. Mama nadalmieszkała w przyszpitalnym hotelu. Siedziałamz nią dowieczora, a potembiegłam na dworzec. Ostatni powrotny miałam z przesiadką. Musiałam czekać dwie godziny nadworcu, na którym nie było nawet poczekalni. To znaczy jakaśbyła,ale nikttam nie wchodził, bogroziła zawaleniem. Naperoniesiedziało zawsze kilkaosób, ale tutaj nikt nieczul potrzeby rozmowy. Polubiłam te nocnepowrotydo domu, ciszęprzerywaną dworcowymi odgłosami i latarnieoświetlająceniewielkie fragmenty peronu. Gdzieś w oddali zgrzytały koła przetaczanych wagonów, niosłosię echo rozmów kolejarzy. Najgłośniejsze były moje własne myśli. Najbardziej lubiłam powroty, bo Jakubkowa zawsze czekałaz kolacją. Zjadałam wmilczeniu, wdzięczna, że nie muszę niczego opowiadać. Ona wsłuchiwała się w ciszę i mniepozwalała nato samo. Mogłam się nie odzywać i nie czułam skrępowania naszym milczeniem. Potem zaczynała mruczeć pod nosem, a widząc zainteresowanie, nastrajała mruczando na lepszą słyszalnośći pozwalała mi przysłuchiwać się snutym przez siebiemyślom. - Ludzie mówią, że jak zajdziesz wyżej, będziesz mieć lepiej. Anieprawda. Walicki był kierownikiem działuw spółdzielnii stracił pracę, bo dział zlikwidowali. Jakby był robolem, najął' się dowywozu gnoju z obór, ale z maturą do gnoju nie wezmą. Jakby Filipnie szedł wyżej, tylko siedział na dupie, też byłoby lepiej! Opowiadała przedziwnehistorie o ludziach, którzy żylialbo już dawno pomarli, o wypadkach,które jeśli nawet zaszły, tojej wersji wyglądały inaczej, niż przedstawiali to w szkole, tylko ode mnie zależało, czy chcę w nichwidzieć realne wydarzEnia czy fantazje. Uczepiłamsię myślami swojej osadyw górach. Żałowałam, że nie przycisnęłam Filipa, kiedy jeszcze mógł mi pomóc. Nie miałam teraz z kim o niej pogadać. Jakubkowa upierała się przy wersji, że oniczym nie wie. i Historyk pewnie coś by midoradził, ale akurat jego nie miałam ochoty prosić opomoc. Dał mi dwadni na nadrobienie zaległości. Udałam, że todobrze, choć niepotrzebne były mi nawet tedwa dni. Jeżdżącpociągiem wtę i z powrotem, zdążyłam przeczytać cały podręcznik. Trzeciego dnianie zapomniał mnieprzepytać. Zadawał pytania o powstania iwojny, ale mnie się wydawało, że zastawia pułapki i chce ze mnie wydobyć przyznanie się do winy. Akuratnu nie miałam do czego się przyznawać. Dostałampiątkę, choć należała mi się szóstka. Postanowiłam bez jego pomocy opracować historię osady w górach. Znalazłam sobie cel. I ta knie miałam nic innego do roboty. Nieobecność Filipastarałam się traktować w dotychczasowych kategoriach. Wyjechał ityle. Może kiedyś wróci. Właściwie wierzyłam w to. Nie powinno być przecież inaczej. Ale w nieoczekiwanych momentach, w środku dnia, stawał mi przed oczami, roześmiany, machający do mnie z odjeżdżającego pociągu,czekający przed domem. W takich momentach czułam lekkośćkolan i lekkie oszołomienie, ale chciałam na niego patrzeć i jeśli się bałam, to tylko tego, że zaszybkozniknie. Pytam o coś, a on odpowiadał słowami, które pamiętałam z naszych dawnych rozmów. 'Robiło misię słodko w ustach i traciłam orientację,gdzie się zaczyna, a gdzie kończy mój świat, iczy graniczna błona, októ rąsię opieram, nie pęknie. Rozstrój umysłu trwał moment,ale 140141. był sygnałem, że dzieje się ze mną coś złego. Oblewa} mniepoti musiałam szukać łazienki, by obmyć się pod pachami, bocuchnęło ode mnie na metr. Powiedział mi, żeumrze, i przyjęłam jego decyzję, traktującśmierć jakkolejny wyjazd,z którymmuszę się pogodzić. Kiwnęłam tylko głową, boto w końcubyło jego życie. Przez kilka tygodni funkcjonowałam na pograniczu rzeczywistości. Robiłam, co miałamdo zrobienia, wtakim przynajmniej stopniu, bymmogła siebie i innych przekonać,że czuję sięnormalnie. Chodziłam do szkoły,odrabiałam lekcje,siedziałamz Jakubkową w galerii, robiłyśmy sobie jakiś obiadalbo szłyśmydo Heleny, a dwa razy w tygodniu szłam po szkole na dworzec,wsiadałam do pociągu i jechałam do odległego miasta sprawdzić, czy Filip i mama jeszcze żyją. Za każdymrazem droga wydawała się krótsza. Powoli wpadałam w rutynę. Za którymś razemzobaczyłam przy mamie Jagnę. Siedziałyblisko siebie nazsuniętych fotelach i wspierały się we wspólnymcierpieniu. Zaskoczyła mnieich bliskość. - Przepraszam, że się pakuję na twoje miejsce, ale nie przyrzekałam, że się nie zjawię! - powiedziała. Uderzyło mnie cośw jej słowach,ale nie chciałomi się rozpatrywać ichpodskórnegoznaczenia. Przez momentzastanawiałam się, corobić, ale właściwie znałam już odpowiedź. Najlepiej nic nie robić. Najlepiejprzeczekać. - Nie masz za co przepraszać. - Wzruszyłamramionami. Zabrzmiało to nijako i sama niewiedziałam, czy jestem na niązła, czy jest mi wszystko jedno. Była pomocna,a mama wdzięczna za towarzystwo. Wymieniały się w dyżurach przy łóżku Filipa, wiedziały,kiedy wezwaćpielęgniarkę, sprawnie posługiwały się żargonem szpitalnym. Uznałam, żeniczego w ten sposóbnie tracę, raczej zyskuję. Mogłam wyjść godzinęwcześniej, by zdążyć na bezpośredni pociąg do domu. Powinnam zdawać sobie sprawę,że podtrzymywanie znajomości z tą dziewczyną w jakiejkolwiekformie jestnierozsądne. Powinnambyła porozmawiać z mamą, powiedziećwreszcie o wszystkim i przekonaćdo utrzymania dystansu ibec Jagny. Alebyłam zmęczona, zła na Filipa, zagubionaniezrozumiałej dla mnie sytuacji, a ona wydawała się chętną^towarzyszkąniedoli. Mama teżjuż była zmęczonai stałe towarzystwo dawało jej odrobinę wytchnienia. WspółczucieJagnybyło tak naturalne i dalekieod podstępności, że dałam się nabrać. Nie mogłam przecież przypuszczać, żewiąże z nami swo[ą przyszłość. 13 Potem Filipumarł. Ksiądz przedstawił jego życie jako nieistotny epizod w skali wszechświata i skupił się na niekonwencjonalnej śmierci, traktując ją jako dowód na istnienieBoga. Ta śmierć była współczesnym przesłaniem, ostrzeżeniemdla innych. Nie podobałami się taka interpretacja,ale uznałam, że jakikolwiek protest byłby bezsensownyi potwierdziłby przypuiszczenia księdza,że z Filipem ijego życiem coś byłonie tak. - Jagna zostanie z nami parę dni, zanim się pozbiera! - powiedziała mamabezbarwnym tonem,kiedy już wypiłyśmy herbatę w gronie znajomych, którzy dotrzymali nam tego dnia towarzystwa, i gdy wszyscy poza Jagną sobie poszli. Słowa zabrzmiały głucho i powinnam była wyczuć, że są rezultatem chaosu wypełniającego jej wnętrze. Podniosłam głowę[spojrzałam w samą porę, by przyłapać jej spojrzenie. W ułamku sekundy umknęła, ale zdążyłam dostrzec głębokie zawstydzenie. ;Tęskniłam za nią, za jej bliskością. Nie mogłamdoczekaćsięhwili, gdy będziemy mogłyporozmawiać. Gotowa byłam wyteać wszystko, ajeśli niecałkiem wszystko, to przynajmniej ibezpiacznączęść prawdy. Tak chciałam, by uznała mnie za niewinną. Gotowa byłam słuchać wyrzutów ipretensji, aby potemalrf^Pólnie poszukać rozwiązania. Ale cały czas uwieszona była ramienia Jagny, jakby chemikalia,których nawąchały się"w szpitalu, miałydługotrwałe działanie. - Poco? - spytałam nieuprzejmie. Nie mogłamsię powstrzy142 143. mać, mimo iż widziałam, że mama potrzebuje teraz wsparciaa nie mojej nerwowości. Wrogościąwobec Jagny chciałam zagłuszyć dudniącąwe mnieniepewność. To pytanie było niepotrzebnei zdałam sobie sprawę. że uraziłammamę. Patrzyła na mnie jakoś tak, jakby była zmieszana formą, której użyła do zakomunikowania mi tej wieści, alepodjęła już decyzję i moje protesty nie miały znaczenia. - Tak zdecydowałam! - powiedziała zimno. W milczeniu zniosła moje pełne wyrzutu spojrzenie. Nie rozumiałam - chce mi dać do zrozumienia, że jest nadal na mniezła? Ja też byłam złai rozczarowana. Obie byłyśmyz siebie niezadowolone, a obecność Jagnypogłębiłapokłady naszych wzajemnychniedomówień. Trwało chwilę nim mama, najwyraźniejprzygotowana namój sprzeciw, rozluźniła się. Jagnachyba uprzedziła,że będęprzeciwna jej pozostaniu. Podała jakieś argumenty zrozumialedla nichobu. Rozczarowałamje brakiemreakcji. Zresztą, comogłam powiedzieć. Jak wyjaśnić przeczucie, które nie miałosensu ani żadnych podstaw. Mogłam mieć tylko nadzieję, żeowo porozumienie minie, gdymama dojdzie do siebie, a przywiązanie zaoferowane przezJagnę staniesię zbędne. Mogłam jeszcze podejść, przytulić się, wymusić gest pocieszenia i wykluczyć Jagnęz naszego kręgu. Ale byłam jakdrewnianakukła i toona, a nie ja, powiedziała coś, co złagodziło sytuację. I to jej,a nie mnie, mama była wdzięczna. Jagnaz zaciekawieniemobserwowała relacje międzynami. W jej spojrzeniu nie było ani cienia strachu, prośby czy determinacji. Jedynie ciekawość. Zauważyłam, że cokolwieksię w niejdziało, widoczne byłona twarzy, w mimowolnych grymasachust, przymykaniu oczu, ruchach ramion, dłoni, niekontrolowanych ruchach tułowia. Miała ładnątwarz i żywe, błyszcząceoczy, obserwujące wszystko z uwagą. Jedynym mankamentembył ostry, spiczasto zakończony nos. Właściwie to żaden feler,bo ładnie komponował się z układem twarzy, ale dla niej musiałbyć zasadniczym problemem i pewnie nie przestawała o nimmyśleć ani na chwilę. Rozmawiając,starała się stać przodem 144 Obracała się wraz z przemieszczającym się wzrokieminnych,yletylko nie stanąćprofilem. Manewr dośćłatwyprzy jednymnówcy, przy dwóch stawał się skomplikowany i sprawiałżenię nerwowości, ptasiego ruchugłowy. Szczegół, któryata się zatuszować, przez te starania stawał się widoczny dladego obserwatora. Ucieszyłamsię, że odkryłam jej słabość. Miałam nadzieję,żelajdę ich więcej. Łaskawość mamy wobec niej była łatwa do wytłumaczenia. Sjęczyła ją zapewne myśl,że Filip porzucił dziewczynę tak doBegoprzywiązaną, tak pomocną w szpitalu, wierną do ostatniej chwili. Mimo żałoby mama była na niego zła i pragnęła odbyć pokutę za grzech, który popełnił. Pewnie w ten sposóbhciała przebłagać Boga, adziewczynie daćzadośćuczynienie za uczucie,którego poskąpił syn. . Fragment nieba widoczny za oknem zabarwiłsię na granatofo i nad miastem przeszła burza. Właściwie nabrałam już zwyczaju, bywsiadać do pociągu o 14. 48, jechaćdwie godziny,spędzać kilka w szpitalu, by zdążyć napośpieszny o 19. 30.Ale to jutż się skończyło. Przymknęłam okno; nie do końca - chciałam, by mogłofpadać chłodniejsze powietrze, przesiąknięte zapachem wilgotnej ziemi. Patrzyłam, jak deszczrównymi strumieniami zmywa brud z dachów, ścieka po ścianie obok dziurawej rynny i wsiąkaS/ trawnik. Najwyższy czaswymienić rynnę. Trzymającsię tego zmartwienia, rozmyślałam,co powinnam zrobić, by jutro szkole nie podpaść komuś. Otworzyłam zeszyt do matematyki i podjęłam rozwiązywanie równania w miejscu, w którym"rzerwałamje kilkadni temu. Myśl o jutrze przyniosła mi ulgę. Jakubkowa przyszła wieczoremi zatrzymała się w drzwiach,iskoczonaobecnością kogoś obcego. - Co ona tu jeszcze robi? - spytała,a jej głos brzmiałchmurnie. - To koleżanka Filipa- wyjaśniła mama, tak jakja kilka tyidni temu. -Filipa nie ma- postawiła sprawęjasno Jakubkowa. 145. Jagna z lekkim uśmiechem skinęła głową, że wie i ma tow nosie. To byłgest odprawiającynatrętnąstaruchę. Tak gozrozumiałam. Babka nie zamierzała jednak ustąpić. Przewiercała obcąwzrokiem,a potem zatrzymała spojrzenie na mamie, czekającna dalsze wyjaśnienia, ale żadne już nie nastąpiły. Mama o Jagnie niewiele wiedziała. Mniej niż Jakubkowa, bo staruszka odsamego wpatrywania sięwiedziała więcej. I niemiała ochotyzostaćz tą wiedzą i nami,póki Jagna siedzi przy stole. Odwróciła się bez słowa iwyszła. Ja też nie miałamprzy tym stole nicdoroboty Mogłam spokojniewrócić do swoich spraw. Na przykład do lunety i obserwowania ludzi. Patrzyłam odniechcenianarynek. Walicki podążał spiesznym krokiem w stronę dworca. Wymijał, potrącał, przepraszał iparł naprzód. Mogłoby się wydawać,że cel, kuktóremu podąża, jest na tyle istotny, by usprawiedliwić wysiłek. Ale niebyłotakiego celu. Wiedziałam od Jakubkowej, że kilka tygodni temu stracił pracę. Ten nieustanny pośpiech miałzasugerować innym, że ma corobić z czasem i musisię spieszyć, by daćwszystkiemu radę. W rzeczywistości nic niemusiał i to było powodem jego udręki. Stwarzał iluzję sobiei chciał,byinni wierzyli, że on,mężczyznaw sile wieku, niejestjeszcze odpadkiem. Potem usiądzie na dworcu i będzie czekałna pociągi. Przezkilka godzinbędzie zapisywałprzyjazdyi odjazdy, liczbę ludzi wsiadających i wysiadających. Taką pracęsobie znalazł. Pomagałam mu przez chwilę, póki nie usłyszałam głosównapodwórku. Mama i Jagna otwierały szopę zpiecem ceramicznym. Nawet nie pomyślały, żeby mnie zawołać. Wróciłam do Walickiego i przysiadłam obok niego na peronowej ławce. Czułam siętak jak on. Zbędna. W szkole wszyscy byli przejęci śmiercią Filipa i pełni szacunku wobec mojej sytuacji siostry w żałobie. Gdy przyszłam, przerwali rozmowy i skupili namnie pełen współczucia wzrok. Chcieli wiedzieć więcej, bo słowaksiędza były jak zapowiedź fil146 BU; zainteresowały ich, więc czekali na ciąg dalszy. Mieli natzieję, że wszystkoim opowiem. Nie chciałam nikogo rozczarować i opowiedziałam ze szczegółami, jakspieszył się na pociąg(biegł wzdłuż torów. - ... Pociąg nadjechał niez tej strony. Nie zauważyli siebienazajem. Pociąg był większy Usatysfakcjonowała ich ta krótka historia, a szczególnieorał, bynie wierzyć pociągom, które nie zawsze jeżdżą tyminami, co powinny. To im wystarczyło. Nie oczekiwali więcej,mieli mało czasu. Nowa piosenka z głośnika zburzyła powiężęnad głowami i skierowała myśli gdzie indziej. Z sekundy napkundę całe zainteresowanie znikło. Jak w Teleexpressie. Klik(nowy obrazek. Cudze życie interesowało ich mniej więcej tyle,ile lansowany w radiu przebój. Nie miałam im tego za złe. Sama nie mogłam znaleźć w sobiewystarczająco dużo żalu. , Niepłakałam napogrzebie ani przez cały następny tydzień -Opiero jak przeglądałam półkę z jegoksiążkami i zobaczyłam(śródnich swoją, z pozaginanymi rogami, rozkleitam się. Tylezy mówiłam, żeby tego nie robił, żeby trzymał łapskaz dalaidmojej pótki! Wkurzyłam się na niego o to, że popsuł mikogną książkę, idlatego, że chciałam o to na niego nawrzeszczeć,(alnąć w niego tą zniszczoną,i dlatego, żenie mogłam już tegorobić. I że nigdynie pognieciemijuż żadnej książki. ,W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że naszewzatame długi zostały anulowane. Właściwie poczułam się wolna. iiałam nadzieję, żeteraz wykreślę tamto ze swojego życia. Aletzecież niczego, co się wydarzyło, nieda się wykreślić. Dopie9 gdysobie to uświadomiłam, zaczęłam płakać. :: Pustka, jaka po nim została, nie zasklepiała się, a wręczeciwnie,rosła jak grzybna ścianie, zdobywała coraz większeestrzenie. Promieniując zjego pokoju, ogarniała cały dom,od, nawet szlaki, po których wędrował. Nie umiałam tejki po nim niczym zapełnić. Chociaż trudno powiedzieć, żeniłam. Nie tęskniłam teraz, tak jak i wówczas, gdy całymi 147. miesiącami nie dawał znaku życia, ale miałam wrażenie, że jegoodejście pozbawito mnie jakiejś części należnej mi miłości. Poszłam dojegopokojui położyłam się na jego łóżku. Szumiało mi w uszach. Skuliłamsię. Dawniej, gdy było mi źle, przychodziłam tutaj i kładłam się, nie czekając na przyzwolenie. Nigdy w takich chwilach nie protestował, nakrywał mnie kocemi pozwalał zostać, aż sama uznam, że wróciła mi równowaga. Teraz nie było nikogo, kto mógłby mnie przykryć kocem. Zatrzęsłam sięz zimna,bo przypomniałamsobie, jak kiedyśrazpo raz gubiłam pieniądze, które mamadawała mi na zakupy. Zaktórymśrazemzdenerwowała się i zaczęła podejrzewać, że jepodkradam. Częściowo miała rację, aletylko częściowo, bo tonie ja, a Filip je zabierał; bałamsię wyznać prawdę. Spłakanależałamu niegopod kocemi w myślachżyczyłam,by udławitsię swoją częścią poczucia winy. Zbudziłam się, czując dotyk ręki naswoich włosach. Nie byłonikogo, nawet wiatru, bo okno wcześniej zamknęłam. Przyjęłam przeprosiny i za tamto,i za zniszczonąksiążkę. Usnęłam, a gdy się obudziłam, byłam przykryta kocem. Zanim zdążyłam sobie cokolwiek wyobrazić, zobaczyłam Jakubkową. Drzemała w fotelu. Nie zdziwiła mnie jej obecność. Mieszka niby osobno, ale wchodzi do naszego domu, kiedy tylko zechce. Braknie jejchleba, przychodzi iodkrawa sobie z naszegokromkę. Potrzebny jej biały papier, wie, którąszufladętrzeba otworzyć, by takiznaleźć. Zna zawartośćkażdejpaczkinastrychu. Jest tu zadomowiona i zna ten dom od podszewki. Pierwszego dnia, gdyoszołomieni przeprowadzką wnieśliśmynasz skromny bagaż do środka, zastaliśmy ją krzątającą się bezskrępowania po kuchni. Ugotowałanam wtedy zalewajki. Niezaprotestowaliśmy, bo byliśmy wdzięczni, a z czasem uznaliśmyjejobecność za całkiem naturalną. I tak zostało. Często, gdywracamy późno, w kuchni na piecuczeka ciepły obiad. Pochrapywała lekko. Powinnam byćzadowolona, żeznalazła mnie i zadbała, bymnie zmarzła. Zamiastwdzięczności poczułam skurcz żołądka. Wolałabym zobaczyć obok siebie mamę. Zaczęłampłakać. Jakubkowa zbudziła sięi widząc, że beczę, bez żadnego wstępu zaczęła snuć swoje opowieści, historie bez przyczyn i skutkÓW, o tym, co się przytrafiło ludziom, których prawie nie znałam. , - Augustyniak wczorajpobił zięcia, bo mu źle zamontowałatpływ wody. AKowalikom we wsi krowa się ocieliłai ma dwa cielaki. a zięć powiedział, że poda Augustyniaka do sądu i pewlO będą się teraz procesować. Ato kosztuje, stracą dom, zanim się pogodzą. Zięć to ten, co w sklepiesprzedaje, ten z dużym nosem. Od czasudo czasuprzerywała sama sobie i czyniła sprostowanie: i:- To nieKowalikom ocieliła się krowa,tylko ich sąsiadom. Zmuszałam się, żebynie uciec. , - Interesujecię to? - spytała nagle. , - Nie - przyznałam ze skruchą. ,- Całeszczęście, bojużdłużej nie mogę! Idź do mamy, pogadaj z nią, wyciągnij na spacer, niech przestanie się zadręczać. mnieniechce słuchać, ale ty ją zmuś! Łatwo powiedzieć! - Mamo! -Tak? - Przejdźmy się trochę, taka ładna pogoda! -Może później, teraz jestem zajęta. Mama wróciła do swoich zajęć, ale tylko po to, byw odręieniu siedzieć nad kawałkiem XIX-wiecznej tkaniny, któryośoddał do renowacji. Dziergała pracowicie naddarte fragsntypłótna,naklejając pieczołowicie mikroskopijne kawa;zki nitek. Za tymi czynnościamiukrywała nadmiar emocji,Bóre tłukłysię wewnątrz niej. Zużywała ogromne zasoby eneriii, by oddzielić pod lupą nitkę ze splotu, skleić ją imilimetr ni5ej połączyć w całość zocalałym fragmentem. Te spleśniałe,ivące sięw palcachnici, które musiała wzmocnić, utwardzić,dgrzybić,powiązać ze sobą, stworzyłyjej świat, w którym nielusiała niczego żałować. Spędzała godziny nad kawałkiem niewiększym od zeszytu. Robiła notatki, rysunki i nie chciało się3wychodzić z tego świata na zewnątrz. 148149. Nadal trwała w ogromnym ode mnie oddaleniu. Nie byłojejprzy mnie ani rano, gdy pytała, czy już wstałam i zjadłam śniadanie, ani po południu, gdy machinalnie pytała, co w szkole, aniwieczorem, gdy gapiłyśmy się bezrozumnie na telewizyjne teleturnieje, których nikt nie miał prawa wygrać. I trudno powiedzieć,że jej myśli biegły doFilipa. One krążyły cały czas wokółniego, ubranego w modnygarnitur, czekającego na nią półtorametra pod ziemią. Zapomniała, że majeszcze mnie. - Mamo! -Tak? Miałam jej tyle do powiedzenia, ale nie chciała, nie miałaochoty albo siły,by słuchać. Musiałam układać w myślach krótkiekomunikaty, by to, co mam do powiedzenia, zmieścićw trzydziestu sekundach. Dłużej nie potrafiła skupić się namnie. Czekałam cierpliwie, aż to minie. Zapomniała nawet o moich urodzinach. Zajęta żalem poFilipie i renowacją krzeseł, zapomniała. Uczciłam je sama. Kupiłamsobie wuzetkę, flaszkę lemoniady i kwiaty Towarzystwa dotrzymał mi kot. Złapał dla mniemotylaw ogrodzie, przyniósł go w mordce i wypuścił żywegowpokoju. Sam wlazł na półkę z książkami iczekał cierpliwie, ażsięnapatrzę. Gdyuznał,że wystarczy, zaczaiłsię i skoczył. Motyl odleciał, a na podłogę z przechylonej półki pospadały książki. Poczekał pod stołem na zwyczajowy okrzyk: -Ty Syfie! -i z uniesionym ogonem, zadowolony z siebie, wyszedł, zostawiając mnie z urodzinowym bałaganem. Z którejś książki wyleciało zdjęcieFilipa z diablim uśmiechem na połowie twarzy. Ucieszyłamnie myśl, że przynajmniej on pamiętał. Już tęskniłamza dawną sytuacją, za tamtymi chwilami, gdytrzęsła mną złość na niego zato tylko, że go nie ma. Przypomniałam sobie ozdjęciu jego dziewczyny, która byłażoną innegofaceta. Wrzuciłam jewtedy do plecaka. Teraz znalazłam iwłożyłam ich razem do ramki. Chociaż tyle mogłamdla nich zrobić. 150 ijOtworzyłam okno i w jednejchwili wtargnęła do pokoju innsywna woń mokrej ziemi. WyobraziłamsobieFilipa leżące} nieruchomo, otoczonegozewsząd tym zapachem. Zrobiłog się słabo. Wystałamswoje myśli kutym, którzy sprowadzilig na niewłaściwą drogę. Chciałam, by przyśniła im się mokranią zatykającausta. Chciałam,by zbudziły ich wyrzuty suf Jeszcze tej samej nocy obudziły mnie samą. Zbierałam doBrków zdechłe koty, a gdy chciałam je pogrzebać, wpadłamdoolui ziemiazapchała mi gardło. A najgorsze, że nie było jużllipa, bymnie uratował. Obudziłam się choraze strachu, boie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądał. Jeszcze wczoraj potrafiłam odtworzyć jego zapach, skrzyrienieust,inne do uśmiechu, inne do gniewu, zmarszczkę kołofea. Przez jedną noczapodziały się wspomnienia. Wyrazistebrązy zblakły, pojaśniały, stały się bielą, pustką, jasną przetrzenią. To straszne, że lepiej zapamiętałamchwilę, gdy przyrowadził z ulicy psa, a ten, brudny i zapchlony, wlazł mi dotóka i przytulił się do nóg. Ledwo doczekałamrana, by uciec do szkoły. A tamod rana huczało. O niczym innym nie mówili, tylkol bójce naszkolnej dyskotece. Jeden drugiegopchnął i rozbiliplblotę zpucharami. Nawetsię nie zdziwiłam, gdy padło imięlka. Nie ma afery, w którą nie byłby zamieszany. To on byłfta,który pchnął. Nie byłam na dyskotece z powodużałoby,le zaraz z rana dowiedziałam się owszystkim. Wszyscy pozaauczycielamiwiedzieli o winie Tarwida. Za gablotę i pucharyiał zapłacić ten, który w nie wpadł. Ale bajzel! Po sprawdzeniu listy wychowawczyni popatrzyła na nas bezŚmiechu. - Czy wiecie, że w szkole zdarzył się przykryincydent? Tak się złożyło,żenikt nie miał pojęcia. Może Ewie obiło sięi uszy, bo ona wie wszystko, ale pozostałym nawet nie byłorstyd, żenie wiedzą. Ja mogłamspokojnie pozostać wnieświaEdomości, bo mnie tam wcale nie było. - Wiecie czy nie? 151. Mina naszej władczyni wskazywała jasno, że czeka nas dodatkowa praca. -Nie! - No więc, zdarzył się! - oznajmiła, ale ponieważ nikt niewykazałzainteresowania tym faktem, drążyła dalej: - Nie jesteście ciekawi, co się z tym wiąże? - Nie! Westchnęła, amniezrobiło się jej żal. Pewnie sama dowiedziałasię przed chwilą, że zwalił się na jej barki obowiązekprzekonania nas, że takich rzeczy się nie robi. Była wyraźniewkurzona, bo dopiero co uporała się zwielką imprezą międzyszkolną. Przez ostatni miesiąc przygotowywałaprezentację,która tak na dobrą sprawę niczemu nie służyła. Traciliśmy czas,którymożna było przeznaczyć na naukę albocośinnego. A teraz znowu. Czekaliśmy w milczeniu na wyrok. -Mamy dwa tygodnie na przygotowanie apelu natematobowiązków obywatelskich! Wybuch śmiechu skwitował jej monolog. Zawahała się. - Nie pytam, co was tak rozbawiło - oświadczyła ponuro -aleczułabym się pewniej, gdybym wiedziała. Boooże! - Bo zawsze jest tak - rozdarta sięJulka - że my musimy robić to, na cowypną sięinne klasy! -Bo wy jesteściew tym najlepsi! - perswadowała wychowawczyni bez przekonania. - No właśnie! Tępe, ale odpowiedzialne woły robocze. Inninarozrabiają, a my mamy przygotować apel! Jakby apel mógłw czymkolwiek pomóc! - poparliśmy Julkę. Mówili wszyscy naraz. Przekrzykiwali się, wrzeszczeli i przekonywali się nawzajem,dokładając starań, by wpanującymchaosie utrzymać jasność myślenia i nie zacząć bezwiednie powtarzać słów wykrzykiwanych obok przez kogoś innego. Choćw sumie wszyscydarli się naten sam temat. Że nie chcenam siętracićczasu na bezsensowne apele. - Zróbmy coś pożytecznego, jeśli już musimy coś robić! - zaproponował ktoś. Co? - Wychowawczyni miaładość naszych wrzasków. -[ówcie konstruktywnie, bo szkoda czasu! Możemy pomóc komuś, ktonaprawdę tej pomocy potrzebuje! - Komu? ':., Tu zaczęty się schody. - Dojutra przyjmujęwnioski. Jak wymyślicie coś mądrego,stanowimy się nad realizacją. Jaknie, bierzemy się za apel! -kończyła dyskusję ikazała zapisać temat. Nie lubiłam wracać do domu po lekcjach. PopołudniaspęEatam wgalerii,sprzedając turystom rzeźby, które Jakubkowalibila na poczekaniu. Czasami chodziłam do Heleny, by posiebneć w jejpubie. Raczej rzadko. - Co tam u was, jak mama? Ata dziewczyna? Długo u was[ostanie? - Jejzainteresowanie naszą nowąsytuacją było zbyt nachalne, zbytniecierpliwe; musiałam siłą woli powstrzymywaćię przed ucieczką. , Wszyscy tam się śmiali i chociaż nie miałamim za złe rado(i, czułam się nią skrępowana. Chyba tkwiłam w jakimś dołM, bo zebranie sił na wykrzywienie ust do banalnego uśmiechulyczerpywało mnie. Przed zapadnięciem zmierzchu szłam w góry, domojej osaly. Grzebałam w ziemi, mierzyłam i nanosiłam na papier planylomów. Wyciągałam z ziemikawałki dawnego życia i usiłowaunje sobie wyobrazić. Słuchałam brzęczenia pszczół, skrzekuawkisiedzącej niezbyt daleko na gałęzi, szmeru strumyka nieZerszego od palca. Wiatr poruszał liśćmi, a ja rozmyślałami tym, co zrobiłam,czemu byłam winna,i miałam w głowielustkę. Patrzyłam jak słońce chowa się za chmurami, zabarwiane je krwawą otoczką. Zerwał się wiatr. Pomyślałam, że do jura przegoni chmury. Czułam na twarzy lekkie podmuchy. Złaa}am się na tym, że kołyszę się w przód i w tył, rytmicznie, beziensu. To oznaka choroby sierocej, pomyślałam, i nie zaprzesta^jjam kołysania. Dopiero cienie wypełniającezagłębienia w skai^Blach przywróciły mi chęć do uczynienia czegokolwiek innego 'iza kołysaniem. 152153. Zebrałam chrust i rozpaliłam ognisko. Nie bałam się ciem. ności, alestrachem przejmowały mnie wysuwające się z mrokuobrazy. Musiałam prosić duchy o przebaczenie. Było tak cicho, że trzask pękających pod czyimiś nogami gałęzi usłyszałam na tyle wcześnie, by usunąć się w cień. Niebałam się, bo znałam to miejsce i wiedziałam, którędy odejść, gdyby nie spodobał mi sięten, kto nadszedł. Ale to był Julek, a onmi się podobał. - Sama tu siedzisz? - zdziwił się, a jasię zaśmiałam, bo właśnie sama czułamsię najpewniej. -Nie powinnaś,toniebezpieczne! Opowiedział mi o wypadku swojego młodszego brata. Niewiedziałam, tak jak i on wcześniej niewiedziało moim. Ładnie pachniał. Otaczające mnie zapachy odbieram wcześniej od innych bodźców. - A ty czemu samłazisz? - spytałam. - Może trafię na drania! - Zaśmiał się iwydawało mi się, żeczuję ciepło jego oddechu na swoim policzku, choćto było niemożliwe, bo stał kilka metrów dalej. Pachniał majowym deszczem. Gadaliśmy, dorzucając patyki do ognia. Potem zeszliśmy nadół. Byłamblisko domu, pożegnał sięwięc i odszedł. Po kilkukrokach obejrzałamsię, by się uśmiechnąć, pomachać ręką albozrobić cokolwiek,co przytrzyma go jeszcze przez chwilę przymnie. Ale nie odwrócił się, by na mnie spojrzeć, tylko szedł pospiesznie swoją drogą. Pewnie żałował, że stracił ze mną tyleczasu. Pomyślałam ze smutkiem, żenicz tego nie będzie. Następnego wieczoru na wzgórzach paliło się kilkanaścieognisk. Wyszło nato, że moje stało się sygnałem dorozpoczęciacorocznego święta. Przez kilka kolejnych nocymieszkańcy miasta i wsi rozpalać będąogniska dla pokutującychdusz swoichkrewnych. W nocysłyszałam, jak Jagna kręci się po domu. Wstałami razem patrzyłyśmy na płonące zbocza. - Włóż kapcie isweter, bo zmarzniesz! - powiedziała. Nie potrzebowałam jej rad, ale nie chcąc niszczyć chwili, wycbałam ich z należytą uwagą, bo bawiło mnie jej zaangażonie. Niepokój o moje zdrowie był niemal rozczulającyWyjaśniłam jej, coognie oznaczają. {-Przecież ci nie szkodzę tym, że tu jestem! - powiedziałalentowałam się, że wcale mnie nie słuchała. Mówiła z ledwierzegalnąnutą prośby. A możemisię tylko wydawało,bo jejstnepragnienie, by moja mama ją pokochała, było dla mniedo zniesienia. -1tak tu zostanę, więc lepiej będzie jak się polubimy, ajesz! lepiej,jak zostaniemyprzyjaciółkami! Jej głos był miły i przekonujący, wręcz zmuszający do uśmielu i zgody na tę wzruszającą propozycję. Zdałam sobie nagle. we, że śmierćFilipa nie miała dlatej dziewczyny najmniejznaczenia. Filipbył tylko szczeblem, naktóry należało sięić, by osiągnąć coś zamierzonego. Skoro pękł, należało goąći postawić nogę na innym, bardziej trwałym. Zastanawiałam się, jak jej powiedzieć, żenieuważam się zaprzyjaciółkę. Gorzej, nie chcę miećz nią do czynienia. SpaBJ, wykrzywiłam się. Przy dużej dozie dobrej woli mogła tolać za uśmiech. Dałam jej wolną rękę w interpretacji tego, coarowatam. Zaskoczyłomnie, że przyjęła to za dobrą monetę. W zamian opowiedziała mi sen, który ją zmęczył. Śniło jejże śpi, a ziemia wypełniajejusta. 14 Mama starałasię wziąć w garść, ale jej rozpacz była tak głęoka, że wszelkie wysiłki spełzały na niczym. Miała wymizero'aną twarz, a najgorszebyły oczy - udręczone, pełnepoczucialny, odległe. Brakowało mi jej. -Mamo. Dziergałakawałki materiałunaobicia. Światło odbiło się odzyby i skośnym promieniempadło na jej twarz. Na ułamek 154155. chwili rysy straciły wyrazistość i wyglądała młodo, jak wtedygdy ja byłam niewinna, a ona szczęśliwa, bo jeszcze nikogo niestraciła. Moja obecność zakłóciła bieg jejmyśli; odwróciła głowęispojrzałana mnie bez zaciekawienia, niemal obojętnie. Pochwili uśmiechnęła się blado, ale nadal miałam wrażenie, żeuśmiech nie jest przeznaczony dla mnie, ale dla kogoś pozostawionego tam, w głębi wspomnień. Wiedziała, że coś mówiłamale spytała wzrokiem, oco mi chodziło, a jajuż nie pamiętałami żałowałam, że wdarłam się w jej marzenia. - Nie, nic,chciałam tylko z tobą posiedzieć. Kiwnęła głową i odpłynęła. Westchnęłam. Niby nic mi niedolegało, a czułam się rozdrażniona,rozbita,chora. Tęskniłam. Niczego bardziej nie pragnęłam, niż wyzdrowieć i wrócić do dawnego życia. Ciągle czułam się zmęczona,wypompowana z energiii gdybym mogła, spędzałabymcałednie na gapieniu się przez lunetę nażycie innych ludzi,którewydawało mi się mniej skomplikowane. Zmuszałam się,by wstawać i chodzić do szkoły, choćtamteż czułam się nieswojo. Straciłam dotychczasowąpozycjęi byłomi trochę dziwnie, jakbym zaczynała życie od nowa. Wszyscy mnie teraz lubili, nawetpodwójnie, bo miałam żałobę i przegrałamwybory. Pozytywne było to, że stałam się niezależna i nie musiałamsię niczym przejmować. Musiałam tylkonauczyćsię obojętności, ale to okazało się łatwiejsze,niżsądziłam. Przekonałam się, że otaczało mnie dotąd tyleniepotrzebnych problemów, tyle zbędnych przyzwyczajeń. Beznich życie stałosię wygodniejsze. Powinnobyć midobrze, aleniecierpliwiłamsię, że nie dzieje się nic ciekawego, że jest taknudno. Wychowawczyni czekałatydzień na propozycje inicjatywyobywatelskiej. Nie doczekała się żadnej; kazała więc przygotować zwykły apel. Przy wyznaczaniu ról mniepominęła. Chybachciała byćmiłai dać mi jeszcze spokój, ale odczułam to jak odrzucenie. Mogłam to ścierpieć wdomu, ale nie wszkole. Możedlatego zareagowałam gwałtownie na zaczepki Olka. 156 Od rana zachowywał sięgłupio. Szukał guza i świadomie alnie prowokował każdego, kto mu się nawinął. Miał rozciętą głowę i sinyśladna policzku. Wiedzieliśmy, żejego ojciec wten sposób argumentuje swojeracje. Ale to były ich sprawy. Musiał w końcu trafić na kogoś bardziej nerwowego. Ja byłam wyjątkowo źlenastawiona do świata. I tak długo zachowywałam spokój. Za długo, ibyłam tym jużzmęczona. wiesz co, Olek? -rzuciłam przez ramię, gdy po raz piąty w ciągu tej przerwy usłyszałam za plecamiwiązankę, skierowałją co prawda do kogoś innego, aleto mnie bolały uszy. -Co? - Zatrzaśnij pysk, bo potrzebuję ciszy! Jemu tylko tego byłotrzeba. Patrzyłam, jak zaciska zęby, czerwona plama na policzkach rozlewa sięna całą twarz i szyję Sprawiał wrażenieogłuszonego, niezbyt przytomnego. Wątpie by sprawiły to moje słowa. Z nim w ogóle byłocośnie tak. ściskiemszczękregulował chyba w jakiś sposób przepływ , bo sczerwieniał cały. Odetchnęliśmy z ulgą,widząc, że otwierają się drzwi pracowni i na korytarz wychodzi fizyk. Był w trakcie rozmowy z jakimś uczniem i nie zauważył zagrożenia. (Skończył rozmowę i odwrócił się na pięcie, ruchem wykonywanym od lat, byumieścić swoje ciało w kierunku na wprost do pokoju nauczycielskiego. Nie spojrzał, nierozejrzałsię,przyzwyczajony, żeuczniowie dają mu przestrzeń wystarczająco dużą, by nie musiał sięprzepychać. Takbyło zawsze. Ale teraz na drodze stał rozgorączkowany Tarwid. Fizyk, kończąc obrót, potrącił go. ffniósłrękę w geście przeprosin, nie patrząc nawet, kogo dotknął. Gest wystarczający każdemu, alenie Olkowi. Chłopak, zamroczony złością, odwrócił się i odepchnął nauczyciela. Skamienieliśmy. ' Tylko dzięki temu, że stali tam inni izdołali go wporę podtrzymać,fizyk nie wylądował na podłodze. Był nauczycielem, a nie jednymz nas, powstrzymałsięwięc od automatycznej reakcji. Kilka głębszych oddechów wystarczyło, by ochłonął. ( - Myślę, że zrobiłeś toniechcący, ale mimo to proszę, byś pojatygowat się do gabinetu dyrektora i wytłumaczył swoje zacho157. Odwróci} się i odszedł. Jego, w przeciwieństwie do Olka, raczej lubiliśmy. Olek prychnął lekceważąco i rozejrzał się wokół, licząc naaprobatę. Przeliczył się. Patrzyliśmy wyczekująco. - Do dyrektora! - przypomniałam. Parę osób zarechotało. - Doigrasz się! - warknął. Nawet nie wiedział, jak bardzo pragnęłam awantury. I totakiej, by mama przypomniała sobie o moim istnieniu. Włożyłam palce do ust i gwizdnęłam. Ktoś się przyłączył. Gwizdali,póki Tarwid nie zabrał swojegotyłka inie wyniósł sięna inną część korytarza. Tam też gwizdali mukołouszu. Gwizdy słychać było wszędzie, gdziekolwiek się pojawił. W sumienikt munic nie powiedział, ale sam chyba zrozumiał, że lepiejmu będzie za murami szkoły. Na polski już nieprzyszedł. Mójwzrok machinalnie zatrzymał sięna Ewie. Ona jednaw naszej klasie nie umiałagwizdać. Niebyła ani rozbawiona,ani zainteresowana całą tą sytuacją. Skoncentrowała się nawpychaniu w siebie hamburgera. Zapchała się bułą i za garśćdrobniaków kazała sobie nalać soku, ale w tym momencie rozległ się dzwonek. Ewa połowę niedopitej szklanki odstawiła bezżalu. Trochę mnieto zdziwiło. Całymigodzinami potrafiłam przesiadywać wkoszyku u jejjamniczków. Obserwowałam, jak złaziłyz werandy i biegały popodwórku. Tylko najmniejszynie umiałpokonać schodów. Dopiero wczoraj znalazł sposób. Sturlałsię jak piłeczka. Wylądował w kurzych kupach. Obwąchał się, przewrócił na plecy, nadepnął sobie na ucho, ale nie przejął się i pobiegł do resztyszczeniaków. Były słodziutkie. Walicka omal nie rozdeptałajednego. Tak jaki przedwczoraj, i parę dni wcześniej, spacerowałamiędzydrzwiami a furtką. Właściwie to nie był spacer, ale nerwowy trucht zamkniętego w klatce zwierzęcia. Chodziła oddrzwido furtki, wracała, próbowała jeszcze raz iznów zawracała. Miała nieszczęśliwą minę irozbiegane oczy. Już parę dni temu zabrakło jej pieniędzy i musiała odkogoś pożyczyć, żebyWalickiemu, gdywróci z dworca, dać jeść. I Ewie, gdy wróciw 158 koły. Ale zanim podjęła decyzję,przemierzyła cale kilometry międzywerandą a furtką. , Wczoraj zatrzymała się niespodziewanie, zrobiła zwrot przezginiei spojrzała wprost na mnie. Odskoczyłam od lunety, tłupacząc sobie wpośpiechu, że to za dalekoi nie mogła mnie wiSaeć, nie mogła nawet wiedzieć, że tu jestem. Zrobiło mi sięjedlk zimno na myśl, że takie przypuszczenie,choćby intuicyjne,jagłojej przyjść do głowy. Godzinępóźniej zobaczyłamją wspinającą się po naszejEieżce. Rety ^ Czekałam w napięciu na awanturę, ale nic takiego nie nastąiBo. Po kwadransie schodziłajuż na dół. Była tylko u Jakubkocj. Nie mogłampohamować ciekawości. - Poco była Walicka? - spytałam. - Po pożyczkę. Dałam jej sto złotych, chociaż nie wiem, czyzie miałaz czego oddać. Ale jej te pieniądze bardziej są po;bne niż mnie. Ja sobie zrobię zalewajki i wystarczy, a u nichzienniesą dwadania, mimo że roboty niemają. Nie mogą zywyknąć do myśli, że są wbiedzie. Pamiętaj, że lepiej dopuścći do siebie marnąprawdę, niż udawać, że nic się nie stało. Tae przymykanie oczu może skończyć się źle! Kilka dni później Walicka pożyczyłastówkę od mamy. Ewa codziennie wydawała wsklepiku złotówkę albo dwie na itoniki. Jagna nie wyjechała po paru dniach. Zajęła się piecem ceraicznym. Tak długo wokół niego krążyła, aż Jakubkowa pokaiłajej procesformowania i wypalania kafli. Przekonałam siężalem,że miała do tego smykałkę. Już po tygodniu robiła topiejod nas wszystkich. Mama siadała przy stole i patrzyła na;rabne ruchy pędzla, spod którego wyłaniały się piękne ludoe wzory Czekałyśmy, aż piec nagrzeje się do właściwej tempeatury Przez szybę widziałam, jak szkliwo twardnieje, a obraza na płytkach nabierają zdecydowanych barw. Nie było aótomatycznych wyłącznikówi wszystkiego trzeba było dopilnowaćosobiście. W grę wchodziło jedynie wyczucie i musiałamyznać, że ikomputer nie umiałby lepiej wybrać momentu 159. wyłączenia pieca. Miała dari nawet Jakubkowa nie mogła sięnadziwić, skąd się to w niej brało. Glinaw jejrękachnabieraławłaściwej konsystencji, garnki właściwych kształtów, malunkina kaflach były naprawdę ładne i można było przypuszczać, żeprzyciągną uwagę klientów. Wśród jej przodków musiała byćcalarzesza garncarzy, a ich umiejętności zostały wryte w jejzwojemózgowe, bo jej ręcesame wiedziały, co robić, aintuicjadźwięczata głośnym sygnałem, gdy nachodził czas zakończeniawypalania. Nie musiała zerkaćna termometr, by wiedzieć, żejuż czas. Już wtedy przeczułam,że stanie się niezastąpiona. -Mamo. Mijały dni. a mama z coraz większym trudem panowała nadsobą. Zdawałamsobie sprawę, że jest o krok odzałamania nerwowego. Brakowało mi jej, a ona nie potrafiła pogodzić się ze stratą. Była tuż obok, aleodległość między nami wydawała się kosmicznai z każdym dniem się powiększała, mama żyła jakbydo tyłu. Wpatrywała się w przestrzeń, wbijała się w nią nieruchomym spojrzeniem. Ryła tunele w przeszłości, by dotrzeć dotego momentu, gdypopełniła pierwszy błąd wobec Filipa. Ja takich chwil mogłamwskazaćwiele. Powinnam jej w którymkolwiek momenciepowiedzieć o dniu, gdy latawiec zaplątał się na antenie, i o książce, którejnie powinni ruszać, skoro już mieli ten swój latawiec. Wszystko, costało się później, było prostą konsekwencjątamtej chwili. - Zojka, musisz micoś powiedzieć! Była trochę nieobecna, jej głos brzmiał, jakby dochodziłz oddali i początkowo nie skojarzyłam,żemówi do mnie. Nikogo innego tu nie było, alenie zareagowałam, bo zastanawiamsię, dlaczego mojemyśli są takie powolne. Po paru sekundachskierowałam wzrok w stronę jejgłosu, a ona pewniepomyślała,że jestemzajęta, zaspana albo coś takiego. - Pamiętasz tamten dzień? - spytała,a ja skurczyłam się zestrachu, żema na myśli właśnie tamten dzień. Zrobiło mi sięw środku jakoś tak pusto. Ale jej chodziło o inny dzień. Ten. gdy Filip zobaczył coś w telewizjii wyjechał nagle. Powinnam pochwalić, że dobrze kojarzy, i zacząć wyjaśnienia od tamtej właśnie chwili, gdy wyjechał, bo zobaczył na ekranie swoją dziewczynę, którą zbierały kawałekpo kawałku^dobre anioły. Zaczynając od tego momentu, mogłabym opowiedziećwłaściwie wszystko o jego oszustwach, o skrytce, którą znalazłam, o dokumentach, które widziałam potem na biurku Ludwika. To był właściwy moment. Powinnam zacząć mówić, alenie mogłamwydusić z siebie żadnego dźwięku. Słowa rozpierzchły się i nie mogłam dopasowaćich znaczenia do kształtu. By zatuszować panikę, udałam,że myślę, ale niestety, nie miiogę sobie niczego takiegoprzypomnieć. - W telewizji? Nie pamiętam. Wątpię, by wyjechał z powodu telewizji. Pogniewał się na nas i tyle! To było nie tylkotchórzostwo, ale i okrucieństwo. Zdałam sobiesprawę, o co właściwiechodziło mamie, dopiero gdy to wiedziałam. Tamtego dnia widziała go po raz ostatni. Rozstała się z nim w gniewie inie mogła sobie tegodarować. Męczyło ją wspomnienie kłótni, prześladowała myśl, że taką ją zapamiętał, zrzędliwą, złośliwą babę. Możeoczekiwała, że znamy wyjaśnienie jego nagłegowyjazdu. Chociażby takie, że zobaczył na ekranie wypadek, w którym zginęła dziewczyna,którą chciałsię żenić. Ale ja potwierdziłamjej przypuszczenia. Okazało się, że nie potrafię powiedzieć prawdy. Jeszcze nie. Poszłam posiedzieć do galerii. Już dawno nie patrzyłam, jakikubkowa robi Chrystusa. Brakowałomi dawnych rozmów. Opowiedziałam jej o rozbieżnościach międzywiedzą naszą(nauczycieli; nie tą dotyczącą nazwisk, wzorów, przemian dziejowych, ale taką zwykłą, codzienną: wiem, że to ty zrobiłeś ale^poniesiesz konsekwencje; wiem, co się dzieje u ciebie w domu,postaram ci się pomóc. ' - Dlaczegonie wiedzą takich prostych rzeczy? -A co, myślisz,że mająoczy w uszach i na dupie? - prychnęła. -Wy widzicie, więc mówcie! Mogłam tylko wzruszyć ramionami. :Jakubkowa zrewanżowałasię modnymi koncepcjami dotysgCzącymi końcaświata. Była przekonana, że świat zginie, bo ktoś^w niebie zrobił dziurę ozonem. Ozonw jej pojęciu był strasznie 760 161. dtugą dzidą. Wyjrzałam przez okno. Rzeczywiście, niebo niewyglądało najlepiej. Wisiało nisko, tuż nad dachami, i było takie ponure, jakby za chwilę dziura, o której rozmawiałyśmy. miała się bardziej rozedrzeć i spuścić nam nagłowy cały kosmiczny syf. Pewnie byłoby jeszcze gorzej niż jest. Nie zdążyłam tego dobrze przemyśleć, bo przed galerią zahamował samochód i wysiadł z niego Tarwid. Zobaczył mnieprzez szybę, potrząsnął głową, jakby sobie w związku z tymcośprzypomniał i głównie dlatego zdecydował się wejść. Przebiegłmnie dreszcz. Stanął przed Kossakiem i patrzył na konie, bujającsię napiętach. Pewnie obliczał, ile może za niegodać, byinwestycjasię opłaciła. Jakubkowa przybrała postaćposągu. Stanęłam w oczekiwaniu na pytania. Bo jakieśmusiał mieć,skoro tu przyszedł. Jemu jednak sięnie spieszyło. Odczekałamtyle, ile wydawało mi się, że powinnam, i ruszyłam w stronękantorka. - Twój brat miałdla mnie ważny dokument! Dudniący głos dotarł najpierw do Jakubkowej, a onanatychmiastwzruszyła ramionami, że niema brata. Potem fala poruszonego powietrza otarła sięo drzwi, które otwierałam;omal nieprzydusiły mnie do ściany. - Mój brat nie żyje! - powiedziałam. - Nie potrzebuję jego, tylko dokumentu! Zabolała mnie taodpowiedź. - To niech pan idzie na cmentarz i tam pyta! -Sama tam idź i spytaj! A potem dobrzeposzukaj! Opłaci ci się! Powiodłam spojrzeniem po oknach,pościanach zawieszonych obrazami, a gdy byłam gotowa popatrzeć na jego zwalistapostać, mogłam niemal czytać jego myśli. Był przekonany, żeświatzostał stworzony dla niego, a oś, wokół której kręci sięZiemia, przechodzi przez jego tyłek. Miałam nadzieję, że jestostrai niedługowyjdzie mu uszami. Pewność, że tak sięstanie,pozwoliła mi unieść głowę i spojrzećmu w oczy. Uśmiechał się,amoje mięśnie automatycznie odpowiedziały tym samym,nimzdołały zastygnąćw grymasie niechęci. - Mojemu bratu chybasię nie opłaciło, skoro tam leży! -Bo był głupi! - To chyba jakaś cecha rodzinna, bo ja też nie jestem najbyzejsza! - przyznałam z zakłopotaniem. Zdałam sobie sprawę, że ta wymiana zdań jest pozbawionaisu. Powinnam inaczej się zachować, ale niebyłamprzygotoaa do takiej rozmowy i zamiast ją zakończyć, traciłam kolejsekundyna czynienie sobie wyrzutów, że zwlekam. Wzruszyli ramionami i zaczęłamzamykać za sobą drzwi. Otworzyłai tak pozostał, bo za jego plecami rozległ się dźwięk wbijano w stół noża. Spojrzeliśmy tam jednocześnie. Jakubkowayała w swojej skamieniałejpozie, anóż się kołysał, wydającrzegawcze pobrzękiwanie. Facet prychnął. Nie przewidywałtakiegorozwoju sytuacji. ogóle nie przewidywał jakichkolwiek komplikacji. Sprawa/'mną być załatwiona od ręki, skoro pofatygował się osobiśAle ja mogłam przecież o niczymnie wiedzieć i miałam nayę, że weźmie topod uwagę. Wyszedł, alesłodkawy smród,jaki po nim pozostał, nie poolił mi się skupić. - Czego on właściwiechciał? - spytałaJakubkowa. - Jakiegoś dokumentu! - odparłam i wzruszyłam ramiona, bo co ja mogłam wiedzieć o dokumentach Filipa. Poszłam do domu, prosto do swojej lunety, by poobserwoać, jak inni radzą sobie ze swoimżyciem. Pani z zielonej kamieniczki przy rynku staław oknie i dłubała w nosie. Poczuła się jak złodziej, który okradainnych z intymności, ale ja zamiast zawstydzenia odczułam zrozumienie. Podobał mi się jej-stosunek do życia. Kobieta przeciągnęła się, wzięła głębo. oddech iuśmiechnęła zzadowoleniem. Miałam wrażenie,? odwróci wzrok, spojrzy wprost na mnie i powie: Wyluzuj! Bfeź ze mnie przykład! Patrzyłam na jej usta i czekałamz nie"Wpliwością, że właśnie to powie. Zauważyłam, że międzyKlźmi istnieje nieuświadomiony kontakt nawet na znacznąiiległość. Kobieta zrobiła ze smarka kulkę i wypstryknęłająKezokno. 162 163. Właśnie wtedy wpadł mi do głowy pomysł inicjatywy obywatelskiej. Przedstawiłamgo Julce przez telefon, aona kilku zaufanymosobom. Uznali, że to rewelacja. Projektmiał jedną wadę: nienadawał się do omawiania go na lekcji. Wychowawczyni wyraziłaby zdecydowany sprzeciw. Następnego dnia zaproponowałam - a wszystkim pomysł sięspodobał - by usypać kupę gnoju pod supermarketem Tarwida. Najlepiejw przeddzień otwarcia. W demokratycznym głosowaniu uznali, że to będzie dobra lekcja obywatelska dla faceta,który zachowuje się jak pan tego świata. Nie było w klasiekogoś, czyja rodzina niemiałby kłopotów przez tego człowieka. Psimswędem kupił plac, na którym od wieków był rynek,i w jedną noc zniszczył kilkadziesiąt straganów ludziom,którzynicpoza nimi nie mieli. Do tej pory nikomu nie zapłaciłodszkodowania. -1 nie zapłaci. Powiedział, żebyśmy godo sądu podali! A jakmamy go pozwać, skoro nie mamy pieniędzy na adwokata? -Anka gotowabyła osobiścienosić tengnój. Pomysłzostał zaakceptowany. Wszyscy pokładali się ze śmiechu na samą myśl, co się będzie działo. Wybraliśmy ekipę organizacyjną, która opracujeplan, ado jegorealizacji włączeni zostaną wszyscy. Trzeba tylko zachować ostrożność przyOlku,gdyby zachciało mu się akurat przyjśćktóregośdnia do szkoły. Zaczęłowracaćmi życie. I znowu miałampowód, by być blisko Julka. W domu królowała Jagna. Zawsze była w pobliżu mamy,prawie jej nie odstępowała. Gotowała obiady, sprzątała, robiłazakupy,parzyła zioła. Była przy mamie,gdy dokuczał jej kręgosłup. Na odległość wyczuwała jej złe samopoczucie i przychodziła właśnie wtedy, gdy kogoś potrzebowała. Niekoniecznie jej,ale ona byłana miejscu. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała,żeto zbędne, boprzecieżmnie przez większą część dnia nie było w domu,a mama nadal tkwiła w dołku. Powinnam być nawet wdzięczna,że mogę spokojnie zająć się szkołą, ale nie byłam. Irytowało lie, że mijały dni,a ona nadal tu była i robiławszystko lepiej,; ja kiedykolwiek potrafiłam. Niewidać byłow jej zachowai przygnębienia. Z nas trzech ona była najradośniejsza. Zdecydowanie lepiej czułam się w szkole. To był głupipomysł,ale wszyscybawili się doskonale. Zabragny się do pracyz entuzjazmem,który wydawał się całkieme na miejscu. Nawet Ewa nadstawiała uszu, choć nie chciałagtymbraćudziału. Nasz zapał był niewspółmierny dowartościidania, które mieliśmy wykonać. Trzeba było dopracowaćczegótyzakupu i transportu, by nikt nas na tym nie przylali. Przysięga dotrzymania tajemnicy obowiązywała wszystch. Wychowawczyni byłaby z nas dumna. Wykazaliśmy sięszystkimi cechami, jakie nam wpajała: aktywnością, twórcząistawą, przedsiębiorczością, umiejętnością działania w grupie. Zdawałam sobie od początku sprawę,że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale musiałam coś zrobić, żeby wyrwać się z oszoołomienia. Dokopaćkomuś,zemścić się,oddać innemu to, co los mu zesłał, przekazać ten syf dalej. A jeśli mogłam mieć wybór,fybrałam Tarwida. Jego samowola i bezkarność były deprawujące. Niech przynajmniej poczujesmród. Od czasu do czasu któryś z nauczycieli zauważał narastającetodniecenie. Fizyk podsumowałnas podkoniec lekcji: - Mógłbym wam mówić,co ślina na język przyniesie, pleśćndrony poważnym głosemi tak nic by tonie zmieniło, jeślihodzi o stan waszych umysłów, bo na sygnał dzwonka natychmiast zapominacie, co do was mówiłem! Miał rację. To,czym się zajmowaliśmy, nie miało żadnegoWiązku z fizyką. Towarzystwo Jagny działałona mamę kojąco. Rozprawiałyl kaflach, farbach, renowacji pieca ceramicznego,o czym nie miaun zielonego pojęcia, wyłączałam się więc, a onemiały sobie corazwięcejdo powiedzenia. Jagna w obecności mamy stawałasięiteż jakaś taka jaśniejsza, jakbypodłączałasię do prądu. Cykodziała. Dużo mówiła, przeplatając rzeczownikimnóstwem przymiotników. Przymiotnikiodgrywały właściwie główną rolę wjej 164 165. monologach, tworząc pustotę, próżnię, nicość, ale na mamę działały jak magnes. Mówiła z pogodnym zadziwieniem, jakby naprzekór losowi wszystko nabierało nowego sensu. Raz najakiśczas wplątywała w snutą opowieść imię Filipa i patrzyła wtedy namamę uważnie, spodziewając się usłyszeć to, co sobie zaplanowała. Denerwowało mnie to, dreszczprzebiegał mi po skórze, gdywraz z niączekałam na rezonans ze strony mamy. A mama reagowałazgodnie z jej oczekiwaniem ipo upływie odmierzonego czasu zapewniała, że lubi jej towarzystwo i może zostać jakdługochce. Wtakich momentach z twarzą Jagny działo się coś niezwykłego. Na jednej połowiepojawiał się wyraz wdzięczności, a nadrugiej, tej zwróconej do mnie,ironii. Fascynowała mnie ta umiejętność i zniecierpliwościąwyczekiwałam, by znowu tozobaczyć. Jedną i drugą drażniła moja wrogość i wątpliwości. 15 Mimo upływu dni, którespędzałyśmy razem, w tej samejprzestrzeni, moja zażyłość z Jagną nie pogłębiała się nawetomilimetr. Za każdym razem, gdy natykałam się na niąwe własnym domu, zachłystywałam się wrażeniem obcości. Własnejobcości wswoim domu. Ona w niezrozumiały sposób wtapiałasię w atmosferę,w koloryt ścian, w przestrzenie dotąd puste. Wypełniała je sobą wsposób naturalny. Po tygodniu była jakstałyelement wyposażenia domu. Najpierw jak krzesło, któremożnaprzesuwać, potem jakszafa przyrośnięta do kątaw przedpokoju, wreszcie przybrała formę ściany, której poruszenie zniszczy konstrukcję domu. Masę czasu spędzała przy piecu ceramicznym. Przesiadywała tam godzinami idokładała starań, by mnie nie zauważać, nawet jeśli i ja tam byłam i pomagałam przy kaflach. Może nawetniemusiała się specjalnie starać, boświat glinianych garówpochłaniał ją całkowicie i dla mnie niebyło tam miejsca. Przyglądałam się, z jakim entuzjazmem podchodziła do czynności,które i ja potrafiłam wykonać, ale to, co dla mnie było obowiązkiem, jej sprawiało niewymowną przyjemność. Z jej twarzynie biłzachwyt, gdy upaprana połokcie formowała miski. Nie mijałydługie chwile, nim zdołała mnie zauważyć. Euforia, jaka jej towarzyszyła, powodowała, że przybierałam postawę agresywną. - Długo zamierzasz tu zostać? - spytałam ze złością,gdy wypełniona po uszy zadowoleniem zaczęła nucić jakiś durny przebój. Minęła długa chwila, nim skoncentrowaławzrokna mnie. Nie, nie! pokręciła głową. Nie wydawała sięskoncentrowana bez względu na to, jak duże znaczenie temu pojęciuu by nadać. A potem potrząsnęła głową i przypomniałasobie coś. -Pamiętasz dokument, który ci dałam? - spytała. -Nie! - Oddaj mi go, to sobie pójdę! -Nie mam go! Utopiłam w strumieniu. Milczała chwilę. - No to zostanę! - powiedziała tak, jakby do tej pory nie molsię zdecydowaći to ja pomogłam jejpodjąć tęważną decyzję. Kiwnęła głową,stawiając tym gestem kropkęi ignorując mnie,? rala się do pracy. Zostawiłam ją i poszłamdo domu. Cieszyłomnie chociaż to, że nie ma jej teraz przy mamie, i możemypobyć przez chwilę same. Mama zajęła się renowacją Izeseł zawalających od dawna szopę. Usiadłam w kącie iprzytldałam się jej pracy. i - Mamo,jak długo ona tutaj zostanie? I" - A w czym ci przeszkadza? -zapytała. Czułam się jak intruz i powinnam coś mówić, by zmniejszyć tempo, wjakim rosła ściana między nami, ale zapatrzyłam się w okno za jej plecami. Mogłam tylkowzruszyć ramieniem,bo ie miałam argumentu. Wjej oczach było to wystarczająco jawC samooskarżenie. " - No widzisz! - spuentowała moje milczenie. Rozmowa nie sprawiła mi przykrości, choć powinna. AbstraBując od treści,miałam jedyną od wielu dni okazję zamienić nią kilka słów na osobności. Gotowa byłam się uśmiechnąć, 166167. chociaż słowa, które wypowiedziałyśmy, zdążyły uschnąć i lekkie, szeleszczące, pozbawione już chęci wzajemnego zrozumienia unosiły się między nami, póki wiatr nie wywiał ich za okno. - Czy ona musitu mieszkać? - powtórzyłam, zdając sobiesprawę, żejedyną odpowiedziąbędzie irytacja. Znowu ją rozczarowałam. Wymuszony uśmiech nie pozwalał na żadne wątpliwości -zawracam głowę i właściwie nie powinno mnie tubyć. Jej spojrzenie spoczęło na kawałku materiału rozłożonym na stole. Tenruch oczu iwymuszonyuśmiech sugerowały, że jest zmęczonanaszym spotkaniem. Powinnam jużiść. Zabrakło mi odwagi, by powiedzieć, jak ja to widzę. Zeszłam do salonu iprzeraziłam się, boodkąd tu mieszkam,nie słyszałam, by dom dźwięczął taką ciszą. Nigdy niewydawałmi się tak pusty. Przecież zawsze mieszkałyśmy we dwie i wypełniałyśmy go całkowicie. Wieczoremprzy kolacji wychwytywałam spojrzenia mamyi wydawało mi się, że porównuje mniedo niej. Nie chciałamnawet wiedzieć, jak daleko ustępuję wzorcowi. Mama była wdzięczna, że Jagna swym pozostaniem dała jej szansę na wyrównanie rachunków Filipa. W oczach mamy była idealnymmateriałem na synową: uczuciowa, łatwowierna - można byłowyobrazić ją sobie w kuchni przy garach, z trojkądzieci uczepionychspódnicy, jak opowiada znudzonemu mężowi o tym, cozdarzyło się w ciągu dnia. Dziewczyna, która potrzebuje opiekii nadzoru, bonie potrafisobie radzićz przeciwnościami losu. Aż się ją chciało kochać i chronić. Mama odnajdywaław sobienowe pokłady sił, by pełnić rolę jej pocieszycielki i opiekunki,rolę, która względem własnychdzieci okazała się niewykonalna. Mogła jej pomóc odnaleźć nowy sens życia. Obie sprawiały wrażenie, że nawzajem biorą się na ramiona,bydźwigać brzemiędrugiej. - Drzewa się nie ruszają! - powiedziała Jagna i zapatrzyła si? w okno. Minutę wcześniej opowiadała o wielkim świecie. Tym wielkim świecie, którystraciła wraz ze śmiercią Filipa. Mówiła o 68 ^przyjęciach, drinkach z parasolkami, apartamentach z lokajami, o salonach z oknami w sufitach, i może chciała nas tym za dziwić, albo zaimponować, albo wzbudzić zazdrość. Mama wydobywała z niej wspomnienia po odrobinie, by poznać Filipa takiego, jakiego nieznała. Oglądałam program,w którym przeraźliwie chudy facet udowadniał wszystkim,że Boziaofiarowała mu więcej niż innym. Musiałamsię skupić, by wyłowić z jego słów, czego. Dzięki jegoproblemowi mogłam pozostawaćz dalaod kłamliwych słów Jagny. Nie interesowało mnie,co mówiła. Ni^ wierzyłam wani jedno słowo. Takie dziewczyny jak ona nie bywają w takich miejscach. Wystarczyło popatrzeć najej ubrania ;;miała jedną torbę,I w niej parę starych bluzek i dwa powyciągane swetry Parę ragybyłyśmy uHeleny na kolacji. Niemal ^zruszyła mniejej nieporadność w obcowaniu z kilkoma osobami naraz. Takie dziewczynyznają miejsca, o których wiem, tylko z filmów alBo z relacji odważniej szych koleżanek. Musiała przyłapać mojeironicznespojrzenie, bo zamilkła i zapatrzyła się w okno. Potem spojrzała na mnie. ; - Drzewa się nieruszają! -powtórzyła. Jej niewinna uwaga, wypowiedziana obojętnym tonem. tchwyciła mnie za gardło i zatrzymała bieg myśli. To był wstęp do ataku. Widziałam zaciśnięte wargi, zmrużone oczy,wciągnięte policzki. Zwilgotniały mi ręce, gdy jagna powiedziała mamie o fałszerstwachFilipa. - Pisał je nazamówienie, wykorzystywał stare kawałki paru, które wynosił z archiwów! Atrament według dawnych receptur robił mu znajomy chemik. Za te dokumenty dostawał dużo pieniędzy. Próbowałam go powstrzymać, ale bez waszej pomocy nie dałam rady. Zapanowała cisza. Patrzyłamna liście rododendronu. Każdy kończył się ostrym kolcem i z niego, jak ,z czubka nosa, zwisała białakropka jakiegoś soku, jadu czy roślinnej krwi. - Zojka wie. Mówiłam jej - powiedziała tak zwyczajnie,jakbychodziło osmak jajek na twardo, które dopiero co zjadła. Mama patrzyła niedowierzająco, raz na nią, raz na mnie. 169. Wciągnęłam głęboko powietrze, żeby się nie udusić. Zwyktecodzienne odczucia zostały zmiecione przez niesamowitoścchwili, gdy Jagna, nie robiąc nawet przerwy, opowiadała, jakprzyjechała tutaj, jak nas szukała, jak spotkała mnie i powiedziała o swoich podejrzeniach. Czułam, jakbym jechała przeszkloną windą iwznosiła się bez wysiłku nawysokość przekraczającą to, co kiedykolwiek sobiewyobraziłam. Kręciłomi sięod tej jazdy w głowie. Mama patrzyła namniez niedowierzaniem. - Toprawda? Mówiła ci o tym? -Ale. - Mówiła? -Tak, ale. - Zamierzałaś mi to powtórzyć? -Tak. - Dlaczego tego niezrobiłaś? -Zapomniałam - powiedziałam, nim zorientowałam się,żeznów kłamię. Chciałam wyjaśnić, wystarczyłobyjakieś słowo, od któregomogłabym zacząć, ale istniał zasadniczy problem: powietrzew pokoju wirowało, azot wypierał tlen ku górze ina wysokościmoich ust utworzyła się próżnia. I choć mogłam znaleźć mnóstwo usprawiedliwień, nie byłam w stanie żadnego wyartykułować, bo się dusiłam. Brakowało mi swobody,gdy Jagna tu była, A ona miała woczach łzy. Aktorka. Ja też potrafię nazawołanie ronićłzy, gdy widzę, że się opłaci. W tej chwili byłoby tobezcelowe. W przeciwieństwie domamy nie dałam sięnabrać na jej kwilenie. Bez względu na to, jak szybko ułożyła na swej plastycznejtwarzy wyraz boleści, nie zapanowała nad rozsadzającą jejduszę satysfakcją. Ułamek sekundywcześniej zmrużyła oczyz rozkosznym zadowoleniem. Gdyby mama mogła to zobaczyć. Alenie widziała. A ja owszem. Odwróciłam się, bo nie mogłam dłużej zachować spokoju. W krtani chrypialomi coś jak pokruszony lód. Kaszlnęłam, alenie pomogło. Musiałam czekać, aż się rozpuści. Sądziłam, że możliwa jest symbioza z pasożytem. Ale zabrakłomi widaćwyobraźt 170 -To, co się działo między nami, byłonierzeczywiste, a uczucie niehęci zbyt intensywne. Powietrze między nami zrobiło się nierzeczywiste Tworzyłam wwyobraźni wąskie ścieżki, z których noga może, się łatwo obsunąć, wystające ze ścian korzenie, na które mogła się nadziać, kamieniste osuwającesię zbocza, gdzie można stracić równowagę, potknąćsię i zleciećna łeb naszyję w dół. pchałam ją we wszystkie temiejsca i patrzyłam z zadowoleniem ,jak wpada w zastawione pułapki. Takabyła moja zemsta. ' Czułam dla niej współczucie. Po kilku chwilach drzewa znów zaczęły się poruszać. Przeciąg wessał firankę przez uchylone okno. Przez chwilę furkotałana zewnątrz, a potem wróciła do mieszkaniai zaczepiła się o liście rododendronu. Strąciła krople. Każda nowa wiadomość o Filipie była dla mamy ciosem. przyjmowałaje z poczuciem winy. Nie próbowałaniczego tłumaczyć, przyjmowała je i układała nowy obraz swego syna. PowOli powstawał portret obcego, nieznanegojejczłowieka. Przyjęłam gniew mamy z pokorą. Na twarzy Jagny współczucie współgrało z ironią. Była z siebie zadowolona. Zostawiła nas same, byśmy wykrzykiwałysobie żal, jaki czułyśmy do Filipa. Wyszła dyskretnie z pokoju, ale wiedziałam, że we właściwym momencie znajdzie sięprzy mamie, by ją pocieszyć. " - Dlaczego nie dałaś mi szansy? - głos mamy dobiegł gdzieś zoddali, choć stała tuż za mną. ' Zbocze Pieniawy wydawało się przygarbione i zapadnięte, przygniecioneciężarem rosnących na nim lasów. Postrzępionaplgla zasłaniała widok na zbocza, nie całkowicie, ale czyniąc',krajobrazupoplamiony obrazek, na który weszła pleśń. w głębi siebie słyszałam płacz. Ktoś płakał, ale to nie byłam ja. Fo wróble szeleściływ krzakach. Czułam na sobie spojrzenie,ale bałam się odwrócić, by nie wyczytać w oczach mamy wrogości. Tak pragnęłam, by zadała to samo pytanieco kiedyś:"Czy jest jeszcze coś, o czym niewiem? ". Gotowa byłam opowiedzieć wiele. Ale żeby być całkiem szczera, musiałabym do tamtych prawd dodać, że to, cosię sta777. ło, niekoniecznie było wypadkiem. A przecież nawetz wersjawypadku mama sobie nie radziła. Odwróciłam się i wpadłam wzrokiem w dziurę w przestrzeniMama wyszła, a ja w tym oszołomieniu nawet nie zauważyłamkiedy. Zostawiłamniesamą. Wydała wyrok bez przesłuchania. Wybiegłam z domu. Ciemnośćwydawała się wykuta z czegoś twardego. Prawie się z niązderzyłam, a potem, gdy już sięwbiłam klinem, przedzierałam się krok po kroku. Nie miałampojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić ze swoim życiem. Drogę pod górę znałam na pamięć. Po raz pierwszy wydała mi się męcząca. Dotarłam do skarpy i gdyby nie było takzimno,chętnie posiedziałabym z nogami zwieszonymi nadprzepaścią, która w takiej ciemności wcale nie była głębokądziurą. Wiatr był jednak zbyt porywczy, a mnie już bolałogardło. Doszłam do końcawidocznej ścieżki, minęłamjeżynowe zarośla i dotarłamdo kamiennego murku, oznaczającegogranicę mojej osady. Przelazłamprzez murek i położyłam się na trawie. Tu nikt nie mógł mnieznaleźć. Nawetgdybymumarła, smród rozkładającego się ciała nie zwróciłby niczyjej uwagi. Patrzyłam z góry naswój dom i zobaczyłam, jak zapaliłosięświatłow szopie z piecem. Prawie kwadranszajęło mi zejście. Stanęłam w cieniu i patrzyłam przez okno,jak Jagna malujew skupieniu kafle. Była sama. Celowałam w punkt międzyoczami, ciekawa, kiedy się zorientuje, że jest obserwowana. Czułam sięjak złodziej kradnący chwile ciszy. Zauważyłam, żejest chuda i przygarbiona, ale musi być silna, skoro dźwiga wiadra z gliną,by lepić swoje dzbanki. Ludzie zabijali się za jejkolorowymi kaflami. Patrzyłam, jak nanosi farbę na kafle. W jejsposobie poruszania się było coś niesamowitego, fascynującego. Jak na taśmie filmowej puszczonej zbytwolno klatka stopklatka stop klatkastop. Z podziwem wpatrywałam się w łagodny ruch ręki, niby płynny, ale oczy rejestrowałystop po każdejklatce. Amoże to moje wyostrzone zdenerwowaniem zmysłytak toodbierały? Była takskupiona na pracy, że nie czułanasobie mojego wzroku, że 172 Podniosłam rękę i nacisnęłam cyngiel. Pif-paf! Strzeliłam jej w ucho. Kula wyleciała drugim. Miała fart. Stanęłam w drzwiach i czekałam, kiedy mnie zauważy, ale tak bardzo pochłonięta była pracą, że spostrzegła mnie, dopierojakodeszłam całkiem blisko. Spojrzałana mnie zuśmiechem. Nie byłowjej zachowaniu nawet odrobinyzdenerwowania z powodu tego, cozrobiła. Uśmiechałasię, jakby nic się nie zdarzyło, a jejtryhumor wynikał z tego, żeudałojej sięto,co zaplanowała. - Tak mi przykro, że to powiedziałam! Maszprawo być na mniewściekła! jej uśmiech był ni to skromny, ni błagalny. Liczyła może, że^wiem: Nie szkodzi, to i takmusiało się stać, tomoja wina, że nie powiedziałammamie wcześniej! Nie powinna na to liczyć. Podeszłam jeszcze bliżej i uderzyłam ją z całej siły Nie spodziewała się tego, nie trzymała się dOŚĆ mocno w pionie i poleciała do tyłu na ścianę. Zsunęła sięna podłogę jakpołamana lalka. Patrzyła na mnie dalej z tym swoim uśmiechem. Poczułamsięodrętwiała,jakbym sama była drewnianą lalką, którą ktoś miota. ; Wciągnęłam głęboko powietrze, ażciśnienie pod sklepieniem czaszki spłaszczyło mózgi zamiasttego, co zdarzyło się przed mOmentem, zobaczyłam tatę zbiegającego ze schodów i Filipa z latawcem. Ogon z kolorowych papierków wlókł się za nimiMogłam go nadepnąć, by zepsuć im zabawę, do której mnie nie(prosili. Nie nadepnęłam, ale zaczarowałam, żeby nie pofrunął1, tylkozaczepił się o kominalbo antenę. " Ciśnienie ustąpiłoi obraz zniknął. Pozostało uczucie oszołomienia. Tamten niepohamowany gniew sprzed lat spowodował pierwszy zakręt w moimżyciu. ' Do momentu spotkania Jagny moje życie było zwyczajne. "; to, że nudne, ale zwyczajne. Wiedziałam, co zrobię, a czego nie i wszystko było zrozumiałe. Poznanie tej dziewczyny spowodowałojakieś zawirowanie. Wiele spraw zaczęło siędziać niezależnieode mnie, a ja w tym bezwiednie uczestniczyłam. To, co zrobiłam, byłookropne iprzez długą chwilę niepamiętałam, że miałamz tym coś wspólnego. Dopiero, gdy zaczęła się podnosić, dotarła do mnie moja wina. 173. - Nic ci się nie stało? - szepnęłamgłucho. Stało się, oczywiście, że się stało, i to zbyt wiele, by mogła mkiedykolwiek darować, bym sama mogła sobie przebaczyć. - Nicci się nie stało? - Tym grzecznościowym zwrotem dawatamsobie czas na odzyskanierównowagi. - Przepraszam - tylko tyle udało mi się wydusić. Skinęła głową, że wszystkow porządku. Weszłamdo ciemnego domu i gdy chciałam nacisnąć włącznik światła, natknęłam się na dłoń Filipa. Była ciepła, a dotknięcie lekkie. Nawet się nie przestraszyłam, tylko dokończyłam czynność dociskania włącznika. Rozbłysłoświatło i dopierowtedy obejrzałam się,jakbym mogła go zobaczyć. -Filip, pomóż mi! Jesteśmi to winien! - powiedziałamw pustkę, zdając sobie sprawę, że zaczynam świrować. Zadzwonił telefon i pomyślałam głupio, że to on. Ale to byłsygnał, że gnój czeka na rozładunek. Całe szczęście, bo inaczejmogłabymtylko płakać. Wyszłam bez informowania, że wychodzę. Bolał mnie brzuch. Usiadłam naprzykościelnym murku i pomachałam rękąprzejeżdżającemu na rowerze Julkowi. Sprawdzał, czy wszystkierogatki są strzeżone. A potem nic już się nie działo. Nic niemiało prawa się dziać, bo byłam zbyt odrętwiała, by w jakikolwieksposób reagować. W kościele odprawiało się wieczorne nabożeństwo i mogłam mieć pewność, że przez najbliższe pół godziny nikt stamtąd nie wyjdzie. To było dobre miejscedo trzymania warty. Sama jesobie wybrałam. I dobrze, bomogłamsiedzieć, nie myśląc o bolącym brzuchui trzęsących się nogach. Ludzie, którzy nadchodzili od strony miasta, znikali zadrzwiami kościoła. Nikomunie chciałoby się otejporze pchaćw mroczne alejki parku. Nikomu prócz Nowakowskiego, naszego komendanta. Niech to szlag! Przyszedł, gdy zaczęłam sprawdzać na zegarze kościelnym. ile czasu zostało. Zgodnie z planem powinnam stożować jeszcze dziesięć minut. Zwolni mnie dopiero sygnał Julka. Szedł wstronę parku. Po minucie wyjdzie wprost na super[arket. Nagłówne wejście do supermarketu. Na usypywaną taśnie kupę gnoju. Na chłopaków, którzy ją uklepują. - Dobry wieczór! - zagadnęłam grzecznie,gdy zamierzał śnie wyminąć. Odbito mi się we wnętrznościach. Serce miałam tak ciężkie, że ledwo wisiało na aortach. Dobrze, i.oparło sięna żołądku. Ale żołądek napierał na pęcherz. Jakpęerz nie wytrzyma, wszystko ze mnie wyleci na zewnątrz. Nieagłamsobie przypomnieć, jakie majtkimam dzisiaj na sobie. Popatrzył spoddaszka, skupił się i poznał mnie. Nie wiedzia0, co zrobię, gdy odpowie na pozdrowienie i pójdzie dalej. jeśli pójdzie,trafi akurat w sam środek akcji. Czułam, jak sięę. Zupełnie jakbym była na wojnie. W dodatku sama. Inierojona. Nikt nie mógł mi pomóc. Byłam zdana tylko na sieWszyscy byli zdani na mnie. - Ach,to ty! - poznał mnie. -Co tu robisz o tej porze? Boguniech będądzięki! - Chciałam iść do kościoła, żebypomodlić się za brata, alee mogę, bo płakać mi się chce! -jęknęłamżałośnie. Rety. Filip, wybacz, że cię w towplątuję. - A, totwój brat zginął w wypadku? Szkoda chłopaka. Takil zdolny i grzeczny. A jakmama? -zainteresowałsię, - Poierała się trochę? - Nie za bardzo. Dobrze,że przynajmniej wróciła dogalerii. a czym sięzająć. -A ta dziewczyna, co u was mieszka, to kto? - Niedoszła narzeczona. Nowakowski zdjął czapkę, przygładził włosy iprzysiadłfok mnie na murku. Pewnie nudno mubyło na obchodzie,[każda pogawędka z obywatelem nie tylko umilała czas pracy,i pozwalała na bliższy kontakt ze społeczeństwem. Żebynie pocieszyć, powiedział, że różnenieszczęściaprzytrafiają'ludziom. Ot, niedawno napadli w górach najmłodszego Wil- Dlatego wszyscy policjanci, łącznie znim, komendantem,hywająpatrole,żeby zapewnić obywatelom bezpieczeństwo. Ale co tu sięmoże zdarzyć? Gdybycośsię działo, dzwoniłbyiiotelefon. A ten milczy. 174175. Gdyby nie był w mundurze, moglibyśmy ponarzekać naopieszałość policji, ale był, psioczyliśmy więc na tupet bandytów, którzy nie omijają nawet naszego spokojnego miasteczka. Tak sobiegawędziliśmy, póki nie zauważyłam roweru Julkai jegosamego z uniesionądłonią, że wszystko załatwione. Byłam wolna. Majtkimiałam do wykręcenia. PowiedziałamNowakowskiemu, że chyba jednakpójdę dokościoła i pomodlę się za Filipa. Kiwnął głową, że to właśniepowinnam zrobić. Patrzył za mną, gdypodchodziłam do drzwi. Były ciężkie i ledwo sobie z nimi poradziłam. Jużw tym momencie zwątpiłam, czyw ogóle czuję potrzebę wejścia, alekomendant mógł jeszcze mnie obserwować. Wewnątrz było tłoczno. Zabłocona posadzka zniechęcała doklęknięcia, ale klęknęłam i przeżegnałam się: w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Nic innego nie byłam w stanie powtarzaćpoza tą formułką: wimię Ojca i Syna, i Ducha. Po namyślezmieniłam jaw bardziej mi odpowiadającą: W imię Ojcai Brata, i ich Ducha. Byłam pewna, że to oni mi pomogli. Ksiądzśpiewnym głosem przekonywał do czegoś, ale mnie niepotrzebne były jegosłowa. Potrzebna mi była obecność taty alboFilipa, któregokolwiek z nich. Szumiało mi w uszach od niedostrojonych organów i pisków dziecka, nudzącego się nieopodal. Gdy kolejna fala przyjmujących komunię ruszyła wstronę ołtarza, wycofałam się i wyszłam. Ukojenia nie znalazłam, ale miałam alibi. Było późno, gdy dotarłam dodomu. Zbyt późno. Gdy przekręcałam klucz,przeżyłam moment nadziei, że za chwilę oberwę od mamyścierą i usłyszę, że sięmartwiła. Alenie. Nawetnie usłyszała, gdy zamykałam z trzaskiem drzwi. We wściekłymzapamiętaniu znosiła nadół rzeczyFilipa. Wyrzucała na podwórko ubrania, buty, szufladę z ołówkami, książki. Polała stertę naftą ipodpaliła. Płomienie strzelałypod dach. Obserwowałam jej szaleństwo z okna. Cieszyłam się, że wcześniejwyniosłamz jego pokoju co ciekawsze książki i zdjęcia. Na reszcie mi niezależało. Z hałasem rozbijała komodę i kawałki drewna wyrzucała przez okno. Miałam nadzieję, że się zmęczy, nim;zacznie palić resztę domu. Jakubkowa siedziała pod jabłonią, zapatrzona w ogień. Cokolwiek mówić, miałyśmy najlepsze ognisko ze wszystkich płonącychna zboczu. Kto wie, czy Filip właśnie tego nie potrzebował. Wsparciadla swojejzabłąkanej duszy. Podobno samobójców nie przyjmują do nieba. 16 Następnego ranka obudziłam się wcześnie, ale lekka, bez żali przygniatających mnie ostatnio udręk. Ze zdumieniem stwierdziłam, że blask słońcaprześwitujący przez zasłony i rysujący na ścianie kolorowe wzory sprawia mi radość. Może dlatego, że zaczęła się sobota. Wstrząsnął mnądreszcz,gdy dotknęłarn stopą zimnej podłogi, cozmusiło mnie do żywszych ruchów. Oszołomiona brakiem równowagi, obijałam się o meble, póki nie dotarłam dookna. Przeciągnęłam się zrozkoszą,chrupnęłykości. Zdałam sobie sprawę, że przez ostatnie tygodnie trwałamw bezruchu i cała w środku stwardniałam. Uchyliłam okno i jakdawniej popatrzyłam na miejskie ulice. Z ogromnąprzyjemnością zaciągnęłam się powietrzemJtechnącym lasemi może w związkuz tym zauważyłam, że ta część miasta znów mi przypomina kotawygrzewającego się na słońcu. Widok spieszących dokądś ludzi byłoznaką, że i na mnie gdzieś czekają. Otworzyłam okno na oścież i oddychałam głęboko, machałamramionami, by wypędzić z siebie resztki ospałości. Pamiętałam o tym, co się stało, i niezależnie od przygniatającego mnie żalu cieszyłam się, że zjem śniadanie, pójdę do szkoły i zdarzy mi się wiele drobnych przyjemności poprzeplatanyche zmartwieniami. Przypomniałam sobiewczorajszy gnój i to ^spomnienie sprawiło mi radość. : Nie planowałam takiej zmiany nastroju, to nastąpiło samoisttnie, jakby ktoś przeciął nożem moją jaźń i pozwoliłjej funk-cjonować dwutorowo. Z jednej stronybyłam świadomanarasta176 177. Z jednej strony pozbyć się narasta- jących problemów, z drugiej myłam zęby, wsłuchiwałam sięw szum wody i cieszyłam, że mogę to robić. Powracały mi siłyJakbym wczoraj uzyskała szansę na oczyszczenie swojej duszyi ściągnęłaenergię, którą przez ostatnie tygodnie pogubiłam. Moja radość była niedorzeczna, bez żadnejkonkretnejprzyczyny odczuwałamuniesienie. Czułam sięlekkoi łagodnie. Cosię miało stać, już się stało. Zmiażdżyło mnie, obezwładniło nachwilę, ale wyładowałam sięi już po wszystkim. Podniosłamsięi mogę ruszać dalej. Odetchnęłam głęboko i poczułam zapach świeżoskoszonejtrawy. Od dawna go nie czułam. Cieszyłam się zdarowanej michwili szczęścia. Jednocześnie przeczuwałam smutek. W jednejchwili przeżywałam dwa rozbieżne uczucia i każde z nich byłotym ważniejszym, wymagającym ode mnie większego skupienia. Poczułam głód. Słyszałam z dołu szczęk talerzy. Prąd, którydocierał aż tutaj, świadczył,że jest tam Jagna. Wychyliłam sięprzezporęcz i patrząc z góryna jej przygarbioną postać, czułam, że w przeciwieństwie do niej ja naprawdę istnieję. Może tonawet jej zawdzięczałam wrażenie, że znówprzybrałam własnykształt i stałam się tym, kim rzeczywiście jestem. Tak jakbymsię wypełniała sprężonym powietrzem, które wypływało z samego środka mnie samej. Na przekór wszystkiemu, co się stało, wracałam do normalności. Czekając,aż Jagna wyjdziez kuchni, skupiłam się naprzypominaniu sobie zwykłychsłów,gestów, przyzwyczajeń. Zeszłam na dół, gdy wyszła z kuchni. Przy stole nadszklanką kawysiedziała mama. Przeglądała gazetę. - Cześć! Mruknęła cośw odpowiedzi. Nie spodziewałam się wielewięcej. Dobre i tyle. Nastawiałam wodę, gdy coś powiedziała. Nie było to pytanie, azaledwie komentarz do przeczytanej informacji, więc nie czułam się w obowiązku wyrażenia swojegozdania na ten temat. Nie miałamzdania, achciało misię jeść. Otworzyłam lodówkęi zrobiłam przegląd tego,na co mamochotę. Wybrałam ser i w tym momencie mynę zdenerwował ak reakcji narzucony mi komunikat. Nie wiem,czy bardziej^(raziła ją cisza, czy brak potwierdzenia. Alepewnie jasama ją zdenerwowałam albo zapach trawy, który wniosłam. - Dlaczego milczysz? Czemu nic nie mówisz? - zaatakowała. Milczałam, zażenowana. Toją rozdrażniło jeszcze bardziej. SWodasię gotowała, a ja stałam przed otwartą lodówką z tym3g(iipim serem,na który już nie miałam ochoty. Nie byłam pewna,czy nalanie wrzątku do kubka nie wywoła kolejnej fali złości. Z chęcią wycofałabym się, ale stałam, przygwożdżona jejniechęcią. Poza przyjaznym "cześć" nie udało mi się wydusić innego słowa. Chyba to wkurzało mamę najbardziej. Mówiąc, akBcntowata każdą sylabę, jakby przemawiała do idiotki i chciała,'SBsebym wreszcie pojęła, o co jej chodzi. A chodziło jej z grubszato, że toja jestem winna, że świat jest do dupy. Przetrwałam watnicę, wisząc między parującym wrzątkiem a lodówką. Wywaliła na mnie swoją rozpacz i skończyła mowę. Postawi ławykrzyknik i opuściła kurtynę między nami. Odwróciła się zajęła gazetą, aja ze swoją racją już dlaniej nie istniałam, Jak zwyklew takich sytuacjach pragnęłam ją przeprosić za to, że istnieję i jak każda gówniara popełniambłędy, lecz kiedy nadeszła odpowiednia chwila, zapomniałam, za co w pierwszym rzędzie powinnam się pokajać, a w dodatku zwyczajnie się bałam. W ciszy zrobiłam sobie kanapki i poszłam znimi do pokoju. ranon okupowała Jagna. Siedziała po turecku na kanapiewpatrywała sięw ekran. Powietrzeuderzyło mnie prądem po nogach. W sumie nie robiła niczego, co byłoby niemiłe. Nawet nieodwzajemniła spojrzenia. Po prostu tam była. Gdy nie malowała i nie lepiła swoich kafli, siedziała przed telewizorem. Zauważyłam, że wiedzę o tym, co dobre, a cozłe, co aktualnie jest mile widziane, a co potępione, czerpie z telewizji. Zdania zlizane zust komentatorów były dla niej święte. Cytowała je późniejdosłownym brzmieniu, interpretując za ich pomocą naszświat. Zjadając kanapki z serem, patrzyłam razem z nią, jak chudyfacet wkłada palec w okogrubemu; gruby w rewanżu odgryzaH^-rękę chudemu, a nakoniec, ochlapując się krwią,dają sobiebuzi, cmok, cmok. 779 Mnie też się to podobało. Mamazajrzałado pokoju i skrzywiła się na widok tego. cooglądamy. Przysiadła jednak nachwilę ze swoją kawą. Może jużjej było przykro, że tak namnie naskoczyła. A może chciaław ten sposób zaakcentowaćswój związek z Jagną. Obserwowałam je obie. Taką sobie znalazłam zabawę. Kiedyprzez nieostrożność Jagna zapomniała o mnie, mogłam widzieć, jak zachłannie wpatruje się w mamę. Śledziła jejruchy, mimikę, skrzywienie usti mimowolnie naśladowała jejruchy. To było niesamowite. Poczułamsię w obowiązku, byprzerwać tenromans. - Mamo, zarazwychodzę. Mam coś zrobić przed wyjściem,żebyś nie była potem zła? - spytałam. - Nie - powiedziała. Ityle. - Czy mogę iść z tobą? - spytałaJagna. -Obiecałaś, że zabierzesz mnie w góry! Rzeczywiście. Powiedziałam kiedyś niezobowiązująco, że tozrobię,ale była wtedy kimś innym. I nie sądziłam, że potraktuje moje słowajak zaproszenie. Ale potraktowała, a ja mogłammieć tylko żaldo siebie, że nie przewidziałam takiej konsekwencjisłów bez znaczenia. Jużmiałam na końcu języka, żeby sięciągnęła, ale mamapatrzyła wyczekująco. - Dokąd chcesz iść? - spytałam. Nie rozumiałamjej intencji. Ale musiałam cośpowiedzieć. W końcu należała jej się jakaś satysfakcja zawczoraj. -A czy to ma jakieś znaczenie? Nie miałożadnego. Szłyśmy przez miasto, obwąchując się nawzajem jak psyPrzyglądałam się jej z boku. Była taka zwykła, żeniedostrzegalna. Takie dziewczyny mija się na ulicy, w sklepie, na schodachi trudno zapamiętać, żemieszkają tuż za twoją ścianą. Że siedząw trzeciej ławcew rzędzie pod ścianą. Nadwa dni przed końcem miesięcznego obozu łapieszsię na tym, że nie pamiętasz ichimion. Skąd ją Filip wytrzasnął? Możeczekała, bym o to spytała, ale nie chciałam zadawaćjej żadnych pytań. Mogła skłamać dałabysatysfakcję. Ale nie chciałam głównie dlatego, że mialym wrażenie wtykania rękiw gówno. Jużsamoprzebywaniejej pobliżu bolało. Chciało mi się wrzeszczeć, choć nie wieiałam, skąd mi się to brało. Jakby wpychałosię we mnie cośi mojego. Oderwałam się od nieji ruszyłamszybciej, by nie mieć zniąośredniego kontaktu. Udało się bez problemów, bo konrjnie była ceprem. Posapywała dobre dwa kroki za mną; było dobrze. Od czasu do czasu przystawałam, żeby nadiia. U Walickich po podwórku biegały sporejuż jamniczki. Wyjęłam z kieszeni pokruszone ciastko iwetknęłam rękę przez sztachety. Czarny był najodważniejszy. Słyszałam za plecami sapanie. Nie interesowałam się nim. czułamdotyk szorstkiego języczkana palcach i na tym doznaniu się skupiłam, bo sprawiało mi przyjemność. Udało misię pogłaskać psiaka, nim Walicka zaczęła hałasowaćmiskami na werandzie. Maluch zostawił mnie i pobiegł tam, zamiatając uszami zeschłe liście. Ukłoniłam się, ale kobieta, zawstydzona moim pozdrowieniem,mruknęła coś i znikła za drzwiami. Pomyślałam, że pewnie nie oddała jeszcze pieniędzy i stąd jej zakłopotanie. - Odpocznijmy chwilę! - usłyszałamskomlenie. Mogłam odmówić i zostawićją tu, ale wróciłaby do domuspędziłaczas z mamą. Moją mamą. Kiwnęłam głową,że dobra, nigdzie się przecieżnamnie spieszy. Usiadłyśmy na ławce. Wielu ludzi tak siedziało. Niekonieczie turystów. Wielu drzemało. Niektórzy woleliby mniej spać,poświęcić pusty czaspracy, której nie mieli. Zawiał wiatr od centrum iprzyniósł smródgnojówki. Szłyśmy w smudze fetoruzatykającego płuca. Przed supermarketem stał radiowóz. Dwóchpolicjantów, Tarwid i jego pracownicy naradzali się nad parującąstertą. Odór obornika przyciągnął wielu ludzi. Od samego rana przychodzili obejrzeć i powąchać Tarwiddowe bogactwo. Boi było na copopatrzeć. Tarwid blady z wściekłości biegał po placu, tupał, przeklinał, obiecywał karę 180 181. śmierci dla sprawców. Akcja przyniosła mieszkańcom wiele radości. Szli jak na przedstawienie. Zastałamwielu moich kolegówzklasy,zadziwionych czyjąś bezczelnością. Ludzie kiwalipoważnie głowami, ale śmiali się pod nosami i po cichu bili brawodowcipnisiom. Tylko Nowakowski chodził dookoła śmierdzącejkupy z zafrasowaną miną. Naprawdę było migo żal. Krowie łajno sprawiło ludziom masę satysfakcji i stało sięsymbolem obywatelskiego protestu. - Chodźmy stąd, bo tuśmierdzi! - Jagną skrzywiłasię i oddaliła czym prędzej. Podreptałam za nią. Odkąd złapała oddech,przez cały czas paplała. Po tym, cowydarzyło się wczoraj, dziwnie się czułam, obserwując jej luz. Onanie. Gdy kończył się jeden temat, robiła przerwę,dając mikolejną szansę na włączenie się do rozmowy. Niemiałam ochoty i tepuste chwile denerwowały ją. - Wkurzyszsię, jak cię o coś zapytam? - zagadnęła po kolejnej, zadługiej dla niej, chwili ciszy. - Spróbuj, awtedy się dowiesz - mruknęłam. -Wiedziałaś, czymzajmował sięFilip? - Nie! - odpowiedziałam. Nie zrobiłam tego pospiesznie, odczekałam moment, nie zadługi, takiw sam raz, byzabrzmiało prawdopodobnie. Wydało mi się dziwne, że nie zauważyła gniewnego tonuw moim głosie. Ależ zauważyła, aż wstrzymała oddech,a potem wciągnęła ze świstem wielki haust powietrza. Zignorowałajednak mój gniew, a chwilowy niepokój błyskawicznie ukryłapodmaską swobody i dobrego humoru. Dowiedziała się, czegochciała. I jak gdyby nigdy nic, wróciłado przerwanych wątków. Gadała teraz jak nakręcona. Przeskakiwała z tematu na temat,śmiała się ztego, co mówiła, komentowała jakieś dawnesytuacje, używała imion, którychz nikim nie kojarzyłam. A do mnie wróciło wspomnienie tamtej chwili, gdy Filip powiedział: ^ "Myślisz,że mnie znasz, a to nieprawda! Sam siebienieznam! Jestem oszustem. Robię to, o czym myślisz, ijestem go 182 ntów robićgorsze rzeczy, bo mi za to płacą. Dużo, bardzo'. dużo! ". i. Mówił te okropne słowa, a wjego oczach była pewnośćkogoś,kto wie, że tak czy owak nie zawiodę go, nie wydam, a powierzona tajemnica pozostanie między nami bez względu na wszystko. -Dostawał zamówienie na konkretnyobiekt i sporządzał testament, podpisy świadków. Taki papier wystarczy, by dostaćacoś, na czym komuś zależy. Dokument musiał mieć wszelkie ceIbhy prawdopodobieństwa. Miał sporo roboty z odtwarzaniemitealiów, nazwisk, charakterów pisma, ale byt w tymdobryi Mówili równocześnie:Filip z przeszłości, a Jagna terazi nibyi^do mnie. Wyglądało to tak,żezwracała się do mnie, ale w trakeie zaczynała przekonywać samą siebie i ostatecznie nie wiepdziałam, czy ten fragment jest przeznaczonydla mnie, czy dla-niej samej. A może i onasłyszała Filipai rozmawiała z nim, ignorując moją obecność. tE'Przestępstwa Filipaprzedstawiała tak, jakby były niewinnymi wybrykami, nieszkodliwymi głupotami, ot,zabawą. Słuchałam ich obojga. Głosy zazębiały się, nachodziły jedenna drugi. -- - Dlaczego akurattobie Filipzaufał? - przerwałam jej w pół zdania, a ona zrozpędu wypowiedziała jeszcze kilka słów i zamilkła, jakby dotarła do ściany i nie mogła się przez nią przebić. Wyglądało na to, że nie zna odpowiedzi na pytanierzuca się na tę ścianę raz poraz, ale bez skutku. Pozostała pojstroniebez wyjaśnienia, którezadowoliłoby ją samą. Zaczęła snuć opowieść o sobie ze swoich marzeń. To byłozabawne i natychmiast ogarnęło mnie poczucie winyIzpowodu rozbawienia,któregonie mogłam opanować. Wnafcstępnej chwili byłam zła na siebie, a przez następny kwadransŁ-wahałam się międzygniewema wesołością. , Żeby nie patrzeć na nią, przyglądałam się ludziom. Jak siedzą,Klak jedzą, co noszą przy sobie,w co się ubierają, czy się uśmiepchają, rozmawiającz innymi. Niemuszę z nimirozmawiać,by ichl^nać, by przewidywać ich reakcje. Niektórychnigdy nie poznamlepiej. Jedynie tych, którzy pozwolą zajrzeć w głąb siebie. Niektó/rozkładają się przedemną jak przekrojone żabyi pozwalają 183. patrzeć w swoje wnętrze. Najczęściej zwiewam, ledwo spojrzę. Jagna była taką żabą. Słuchając,musiałam się upewnić, że nie podsłuchuję. Puszyła się i nadymała, gdy zdawała relację ze swoichdoświadczeń życiowych. Starałasię zrobić na mnie wrażenie. Udawałam, że wierzę, aby jej nie spłoszyć. Mówiła z ożywieniem i już tobyłosztuczne. Takiedziewczyny jak ona nie robią tych rzeczy,one je sobie wymyślają i zazdroszczą tym, które naprawdę to robią. Gdy coś takiegoznasię zautopsji, mówi się o tym zwyczajnie, bez ekscytacji. Alboniemówi się wcale, bo nie mapotrzeby. Wystarczyłojedno spojrzenie wjej oczy, bym wiedziała, kim naprawdę jest. Samotną,wypłoszoną, sfrustrowanąwłasnąbiernością dziewczyną. Mignęła mi myśl, że ma mnóstwo kompleksów i to one zmuszają ją, by grała rolę kogośinnego. Wobec tego i jarozpoczęłam grę. Udałam zakłopotaną. Niech ma. Przy rynku natknęłyśmy się na grupę rozwrzeszczanychgnojków. Wycieczkamałolatów urwałasięopiekunom - rozgrzani nie tyle wolnością i widokiem gór, ile piwem, rozrabiali. Szli całą szerokością chodnika, zmuszając innych do zejścianatrawnik lub na jezdnię. Wrzeszczeli, bluźnili, grozilii w ogólewyglądali, jakby szli na wojnę. Jagna przestraszyła się i przywarła do mnie, jakbym mogła ocalić ją przed zagładą. Szłamdalej, nie zwracającuwagi na buntowników. Ominęli mnie, aleją któryś potrącił, pewnie niechcący A może jejprzestrach byłtak bardzowidoczny, że sprowokował atak podpitego szczeniaka. Odciągnęłam ją i ruszyłam naprzeciw gangsterowi w czapcez pomponem, ale onjuż odszedł. I tyle, jeśli chodzi o jejaktywne życie w wielkim mieście. Zamilkła. Wyszłyśmy na trakt prowadzący do Skałek. Postanowiłam jątrochę przewietrzyć, skoro już się przylepiła. Po stu metrachskupiłasię na samym oddychaniu. Oszołomił ją nadmiar przyrody i tlenu. Dotarłyśmydo urwiska. Powietrze było przejrzyste i wszystko, co odległe,wydawałosię bliskie. Wrażeniebyło niesamowite. 184 Strzępy chmurwisiały nad doliną roztaczającą się pod naymi stopami, a w całym krajobrazie nie byłoanijednegoczytudachu, pióropusza dymu czy uprawnego pola, które bySSźwiadczyły, że mieszkają tam ludzie. Można było uwierzyć, żeoza tymskrawkiem skarpy nic innegonie ma, że tojest caływiat. Dyszała obok. Nie wiem nawet, czy patrzyła, a jeśli tak, tolaekawe, co widziała. Miałam nadzieję, żespodoba jej si? tesn wi"łok. I nagle ni stąd,ni zowąd ogarnęło mnie poczucie zagrożeaa. Jakiś podmuch kołoucha, muśnięciewiatru na policzkuiświadomiły mi, że stoję zbyt blisko krawędzi. Nie, nie krawęIzi. Zbytblisko Jagny. To przedziwne uczucie, wiedzieć wcześniej od kogoś, że ten ktoś będzie miałzamiar zrobić nam krzywdę. Jagna w każdymKazić jeszcze o tym nie wiedziała, bo gdy odwróciłam sięlekko(Spojrzałam na nią, odpowiedziała uśmiechem. I wtedy, w tym'amkusekundy,tozrobiła. Pchnęła mnie. Stałam na skraju, a ona wyciągnęła ramię, położyła dtoó mięsy moimiłopatkami i pchnęła. Straciłam równowagę i całym ciam zawistam bezwładnie nad nicością. Zaczęłam już odczuwaćsię przyciągania ziemskiego, gdy przytrzymała mnie za kurtkę. ; - Widzisz, jak to ze mną jest! - powiedziała, śmiejąc się. Słowa wymawiałabardzo wyraźnie, szczególnie safflog. łoski,V jej ustach każda miała własny kształt. liiiiii aaaaaaa ooooooo. ieeeeee. Ale brzmiały głucho, dudniły w niej,w jej wnętrzu, obijały się o kości,gruchotały, a gdy wylatywały przez usta, byłamniemal pewna, że nie pamiętała,co znaczyły. ; Serce łomotało gwałtownie, nacałym cielemiałam gęsią skórkę, a w głowie przelewałasię szara maź. Zwykłe,codzienne(odczucia zostały zmiecione przez nieprawdziwośćtej chwili. Czułam się, jakbym leciała, bo w uszach słyszałamgwizd. KręCiło misię w głowie. Bardziej byłam zdumiona niż przerażona. Bardziej zła, żepozwoliłam sobie na strach, że dałam się zaskoczyć,że zaufałam. Powinnamsię bać, że popchnie mnie jeszcze raz. Hadali stałam naskraju. Właściwie bezbronna, na jej łasce, ale . gdzieś 185. w głębi świadomości wiedziałam, że wtaśnie mój strach może jąsprowokować, może ją przerazić. Zachowałam się tak, jakprzed chwilą na ulicy,obojętnie. Zaśmiałam się nawet. Pokręciłam głową. Chciałam zażartować, ale niczabawnego nie przyszło mi do głowy. Złagodniała i odstąpiła ode mnie. Po niebie kołował jastrząb. Zataczałkręgi, apotem spad} jakkamień. Zbyt szybko znikł z pola widzenia. Jeszcze oczy wpatrywały się w ślady na niebie, aletampozostała pustka. Przypomniałomi się bez sensu,że jastrząb spadana ofiarę z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Sopel lodu przesunął sięwzdłuż kręgosłupa. Zrobiło misię zimno. Odsunęłam się powoli, zadziwiona własnym spokojem. Wracałyśmy, milcząc, a powietrzemiędzy nami było siwe. Nie od kurzu czy mgły. Ono miało taki kolor: przejrzysty, aleszary. Ziemiste twarze przechodniów wcalenie świadczyłyo stanie ich zdrowia, ale otym, że mójwzrok przestał odbierać inne barwy. Badałam swoje uczucia, ale nie mogłam doszukać sięniczegokonkretnego poza nieokreślonym gniewem i ledwo uchwytnym lękiem. To, conaprawdę czułam, topełne zdumienia podekscytowanie. Najbardziej dziwiło mnie przeczucie, jakie mnieogarnęło, zanim nastąpił atak. Schodząc, patrzyłam na wyłaniającą się zza drzew fasadędomu. Dopiero teraz pozwoliłam sobie namyśl, żena zawszemogiam zostać w górach. Chwila,gdy wisiałam nad rozpadlinąjak królik Bugs w rysunkowym filmie, trwała ułamek sekundy,alewiedziałam, że dla mnie będzie trwać wiecznie, bo już się zagnieździła w umyśle, i wiedziałam, że w każdej innej chwili będęją przeżywać ciągle od nowa. Od razu poszłam do siebie na górę. Mamy nie było. Panowałacisza. Cisza tego domu nigdy nie była całkiem cicha. Szumiała, wypełniona myślami ludzi, którzy tu niegdyś mieszkali. Słowami, które odbijały się od ścian echemjużtak cichym, żeniesłyszalnym. Ale gdy przedzierałam się przez falemyśli i słów. yjiepadły niegdyś, wyzwolił się szum. Czułam obecność FilipaFw rowkach między deskami, w szczelinach między atomami. . Z jakiegoś powodu wiedziałam, że jestprzy mnie. Byłtam,Isdy prawie spadałam. Wiara w to uwolniła mnie od napięcia,"'jakim się znajdowałam, i rozpłakałam się. Przylgnęłamdo swojejlunety, by zobaczyć, czy świat w jakiślosób się zmienił,ale nie, funkcjonował całkiem normalnie. Spędzałam trochę czasu na wysypisku, gdzie ludzkieodpadkiEwalczyty o to, czego pozbyli się inni. Niepotrzebne rzeczy dlaNiepotrzebnych ludzi. Przy torach wypatrzyłam sylwetkę Waliclaęgo. Z dworcowejposady nie mógł utrzymać rodziny, więc zazął pracować pogodzinach. Zaobserwowałam, że gdy zaczynaobić się szaro, idzie wzdłuż torówi zbiera aluminiowe puszki. rfusi o nie walczyćz bandą brudnychdzieciaków. Jeden z tychatych obdartusów rzucił w niego kamieniem. Rzucił i uciekł. Ucieszyłam się, żenie trafił. Zastanawiałam się, copowinnam zrobić; powiedzieć mamie;czy nie. Myślało mi się wyjątkowo ciężko, jakbym wdeptywała/ błoto. Każde wyciągnięcie myślirozchodziło się mlaśnięciem pocałym pokoju. Obrzydliwie wolno dochodziłam do jedynie słusznego wniosku, że powinnam nauczyć się matematyki na(jutrzejszą klasówkę, skoro żyję. ( Podczas obiadu próbowałam się wnią nie wgapiać,ale nie-mogłam powstrzymać się odrozważań, dlaczego to zrobiła i czy tak samo siedziałaby przy stolena wprostmamy, gdybym leżała tam na dnie wąwozu. Musiałam się strasznie pilnować,by nie spytać o to głośno. Siedziała w tej swojejżółtej bluzce i zupełnie ( normalnie podnosiła łyżkę do ust. Śmiała sięz tego, copowiedziała mama,i planowała nowy wzór dzbanka. Ciąglezerkałam;nanią znad swoich klusek, a gdy przyłapałamjej spojrzenie, Uśmiechnęła się. - Zojka chciała mniezepchnąć z urwiska! -powiedziałaE Obojętnym tonem. i;; Dziennikarz, który dotrzymywał nam towarzystwa, zadawał pytania, ale zapisywał tylko te odpowiedzi,które pasowały do 186 187. kompozycji, jaką sobie zatożyt. Przepytywany obywatelnie by}istotny Chodziło o to, by redaktor doszedł do konkluzji, jakąpodał na wstępie. To on mia} być bohateremwieczoru. Dąży}do tego, by rozmówca potwierdził jego racje. Skupiłam się narozmówcy idopiero gdy zrobił, czegood niego oczekiwano,odwróciłam siędo niej twarzą. Skamieniała woczekiwaniuna moją reakcję. Patrzyłam nanią z niedowierzaniem. Pokręciłam głową pełna podziwu dla jejtupetu. Nie chciało mi się otwierać ust. Mamateż oderwała się od ekranu i popatrzyła najpierw namnie, potem na nią. Wzruszyłam ramionami iwróciłam do klusek. Jagna błyskawicznie opanowała wewnętrzną niecierpliwość. Myk iuśmiech. Mama odpowiedziałatym samym. Uznała jejsłowa za żart. Nie pozostało mi nic innego, jak przyłączyć się doogólnego alleluja. Alegdy mama wróciła do dziennikarza, spojrzałyśmy na siebie. Jelitadygotały mi zpoirytowania i zaczynałapalić twarz. Nie wiem jak, alepotrafiłam zajrzeć pod powierzchnię jej uczuć. Bała sięmnie i zamknęła czym prędzej w granicachswojej skóry. Odbite w źrenicach oknouniemożliwiłomiwglądw jej wnętrze. Z tej wojny nie miała prawa wyjść zwycięsko. Pozostawałakwestia, jak długo będziemy się męczyć. -Zojka. Mama miała jakieś wątpliwości. - Tak? - spytałam uprzejmie. - Sprawdź, czy galeria jest zamknięta. Kiwnęłam głową. I tak bym to zrobiła. Zrozumiałam,żemam zostawićje same, by mogły sobie opowiedzieć szczegóły. Chciałam powiedzieć: Chyba jej nie wierzysz? To wariatka! Było akurat odwrotnie! Ale przestraszyłam się, że się skrzywi,wzruszy ramionami i powie, że owszem, rozpatrzyi taką wersję, ale tak w ogóle, to nie bardzo mi wierzy. Pewnie nawet niezauważyła mojego przerażenia. Od jakiegoś czasu przestałazwracać uwagę na niektóre rzeczy. Namnie w szczególności. Dopieropóźniej zaświtała mi myśl, inie dawała już spokoju,że mama chciała powiedzieć cośinnego, ale wostatniej chwilizrezygnowała, zniechęcona moją niechęcią. I Jagna cały czas gapiłasięna nas. 188 17 Wyjściez domu sprawiło mi przyjemność. Stanęłam za drugim dębemi patrzyłam, jak mgła, prześwieconazachodzącym'ońcem, spływa w dół po stokach. Czekałam, by ujrzeć tenloment, gdy cała ta różowość rozsnuje się po ulicach. Mimoysiłku nie mogłam pozbyć się wrażenia,że wiszę kilka meów nad ziemią. Musiałam przylepić się plecami do dębu, żebyie zlecieć. Niedługo tych dębówtutaj nie będzie. Gdy jakiś czas temu zabrakłociekawych tematów do miej;owej gazety,ktoś zauważył, że dęby rosnące wzdłuż dawnegotraktu pozbawiają obywateli widoku na dolinę. W dodatkuStanowią zagrożenie, bo powodują obsuwanie się północnego zbocza, co uniemożliwi w nieodległej przyszłości dostęp doyższych partii lasu, atym, którzy tam mieszkają, zamknie najrostszą drogę do miasta. Tarwid przekonywał, że gdyby wyciąćiwczasu dęby, można by wszystkich uchronićprzed niechybnąmbą. Prawda wyglądała akuratodwrotnie. Dęby rosły tu od wieków i osłaniały północną część miastaprzed wiatrami. My ikil,karodzinmieszkających wyżejod innychkorzystamy bez przeBszkód ze starej drogi. Każdy może z niej korzystać, ale małoktozadaje sobie ten trud. Większość jeździ obwodnicą, by samo chodem dostać się domiejsc widokowych. I tu jestpies pogrze"bany Na obwodnicy niema dużego parkingu. Ktośwpadł więcg na pomysł, by stare uliczki przebudować na wygodną drogę doE""jazdową, a na miejscu dębów wybudowaćwielki parking. Tenktoś miał już dokument,że jest właścicielem całego tegotereEnu. A Filippewnie zato wyposażyłmieszkanie w kino domowe,a łazienkę w baterie na fotokomórkę. Galeria była zamknięta tak jak należy,wstąpiłam więc doI Heleny. Stała za kontuarem i przyglądała się swemu królestwu. Gdy mniezobaczyła,nastawiła od razu czajnik. - Co ci jest? - zażądała wyjaśnień, a ja zawahałam się, którąJ część prawdy mogę jej powierzyć. 1S9. - Brzuch mnie boli - powiedziałam, choć to nie była całaprawda. Bolało mnie wszystko. - Jadtaś coś? Pewnie coś smażonego? Patrzyła namnie z takim zaciekawieniem i jednocześnie ulitowaniem, że aż kusito, by poskarżyć się na więcej boleści. Miła była samamyśl, żejest ktoś, kto wysłucha skargii będzie miał ochotęmnie porozpieszczać. -1 jak ma cię nie boleć, przecieżwiesz, że ci nie wolno. Damciziółek. Siadaj, póki sięnie zaparzą, napij sięgorącej herbaty. Przyszłami odrazu dogłowy paskudna myśl, że w sumietraktuje mnie tak jak wszystkich klientów. A jeśli wysłucha, togłównie dlatego, żetego od niej oczekuję. Bo tak naprawdę cóżją obchodzą moje sprawy. Jeśli są moje, to muszę sobie z nimisama poradzić. - Co tam u was słychać? Niejestchyba dobrze, bowyglądaszjak z krzyża zdjęta- podpowiedziała. Helena uwielbia słuchać o ludzkich słabościach. W zamian zaswoją historię mogłabym usłyszeć coś pocieszającego o bliźnich. Znała takich, którzy mielijeszcze gorsze problemy. I mogłammiećpewność, że moje losy pocieszą jutro kogoś innego. Jedniopowiadali o drugich, aże wszyscy byli jej przyjaciółmi, bezoporów spowiadalisię ze swoich i cudzych tajemnic. Ona samauważałazaoczywiste, żeorientuje sięw sytuacji swoich klientów. Zostawiła mnie z gorącą herbatą i znakiem zapytania i poszła obsługiwać innych gości. Zdjęłam zpółkimiejscowągazetę. Pół pierwszej strony zajmowałasprawa dębów. Przeczytałam wywiad z radnym, który opowiedział się za ich wycięciem, tym radnym był Ludwik. Gdy dopijałamherbatę, z moich postanowień, że niczegoHelenie nie powiem, zostały wióry. Zjadłam jeszcze parębiszkoptów i gdy przechodząc, rzuciła pytające spojrzenie, rozkleiłam się. W końcujeśli nie jej, to komu opowiem o Jagnie, jejkleistości i uzależnieniu mamy? Potrzebowałam sojusznika. Miałam nadzieję, że okrężną drogą trafi do mamy moje widzenie tej sprawy. Tak jak podejrzewałam, Helena niemiała recepty na mojekłopoty. Poklepała mnie po ramieniu iprzyniosła ziółka. Kaza mi wypić, skorojużje przygotowała, choćobie wiedziałyśmy,; na takie bóle zioła nie pomogą. - Zajmij się tym, czym się przedtem zajmowałaś. Matka odS"zyska rozum. Daj jej trochę czasu. Wróć doLudwika, bo zarósł brudem. Koszuli chyba od tygodnia nie zmieniał. W domu pewniei ma chlew. Ciąglego widzę podpitego. Zobacz, co on wyprawia! - Postukała palcem w gazetę, którą odsunęłam od siebie na sam skraj stołu, żebyspadła. -. Postanowiłam przejść siępo mieście jak turystka. MamaM. tak za mną przecież nie tęskniła. Niemiałam potrzeby spieszyć się donikąd. Puby tętniły głośnąmuzyką, z kuchennych zapleczy wypływały zapachy wykwintnych kolacji, unosiły się i mieszały w jednOlitą smugę pachnącą zamożnością, kolorowe reklamy przyciągały uwagę i zmuszały do zerknięcia, cóż tam ciekawego proponują. Turyści byli tymi, którzychcieli być kuszeni. Oświecone kramy jeszcze o tej porze oferowały setki prezentów. Konna kolejka proponowała przejażdżkę do tarasów widokowych Z powrotem. Chętnych było sporo. ;; Miałamnadzieję, że spotkam gdzieś Ludwika. Trochę zaniehałamswoje obowiązki i pewnie wyrzucił mnie jużz pracy. ^zaczęło mi brakować pieniędzy nadrobne wydatki. GdybymOprosiła, może przyjąłby mnie z powrotem. ; W myślach sporządzałam spis miejsc, w których mógłbyrentualnie być, kiedy w połowie alei zauważyłamchwiejną poBć przyklejoną do latami. Znalazłam go. Mamrotał przekleńwa i udawał, że mnie nie poznaje. A gdy już nie miał wyjścia,ymamrotał: - - Śmieszne, wydaje się, że minęło tak wiele czasu. -Rzeczywiście- potwierdziłamjego spostrzeżenie. - Wcalei nas nie zaglądasz. Skoro się jednakspotkaliśmy, odprowasę cię do domu. - Sam trafię! -Ale nie tak szybko jak ze mną. Znaj moje dobre serce. Pozekaj, pójdę po taksówkę. Możesz ustać sam? - Sam, ciąglesam - mamrotał pod nosem. - Niezostawiaj 190 191. mnie. Przejdziemy się. Nie jestem pijany. Trochę tylko w głowiemi się kręci. - Myślałam, że jedno z drugim ma jakiś związek. Na moją uwagę machnął ręką i powiedział, że ostatnio maproblemy ze spaniem. Za dużo pomysłów kołacze musię w głowie, chciałby zrealizować przynajmniej niektóre, ale nie bardzowie, jakie priorytety ma przyjąć, co odrzucić, by potem nie żałować. - Czy tepomysły związane są z przekazaniem Tarwidowiplacu pod parking i wycięciem dębów? - spytałam. - Prawo jest zawsze po stronie tego, kto ma dokument! Użył tonu, jakim zwracał się zwykle do przeciwnika. Walczył ze mną. Trzymałw ręku karabin, ale ja miałam drugi. Niewiedział, czy potrafię go użyć. Ale nie zamierzał tracić czasu. Wolał być przygotowany. Podobała mi się kiedyś wiara tkwiąca w Ludwiku, niemaldeterminacja, zjaką podchodził do prawa. Nie wierzył w zaufanie, tylko w to,cojest zapisane czarno na białym. Dokument,podpis, oto podstawywiary i zaufania. Twierdził, że tylko dzięki artykułomw kodeksach i dokumentomz podpisami możnaprzeciwstawić się zwątpienia. Tak było kiedyś, póki nie znalazłam skrytki Filipa. - Jeśli dokument,o którym mówisz, jest prawdziwy - powiedziałam. Wzdrygnął się. - Co maszna myśli? No proszę, z jaką łatwością wychwycił w moim toniepowątpiewanie. Dziwnie szybko wytrzeźwiał. Wlepił we mnie gały i czekał cierpliwie, pewien, że powiemmu wszystko, co wiem. Nie mogłam skłamać, bo nawet podpitybyłza mądryi wiedział omnie zbyt wiele, bym mogła ryzykować. Alew luce między jednąa drugą prawdą zmieści sięcałykosmos, - Mamna myśli tylko to, co powiedziałmi Filip. To też było przecież prawdą, chociaż tylko częściową. Ni6wciskałam mu kitu i on to połknął. - Co takiego ci powiedział? 192 Wyznałam mu wszystko, co wiedziałam i co podejrzewałam,nająć świadomość, że stawiam gow trudnej sytuacji. BędzieEniusiał terazzmagać się nietylkoz kacem, ale i z własną moralością. Jeśli jeszcze nie zapomniał, co to takiego. - Po co mi to powiedziałaś? - spytał. - Żebyś wiedział, że i ja wiem. Zamilkł. Jego umysł pracowałnazwiększonych obrotach. Miałam wrażenie, że zastanawia się, czy nie wykorzystać swojego dzisiejszego stanu, by jutro udać, że niczego nie pamięta. dla zabicia czasu przypominałam sobiepretensje, jakie miałam. o Filipa. Zdążyłam zrobićw pamięci całąlistę, gdy wreszcie przemówił: a, - Niewtrącaj się do czegoś, co cię przerasta. I nie czuj się odpowiedzialna za sprawy, na które nie masz wpływu! Szarpała się w nim ukryta furia igdyby nie był mi wcześniej bliski, mogłabym się go przestraszyć. Zamiaststrachu pojawiło"się jednak we mniecoś na kształt wzgardy. Byłam tak głęboko rozczarowana jegosłowami, żeniepotrafiłam mu nawet tegoowiedzieć. Czekałam, że zacznie wykład otym, że wartości wyznawane przez dzisiejsze masy to posiadanie i korzyść,a on jako przedtawiciel narodu musi zapewnić masom to, czego pragną. Jużtoś kiedyś przekonywał,że nieważne są metody, jakimi osiągają cel, zwycięzców i tak nikt zniczego nie rozlicza. Kilkamiesięcy temuwrazz kilkoma rodzinami wystąpiłyśny zmamą w obroniedębów, aLudwik nas popierał. Z jego poparciem nic namnie groziło. Odkąd zobaczyłam dokumentna jego biurku, wiedziałam, że to jużprzeszłość. ' - Chciałbym w twoich oczach uchodzić za przyzwoitego człowieka. 'Chciał coś jeszcze powiedzieć, bił się zmyślami, a emocje tworzyły wokół niego namacalną niemal aurę niepewności. ^OStateczniezrezygnował. Myślę, że gdyby mnie poprosił,abym od jutra wróciła do pracy, wyśmiałabym go i posłała dodiabłów. Zamiasttego położył mi rękę na ramieniu i powiedział,że będzie mu mnie brakowało, zupełnie jakby już był daleko stąd. właściwie tak było. Naszą przyjaźń diabliwzięli. A myślałam, . że będzie wieczna. Gdy odchodził, uśmiechając się sztucznienależeliśmy już do różnych światów. Gdy wróciłam, mama z Jagną naradzały się w kwestii nowego sposobu wypalania kafli. Usiłowałam słuchać,ale kontynuowałyrozmowę nad moją głową, jakbym była przezroczysta. I tak się czułam. Podniosłam ręce do góry, by zauważyły mojąobecność. Mama spytała mnie o coś nieistotnego. Odpowiedziałam, aone wróciły do swoich tematów. - W poniedziałeknie otworzymygalerii - usłyszałam. -Dlaczego? - spytałam. - Mówiłam ci wczoraj! - W głosie mamy zabrzmiała pretensja. Możliwe. Widocznie jestem nieuważnai nie zapamiętujęwszystkiego, cochciałaby, żeby było zapamiętane. Nie spełniam jejoczekiwań. Zrobiło mi się przykro. Tym bardziej żeJagna uśmiechnęła się z wyższością. Onasłuchała uważnieji dzięki temu byławtajemniczona. Nie spytałam po raz drugi. Wycofałam sięw głąb siebie, bo miałam pewność, że tam nikogo nie zawiodę. Wróciły do rozmowy i traktowały mnie jak szklaną taflę, przezktórą widzą się doskonale. Nie wytrzymałam. Wstałam i odsunęłamsię na bok. Uznały toza naturalne. Zabrałam swoją szklankęi wyszłam. Zostawiłam im swój smutek, mając nadzieję, że mamago zauważy. Głupio zrobiłam, bo nie potraktowały tego jakdemonstracji. Uznały, że znalazłam sobie ciekawszezajęcie. Rozmawiałydalej, a ja stałam za drzwiami i chciało mi się płakać. Miałam nadzieję,żemama wyczuje moje rozgoryczenie,pójdziezamną i da jeszczejedną szansę. Ale nie wyszła, bo niewiedziała, żetu jestem, a ja bałam się do nich wrócić. Zatrzymało mnieprzekonanie, że zobaczę w spojrzeniu mamytylko pytanie, o co mijeszcze chodzi. Byłam pewna, że gdy wejdę, oderwą się nachwil? od siebie, bym zadała swojepytanie, a gdy go nie zadam, wrócądo rozmowyi znowu zapomnąo mojej obecności. Usłyszałamśmiech. Nie chciałam im przeszkadzać. Czułamsię głęboko rozczarowana postępowaniem mamy i tym, że nieumiem dać jej tego do zrozumienia. Po cichu zamknęłamza sobą drzwi. Poszłam na górę, do swojej lunety. Patrzyłam, jak chłopiec^ niebieskiej koszulce odbija pitkę o mur, pies przebiega przezitlicę, kobieta otwiera okno i woła chłopca na kolację. Poza tympanowała całkowita cisza. Nawet drzewa nieszumiały. Od czasu do czasu, nie za często, następuje wmoim najbliżym otoczeniu anomalia wpostaci pustego czasu. Mijają godny, całelata, awskazówka zegara wiszącego nad biurkiemzesuwa się zaledwie o jedną kreskę. W takich chwilach moabym cofnąć się do dowolnego momentu, by przeżyć wszyst)jeszczeraz. Pewnie bym to zrobiła, gdybym potrafiła. Nieste, nie potrafię. Za każdym razem, gdy próbuję,trafiam dodnej konkretnej chwili. I to akurat tej,której się wstydzę, nad;órąboleję i jako jedyną w swoim życiu chciałabym zmienić. Chciałabym cofnąć się osekundę dalej, by nie zrobić tego,) wtedyzrobiłam. - Zojka, chodź naracuchy! - usłyszałam z dołu krzykliwe zaproszenieJakubkowej. Ona też potrzebowałatowarzystwa. Zostawiłam wszystko(pobiegłam. Drobne, codzienne gesty ze stawianiem talerzyków, rozbij aliem jajek, sypaniemmąki, mieszaniem masy i sprawdzaniem,zyjest wystarczająco gęsta, przywracały mnie realnemu światu. Rozmawiałyśmy o ogrodzie,jesiennych zabiegach przy różach, by w zupełnie naturalny sposób przejść do spraw tragicznych, które sprawiają, że świat chyli się ku upadkowi. Każdy kolejny znany ruch powodował, że świat wracał na swoją orbitę. a ja wraz z nim. Racuchy były boskie. Obgryzając chrupiące narośla, pomślałam, żebez względu na to, co się zdarzyło i cosię jeszcze może wydarzyć,smak racuchówJakubkowej będziemi przypomiał, że życie niekoniecznie ma jeden wymiar. To, co się wydarzyło rano w górach, dałomi szansę nauczyć Mnie czegoś osamej sobie. Najpierw czułam upokorzenie, że dai się zaskoczyć komuś, kogo uważałam od pierwszej chwili za 194195. wroga, strach przyszedł później, a teraz zaczął podniecać mniefakt, że to nie koniec, bo nadal będziemy mieszkać pod jednymdachem i czekają mnie kolejne sam na sam z wariatką. Musiałam przyznać,że jest sprytna. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Filip wystara się o etat mojego anioła stróża. W tensposóh^będzie miał szansę odpracować swojewiny względem mnie. 18 Obudził mnie zgrzytmetalu o kamień. Wyjrzałam przezokno i zobaczyłam, że Jagna robi cośw ogrodzie. Oparłam sięo parapet i przez paręchwil przyglądałam się, z jakim zaangażowaniem raz po raz wbija łopatę w ziemię i z pasją przewracagrudy na lewą stronę, rozbija grube bryły jednym celnym uderzeniem i po trzech oddechach ponawia atak na dżdżownicedrzemiące w korzeniach trawy. Taki cios łopaty przecinał jepewnie napół. Czasami trafiałaszpadlem na kamień. Wzdrygnęłam się. Jakubkowa ze swojego oknateżprzyglądała się tej walce. Jagnaniezwracała nanic uwagi, jakby to, cozaplanowała, musiała skończyć przed śniadaniem. Była już głodna,więc się spieszyła. Koszulkęmiała mokrą na plecach i pod pachami. Musiała tak pracowaćjuż od dłuższegoczasu, bo zagonek skopanejziemi ciągnął sięprzez całą długość ogrodu. Ciekawe, cozrobi, jak dotrze do płotu? Zachowywała się tak, jakby wszystko robiła na pokaz, jakbyto, co zrobi, miało być sfilmowane i poddane publicznejkrytyce. Oddawała się pracy całą sobą, by wypaść jak najlepiej. I wciąż nabierała rozpędu. Wzięłana siebie masę roboty,ciężkiej nawet dla mężczyzny, dla niej na pewno ponad siły. Niereagowała natłumaczenia, że to tylko mała galeria, a nie fabryka. Nie chciała słuchać. Była jak w gorączce. Gdy kończyław pracowni, zaczynałasprzątać dom, gotować,dopieszczaćogród. Domjeszcze nigdy tak nie lśnił. Głupio było wejść w butach na wyszorowanądo białości podłogę. Kot chodziłpodścianami na sztywnych nogach,bo brzydził się tej sterylności. 196 - Mamo, powstrzymaj ją! prosiłam usiłowałam przyhamować toszaleństwo, ale mama orzekła, że widocznie taka jest jej reakcja nastres i powinnyśmy jąwspierać. Podświadomie ustawiła Jagnę na miejscu Filipa iobdarzyła uczuciem, które dotąd przynależne było jemu. Formalnie uczciwie należało sięw spadkumnie, ale zostałam pominięta, odsunięta, wydziedziczona. Jagna odebrała mi to, co należne. Ja niewydawałamsięmamie aż tak nieszczęśliwa, zostałamrięc z boku. Ich wzajemne układy sprawiły, że mama łagodniała, powoliozbywała się żalu i zasmucenia. Stawała sięuległa i obojętna. SHe wiem, czy w dobrym kierunku zmierzała ich wzajemna tepia, ale uspokajało mnie przynajmniej to, że cierpienie mamylległo złagodzeniu. Powoli wracałado dawnego trybużycia. Zebrałasię w sobie na tyle, by przyjąć zaproszenie i pojechaćnaestiwal twórców ludowych. Była już najwyższa pora, by odnosić stare kontakty i nawiązać nowe. W galerii zaczynało namwakować wszystkiego poza gliną. Oderwałam się od okna i zeszłamna dół, by przegryźć cośirzed wyjściem do szkoły. Mama wyjechała o świcie i nie miałunie kto obudzić. Tamtej nie przyszło do głowy,by powiedzieć, że już tak późno. - Dobrze się czujesz? - spytałam,wychodząc. Pot spływał jej do oczu. Smuga rozmazanej ziemi nadawałatwarzy dziki wyraz. Najmniej ze wszystkiego interesował mnie stan jej zdrowia, chodziło miraczej o umysł. Wykrzywiła się, bo doskonale wieziała, że jejsamopoczucie nie jest tym, o comi chodzi. - Nadmiar pracy spowoduje wkrótce u ciebiemelancholię! -powiedziałam. . -Skąd wiesz? ^"Przestraszyła się mojejprzepowiedni. Potraktowała ją serio. - Czytałam twój horoskop! Puknęła jak rozzłoszczona kotka. Po tym,co zaszło między nami w górach, stała się dla mnieptakadobra, że ażmdląca. Chciała mi dogodzić, pomóc,wyręyć. Zresztąniewiem, czego chciała. Zapracować na przeba197. czenie? Czuć się potrzebna? Diabli wiedzą! Była zwyczajnie natrętna. Wpychała się w moją przestrzeń życiową. Odpychałamją, a onauparcie zaciskała wokó} mnie obręcze. Prosiłam, bydała mi spokój, by zajęła się kotem, skrzypiącą furtką, ogrodem. Potulnie zajmowała się wszystkimi wymienionymi przezemnie sprawami. Smarowała towotem zardzewiałe zawiasy, głaskała kota i znów była przy mnie. Zaczynałam się dusić. "Bądź dla niej milsza! " - napomina mnie mama na każdymkroku. "Dobra! " - mówię, choć mam ochotę spytać: Po co? Przecieżty jesteś dla niej wystarczająco miła! Wolę jednaktego nie robić, by nie prowokować kłótni. Zignorowała moją ironicznąminę i przyglądałasię z uwagą,usiłując wyczytać z moich oczu, co mam jeszcze do powiedzenia. Nic nie miałam. Chyba jej ulżyło. - Zasadzę tu berberysy! - oznajmiłaprzyjaznym tonem, a jauśmiechnęłam się z przymusem. Żadne uprzejme słowo z jej ustnie mogło mi sprawić przyjemności. Guzikmnie obchodziłyjejberberysy. Wyrwę je,jak przyjdzie mi na to ochota. - To miło - powiedziałam. Patrzyłyśmyna siebie i ze spokojem oceniałyśmy padającesłowa, które wcalenie mówiły tego, co podawał słownik. Podich powierzchniąodnajdywałyśmyinne znaczenia, zrozumiałetylko dla nas. Już miałam iść, gdy powiedziała: - Chcę tu zostać nastałe. Co tyna to? Po moim trupie! -miałam chęć odpowiedzieć, ale zmilczałam. Nie wiedziałam, na co liczyła. Chyba nie na aprobatę? Zwlekałam takdługo z odpowiedzią, by nie miała najmniejszych wątpliwości, żeto, co ewentualnie usłyszy, będzie kłamstwem. Milczałam, kołyszącsię na piętach wprzód i w tył. W końcu uznałam, że trwałoto na tyle długo,żenie ma już potrzeby odpowiadać. Odczekałam ze spokojem jej pokasływanie. To, co utkwiłojej w gardle, to nerwy; prawie się nimi dławiła. Po wstępnymkaszlunastąpiło siorbanie. Mogłam znieść wszystko. (Zauwa tam, jak słabema rozeznanierelacji między sobą a resztąiata. Alebyłasprytna i szukała każdego sposobu, by tęlukę/pełnić. Któregoś wieczora przyszła do nas Helena i zagadałySSs z mamą do późna. Ja się uczyłam, komputer szumiał,a gdypysztam z pokojupocoś do picia, natknęłam się na Jagnę,stoHirącąw ciemności. Podsłuchiwała. Była tak zasłuchana w rozdpiowę o sobie, że niezauważyła, że stoję zanią). - Masz rację! - powiedziała jak małe dziecko. Nie miałam pojęcia, w jakiej kwestii przyznała mi ową rację,inęłam więc głową, odwróciłam się i odeszłamz ulgą. Przebywając z nią, traciłam poczucieodrębności. Jakby mnie;hianiała w swoją przestrzeń, jakbym przestawała na tenczasnieć jako osobna istota. Bez odwracania się wiedziałam, że staw oknie igapiła się, jakodchodzę. Będzie tam tkwiła,póki nie[iknę za zakrętem. To przyglądanie się moim odejściomtraktołłajak obowiązek,jak element pracy, którą sobie wyznaczyła. Dopiero po przejściuparu metrów uwalniałam się od niej,oddalając, słyszałam plaśnięcie, jak przy odrywaniu kawałkazy Uczuciechwilowego nieistnienia było tak silne,że musiałamlejrzeć się po ulicy, by pochwycićczyjeś spojrzenie, jakiśniech, gest powitania albo niechęci, cokolwiek, byle umiejwić samą siebie. Zastanawiałam się, jak długo to wytrzyim. Na rogu przy plastikowym stolikuprzysiadł staruszek z siatl pełną bułek. Nie znałam go, ale powiedziałam "dzień dory". Uśmiechnąłsię od razu, bez chwili wahania, jakby nie miał wątpliwości, że mniezna, a dzień będziena pewno dobry. - Szykuje się ładna pogoda - odwzajemnił misię miłym stoBem. Tak? Nie zauważyłam. Matematyk od progu zaczął grobowym głosem, że dyrektor prosi oprzekazanie, by dowcipniś, który zakleja plastrem mechanizm dzwonka na drugim piętrze, zaprzestał swoich żartów. ĘRudy akurat kończył owijać skaleczony palec. Oczywszystkicht skierowałysię na niego. 198 W. - Słyszysz Rudnicki? -To nie ja! - Wiem,wiem, ale przekaż moje słowa właściwemu człowiekowi! Chłopcy w mojej klasie znajdują sięw różnych stadiach rozwoju. Rudnickinajbliższy jest małpie. Lubię go za to. Słuchałammonologu nauczyciela, zapisywałam, odpowiadałam na pytania pod tematem i w ćwiczeniówce, niby wszystko wiedziałam, a jednocześnie tkwiło we mnie głębokie przekonanie, że to wszystko nie jest wiele warte, bo na ma żadnegozwiązku z prawdziwym życiem. I bez względu nato, jak doskonale opanuję funkcje kwadratowe, nie pomoże mi tow podjęciu decyzjidotyczącej Jagny i pleśniejących na strychu dokumentów. Dopionu przywróciła mnieanglistką. W obecności tej kobiety trzeba mieć się ciągle nabaczności, bo roztacza wokół siebieatmosferę nadciągającego zagrożenia. Musiałam zbudzić śpiącyintelekt, bynie polec. Nawet nie sprawdziła listy, tylko stanęłana środku klasy i mrugając oczami, wskazywała palcem, kto maodpowiedzieć na rzucone pytanie. Palecbył ostrzem wyciąganego na całą długość ramienia i służył do kłucia kogo popadnie,jak końcem włóczni wyrzucanejprzez wojownika. Ty, ty, ty, ty! Raz po raz, w różnych kierunkach, na oślep. Trafiła mniepięćrazy; cztery razy odparowałam cios, za piątym razem poległam. Postawiła czwórę. Uznałam,że to niezły wynik, jeślichodzio unikanie niebezpieczeństw. Postanowiłam popracować nadrefleksem, boze słówkami dobrze sobie radziłam. Po trzeciej lekcji dyrektor uchylił drzwi, wetknął głowę i kiwnąłnauczycielowi. Nawet nie chciałomu się nic mówić,widocznie nie było takiej potrzeby. Skinął głową i kazał miwyjść. - Komendant chce z tobą porozmawiać - powiedziałjuż nakorytarzu. - Mam nadzieję,żenic otym nie wiesz. - O czym? -O gnoju. - Jakim gnoju? -Tym, co go wywalili pod marketem. Wszyscyprzecieżo tym wiedzą. Ja nie wiem. Onchcesię dowiedzieć,kto to zrobił. Ode mnie? Właśnie. Tak to sobie wykombinował. Ze ty coś wiesz. - Aniby skąd? Wzruszył ramionami, bo droga nam się skończyła. Otworzyłzwi i przepuścił pierwszą, jak damę. Nowakowski siedział przy dyrektorskim biurku. Stanęłambaczność. Tak chyba trzeba. Powinien powiedzieć: Spocznij! [ie powiedział, więc sama się rozluźniłam. Przecież byłamnieśna. Nic złego nie zrobiłam. Tylko siedziałam. Przez pół godziny odpytywał mnie, co tam robiłam, kogo wiiałąm, kiedy przyszłam, z kim się umówiłam, czy coś słysząn. Mówiłam to, o czym wiedział. Sam byłprzecież świadkiem. ojejniewinności. Dyrektor wyszedł za mną w poszukiwaniu kolejnego podejfcanego. I to onzaczął: - Wprzyszłym tygodniukończy się kadencja dwóchuczniówWchodzących w skład Rady Szkoły. Byłaś rzecznikiem przez[dwa lata. Coś insynuował. - Proponuje mi pandyrektor miejsce w Radzie Szkoły? -Nie całkiem. Proponuję to jeszcze innym. Ale jesteś poważną kandydatką. - Rozumiem,że sąjakieś wymagania, które powinnam spełnić? -Potrzebuję osób zaufanych. - W jakim sensie? Uśmiechnął się do portretu patrona naszej szkoły. Tamten miał minęchmurną inie odwzajemniłuśmiechu. - - Chyba nie dam rady - pokręciłam głową z troską. -Mam[bardzo dużo zajęć! Muszę na przykład zaplanować akcję zrzuI,cenią kolejnej kupy gnoju. Zaśmiał się po przyjacielskui ruszył schodami na drugie piętro. Już w klasie zdałam sobie sprawę, żesporządzam wmyślach-listę osób, którym mógł zaproponować miejsce wRadzie Szkoły. W zamian za lojalność. 200 201. Wychowawczyni wbiła sobie do głowy, że przekona nas dopomysłu wykonania przestrzennej prezentacji problemu bezrobocia i solidarności z ubogimi. Nie miała szans, bo my już swoje zrobiliśmy. Tłumaczyłaz ożywieniem;nawet byłoby to ciekawe,gdyby komuś chciało się słuchać. Nikomu sięnie chciało. Dziewczyny zewzrokiem utkwionym w niej opowiadały sobie wydarzeniaz wczorajszej dyskoteki. Raz po razryczały ze śmiechu, udając, żeto żywiołowa reakcja na słowa nauczycielki. A ona czuła się corazbardziejniepewnie. Zrobiło mi się jej żal. Gotowa byłam wstaći powiedzieć, że nikt nie słucha tego, co mówi. Może byłoby jejlżej, ale nie jestem Matką Teresą zKalkuty Każdy musi sobie radzić sam w tym popieprzonym świecie, nawet jeśli ma sto lat więcej niż ja. Zadzwonił dzwonek i podnieśliśmy sięjak nakomendę. - Siadajcie! - rozkazała. -Dzwonek jest dla mnie, nie dlawas! Musimy wspólnie podjąć decyzję! Usiedliśmy, jak chciała, i na siedząco roześmialiśmy się. - To znaczy, pani psor pogadała, my posłuchaliśmy, aterazpodejmiemy jedyniesłusznądecyzję? -Mniej więcej! - zgodziła się, bo przerwa mijała. - A pani psor zrobiz naszą decyzją, co będzie uważała zasłuszne? - dopytywałasię Julka. -Właśnie! - To kto jest za? - przyłączyłam się do Julki, by nie tracićczasu. Wszyscy podnieśli ręce. Załatwiliśmy sprawę przez aklamację. I wszyscy z zadowoleniem ruszyli do szatni. - Zojka! - Wychowawczyni zatrzymała mnie,bo miała jeszcze wątpliwości. -Zrobicie to? - Jasne. Pani profesor tu rządzi. Po cojej miałam tłumaczyć prostą rzecz, że tylko odwalimyrobotę, bez serca i zaangażowania, jak pańszczyźniani chłopi. Ale zrobione będzie, oczywiście. Odtego tu przecież jesteśmy. Po drodze do domu wstąpiłam do Heleny, żeby napić si? oranżady. Wyszła zza kontuaru i przytrzymała mnie zaramię. 202 Zostań na obiedzie. Witekrobi coś ekstra,zjesz z nami! Masz dużo klientów, nie będę przeszkadzać, ale wieczorem^przyciągnę mamę, toci zda relację z wyprawy po kontrakty z arHltystaini ludowymi! 3g;^Uciekłam. dr," Zamykając drzwi, widziałam, że wcale nie obsługuje gości,5-1ylko patrzy za mną. Niepokój na jej twarzy był aż nadto willl. doczny. Helena wiedziała o wszystkim. To znaczy wydawałosię"Ę"jej, że o wszystkim wie. Gdy coś przemilczałam i dowiadywała^śię o tym od kogośinnego, czuła się oszukana. I dawała do zroaSSs zamienia, że jej przykro. Nie miałam zamiaru sprawiać jej przyIIH krości iod czasu do czasu dodawałam co nieco do tego, co jużŁ,wiedziała. ; Nie mogłam jednakwyznać niczego naprawdę istotnego ^ z tego powodu było mi trochę głupio. Nie spieszyłomi się do domu. Naulicy obijałam się o takich amych jak ja. Wplątałam się w grupkęturystów i obejrzałam nimi wodospad. Przewodnik nie znal terenu i opowiadał jaE głupoty. Pochłaniali każde jego słowobez mrugnięcia. Jestem stąd i mogępaństwa oprowadzić! - zaofiarowałamoc. Potrzebowałam trochę grosza. rzewodnik odetchnął zulgą i pozwolił się oprowadzić poicy. Z zapałem notował moje opowieści. Pokazałamimica, jakichsami by nie znaleźli. Dostałam dziesięć złotych. ra i dycha. ląc,wychwytywałam wzrokiem miejscowych bezrobot. Wzorem gołębi poobsiadaliwystające gzymsy, podmu:i, ławki na placykach, murek koło sklepu. Całymigodzii tkwili oparci o furtki swoichpłotów, gapiąc sięnalących przechodniów,jakby zdziwieni, że można się dospieszyć. ^ dy po dwóch godzinach wracałam, zdumiało mnie, żeli w niezmienionych pozach. Wyglądali,jakby wpadli wjay'^ kies sidła czasu i całą energię musieli poświęcić na przepychaniegęstych od nudy godzin. Gdzieś mignęła mi postać Walickiego; on jeden miał dośćwiary, by wykonywać pracę, jakąsobiestworzył. 203. Weszłam do galerii, by sprawdzić, czy mama wróciła. Owszem, ale klientów było tylu, że musiałam czekać dobry kwadrans, żeby się do niej dostać. Produkcja malowanych kafliszła na całego - sprzedawały sięświetnie. Ludzie przychodzilii kupowali, jedni dlatego, że kafleim się podobały, inniprzyciągnięci atmosferą żałoby, żeby zrobić nam przyjemność, wspomóc w niedoli. Tak czy inaczej interes kwitł. I trudno zaprzeczyć, żegłównie dzięki Jagnie. Pomagałamczasami, alebez specjalnego zaangażowania. Tłumaczyłam swój brak chęci dużą ilością nauki. Mijające dniwypełniłam nadrabianiem zaległości, czytaniem lektur, przeglądaniem miejskich zbiorów bibliotecznych w poszukiwaniu zapisówna tematosady w górach. Miałam zajęć aż nadto i oneprzyćmiły rozdrażnienie obecnością Jagny, ale gdzieśna dnieświadomościkołatała się myśl, że pozwalam, by ta dziewczynastałasię dla mamy kimś ważnym. Nawet jeśli była kiedyśkimśznaczącymdla Filipa, choć wiem, żenie była, nie znaczy, że mama ma obowiązek darzyć ją aż taką sympatią. Czekając na chwilę spokoju, patrzyłam przez oknona przelewający się ulicą tłum. Wystarczyło trochę słońca,a na weekendzjechało mnóstwo ludzi. W tłumie mignął miJulek. Niósł torbęna zakupy Od razu nabrałam ochoty na pójście do sklepu. Przepchnęłam się przez grupęniezdecydowanychklientów i spytałam: - Mamo, dobrze żejesteś, Helena zaprosiła nas na kolację,ale już muszę iść, mam cośkupić? -Cześć. Chyba tylko chleb. Innychzleceńnie otrzymałam. Pobiegłam, żebydogonić Julka, bo zakupy były ważne tylkoo tyle, o ile zrobię jew tym samym sklepie co on. Zaglądałamdo wszystkich po kolei. Trafiłam za piątym razem. Był w piekarni. Kupiłcztery bochenki. W jego rodzinie dużo się jada, boto wielka rodzina, całeStado. Chętnie kupiłabym tyle samo, alemiałam podgórę i byłoby mi za ciężko. Kupiłamdwa bochenki. I tak poczułam się trochę gorsza. -Poczekam na zewnątrz - powiedział. - Mam coś dla ciebie,ale wybiegłaś dzisiaj takszybko, że nie zdążyłem ci dać! 204 : Odebrałam tesłowa jak wyznanie miłości. Gotowa byłam zapłacić za chleb całe pięćdziesiąt złotych, bo sprzedawczyni guzdrała się z wydaniem reszty, jakby nie wiedziała, że Julkowimoże się znudzić czekanie. Wypadłam jak burza. Miał dla mniezeszyt, który pożyczyłam wczoraj Julce. myślałam, że to będzie pierścionek zaręczynowy. Rozbawiło go moje rozczarowanie. Pogrzebał wkieszeni wyyjął czerwony kamyk z przewierconądziurką. - Zbieramyje z braćmi w górach i sprzedajemy turystom. -Nie jestem turystką! ,-Aja ci gonie sprzedaję, tylko daję! Popatrzyłam naniego pod słońce. Światło otoczyło kamyk delikatną różową koronką. Podobałmi się. - Dzięki! Razem poszliśmy zobaczyć, jak postępują prace wykończeniowe przy supermarkecie. Od kilku dni stał tam bez przerwy radiowóz. Spojrzeliśmyna siebiei chwycił nas atak śmiechu. jfajnie było mieć wspólną tajemnicę i śmiać się razem, - Dzisiaj jest otwarcie. Idziesz? - spytał. Potraktowałam to jak zaproszenie na randkę. ' - Jasne. A ty? ' - Nie wiem. Nowłaśnie. Nasze drogi biegły równolegle, ale nie na tyle blisko, byśmy moglisię dotknąć. Po diabła kupiłam aż dwa bochenki? Zamroczyło mnie chyba. Będziemy je jeść przez tydzień. Wściekałam się sama na siebie. ' Jagny niebyłoani wpracowni, ani wkuchni,ani w salonie. zastałamją w pokojumamy. Siedziała przy biurku, gdzie poukładane były naprawiane starodruki. Trzymała w ręku jedenj-obracała go, oglądając ze wszystkich stron. Zanim weszłam, pisała coś, a gdy mnieusłyszała,przerwała i kartkę przykryła książką. Udałam, że nie widziałam. - Odłóż to na miejsce! - powiedziałam. Starałam się, by głos brzmiał stanowczo. - A niby dlaczego. Chciałam tylko zobaczyć! 205. - Odłóż! - powtórzyłam. Cały czas patrzyła mi prosto w oczy. Odłożyławolno,a wostatniej chwili puknęła palcem o biurko i roześmiała się,gdy się wzdrygnęłam. Ja też się uśmiechnęłam i to rozrzedziłogęstą jak śmietana atmosferę ipozwoliło jej się wycofać. Przysunęłaksiążkę, starłałokciem kurz z biurka, położyła dokument, przykryła goptócienkiem i wydala polecenie: - Pilnuj! Jak psu. Usiadłam obok, pokazałam wzrokiemna drzwi, a gdyspojrzałatam, wyciągnęłam kartkę spod książkii nim zdążyła mi jąwyrwać, zdążyłam zerknąć. Były topróbkipisma, marnej jakościwprawki. Nawetsię specjalnie nie speszyła. Jeśli była zła, totylko dlatego, że dała się zaskoczyć. - To nie jest to, o czymmyślisz! - zastrzegłasię natychmiast. - A skąd wiesz, o czym myślę? -Filip był w tym naprawdę dobry -powiedziała. - Myślałam,że mnie nauczy, alenie zdążył. Mówił, że teżtak potrafisz! Pokażesz mi, jak to się robi? Jej słowa brzmiały tak lekko, tak swobodnie, jakby nie zawierały tego, cozawierały. Powinnamzareagować ostro, a tymczasem nie mogłam zdobyć się na żaden ruch. Zazdrościłamwszystkim, którzy w takiej sytuacji nie popadają wodrętwieniejak ryba w zimnej wodzie, tylko robią, co należy. Ale co niby należało zrobić? Myśli wlokły się ospale jak glisty, jedna za drugą,kolejna czepiała się ostatniej, tworzyły koło idrążyły w mózgutunele. Nic ztakiegomyślenia nie wynikało. - Słuchaj tego, co powiem. Nie wiem, co kombinujesz, ale lepiej, żebyś od razu dała temu spokój. Niepozwolę ci na to. Wy'starczy, że Filip zrobił mamie świństwo. Chcesz tu jeszcze trochęzostać, proszę bardzo. Zacisnę zęby i jakoś przeżyję. Ale spróbujeszzrobićto, o czym myślisz, a gorzko tego pożałujesz! powiedziałam to całkiem spokojnie, choć wszystko we mnie drżałoIstniały pewnie jakieś granice mojej cierpliwości. PoJawiłysię w wyobraźni jakocuchnące rowy pełne żabiego skrzeku, w kto're nie chce mi się wdeptywać, alegdy będę miała dość, samozaparcia 206 wejdę nawetpo szyję i przejdę na drugą stronę. A tam, za nimi, będę reagować, jak zechcę. Imam tam schowane średniowieczne narzędzia tortur. - Przecież nic niezrobiłam! I nic niezrobię, bo nie umiem. a to ty potrafiszi masz ten dokument. Może to nie Filip, a ty to zrobiłaś? Znajdę go ipokażę mamie. Będziemiała nad czy msię zastanawiać! Po co kupiłaś tyle chleba? - spytała tym samym tonem, nie robiąc nawet sekundowejprzerwy -Nie zjemytyle,gschniesię! ' Zaniemówiłam. Zdumiała mnie wolta, którejdokonała na jednyrn oddechu. Dwa ataki w ciągu sekundy Podczas gdy ja prróbowałam się zdecydować, który dotknął mnie bardziej, ona uśmiechnęła sięłagodnie, jak do kogoś nienormalnego. Nie było w tym uśmiechu niczego poza lekką naganą. Zagotowała się we mnie złość. [- To mój dom! -powiedziałam, licząc, że zgaszę ten[śmiech, zetręgo zjej ust, alenie dostrzegłam żadnej zmiany'v jej oczach. Nic poza wyrozumiałą wesołością. - Będę kupowała tyle, ile zechcę! Kupię nawet tonę, myślałam mściwie, bo nie chciałam,żeby(i była, żebykomentowała moje poczynania,żebymnie straszyła, i przyglądałami się z pobłażaniem. Mogłam byćpewna,że pod naszą nieobecność przetrząsa systematycznie cały dom, szukającdokumentu. Teraz prowokolała mnie,bym naprowadziła ją na ślad. Ani mi się śniło. I Powietrzepachniało maciejką i cieniem zalegającym corazubszą warstwą wokół domu. Przylgnęłam do swojej lunety. iczęłam od wysypiska. Buldożeryugniatały śmieci, a międzyni jak ptaki napolu uwijali się zbieracze. Zobaczyłamfeód nich znajomą sylwetkę Walickiego. Aż zaparło mi dech. tzejechąłambliżej, by sprawdzić, czy to rzeczywiście on. 1'zymał przed sobąworek i wybierał zgnojowiska metaloweBszki. O kurczę, znalazł sobie jednak pracę. Ciekawe, czyfelicka wie? Zajrzałam do niej na podwórko. Wyrywała kwiaty, rzucała je na stertę i deptała. Robiła to systematyczniet pasją. Pewniewiedziała. Krzewów i drzewek nie ruszała. 207. Musiała być roztrzęsiona, ale nie na tyle, by zniszczyć coś po. za kwiatami. Uciekłam stamtąd, by nawet sekundę dłużej niemieć do czynienia z obcymi kłopotami. Dość miałam swoich. Popatrzyłam na równe grządki w naszym ogrodzie. I kilkanowychkrzewów. Nie do wiary, w jak krótkimczasie Jagnazdołała narzucić nam swoją osobę. Miałamwrażenie,że wypełnia sobą wszystkie kątyi nawet gdy tkwiła w pracowni, wyczuwałam jej żywą obecność w kuchni, salonie, pracowni, w moimpokoju. Nigdy nie byłam pewna, kiedy jątam zastanę. Dysponowała jakąś formą lepkości, sklejała się tak szybkoz naszymżyciem. Krępowała mnie coraz bardziej swoją zaborczością. Była obcai niepotrzebna, i tęmyśl powtarzałam sobie, by odczasu do czasu przypomnieć o tym mamie. Z coraz większym trudem przypominałam sobie, że jeszczeniedawno wcale jejtu nie było. 19 Wzięłamksiążkę do historii i poszłam do szopy, by poobserwować Jagnę i dać jej szansę gapienia się na mnie. To ona pierwsza wprowadziłazwyczaj obserwowania każdego mojego ruchuiwyrażania kiwnięciem głowy aprobaty dla czynności, jakąwykonałam. Wytarłam buty -kiwnięcie; wyjęłam z lodówki masło- kiwnięcie; wyszłam z łazienki i nie spuściłam wody - brakkiwnięcia; wróciłam i spuściłam - kiwnięcie. To było wpieniające, póki nie zaczęłam odwzajemniaćsiętym samym. W skupieniu formowała kafle iukładała je w równych rzędach. Pracowała w stałym rytmie,jak maszyna. Nie zwróciła namnie uwagi, jakbym była duchem. Zrzuciłam zestołu paczkęchipsów iobserwowałam, czy dźwięk wybije ją z rytmu. Na momentwsłuchała się w coś, co działo się w jej wnętrzu, i wróciłado poprzedniego rytmu - raz,dwa, raz, dwa. A ja wciąż czekałam naszelestspadających chrupków. Zamiast tego usłyszałamswój głos z oddalenia i śmiech Filipa, dudnienie jego nóg po 208 schodach,szelest zsuwającego się za nim kolorowego ogona od latawca i widziałam moje ręce, wyciągające spod stołka książkę o czarodziejach. Stołek się zachybotał,bo po to była podłożona książka, pewnie pierwsza z brzegu, aledlaczego akurat moja, skoro latawiec był ich i nie chcieli,żebym go razemz nimi wychowała, tylko odrabiała lekcje. Patrzyłam naręce ściskające niebieskie pióro, ściekający ze stalówki atrament i pamiętam pragnienie, by zrobił się kleks. I tęskne spojrzenie na latawiec latający wśród chmur. I leżący obokkolorowy długopis, którego niewolno mi tknąć, póki nie zrobię prawidłowo zadania piórem ze skapującym atramentem. ' Pewnie,że umiałam podrobić cudze pismo. Imama o tymwiedziała. Przezkilka lat uczyła mnie kaligrafii. Nie pozwalałami pisaćrzydko i byle jak. W szkole nikt nie zwracał na pismouwagi. w domu zapełniałamcałe zeszyty okrągłymi, pięknymi literami. Lubiłam to. '' Latami obserwowałamdrobiazgowość mamy przy odtwaseaniu fragmentów naprawianych ksiąg. Naśladowałam jej ru'hy i z czasem potrafiłamrobić to lepiej niż ona. Miałam do tep talent. W zabytkowej księdze grodzkiej, spoczywającej %a(hibym szkłem wmuzealnej gablocie, pięć linijek jest mojegoBtorstwa. Zrobiłam je pod nadzorem mamy isama stwierdziła,Sfe wypadły lepiej niż te odtworzone przez nią. - Świetnie. Powinnaś zająć się tym wprzyszłości! : Była zemnie dumna. '" Wzruszyłamwówczas ramionami, bo nie lubię, gdy maniaSiłuje kierować moim losem i podejmować decyzje za mnie. ławet jeśli czasami myślałam o tym, gotowa byłam walczyć do idłego o prawo do samodzielnego decydowania o swojej yszłości. Jagnie przeszkadzała moja obecność. Z nastroszoną minąpatrywała się w kafelek. Pracowała takciężko, a jednak ciąglebyła z siebie niezadowolona. Wydawało się, że nakazuje sama sObie zdobyćsię na dodatkowy wysiłek. Ciekawiło mnie. Co 2W. można by jeszcze zrobić z tym kwiatkiem i kogutkiem. Dlamniebyły przepiękne. Ale ona szukała w nich skazy, a gdy jądostrzegła, rąbnęła kaflem o kant stołu i potlukła go. - Szkoda! - użaliłam się mimo woli. Wbrew temu, codo niejczułam, podobały mi się barwne obrazki, jakimi pokrywałakafle i garnki. - Byłprzecież ładny - powiedziałam, starającsię,by nie zabrzmiało to jak komplement. Wciągnęła powietrze i przyjęła moje słowa z zadowoleniem,choć czulą się głęboko zawstydzona tym, że sprawiła jej przyjemność moja pochwała. Wzruszyła ramionami,a mnie rozpryśnięte szczątki przywiodły wspomnienie Filipa. Zgubił go pościg za pięknymi snami. Uwierzyłw zdobywanie, a niezarabianie pieniędzy. Uwierzył reklamom. Że ogromne sumy są w jego zasięgu i tak jak tam spadają z nieba; trzebatylko mieć refleks,by podnieść je wcześniej od innych. Ktośuświadomił mu,żewystarczy na odpowiednio starym papierzenapisać odpowiednio starym atramentem prośbędo Pana Bogaofortunę. A on uwierzył. - Przyłącz się, zamiast łazić bezcelu po mieście! - zaproponowała. -Nauczę cię, to tatwe. Miała namyślimalowanie kafli. Za żadne skarby! Cały czas miałam nadzieję, że rozpalonypiec wybuchnie i spali ją, awtedy wrzucęjej prochy do jednegoz malowanych dzbanków. Ona pewnie wyobrażała sobie to samo. Czasami jest tak, że nie musisz pytać siedzącego obokczłowieka, oczym myśli. Po prostu wiesz. I zdajeszsobie sprawę, żeto, o czym myślałaś przed chwilą, dla niego też nie jest tajemnicą. Oboje nie ukryjecie się przed sobą,bo w waszych zbrojachwypaliły siędziury. - Jak poznaliście się z Filipem? - spytałam, po raz pierwszypełna dobrejwoli, a ona odwróciła głowę zwrotem szyi oponad90 stopni, przynieruchomymtułowiu, jak gęś, i spojrzała namnie. - Nie pamiętam. Zaskoczył mnie jej rozbiegany wzrok. Wpadła wpopłoch,chociaż nie miałam zamiaru wystawiać jej na próbę. Zauważy [, że gdy się denerwuje,wytwarza silniejszewibracje. Iterazrzyłam, jak oddala się ode mnie, wymyka się z przestrzeni,ora przez chwilę zajmowałyśmy wspólnie. Wróciła do swojejacy, czyniąc skręt szyi, tymrazem w drugą stronę. Jak naWężynie. Wycofała się, nim doszło do jakiegokolwiek starcia. wyobraźnia ostrzegła jąprzed natarciem, którego nawet nie zaplanowałam. ;Poczułam się nieswojo. ; A potem, gdy byłam pewna, żeto koniec naszej rozmowy, zaczęła snuć opowieść o sobie i Filipie. Opowiadała tęhistorię tak, jakby nie jej dotyczyła. Ekscytowała się w momentach, które aż takich emocji nie wymagały. Zupełnie jakby była sąsiadką, która coś wypatrzyła i opowiada drugiej atrakcyjniejsząwersję podpatrzonej sytuacji. W jej opowieści oboje stąpalipo ukwieconych łąkach rajskich ogrodów,otoczeni śpiewem aniołów. Wyglądało to na fragment romansuz telenoweli. I nie mogło być prawdą. Pamiętam przecież udręczoną twarz Filipa, a teraz widziałamgo za oknem, siedzącego na ławce i przewracającego oczami na znak,że to kłamstwo. Byłam zdumiona, żehistoria przez nią opowiedziana jest taknieudolna, nieprawdziwa, łatwa do rozszyfrowania. Kłamała w sytuacji, gdy wszelkie przeinaczenia nie miałyjuż znaczenia. hciałabym zadać jakieś pierwsze lepsze pytanie, które by ją zdemaskowało, ale uznałam toza stratę czasu, bo mogła równierze powiedzieć prawdę lub skłamać, a ja i tak bym nie wiedziała, jak było. Nie wierzyłam w to, co mówiła,ale jeśli nawet rozum kazałtraktować ją jak oszustkę, to podświadomość przyjmowała szczegóły, które bolały, bo byłyprawdziwe. Jej plastycznatwarz to zastygała wgrymasie, to znowu mięła i łagodniała,niezależnie od tego, co mówiła, od emocji, jakie niósł jej przekaz. Coś w niej było nie do końca skoordynowane. Jakw tych hiszpańskichserialach, gdzie nic zesobą niewspółgra, a są tak wciągające. Słuchałam jednak bez mrugnięcia, przyjmowałam wszystko,o czym fantazjowała. Jeśli mieszka się zkimś pod jednym dachem, dzieli z nimcodzienność i nie ma szansy naprędkąodmianę, lepiej szukaćporozumienia. 210 211. Cień południowej ściany ułoży} się koło jabłonkii udawał, że śpi. Obserwowałam gow skupieniu, gdy Jagna kontrolowała mnie wzrokiem. Chciała mnieprzyłapać na gapieniusię na nią z ironią. Głupia gęś. Cień pofałdował się na grządkach i powoli czołgał między krzewami w stronę ganku. Wcześniej widziałamgo na ścianiekomórki. I założę się, że gdyspuszczę go z oczu, przemkniecichaczem przez podwórko i rozpłaszczy się wokół kota drzemiącego na ganku. W przeciwieństwiedo Jagny miałamdobry refleks, a ponadto potrafiłam robić kilka rzeczy równocześnie. Uczyłam sięo powstaniu ipatrzyłam nasiebie z boku; widziałam, że nogiwyciągnęłam na całą długość i właściwie leżę na krześle w niedbałej pozie; że popijam małymi tykami colę, przykładając wagę do tego, by starczyło jej na długo, bo chcę mieć powód, bysiedzieć tu tak długo, jak się da, patrzeć na jej pochylone plecyi wyobrażać sobie, jak wbijam w nie nóż. Nie, rety! Nieprawda, że tego chciałam. Ale zastanawiałamsię, na ile niechęć, którą do niej czuję, jest szczera, a na ile jestreakcją namoje własne niedostatki. - Filip nie zapanował nadmłynem, któryrozkręcił- powiedziała. - Za dużo było chętnych na towar, który zaproponował. Nawetgdybychciał przestać, nie mógłby. Ci, co raz skorzystaliz jego usług, mieli go w ręku i wracali. Dawalijegonamiary innym. Ciągnął do niego pewien typ ludzi, bezwzględnych, zdużąforsą. - Skąd wiesz? Pomagałaś mu? - Ja? Nie! Tamta mu pomagała! Robili to razem! Ja chciałam, żeby przestał! - Ateraz? -Co teraz? - Dlaczego próbujesz to robić? Nie odpowiedziała. Skupiła się na moimpytaniu i zaczęłaznikać. Wtopiłasię w malowany kafel. Policja od czasu do czasu informowała nas o przebiegu dochodzenia. Bardziej interesowało ich włamanie, bo sprawę po212 ^ ciągu dawno zaklasyfikowali jako wypadek. Nie łączono jednego z drugim. Zdawałam sobie sprawę, że już nie posuną się naprzód, skoro nie wiedzą, coFilip naprawdę robił. Bez tej wiedzywszystkie ich działania poszływ złym kierunku, o ilew ogóle gdziekolwiek szły. Mogłam im o tym powiedzieć,alewtedy mój brat traktowany byłby jak przestępca. Nie chciałamtego ze względu na mamę. Teraz i ona wiedziała, ale,takjaki ja, nie miała ochotydzielić się z nikim tą wiedzą. Wyobrażałam sobie urzędowe procedury, kiedyto policjanciodsuwali szufladę, w której gniły dokumenty wsprawieFilipa. Co jakiś czas otrzepywali je z kurzu,zdrapywali mech i wkładali do innej szuflady, na niższym piętrze. Zich punktu widzenianic takiego się nie stało. Wypadek i włamanie do opuszczonegomieszkania to czynyo małej szkodliwości społecznej. Gdy papierom uda się dotrzeć w końcu do piwnicznych składów,ktośpostawi na nich czerwoną pieczęć i zamknie je na dobre w metalowej szafie. Może odkryjąje ciekawscy archeolodzyz XXVIwieku, włożą do komputera i dowiedzą się prawdy. żeby otrząsnąć się z chłodu policyjnych piwnic, opowiedziałam Jagniehistorię zeszkoły, o tym, że matematyk,historyk i polonistka zapowiedzieli na ten sam dzień sprawdziany,a nasze protestywyśmiali. Malina odpuściła sobie zmaganiao uczniowskie prawa. Wiedziałam, że tak będzie. Opowiadając, nadalbyłam wkurzona. Jagna słuchała, a potemskomentowała: - Dziwne. Mnie nigdy nie dręczyły tego typu problemy. Niemiałam na to czasu. Po prostusięuczyłam. Biedaczka, pomyślałam, agłośno wyjaśniłam: - Zapewniam cię, że mnie to też nie dręczy, tylko wkurza,a tocałkiem odmienne uczucie! Dręczyło mnie coinnego. Wychowawczyni dała nam dozrozumienia, że dyrektor znajuż prowodyrów gnojowej akcji. Wiedział też, żeinicjatywa wyszła ode mnie. Dowiedzieć się mógł tylko od kogoś z naszej klasy. Ktoś niezwykledrobiazgowowyspowiadałsię z moich grzechów. Ktośsię wystraszył. Ciekawekto? A dzisiaj na polskimgłośnik wychrypiał nowinę, że uczniem powołanym do Rady 213. Szkoły jest Ewa Walicka. Dobrze, żenie jestem wprawna w dedukcji, bo mogłabym nabrać jakichś podejrzeń. - Czy twoja rodzina wie, gdzie jesteś? - spytałamzaczepnie. Cały gniew na Ewkę wpakowałam w to pytanie. - Czy maszw ogólejakąś rodzinę? Zmieszanie na twarzy Jagny było ażnadto widoczne. Najgorszebyły rozbiegane oczy,których nie mogła skoncentrowaćna mnie, mimo że się starała. Otworzyła usta i gdy spodziewałam sięusłyszeć coś szczerego, powiedziała tylko: -Nie! - co byłojaskrawym zaprzeczeniem tego, co naprawdę myślała. Uderzyłam dłonią w stół i tym zmusiłam ją,by spojrzała namnie. - Tak! - zmieniła zeznanie. -Nie! - Nie mogła się zdecydować. -Już nie. Zginęli w pożarze domu kilkalat temu. Potemmiałam tylkoFilipa. Póki nie zjawiła się tamta. Zapadło niezręczne milczenie, a po chwili Jagna spytała, cobędę jadła na kolację; nie odpowiedziałam. Nie chciało mi się. I znowu zapanowała krępująca cisza. -Idę dopubu! - rzuciłam w końcu i ruszyłam w kierunkudrzwi. Nie miałamzamiaru czekać na jejzezwalające skinięcie. - Zaczekaj! - przyhamowała mnie. Przestraszyłam się, że będzie chciała pójśćze mną. Nie szłamprzecież do pubu, tylko na otwarciesupermarketu, gdzie spotkamJulka. Chyba. Byłoby prościej, gdybym udała, że nie usłyszałam, ale pomyślałam, że to byłaby ucieczka. - Nie podoba ci się, że tu jestem - powiedziała, jakbyto było jakieś wielkie odkrycie. -Nie - potwierdziłam. Tym razem odwróciła sięcałym ciałemi wpatrywała wemnie, jakbyobmacywała mój mózg. - No to znajdź sposób, żeby się mniepozbyć - powiedziałabez cienia uśmiechu. Nadęła policzek i ten głupigestsprawił, żeszopa stała sięzbyt mała, by pomieścić nas obie. Drażniła się ze mną,prowokowała, a ja lekceważyłam ją, choć nie powinnam, bo pozawszystkimi denerwującymi cechami miała jedną bardzo niebez lą: brakowałojejwewnętrznego hamulca. Nie wiedziała,ly należy sięwycofać. - Znajdę! - obiecałam. Nie odezwała się więcej. Myk, i już byłaskupiona na maloliu nowego kogutka,a mnie wypełniła po uszy irytacja. Miają tuż pod paznokciami i w opuszkach palców. Z przyjemrią sprawdziłabym ich siłę na jej szyi, ale gdyspojrzałamnaią ponownie, już wpełzła w swoją glinę. ' Ład między nami był pozorny ikażdezachwianie wzbudzałove mnie niepokój. Nie wiem, jak ona, aleja zdawałam sobie sprairę, że naszewzajemne poszanowanie jest chwilowe, w dodatku wymuszone przez mamę, wyuczone, wytresowane i wystarczy lekkie naruszenie układów, by to udawane zdyscyplinowanie się ulotniło. Skóra mi ścierpła na myśl, że stanie się to niedługo. Wypuściłam powietrze. Nawet niewiedziałam, że mogęitrzymaćje tak długo. Zeszłam do kuchni i dużymi łykami wyiam pot szklanki herbaty, żeby pozbyć się uczucia mdłości. Zaraz zarogiem przyciągnęłymnie neony supermarketu głośna muzyka. Tarwid zadbało odpowiednią oprawę otwarcia sklepu. Jak ćma ruszyłam w kierunku tłumów, hałasu, koloStów. Łaziłammiędzy regałami naładowanymiwszelkimdobrem, syciłam oczy błyskiem jaskrawych opakowań. NieSpragnęłamżadnej z tych rzeczy Cieszyło mnie, że mogę ich dotykać, obracać w rękach, wyjmować z pudełek i sprawdzać, dozego służą, a potem odkładać z przyjemną satysfakcją, że nieąmi do niczego potrzebne. Upajał mnie szum wydawany przezudzi podnieconychnagromadzonym bogactwem. Błądząc mięIzy regałami, zapominałam o tym, co mam w środku, jakbynoja dusza skorzystała z okazji,by zostawić mnie na moment1'ipołączyćsię z duszami wszystkich tuobecnych. Tu byłoto naBWet łatwiejsze niż w kościele. Stapiałamsię w jedno z innymi (ludźmi, z ich wózkami wyładowanymi proszkami do prania,z górami owocówi mrożonkami, z wysoką konstrukcją nad głoEwą isączącą się skądś muzyką. Przestawałam być osobną istotą. Podobał mi się ten stan oszołomienia. 214 215. Po godzinie, gdy uznałam, że mam dość, spróbowaiam przywołać duszę fruwającą gdzieś pod sufitem; miałam nadzieję, ;ewróci moja własna. Przy wyjściu z niepokojem szukałam lustrzanej ściany, by spojrzećna swoje odbicie. W pierwszym momencie zobaczyłam kogoś, kogo nie znam. Bo też nie byłam toja, tylko Malina. A ona nie patrzyła na mnie, tylko gdzieśw głąb sali, na Olka. Odwróciłam wzrok, bo nigdy nie widziałam siebie tak osamotnionej. Odetchnęłamgłębiej, by przywołać swój zwykły wyraz twarzy. I poszukać kogoś, ktoby mnie znał, ajeszczelepiej, kto bymnie przytulił. Wilki siedziały całą gromadą na zewnątrz, przy jednym zestołów. Miały wino. Julekzaprosił mnie gestem, bymsię do nichprzysiadła. Odsunął się, robiąc mi miejsce. Było ciasno,stykaliśmysię ciałami, amoja skóra z trudem utrzymywała dygoczącewnętrze wnieprzekraczalnych granicach. Opróżnioną butelkęwyrzuciliśmy w krzaki,na sekundę przed tym, nim zobaczyłnas dyrektor. Przyszedł na otwarcie sklepu zżoną i szukał wolnego miejsca, by skonsumować Tarwidowy poczęstunek. Odstąpiliśmyim swój stół. - Dziękujemy! Przyjął naszą uprzejmość bez uśmiechu. Może wyczuł siarkowy zapachtaniego wina? Nie skomentował tegożadnym słowem,ale opanowało naspragnienie zejścia mu z oczu. Im prędzej, tymlepiej. Przyszedł dzisiaj do nas z samego ranai przez kwadrans mówił owartościach, które zdeptaliśmy. Cała jego przemowa byław stylu przyjacielskim i rączej na odwal się: Za to mi płacą, żebym wam nagadał! I moglibyśmy w zasadzie uśmiechać sięgłupkowatoi demonstrować sobie nawzajem wystawione podławkami środkowe palce, gdybynie wypracowana przez szkolnelata nieufność. Tuż przed ostatnią kropką zrobił pauzę i na zakończenie użył tonu pedagogicznej stanowczości w skondensowanej formie: "Jak znajdę dowody, pożałujecie! ". Z zadumy wyrwał mnie sygnał karetki. -My idziemy na dyskotekę. Tobie chyba jeszcze nie wypada- zdecydowałaza mnie Julka. 2/l5 i Karetka wyła, a japrzez momentnie mogłam sobie przyponieć, czemuniby mnie akurat nie wypada. Spojrzałam na Juli. Gdyby zachęcił mnie bodaj uśmiechem, poszłabym. Nie zalęcił. Rozłożył ręce w geście: No, trudno, obejdzie się bezrojego towarzystwa. Karetka nadalwyła, zupełniejakby krato po moich bebechach. Gdzieś wpobliżu cośsię stało. Pomyślałam o mamie i pobiegłam dodomu. Niepotrzebnie tak gnałam, bo zmamą wszystko byłow po:ądku. Siedziały z Jagną ramię w ramię ioglądały film. Wieczorem Walicka przyszłaz koszykiem. Nie mogła oddać ieniędzy, przyniosła więcjamniczka. Rudego. Prosiła, by Jakubkowa imama zgodziły się na taką formę spłaty długu. E. - No nie. Po co nam pies? Mamy kota! - zaczęła protestować mama, ale karcący wzrokJakubkowej zmusił ją do serdeczE, nego uśmiechu iprzyjęcia propozycji. Pewnie i tak nie miałaby serca odmówić,ale przynajmniejuniknęłyśmy niepotrzebnegol. roztrząsania przykrej sytuacji. Później, gdy Walickajuż poszła, we cztery usiadłyśmy nad psiakiem i rozpoczęłyśmy głosowanie, która ilema argumentów',, zapozostawieniem albo oddaniem gokomuś innemu. , Kot przyczaił się za fotelem iobserwowałjednym okiemi nasze targi,drugim rudego długasa. Małemu zwisał gil z no są. Musiałbyć zdrowo wystraszony. Kot pierwszy podjął decyzję. Wyszedł z ukrycia, zbliżył się do malca, pacnąłgo ta:;pą, a potem oblizałmokry nos. Rudy zakwilił i przytulił się. ufnie do kota. W tensposób decyzja została przypieczętowana. - To ci dopiero para! Syfz Gilem! ; Zanim poszłamspać, mama powiedziała, żebym nie zawracałasobie głowy zakupami. -Zajmiesię nimi Jagna. Jej prośba, by mogła wynająć pokój i pracować przy piecuceramicznym, była dla mamy zupełnie logiczna. - Wynajęłamjejpokój na piętrze. Nie będziemy korzystały 217. dłużej z jej uprzejmości. Zatrudniłamją do pracy przy wypalaniu gliny. Brakowało namprzecież statego pracownika! Nie mogłamsię do niczego przyczepić ani obiecać, że sarnawszystko zrobię, bo ani tego nie potrafiłam, ani nie miałam ochoty. Mogłam tylkowzruszyć ramionami, żenic mnie to nie obchodzi. Mama gotowa była zaproponować jej o wiele więcej,bo todzięki niej zaczęła odczuwać ulgę,spokój i pogodziła się z losem, Ich wzajemnezrozumienie tworzyło nade mną baldachim,pod którym czułam się niewidzialna. Mogłam się tylko wycofać. I wtedy przyszłami do głowy myśl, że ta dziewczyna jestformą kary zesłanej na mnie. Może aprobując jej obecność, zyskammożliwość odkupienia grzechówswoich i Filipa i w tensposób zasłużymy oboje naprzebaczenie. 20 Jeszcze leżąc, doświadczyłam wrażenia docierania do jakiejśgranicy. Nie próbowałam jej przekraczać. Po prostu dotarłami stanęłam w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Dopiero po przebudzeniu przypomniałam sobie, że granica została już przekroczona. Wczoraj. Wieczorem poszłyśmy do Heleny. Jagna miała opory,alewidząc, że mama nie ma wątpliwości, gdzie i z kim chce zjeść kolację, zdecydowała się pójść z nami. To był niezwykły wysiłek z jejstrony, bonieczuła się dobrze pozapracownią, poza domem. Mama niecierpliwiła się na dole i tłukła w patelnię zawieszoną przy drzwiach: - Pospieszcie się, bo jestem głodna! - wołała. Jagna zbiegłapo schodach pierwsza. - Jużjestem gotowa! - oznajmiła z takim entuzjazmem, jakby czekała na to wezwanieod chwili narodzin. Ja, z tyłkiem na sedesie, poczułam się jak biegaczna starcie. Napiąć mięśnie ido biegu,gotowi. - Idźcie, dogonię was! - wrzasnęłam, zdając sobie sprawę, żeto falstart. 218 Miałam nadzieję, żepoczekają przed domem, ale gdy wyszłam, były już za dębami. Poczułam się zdradzona. Powinnamiec za nimi, ale uprzytomniłam sobie zzadowoleniem, że zapomniatam o jakiejś drobnostce. W spokoju zaczęłam analizować, co by to takiego mogło być. Pewnie nie spuściłam wody. Wróciłam dodomu i chociaż było wszystko w porządku, spuszczałam^raz za razemprzez dobre dziesięć minut. Szum wody sprawiał(mi przyjemność. I nie miałam potrzeby się spieszyć. .Zajrzałam do Jakubkowej i spytałam, czynie wybierze się z pnami doHeleny. Nie miała specjalnej ochoty wlec sięz powrotem do miasta, ale wystarczyło, że spojrzała na mnie ikiwnęła głową,żebym poczekała chwilę. Miała instynkt wyczuwania kłopotów,a jakieś drżenie atomówwokół mnie, spowodowanemoże szybszym oddechem, było dla niej sygnałem, że coś jestnie w porządku. Poszłyśmy razem. Pewnie z powodu dość późnej pory pub był niemal pusty. w kącie dwóch małolatów faszerowało monetami automat do gier. Powinni już być w domu, ale to w końcu ich sprawai ewentualnie rodziców. Śmiali się głośno, ale staralisię nie używać mocnych słów, bo taka była zasada w tej knajpie. Bluźnisz-wypadasz i przez miesiącnie masz prawa wstępu. Przekrzykiwali telewizor,przed którym siedział starszawy gość, usiłującykupić się nadyskusji polityków. Szczerze mówiąc, nawet na trzeźwo było to trudne, ale on zawisł wzrokiem na ustach telewizyjnych gadaczy przekonujących się nawzajem, który z nichist bliższy ideałowi, i był wyraźnie uszczęśliwiony tym, co słyszał. Helena stała za kontuarem i gdy nas zobaczyła, nastawiła od -razu ekspres z kawą. - Dobrze, że jesteście. Mam dla was coś dobrego - powiedziała i zaczęła wyciągać przygotowanesmakołyki. , Mama,zadowolona z łupów, opowiadała o kontrakcie z artystąs z pobliskiej wsi, który maluje na szkle. Gdyby nie festiwal,; nigdyby na niegonie trafiła. Zaczęły zastanawiać się z Heleną' nad nową wystawą. Od poprzedniej minęło jużsporo czasu. Mama po raz pierwszy od dawna wyglądała na zadowoloną. 219. Po kolacji graliśmy w karty. Jagna nieumiała nawet licytować i po paru próbach zrezygnowała. Zagra} z nami Witeka ona usiadła w kącie i czekała, aż skończymy. Jej wyczekiwaniebyłonachalne i krępujące, oplątywało nam ręce, zmuszało dopośpiechu. W tracie rozgrywki wstała i wyszła. Wydawałosię,że zmierza dołazienki, ale w połowie drogi zrobiław tył zwroti skierowała się do drzwi wyjściowych. Tak po prostu,bez słowapożegnania. Nikt jej nie zatrzymywał. Właściwie odetchnęłamz ulgą. Jej towarzystwo oblepiało wszystkich warstwą klejui każdy ruch,każde słowowymagało odnas dodatkowego wysiłku. Mamaprzez chwilępatrzyła na drzwi, a my na nią, w obawie, że rzuci karty na stół i poleciza Jagną, ale wzruszyła ramionami. - Przepraszam was, ale jestjakaś dziwna. Powinnam powiedzieć, żeby już zaczęła żyćswoimżyciem, ale boję się, że to zawcześnie. Byli ze sobą bardzo związani. Nikt niezaprotestował. Przez chwilę wszyscy milczeli, jakbyrozpamiętując słowa mamy, a w rzeczywistości zastanawiali się,czymówi serio, czy tylko po to, by zagłuszyć swój niepokój o tęobcą dziewczynę. To fakt, że była świetna przy piecu ceramicznym, ale taumiejętność nie czyniła zniej anioła. Miałam nadzieję,że mama kiedyś zorientuje się, że powyjściu z szopy Jagna przestaje być uosobieniem cnót,a takiesytuacje jak taprzedchwilą będą siępowtarzaći uczyniąją normalniejszą,czyli całkiem zwichniętą. Po chwili wróciliśmy do przerwanej gry, ale mama była rozdrażniona inieuważna. Wreszciewstała i oznajmiła, że pójdziejuż,bo jest zmęczona. Spojrzała pytająco na mnie,alepokręciłam głową, bo grałam z Witkiem i mieliśmy szansę na darmowącolę. Mnie do Jagny się niespieszyło. Wahała się przez moment, usiłując dociec,którą znaswoli. Czekałam spokojnie na werdykt. - Jak chcesz! - powiedziała sucho i z miejsca poczułam sięwinna, jakbymtoja dokonała wyboru. A potem zostawiła mniei poszła. Tym razem nie patrzyłamna drzwi. Zastanawiam się, czy skłonność mamy do Jagny wynika 220 z tego, że jej współczuje, czy z jakiegoś innego, ważniejszegoi niej faktu. Helena pokręciła głową. ;, -Niedobrze! Twojej matce coś się pokręciło! . Pociągnęłam nosem. Helena orzekła, że u niektórych ludzi rozpacz przybiera inne postacie samodestrukcji. I nicnie możnaporadzić, póki się samawypali. Pokiwałam mądrze głową,bo nic naten temat nie miałam do powiedzenia. Musiałabym najpierw zajrzeć do wnika. - Nie powinnaś robićniczego wbrew jej woli! - powiedziała,! zabrzmiało to jak: Zrób coś i toszybko. Nie zwlekaj zbyt długo! Siedzieliśmyjeszcze z godzinę,ale gra już nam nie szła. Ja;ubkowa usnęła wfotelu. Zanim ją rozbudziliśmy, minęło jeszetrochę czasu. Cieszyłam się, że przyszła ze mną, bo w takiejiwili, gdybym była sama i przypadkiem na moście, pewniem skoczyła. Na szczęście miałam się kogo przytrzymać. Szłyśmy sobiewolno. Jakubkowa udowadniała, że świat nieigo się rozpadnie. W nadprzyrodzony sposób była świadkiemzystkich nieszczęść spadającychnamieszkańców tego mia. Wszystko wcześniej przeczuta, a potem tylko czekała nalinienie przepowiedni. Dziwne, bo mogłabym przysiąc,żeodla do nocysiedzi wgalerii ze wzrokiem utkwionym wkawałdrewna. A jednak to od niejdowiedziałam się, że Olek zniszczył szkolne komputery. I że ojciec tak go skatował podczas uroczystegootwarciasupermarketu, że chłopaka zabrała karetka. Gadała, opowiadała, usta jej się nie zamykały. Komentowała wydarzenia ze świata, przeplatając je sraczką u sąsiadów. Mówiła tyle,by dać mi czas, abym to, nad czym nie mogłam zapanować, sformatowała do właściwych rozmiarów. Dopiero'wtedyucichła. , Przy moście spotkałyśmy wracającego z pracyWalickiego. Długo dziś pracował. Ukłonił się nam z uśmiechem. Był zmęczony, ale nie przygnębiony. Czyste ubranienie dawało podstawdo jakichkolwiek przypuszczeń, że z tą jego pracąjest coś nietak. Przez wiele dni obserwowałam system podjętych przez nie221. go działań zabezpieczających. Wychodziłna najwcześniejszypociąg. Wsiadał, przechodził przez wagony i wysiadał po drugiej stronie peronu. Szedł torami w stronę wodospadu, tamw jednejz grot przebierał się i z odpowiednim ekwipunkiem. czyli wózkiemi drągami, maszerował nasypem wąskotorówkina wysypisko. Nadkładał sporo drogi,ale miał gwarancję,żenikt znajomy go nie zobaczy. Na wysypisku spędzał prawie cały dzień. Przed zamknięciem skupu w Sokotowie odwoził urobek. A potem wracał tąsamą drogą. Przy wodospadzie mył się,przebierałi czystyzjawiał się na stacji równo z gwizdem nadjeżdżającego pociągu. - Dobry wieczór! - wymieniliśmy grzeczności. - Jak tam w szkole? - spytałuprzejmie. Powiedziałam, że nieźle, ale nie tak dobrze, jak Ewie. Znowudostałapiątkę z polaka. Uśmiechnął się z wdzięcznością. -Jeszcze trochędomatury, a potem zdana studiai dostaniestypendium! Szedł z nami przez chwilę i snu}plany na przyszłość. Do matury tylko rok. Miał nadzieję, że to nietak długo. Rozstaliśmy sięprzy moście. On poszedłprosto, my musiałyśmy ruszyć pod górę. Jakubkowa zatrzymałasię, by odpocząć. Oparła sięo barierkę i sapała. Tylkow takich momentach przypominałam sobie, że jest stara. Patrzyłyśmy na wodę bulgoczącą pod nami. Wokół wystających zdna kamienitworzyły sięmałe wiry. Powiedziałam jej w wielkiej tajemnicy,że Walicki niedostał żadnej pracy,tylko zbiera złom i butelki. Jakubkowa kazałamisię zamknąć i nie wspominać o tym nawet samej sobie. Odpoczęła i ruszyłyśmydalej. Mniej więcej w połowie drogisama podjęła temat. - Skądwiesz? - spytała. Opowiedziałamo swoich obserwacjach. - Ciekawe, jakdługo utrzyma to w tajemnicy? - zakończyłam. - To małe miasto i niczego niedasię utrzymać w tajemnicy. Problem tylko, by on nie dowiedziałsię, że inni wiedzą! Możedotej pory przywyknie do myśli, żezarabia jako śmieciarz. Dziśnikt nie wybrzydza narobotę, ale człowiekmusi nosić w sobie dumę 222 ; z samego siebie, z tego, że jest człowiekiem godnym szacunku, bo wykonuje pracę. Lekarz może mieć mniej takiej dumy niż śmieciarz. Zależy, co w sobie będzie nosi Walicki, gdy dowie się,że ludzie wiedzą. . Zamyśliłamsię nad tym, co powinnam robić w przyszłości, odczuwać dumę. Iczy Filip ją odczuwał, gdy podliczał zarobionąforsę. , - Coś mi tu śmierdzi gównem! - powiedziała niespodziewane Jakubkowa i zabrzmiało to jak komentarzdo moich myśli. , Pociągnęłam nosem. Rzeczywiście, cuchnęło. Pewnie ktoś)cą opróżniał szambo do strumienia. Nie dowiary, że ludziebbili takie rzeczy A najśmieszniejsze, że byli to z reguły wtaściele pensjonatów. Żeby zaoszczędzić parę złotych, niszczyli to,szego żyli. Przeszkadzało mi światło jarzącesię za szybą. Zaciskałam)wieki, ale to niewiele pomagało. I ten zapach lakieru,przypieczonyz pracowni. Mama jeszczeczytała albo zasnęła, nimomyślata o zgaszeniu światła. Postanowiłam, że odczekamfcszcze trochę i wejdę, ale powstrzymywała mnie obawa, że gdyotworzę drzwi, zbudzi się. Spojrzy na mnie i pomyśli, że czegośicę. Zatrzyma mnie, zapyta, kimjestem. Musiałabym umiećwiedzieć coś przekonującego. Między namicoś uległo zmianie. Wkradł się pewien rodzaj. epewności, wręcz rezerwy, jaką podświadomie okazują sobiejudzie, którzy utracilido siebie zaufanie. Niby wszystko byłonormalnie, rozmawiałyśmyo tym, co zwykle, aleintuicyjnie wyczuwałam jałowość rozmów, brakniektórych słów, zastępowanych wielokropkiem niby przez nieuwagę. Konsekwentnie, tydzień po tygodniu, powiększała sięprzerwa między nami. Skrępowanie zaczynało być męczące, chociaż żadnaz nas niegchciała się do tego przyznać. Może liczyłyśmy, że dojdzie wresz'cie do starcia, które oczyści atmosferę i rozproszy nasze wzar jemneonieśmielenie. Byłodobrze po północy, gdy wreszcie zdecydowałam się Wejść. Mama siedziała przy biurkui pracowała, wykonująckilkal czynności, powtarzanych w równym rytmie, raz dwa trzy cztery, 223. raz dwa trzy cztery. Przesunięcie linijki w dół o pot centymetraruch kawałkiem irchy w lewo, przesunięcie linijki w do}, ruchszmatką w prawo, przesunięcie linijki w dół, podłużny ruch prą. wą ręką w lewo, linijkao paręmilimetrów w dół, powrót rękiw prawo. Co kilkaruchówprzerwa na umoczenie irchyw czymś. Była całkowicie zaangażowana w wykonywaną czynność. Razdwa trzy cztery, raz dwatrzy cztery, raz dwa trzy. - Mamo. Kiedy porozmawiamy? Tak bardzo chciałam, by podniosła wzrok i zatrzymała gona mnie. Kiedyś tak dobrze się rozumiałyśmy Niepotrzebowałyśmy wielu słów, by wiedzieć, o co nam chodzi. Co sięz namistało? Skinęła głową, żebym poczekała. Usiadłam i obserwowałam ją, jak czyści pergamin; przezcały czas myślałam o Jagnie. Było późno i powinnam się położyć,by jutro nie mieć problemu zwstawaniem. Możeliczyła,że zrezygnujęi odejdę. - Mamo! Spojrzała zdziwiona, że jeszcze tu jestem. - Dlaczego traktujesz mnie tak,jakby mnie nie było, jakbymto ja umarła, jakby ona była dla ciebie ważniejsza. Dlaczegopozwalasz jej tu być i traktowaćwszystkichjak śmieci, dlaczegonie każeszjej się wynieść. Przecież to, co opowiadao sobie i Filipie, nawet w drobnym ułamku nie jest prawdą! Natrafiłam najejniechętny wzrok,badawcze spojrzenie,skupione na kroście koło nosa i momentalnie zmroziło mniewspomnienie,jak tuż po pogrzebie taty Filip skubnąłjejz portfela dziesięć złotych. Zrobił toprzy mnie, bez najmniejszegoskrępowania. "Nie zauważy. - Machnął uspokajająco ręką. -Miała taciekupić płaszcz. Teraz już nie musi". "Powiem". - Chciałomi się płakać, bo tłumaczenie brata nietrafiło mi do przekonania. "Spróbuj, toja powiem, co zrobiłaś wtedy, gdytata zleciałz dachu! Miałam ochotę go zabić. Wielerazy miałam na to ochotę. Szczególnie na drugidzień, gdy mama zorientowała się, że zni- 224 knęły ostatnie pieniądze, aon postukał w mój piórnik iku memu zdziwieniu wyjął stamtąd banknot. Tegoteż nigdysobie nie wyjaśniłyśmy. Pozwoliłam, by wspomnienie przyschło. Myślałam, że wywietrzeje iulegnie zapomnieniu. Nie uległo. Mama patrzyła na mnie, ja na nią i miałam wrażenie, że myślimy otym samym. Mojewady były dla niej oczywiste. Z góry zakładała, że w tym, co sięstało i co dzieje się nadal, jest jakaśmoja wina. Jeszcze nie wiedziała jaka,ale z czasem itostanie sięjasne. :- Chcę, żeby została. Zresztą,jak sama widzisz, jest dobrym pracownikiem. Bez niej nie poradziłybyśmy sobie. To tylko częściowo było prawdą. Wcześniej jakoś sobie radziłyśmy. - Ale janie chcę, żeby ona tu została! -A ja nie chcę, żebyś zachowywała się jak histeryczka. w tymdomuja rządzę, a ty musisz się podporządkować mojejj woli. Ja sne? Mama nie miała zwyczajunegocjować. Powiedziała, co myK, i dała do zrozumienia, czego oczekuje. I tyle. Znałam ją nayledobrze,by wiedzieć, że jakakolwiekdyskusja nie masensu. - Wierzysz, że Filip mógłją kochać? Zawahała się na ułamek sekundy, niezauważalny dla innych,le dla mnie owszem. Odruchowo przymknęłamoczy, by nieatrzeć na nią, gdy skłamie. - Wierzę. Powiedziała tak, jakby zębystawiały opórmijającemu je słow^u. A potem dodała: ;- Dlaczego mam wrażenie, że to tymnie oszukujesz? ; Uczyniłamspory wysiłek,by sprawdzić,kim jestem i po co przyszłam. -Nie mam zielonego - powiedziałam z wahaniem, które mogło tylko utwierdzić mamę w jej racji. : I zamiastsię wycofać, zaatakowałam. Może miałam jej za złe, że dzisiejszego wieczoru dokonała wyboru między mną a Jagną, i Może byłam zła na nią za te wszystkie chwile,gdy nie szukała innych wyjaśnień, tylko zgóry zakładała, że to jajestem zła. i Może chciałam się zemścić zaswój własnystrach. Nie wiem. 225. - Po prostu boisz się tego, co ona wie - powiedziałam. Mogłam jeszcze zatrzasnąć zęby i nie pozwolić słowom wyjść na zewnątrz. Drętwy uśmiech na jej twarzy mówił o tym, co działo sięw jej wnętrzu. Właściwie chciałam zacisnąćszczęki,ale nie mogłam. Ze wszystkich sił starałam się pohamować gniew. Ale sekunda po sekundzie docierałam do punktu, w którymmusiałprzerwać granicę mojej dobrej woli. I już nie miałam wyboru. Musiałam wybuchnąć. - A jeśli wie, to wcześniej czy późniejrozpowieinnym. Niedasz rady tego powstrzymać. Mama siedziała nieruchomo, nadal skupiona na swojej pracy, i nie wiedziałam, czy naprawdę to powiedziałam, czy tylkopomyślałam. Gdyby zareagowała i powstrzymała mnie choćbywzrokiem, pewnie bym się zamknęła. Ale pozostała obojętna. I tonajbardziej mnie zabolało. Nie mogłam jużwyhamować. Musiałam wygarnąć. - Jeśli Filip fałszował dokumenty, jesteś i pozostaniesz matką oszusta. Powinnaś sięzdobyć na odwagę, by o tym pomyśleć. Ja też, chcę czy nie chcę, jestemi pozostanę siostrą oszusta, i bezwzględu na to, czy miałamwpływ, czy niena wybór, któregodokonał, ta skaza we mnie pozostanie! Słowa brzmiały cynicznie, ale w końcu jak miały brzmieć. Byłam pewna, że to, co mówię, ma sens. Chciałam dotknąć jądo żywego. Tak bardzo, by wstałai uderzyła mnie. Oczekując na jej reakcję, błądziłam oczami po ścianach, książkach, jej zaciśniętychdłoniach, w nadziei, że odczujęulgę, bo wreszcie wyrzuciłamz siebie żółć, od której czułam gorycz w ustach. Chwilę późniejnie mogłam sobie darować, żestraciłam nadsobą panowanie. Nie odczułam ulgi. Wiem już, żenajbardziej cierpiąci, którzy w trudnej sytuacjiwpadną w popłoch, a strach zaszkli im oczy tak,że nie widząwyjścia. Dotąd uważałam, że właśnie to przytrafiło się mamie. Teraz nie byłam jużtego pewna. Odniosłam wrażenie, żeto nieona, ale ja wpadłam w panikę. To ja bałam się, żeJagnarozpowieo wyczynach Filipa. Żewienie tylko oFilipie, ale i o mnie. I w odpowiednimmomencie otym też opowie mamie. 226 i - Ona też to robi - powiedziałam, zanim zdołałam sobieIwiadomić,żeznów kłamię. Byłam zła na siebiezaswoją drażliwość. Nie powinnam daćę ponieśćemocjom. Aleto takie trudne, cały czas kontroloaćrelacje między sobą a nią i za każdym razem czekać nairytcję albo wybuchgniewu. Mijały sekundy, a ja ciągle jeszczeytam przekonana, żeinicjatywa należy do mnie. Jakże się my(tam. Mama odsunęła książkę i wyjęła spod niej kartkę. ZdalekaWyglądała jak wypełniony formularz. Nie miałam żadnego złeSp przeczucia. Nic. - Co to jest? - spytała. Podeszłam bliżej i przyjrzałam się zadrukowanej kartce. głoszeniena konkurs. Moje nazwisko, podpis mamy. Długowato, nimodtworzyłam w pamięci tamten dzień po wypadku'ilipa, gdy charakterem mamy wypełniłam druczek. - Co to jest? - spytała jeszcze raz. Imdłużej wpatrywała się wemnie, tym bliżej była odnalezieia drogi do tej części mojej duszy, którejnie znała. nie chciałam, by tam dotarła. Nie mogłam pozwolić,by wiedziałaode mnie więcej niż powinna. To byłoby upokarzające. ], - Nic takiego. Zgłoszenie na konkurs. Byłaś wtedy przy Filipie. Nie chciałam cięniepokoić. ; Jak to głupio brzmiało. Słowa jeszcze nie odkleiły się odust, już były pogięte, podziurawione, sflaczałe, wyglądałyjak zużys. Nawetdla mniebrzmiały fałszywie. Powinnamzacząć jeszcze raz od początku,od tamtej chwili, gdy historyk powiedział, że mnie nie chce. Tyle było do opowiadania, ale mama nie mial ochoty słuchać. Zaśmiała sięzłowrogo, a ja spanikowałam,o nie wiedziałam, co ten śmiech oznacza: rozpacz, początki szaleństwa czy litość nade mną. - To ty ciągle mnie oszukujesz! - Jej głos drżał zirytacji. Odwróciłam wzrok. Za swoim murem kucnęłam, wcisnęłam głowę między kolaa i płakałam. Pragnęłam, bydostrzegła, że i ja jestemnieszczęg śliwa, a nie potrafiłam inaczejtego okazać. - To nie było tak, jak myślisz. Niechciałam oszukać ani cie227. bie, ani nikogo innego. Chciałam wysiać swoją pracę na konkurs, chciałam, żebyś była ze mnie dumna. Odwróciłasię plecami. Jeszcze do niedawna sądziłam, że matka dana jest dzieckuraz na zawsze. Byłam w błędzie. Uświadomiłam sobie, że powoli przestaję należećdo niej. Ta myśl tkwiła we mnieod dawnaale zaledwie jako zalążek, przeczucie. Teraz każda rozmowa,każdy gest odtrącenia potwierdzał moje obawy - Przepraszam, że to zrobiłam. Byłam wtedy wszoku i niezastanawiałam się, co robię ani coz tego może wyniknąć. Mimo usilnych starań nie mogłam przestać myśleć o tym,żemamazamierza mnie porzucić. Pewność umiejscowiła siętam, gdzie zaczyna sięwszelkie myślenie, w głębioczodołów. Jeśli tozrobi, zostanę sama, bo przecież poza nią nie mam nikogo. - A powinnaś! Jutro dyrektor będziez tobąrozmawiał. Jestmi za ciebie wstyd! Za ciebie, za Filipa, za was oboje! Mogłam próbować, ale pomyślałam, że i tak niedam radyjej przekonać. Moja wina była dla niej oczywista. Miała sobieza złe,że w porę nie dostrzegła wad Filipa, i nie zamierzała popełnić tego błędu po raz drugi. Musiałam przeczekać kryzys. Gdy przestanie wierzyć wewłasnąprzenikliwość, może zacznie szukać sposobności dorozmowy. Musiałam w to wierzyć. Skrzypnęła podłoga przy drzwiach i zorientowałyśmy się, żeJagna stała tam całyczas. Słuchała i patrzyła namamę wytrzeszczonymi oczami, z lekkim uśmieszkiem,jak dziecko, które zdaje sobie sprawę, że grzeszy, bo przecież nie powinno cieszyć się z cudzego nieszczęścia, ale cieszy się i wcale tego nieżałuje. Nie mogłam zasnąć, miałam chyba gorączkę. Obserwowałam cienie przesuwające się po suficie, liczyłam sekundy, snułamwspomnieniaz dzieciństwa, chwilami zasypiałam, potemznówsię budziłam i pragnęłam czyjejś obecności. Czutam płynącąw sobie krew i to ona była gorąca. Wrzącestrumienie gnały wemnie, a żar promieniował na całeciało. 228 Może to nie gorączka,ale lęk powodował wewnętrzne drżenie. Przestałyśmysię z mamą rozumieć. Patrząc na to samo, każdaa z nas widziała coś innego. Lęk wywołany brakiem poczucia bezpieczeństwautkwił we mnie jak drzazga, powodując pulsujący ból, a tensięgał dogłębi mózgu. Niepotrafiłam nad tympanować. W tym momencie rozumiałam tych, co brali karabin do ręki i strzelali do tłumu tylko dlatego, żenikt nie chciał ich wysłuchać. 21 Wstałam wcześnie i włączyłam telewizor, żeby być na bieżąco z życiem rodzinnym mego narodu. Miałamjeszcze trochę czasu, bo lekcje zaczynałam oddziesiątej. Przepstrykałamwszystkie kanały, ale nie znalazłam niczego,? czym nie wiedziałabym wcześniej. Nikomu nie przytrafiło się nic gorszego niż mnie. Poczułam się rozczarowana. Poszłam do łazienki, by popatrzeć w lustro na kogoś znajomego. Zaczerwienienie nabrodzie powiększyło się ito wprawiło mnie w lekkipopłoch. Nałożyłam warstwę kremu wysuszającego, ale pochwili doszłamdowniosku, że to i tak nie pomoże. Będę walała czy poddam się bez walki, krosta i tak urośnie. Nie starm jednak kremu. Zjadłam śniadaniei czekając, ażmama wstanie, zaczęłamalądać film. Widziałam go już wcześniej,ale niemiałam nic inlego do roboty. Przyszła Jagna i rozsiadła się przed telewizorem. - Cześć - zaćwierkała. Wzruszyłam ramionami. Uśmiechnęła się radośnie. Oglądanie znią czegokolwiek było swoistą rozrywką. Komentowaa wszystko, a posiadała zadziwiającą umiejętność .przypisywania najgorszych motywów każdemu, kto pojawiałsię w polu jej widzenia. Nie zgadzała się z nikim, potępiała wszystko, czego nie potrafiła zaakceptować. Dzisiaj nie mogłam:tego słuchać. 229. - Zamknij się! - powiedziałam. Nadęła się. - Jeśli chcesz, mogę się za tobą wstawić - rzuciła od niechc cenią, bawiąc się widelcem. -Idź dodiabla! Początkowo udawanie,że ją akceptuję, niesprawiało mi wi iiele trudu, było nawet zabawne patrzeć, jak szczegół po szczegoólebuduje swoją rolę, a potem dokłada starań, by z niej nie wypasać,Teraz wczuła się całkowicie, nawet nie grata, zachowywała ssienaturalnie, a mnie coraz trudniej było powstrzymać się przeeddocinkami. Wiedziałam, co ją denerwuje, co wytrąca z równ owagi. Powstrzymywałam się, by jakimś nieopatrznym słowenmnierozpętać awantury. Ale i ona wiedziała wystarczająco duszoo mnie, by sprowokować wybuch, który rozsierdziłby jeszc. zebardziejmamę. Przeciwko mnie, oczywiście. Postanowiłam wyznaczyć między sobąa nią granicę, poszaktórą nie pozwolę jej się zbliżyć. Nie pragnęłam zażyłości, a-ilenie chciałam też,by dystans,jakiutrzymuję, stał się widocznnyTylko w ten sposób będę mogła czuć się bezpiecznie. Byłam gotowa ofiarować jej pozoryakceptacji, bo do tego zmuszała ranciemama, ale musiała zachować właściwą odległość. W szkole natknęłam się na historyka. Szedł korytarzeMiz gniewną miną, dając do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy wilnitemu, żeon musi tu być. Stąpał tak zamaszyście, żegdytoypodłoga była z piachu,grzązłby pokolana. Idąc, robił przeglądnaszych twarzy, szukającw nich szyderstwa. Dostrzegł je gdzieś,zatrzymał się ipodniósł obie ręce z rozcapierzonymi dłońmi. Potem ruszyłdalej, osłaniającsię paluchami od nas, jakbyśmy bylinosicielami jakiejś okropnej choroby. Dotarł w ten sposób dogabinetu dyrektora idopiero na progu bezwładnie opuścił ramiona. Chyba się jednak biedak zaraził i teraz przez nasumrzć. Zobaczył mnie i rozłożyłręce w geście bezradności. - Gratuluję pomysłu! - powiedział, a mnie owionął nieświeży oddech. Skrzywiłam się. Pewnie sądził, że to reakcja na jego słowa. 230 1 Odetchnął głębiej i otworzył drzwido gabinetu. Wyglądałoto, że szedł tam umrzeć. Jeszcze na tej samej lekcji i ja zostałam wezwana do dyrektoNie byłamzaskoczona. Przygotowałam się naawanturę. idyś w takich sytuacjach uczniowie wsadzali sobie w majtki'. ety,żeby mniej bolało. Ja stworzyłamwokół siebie zaporę,;ez którą, jak przez filtr, będę przepuszczać słowa odsączoneniewu. Historyk jeszcze tam siedział. Ciągle żył, a więc choroba nie była śmiertelna. Nawetnie spojrzałw moim kierunku, ale może właśnie dlatego,że omiótł wzrokiempowietrze nad moją głową, wyczułamiebezpieczeństwo. Nim usłyszałam cokolwiek, pod czaszką zaałatały sięsłowa, których niewypowiedział: I coś ty, idiotko,obiła? Sądziłam, że spytają, dlaczegosfałszowałam podpis mamy,laczego wysłałam pracę bez wiedzy nauczyciela. W kieszeniliałam regulamin konkursu ściągnięty zInternetu, a pod rękąnutną historię o szoku spowodowanym wypadkiem Filipa. ata na zgłoszeniuwskazywałajasno, żemiałam prawo popeł(lić głupstwo. Faktem jest, że postąpiłam idiotycznie, ale każdyad mnie uniewinni. Gotowa byłam złożyć samokrytykę i przeprosićwszystkich! a wszystko, byle mieć to już zasobą. Okazało się, że problem tkwił w czym innym. - Czyjabyła praca, która wysłałaś nakonkurs? Twoja czyKspołu wytypowanego przez profesora? - Rzeczowy ton dyrekra spowodował,że zbaraniałam. Nie o to miał zapytać. Słowa zostały jednak wypowiedziane( powoli nabierały realności. Nie miałam wątpliwości, czyja była ta praca. Oczywiście, że 'moja. Została odrzucona w szkolnycheliminacjach, więc wysłałam ją indywidualnie. Miałam prawo, takiebyły możliwości przewidzianeprzez organizatorów. - Nierozumiem! - bąknęłam, żeby zyskaćna czasie. Doskonale zrozumiałam, zanim padły jakiekolwiek słowa i Wyjaśnienia. 231. Ta sama praca poszła dwukrotnie na konkurs. Historyk dałzespołowi moją pracę jako ich wspólne dzieto. Może sięporny. lit, bo praca Olka, którą zatwierdził,też była moja. Może uznał. że wszystko jedno, którą wyśle na konkurs, skoro napisałamobie. Przecież się nie dowiem. Nie sądził, że sprawa tak sięskomplikuje. Sprawy rzadko toczą się tak, jak planujemy. Powinien o tym wiedzieć. Siedział teraz czerwony, przestraszony, gotów zrzucić winę na mnie, by ochronić własny tyłek. Już to zrobił, skoro tustoję. Nieprzyznał się do oszustwa albo pomyłki, czymkolwiek to było. Tak naprawdę facetnie miał ze mną szans. Poruszał nerwowo powiekami, przykrywając oczy, którymi niepatrzy} prosto na mnie, aletrochę obok, na ucho. Sprawiałwrażenie, że ma zeza. Mogłam bez trudu udowodnić, że sama zrobiłam cały projekt. Helenami trochę pomagała. Byłaświadkiem. Wyjaśnienia dyrektora trwałyminutę, a potem powtórzyłpytanie. - Czyja była praca? Pytaniepadło, a ja musiałam zdecydować, co odpowiedzieć. Rozglądałam siępo meblach, szukając w nichnatchnienia. Nie chodziło nawet o to, że nie potrafiłam pojąć powodówtego, co zrobił historyk. W grę wchodziła sprawa dużo poważniejsza. Czy facet straci pracę, czytylko dostanie naganę? Wiedziałam, że ma trojemałych dzieci. Czy pójdziezbierać butelkijakWalicki? Aleco mnie to w końcu obchodziło? Ajeśh dostanietylko naganę, będzie nadal moim nauczycielem, ahistorię planowałam jako przedmiot maturalny. Jakiebędą konsekwencje mojej decyzji? Powinnampotrafićto sobie wyobrazić, alewyobraźnia podsuwała tyle możliwychobrazów, że musiałamprzymknąć oczy, żeby je jakoś posegregować. Na przeanalizowanie wszelkich za i przeciw miałamjeszcze kilkanaście sekund. Więcej nie mogłam zwlekać. Zawszemyślałam, że na podjęcie życiowej decyzji będę miała dużo czasu. Dostałam minutę. Dobre i to. A co mnie mógł dyrektor zrobić? Wstawić w dzienniku naganną, zawiesić na trzy dni? Nic więcej. Mamę już wezwał. Za [Oimiplecami zdecydowali, że jestem winna. Nic gorszego juża nie groziło. Ale niby dlaczego miałabym chronić kogoś takiego? Bosai nie byłam lepsza! Też miałam wiele na sumieniu i ciągle li/łam na czyjąś dobrą wolę. Mogłam się podłożyć,ale nie wiedziałam, czy chcę. Zapachniało miętą. Profesor uniósł głowę iposzukał mojego wzroku. Prosiłwsparcie. Uznałam, że lepiej jeśli gość będzie miał dług woX mnie niż ja wobec niego. Dyrektor czekał, ażpowiemto jedno słowo, aja ciągleniewiedziałam, które wybrać. Czekat cierpliwie. A gdy wydusiłamje wreszcie, skinął tylko głową, że tego właśnie się spodziewał. Nie mógł zrozumieć, czemu tyle czasu zajęło mipowiedzenie"czegoś tak oczywistego. - Przez chwilę czułamsię jak przed pierwszą komunią - lekka i bez wad,jak anioł. : Historyk wypuścił powietrze i pokiwał głową nad moim upadkiem. ,- Dlaczego to zrobiłaś? -spytał. , Nie powiniensię odzywać, bo nagle wszystko wydało mi się bez sensu. - Odmawiam zeznań! -Zbyt wiele przewin masz już na swoim koncie. Wracaj nailekcje. Zdecydujemy, jakiekonsekwencjeponiesiesz. i' Mogłam rozpamiętywać, co powiedziałam, co przemilcza: lam,ale nic już nie mogłam zmienić. ; Chociaż, czemu nie. Jeśli mi się zachce, zmienię zeznaniai wkażdej chwili. Nerwy puściłymi na matematyce. Ewa była wyraźnie chora i nic jej nie szło. Myliła regułyi matematykpowinienją zostawić w spokoju, bo każdy, nawetorzeł, może mieć zły dzień. Zamiast jednakwziąć kogoś innegodotablicy, pastwił sięnadnią i udowadniał, że piątki, którewcześniej zdobyła,były przypadkowe. 232 233. Gdy pomyliła się po raz kolejny, powiedział: - Siadaj, bojesteś dzisiaj głupsza od własnych majtek! Jak sięnie weźmiesz do pracy, skończysz na wysypisku, jak wielu innych! Zamilkliśmy Ten facet mówi} wiele razy takie rzeczy do każdego z nasi pewniesądził, że jest dowcipny, a obraźliwe słowa to nic więcej, jak tylko zabawne przerywniki między równaniami. Nieraznawet śmialiśmy się, żebymyślał,że jest fajny. Był prostakiemi tak go odbieraliśmy Niewybredne dowcipy traktowaliśmy jakszczepionkę przeciw dzisiejszym czasom. Gdybyśmy nawet mieli możliwość samodzielnie dokonać wyboru między kilkoma innymi matematykami, wybralibyśmy jego,bo to dobry nauczyciel. Matura iegzaminy na studia to dla jego uczniów bulkaz masłem. Na ogół puszczaliśmy koło uszu impertynencje. Aleczasami ktoś mógłmieć zły dzień, bo słuchałkłótni rodzicówalbodostał na śniadanie czerstwy chleb ze starą margarynąi nierozumiał, czym na to zasłużył. Każdy ma jakieśproblemy. Ewa rozpłakała się i wybiegłaz klasy. Wszyscy zamarli, aleon wzruszył ramionami, wpisał jejjedynkę i wywołał kogoś innego do tablicy. Skończyłam zadaniei dopiero gdy zrobiłam dziurę w kartce, wpisując wynik, zdałamsobiesprawę, jak bardzo jestem zdenerwowana. To był wyjątkowo parszywy dzień. Wstałam i wyszłam. - Wracaj, bo wpiszę ci nieobecność! - wrzasnął,ale niezareagowałam. -Nie jesteś już rzecznikiem ani tym bardziej jejniańką! - usłyszałam, ale byłam jużza drzwiami. -1 masz aż zadużowłasnych kłopotów! - Pieprzsię! Miałam nadzieję, że tylko to pomyślałam. Ewki nie było nakorytarzuaniw łazience. Siedziała podschodami. Nawet niepłakała, ale była skopana. Posiedziałamz niąchwilę, apotem zaprowadziłam do kanciapywoźnych, żeby zrobiły jej herbaty ipogadały. Rozmowa z nimi była dla takich połamańców lepszaniż egzystencjalne gadki pedagoga. Pedagog, by w czymkolwiek pomóc, musiał wypytać o przyczyny. Woźne wiedziały więcej od niego. Wiedziały więcej od samegodelikwenta. Nie musiały o nic pytać. 234 i Sama potrzebowałam wsparcia, ale Ewa była w gorszym sta';. Zostawiłam ją woźnym i wróciłam na lekcję. Nie chciałam wdawać się w rozmowę o tym, co powiedział matematyk. Więkść klasy nie zrozumiała, co miał na myśli. Ja owszem. Cie:, skąd wiedział? I ciekawe,czy ona wiedziała,czytylkot podejrzenia? Mama nie zeszła naobiad, więc poszłam do niej. Byłam gowa odszczekać każde wczorajsze słowo. Tkwiłauśpiona w fotelu, ale jej spokój był pozorny. Widziaai pulsującą na skroni żyłkę, abluzka unosiłasię w rytm przypieszonego oddechu. Oczy miała przymknięte, ale wiedziałam; to poza, zmuszająca mnie do zachowania ciszy i wycofaniaę. Weszłam, ale nie zareagowała. Dopiero gdy dotknęłam jejimienia, drgnęła i uchyliła się jak przed czymś wstrętnym. - Zostawmnie! Odczułam ssanie wewnątrz mózgu. - Zostałam zawieszona natrzy dni -powiedziałam. -Doigrałaśsię. - Nie zapytasz, dlaczego? -Wiemprzecież. - Na pewno? Przez całe latausiłowałam sprostać jej wymaganiom. Postęowatam tak, jak oczekiwała. W skupieniuodczytywałam w jejwzroku życzenia, oceny,wyroki. Byłam bliska ideałowi córki,w nadziei, że uszczknę coś z miłości przeznaczonej dla Filipa. Im^"bardziejsię starałam, tymwyżej stawiała mi poprzeczki. Chwilach nienawidziłam samej siebieza to, żeniepotrafię dostosowaćdo wymagań. A ona ciągle domagałasię czegoś nowego, jakBy chciała, bym stała się taka, jaką sobie wyobraziła. i żebysię ratować, budowałam równoległy świat. Dzięki niemu ten rzeczywisty nie męczył tak bardzo. Prawdziwe wydarze'nia zmieniałami w takiej formie, jaka mi odpowiadała, włączarłam do tego osobnego. Teraz, stojąc przy fotelu, opowiedziałamE tamtej mamie całą historię, ona wypytałao szczegóły, a potemtdała rozgrzeszenie. Z przebaczeniem odtamtej mogłam stawićl czoło tej. 235. - Nie będziemy rozmawiać, póki nie znajdziesz sposobu, byodpokutować swoją winę wobec profesora! - powiedziała. Nie spytała o moją wersję. I nagle, zupełnie bez udziału jakiejś logiki,poczułam cośdziwnego. Byłam ciągle świadoma, że straciłam zaufanie mamy,ale zamiast żalu poczułam coś innego: odłączenie. Plasnęłoi poczułam, żejestem osobna. Zdziwiłamsię, że nie zabolało. Czułam podniecenie, jakbym wyruszała w podróżpełną niebezpieczeństw, w której mogę zginąć, ale jestem niezależna. Całemoje poddaństwo gdzieś znikło. W jednejchwili, beznamysłu,bez wysiłku, stałam się inną osobą. Długo patrzyłam na świat oczamimamy; podobał misięinie widziałam potrzeby, bycokolwiek zmieniać. Teraz zmusiłamnie, bym otworzyła własne. Może znudził ją zbyt długi okresopiekuńczości i też chciała stać się wolna? Może przestała mnie kochać? Zapanowała niezręczna cisza. Kot wyszedł spod stołu,prychnął zdegustowany i opuścił zaczarowaną próżnię. Psiakz wiszącym gilem podreptałza nim. Korzystając z wydeptanejw ciszy ścieżki, ruszyłam za nimi i wydostałam się na zewnątrz. Chciałabym tylko wiedzieć,co mamdalej robić. Zeszłam nadół i ruszyłam ścieżką wzdłuż kanału. Nie byłotu przyjemnie, choć takwyglądało z góry. Wszędzie walały siętacki odfrytek, butelki, plastikowe kubki, porozbijane skrzynkipo owocach. I cuchnęło szlamem. Wróciłam na górę. Nie patrzyłam na ludzi, bo bałam się, że ktoś wyczyta wmoich oczach, że coś ze mną jest nie tak. Nawet się niezorientowałam, kiedy znalazłam się na tarasiewidokowym i patrzyłam, jak kozicaszykuje się do skoku. I nagle,bez żadnego ostrzeżenia,stałam sięświadoma odległości,jakąmuszę przebyć, byzatrzymać się na występie skalnymz kępką trawy. Wszystko zemną byłodobrze, poza tą nienormalną ostrością widzenia. Rozróżniałam dokładnie każdeźdźbłoi zaplątaną w nie nitkę babiego lata,i żyłkę różowegokwarcu, wktórej odbijało się słońce. Oszołomiła mnie świadomość, że jestem częściątego świata,tego krajobrazu, tej przestrzeni. Pachniało miętą. Poczułam obecność Filipa, to jego za ,, wiedziałam, że w jakiś sposób tutaj jest. Nie byłam zdzi[ona. Widywałamgo w ostatnich tygodniach wielokrotnie,rsiadającego do samochodu, pogrążonego z kimś w rozmowie,bitegow szybie wystawowej. Byliśmy jednak w osobnychiatach. Teraz nic nas niedzieliło i zdałam sobie sprawę, że nie jestemna. Przeżyłamolśnienie. Wiedziałam, co mam zrobić. Musiałam pozbyćsię Jagny. Nie miałam pojęcia, jak to zrobić i czy to cokolwiek zmieni,ale przynajmniej wróciłam do domu z jakimś postanowieniem. tiichałam,jak w radiu ktośopowiada o psie przywiązanym dorzewa, a w głowieukładałamkolejne obrazki składające się nalajbliższe godziny. Jeśli nie muszę czegoś zrobić, odkładam zrorienie tego na później;znajduję setki zajęć, by opóźnić, unieHożliwić. Gdy nadchodzi pora, działam natychmiast. Pokonujęsetkiprzeszkód. Wyczekałam, aż Jagna pójdziedo pracowni. Mogłam miećpewność,że zniknietam na wiele godzin. Stałamw korytarzui przez moment biłam sięz myślami. Jej przeszłość była dlamnie próżnią. Nico niej nie wiedziałam. Zapełniałam ją wedługwłasnego uznania, a powinnam wiedzieć coś pewnego. Poczum się usprawiedliwiona izrobiłam to, co postanowiłam. 1 wolnej chwili przemyślę wszystko jeszczeraz. Otworzyłam drzwi i weszłam do jej pokoju. Dowód, jeszcze taki w formie zielonej książeczki, miała/ kieszeni kurtki, nawet nie musiałam szukać. Przekartkowałam, odczytałam ostatnie adresy i wyszłam, jakby mnie tam nie było. 22 W nocy chodziłampo mieszkaniu boso, bezszelestnie, niechcąc nikogozbudzić. Wzięłam z chlebaka bułkę i gryzłamją poEwoli nie tyle z głodu, ile z potrzeby zajęcia czymśczęści swegoumysłu. 236 237. Stanęłam przy oknie i spoglądałam na uśpioną dolinę. Całyświat wraz ze mną rozdymat się,a buty mamy, stojące pod ścianą szopy, wydały się całkiem nieznane. Komin i wierzchołkidrzew obrysowane były jaśniejszą kreską. Patrzyłam na cienieprzesuwające siępo ścianie domkuJakubkowej i miałam wrażenie,że ija jestem obserwowana. Obserwowała mnie przestrzeńi duchy tego domu. Przysłuchiwały się rytmowi krążącej we mniekrwi, nadawały tempomoim oddechom, odmierzały odległość,z jakiej moje oczy rejestrowały szczegóły. Wysysały tlen sprzedmojej twarzy i sprawiały, żeznajdowałam się w stanie oszołomienia, wisiałam w powietrzu, nieczując pod nogami podłogi. Nie bałamsię, bo wśród nich był Filip. Położyłam sięspać, a rano poszłam na dworzec. Kupiłam bilet, wsiadłam do pociągu,znalazłam miejsce w przedzialedlaniepalących i pojechałam domiasta, którego nazwę wyczytałam wdowodzie Jagny. Tak po prostu. Pociąg ruszył i świat, zatrzymany wczoraj, nagle przyspieszył. Przezzasyfionąszybę patrzyłam narozległe krajobrazy, nabłyszczące nowością dworki, na karłowate drzewaowocowe ażpo horyzont, narozlewnię wód mineralnych pośród pól i opuszczoną chałupę na skraju lasu, zapewne dom poprzedniegowłaściciela tych kilku hektarów. Zapłacono mu prawdopodobnie marne groszeza pola, podktórymi od prawieków bulgotaławoda bogata wsiarczki. Ktoś innyzostał milionerem,wlewająctę wodędo plastikowych butelek. Rządciężarówek czekał nazaładunek. To, co widziałam za oknem pędzącego pociągu, zasmucałoi pojakimś czasie poczułam wielkie wyciszenie. Zasnęłam, znudzonanadmiarem ruchu za oknem. Obojętne mi było, dokądjadę, kogotamspotkam, czy powiedzie się moje niesprecyzowane zamierzenie. Znajdowałamsię daleko od samej siebie i z takiejperspektywy rozpatrywałam wczorajszą rozmowę z mamą. Umysł odtwarzałją w kółko, ale w każdej powtórce stawiał akcent na innym fragmencie kłótni. Rytmiczny stukotkół powodowałkolejne replaye i po jakimś czasie nie wiedziałam już, comnie bolało najmocniej. 238 hłopak z dziewczyną,siedzący obok, szeptali ozwykłychawach. Byłamzbyt blisko, by nie słyszeć,jak mówili o zakuli, filmie, którychcą obejrzeć. Szeptali,by ich rozmowa niet uciążliwa dla mnie i starszego małżeństwa,i drzemiącegotesmena. To u niego w kieszeni zabrzęczał telefon komórkowy:et przezkwadrans tubalnym głosem omawiał problemy zadowe, kłopoty z pęcherzem i planyna dzisiejszą noc. ChłopiecIziewczyną z bolesnym zażenowaniem usiłowali nie słuchaćierzeń komórkowca. Wrócili do swoich szeptów, gdy się wylągł i dał nam wszystkim chwilę ciszy. ; A potem dla odmiany zaczęłam rozmyślać orodzicach Jay. Wątpiłam, bymówiła prawdę o ich śmierci. Coś było niet i chciałam sprawdzić, co. Byłam ciekawa, jacy są; dobrzy,czciwi, pobłażliwi czy stanowczy, wymagający, chłodni, niezystępni. Od tego zależy, co powiem, gdy stanę znimi twarząf twarz. Jak poinformuję, że ich córka gości u nas zbyt długoto zaczyna być ponad moje siły. : Przez wiele minut nie mogłamoderwać oczuod złotego łańUszka na nodze pani potrzydziestce, która dosiadła się do nas^ ostatniej stacji. Wpatrywałam się zafascynowana w łańcuchpięty na kostce. Kostka miała z pół metra obwodu, a noga nadią była niczym dorycka kolumna. Wraz zdrugą nogą dźwigafdobre sto kilo wagi wpostaci szykownej baby. Dosłownie nie[Ogłam oderwać oczu od łańcuszka. Boże święty, dajeszludom dużo wiaryw siebie! Doprawdy, zbyt wiele. Pociąg gwizdnąłprzeciąglei sięzatrzymał. To było miasto całkiem inne niż moje. OzdobącentrumbyłIcDonald, obokniego wznosiły się kościół i piętrowy sklepSpołem. Całości dopełniało kilka ponurych pawilonów z brudnymi szybami wystawowymi. Kamienice wzdłuż głównejulicyIymalowane były do pierwszego piętra białą farbą, kiedyś biała teraz była bura izłaziła z murów płatami. Dziurawe chodniki i ciasno stłoczone domy wyglądały nędznie. Zardzewiałe pojemniki na śmieci jeszcze stały pod bramami,choć minęło południe. Tutaj widocznie nie przyjeżdżali turyści i mieszkańcy niej czuli potrzeby, by coś zmienić. Na pierwszy rzut oka zauwa239. żalna była różnica między naszym zadęciem a tutejszą bylejakością. Weszłam dosklepu, by kupić butkęi coś do picia. Sprzedawczyni, śliczna i pachnąca, rozmawiała przeztelefon, niewątpliwie z koleżanką. Zbagatelizowała moje pytające spojrzenie. Stałam cierpli. we, a ona lustrowała mnie karcącym wzrokiem. Przez chwilępozwoliłam się lekceważyć, a potem machnęłam ręką, żeby sobienie przeszkadzała. Sama się obsłużę. Weszłam za ladę i wzięłamkarton soku. Rozejrzałam sięzafolią, w którąmogłabym zapakować bułkę. Sprzedawczyni oderwała telefon od ucha i wrzasnęła: - Co jest? Panna ze wsi? Kiwnęłam głową, że owszem. Miałam na końcu języka takiejednosłowo, ale pohamowałam się. - Ile płacę? Nie chciało mi się jej pytać o Jagnę. Pewnie i tak by nie wiedziała, a gdyby nawet, to była zbyt obrażona, by ze mną gadać. Zapłaciłam i wyszłam. Gdzieś w głębi gardła chrobotałgłos rozsądku: Zostaw to,wracaj do domu, niemasztu nic do roboty, i tak niczego niezmienisz. Ale człowiek składa się z wielu osobowości, bo wbrewtemu, co było logiczne i rozsądne, zrobiłamcałkiem inaczej i niemiałam sobie tego za złe dłużej niż pięć minut. Kołorynku wypatrzyłam bar,coś w stylu tego Heleny. Z doświadczenia wiedziałam, żew takich miejscach można dowiedziećsię wszystkiego o wszystkich. Zdecydowałam się wejść, alepożałowałamswej decyzji niemal w tej samej chwili, gdy otworzyłam drzwi. Buchnął na mnie zastarzały smród i wlepiłosięwe mnie ze dwadzieścia par oczu. Nie były to aniprzyjazne, anitrzeźwe spojrzenia. To była knajpa jakichś brudasów. Nigdy niewidziałam tylu naraz. Jedynąwłaściwą reakcją był odwrót, ale gdy już byłam w jego trakcie,jeden z nich uznał, że pora wyjść, a otwarte drzwi sądla niego szansą. Nim do nich dotarł, zachwiał się i wpadł namnie. Taktęsknie spoglądał na świat zewnętrzny, że uchyliłamdrzwi szerzej. Skoncentrował się naprześwicie i jednym zdecydowanym susem przekroczył próg. Zamknęłam za nim odruchowo i zostałam wewnątrz. W tym samym momencie skończyłmi się tlen i chcąc nie. cąc musiałam zaczerpnąć nowy haust tego,cosłużyło tu ludziomdo oddychania. Wciągnęłam w siebie zapach wczorajszych skarpetek i jeszcze starszego potu. Drugi oddechzagłu'łwcześniejsze obrzydzenie, a przy trzecim byłam już zahartowana. Podeszłam do najbliższego stolika i usadowiłamna krześle, zdając sobie sprawę, że gapią się namnie nadal. ateraz już bez wrogości. Może dlatego, że zdałam egzamin z oddychania rozrzedzonym gównem. Koło baru stały dwie kobiety w nieokreślonym wieku. Na pierwszy rzutoka poznałam,żeto takie, co handlują sobą, byle przyjaciele mieli forsę na gorzałę. Śmiały się głośnoz tego,;) szeptały sobiedo ucha, a jednocześnie obserwowały uważniejparking, gdzie kręcili siękierowcy ciężarówek. Wprawnymikiem wychwytywałyzrozumiałe dla nich gesty. Gdy zamawiaamherbatę, jedna z nich wyszła. Nimwrzątek przestygł, wróciła. Nie okazywały zainteresowania żadną inną rzeczywistością - tylko kiwającymi na nie facetami. v. W jakiś pokrętny sposób przypominały mi Jagnę. Dlaniej iteż każdainna rzeczywistość poza pracownią ceramiczną i miej-scem przed telewizorem mogła nieistnieć. Wypiłam herbatę i pokazałam barmance zdjęcie Jagny - Szukam tej dziewczyny. Mieszkała tu kiedyś. Kilku chłopaków w czarnych skórzanych kurtkach pochyliło nad fotką głowyOdrazu ją poznali i powiedzieliwszystko, co wiedzieli. Potraktowali sprawę poważnie, bo i tak nic innego nie^mieli do roboty ; - Zadymiara- powiedzieli. [' W szkole same piątki, bo tak mamusiasobie życzyła, mówiła. Brała dużoprochów już wpodstawówce, za dużo, opowiada. ji. Zaraz po maturze wyjechała z domu. Gdzieś studiuje, może':3a granicą, bo tu niezagląda. Albo ćpa i śpi po bramach. Możeumarła. Nikt na dobrą sprawę za nią nie tęskni. - Dlaczego zadymiara? - spytałam. - Bo zanim wyjechała, zrobiła w pokoju ognisko z książek,które musiała wcześniej wkuć, żeby dać mamie te piątki. -Spalili się? - spytałam z kluchą w gardle. 240 241. - E, nie. Zjarał się tylko dywan i kawałek podłogi. Zanim wyszłam, znałam jejżyciorysw wersji miejscowych lumpów. Nie przekonali mnie do końca. Zatrzymałam na rogu chłopaka i spytałam jego. Przeczyta) adres nagryzmolony na kartce, spojrzał za siebie i mruknął: - To naprzeciwko. A ta, co się na nas gapi przez ogrodzenieto jejmatka! -Mrugnąłokiem idodał: - Uważaj. Założę się, żewie jużwszystko o tobie, o mnie i o łączących nas uczuciach. Podziękowałam za ostrzeżenie, ale musiałam sama sprawdzić. Po to tu w końcu przyjechałam. Miałam nadzieję,że wszyscy się mylą. Patrzyłam przez sztachety, jak pracuje. Mama Jagny Klęczała na ziemi i przesadzała rośliny Wyglądała zwyczajnie. Kopaładołki, wybierałaz pudełka sadzonki, rozplątywała im delikatniekorzonki, wkładała do wygrzebanych dołków, dociskała palcami ziemię wokół łodyżek. Robiła to z miłością. Ma-ma w takisposób pieści pergaminy. Poczułamoje spojrzenie, ale wytrzymała; nie zerknęła wmoją stronę, póki się nie odezwałam. - Przepraszam, że się przyglądam - miauknęłam. Dopiero wtedy odwróciła głowę przez ramię niemal o 180stopni. Skąd ja znamtaki ruch? Miała zdziwioną minę. -Tak? No właśnie. Co teraz? Nie wiedziałam,co jeszcze mogłabympowiedzieć. - Tamten krzew. Podoba mi się, czy nie mogłabym dostaćsadzonki? Zapłacę. Skąd mi się to wzięło? Przekręciłagłowę w drugą stronę,by zobaczyć, o co mi chodzi, a ja nie mogłamoprzeć się wrażeniu, że jejgłowa jest nasprężynie, Cyk i znów patrzyła na mnie. - Berberys! - rzuciła. Zmrużyła oczy, jakby próbowała mnie prześwietlić. Na takiespojrzenia byłam uodporniona. A pociąg przyjedzie dopiero zatrzy godziny. Miałam masę czasu na rozmowę. Wyprostowałasię, choćnadal pozostawała na klęczkach. Odgarnęła włosy i machnęłaręką. Zorientowała się, że nie mamzamiaru odejść prędko. - Chodź tu! Podbiegłam ucieszona. Odcięła kawałek gałęzi ikazała wenąć do ziemi. - Jak będzie chciało, to się przyjmiew ciągu tygodnia. Jaksbędzie chciało, sflaczeje i padnie. Podziękowałam pięknie i gapiłam się nadął. W sumie byłaita. - Co jeszcze? To pytanie oznaczało,żeczas minął ima mnie dosyć. - Jest pani niezwykle podobna do dziewczyny, którą znam. kby byłą pani córką. Wzruszyła ramionami. Jej oczybyły nieruchome jak u lalki. - Janie mam córki. Miałam, ale umarła. Zacisnęła wargi tak bardzo, żenie było ich widać. Ludzienieruchomychoczach izaciśniętych wargach sprawiają wraże;,jakby mieli coś do ukrycia. Szczególnie kobiety. Nawet jeśli; mają, to tak wyglądają. Wyciągnęłam zkieszeni zdjęcie. Nie miałamochoty na pod[ody. Na proste pytanie dostaje się prostą odpowiedź. Miałam'zynajmniejtaką nadzieję. Z moich trzech godzindo odjazduciąguminęło zaledwie pięćminut. Zerknęła i spojrzała namniewyrzutem. Mogłam tylko uśmiechnąć się zachęcająco. Podniosą sięi podeszła bliżej. Nie byławysoka, raczejniższa ode mnie,i dlatego wrażenie pomniejszenia, jakiegodoznałam, było tym silIniejsze. Proporcje otaczającego świata zostały zachwiane, bo stałaObok mnie olbrzymka, a ja znalazłam się w roli karła unoszącego(głowę, by dostrzec na tle nieba odległy profil. Zapadałamsię i poStnniejszałam, i żeby dostrzec jejoczy, musiałam zadzierać głowę,choć tak naprawdę sięgała mi do nosa. Niesamowite doznanie. Nigdy przy nikim nie czułam się taka nieważna. Przyłożyła czubki palców do skroni,zamknęła oczy i zasty;gła w skupieniu. Wyglądała jakby podłączyła się do jakiegoś'akumulatora i czekała, aż jej mózg naładujesię energią kosmiczną. I tak ją odbierałam: jak archanioła zemsty, który ladamoment okaże gniewi jednym ciosem wbije mnie w glebę. Nic nie mówiła, ale nie było potrzeby pytać,czy w jakikolwiekinny sposób prowokować do wypowiedzi, wyjaśnień. 242 243. Wystarczy} widok warg drgających w nerwowym, nie do opanowania tiku i szybkie spojrzenia, w których najwięcej byłogniewu. I nagle wybuchła. Niespodziewanie. Jak nadepniętapurchawka. - Dziwka! Miała zostać lekarzem, zęby na stare lata się mnąopiekować. Kupowałam jej książki,by się kształciła. Nachodziłam nauczycieli,by pytali ją na lepsze stopnie. Pilnowałam,bydobrzeją kształcili. Patrzyłam im na ręce. Nie było dnia, żebymnie zajrzała do szkoły. Tyle dlaniej robiłam i za tyle moich starań tak się odpłaciła! Zdzira! Łajza! Niewdzięcznica! Straciła kontrolę nadsłowami. Wylatywały z jejust jak pociskiz karabinu maszynowego, który się zaciął. Miałam nadzieję, żewie,w jakim kierunku mierzy, i że nie ja jestem celem ataku. Wygadywała obrzydliwe rzeczy. Słowa śmierdziały, a rozpryskiwanewokółkropelkiślinyosiadały na atomach tlenu i wytrącały goz powietrza. Zostawał sam azot. A może tylkocuchnęłojej z ust? Choć nie pytałam, opowiedziała mi o wszystkich grzechach Jagny. Nieuwierzyłam, że tyle mogło ichbyć. Obojez Filipemtylu niemieliśmy. Najcięższy był taki, że z próbnejmatury dostała troję, a potem porzygała się przed gabinetemdyrektora, gdy matka poszła przekonywać, że tróją to za mało, bo należało się więcej. Zza węgła podsłuchiwał nasskulony mężczyzna. Chybamężczyzna, bo łysiejący. Z głową wciśniętą w ramiona dłubał w jakimś mechanizmie. Pewnie ojciec. Zerknął na mnietylko raz i jakby to było grzechem, skupił się zaraz na swojejrobocie. Mówiła obrzydlistwa, których nie powinnamnawet słuchać. Czekałam, aż język jej skołowacieje i wreszcieumilknie. Możespoglądając ze swoich wyżyn napałętające się u jej stóp robactwo, nie wiedziała, że słowa mają siłę zabijania, że są jak ostrzanoży. Są śmiertelnie niebezpieczne. Niektórzy ludzie powinnirodzić się niemi. - Ty się jeszcze nie zorientowałaś,ale to fałszywa kreatura! -ostrzegła. Zorientowałam się, ale takie określenie wustach matki oszołomiło mnie. Po kwadransieobcowaniaz tą kobietą zaczęłam odczuwaćędzenie. Przestraszyłam się, żeplując wokół żółcią,mogła zadć mnie wścieklizną. Zaczęłam się wycofywać. - Co ona teraz robi? - spytała jazgotliwie, dającdo zrozuenia, że pyta z grzeczności i nie muszę udzielaćodpowiedzi. Zatrzymałam się. - Lepi garnki. tZawahała się, analizując to, co usłyszała. A potem wyprostogwata się, rozłożyła szerokoramionai wciągnęła z zadowoleniemhaust powietrza. Moja odpowiedź nie mogła być dla niej bariidziej satysfakcjonująca. To było to, o co się modliła. ;;,- Ha,ha, ha! - zaśmiałasię szyderczo. -Ha, ha, ha. - Jejśmiech był szczery, z głębiserca. -Dobrze jejtak. Sama wybrania takie życie,dokonała wyboru. Niech cierpi! Ha, ha, ha! : Śmiałasię jeszcze,gdy odchodziłam. Okazałam się dla niej. Świętym Mikołajem. Przybyłam z prezentem. Spełniły się jej życzenia. Jeśli modliła się, by na wyrodną córkę spadła kara boska, to jej prośby zostały wysłuchane. Bóg jest miłosierny. Pewnie wNiego wierzy i jeszcze dzisiajpójdziedo kościoła zapalićdziękczynną świecę przed ołtarzem. Czytałam gdzieś, że matki przekazują w spadku kolejnemupokoleniu swoje nastawieniedo życia; szczęśliwe przelewają nalziecko zadowolenie; smutne zarażają je melancholią; wrogiezaś i despotyczne wyposażają dzieci w strach, który będzie jeprześladował przez resztę życia. Powrotny miałam dopiero zadwie godziny. Nie kupiłam biI letu, bo kasabyła zamknięta. Będę musiała poszukaćw pociąi gu konduktora. Czerwone światło zachodzącegosłońca barwiło; odłamki szkła w wybitym oknie. Wyglądały jak zakrwawionei zęby w paszczy potwora. Rety, ale odjazd. Rozmowa zmatką Jagny spowodowaławemnie zamęt. Niepo to tu przyjechałam. Cała wyprawa z mojego punktu widzeniaokazała się bezowocna. Po odejściu z tamtegodomu wiedziałam, że wszystko, co do tejpory miałam przemyślane,muszę zostawić w niepamięci izacząć zastanawiać się od nowa. 244 245. Przekonałam się, że nie mam co liczyć na zmiany. Te, które miałysiędokonać,jużnastąpiły i nie ma od nich odwrotu. Jagna poprostu nie miała dokąd wrócić. Była bezdomna jak ci dworcowiludzie. Ciekawe, jak poradzisobie z resztą życia? Miałam jeszcze półtorej godziny. Każdaminuta spędzonatutaj bolała. Ją musiała boleć bardziej. Boże, samabym się porzygała pod gabinetem dyrektora, gdyby mama narobiła mi takiego wstydu. Obdarta dworcowa kobieta leżała na ławce obok i jęczałaprzez sen. Śmierdziało od niej gównem i śledziami,ale przyjęłam ów zapach jako naturalny w tymmieście. Może tu mieszkają jacyś zwyczajni ludzie, ale mój wzrokrejestrował tylko jedentyp, a nozdrza wychwytywały jedynie smród. Kobieta poczuta mój wzrok, bo otworzyła oczy ispojrzałaprzytomnie, jakby czegoś oczekiwała. Nie miałam jejdo zaoferowania nic, poza litością, na którą pewnieby napluła. Nawetdrobnych nie miałam, żeby jejdać na herbatę. Miałam tylko tyle, co na bilet. Wyglądała żałośniei poczułam zakłopotanie, jakby jejstan był po części moją winą. Nie był, ale litośćpołączonaze wstydem wywołała we mnie niepokój. Pomyślałam, żeJagnę być może czeka podobny los. Kobieta popatrzyła na mniezezrozumieniem iprychnęła lekceważąco. Wygrzebałam z kieszeni złotówkę, ale popatrzyła obojętnie i wzruszyła ramionami. Rozszedł się fatalny smród. Współczułam jej, choć nie wiedziałam, czy na towspółczucie zasługuje. Już miałam odejść, gdyniespodziewanie jakiś mężczyzna zatrzymał wzrok na mojej twarzy. Pomyślałam, że facet bierzemnie za kogoś innego. Już miałam go poinformować, gdzie powinien się udać,żeby znaleźć towarzystwo,kiedy poznałam go. Ojciec Jagny. Mrużył oczy iporuszał nerwowo powiekami,przykrywając oczy, którymi nie patrzył prosto na mnie, ale trochęobok, naucho. Nie wiadomobyło, czy ma coś do mnie, czyobserwuje kogoś, kto stoi za mną. Po chwili zorientowałamsię. że usiłujerobić obie rzeczy równocześnie. Wykazał się pewnienie ladaodwagą, przychodząc tutaj, alemusiał kontrolowaćprzestrzeń za mną, by mieć czas na ucieczkę. A ja nie wiedziałam, czy mam ochotę na rozmowę z nim. - Pani jązna? Ją. Nie wymówił nawetimienia. Skinęłam głową. - Jak ona się ma? Ona. Mam nadzieję, że mój tata nigdyniemówiłby o mnie takisposób. - Pani tu przyjechałapo coś. Co się stało? Pisała, że wszystjest dobrze. Ze studiuje, a wkrótce wychodzi za mąż, żebymnie martwił, bo jej przyszły mąż jest bogaty, ma dom, dobrąicę i kocha ją. Jak urodzi dziecko, zabierze mnie,żebymjejmógł. Żona nie pojedzie na ślub, ale ja tak. Tak zdecydowali. Jaktylko dostanę wiadomość, pojadę. Pani przyjechałatą wiadomością, z zaproszeniem? Nie wiedziałam, co powiedzieć temunieszczęśnikowi. Możeiylko tyle, że mój tata nie był taki. Kochał mnie. Nikomunie pozwalałby mnie upokarzać. Musiałam go o coś zapytać. 1 - Jak ma naimięten narzeczony? Pisała? - Filip. Czy coś nie wyszło ze ślubem? I nie zabierze mnie? - Tegonie wiem. Pewnie napisze. Ma panz nią kontakt? - Ona czasempisze, a sąsiad po cichuodbiera z poczty. Teraz muszę już iść, bo wyszedłem po sól. Żadnych pozdrowień. Nic. Odszedł przygarbiony, zatroskany własnym nieszczęściem. Pociągnęłam nosem. Ciągle cuchnęło. Może teraz i ode mnie. Dworcowa kobieta dźwignęła się dopozycji siedzącej sztyw' nym, mechanicznym ruchem i zadowolenie z wykonanejczyn; ności podsumowała stuknięciem ręki o ławkę. Posiedziała chwilę wpatrzona w przestrzeń przed sobą, a potemznów stuknęłapalcem o ławkę, dającsobie znak, że i ta chwila, jak wszystkow jej życiu,majakiś koniec. Teraz mogławstać izająć się innymi sprawami. Popatrzyła z uwagą na zegardworcowy, jakbymógł jej podpowiedzieć,co dalej, i wyszła. Gęstniejący zmrokwchłonął jej postać. Odwróciłam się i też poszłam, starając się stawiać drobnekroki i nieprzyspieszać, mimo że nogi aż drżały, gotowedo 246 247. sprintu. Chciałam stąd jak najprędzej uciec, jechać do domuusiąść przy stole, nastawić czajnik z wodą, poczuć zapach herbaty. Popatrzeć na mamę, nawet zagniewaną, przeprosić zawszystko, co głupiego w życiu zrobiłam. Postanowiłam,że napalę w kominku i przez cały wieczór będę napawać się bezpieczeństwem, jakie mi zapewniła. I wspomnieniem, w którym tata chwycił mnie pod ramiona i uniósł donieba, gdy pies, wielki jak smok, rzucił się na mnie w parku. Jedną ręką trzymałmnie w górze, a drugą dusił psa, nim nieprzybiegł właściciel. Ojciec Jagny nie zrobiłtego. Pozwolił ją pożreć. Nie umiał nawet wymówić zakazanego imienia. Myślałam otym, jak zrobię mamie herbaty, nawet jeśli nie będzie chciała jej wypić. Wtedy wypiję obiei pomilczę o tym, cotutaj widziałam. Będę się sycić zadowoleniem, że mnie się udało. Przeddworcem staruszek sprzedawał drewniane malowaneptaszki po złotówce. Ptaszek za pięć złotych miał ruchomeskrzydełka i klaskał nimi, gdy pociągnęło się za sznurek. Kupiłamgo dla Jagny w odruchu litości. Zresztą sama nie wiem, dlaczego. Może wcale jej go nie dam. 23 Jeszcze godzina. Czas był tu gęstyi płynął wolniej. Wyszłam na ulicę. W świetle latarni rozpoznałam sztywno kroczącą postaćdworcowej kobiety. Potem w odstępach paru minutzamajaczyło jeszcze kilku łachmaniarzy. Chybamiałam jakieś uczulenie. Poszłam za kolejnymze zwykłej ciekawości, nie mając innegopomysłu na spędzeniepustej godziny. Po paru minutach znikłmi z oczu. Nachybił trafił zaglądałamdo bram w miejscu,gdziezniknął. Trafiłamza czwartym razem. Jadłodajnia dla bezdomnych. Patrzyłam przez szybę, jak jedzą. Podchodzili dostolika, naktórym stały dwa kotły, a chłopak z chochlą nakładał jedzeniena plastikowetalerze. Brali je z uwagą, rozglądali się za wolnymmiejscemi kierowali tam, wpatrując się zachłannie w zawartość i jednocześnie patrząc uważnie pod nogi, by nie uronić z niesionej w trzęsącychsię rękach zupy. Potem połykali w milczeniu, aokruchy chleba zgarniali na dłoń i żuli długo, z godnością. Potemsiorbali herbatę, udając, że zbyt gorąca, głównie po to, byprzedłużyć chwilębłogości. Nic dziwnego, że dworcowa kobieta nie chciała pozbawiać się złotówki. Stoliki nakryte były kolorową ceratą,a dwie dziewczyny chodziły między stolikami i wycierały plamy po tych, którzy już zjedli. Nie dostrzegłam na ich twarzach obrzydzenia. Śmiały się i rozmawiałyz jedzącymi. Najedzeni dostawali kocei przechodzili do drugiego baraku. tam pewnie była noclegownia. W oknach widaćbyło poruszające się cienie. ;.. Pomyślałam o naszych żebrakach,śpiących w rowach i groblach. , Nie wszystkow tym mieście było okropne. ,- Jesteś głodna? -zagadnął ktoś nagle. '. Odwróciłam się, przerażona. Nic nie zobaczyłam. Ciemność'za mną zdawała się wykuta z żelaza. Cofnęłam się krok i opar\ tam o ścianę. - Nie! - powiedziałam. Wzrok powoli rozróżniał zarysy twarzy chłopaka. Znałam go. A przynajmniej pamiętałam. To byłten, co wskazał mi drogędo domuJagny. Odetchnęłam lekko. - Przepraszam, że zaglądałam. Zaśmiał się. -Nie przejmuj się. Chodź. Ja też zjem,bo zgłodniałem,a dzisiaj jest dobra ogórkowa! - Otworzył drzwi, ale widzącmoje wahanie,wszedłpierwszy. -Nie bój się, oninie są niebezpieczni, tylko nieszczęśliwi! Weszłam ostrożnie. Śmierdziało brudnymiludźmi. - Śmierdzi, co? - spytał. -Możemy pójść na zaplecze. - zawiesił głos,otwierając przede mną możliwość ucieczki. Niewiem czemu, ale uznałam, że odczułby przykrość. Wzruszyłamramionami. - Jeśli ogórkowa jest naprawdę dobra, wytrzymam! Ale mamtylko godzinędo odjazdu pociągu! 248 249. Wcale nie byłam pewna, czy dobrze robię. Bałam się tychludzi, ale byłam głodna. Chłopak podszedł bezkolejki dostolikaz garami. Przepuścili go bez szemrania. Po chwili wrócił ipo. stawił na stole dwie porcje w plastikowych talerzach. Spróbowałam i okazało się,żezupa jest naprawdę dobra. Starałam sięnie myśleć o tym, czy ktoś w nią nie napluł. Kończyłam, gdy dosiadł się do nas oberwaniec w krawacie. Chłopak przysunął się do mnie, robiąc brudasowi miejsce. Znałgo, mówił mupo imieniu, pytał, jak poszło zbieranie puszeki butelek. Spytał o zyski w biznesie. Rozmawiali bezskrępowania. Potem salę wypełniła kolejnazmiana głodnych oberwańców. Chłopak przeprosił mnie i poszedł pomagać wwydawaniu zupyi ziemniaków. Zostałam sam na sam z biznesmenem od butelek. Nie mieliśmy o czym rozmawiać. Nie znałam się na jego fachu. Oboje gapiliśmysięna jedzących. W radiu mówili, że ktoś kogoś wysadził w powietrze. - Czasami też mam ochotę- powiedział obdartus szeptem -wysadzić cały świat, ale żal mi takich jak ci. - Wskazał głową nakręcących się między ludzkim złomem kilku młodychludzi. Byli młodsi odemnie. Wolontariusze. Słyszałam o takich w telewizji. Nie sądziłam, że naprawdę istnieją. Po wiadomościach były reklamy luksusowego samochodu. Oberwańey reagowali rechotliwym zawodzeniem. Wyli trochęz zachwytu, a trochę z pogardy Zbieracz puszek wstał, poprawiłkrawat, podciągną} spodnie i przestał się mną interesować. Ruszyłwolno w kierunkuprzejścia, gdzie dziewczyna wydawała koce. Zerknęłam nazegarek i też wstałam. Rozejrzałam się zaswoim nieznajomym, żeby mu podziękować za zupę. - Zaczekaj, odprowadzę cię! - Zjawił się natychmiast. Byłnaprawdę miły. Trafiłabym sama, ale z chęcią przystałam na jego propozycję. -Dlaczego to robisz? - spytałam,gdy szliśmy w stronęoświetlonego dworca. - Nie mam pojęcia. Chociaż. Kiedyś jeden taki uświadomił mi, że ludzie nie są lepsi tylko dlatego, że lepiejim się powodzi. Uratował moją mamę. Założyliśmy ztatą fundację. Te250 i jest nas już dwadzieścia osób. Nieźle, jak na takie małeciasto,nie? Przyznałam mu rację ize zdziwieniem zauważyłam,że witrylsklepów są kolorowe, podświetlone reklamy rzucają na twae ludzimigotliwe blaski, fasada dworcowego budynku jesttyłowa, a ulicą drepcze para przytulonych do siebie starych luizi. Patrzyliśmy na sunący za nimi cień. Nie był podwójny, aleptączonyw jedno. Już jadąc, założyłam się sama ze sobą, że ten chłopak musiyiec dobrego ojca. I szczęśliwą, zadowoloną z życia matkę. Nayet nie zapytałam, jakmuna imię. Myślałam o ludziach,którzyjawili się w moim życiu nachwilę, apozostawili intensywneamocje. Pewnie nigdy więcej nie spotkam rodziców Jagny, aleniepokój, jaki we mnie wywołali, będzie męczyć mnie długo. I równocześnie czułam rozżalenie, że nie mam w sobie tyle odwagi, jakci młodzi wolontariusze. ,Ciemność nakrapiana złocistymi światłami umykała dotyłu. jtNie mogłam doczekać się chwili, gdy będę mogła podzielić sięf fmamą tym, czego się dzisiaj dowiedziałam o życiui ludziach. (Zapragnęłampowiedzieć jej prawdę. Jeszcze niczego na sto procent nie postanowiłam, a już czekałam na jej reakcję i uświadoF miłam sobie, że boję się tylko jej obojętności, bardziej niż gnie. wu, bardziej niż czegokolwiek innego. Pędziłam przez miasto, gnanalękiem, że mama położy się spać i nie powiem jej tego, co postanowiłam. Uliczki wypełnione były muzykąwydobywającą się zza drzwi pubów. Przy jednej( z bram natknęłam się na żebraka. Miałam dzisiajdo nich szczę ście. Zagapiłam się naniego, jak wyciąga ze śmietnika kawałek bułki, wycierają o spodnie i wkłada do ust. Chyba nieopanoi walam odruchu obrzydzenia, bo skrzywił się i zaśmiał pogardlii wie. A potem wykonałręką szybki, krótki nich w moją stronę,i naśladujący pchnięcie nożem. Przestraszyłam się. Ominęłam goi szerokim łukiem i pobiegłam. Było późno, gdy dotarłam do domu. Zbyt późno. Dziwne, żedopiero na progupomyślałam, że nie zadzwoniłam wcześniej,1 by uspokoić mamę na wypadek, gdyby się martwiła. 251. Weszłam z postanowieniem, że zrobię to wszystko, co sobiepo drodze obiecałam. Nastawiłam czajnik. Zrobiłam dwie herbaty. Zapukałam do pokoju mamy. -Tak? O co chodzi? Jej głos był opanowany, chłodny i obojętny. Chyba właśnieton sprawił, że cokolwiek wcześniej postanowiłam, uległo przytłumieniu. W milczeniu przyjmowała moje umizgi, a ja przymilnościąchciałamzagłuszyć dudniące we mnie obawy. Wygadywałam jakieś bzdury inie mogłamsiępowstrzymać, mimo iż widziałam. że jest na mnie zła. Że tymmilczeniem daje do zrozumienia, żenie ma zamiaru przestać być na mnie zła. Wiedziałam, że tominie. Musi minąć. - Powiedz mi, jak się robi placki ziemniaczane - powiedziałam tak łagodnie, jak tylko potrafiłam. Objaśniłami fachowo, jakbyczytałaz książki. - Coś jeszcze? - spytała, a ja chciałam przytaknąć, że owszem,że chcę wiedzieć,czy mnie jeszcze kocha, czy pamięta, żejestem jej córką, czy wybaczy, gdy odważę się powiedzieć jejprawdę. Niechętny, wręczwymuszonyuśmiech na jej ustach niepozwalał na żadne wątpliwości -nie powinnomnie tu być. Nie powiedziałam niczego. Zdążę to zrobićkiedy indziej. - Nie,dzięki. To wszystko! - powiedziałam. -Zjesz, jak zrobię? - Nie. Już jadłam kolację. Z Jagną, bo ciebie nie było. Gdziebyłaś cały dzień? Chciałam, żebyśpojechała ze mnąpo regały,ale nie mogłam cię znaleźć. Jagna pojechała ze mną. - Kupiłyście? - spytałam z nadzieją, że zaprzeczy - Tak. Jutro je przywiozą. Dobrze by było, żebyś była w pobliżu i pomogła przy ustawianiu. - Pewnie. -Idź zrobić sobie te placki. Nie zrobiłam, bo byłam zbyt zmęczona. Zjadłam kawałekkiełbasy i poszłam spać. 252 Rano weszłam do pracowni. Jagna siedziała tyłem do okna. Jej twarz znajdowała się w cieniu,a włosy rozświetlone były blaS. skiem słońca. Spojrzała i zdziwiło mnie, że jej oczy mają kolora'1 chleba. Patrzyłamw nie. Tęczówki zdawały sięrozstępować pod 1\ naporem mojegospojrzenia i mogłam wniknąćw głąb jej duszy. Całymi tygodniami dążyłam do jednegocelu: by ją stądprzegnać. I nagle myśl, bypoświęcić temu bodaj jeszcze jednąminutę, wydała mi się niedorzeczna. Toja byłam tu bardziej obca. Za kilka miesięcy i tak odejdę. ; Zdam maturę i wyjadę na studia. W porównaniuz nią miałamM. wsobie wiele siły, by mocować się z przeciwnościami losu. I wtedy, gdy owładnęłomną uczucie łagodności, Jagna uchyliła się gwałtownie i strumień ostrego światła, który przesłaniała swoją głową, uderzył mnie prosto w twarz, pozbawiając oddechu. Nie spodziewałam się ataku. Nie umiałam zmierzyć się z jej agresją. Tego towaru miaław sobie w nadmiarze. Więcej w niej byłonienawiści niż jakiegokolwiek innego uczucia. Zostawiłam ją z miną zwycięzcy. Niech ma. 24 Ze snuwyrwał mnie metaliczny dźwięk. W nocy wielerazy budziłam się z bólem głowy, chora, jak w gorączce, z zapamiętanymi fragmentami snów o Jagnie, jakby nawet w nocy myśli skupione były tylkona niej. Chciało mi się pić. Zeszłampo ciemku do kuchni, a gdy wracałam, zerknęłamdojej pokoju. Drzwi były uchylone, pościel rozgrzebana, ale jej nie było. Dźwięki dochodziły zgóry. Znalazłam ją na strychu. Przez szparępatrzyłam, jak grzebie w starych pudłach,dotyka ścian, gładzi dłońmi fragmenty nie' potrzebnych mebli, zatrzymujesię na krzywiznach, zaokrągleniach, wypukłościach,wystających łebkach śrub, uczy się ich na; pamięć. Przestraszyłam się, żechceskorzystaćz mej chwilowej łaskawości, by zawładnąć domem, przekupić duchy, przecią^ gnać je na swojąstronę,wkupić sięw ichłaski, a mnie wydzie253. dziczyć. Nie chciałam, by wśród szeptów odbijających się odścian odnalazła Filipa. Istniał tu tylkodla mnie. Stuknęłam we framugę, by rozproszyć ciszę. - Co tu robisz? -A co, to zabronione? Przestraszyłam się, że szuka skrytki z dokumentami. Ale jejchodziło o rower. Stary rower poprzednich właścicieli, rozebrany na części, każda zosobna zapakowana w naoliwiony papier. Doskonale zachowany model z drewnianymi szprychamii belgijską ramą z lattrzydziestych. Zabytek. Wszystko ułożone porządniew drewnianejskrzyni. Filip obiecał kiedyś, że migo złoży, ale miałam górala i na zabytkuniespecjalnie mi zależało. - Nie możesz spać? - spytałam. Spojrzała ze zdziwieniem. - Jaki masz powód, by się mną interesować? Z moim samopoczuciemwszystkojest w porządku, masz na to moje słowo. Gdyby nie dodała ostatnich słów, pewnie bym uwierzyła. Zabrzmiały fałszywie. Z jakiegośpowodu czuła się parszywie, alenie ufała mi ipodejrzewała podstęp. Korciło mnie, bywejść,wyciągnąć ją zawłosy zotuliny, którą się odgrodziła od świata,i zmusić dorozmowy, ale wystarczyło obojętne spojrzenie, bymsię zorientowała, że obchodzę ją mniej niż metalowa rama, którą przed chwilą gładziła. Nieruchomy wzrok zmrozi} mniei przygwoździł do miejsca za drzwiami; zniechęcił, gotową dorozmowy, negocjacji i zawarciaprzymierza. Zachowałamsię jakmama: wycofałam na pierwszy odruch niechęci. Nie powiedziałam jej o swojej podróży. Nie miałam zamiarumówić ani teraz, ani później. Aniw ogóle. Nie zapytałam o nic. Potrzeba mi byłotej wyprawy w głąb jej czasów, by zorientowaćsię, kim jest. Pojęłamna przykład, że sklejanie się z kimś iuzewnętrznianie uczuć to sposób nawyzwolenie się z odosobnienia, w które ją wepchnięto. Była kimśbez historii,którą chciałaby pamiętać, więc przyczepiała siędo kogokolwiek, by stać sięchoć na jakiśczas częścią jego losów. Tak to rozumiałam. Prawiejej współczułam. 254 Nie zamierzałam tego w żadensposób okazywać, alezorieniwała się bardzo szybko. Jeśli chodzi ozaglądanie w głąb kogośnnego,byłyśmy do siebie podobne. Jej patrzenie było tak samottębokiejak moje. Widziała, że się nad nią lituję, i była ciekawa,(laczego. Dlatego drażniłamniei prowokowała. Wiedziała, że w którymś momencie popełnię błąd i ona dowie się, o co chodzi. ', Korciło mnie,by powiedzieć prawdę, ale nie zrobiłam tego. yto mi jej żal, alenie czułam się jej sojuszniczką. Sąsprawy,o których nie powinno się mówić, by nie prowokować demonów amkniętych w czeluściach umysłu. Jej umysłu. Niech tam postaną. Pójdęz tobą dzisiaj do pubu - powiedziałaniespodziewale. - Jeśli twoja propozycja jestnadal aktualna - dodała złośliwie, a mnie zamiast irytacjiogarnęło zadowolenie. ,Zaproponowałam jej to któregoś dnia. Może chciałam wydobyć ją z osamotnienia albo odizolować od swojego domu, dać mamie chwilę samotności, by miała możliwość przemyślenia wszystkiego od początku. Najbardziej pragnęłam jednak dać Jagnie szansę znalezieniakogoś innego, do kogo mogłaby się przyczepić. - Dobra! - zgodziłamsię bez wahania. Moja zgoda też ją zaniepokoiła. Zawahała się i omal nie roznyśliła. Nie interesowały mnie jej rozterki. Chciało mi się spać. Kilka ostatnichdni spędziłam na ustawianiu nowych regałów w galerii. Mojapomoc okazałasię niezbędnai gdyby nawet nie trafiła siękarna trzydniówka, mama i tak zatrzymałaby mnie w domu. Pracowałam w pocie czoła i prawie sama złożyłam nowe meble. Chciałam, bywidziała, jak się staram. Ostatecznieuznała, że dam sobieradę, zostawiła mnie z tym chłamem i pojechała do swoich dostawców po nowe rzeźby, obrazki i duperelki, niezbędne do zastawienia wszystkich nowychpółek. W południe Jagna zadzwoniła, żebym przyszła na obiad. Za miast mi pomóc w galerii, zajęła się składaniem roweru. Poznosiła części doswojego pokoju imontowała je kawałek po kawałku. I tak dobrze, żepomyślała o moim żołądku. Poczekałam, aż sama zaczniejeść,na wypadek, gdyby chciała mnie otruć. 255. - Odrób na jutro lekcje i odpocznij trochę - poradziła z poważną miną. Kiwnęłam giową, że skorzystam z jejrady. Ciekawe,czy zdawała sobie sprawę, że miałam ochotę jąudusić. Chyba nie czuła moich rąk na swojejszyi. Chociaż w sumie cieszył mnie ten rower. Będzienim jeździłai spotykała ludzi. Może któregoś dnia nie wróci. Na ogół nie oddalała się od pracowni ceramicznej; wmówiłasobie, że tam jest jej miejsce i tylko tam wolno jej przebywać. Z jakiegoś powodu uwięziła się w niewielkiej przestrzeni przystolei piecu. Nawet jeśli się oddalała,to ubrana w poplamionyfarbami i gliną sweter, jakby wten sposóbzabezpieczała sobiemożliwość powrotu. Ten gliniany brud był formąpolisy albo liną zabezpieczającą powrót. Gdymusiała wyjść,badała stopąprzestrzeń za progiem. Stawiała ostrożnie stopę, robiła wdechidawała nura w przestrzeń, w której czuła się obco. Bała sięwszystkiego, co znajdowało się poza pracownią. Jeśli już się odważyła,dochodziła tylko do skarpy albo do dębów i wracaładopracowni, do swojego sam na sam z kawałkiem gliny do pomalowania. W środku oddychała z ulgą, jakby tu była jej przystańiocalenie. Produkowanie malowanych kafli było jej pasją. Traktowałato zajęcie jak przywilej, który przytrafił się przez pomyłkę. Gotowa była zrobić wszystko, by go nie utracić. Jednocześnie męczyło ją odosobnienie, jakie sobie narzuciła. Ja prędzej niż ona pojęłam, co się w niej dzieje. Wykorzystałamchaos, jaki wsobie nosiła, i zasugerowałam, że potrzebujetowarzystwa. Wmówiłam coś, czegonie chciała. Albo możei chciała, ale strach przed tym był silniejszy niżpragnieniezmiany. -Wieczorem idziemy do pubu! - przypomniałam, a onauśmiechnęła się z wdzięcznością. Sama do siebie czułam niechęć. Wiedziałam, że ją oszukuje. I że ona, wcześniej czy później, też to zrozumie. Mogłam miećtylko nadzieję, że do tego czasu znajdzie kogoś innego, do kogosię przylepi i zostawi nas wspokoju. 256 Mama zadzwoniła, że przenocujeu znajomych. Dobra. W pubie Heleny spędzałam całe popołudnia. Przychodziło tam pół naszej klasy. Akcja z gnojem skonsolidowała nas. StaliK^-ny sięsobie bliżsi, bo łączyła nas tajemnica. Przynajmniej tamto mi radośnie. Popijaliśmy colę, opowiadaliśmy filmy alboKiodrabialiśmy wspólnie zadania domowe. Najczęściejtraciliśmyczas. Gdy nam się nudziło, Helena podsuwałajakiś temat dodyskusji. Nieraz wpadał nam dogłowy pomysł i marnowaliśmykolejne godziny naopracowywanie nierealnych planów jego realizacji. Najczęściej były to głupie pomysły. Ale przynajmniejBbyło wesoło. Opowiedziałam im o jadłodajni, dającej biedakom godnewarunki zjedzenia gorącego posiłku, zaoferowanego przez państwo albo ludzi dobrej woli. Spodobało im się i zaczęliśmy snućplany stworzenia czegoś takiego u nas. Byłoby tozdecydowanie ("ciekawsze od narzuconego przez wychowawczynię papierowegoprojektuo prawach i obowiązkach obywatelskich. - Gdybyśmy się postarali, możei u nas dałoby się znaleźćHparu ludzi, którzy sfinansowaliby taką akcję. Warto by popytać. " To był tylko pomysł i miło byłosnuć plany. Onesą najbardziej atrakcyjną częściądziałań. I na nich z reguły się kończy. ItNadrealizacją na razie nie łamaliśmy sobie głowy. Może namsię odechce, nim w ogóle zaczniemy? Kto to wie? W pubiedudniła muzykadyskotekowa. Grupa gimnazjaliitów weszła razem z nami, witana gwizdami kolegów. Przestraizyłam się, że Jagnę zrazi hałas,ale nie. Była w dziwnierado^snym nastroju. Możechciała sprawdzić, czy będzie pasować do nowego miejsca, do innych ludzi. Oglądałasię za każdym, ktojej się wydawałz jakiegoś powodu interesujący, i ze złośliwym uśmiechem komentowała szczegół, który ją zaciekawił. Siliła sięli na luz, ignorując moją niepewną minę. ;' Nasijuż byli. Przyjęli Jagnę zwyczajnie. Skoro przyszłazemną, niech siedzi. Nie chciałam ani ich, ani jej zmuszać do wza257. jemnej sympatii. Mogławyjść albo wszcząć awanturę, albo zacząć normalnie rozmawiać o czymś, co ją interesuje. Choćbyo swoich kaflach. I zmusić innych, by jej słuchali. Mogła robić,co jej się podoba. Po tosą takie miejsca. Można tu sprawdzićswoją odporność na towarzystwo innych. Chłopaki rozmawiali o mitycznym projekcie przedsiębiorstwa, które przyniesie im bogactwo. Przerwali na chwilę,by sięprzywitać, i natychmiast wrócilido swoich planów. Rozmawialio czymś, czego sami pewniedokońca nie rozumieli. Ze względuna obecność starszej dziewczyny starali się być elokwentni, może po to, by zrobić na niej wrażenie albo, co równie prawdopodobne, uczynić z niej ofiarę. Specjalnie zwracali się do niejz prośbą oaprobatęlub komentarz, ale ona nie potrafiła włączyć się do rozmowy. Poprzestała na kiwaniu głową w chwilach,gdy któryś mądrze perorował, albo mruknięć pod nosem,ilekroćczuła, że nie jest pewna, czego od niejoczekują. Na świńskiedowcipy reagowałanerwowym chichotem. Cały jej niedawny zapał znikł; musiało ją sporo kosztowaćutrzymywanieuśmiechu na twarzyprzez cały ten czas. Czuła sięwśród nas fatalnie. Zauważyłam, żedrżyi jest zdenerwowana. Odniosłam wrażenie, że chce mi dać coś dozrozumienia, alez jakiegoś powodu woli,żebym to ja zapytała,o co chodzi. Udałam, że nie rozumiem. Ale nie chciałam też, by wstała iodeszła bez słowa. -Dobra, panom jużpodziękujemy! - powiedziałam,a dziewczyny mnie popartyByłonas więcej. Kazałyśmy chłopakom się zamknąć albo iść do domu. Julkazaczęła opowiadaćstrasznie smutną historię. Tak smutną, byzagłuszyć ich protesty. Chwyciło. Wszyscy sięwłączyli. Jednaopowieść była gorsza od drugiej. Część to zmyślenia, ale chodziło o zawartość smutku, a nie o prawdę. Wszystkie dramatykończyły się wybuchem śmiechu. Mój był otym, jak przez pólroku zgłębiałam tajniki epoki napoleońskiej i napisałam dwieprace. - Tęmniej udaną sprzedałam Olkowi, żeby mieć z tegojakiśgrosz. Moja była lepsza, ale Olek wygrałkonkurs szkolny, choćnawet nie przeczytał tego, co kupił. 258 Śmiali sięjak idioci. - A najlepszejest to -kontynuowałam - że dyrektor mnie zawiesił,bo wysłałamswoją pracę, tę odrzuconą, na konkurst indywidualnie, podwłasnym nazwiskiem. Nauczyciel wysłał ją również, jakopracęzespołową, alebez mojego nazwiska i motjej zgody. Praca okazała sięnajlepsza w regionie i dostałajpierwsząnagrodę. Organizatorzynie wiedzielitylko, komująIj-dać. Spytali dyrektora, a dyrektor mnie. Pozwoliłam, żeby siępnia podtarł, czy jakoś tak. Nagrodę dadzą zespołowi,a mniel/dyrektor zawiesił. Powiedział, że za oszustwo, ale nie wiem, czy1 na pewno za to. Omal nie pospadali z krzeseł, tak się śmiali. A mnie jeszcze kilka minut wcześniejwydawało się, że tojest bardzo smutna historia. Gdy przyszła kolej naJagnę,skurczyłam się w sobie na myśl,-że zacznie przy wszystkich snuć opowieśćo Filipie. Z nią nigdynie wiadomo. Modliłam się w duchu, żeby przypomniała sobie cośinnego. ' Jej historiabyła krótka. '- Gdy byłam w piątej klasie, mama zabrała mnie na spacer przed klasówką zmatematyki. Przeszła przezbarierkę mostu,uwiesiła się z drugiej stronyi powiedziała, że przyjdzie tu i skoczy, jeśli nie dostanę piątki. Jak rozwiązywałam zadania, posiekałamsię zestrachu,że pomylę się w rachunkach. Zapadła cisza. Milczeliz otwartymi ustami, a ja niemal czu:łam tamten jejstrach, przerażenie, zapach potu istrużkę moczu sączącą się po nodze. Po chwiliroześmiałasię i wszyscy uznali, że to bujda. Wygrała piwo, bo jej opowieść była najI straszniejsza. Julka jeszcze po kwadransie nie mogła otrząsnąć się z wrażenia. - Mogłaś się pomylić i sprawdzić, czy to zrobi? -zaśmiała się nerwowo. - Myślałam o tym - przyznała. -ipewnie bytozrobiła, że' by mnieukarać. ; - Wieszprzecież, jaka ona jest! - dodała niespodziewanie, zwracając się do mnie. 259. Przytrzymała mnie wzrokiem, oczekując potwierdzenia. Kiwnęła mi porozumiewawczo głową, jakgdyby łączył nas jakiśsekret. Przytaknęłam mimowolnie, a ona zaśmiała się histerycznie. Podejrzewała, że wiem, ajadałam się podejść. Boże, tylko idiotka dałaby się nabrać na taką sztuczkę. Jestem idiotką. Jeszczejakiś czas siedziałyśmyw pubie, ale jej już nie interesowały nasze sprawy. Oddaliła się. Poszła na werandę i usiadłana schodach, agdy spojrzałam w jej stronę, paliła papierosa. Trzymała go międzykciukiem a palcem wskazującym i gdy dotykałado ust, wyglądało, jakby dmuchała w niego jak w trąbkę. Ale musiałaciągnąć zdrowo,bona końcu papierosa szybkotworzył siędługisłupek popiołu. Nie strząsała go,tylko czekała, aż sam spadnie. To było irytujące. Chociażnie, bardziej irytujące było to, że nie mogłam oderwać od niej wzroku. Ktoś przycupnął obok niej na schodach i dopierowtedyzmieniłam krzesło. Usiadłam tak, by nie patrzeć w jej kierunku. Było już ciemno, gdy wracałyśmy. Po drodze zerwał się wiatr. Z potwornym hukiem przetaczały się nad doliną fale zimnegopowietrza. Roztrzaskiwały się o Pieniawęi ścianęlasu. Drzewauginały się pod uderzeniami i słychać było ich trzask. Tysiącetrzeszczących drzew i miliardy przetaczających się atomów powodowały taki huk,że nie mogłyśmy się nawet odezwać. Musiałyśmy się przedrzeć przez to piekło. Trzymałyśmy się za kurtki, żeby nie pofrunąć. Przeniknął mniedreszcz, gdy poczułamciepło jej ciała. Uświadomiłam sobie, od jak dawna nie miałammożliwości dotknięciainnego człowieka. Ten przypadkowy dotyk nie spowodował odparzeń, wprostprzeciwnie, sprawił mi niespodziewaną przyjemność. Prawiezapomniałam, że wzięła się w moim życiuznikąd i że jej nieznoszę. Z ulgą zamknęłyśmy za sobą drzwi. Zegar w uśpionym domutwierdził, że jest wpół do jedenastej. Usiadłyśmy w kuchni, by napić się przedsnem herbaty. Po takim 260 wysiłku między ludźmi wytwarza się niemal intymna więź. Sie' działyśmy w milczeniu i nie było w tej ciszy niczego przykrego. Siorbałyśmy gorącą herbatę,a podając sobie cukier,trąciłyśmy; się palcami ibyło w tym geście tyle zwyczajności,że żal było postawić cukiernicę z powrotem na stole, by krucha jak pierwszy 'lód chwila nie pękła wraz z lekkim trzaskiem porcelany o blat;. stołu. - Znalazłam biletkolejowy -powiedziała, jakby wyznawała grzech. Trzask. - - Grzebałaś mi w kieszeniach! -syknęłam wściekle, bo nie wiedziałam, jak zareagować. Akurat tego nie mogłammiećjej;, za złe, boprzecież nie tak dawnopostąpiłam identycznie. Nie przejęłasię moją napaścią. - No i jak było? - spytała, a ja w odpowiedzi wzruszyłamramionami. ;.Mogła to sobiezinterpretować, jak chciała; że sięma odczeS pić, bo nie wiem, o co jej chodzi; że to nie jej sprawa,gdziejeżidżę; żeowszem, byłami mogłabym jej opowiedzieć, ale mam to! ' w nosie;że było kijowo; że. W brzuchu mi bulgotało znerwów, a ona ledwie powstrzymywałauśmiech. - No dobrze. Byłamtam. Chociażby po to, by się dowie' dzieć,kim jesteś i o co ci chodzi! - wycedziłam. ; Nie wyglądała na zagniewaną. Chciałam ją zranić, dotknąć dożywego, ale jeślinawet tak to odczuła, tozapanowała nad nerwami. Uśmiechnęłasię i powiedziała: ; - Nieźle. Musisz mi o tym opowiedzieć! '.. Powiedziałamcałą prawdę, żeby nie myślała, że próbujęcoś ' zmyślać albo ukrywać, tak jak ona. Powiedziałam,że rozumiem jej bunt i zerwanie z rodziną. Wpatrywałasię we wzorek na dywanie, apotem spojrzała na mnie. Spodziewałamsięzłości,goryczy, a była w nich ciekawość. -1 do jakiego doszlaś wniosku? -spytała. - Że jesteś bezdomna jak pies! - warknęłam bez zastanowienia,a chwilę później przeraziłam się swoich słów. Byłam niemalsparaliżowana ich bezwzględnością. 261. Ją też zaszokowało to, co powiedziałam. Znieruchomiaław pozie, wjakiej zastały ją moje słowa. Pogrzebałam w szufladzie ze zbędnymi rzeczami iw ramachzadośćuczynienia położyłam przed nią drewnianego ptaka. Obejrzała, jakby miał wybuchnąć. - To prezent - potrząsnęłam zachęcająco, a ona wlepiła wemnie gały z wyraźnym powątpiewaniem. -Dlaczego? - Była nieufna. - Bo potrzebuję czegoś od ciebie. -Czego? - spytała spokojnie, choć jej głos zabrzmiał sucho. - Wyjaśnienia. - Uśmiechnęłam się łagodnie, bo nie chciałamjej wypłoszyć. -Jestem gotowazaakceptować tę dumą sytuacjęi twoją tutaj obecność, ale muszęwiedzieć, dlaczego. Chodzi mio wyjaśnienie, dlaczego Filip to zrobił. I czego oczekujesz od nas. Zabrzmiało to okropnie, wręcz wyzywająco, ale ją najbardziej zdziwiła zmiana tematu. Zaskoczyło ją, że to nie onamnieinteresuje. Bawiła się przez chwilę sznurkiem i widziałam, że żal jej rozstać sięz zabawką, ale była uczciwa. Nie chciała niczego wyjaśniać, musiała więc oddać podarunek. Okręcała przez chwilęsznurek na palcu,a potem rzuciła ptakiem wemnie. Uchyliłamsię, a on uderzył wścianę i rozpadł się na części. Szkoda, był taki ładny. I dałamza niego aż pięć złotych. Obiecałammu, żeodnajdę wszystkie fragmenty iposklejam, ale muszę poczekać, ażwariatka się uspokoi. Z jakiegoś powodu nie od razu wpadła w furię. Dopita herbatę idopierowtedyzaatakowała. Wrzeszczała, obrzucała mniewyzwiskami, ale nie robiło to na mnieżadnego wrażenia. Miałam pewność, że drze się głównie poto, by nie okazać strachu. W tym krzyku więcejbyło wołania o pomoc niż gniewu. Nieumiałam jej pomóc, ale dałam szansęwywrzeszczenia się. Ciągle miała mnie po swojej stronie. Nienawidziłamnie,a ja godziłam się z jej nienawiścią,bowiedziałam, że jest odzewem na mojąwyrozumiałość. A ja niczego więcej poza litościąnie byłam w stanie jej dać. Chciała wyjść, ale nie mogła sobie poradzićz otwarciemdrzwi. Kopaław nie itłukła pięściami, póki nie zorientowała że musi je pociągnąć, a nie pchać. Otwierałaje dotąd setkirazy. Zostawiłam ją i poszłam na górę. Wyszła z domu. Słyszałam trzaśniecie drzwi na dole. Rozefcbratam się i położyłam spać. Zbudziłam się nad ranem i z naIglym przestrachem uświadomiłam sobie,że nie pamiętam,jakEwyglądał tata. Przedzierałamsię w skupieniu przez warstwy lat, ku tym odległymczasom, gdy był, śmiał się, prowadzał nas dozoo, malował obrazki, kleił latawce,ale gdy wyodrębniłam ją Ełpośródinnych, była twarzą Filipa. Musiałam wstać;boso zbiegłam do salonu,by napółce nad [kominkiem odnaleźćzdjęcie. Od tak dawna nie patrzyłam na"nie. Był rzeczywiściepodobny doFilipa. Wracając, zajrzałam do pokoju Jagny. Nie było jej. Zaloknemrobiło się juższaro. Ubrałam się i wyszłam zobaczyć, gdzie ugrzęzła. Znalazłam jąnad strumieniem. Siedziała na brzegu i chlupotała butami zanurzonymi w wodzie. Wyglądaładziwnie samotnie, jakbyprzestrzeń wokół niejbyła z przezroczystej folii, a ona dusiła się wewnątrz. Była sina z zimna i prawie niepodobna do siebie. Powierzchnia wody pokrywała warstwa jakiegoś zielonkawego gokurzu, a po nimskakałyjuż rozbudzone drobne stworzonka. Rzuciłam w nie kamieniem. ' Siedziałabez ruchu i patrzyła na mnie, na krostę koło nosa, jakbyusiłowała sobie przypomnieć, co jeszcze chciała powieI dzieć. Nic nie przychodziło jej do głowy. Niemiałam ochoty po magać. Patrzyłamze spokojem na jejgłupią minę. Wreszcie milg czeniezaczęło mnie męczyć. - Wrócimydo domu? - spytałam. Kiwnęła głową. - Rzeczw tym, że nikt mnie nie potrzebuje! Jej skarga zabrzmiaładziecinnie. A potem, gdy już leżała w łóżku, zaczęła mnie przekonywaćhisterycznym szlochem, żekochała Filipa inie chciała tego, cosięstało. 262263. Wyglądała obrzydliwie. Musiałamzachować spokój, chociażmiałam ochotę narzucić na głowę kotdrę. Po pewnym czasieuspokoiła się na tyle,że zamiast płakać, pochlipywała żałośnie. Byłow niej coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyłam: zmarszczki wokół ust jak u starej kobiety. Nie pospalam tejnocy. Po tym, co powiedziała, pojawiły się nowe,zastrzeżone myśli, ale nie miałamteraz ochoty nad nimi się zastanawiać. Kliknęlamje na czerwono i zostawiłam w czeluściach mózgu. W którymś momencie wrócędonich, wydobędę na wierzch. Ale jeszcze nie teraz. Nie bałam się,że zapomnę, takie rzeczywracają, gdy przychodzi na nie pora. 25 Poranne słońce zdążyło jużposzarpać przygruntową mgłę,ale nie rozproszyło jej całkiem -snuła sięteraz przy ziemi jaksmugi dymu. Wiatr wiejącyod obrośniętych sosnami wzgórzpachniał żywicą. Wciągnęłam głęboko powietrze. Byłam już wdrodze do szkoły, gdy wróciła mama. Zajechałaz piskiem opon, a ja zatrzymałam się, by popatrzeć na nią z oddali. W dżinsach, adidasach iczarnym swetrzewyglądała na kogoś młodszego,bez dzieci na głowie, które sprawiają kłopoty, i wszystkich tych spraw, które powodują, że kobieta garbi się, kurczy, maleje, a w końcu całkiem znika. Wysiadała zsamochodu,a ja przez te sekundy tęskniłam za nią, zaprzyjemnością przytuleniasię, ale przełknęłam ślinę i poradziłam sobie z tęsknotą. Nie podbiegłam. Jeśli uzna, że zasłużyłam, samada znak. Z daleka kiwnęła ręką. -Chodź, pomożeszmi wypakować! Potem cię podwiozę! -zawołała. W prośbie nie wyczułam zagrożenia. Powinnamsię ucieszyć,że wyciągnęła do mnierękę i nieJagnę, ale mnie poprosiła o pomoc. Zamiast tego obleciał mnie strach,sama nie wiem,czemu. Ostatniozaczęłam się jej bać. Wróciłam z ociąganiem. Przywiozłasporo rzeźb z drewna i stertęobrazków malowanych na szkle,jakieś wyroby ze słomy i gliniane gwizdawki. Wypakowałyśmy pudła z samochodui przeniosłyśmydo magazynu. Musiała zdobycze posortować i zaksięgować, zanimzostanąwystawione w galerii. Słomiane diabły też podlegałyewidencji; każdemu trzeba było wkleić między rogi cenęi od niej zapłacićpaństwuharacz. A gdy pudła się skończyłyi nie było nic więcejdo noszenia, mama zatrzymała się iod niechcenia zadałaprostepytanie,naktóre powinnam udzielić równie prostejodpowiedzi. Czy znalazłam sposób na odpokutowanie swojej winywobecszkoły i profesora. - Przemyślałaś to? - spytała, spodziewając się usłyszećpotwierdzenie i krótką relację. -Nie. - Dlaczego? -Bo w tym, o co mnie oskarżyli, nie było za grosz mojejwiny. Nieprzyjęła tego do wiadomości. - Przecież przyznałaś się dyrektorowi. -Mamo, prawda wyglądacałkiem inaczej. Uwierz mi. Mogłam dodać,że Helena potwierdzi moje słowa. Ale nie dodałam. Nie chciałam przedstawiać mamie świadków swojej prawdomówności. Albo mi wierzy, albo nie. Nie uwierzyła. Z uporem trzymała się oficjalnej wersji. - Zawiozęcię i poczekam, a ty pójdziesz do dyrektora i zachowasz się jak dorosły, odpowiedzialny człowiek. Ustalisz rekompensatę za swoją winę. Gdy wyjdziesz z gabinetu, ja wejdęi sprawdzę, czy zrobiłaś wszystkojak należy - mówiła powolii głośno, jakby zwracała siędo upośledzonej. Czułam w sobiepustkę i to bolało. Pustka wypełniała mniecoraz dokładniej, jakbym była balonem i ktoś nieprzerwaniewdmuchiwał we mnie gorące powietrze. Gdybymotworzyłausta, może wyleciałoby to ze mnie. Ale zacisnęłam zęby,aż zazgrzytały. Wolałam pęknąć. To była jedna z tych niepokojących chwil,gdycisza, któramiała być tylko przerywnikiem na zaczerpnięcie oddechu, stalą 264265. się osobną istotą, stojącą między nami i obserwującą nas. Obiez mamą zatrzymałyśmy powietrze w płucach i żadna nie miałaodwagi wypowiedzieć następnego słowa, które niewątpliwie zapoczątkuje awanturę. Ciszarobiła się coraz dłuższa i cieńsza,i coraz trudniejbyło zdecydować się na powiedzenie czegokolwiek. Mama kaszlnęła nerwowo. I nagle, niespodziewanie, zobaczyłam w niej żywego człowieka. Jakby między framugą drzwi a ruchomymstopniem przebiegała granica, za którąprzestała być instytucją opiekuńczo-wychowawczą, a stałasię kimś tak zwykłym jak ja; człowiekiem,który się boi. Bo gdy popełni błąd,stracikolejne dziecko. Przyjęła swoistą taktykę. Z góry założyła, że cokolwiek powiem, będzie kłamstwem, acokolwiekzrobię, będzie próbąwprowadzenia jej w błąd. Jakże łatwo było mi odpowiedzieć, że nie ma sprawy, namaluję dodatkowy plakat o obowiązkach ucznia i przez trzy dnibędę pilnować, by nikt nie palił w kiblu na pierwszym piętrze. Taki wysiłek z mojej strony dyrektoruznałbyz pewnością zawystarczającydla zrekompensowania popełnionego błędu. Właściwie, co mi zależało. To byłobytakie proste. Ale milczałam i tym upartym milczeniem chciałam dać do zrozumienia, żechwila paniki minęła. Niewiem nawet, kiedy powiedziałam: - Nawet nie próbuj! Słowa bywają dobre i złe jednocześnie. Ich znaczenie zależyod nastroju tego, kto je wypowiada. Byłyśmy zdenerwowanei można to było odczytaćz miny każdej z nas. Jakubkowa wyszła z szopy, przesunęławzrok z jednej twarzyna drugą, wzruszyła ramionami i powiedziała: - Pozabijajcie się, tylkopoczekajcie, aż będę za zakrętem, żeby mieć alibi. Ale nie odeszła, tylko czekała, aż się rozejdziemy w różnestrony świata. Podniosłam plecak i ruszyłam dębową aleją w dół. Nie obejrzałam się, chociażcoś wołała. Po każdej takiej rozmowie z mamą wchodziłamdo sklepui kupowałam coś słodkiego, by pozbyćsię uczucia goryczy. Tym 266 żem po obejrzeniu półek wybrałambalonik zachwalany w reamachjako lek na stres. Zjadłam i trwałam w oczekiwaniu naud. Nie nastąpił. Mimo że za grosz nie wierzę reklamom, pozułam sięgłęboko rozczarowana. Wewnątrz gardła utkwiła kulostu, nie mogłam jej przełknąć i chyba dlatego zachciało miię płakać. W szkole znów coś się wydarzyło. W tym budynku wrzałołk w tyglu. Tym razem bezmojego udziału. Ktoś innynarozraliał. Przybocznym wejściu stał radiowóz, awoźna warowałav drzwiach, lustrując twarze wchodzących. Miała za zadanieopuszczać tylko tych, których znała. Przyglądała mi się przezfehwilę, jakby widziała mnie pierwszyraz w życiu. Trzy dni wypstarczyły, żeby zapomniała, kim jestem. W końcu pamięć jejl'wróciłai usunęła się z przejścia. - Co sięstało? - spytałam. - Nie wiem. Jej mina wskazywała na coś przeciwnego, alemusiałam za płacić daninę. - Jak topani nie wie? Niemożliwe! - Zabronili mi otym mówić. -Kto niby zabronił? - Dyrektor i policja. -Czyli jednak pani coś wie. - Pewnie. -Ale mi pani nie powie? - Nie mogę. -Nie,to nie. Dowiemsię od kogoś innego. Aż ją nosiło,by podzielić się ze mną tym, co wiedziała, ale byłam nieugięta. Nie nalegałam. Przez dobre trzy minuty nie;chciałam niczego wiedzieć. Akurat tylepotrzebowałam nazmianę butów. Potem kiwnęła, żebym sięprzybliżyła. - Tylko nie mów, że wiesz ode mnie. Ktoś zniszczył komputery. Porozbijał w drobny mak. -Kto? - Od tego to już jest policja. Za to impłacą! 267. Chciałam zameldować dyrektorowi o moim powrocie na tono szkoły i spytać o dalsze wytyczne, ale sekretarka machnęłaręką. - Idź nalekcje. Dyrektor ma teraz poważniejszesprawy nagłowie. Powiem, że byłaś. Matematyk po raz trzeci tłumaczył problem miary łukowejkąta. Nikt niesłuchał. Byliśmy przejęci włamaniem i zniszczeniami. Takie rzeczy działy się tylko w amerykańskich filmach. - Proszę słuchać i zapamiętać,bonie będę żył wiecznie. Zanim umrę, muszęprzekazać komuś to, cowiem. Nie krył rozdrażnienia. Znowu przyczepił się do Ewy. Tymrazem rozwiązywała wszystko jak należy, ale nie mógł powstrzymać się od uwagi, że bluzka, którą ma nasobie, jest zbytdroga. Rzeczywiście, sama tozauważyłam. Mnie mama niedałaby stówy na bluzkę. Zaczęłam się zastanawiać,czyEwa zdajesobiesprawę, w jakiej sytuacjijestjejrodzina. Tak czy owak,matematyk nie miałprawa insynuować przy wszystkich, że jejna to nie stać. To nie jego sprawa. - Zgodnie zestatutem mamy prawo chodzić w dowolnym,byle przyzwoitym stroju. - Zdobyłam się na przyjazny ton. -Czy pan profesorjako profesor czy jako mężczyzna ma zastrzeżenia do przyzwoitości tej bluzki? Ryzykowałam, ale szkoda mi byłoEwki. W sumie i tak niemiałam wiele do stracenia; nie mogłam liczyć na nicinnego niżnieodpowiednie na półrocze. Ona jednak nawet cieniem uśmiechu nie okazała wdzięczności. Pogardliwespojrzenie tylko potwierdzało to, co o mnie wcześniej myślała. Ze jestem do niczegoi tegowłaśnie się spodziewała. - Jesteś, Zojka, niepoprawnym przypadkiem. I w dodatkufeministką! -powiedział matematyk z przekąsem, jakby tymstwierdzeniem chciał mnie obrazić. - Czy pan profesor wnosito z faktu,że nielubię, gdy dokucza się dziewczynom? -Ja dokuczam? - spytał ze złością. - Taaaak,tak, taak, tak, tak! - poparli mnie wszyscy jednymgłosem. 268 Ewka skończyła równaniei usiadła. Minę miała taką jaklinatematyk. Niewyraźną. Na szczęście dyrektor wezwał nas nalapel i przekonywał, żejesteśmy zafajdanymi dupkami, skoroUkryjemy łobuza. Używał ładniejszych słów, ale o to mniejwięcej1'Jchodziło. Miał rację, ale tylko ja biłam mu brawo. Inniśmiali{, ktoś odważył się gwizdnąć. Gdy wracaliśmy do klas, Ewa zatrzymała się i zdawkowo skisła głową. Przyjęłam, żeto forma podziękowania. Już zamieałam ruszać dalej, ale zatrzymała mnie ruchem dłoni. - Poco to zrobiłaś? - spytała. -Nie prosiłam cię o wsparcie! - Sorry, myślałam,żedobrze robię. -Jak będę potrzebowała pomocy, poinformuję cię. - Okej, przykro mi, żetak to odebrałaś. -Zachowałaś siępaskudnie wobec profesora. - Myślałam,że to on zachował się paskudniewobec ciebie. Iwciąż mi przykro, że cię dotknęłam. Czy czegoś w związkuz tym oczekujesz? ( Nie do wiary! Stałyśmy na szkolnym korytarzu, otoczone wrzaskliwym tłumem, i prowadziłyśmy konwersację żywcemwziętąz brazylijskiego serialu. { - Myślę, że powinnaś go przeprosić. Źle się czuję z myślą, żefsprzeze mnie stał się przedmiotem twoich kpin. Całata rozmowaprzestałami się podobać, ale nie chciałamjej przerywać, by nie poczuła się jeszcze gorzej. - Ja wkażdym razie przeproszęgo, ale tylkow swoim imieniu - oznajmiła. -Zrób to, couważasz za stosowne. Nie chcę, żebyś cierpiała^przeze mnie po nocach. Więcej cinie pomogę. Niech cię gnoi,tjeśli sprawia cito taką frajdę. [Miałam w ustach gumę i zrobiłam balona. Pufnąt. Odwróciłam się i odeszłam. Nie miałampojęcia, co o niej myśleć. Ale-skoro sama chciała, mogłam sobie na przyszłość darować. Niech sama sobie radzi ze swoimi problemami. Ostatecznieto naprawdę niemoje zmartwienie. ' Wygrzebałamz kieszeni dwa złote i poszłam do kanciapy, że! bykupić sobie coś na pociechę. Nie udało misię nicwybrać, bona dobrą sprawę nie wiedziałam, czego mi się chce. 269. - Co tam w szkole? - spytałaJagna pytaniem mamy. - W porządku! - odpowiedziałam po namyśle, bo nie byłamamą i nie czułam się w obowiązku relacjonować tego, co siędziało. Dodałam uśmiech,by myślała, że ma prawo zadawać mitakie pytania. Tak naprawdę mama nie zadałami go już dawno i miło byłoje usłyszeć nawet zust Jagny. Mama w ogóleprzestałasię do mnie odzywać. Cisza, którąwokół siebie zbudowałyśmy, poprzetykana byłagęsto gwoździami. Ciąglena któryś nadeptywałyśmy. Bolało, a ze skaleczeńdługo sączyła się ropa. Stąpałyśmy wokół siebie coraz ostrożniej. Nie ośmielałam się nawet podejść bliżej, by zagaićrozmowę o czymkolwiek. Każde "cokolwiek" było potencjalnym zapalnikiem. Nawetgdy byłyśmy same,wstrzymywałyśmyoddechy, by nie sprowokować starcia. Nie wiem, jak mama sobie z tym radziła, bo jamiałam sposób: prowadziłam z nią długie rozmowy, wwyobraźni. Używając słówdawniej wypowiedzianych, zadawalam pytania, układałam odpowiedzi, pytałamo rady i otrzymywałam je. Bez nichmogłabym zwariować. - Zjedz obiad, odpocznij i weź się za lekcje! - zadysponowała Jagna moją wolną wolą. - Czniąj się! - powiedziałam,ale obie usłyszałyśmy: - Jasne! Patrzyłam przez lunetę, jak Waliccy, elegancko ubrani, idąna spacer. Ona w kostiumie w kratkę, on w garniturze i krawacie. Dokładali wielestarań, bywyglądać na ludzi godnych szacunku. Zatrzymali się koło sklepiku, gdzie Walicka kupiłakolorowy tygodnik. Wybierała go długo i z namaszczeniem. Bezsensu,bo Walicki mógłby go jej przynieśćza dwa dni ze śmietnika. Ale im nie chodziłoo groszowytygodnik, na który ich niestać, ale o spojrzenia ludzi. Znajomi i nieznajomimieli widzieć,że nie mają kłopotów finansowych, że są wypłacalni, awięc ciągle godni szacunku. Ich problemy zaistnieją wtedy, gdy ludziezaczną o nichmówić. Dlatego trzeba ludzi przekonać, żewszystko jestw jak najlepszym porządku. Ewa w bluzce zasto złotych szła kilkadziesiąt metrów za nimi. Pewnie wyszła później albo po coś wróciła, ateraz zamiast 270 przyspieszyć idogonić rodziców, dreptała wolno i jeszcze wolniej, by zachować stałą odległość. i W pewnym momencie zaświtało mi, że Waliccy niemogą być? tacy naiwni, by wierzyć, że oszukającałe miasto, znajomych, sąsiadów Toteż nie ich chcązwieść. Nie ich, tylko Ewę. I too nią im chodziło. Żebynie dowiedziała się prawdy. A ona już pewnie wiedziała albo się domyślała. Wcalejej nie współczułam. Byłam na nią zła. Zazdrościłam jej. Chciałam mieć rodziców, którzytak bardzo staraliby się mnieochronić. Gdybym miała tatę, udawałabym, żeo niczym nie wiem, 'apo lekcjach szłabym na dworzec, by czekać najego powrót. E1: Gdyby Jagna miała takiego ojca,chodziłaby z nim aż nawysypisko. Głupia Ewka. Jagna oglądała coś w telewizji, ale co jakiś czas wstawała,\ podchodziła do okna, a pochwili wracała namiejsce. Wzro; kiem wędrowała ku zegarowi. Wprowadzała atmosferę nerwo;wego wyczekiwania. Podrywała się na każdy hałas i nierucho;- miała,zasłuchana,czy to już to, na co czeka, czy jeszcze nie. Po: chwili rozluźniałasię, by po kwadransie rozpocząć wędrówkę ku oknu odnowa. Zaczęłam wyczekiwać razem z nią na coś, coma się wydarzyć. Wreszcie nie wytrzymałam. - O co chodzi? - spytałam, gdy zaczęło mnie todrażnić. - Nie, nic. - Pokręciłagłową, ale wgłosie usłyszałam podniecenie. -Nauczyłaś się już wszystkiego? To może pójdziemy:do pubu? A jednak. Spodobało się jej wśród ludzi. Hura! - Idź sama, ja muszę napisać wypracowanie. Trafisz przecież. -Nie wiem, jak. - Zwyczajnie. Lewa prawa, lewa prawa. Daszradę - podjudzałam. - Boję się. 277. - To siedź w domu i nie marudź! Wiedziałam, że w końcu się złamie. W myślach zacierałamręce z radości. Wreszcie się zdecydowała. Wciągnęła przez głowę sweteri wyszła. Byłam takaciekawa, co zrobi, że musiałam przybić sobie nogi do podłogi, by nie wybiec za nią w sekundę po zamknięciudrzwi. Wyjęcie gwoździ izasklepienie ran wymagało pięciu sekund na każdą nogę. Ostatnich kilkadziesiąt tyknięć zegaraprzetrzymałam tylko dlatego, że Syfusiadł mi na drodze i głośnym miauczeniem domagał się mleka dla Gila. Mały rozłożyłsię w pozie księcia i czekał, aż zostanie obsłużony. Musiałamotworzyćlodówkę,wyjąć karton i chlusnąć mniej więcej tam,gdzie stalą kocio-psia miska. Wybiegłam po minucie. Siedziała na murku tuż za rogiem. - Nie dałam rady dalej- powiedziała zżalem w głosie. Nie szkodzi, ważne, że masz już chęć wyrwać się stąd, pomyślałam. - No dobra, pójdę ztobą. Aletylko na trochę, bo niemamza dużo czasu. Zadbałam o odpowiednio zbolały ton głosu. Chciałam,bymiała wrażenie, żerobię jej łaskę. W rzeczywistościcałą drogępodskakiwałam z radości raz na jednej, raz na drugiej nodze. Pogodzinie naprawdę ją zostawiłam. Jutro miałam historięi brzuch bolał mnie już dzisiaj. - Nie przejmuj się mną,już damsobie radę - powiedziałai zerknęła nad moim ramieniem. Miałam wrażenie, że nie możedoczekać się mego zniknięcia. Była podniecona jakmaładziewczynka, której udało się ukryć w dłoni dwa cukierki, podczasgdy miała pozwolenie na jeden. Jak nie da sobierady, to jeszcze lepiej. Liczyłam,że w drodzepowrotnej zabłądzi albo wiatr jąstrąciz urwiska, albo gałąźspadnie jej na głowę, albo napadną ją zboczeńcy, albo. Od razu wrócił mi humor. Na dębowej drodze coś warczało. Było tu dość stromo i musiałam podejśćniemal do dębów, żebyzobaczyć,co się dzieje. 272 "Wielki buldożer zaparł się o pień drzewa i siłował sięz nim, kto'kogo. Przyglądałam się zapasom zniezrozumieniem,ale i pewnym zainteresowaniem. Dąb mógł siętylko uśmiaćz przeciwni, ka. Alepojazd cofnął się i zrobił najazd. Rąbnął, aż zahuczało. ;I dopiero wtedy zdałamsobie sprawę, co się dzieje. Podniosłam'; kamień i z całej siły walnęłam w kabinę. Facet obejrzał się ze; zdziwieniem. Podniosłam jeszczejeden i gestem dałam do zro; zumienia, że rzucę. Wyłączył silnik. Jeszcze przez chwilę huczał to mi w uszach. - O co chodzi? - spytał. - To ja się pytam, o co panuchodzi? -Mamzwalić drzewo - wyjaśnił obojętnie. - Ale niewiedziałem, że jest takie duże. - Ma pan zezwolenie? -Jakie zezwolenie? - Wydane przez urząd gminy i zatwierdzone przezburmistrza. to dokument opłaty za wycięcie. Jak pan tego nie ma,lepiejniech się pan postara, bo idę zameldować na policję i zadzwoniędo WojewódzkiegoUrzędu Ochrony Środowiska. Pójdziepansiedzieć, bo wątpię, żebyten,co pana tu przystał, sam poszedłkiblować. Nie miałam pojęcia, czyjest urząd, którym go straszyłam,ale nazwa brzmiała na tyle przekonująco, że facet zwątpił. Niemiał żadnych zezwoleń. Nie mógł mieć, bo rada miejska jeszczenic wsprawie dębów nie postanowiła. A Tarwidowi pewnie sięspieszyło. - Idę po ludzi. Wrócimyza parę minut. Jak nie ma panochoty sam wylądować na dole razem ze swoją maszyną, lepiej niechpan stąd zjeżdża! Odwróciłam się i pognałamdo Wilków. Musiałam być w głębokiej rozpaczy, boo nicnie pytali, tylko całym stadem pognali pod dęby. Jeszcze byłosłychać warkot, ale facet się zmył. Oglądaliśmy pokaleczone drzewo. - Tarwid i tak dopnie swego. - Julkawzruszyła ramionami. - Już by te dęby wyciął i zacząłbudowęparkingu, ale Ludwikoddał akt własności tego kawałka ziemi doekspertyzy. Niezależnifachowcy mają stwierdzić, czy dokument jest prawdziwy. 273. Czułam, jak zaciskają mi się szczęki, a po kręgosłupie maszeruje armia mrówek. Tupałybuciorami, aż wstrząsnęły rnnądreszcze. No to koniec. Wszystko się wyda. W końcu sama tego chciałam. Wróciłam do domu zmęczona i silnie przestraszona. Na dolew holu dzwonił telefon. U mamy wpracowni paliło się światło, ale zignorowała dźwięk telefonu. Wiedziała, że jestem nadolei odbiorę. Nie miałam wyboru. Dzwoniła Helena, żebyktóraś znas przyszłapo Jagnę, bodziewczyna nie czuje się najlepiej. Dobrze, że nie zdążyłam sięrozebrać. Westchnęłam izrobiłam w tył zwrot. Jeszcze raztego dnia zeszłam do miasta. Przechodząc poddębami, starałamsię nie patrzeć nanie, bo z dwojga złego wolałabym jednak, aby dokument okazał sięprawdziwy. Wiat chłodny wiatr, a wokół księżyca utworzyłasięniebieskawa poświata. To zapowiedźpogody albo niepogody. Ludwik by wiedział. Już tak dawno nie pytałam go o nic. Możeznowu będę mogła. Powietrzepachniało i przyjemnie byłonimoddychać. Docierało aż do pięt. Nie wiedzieć czemu, poczułam sięodprężona. U Heleny wrzało jakw ulu. Szafa grająca wyła do wtórurozgdakanemu tłumowi. Omal nie trzasnęłam drzwiami sobieprzednosem. Atmosfera powszechnego entuzjazmu denerwowała mnie. Jagnę dostrzegłam przybarze. Krowidzwonek głucho dał znać o moim wejściu. Zrobiła, takjak wszyscy, ćwierćobrót w moją stronę i skinęłagłową na znak, że mnierozpoznaje. Była pijana. Nie zalana całkowicie, tylko w stopniuumiarkowanym, takim, jaki ogranicza swobodę ruchów i powoduje, że czas wokół zwalnia. Tym, którzy przebywają, tak jakja, w innej przestrzeni, wydaje się, że robią wszystko odrobinęszybciej. Jej ruchy były zwolnione, aplecy wykonywały powolnyćwierćobrótdo pozycji wyjściowej wchwili, gdy wszyscy pozostalijuż dawno zapomnieli o moim wejściu. Zajęła sięprzesuwaniem lampki wina po blacie. Miałamochotę zostawićją i wrócić do domu, ale nie po to Helena dzwo 274 niła. Musiałam ją stąd zabraći zawlec do domu. Szkoda, że nie przyszła mama. Usiadłam i zamówiłam herbatę. Obawiałamsię, że jak każęIjej wstać i wyjść, zaczniesięawanturować. Spytałam Helenę,czyma coś do zjedzenia. - Kawałekpizzy. -Niech będzie. Gestemspytałam Jagnę, czy niema ochoty. Nie miała. To leli piej. Byłam naprawdę głodna. Potemwyszłam do łazienki, a jak wróciłam, już jej nie było. Helena kiwnęła głową w stronę drzwi. - Był zmrok, siąpił deszcz, a latarnie rzucałymdłecienie. NaI wet przyjemniej było iśćw ciemnościach, bo nie widać było tru; piej bladości Jagny. Przez większą częśćdrogimilczałyśmy, ale; na kilkakrokówprzeddomemniespodziewanie powiedziała: ; - Spodziewałam się, że Filip to zrobi. iZatrzymałam się. Krople deszczu spływałymi po włosach,i pokarku, za kołnierz. ' - Spodziewałaś się? Wydawała mi się nierealna. Jak gdybymjej nigdy nie znała. Jej twarz sprawiała wrażenie widzianej gdzieś przelotnie, możena ulicy albo w gazecie, albo jeszcze gdzieś indziej. Powinnamominąć ją wzrokiem i pójść dalej. Spodziewała się. Nie rozumiałam znaczenia tegosłowa. W kałuży migały spiraleświateł z przejeżdżających samochodów. Spodziewała się. Wstrząsnął mną dreszcz od zimnej kropli, sunącej wolno pokręgosłupie. 26 Wiatry od północy przyszły wcześniej niżzwykle. W nocyich odgłosy przypominały zaciętą bitwę. Rano weszłam do Jakubkowej po codziennąporcję zatroskania. Jakzwykle byłaniezawodna: 275. - Nie idź dzisiaj pod dębami, bo w nocy wiał silny wiatr. Złamie się jakaśgatąź i spadnienaciebie! Los dębów zosta} przesądzony, skoro nawet ona uwierzyła,że stanowią dla skarpy i dla ludzi zagrożenie. Miałam ochotę stchórzyć, dostać gorączki i zostać w domu,by nie iśćna historię, ale wzięłam się w garść. Pojutrze znowumusiałabym kombinować i za tydzieńteż, po co. Zęby przezwyciężyć własnąsłabość, usiadłam w pierwszejławce. Historyk nie zauważył mnie od razu, chociaż widział całyczas. Wędrował wzrokiem poklasie, a potem, po wystarczającodługiej chwili,skiną} ledwo dostrzegalnymruchem brody i wykrzywieniem ust mogącym oznaczać: A, to ta! Nie byłojasne,czypełna dystansu postawamiała mnie speszyć, dodać otuchyczyteż była wyrazem ironii. Po zastanowieniu stwierdziłam, żezapewne to ostatnie. A czego się niby spodziewałam? Zadał pytanie i przejechał palcem po liście. -Zojka. Zaszokowało mnie, gdy usłyszałam swoje nazwisko. Takmną to wstrząsnęło, że na długą chwilę popadłam w zadumę. Uratowałammu dupę, a ontaksięodwdzięcza? Ze wstydem odkryłam,że ogarnęła mnie pokusa okazaniabraku szacunku, ale poprosiłam tylko o powtórzenie. Nim pytanie padło, mózg odtworzył poprzednie i wiedziałam,że sobie z nim poradzę. I tak rzeczywiście było. Ale zwlekałam,stwarzałam mu nadzieję, że jednak miał co do mnie rację. A potem, gdy już dostrzegłam w nim zadowolenie,zaczęłammówić. Tobyło łatwe zwycięstwo. Przekonałam się, że myśli mogą biecjednocześnie wielomakanałami. Gdy przepytywałmnie z orientacji politycznychprzed wybuchem pierwszej wojny światowej, referowałam,a jednocześnie, by nie popaść w rozdrażnienie, rozmawiałamz mamą o zamieszaniu w moim życiu, planowałyśmy nową wystawę i zastanawiałyśmy się, gdzie spędzimy wolne trzy dni. Żeby było trudniej,wdrapywałyśmysię na K. 2 - zimą! - a z Szerpami rozmawiałyśmy w ich własnym języku. Fajnie było. Jagna znami nieposzła, wysłałam ją w Andy. A gdywstawił mi ocenę,odwróciłam się i wyszłamz klasy. Nawet nie wiedziałam, że chcę wyjść. Jakbynogiodłączone były od mózgu i zrobiły to,na co miały ochotę. Nie zapytałam, czymogę,aleteż niktmnie niezatrzymywał. Może myśleli, że zrobiło mi się niedobrze i idę puścić pawia, a w takiejsytuacji lepiej o nic nie pytać. Nie wiem, co pomyśleli, i wcale; mnie to nie obchodziło. Wyszłam, doszłam do końcakorytarza,' odetchnęłam głęboko, zrobiłam w tył zwrot iwróciłam do klasy. Dwie minuty wystarczyły do odzyskaniarównowagi ducha. - Zostań nachwilę - polecił profesor, gdy zadzwonił dzwonek. Stanął wwyzywającejpozie, agdy wytrzymałam jego spoj, rżenie, poprosił, żebym mu wyjaśniła powody, dla niego niezrozumiałe. Zachowywał się tak, że czułamsię winna. Jakbym to ja zabierała mu czas. - Panu profesorowi chodzi o tamtoczy o tamto? -O jedno i drugie. Stukał palcami o blat. Niecierpliwiłsię. Gotowa byłam wyjąć dychęi zapłacić zapoświęconą mi uwagę. Wstrzymała mnieobawa, że powie: Nie biorę mniejniżpięćdziesiąt! Zwlekałam, udając, że sięzastanawiam. Lepiej bymyślał, żedecyzja, jaką podjęłam, stanowiła dla mnie problem. Nie chciałam, bywiedział, jakie to było proste. Wyjaśniłam mu. Zaczęłam od momentu, gdy walnęłamdrzwiami. To niesamowite, że sprawy, o których nie potrafiłamrozmawiać z bliskimi, wyjawiłam bez oporów obcemu człowiekowi. Zajęło mi to pięć minut. Skinął głową,że rozumie. Wyglądał jednak na kogoś, kto raczejbędzie wolał o wszystkimzapomnieć. Nie powinien być jednak tak naiwny, by liczyć namoją słabą pamięć. Na chemii liczyłam, ile razyprofesorpowie: "A terazprzejdźmy do sedna". Dodzwonkapowiedziałto osiemnaście razy, a droga do sedna ciąglebyła nieskończenie długa. Wreszcie skoncentrował sięi oznajmił: 277. - Wyczytałem z grafiku, że teraz wasza kolej na apel. Jaktam przygotowania? - Jaki apel? - Trochę się zdziwiliśmy. - O prawach iobowiązkach. Napojutrze. - O! O! - Ewa nie była w formie, skoro nawet ona zapomniała. Dwa dni zajęły nam przygotowania. Odwaliliśmy taką kaszanę, że aż wstyd. Wszyscy naswygwizdali i słusznie, bo tobył knot nie z tej ziemi. Ale dyrektor podziękował za szerzenie właściwych postaw obywatelskich, a wychowawczyni byławdzięczna, że nie zapomnieliśmy. Uznata, że to, co zrobiliśmy, to niemal gotowa propozycja na setny z kolei konkursogłoszony przez kogoś tam. Ona potrzebowała sukcesu i dokumentu potwierdzającego, żejest dobra w swoim fachu. Chciała zostać nauczycielemdyplomowanym, a do tego potrzebna była walizka papierów potwierdzających, że jestkimś, kto ma osiągnięcia. - Zróbcie to dla mnie. Dla was to pryszcz, a dla mnie kolejna mila w wyścigu po parę groszy podwyżki. Nie mogliśmy odmówić. Zgłosiła nas na konkurs. Odświeżyliśmy jej poprzedni pomysł, byzbudować przyciągającą uwagędekorację na tematy obywatelskie - plakaty, informacje i takitam kit. Odtąd zamiast grzać stołki wpubie Heleny, spędzaliśmyczas w szkole i w sumienieźle siębawiliśmy. Wychowawczynisiedziała z nami, przynosiła ciastka i czerwoną oranżadę. Opowiadała takie kawały,że odbierało nam mowę. Praca zajęła parę dni, aleto, co zrobiliśmy, nadawało się naeksport. Konstrukcja wyglądała imponująco. Trochę nas to kosztowało,a bo to kolorowy brystol, taśma samoprzylepna, farby, listewki, tusz do drukarki. Po podziale kosztów wypadło kilka złotychna każdego. Wychowawczyni też się dorzuciła, a trochęwyciągnęła od dyrektora. - Niewiele mógł dać, bo mówi, że w szkolnej kasie sąpustki! -wyjaśniłaz zakłopotaniem, pokazując dyrektorską dychę. No trudno. Za to dostaliśmy piątki zWOS-u, wzorowe zaaktywność i mieliśmy nadziejęna dyplom za pięćdziesiątgroszy, któryzawiesimy nadtablicą. Jeśliwygramy, oczywiście. 27S Po tygodniu przetransportowaliśmy całośćekspozycji na'miejsce konkursu, dosąsiedniego miasteczka, i zabawa się skończyła. Znowu zrobiło się nudno. Jagnaw tym czasieskładała rower. Sama. Cały salon zawalony był instrukcjami, rysunkami, narzędziami. - Może ci pomóc? Przyjdą chłopaki i złożą go w godzinę! -zaproponowałam,gdy nie mogłam już patrzeć na jej trud. - Obejdzie się! Pomoc nigdy nie jest bezinteresowna. Musiałabym czućsię zobowiązana - powiedziała i popatrzyła na mnieznacząco. Zamarłam z kubkiem herbaty uniesionym do ust. Zastanawiałam się, co mogły oznaczaćjejsłowa. Nie spytałam. Skoro nie chciała pomocy, tonie. Możepostawiła sobie zapunkt honoru, że zrobi to samodzielnie? Ani słowem nie wspomniała oalkoholowymekscesie. Ja też udawałam, że nie pamiętam. Głównie z powoduwyznania, jakie wówczas padło. Wiedziała coś o śmierci Filipa, coś, czego poza nią nie wiedziałnikt. Nie chciałamjej spłoszyć. W odpowiedniej chwili wyciągnęz niej prawdę. Nie było pośpiechu. Na wszystko przyjdziepora. Znowu nigdzie nie wychodziła. W chwilach, gdy nie malowała kafli, studiowałaroweroweinstrukcje i dopasowywała kawałek blachy do innego kawałka, a gdy coś zaskoczyło, cieszyłasię jak dziecko. Przynajmniejkurzowi dała trochę luzu. Mógł sobie leżećw spokoju. Wychowawczyni wróciła z rozstrzygnięcia konkursu zadowolona, bo kuratoryjne juryzwróciłouwagę na naszą kompozycję. Że niby zostawia ślad w pamięci. Nie chciałam sięwymądrzać, ale miałam wątpliwości. Bo co za korzyści przyniesie śladw postaci paru kolorowych plam i wielkiego napisu? Nainformacje zapisane drobniejszymdrukiem i taknikt nie zwróciuwagi. Nawet ci, cościągali jeż Internetu i drukowali, niepofatygowali się, by dokładnie przeczytać. 279. Szydziłam w myślach z tego, co zrobiliśmy. Lepiej byłoby za tepieniądze kupić obiad dla paru bezdomnych. Gdybyograniczyćsię do taniej zupy, można bykupićzesto porcji. Ale w jaki sposób kuratoryjna komisja oceniłaby taką działalność? Bo jaki niby śladzostanie po zupie? Trochę czyjejś wdzięczności,odrobina ciepła w brzuchu, wspomnienie zapachu z dzieciństwa i kupa pod drzewem, świadcząca, że ktośjeszcze trochę pożyje. Tego wieczoru, gdy znów siedzieliśmy w pubie, słuchaliśmymuzyki i niewiele poza lekcjami mieliśmy doroboty, powiedziałam o swoich wątpliwościach. Prawie wszyscy mieli podobneodczucia. - Zróbmy coś, zamiasttylko gadać. Przynajmniejspróbujmy! - namawiałam, choć bez specjalnych emocji. Czas znów stałsię rozciągliwy, trudny do zagospodarowania. Nudziliśmy się sobą i ciągle tą samą muzyką. Wszystko,co robiliśmy i mówiliśmy, było powtórką tego, co robiliśmy i mówiliśmy wcześniej. - Pewnie, conam szkodzi. Najwyżejsię nie uda. Nikt namza to głowy nie urwie - popartymnie Wilki. - A może przy okazjisię ubawimy? - Argument Rudnickiegotrafił reszcie do przekonania. Ludzie mówią, że robią coś, by pomóc komuś, przyczynić siędo czegoś tam. Guzikprawda. Robią to, bo sąznudzeni stałymrytmem dnia codziennego. Wciążto samomoże doprowadzićdo rozpaczy, do chęci zrobieniaczegoś niedorzecznego. By zabić nudę, poćwiartować jąi rozrzucić zmasakrowane kawałki podrogach. Boile można siedzieć w pubie, słuchać muzyki, pić colęi słuchać tych samych dowcipów? Postanowiliśmy zorganizować cieple posiłki dlabiedakówz wysypiska. Zawsze to jakaś odmiana w naszym jednostajniepospolitym życiu. Zwierzyliśmy się Helenie z naszych planów. - No i dobrze, bosiedzicie tu jak te dupki żołędne. Niedługoprzyrośnięcie do barowych stołków! Poradziła skontaktowaćsięz najbliższym ośrodkiem wolontariatu, tam nam powiedzą, co robić. - A na razie możecie przepytać właścicieli pensjonatów, czy 280 nie wspomogąwaszych działań, może niektórzy zadeklarująpomoc. Mnie już wpiszcie na listę. Nie zbiednieję, jak jednemubezdomnemu zafunduję ciepły posiłek. Ustaliliśmy, że bazębędziemy mieli u Heleny. Na dobry początek zjedliśmywielkąpizzę z pieczarkami, szynką i ogromnąilością żółtego sera. Zęby niezabrakło nam entuzjazmu. Znowupoczułam, żew żyłach mam krew, a onawrze i przedoprzodu. Przez cały tenczasJagna szykowała kolekcję kafli na wystawę. Nie mogłam od nich oderwać oczu,takie były ładne. W wolnych chwilachdłubała przy rowerze. Coś się w niej jednak odmieniło. Zaczęławychodzić z domu. Nie zauważyłam momentu przejścia z jednej fazy do drugieji nie chciało mi się zastanawiać nad przyczynami tych zmian. - Idę, ale niedługo wrócę! - meldowała za każdym razem. Czasem obserwowałam przez lunetętrasę jejspaceru. Miałastalą marszrutę. Dochodziłado starego dębu, skręcała w stronękościoła, przy dzwonnicy siadałana murku, a po jakimś czasieruszała drogą do miasta. Patrzyła na wystawy,zawracała przyratuszu i robiła tosamo,tylko w odwrotnej kolejności. Czasemkogośpozdrowiła, ale nie zatrzymywałasię na pogawędkę. Zawsze szła trasą widocznąprzez lunetę, jakby chciała cały czasbyć na widoku. Od czasu doczasu kiwała mi ręką, jakby wiedziała, że ją obserwuję i uspokajała, że wszystko z niąw porządku. Potrzebowała pewności, że ktoś jest przy niej i trzymają za rękę. Jedyne miejsce, gdzie ginęła zoczu na dłużej,tokamienicaprzy rynku. Nierazmijało kilkanaście minut, zanimsiępojawiła. Było tam dużo sklepów. Pewnie zatrzymywała się przywystawach. Czasamiprzyklejałam jej na plecach kartkę: Szukam kogoś,kto mnie przygarnie. Wracała z tą samą kartką. Nikt jej niechciał. Któregośdnia zniknęła. Nie wróciłanormalną trasą. Niebyło jej kilka godzin. Zamiastspodziewanej ulgi, owładnęła mną 2S1. samotność. Sama byłam na siebie zta za ów niepokój. Przecieżoddawna właśnie o to mi chodziło: żeby wyparowała. Przejrzałam rozdział z polskiego i przeczytałam horoskop na najbliższytydzień. Żona naciągnie mnie podobno na większy wydatek,a marzenie, które już zaczęto się realizować, stanie się przyczyną rozwodu. Fatalnie. Umyłam głowę isprzątnęłam łazienkę. Włączyłam telewizor i popatrzyłam na nabrzmiałą twarz, przekonującą mnie, że wojna w obronie pokoju jestw porządku; powinnam zawczasu dokopać tym, którzy mi się nie podobają. Nie powinnam mieć wątpliwości. Odczekałam jeszcze trochę i wyszłam,by sprawdzić, czy Jagna znów nie siedzi nad strumieniem. Tam jej nie było. Wróciłam dodomu i dzięki lunecie zlokalizowałam jąw parku. Siedziała na ławce i przyglądała się ratuszowej wieży. Co jakiś czas sprawdzałam, czy jest tam nadal. Była. Wreszcie nie wytrzymałam i poszłam, bo coś z niąbyło niew porządku. Patrzyłana mnie tępo, ślizgając sięwzrokiem po bluzce. Namój widok zamrugała powiekami i spróbowała wstać. Zakołysała się i usiadła ciężkonaławce. Nie zaprzestała kołysania; bujała się w przód, w tył, i w przód, i w tył. Nie czułam od niej alkoholu. Spojrzeniem dała do zrozumienia, że się zgadza,ale niewiedziałam,naco. Nie chciało mi siępytać. Zdjęłam kartkę z jej pleców i przykleilam do ławki. Żachnęła się,skrzywiła jakdopłaczu, ale ostatecznie wzruszyła tylkoramionami. - Idziemy! - zarządziłam i wolno,krok po kroku, poszłyśmydo domu. Od czasu do czasu popychałam ją, nadając marszrucie właściwy kierunek. Dawała się łatwo sterować. Równiedobrze mogłam ją wyprowadzić na szosę i wsadzić do jakiegokolwiek autobusu. Nawet by sięnie zorientowała. W domuprzetrząsnęłam jej kieszenie i znalazłamto, co podejrzewałam, że znajdę. Kilka brązowych krążków. Wyrzuciłamje dozlewu i puściłam strumień wody. - Skąd to masz? 282 Mówiłam do niej, ale słuchała z roztargnieniem. Pewniesłyszała mojesłowa, ale nie mogła się na nichskupić. Bardziej interesowała ją mucha latającapod kloszem. Mucha odleciała,skupiła się więc na mnie, ale myśli wirowały, rozlatywały się -widać było, jak usiłuje je chwytać i wiązać. Nic ztego nie wychodziło i pozostała z miną pełną poczucia winy. - Kurczę. Ulżyło mi. Dobrze, że sobie pogadałyśmy - wściekałam się, a ona patrzyła na mnie krowimioczami i wątpiłam,czy rozumie, co doniej mówię. Przyszłomi do głowy, że w kamienicy przy rynku mieszkaCylak. U niego zawsze można kupić, na co ma się ochotę. Jakona na niego trafiła? Zaprowadziłam jądo łóżka. Patrzyłam jak sięrozbiera; spodnie, bluzka, biustonosz, skarpetki, majtki. Moja obecność wniczym jej nie przeszkadzała. Nie czuła sięzawstydzona ani zażenowana. Chciałam wyjść, ale kiwnęła ręką,żebym zaczekała i zaczęła miopowiadać swoje sny o Filipie. Palcem przy ustach dawała znak, żebym tylko nie mówiłao tymnikomu, bo to tajemnica. Kiwnęłam uspokajająco głową, żeby się nie przejmowała,bo i tak nie mam z kim o niejrozmawiać. Zanim mama wróciła, już spała. - Trochę wczoraj narozrabiałam - powiedziała rano. Było to cale wyjaśnienie, na jakie się zdobyła. Siedziała naśrodku salonu, awokół niejleżały części roweru. Z wypiekami na twarzy oglądała śruby, które nigdzienie pasowały. A gdy oderwała się od nich, przywarła do mnie nieruchomym spojrzeniem. Kiedyś tak samo wpatrywał się we mnieszczur. Gdziekolwiek stanęłam, nie odrywała ode mnie wzroku. Odpłaciłam tym samym. Nie wytrzymałapierwsza i odwróciła się do mnie plecami. Wtedy wygrał szczur, ajazwiałam. - To się więcej nie powtórzy. To tylko taki chwilowy nawrót. Od trzechmiesięcy nigdzie nie wychodzęi nie biorę. Jak wytrzymam jeszcze trochę, dam już sobie radę - powiedziała, nie pa283. trząc na mnie. - Staram się przecież, chociaż i tak nie ma nikogo, komu by zależało. - Mamie zależy, jak niezauważyłaś! - powiedziałamze złością. - Bardziej na tobie niż na mnie. I nie mampojęcia, dlaczego. - Nie mów nikomu, co? Obserwowałam ją imyślałam z zadowoleniem,że nareszcieto ja zaczynam panować nad sytuacją i w każdej chwili będęmogła powiedzieć o tym, o czym wiem, i czekać, kiedy mamaoznajmi jej, że została nominowana do opuszczenia naszegodomu. To mnie uspokajało. Nie musiałam się już spieszyć. Odwróciłam się, bo nie chciałam, by wyczytała z moich oczuto chwilowe ułaskawienie. Niech sięboi. Domykałam drzwi,gdy usłyszałam: - Powiem ci, jak było z Filipem, tylko nie mów. Trzasnęłam drzwiami, byniesłyszalne stały się dalsze słowa. Nie chciałam ich słyszeć. Moja przewaga nad nią trwała minutę. Znowu przejęła inicjatywę. Przeciwstawne,skłębione uczuciaotoczyły mniejak zgniataną blachą. Kłuło, zgrzytało i pachniało miętą. Wiedziałam o niej tyle, że gdybym chciała, mogłabymją zniszczyć. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze była mi potrzebna. Czasami lepiej milczeć,mimo że się wie coś takiego, żeaż skóraswędzi i ma się ochotę wywrzeszczeć całemu światu tę rzecz. Aleto byłaby tylko chwila radochy. Wolałam zacisnąć zęby, a milczenie uklepać w broń,zatknąć ją za pasi poczekać. Nadejdziechwila,gdy jej użyję. Nie wiedziałam wszystkiego o Filipie, a onaowszem, i gotowa byłami topowiedzieć. Ale nie za darmo. Mamazawołała nas na naradęw sprawie wystawy Zaplanowałyśmy ją na następny miesiąc. Jeszcze nigdy nie miałyśmytakwieluatrakcyjnych eksponatów. Pozostała kwestiazaproszeniawłaściwych osób i zaproponowaniaim dodatkowych atrakcji,tak by wydawanie u nas pieniędzy potraktowali jako coś, cozrobili przy okazji. Mama wkraczała do swojego nieba, a Jagnanieodstępowała jej na krok. Już się dobrzebawiły. Nie powiedziałam mamie o niej. I to spowodowało, że zaistniał między nami jakiś rodzaj więzi, jakbyśmy razem popeł284 niły przestępstwo. Nieplanowałam tego, ale tak właśnie sięporobiło. Byłyśmy jak rozbitki namałej krze lodu, gdzie miejsca było za mało nawet dla jednej. Tylko stojąc blisko siebie,ito bez ruchu, miałyśmy szansę ocaleć. Najbardziej pragnęłyśmy zepchnąć jedna drugą. Ale było zaślisko, by ta druga powykonaniu gwałtownego ruchu mogłasama utrzymać równowagę. W szkole znalazłam Cylaka. Spytałam, czy jejcoś sprzedawał. Zaprzeczył. Nie miałam zamiaru znim dyskutować. Uprzedziłam, że jakjeszcze raz to zrobi, nasię na niegoNowakowskiego. - Drugi raz niebędę z tobągadać, gnoju! Lepiejmi uwierz! Wychodząc, tak gwałtownie pchnęłam drzwi, że tylko cudemuskoczy}. Uznałam, że taki wkład w jej terapię jestwystarczający. A parę dni później znów siedziała obojętna, otępiała, utrzymując na brzeżku krzesła równowagę tylko dzięki temu, że jejplecy były sztywno wyprostowane, a nogi wbite w podłogę. Tępymwzrokiem wpatrywała się w ekran telewizora. Ale gdy stanęłam między nią a ekranem, jej wzrok przebił się miękko przezmój brzuch i popłynął w dal. Onanie patrzyła na nic,nie reagowała na zewnętrzne bodźce. Utkwiła gdzieś w głębi siebie. Podeszłam i potrząsnęłam nią z całejsiły. Nie wróciłaod razu. Potrzeba jej było wielu długich sekund, by skojarzyć trzęsionkę zemną. - Byłaś tam znowu? - spytałam, a ona mruknęła coś,co mogłooznaczać cokolwiek, niekoniecznie to,o co pytałam. Tonie był chwilowynawrót. Wessato ją. Zaczęła znikać na cale godziny. Najprościej byłoby poprostu dać jej spokój, niech robi, cochce. Ale zamiastzostawić jąsam na sam z jej demonami iczekać, aż pożrą ją żywcem, szukałam jej i odnajdywałam w różnychmiejscach, najczęściejnadurwiskiem. Widząc, jak siedzi z nogami zwieszonymi nad przepaścią, wpadałam w popłoch. Bałam się, że spadnie, a jajuż nigdy nie pozbędę się poczucia winy. Tata tak spadł. 2S5. 27 Dziwne, że mama niczego nie dostrzegała. Widywała ją codzienniew pracowni, skupioną nad dzbankami, albo w salonieprzed telewizorem. Rozmawiały. Jagna opowiadała jak dawniejo Filipie. Powielała swoją wersję, za każdym razem używająctych samych słów, tych samychporównań, nawet przerwy naoddech robiła w tych samych miejscach. Jak dobrze wyuczonąlekcję. Jeśli coś dodawała, to tzy, ale też miałam wrażenie,że sąprzygotowane na wszelki wypadek. Mówiła i mówiła, powtarzałasię,zaczynała od początku, za każdym razemto samo. Słowa zdawały sięoderwane od niej, od wyrazujej twarzy, jakby należały do kogoś innego, a onajedynie korzystała z nich jako osłony,za którą można się schować. Byłajak dziecko, co zamyka oczy iwierzy, że znika w ciemności, którą samo w sobiewytworzyło. Ciekawe,czy jeszcze pamiętała, okim opowiada? Mamie to nie przeszkadzało. Słuchała uważnie, jakby zakażdym razem dowiadywała się czegoś nowego. Nie irytowałajej banalność powtórzeń. Takjak nikogo nie irytuje domowapowtarzalność codziennych czynności, słówi gestów. Jagna jużbyładla mamy częścią codzienności. Patrząc na nie, żałowałam,że dziewczyna nie miała szczęścia trafić na chłopaka, który byodbierał jąna takich samych falachco mama. Całowałby ją naulicy i w miejscach publicznych i wprawialiby innych wzakłopotanie, mieliby dzieci, a ona może zostałaby wzorową żonąi dobrą matką. Wolałabym, żeby tak było. Mnie denerwowałybanały, które w kółko powtarzała. Ględziła o sałatce warzywneji fundamentalnych zasadach, przeplatając jedno z drugim i nie wiadomo było, którytemat jestreklamówką wplecionąw główny wątek, Wybuchła telewizyjna wojna i dzień po dniu przekazywanonam przecedzone informacje o tamtych złych ludziach, którychwybawiają z opętania ci dobrzy. Jagna oglądała wiadomości i mimochodem wtrącała swojekomentarze, a po chwili czyniła z nichgłównąoś rozmowyLubowała się w rozsmarowywaniu tego gównacieniuchno po 286 ( słowach. W każdą rozmowę wplatałapłytkie dyrdymały, ma;jące nam uświadomić, że orientuje sięw sytuacji świata i ojczyzny. Jeśli tak, to była w tym kraju wyjątkiem, bo nikt,łącznie z premieremi prezydentem, nie wiedział już, o cow tym chodzi. ', Taknaprawdęnie interesowały jej sprawy tego świata. Nie' wiedziała nic o wojnach,przemianach, alegdy pojawiała się mama,zadawała jakieś pytanie, mające zakamuflowaćjej igno; rancję. Oczekiwała klarownej odpowiedzi: tak lub nie. Z innymisobie nie radziła. Czasami prowokowałam ją i wypowiadałam dłuższą kwestiętykopo to, by dojrzeć panikę wjej oczach. Była na tyle sprytna,że tłumiła w sobie odruch przerażenia i odpowiadała żartem. Jeśliskupiałasię na moich wyjaśnieniach,to po chwili wydymaławargi na znak, że jejzdanie na ten temat różni się od mojego. Wiedziałam, że nie ma żadnego zdania. Gdy byłyśmysame, omijała ekran telewizora i wbijała wzrokwe wzorekna ścianie. Skupiała się naswoich myślachi pozostawałanieruchoma i obojętna na wszystko. A ja czerpałamprzyjemność z przyglądania się, jak sunie po równi pochyłej kuprzepaści, a nikt poza mną tego nie dostrzegą. Tylko my dwieo tym wiemy,żeona potrzebuje pomocy,a ja jej nie udzielamaninie informujęnikogo,że pomoc jest niezbędna. Cały dzień zajęta była w pracowni i w galerii, wieczorami kołem ratunkowym, którego się kurczowotrzymała, był rower. Potrafiła ślęczećcały wieczór nadjednym elementem, którytrzeba było gdzieś wpasować. I nie dowiary, znajdowała tomiejsce i chaotyczna konstrukcja z dnia na dzień coraz bardziejprzypominała rower. Izłożyła go w końcu. Sama. Bez niczyjejpomocy. - No, no! - Pokręciłam głową. -Nie wierzyłam, że dasz radę! Byłampełna podziwu. Szczerego. A ona miała być z czegodumna, ale tylko wzruszyła ramionami,żeto nic takiego. Tak naprawdębyłaz siebie zadowolona, choć równocześniemartwiło ją, żeto już koniec. Stawiała swój wehikuł tak, bymieć go stale w polu widzenia; raz wpokoju, raz w pracowni,innym razem w holu albo oparty o werandę. Wpatrywała się 287. w niego z tak rozradowaną miną, że jakby miała ogon, to pewnie by nim merdała. -Przejedziemysię? - spytałam. - Nie potrafię jeździć - przyznałasię z zażenowaniem. - Nigdy nie miałam roweru. Nie mogłam się nie roześmiać. Tak mnie rozbawiła tym żałosnym wyznaniem, że postanowiłam być dobra. - Jak chcesz, nauczę cię. To był z mojej strony akt dobrejwoli. Wahała się długąchwilę. - No, dobra! - Niepewnie skinęła głową, że przyjmuje podarunek, choć nie dokońca była pewna, czy go rzeczywiście chce. Przez parę dni asekurowałamją,dawałam dobre rady, zachęcałam, podtrzymywałam na duchu, trzymałam za siodełko, biegałam obok. Wreszcie się udało. Zajarzyia, oco chodzi. Tadam! Przez dwa dni jeździła wokół domu, a my podziwiałyśmy, boto był naprawdę pięknyrower, model belgijski z lat trzydziestych. Trzeciego dnia pojechała obwodnicą do sklepu po pieczywo iwróciła pieszo. Ukradli rower spod sklepu. Straciła goz oczu na minutę, gdy płaciła za chleb i masło. Jak wyszła, jużgoniebyło. Zawiadomiłyśmy Nowakowskiego,ale nawet nie pofatygował się na miejsce kradzieży Kazałprzyjechać do siebie na komendę, spisał zeznania i uznał, że i tak nic z tego nie będzie, bokradzież roweru to czyn o małej szkodliwości społecznej i niebędzie marnował ludzi i środków na taką głupotę. Dopiero wtedyJagna się poryczata. Po raz pierwszy było mijej żal. Wieczorem wiatruderzył w północną ścianę domu - nagle,bez wcześniejszego ostrzeżenia. Dom zadrżał. Potem przezkwadrans było cicho, ale znałam jużtaką ciszę, by wiedzieć, cowkrótce nastąpi. Psy wyły i w mieście, i w dolinie. Jakubkowaprzyszła nocowaćdo nas. - Ktoś się powiesi! - uraczyła nas przepowiednią i rozlokowałasię do snu na dole, przy kominku. 288 Niedługo potem rozległ się przeciągły świst, jakby ten zapowiedziany wisielec wydawał już ostatni dech, później zaszumiało inastąpiłokilka gwałtownych uderzeń. Wydawało się,żewzgórza zsuwają się wdolinę. Ściany trzeszczały, ale ogieńwkominku płonął spokojnie. Jagna też bała się spać sama. Wzięła swoją kołdrę i przyszłado mnie. Szum iświst na zewnątrz był taki, że nie słyszałam,jak się tłumaczyła ze swego tchórzostwa. Gdyby nie rower,przegnałabym ją. Wiatr uderzał ze wszystkich stron,nacierał i odpuszczał,i tak przez całą noc. Uspokoił sięnadranem. Huragan narobił masę szkód w mieście. Z parudomówzmiótł kominy,połamał drzewa, poprzewracał płoty. Złamałogromny konar dębu, mojegodębu. Rzucił nim jak snopkiemw poprzek drogi. Dwie wiewiórkibiegały wokół zdenerwowane; pewnie miały tam dziuple. Przedostałam się jakośprzez przeszkodę, ale całą drogę patrzyłam w górę,pełna obaw, że jakiś innynadłamany konar runie na mnie. Żeby usunąćten,który zleciał, będą musiałyprzyjechać dźwigi. Nie miałam wątpliwości, że huraganprzyspieszydecyzjęRady Miejskiej co do losu dębów. I zadecyduje pewnieo przegranej Ludwika. Popowrocie zeszkoły natknęłam się na tępe spojrzenie Jagny. Wokół niej czuć było wiry i wyładowania jak w dolinie ponocnym huraganie. Wszystko wniej dygotało, a myśli wirowałyi znów nie mogła skupić się na niczym. Siedziała przyoknie, alezamiast rysować swoje wzorki, gapiła sięna mnie. Miała minę,jakby nasikała w majtki. - Znowu się naćpałaś! - stwierdziłam. - Nie mów tak, nie mów anisłowa więcej! - zapiszczałahisterycznie. Nie lubiła nazywać rzeczy po imieniu. Wiedziała, że głupiorobi, zdawała sobiez tegosprawę irobiła,co mogła, by nikt poza nią o tym nie wiedział. Jednocześnie bata się, żejej wysiłkipozostaną daremne, bo każdy, kto do niej się zbliży,wyczytawszystko w jej oczach. 289. Gdy powiedziałam na głos to, o czym nie chciała nawet myśleć, rzuciła się z pazurami. Gotowa była wydrapać mioczy,gdybymtrwała przy swoim i wmawiała jej, że brała. Wolałamsię wycofać. Ale godzinę później,gdy złagodniała, spytałam: - Odkogo kupiłaś? Znowu od Cylaka? - Gówno ci do tego! - szczeknęłai zaczęła się miotać, próbując wykonać kilka czynności jednocześnie, jakby bała się, że niezdąży, bo czas na to wszystko ma ograniczony. Weszła do łazienki i zobrzydzeniempatrzyła na swojątwarzwlustrze. Drzwizostawiła otwarte, więc zajrzałam, by sprawdzić, co robi. Sprawiała wrażenie, że wstydzi się samej siebie. Zasłoniła nos i ustadłonią. - Boję się, że dusza ze mnie wyleci- objaśniła, gdy przyglądałam się jej podejrzliwie. Iniepytana zaczęła nagle mówić o tym, co ją dręczy. Niezachęcałam jej, ale i nie przerwałam, gdy sama zaczęła. Słuchałam uważnie,by miała wrażenie, że jestem zainteresowana, ale tak naprawdę nie byłam jej ciekawa. W jej monologach pojawiałysię jednakdrobiazgi,z których składałamobrazFilipa i uzasadnienie tego, co zrobił. Tylkoto mnie interesowało. W powietrzu unosił się zapach miętowej gumy do żucia. -Moje demony szepczą zwnętrzagłowy, nie dają mi zapomnieć o tym, co zrobiłam,copowinnam ukryć jak najgłębiej. Są przebiegłe i gdytłukę pięściamiw głowę, onewchodzą dobrzucha. Wyżerają ze mnie wnętrzności i doprowadzają do obłędu. Kiedyś myślałam,że siedzą zaścianamii stamtąd do mnie gadają. Wystarczyłoby podpalić dom i byłabym wolna. Ale wiem, że one siedzą wemnie, w mojej głowie. Musiałabym sama wejść wogień, by je wypalić. Rozumiesz? Kiwałam głową uspokajająco, żeby nieczuła się w obowiązku tłumaczyćmi od początku, ale po plecachchodziły mi ciarki. Uświadomiłam sobie jasno, że niechodziło mi tylko o brak zaufania. Ja się jej bałam. Bałam się tego, co mogłazrobić. A mogła wszystko, bo nie była normalna,tylko zdrowo walnięta. 290 - Mamo, Jagna ćpa! Robi to od dawna, a teraz ma nawrót! Powiedziałam. Wreszcie powiedziałam mamie,co się dziejez Jagną, ale mama nie odezwałasię. Nie poruszyła się nawet. Podniosłam wzrok izobaczyłam, że zapatrzyłasię w słońce. Wcale mniechyba nie słyszała. Albosłyszała inie uwierzyła. Pewnie potraktowała, jak wszystko, co jej mówiłam, z podejrzliwością. Dotknęłam jej ramienia, by zbudzićjazzamyślenia i powtórzyć swoją kwestię, ale wtedy spojrzała na mnie zniecierpliwiona. - Wiem - przyznała nieoczekiwanie. I to było gorsze niż gdyby zlekceważyła moje słowa. Odeszła odokna i zajęła sięobieraniem ziemniaków naobiad. Krótkimi, gwałtownymi ruchami nożykawycinała w powietrzu znaki ostrzeżenia. Nie zbliżaj się! Niepytaj o nic! Niemów anisłowa więcej! - Wiesz? - spytałam z niedowierzaniem. Ręka z nożykiem znieruchomiała. Mama kiwnęła głową. -1 cozamierzasz zrobić? - Nie wiem. Żachnęłam się. Nie wierzyłam w to, co słyszałam. Wiedziała i nie podjęłażadnej decyzji. Odłożyłająna później. Jak zawsze. Pewnie, że to łatwiej, czekać na jakiś fuks,który spowoduje inny przebieg zdarzeń. Ale równiedobrze wydarzenia mogąwyrwaćsię spod naszej kontroli, gdy będziemy jeod siebie odsuwać. Takjak się stałoz Filipem. Nie miałam wyboru. Musiałam sama coś zrobić. Przy tejdziewczynie mój świat stanął na głowiei sprawy dotąd ważneokazały się nieistotne, a takie, których wcześniej nie dostrzegałam, potężnymi kopami zmuszały do działania. Wszystkiegomusiałamuczyć się od nowa, ale w końcu niczego pilniejszegoi tak nie miałam dozrobienia. Na początek postanowiłam sprawdzić, odkogokupuje. Obiecałam to zresztą Cylakowi i niezamierzałam mu darować,jeśli to on. Wiedziałam, mniej więcej, kiedyJagna wychodzi,by zniknąćw okolicach rynku. Nie miałamkłopotu z rozpoznaniem jej nastroju. Po nerwowości rąkpoznałam, gdziesię wybiera. 291. Wystarczyło, abym tam była we właściwej chwili. Nie zamierzałam odkładać decyzji. Wyszłam wcześniej. Łaziłamw tę i z powrotem,od kościoła dorogu. Przyglądałamsię wystawom izawracałam. Chętnie weszlabym do kościoła, ale bałam się, że ją przegapię. Potem znalazłam miejsce namurku. Usiadłam tak, by widzieć całą ulicę. Ktoś postronnymógłby mnie wziąć za turystkę podziwiającą architekturę, aletu nie było osób postronnych. Samiswoi. Powiedziałam dzieńdobry przynajmniej pięćdziesiąt razy. - Co tam znowu? - Nowakowski pojawiał się niespodziewanie. -Siedzisz tujuż od godziny! Obserwujęcię! - To nie ma już żadnych bandytów do łapania? - zdziwiłamsię, ale widząc jegominę, dodałam ugodowo: - Umówiłam sięi czekamna kawalera. - A może znowu jakaśakcja zgnojem? -Skąd pan wie? - Intuicja i lata praktyki! -Niech panlepiej tąpie złodziei. Ja niczego nie ukradnę, najwyżej narobię komuś smrodu. - Lepiej uważaj, bo Ludwikowi kończy się kadencja i wkrótce nie będziedość ważny, by bronićtwojego tyłka za każdym razem, jak narozrabiasz! -A kiedyniby mnie bronił? - A jak myślisz? Przecież wiem, że z gnojem to był twój pomysł! - Kto takpowiedział? -Zawsze się ktoś znajdzie! Troskliwe zainteresowanie władzy było krępujące. Jagna mogła w każdej chwili nadejść. Na szczęście zaczął wiać zimnywiatr pchający białetumany mgły. Nowakowski zasalutowałi poszedł na kolację. Ludwik, muszę mu podziękować. Z minutyna minutęrobiło się gęścieji mogłam teraz siedziećniewidoczna, nierozpoznawalna dla mijających mnieślepców. Zobaczyłamją wreszcie. Nie rozglądała się, szta do celu prostojakpo sznurku. Dotarła do kamienicy przy rynku i zadzwoniła. 292 Gdy zniknęła za bramą, podeszłam, usiadłam na pachołku, bypoczekać, ażwyjdzie. Jednak nie wytrzymałam. Wstałam i zaczęłam naciskać domofony. - Jest tamJagna? - pytałam sąsiadówz głupia frant. Wszyscy bez wahania odpowiadali, żebym zadzwoniła poddwójkę, pewnietam ją znajdę. Ostatniego spytałamwprost: - Gdzie mam dzwonić po działkę? -Pod dwójkę! - poinformował uprzejmie. - Dzięki! Znowu mnie zaskoczyło to, czego dowiedziałam się o ludziach. Sąsiedzi wiedzieli o profesji Cylaka. Byli świadomi, pocoprzychodzą jego klienci. Akceptowali tochyba, skoro nie protestowali. Tolerancyjne społeczeństwo, niech to szlag. Jagna wyszła,domknęła bramę,a ja wtejsamej sekundzieprzycisnęłam ją domuru i wyciągnęłam z kieszeni to, co kupiła. Byłasłabsza ode mnie. I całkowicie bezwolna. Nie walczyła. Zupełnie jakby dawała mi przyzwolenie na takie zachowanie. Dopiero kiedy wracałyśmy,powiedziała łamiącym się głosem: - Odczep się,zostaw mnie w spokoju, nie potrzebuję, żebyśsię wtrącała! Byłam zmarznięta i obolałaz niewyspaniai chętnie stłukłabym ją na kwaśne jabłko, gdyby mi na niej zależało. Ale po razkolejnyprzekonałam się, że była mi całkiem obca. - Oddajmi to, co zabrałaś! - zaskomlała. - Czyli co? -No, wiesz. - Nie mam pojęcia, skoro ty nawet niewiesz, jak to się nazywa - drwiłam. Wyjęłam z kieszeni przezroczystątorebkę i przyjrzałamsię zawartości. - Masz,łap! Udałam, że rzucam do niej, a gdy skoncentrowała się, bychwycić, odrzuciłam w drugą stronę, do kanału. - Wiesz, ile to kosztuje? Zapłacisz mi za to! Skreślam cięz listy przyjaciół! - zachlipała żałośnie. 293. Ale się uśmiałam. Nie nazewnątrz, tylko w środku. Zataczałam się z tegośmiechu, prawie się popłakałam. Następnego dniaCylak miał niespodziewanych gości. Ktośdoniósł, że handlujenarkotykami. Policja przeszukała jegomieszkanie i znalazła parę porcji. Nie miałam wyrzutówsumienia. Powinien się pilnować, skoro mu toobiecałam. Nie uwierzył,a to znaczy, żebyłza głupi do takiegoniebezpiecznego biznesu. Tegodnia w szkole było kolejne włamanie. Ukradlikasetkęz forsąz gabinetu dyrektora;forsą, którą ofiarował Tarwid nanowe komputery. Syn zniszczył, ojciec zapłacił,a ktoś znowu rąbnął forsę. Alecyrk. Powinni ekipę telewizyjną tu przysłać. Mielibygotowyserial. Tylko nastawić kamerę, niechsię samo kręci. - Czyżby Olek? - zgadywaliśmyna chybił trafił. Policja i dyrektor naiwnie uznali, żeto raczej sprawka Cylaka. Po południu został zatrzymany. Jagna wykrzyczała, że to przeze mnie, że jestem donosicielem. Sama tak się czułam. Przez kilka następnych dni Cylak był bohaterem rodzinnychrozmów przy kolacji. Odsądzano go od czci i wiary. Winiono nietylko za rozprowadzanie narkotyków, ale za wszystkie brzydkierzeczy, jakich się dopuścił przez całe życie. Nie tylko swoje. Można było skorzystać z okazji i zrzucić na niego,co kogo kiedykolwiek dręczyło. Wszystkie wybite szyby,zęby, zdeflorowane dziewice, pożarwe wsi, gnój pod supermarketem, chore krowy wewsi, zeszłotygodniowy huragan i wojnę na Bliskim Wschodzie. Ludzie aż się palili, by wyjawić, co wiedzieli, co podejrzewali, o co mieli do niego pretensje. Może spodziewali się,że Cylak honorowo weźmie na siebiebrzemię iodpokutuje grzechy za wszystkich, aleon nie byłChrystusem. Niemiał zamiarucierpieć za miliony. Złożył wniosek do rzecznika praw ucznia. Domagał się obrony. Nie przyznawał się do kradzieży. Do narkotyków owszem,do kradzieżyi pozostałych oskarżeń, nie. 294 ^ Miał szczęście, że to nie ja byłam rzecznikiem. Niemiałabymnajmniejszychskrupułów. Trzasnęłabym mu drzwiami przednosem, a jego wniosek wylądowałby w koszu na śmieci. O ile bygo wogóle do mnie przyniósł. Wco wątpię. Choćprzecież wiedziałam, że nie on ukradł. Ale on sprzedawał Jagnie narkotyki i za to należałamu się ode mnie karaśmierci. Malina nie wiedziała, co zrobić. Męczyło ją to przez kilkadni, ale ostatecznie zdecydowałasię wystąpić w obronie Cylaka. Zakomunikowała to dyrektorowii facet się wściekł. W szkole źle się ostatnio działo. Ratunkiem dla niego byłoby sprawnewykrycie sprawcy Cylak byłidealnym kozłem ofiarnym. Współczułam Malinie. Przecież wszyscy wiedzieliśmy, że forsy nieukradł Cylak. Zrobił to Olek. Ten świrwszystkim się chwalił, że wziął, bo topieniądze jego ojca, czyli i jego. Niepierwszy raz zniszczył to,co Tarwid ofiarował szkole. Ojciec poniewierał nim w domu,aon w odwecie wyżywał się w szkole. Był ciekawy, na ile możesobie pozwolić. My byliśmy ciekawi,na co go jeszcze stać. Okazało się, że jest zdeterminowanyi gotów na wszystko. - Tyle forsy! - Potrząsaliśmyz niedowierzaniem głowami. - Włamać się do gabinetu i wziąć tak po prostu, jak swoje! - W głosachchłopaków pobrzmiewało coś w rodzaju podziwu. Właściwie to miałam szczęście, że nie zostałam na ten rokrzecznikiem. Gdybym nim była, nie wiem, czy znalazłabymw sobie dość siły, by pomóc Cylakowi. Wolałabym widzieć gopowieszonego za jaja naśrodkurynku. Należało mu się. Na szczęściebył toproblem Maliny. Nic mnie to nieobchodziło. 28 Miałam innązabawę. Przez ostatnie dwa tygodnie zajęci byliśmy zbieraniem pieniędzy na obiady dla biedaków z wysypiska. Zaangażowałamsię 295. w to całym sercem i zmusiłam wszystkich do wysiłku. Udało sięnamówićwłaścicieliknajp, by raz w tygodniu dawali nam nadprogramowy chleb. Naszaakcja nabierała tempa. Właściwie niemieliśmy problemów. Już w kilku pierwszych pensjonatach zaofiarowano darmowe porcje obiadowe. Musieliśmy tylko po nieprzyjechać, zabrać do termosów i przetransportować. Niektórzywoleli daćtrochę grosza, no i dobrze, bo w tensposób mieliśmyza co kupić plastikowe naczynia i łyżki. Julka prowadziła księgowość, żebynikt nie zarzucił,że się dorobiliśmy naczyjejś biedzie. Problem był tylkoz miejscem, gdzie będą mogli zjeść. Lokaluniktnie chciał udostępnić. Ostatecznie zdecydowaliśmy, żezawieziemy zupę bezpośrednio tam, gdzietych ludzispotkamy. Później poszukamy innego rozwiązania. Na razie byliśmyw trakcie rozruchu i musieliśmy pogodzić się z prowizorką. Tamci też. - Każdy dostanie talerz doręki, a miejsce do siedzenia niechsobie sam znajdzie - zdecydowaliśmy. -A możenikt nie zechce skorzystaćz naszejłaskawości? - Może nas wyśmieją albo obrzucą wyzwiskami i będziemymusieli uciekaćz tą swoją zupą? Nie mieliśmy żadnego doświadczenia w tej kwestii. Nie wiedzieliśmy nawet, czy nam sięspodoba to, co zaczęliśmy - Musimy spróbować i zobaczyć, jak to będzie. Inaczejsięnie dowiemy. No i spróbowaliśmy Z transportem nie było problemów. Jeden ze starszych Wilków zabrał nasi termosy pełne zupy do furgonetki. Pojechałanas cała chmara. Nawet Ewa zabrałasię z nami. Wiedzieliśmy,że sporą grupę głodnych znajdziemy obok skupu w Sokołowie. Tam ściągali na wózkach swójurobek. - Będą po pracy, to może nie odmówią poczęstunku! - dodawaliśmy sobie otuchy. Ustawiliśmy pod drzewem stolik, na nim kocioł gorącejzupy, obok talerze iłyżki. Nie bardzowiedzieliśmy, jak mamytych ludzi zapraszać. Okazało się, że nie musimy niczego robić. Sami przyszli, żeby zobaczyć, o co nam chodzi. Początkowo 296 patrzyli na nas nieufnie, alewidząc, że to tylko zupa, ustawilisię w kolejce. Żartowali sobie z nas, ale częstowali sięchętnie. - Dobra zupa! Jesteście jednorazowi czy przyjedziecie jeszcze? - pytali. Zjadali i albo przychodzili po dokładkę,albo odchodzili nabok, by zapalić papierosa. Wieść się rozeszła i nadciągali nowi. Ustawiali się karnie w kolejce, licząc, że idla nich wystarczy. Jednym z nichbył Walicki. Pewniegdyby mniej patrzył w ziemię, a więcej w twarze ludzi, poznałby nas. Mógłby schować się w lesiealbo za budamiskupu, by przeczekać naszą łaskawość. Ale był głodnyi zmęczony, i nie chciało mu sięrozglądać. Zorientował się, że naszna,dopiero gdy zaczął jeść. Zatkało go. Zablokował się w górnej partii twarzy, co uwidoczniło sięwytrzeszczeni. Zacisnął ustai nie oddychał, a my patrzyliśmyjak oczarowani, zgadując, kiedy zacznie się dusić. W naszympatrzeniu nie było nicpoza ciekawością. Nikt nie naciskał,nie przyspieszał akcji. Najgorsze było to, żewszyscy czekaliśmy w pełnej skupieniaciszy na reakcję Ewy. A jaka mogła być jej reakcja? Ztrudem opanowała nerwowy chichot. To byłoświństwo, że w ogóle czekaliśmy najakąkolwiekreakcję, ale uświadomiłam sobie zprzerażeniem, że tylko jatak myślałam. Inni nie. A może się mylę? Może wszyscy czuliśmy takie samo zakłopotanie i nikt nie wiedział, jak zareagować? Najlepiej byłoby wyłączyć telewizor. I w tej nieruchomej ciszyktoś powiedział: -Dzień dobry. Może ja? Czasruszył i Julek,jakby nigdy nic, rozlał do talerzyresztęzupy. Walicki odpowiedział "dzień dobry"i naglecała ta sytuacja stała się realna. Co innego widzieć coś, boleć nad tym, a coinnegowypowiedzieć nagłossłowa potwierdzające niejasną sytuację. Jeśli cośsię powie, toowe coś staje sięrealne. 297. Ktoś nie wytrzymał i się roześmiał. -1 jak, panie Walicki, idzie biznes? Optacisię? Tyle że trochęśmierdzi. Nie był przestraszony ani zdziwiony, ani nawet zdenerwowany. Stat ze zwieszonymi po bokach rękami, lekko przygarbiony,obojętny, z przylepionym uśmiechem. Patrzy}gdzieś z wysiłkiem, marszczył czoło i widać było, że jest gdzieś indziej iniema ochoty tu wracać. Niechcący rozdeptaliśmy go,jak glistępo deszczu. Drzewa kołysały samymi tylko wierzchołkami, jakby kiwałypalcami. Groziły albo ostrzegały. Wszyscyczuliśmy, że coś sięstało, ale jeszcze nie wiedzieliśmy co. Inni śmietnikowcy jedli,rozmawiali, śmiali się, opowiadali o czymś, co im się dzisiaj wydarzyło,i pewnie nawet nie zorientowali się, co się naprawdędzieje. Ze wprzestrzeni między Ewą, nami i Walickim wytworzyła siępustka i z sekundy na sekundę wypełnia się czymś, conie było zwykłą ciszą,alejakimś bezdźwiękiem, który wywoływał w uszach jednostajne ćwierkanie. Zupełnie jak weśnie,w którym trzeba uciekać, a otacza nas galareta. Przestępowatam z nogi na nogę. Uświadomiłam sobie zezgrozą, że powinnam przewidzieć takąsytuację. Dlaczego niepomyślałam, że coś takiego może się zdarzyć? Przecieżwiedziałam, że można go tu zastać. Ale zapomniałam. Natłok zdarzeńsprawił,że po prostuwyleciałomi zgłowy. Najbardziej żal mi było Ewy. Powinna byćprzygotowana, że będą z niej drwić,gdy się dowiedzą. Koledzy zawsze drwią, gdy spotykają się z czymś niepojętym. Ale na tej samej zasadziemożna szydzić również z innych. Chociażby z tych, których ojcowie zatrudnili sięprzywywozie krowiegogówna z wiejskich obór. Pół roku temu żartowaliśmy z Michała i Maćka, ale odpuściliśmy Robota jakrobota. Niektórzy ojcowie wcale nie pracują,tylko siedzą przyfontanniei piją piwo za pieniądze podkradane matkom, zadrobniaki przeznaczone na zimowe buty dla dzieci. I to jestdopiero powód do wyśmiewania. Tadek chodzi w tenisówkachokrągły rok, boojciec wszystko przepija. Śmieszne, ale jakośnikt się nie śmieje. 298 Mój tata sfrunął z dachukilka lat temu i jeszczenie wylądował. Leci tak do tejpory. Przeze mnie. Wolałabym, żeby zbierałflaszki na śmietniku. Przynajmniej bym go miała. Czemu to, co robił Walicki, mielibyśmy traktować jakouwłaczające godności jego czy Ewy? Zarabiałna utrzymanie rodziny, nie kradł, nie chodził żebrać. Ewa powinnasię nastawić na to, że pokpią, pożartują, aleprzyzwyczają się,tak jak przyzwyczajamy się do wszystkiego,co się w naszym dziwnym państwie dzieje. Tyle że ona nie była nanicprzygotowana. Przykrobyłona nich patrzeć, na córkę i ojca, na ich przepraszające uśmiechy i żałosne wysiłki, by inninie dostrzegli ichupokorzenia. Na ich nadmierniewyprostowaneplecy i zaciśnięte palce. Starali się nie patrzeć na siebie. Nie zdawalisobie sprawy, że tkwiące w nich napięcie, które jest wyczuwalnenakilometr, my odbieramy jak kłucie szpilką w tyłki. Nie mogłam tego dłużej znieść. Przez kilka minut wszystkiesprawy obcych ludzi pędziły, mieszały się, kotłowały w szalonymgalopie. Mogłam tylko patrzeć, bo nawet nazastanawianiesięnie miałam czasu. I w tym hałasie, pędzie,wychrypiałam: - Dosyć tego. Wracamy. Kocioł był już pusty. Ewa nie wsiadła z nami do samochodu. Odwróciła sięiuciekła. Przyglądaliśmy się, jak odchodziła. Patrzyliśmy bezskrępowania, po prostu wgapiała się wnią dziesiątka paroczu. Rafałowi spomiędzy palców wyciekł majonez, takbardzo ścisnął bułę,którą miał napodwieczorek. Nikt sięnie poruszył. W drodze powrotnej żadne znas się nie odzywało, ale chociaż trwało to długo, nie było w tym nic niezręcznego. Przy rynku pożegnaliśmysię pospiesznie, nie patrząc sobie w oczy. Tobył chyba koniec naszej akcji dobroczynnej. Idąc do domu, patrzyłam, jak adidasy wysuwają się naprzemian, szukając miejsc gładkich i stabilnych. Obserwowałam, jakcieniespływają po zboczach Pieniawy na dno doliny i wypełniają ją mrokiem. Do rana wsiąkną w ziemię, przeciekną przez nią 299. jak przez sito, by napełnić piekto nową porcją ciemności. Niesądziłam, że piekło jest tak blisko. - Przyjdziecie pod szkolę? - spytat Julek, ale jakoś nikt niemiał ochoty. Polekcjach wyznaczony był termin rady pedagogicznej w sprawie Cylaka. Miał zostać usuniętyze szkoły Od Maliny zależało,za co - za kradzież i narkotyki czy tylko narkotyki. W sumie, cozaróżnica? Bardziejniż Cylakiem przejmowaliśmy sięEwą. Nie przyszłana lekcjei nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić,byją przekonać, że to, co się stało, po prostu już się stało. Naświecie dzieją się różne okropne rzeczy, powodujące supłanie sięnaszych dróżek życiowych. Podejrzewam, że większość aniołówstróżów to banda leniwych debili. A całe naszeżycie polega nacierpliwym naprawianiupopełnianych przez nie błędów. - No tojak? - Julka niecierpliwiła się, bo chciała wiedziećkonkretnie: maprzyjść czy nie. Malina na dużej przerwie przez głośnik poprosiła o wsparcie. Liczyła na tych, którzywiedzieli, że to Olek, anie Cylak,rąbnął forsę dyrektorowi. Wszyscywiedzieli, wszyscy więc powinni pójść. - Przyjdziesz? Julek dotknął mojego ramienia. Poczułam miły dreszcz wnikający w głąbskóry. Miałam drobnąochotę zobaczyć, jakMalina z Cylakiemprzegrywają, ale powczorajszym incydenciez Walickim odeszła mnie chęć na cokolwiek. - Obejdzie się bez mojej obecności - prychnęłam. - Pewniepójdędo Ewy Może mi się udaz nią pogadać! - Nie bierz tegodo siebie, przecież nie mogliśmy wiedzieć, żetak tosię skończy! - Chyba usiłował mnie pocieszyć, ale jakośnie mógł się domnie dopukać. - A powinniśmy! Może to powiedziałam, a może nie. Uśmiechnęłam się dochłopakamoich marzeń, żebynie pomyślał, żeto jego obwiniam o cały ten syf. I nie chciałam, by zorientował się, że to moja wina. Chyba nie potrafię żyć bez poczucia jakiejś winy. 300 Zatrzymałam się przed furtką Walickich, nimzadzwoniłam. : Nikt nie otworzył. Tak naprawdę ulżyło mi. Niemiałam ochotyprzyglądać się z bliska ich kłopotom. W telewizji wszystkie kanały zapchane były zastarzałymgównem. Wyszłam i łaziłam pomieściewedług schematu dwarazy w lewo, raz w prawo, i takw kółko. Weszłamdogalerii,aletylko na chwilę, bo pełna byłaludzi. Jakubkowa tylko rzuciłaokiem. - Coś ty taka rozpalona? Pokaż głowę! - Przyłożyła mi dłońdo czoła. -No tak! Trzydzieści siedem! Wracaj do domu i napijsię gorącej herbaty z sokiem malinowym. I okryj się kocem, bodostaniesz zapaleniapłuc. Jak przyjdę, zrobię ci naparu zziół! Ciekawe, czy na wyrzutysumienia też jest jakieś lekarstwo. Jagna siedziałaprzy oknie i robiła projekt folderu reklamującego nową wystawę, a ja chodziłam w tę i zpowrotem- odokna, wokół stołu, do drzwi, otwierałam je, szłam przez przedpokój, docierałam do drzwi wyjściowych, wracałam, obchodziłam salon, wracałam do kuchni. Nie mogłam usiedzieć anisięczymkolwiek zająć. Z każdej strony, każdego kąta, docierało domnie pełne niepokojuporuszenie. - Mogłabyś wydrukować zaproszenia! -Sama wydrukuj! Dobrze sobie radzisz! Jagna przyglądała mi się, przekrzywiając głowę, jak zaciekawiony kot. Miała ochotę spytać, alenim się na to zdobyła,zadzwoniła Julka z rewelacjami,żearesztowali Tarwida. Nie uwierzyłam. - Zojka, jesteś tam? - usłyszałam zasapany głos Julki. Nie pozwolilijej długowisieć na telefonie, więc wdrapała siędo mnie, by opowiedzieć to, o czym całe miasto trąbiło od kilkugodzin. Ewa tak właściwie to szczęściara, bo to, co się jej przytrafiło, było niczym w porównaniem z katastrofą Tarwida. - Malinana posiedzeniu rady pedagogicznejdoprowadziłago do białejgorączki. Musiała mu nieźle zaleźć za skórę, bo taksię wściekł, że interweniowała policja! - OpowieśćJulki przycią301. gnęła mamę i Jakubkową. Syf z Gilemteż przyszli posłuchać. -Zatrzymali goza pobicie. W zasadzie to lat Olka. Za to, że przyznał się do kradzieży, ale przy okazji oberwało paru nauczycieli, gdy próbowali go powstrzymać. To musia} być cyrk. -Olek w gniewie wykrzyczał, że większość dokumentówTarwida jest sfałszowana. Że zbudował swoje imperiumna fałszywkach. Mama zbladła. Jagna pokiwała głową, że to niewątpliwieprawda, a ja poczułam,że świat wywraca się na lewą stronę. Nowakowski zatrzymał Tarwidaw areszcie. Aresztowanie najbogatszego człowieka w mieście wprawiłoludzi w osłupienie. Śmietnikowybiznes Walickiego wypadłprzy nowejaferze bledziutko. Ludzie przeżywaligraniczącezszokiem podniecenie. Niby wszyscy wiedzieli o podłościachTarwida, ale wpojono już w nas świadomość,że niektórymwolno więcej niż innym. Jegonagły upadek był dlamiasta niespodzianką. Miłą niespodzianką, dającą złudzenie sprawiedliwości. Niktnie nazywał tego zresztą upadkiem, a zaledwieprzejściowymikłopotami. Ludzie mieli o czym rozmawiać. Tego wieczoruseriale brazylijskie poszływ kąt, bo sąsiedzi przypomnieli sobie o swoimistnieniu. Mimocoraz silniejszego wiatru wystawiali przeddomy stoliki, gospodynie wynosiłyzakąski, gospodarze cośmocniejszego i trwał maraton wspomnień; kto pierwszy wiedział,kto podejrzewał, kto przewidywał taki rozwój sytuacji. Pod wieczór śpiewy spuentowały mile spędzony dzień. I to wszystkodzięki Malinie. Nie przypuszczałam, że będzie miała tyle odwagi, by przeciwstawić się Tarwidowi. Jakdalece przejściowe były jego kłopoty,przekonaliśmy sięjuż następnego dnia. Rozeszłasię plotka, że doaresztu przynoszono mu posiłki z restauracji,a zamawiał kilka porcji, żeby niejeść samotnie, ale w towarzystwie pełniących służbępolicjantów. Ile było w tym prawdy,nikomu niechciało się dociekać. Zwłaszczażeniktnie wątpił w prawdziwość plotek. 302 Może to, co robił,było złe,ale nie wszystkim przeszkadzało. Market działał, dawał zniżki, sporo ludzi dostało w nim pracę. Wielu bało się,że Tarwid pociągnie ich zasobą, gdy będzie musiał tłumaczyć, skąd ma to,co ma. Po dwóch dniach został zwolniony. Najbardziej żalnam było Olka. Przestał wogóle przychodzić do szkoły. Rozeszłasię wieść, że zwiałz domu. My obstawialiśmy raczej wersję, że Tarwid go zabił. Cylak też zniknął. Ewa po kilku dniach nieobecnościwróciła. Przynajmniejona. Brakowało nam jej i tych wszystkich wiadomości zakodowanych w jej mózgu. Bez możliwości odwoływania się do nichna wszystkich lekcjach podpadliśmy. BezEwy klasa prezentowała się blado. Dostałam od mamy zadanie, by poroznosić zaproszenia nanową wystawę. Część zostawiłam u Heleny, ale większośćuczciwie nosiłam,bo przynajmniej miałamczym zająć myśli. Idąc, rejestrowałamwzrokiemelementy gzymsów, fragmentyozdobnych ogrodzeń. Przykażdym pięknym detalu przyrzekałam sobie, że wrócę tu z aparatem fotograficznym, ale kolejny pozwalał ulecieć tamtemupostanowieniu zpamięci. Zakilka dni, mijając to miejsce, przezmoment będę miała wyrzuty sumienia. Wydarzenia ostatnich godzin wlokły się za mną, od czasu doczasu przyspieszały, wyprzedzały i stawały mi przed oczami. Nie miałamwyjścia, musiałamprzeżywać je jeszcze raz. Dzisiaj na przerwie Ewa otworzyła butelkę wody sodowejizaczęła ją rozchlapywać, oblewając ściany i każdego, kto znalazł się w jej zasięgu. Odskakiwali, przestraszeni i źli. Niektórzyniewiedzieli, o co jej chodzi. Bo chyba fakt, że paniz bufetu zażądała pieniędzy za hamburgery,które Ewka zjadła na kredytw zeszłym miesiącu,nie mógłbyć powodem jej złości. Jesz, płacisz,taka jestreguła. Nie masz forsy, obywasz się smakiem. Tochyba jasne izrozumiałe dla wszystkich. Poza Ewą. - Ojciec będzie musiał zebrać więcej butelek - kpili,a onapustą flaszką walnęła o posadzkę. 303. -1 jeszcze jedną więcej - powiedział ktoś, przekraczając granicę, której przekraczać się nie powinno. Niektórzy się zaśmiali,inni wzruszyli ramionami i odeszli,bo pocieszać wtakiej sytuacji też nie wiadomo jak. Doszłam do wniosku, że mojedwie półkule stanowią odrębne ośrodki dowodzenia. Jeden pragnie porozumienia i spokoju,drugi tęskni za wojną i zmusza do wyciągania rewolweru zzapasa, nim przeciwnik zdąży drgnąć. To właśnie zrobiłam. Postępujączgodnie ze wskazówkami lewej półkuli, powinnammachnąć ręką iuznać za naturalne, że robią sobiez Ewkijaja. Prawa podjudzała, że powinnam cośzrobić, by to powstrzymać. - Jazda stąd! Liczę do jednego! - powiedziałam spokojnie,dopijając resztę oranżady. Odeszli bez protestu, a ja wzięłam szczotęi zgarnęłam rozbite szkło. Potem wyjęłam forsę,którąmama dała mi na zakupy. i zapłaciłam bufetowej za te cholerne hamburgery. -Oddasz mi później! - powiedziałam do Ewy. - Spadaj! - podziękowała. Gdy mroźna kula dotarła do żołądka, uznałam, że to, cozrobiłam, było głupie. Ludzie w takich sytuacjach nie odczuwają ulgi,a narzucaną sobie pomoc odbierają jak jeszcze jednoupokorzenie. Nikt nie przygotował się dzisiaj do lekcji. To znaczy Ewa sięnie przygotowała i żeby ją wesprzeć, inni też mówili, że zapomnieli się nauczyć. Matematykwściekł sięna całą klasę. Zawszeto lepiej,niż miałby wyżywać się tylko na niej. Są jakieś granicewytrzymałości, a po jej minie widać było,że niedługo tamdotrze. - Dobrze, że kretynizmem nie możnasięzarazić, bo bymparchów dostał! - wrzeszczał i przyciskał kredę tak mocno, żezgrzytał paznokciami o tablicę. Brrrr. Robił to specjalnie. Uświadomiłam sobie, że od dłuższej chwili przyglądam sięWilkowi, malującemu na ławce swoje inicjały. Wyjęłam z kieszeniczerwony kamyk i stuknęłam nim o ławkę. Spojrzałiuśmiechnął się. Dzień od razu poweselał. 304 - Rudnicki, przestań dłubaćw nosie. -Nie mogę, panie psorze, gile działają na mnie jak narkotyk. Śmiałam się razem z innymi. Sprawypoważne i mało istotne wymieszały się, splątały. Już sama nie wiedziałam, czy jest coś, czympowinnam się tak naprawdęprzejmować. - Kto mi tamtrzaska dziobem? Wilk, zamknij się i przejdźna odbiór! Julek oderwał się zezdziwieniem od swoichmalunków. - Ja siedzę cicho, gada Wilczyca! - zaprotestował. Powietrze za oknembyło przejrzyste, a czas płynął stateczniei równomiernie,dopasowany do rytmicznych uderzeń dużej wskazówki szkolnego zegara. I w odpowiedniej chwili zadzwonił dzwonek, wprawiając w wibracje ławkę i krzesło, podłogę, tablicę,całąszkolę i mnie. Zaczęłam się czuć, jakby mi czegoś brakowało. Czekałam, ażsię coś zdarzy,jakby mało było mi tego, co już się działo. - Te zadania to chyba cała rodzina ci rozwiązywała, bo samabyś takich głupot nie nawymyślała! Dopiero po chwili skojarzyłam, że mówił do Ewy. Zaśmierdziało amoniakiem. - Kto się zejszczał? Pytanie było czysto retoryczne, bo przyczyn tego zapachumogło być wiele. KiedyśRudnicki przyniósł dezodorant o zapachu zgniłych jaj. Przez parę dninie można było wejść dosalifizycznej. Ale teraz naprawdę cuchnęło moczem, a pod ławkąEwy rosła kałuża. Rety. Zlała się. Ewa się zmoczyła. Nie chciała wstać,ale trzeba było posprzątać, bo po przerwie musiała tu wejść inna klasa. Zszokowana woźna przyszła zeszmatą, ale nawetjednymsłowem nieskomentowała dramatu. Bez słowa wzięła się do sprzątania. Ale Ewa musiała iść przez korytarz ztą mokrą plamą na tyłkui nogawkach. Śmialisię. A ona była sztywnai miała dzikośćw oczach; chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, co się wokółniej dzieje. Amożezdawała, bo w pewnejchwili przylgnęłaplecami do ściany, przedłużając chwilęponiżenia. Bała się. Nie wydaje mi się, by życie płynęło jednostajnym rytmem. Moje przynajmniej jest kluczeniem od jednego zakrętu do kolejnego, a gdy dusza wkurzy się na coś, następuje kolejny zwrot. 305. Właściwie zrobiłam to bezwiednie, jakbym od dawna była przygotowana na taką sytuację i wiedziała, co powinnam zrobić. Niezrobiłam tego pospiesznie. Zwyczajnie minęłam rozradowanychludzi istanęłam obok Ewy. Zawiązałamjej w pasie swoją bluzęi wyprowadziłam ze szkoły. Nie podałam jejręki, ale szłamobok, eskortując. Oddzieliłamją od tłumu. Gwizdali za nami. Byli źli,bo popsułam im zabawę. A we mnie zalęgła się myśl, żewszystko, co do tej pory zdarzyło się wmoim życiu, prowadziłomnie do tej właśnie chwili, bym szła obok niej drobnym krokiem, bo było to najlepsze, co od dawna udało mi się zrobić. - Nicsię nie martw, wszystkobędzie dobrze -mówiłamdo niejbez przerwy, ze świadomością, że skądś znam tegłupie słowa. Wyszłam z nią na ulicę, a tam padał deszcz i miłosiernie zacierał ślady jej słabości. Odprowadziłam ją do domui oddałamwręce Walickiej. Powiedziałam krótko, co się stało, i odeszłam. Nie wróciłam do szkoły. Mogłabym komuśzrobić krzywdę,tyle było we mnie popękanych atomów. Promieniowałam. 29 Na lustrze w przedpokoju przyklejona była kartka z odręcznym napisem: Może wrócę, jak będzie misię chciało. Odkleiłamkartkę i zobaczyłam gapiącą sięna mniepostać. Stanęłam, żebyteżsię na nią pogapić. Nie czułam z nią bliskości. Była po lewejstronie świata i nawet serce miała z innej strony. Nie byłyśmyw żaden sposób związane,jedynie od czasu do czasu, mijającsię,spoglądałyśmy na siebie. Dopiero po chwili poznałam sięi to rozpoznanie spowodowało, że pomyślałam o Jagnie. Poszłam jejposzukać, bo niewiedziałam, jak zamierza wyeksponować swoje kaflei garnki. Trzebaby też przetransportować resztęzapasów z pracowni do galerii, asama nie zamierzałamtego dźwigać. Nie musiałam iść daleko. Była nad urwiskiem. Siedziała podskałą i wpatrywała się w przestrzeń. Wyglądałana zupełnieopuszczoną. 306 - Co robisz? - spytałam. Odprowadziła wzrokiem kołującego jastrzębia. Miał tugniazdo, wypatrzyłam je w zeszłym roku. Ale jej było wszystkojedno:jastrząb, kukułka. Przyciągał ją ruch i wodziła wzrokiemza ptakiem, póki nie zniknął. Potem zobojętniałai po prostuwpatrywałasię w wirującewokół niej neutrony. Czuć było odniej zestarzałym, butwiejącym potem. Tę samą koszulkęmiałana sobiew zeszłym tygodniu. Nad piersią nadal tkwiła błyszcząca plama roztartych smarków. Nawet stąd widziałam jej rozszerzoneźrenice. Po skale sączyła sięstrużka wody z bijącego wyżej źródełka. Podstawiłam dłońi nabrałam wody. Napiłam się; była zimna,aż zęby ścierpły. Wyszczerzyłam je do słońcai czekając, aż sięopalą, myślałam trochę o Ewie, trochę o zadaniachz matematyki najutro, o zakupach dla Jakubkowej i o miękkiej sierści Gila,i o tym, na czym naprawdę mi zależało, i co powinnam zrobić,by nie sprawić mamie zbyt wiele bólu, gdy się wreszcie odważę. Jastrząb znowuruszyłna łów. - Chceszpogadać? - spytałam i czekałamdługo,nim obudziła się z zamyślenia i skoncentrowała uwagę. Pokręciła głową. Nawet niespojrzała. Gapiła się tępo na szczyt Pieniawy. Unikałamojego wzroku, jakby sądziła, że tylko w oczachmożnawyczytać uczucia. Była kłębkiem nerwów. Zaczęłamwątpić, by ich przyczyną była tylko dawka narkotyków. Ciekawe, skąd tym razem wzięła? Nie dam rady zlaćkażdego Cylaka. - O co chodzi? Wyspowiadaj się, jak masz coś na sumieniu. Któregoś dnia będziesz musiałakomuś zaufać. Może zacznijodksiędza. - Wolałabym patrzeć komuś w oczy, gdy będę to mówić. Odrazu będę wiedziała, czyzrobiłam źle, czy bardzo źle. - To powiedzmnie. I tak już dużo o tobiewiem. - Nie wiesz najgorszego. -Więcpowiedz i będziesz to miała z głowy. Twarz jej zszarzała, a nieruchomy wzrok przykleił się dozbocza Pieniawy. Byłabliska załamania. 307. - Tego właśnie się boję. Ze wtedy już wszystko będę miałaz głowy. - Więc powiedz mamie -powiedziałamszybko i tak, by zabrzmiało to rzeczowo. -Nie, nie, nie- przestraszyła się. Była tak rozdrażniona, że bałam się podejść bliżej; usiadłamtak,by nie mogła mnie dosięgnąć, gdyby akurat to przyszło jejdo głowy. Niby patrzyła w dal, alejej wzrok nie sięgał dalejniżna metr, potem trafiałna mur, który wokół siebie wzniosła,spływał po nim i wsiąkał w ziemię. Zupełnie jak wcześniej Ewa. Wiedziała, że Filip popełniłsamobójstwo. Dała mi to kiedyśdo zrozumienia. Chyba że źle odczytałam jej sugestie. Powinnamspytać, ale nimsię odważę, muszę przemyśleć kilka spraw. W ciągu tego tygodnia natykałyśmy się na siebie wiele razy, alezupełnie świadomie kierowałam rozmowę na tematy odległe odFilipa i jego spraw. Ale myśl razzrodzona nigdy nie umiera, najwyżejprzysiadagdzieś w kącie niewidoczna, nieruchoma i tamzapuszcza korzenie, długie,wijące się, drążące, stykające się z innymi zapomnianymi myślami. A gdy pojawia się znowu, jestjuż realna jak uderzenie kijem wtył głowy. Powinnam wiedzieć. Ale do zadania właściwego pytania niezbędnybył głęboki wdech. - Wiedziałaś? Ocknęła się i spojrzała -Co? Powtórzyłamwolno swoje słowa sprzed paru sekund, alezorientowałamsię, że powtórzonetracą moc iznaczenie, stająsię zlepkiem sylab. Zmartwiłam się,że zmarnowałam szansę. Ze starannie przygotowanego pytania został podziurawionyflak. Uszło powietrze, a wraz z nim senstego, oco spytałam. Mogłampodnieść głos, alenie zrobiłam tego. Pozwoliłam wiatrowiporozrywać resztę słów iwynieść je, poszarpane, nad dolinę. Podniosłam głowę i spojrzałam na nią. W ułamku chwiliumknęła, ale zdążyłam przyłapać jejspojrzenie i dostrzec w nim 308 rozpacz. Ledwo utrzymywała się wryzach. Najbardziej pragnęła wstać i usiąść przy mnie. - Powiem ci,jak staniesz nad przepaścią! - rzuciła wyzwanie. A jednak słyszała. Wzdrygnęłam się na samą myśl. Nie chciałam tego. Bałamsię, żemogłabym od tego umrzeć. Zauważyłamój strach i zaśmiała się ironicznie. - Nie zrobisztego, bo się mnie boisz. Gardzisz mną, alejednocześniesię boisz. Jesteś tak samo słaba jak ja. Najważniejszeprawdy ukrywasz przed mamą. Szszsz. Jeden ruch i wbiłamsię w pancerz. Nic nie mogła mizrobić. Niczym nie mogła mnie dotknąć. Nie miałam odwagispytać, o jakich prawdach mówi. Miałamnadzieję, że to jedna ze złotych myśli wyczytanych w romansach. Nawet jeśli nie zdawała sobie sprawy, co powiedziała, to i takmiała rację. I w tamtejchwili zdecydowałam, że powiem mamieo tym,co zdarzyło się kilka lat temu. Niepotrzebowałamjużczasu do namysłu. Po prostu musiałam to zrobić. Dotarłam dopunktu,gdzie bez wyjaśnienia nic niemogło dziać się dalej. - Masz rację, boję się ciebie, ale chcę,żebyś mi to powiedziała. Nie wiem, kim dlaciebie był Filip, ale to mój brati muszęwiedzieć. Inaczej nie będę wiedziała,o co powinnam prosić Boga - powiedziałam i patrzącjej w oczy, zbliżyłam się do samegoskraju urwiska, tak że czubki butów sterczały nad próżnią. Wystarczyłoby łagodne pchnięcie,gwałtownyruch z dala. Cokolwiek. Chyba się nie bałam. Nie jestem pewna. Noszęw sobie przeczucie wieczności. Ale każdy jeprzecież nosi. I coz tego! Wstałai zaczęła iść wmoim kierunku. Widziałam ruchkątem oka,zupełnie bez patrzeniaw jej kierunku. Obserwowałamjastrzębia bez zdenerwowania. Podeszła, zerknęła w dół. Stanęła jeszcze bliżej, zmuszającsię do podjęcia równie wielkiego ryzyka. Widziałam w jejoczach wahanie. Potem w jednej chwilizdecydowała sięi stanęła obok mnie. Balansując ciałem, przesunęła połowę stopy nadprzepaść. Stałyśmy od siebiew odległości centymetrów. Jeśliktóraśz nas spadnie, pociągnie drugą. 309. Miałam przerażająco jasną świadomość grożącego mi niebezpieczeństwa. Czułampulsowanie mózgu. W tylnej częściczaszki włosyunosiłysię i opadały, a po karku przebiegały ciarki. W takich chwilach, w takich pustych przestrzeniachnatykałam się często naFilipa. Sięgając po coś, trafiałamna jego dłoń. Była ciepła. Spoglądałam, alezawsze było pusto. Teraz czułam jego oddech na karku. Pachniał miętą. Zobaczyłam ruch. Uniosła rękę i dotknęłamojego ramienia. Zatrzymała tam dłoń na jedną sekundę, a ja poczułam wielotonowyciężar. Było w tym geście cośprzygniatającego,wtłaczającego w ziemię. Bolałosamoprzeczucie, nie wiadomo nawetczego. - Wiedziałam, że miał takizamiar. Nawet byłam tam, gdytozrobił. Chciał mnieprzestraszyć i udowodnić, że prędzej gotówsię zabić, niż ożenić ze mną. A ja chciałam sprawdzić, bo niewierzyłam, że tozrobi; żetak bardzo mnie nienawidzi, by tozrobić. Gdy zastanawiałam się, comogą oznaczać jejsłowa, cofnęłasię o krok,a ja zostałam gdzieśmiędzy światami. Uświadomiłam sobie ciepło rozchodzące się od karku w dół,pokręgosłupie,okalającebrzuch i pnące się po piersiach w górę, ku twarzy. Przez uszy wpełzło do wnętrza i wypełniło mniedelikatnym drżeniem. Byłamwielką mydlaną bańką. Zawiałwiatri bańka pękła, a ciepło wylałosię na zewnątrz. Chciałamwypowiedzieć jakieśsłowo, ale przełknęłam je. Musiało byćtwarde, bo zablokowałogardło. A potemłagodnie przewędrowało flakami do odbytu itam utkwiło na dobre. Wciąż stałam. Obiezdawałyśmy sobie sprawę, jak niebezpieczna stałasię nasza gra. Ogarnął mnie niesamowity spokój wsamym środku niebezpieczeństwa. Czułamdziwne oszołomienie, jakby to była scenaz innego czasu. Od dawna nieprzeżyłam takiego wewnętrznegowyciszenia. Wypełniłmnie spokój. Trwałam w oczekiwaniunachwilę, gdy będę mogła iść do domu, by powiedzieć wszystkomamie. Wyznać to, co czekało w ukryciu zbyt długo. Zacząćzasypywać dół, którego rozmiarów nie miałamjużogarnąć. 310 Musiałam tylko przeżyć. W oddali, żółtym szlakiem, wędrował chłopakz plecakiem. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałam Filipa z plecakiem,ale chciałam myśleć, że to on. Todziwne, jak szybko wymykałsię z mej pamięci. Zakręciło mi się w głowie. Odchyliłam się dotyłu. Zapomniałam, co powinnam zrobić, by się cofnąć. Pięty wbiłamw skałę, alepalce nie miałyoparcia. Jeśliuniosę nogę, stracęrównowagęi runę. Odchyliłam w bok ręce, a one poruszały sięjak skrzydła, w zwolnionym tempie, wolnoi płynnie. Już w trakcie tego ruchuzapomniałam, co chciałam osiągnąćtym gestem. Możeraczej powinnamprzechylić się mocno do tyłu iusiąść. Nadal nie czułam strachu, było minawet przyjemnie, że jak nieuda mi się wycofać, umrę z obrazem jastrzębia kołującego naddoliną. zapachem mięty. Iwidokiem wędrującego chłopcaz plecakiem. Myślałam oFilipie. O tym, że po śmierci stal mi się bliższyniż za życia. Rozmawiałam z nim, prosiłam o radę, a myśli, jakie mnie nachodziły, wydawały się jego odpowiedziami. Widywałam go wsiadającego do samochodu albo w absorbującejrozmowie z kimś dla niego ważnym. Mijał mnie, nie spoglądając w moim kierunku, jakbym to ja była zjawąnieistniejącąw jego świecie. Może świadczyłoto o mojej nienormalności, alenie miałam przecież obowiązku spowiadać się nikomu ze swoichzwidów. Cieszyłam się, żejemam. Chwyciła mnie za koszulkę i odciągnęła do tyłu, agdy stanęłam na pewnym gruncie, spytała: - Czy wiedza,którą zdobyłaś, cokolwiekzmieniła? Wątpię. Wcale jej nie potrzebowałaś. To ja muszę z nią żyć. Chociaż niewiem, czy mi się chce. Tobie też byłobylepiej,gdybyś nie wiedziała. A skądty możesz wiedzieć, jak to ze mną jest, pomyślałam. Ido czego było mi to potrzebne. Byłam taka jakFilip. Żebycoś udowodnić, gotowa byłamnawszystko. Co za idiotyzm. Nigdywięcej tego nie zrobię. 311. Wycofałam się powoli i położyłam na trawie. Zbyt drżały minogi,bym mogła ustać. Słyszałam szum w uszach. Myśli goniłyjedna drugą, alenie umykały w przestrzeń, lecz wciąż zataczałyten sam krąg. Oczywiście, że słowa nie mogły niczego zmienić. Przeczuwałam jej winę od samego początku. Dziwiły mnierozchodzące sięod niej fale wyładowań. Niewykluczone, że wcaleich nie było,a tylko intuicja zmuszała mnie do przyjęcia postawy obronnej. Rzadko kto wywoływał we mnie tak wielką niechęć. Przecieżtak wielu ludzi mijam obojętnie i nie pozostawiają posobieżadnego śladu. Ona nie była obojętnym cieniem w tłumie. Nie patrzyła w dal, alena swojebuty. Gdy na momentuniosła głowę, na jej twarzywidoczna była udręka. -Powiedział. Obiecał, że się ze mną ożeni. Ale on, jakwszyscy, gardził mną. Zamienił mnie na inną dziewczynę. Zagroziłam, że jak nie dotrzyma słowa, pójdę na policję z podrobionym dokumentem. Ukradłam mugo. Gdy tamta zginęławwypadku, myślałam, że wszystko będzieproste. Aleon byłpewien, że to ja ją. A to nie ja, to onasama. to był wypadek. alenie wyprowadziłam go z błędu. myślałam, że oboje trzymamy się w szachu, on o mnie wie, ja o nim wiem. Nikomu o niczym nie powiemy. i na zawsze będziemy razem. Pomyślałam, że widziałam to w jakimś serialu. Uczucie rozpoznania, jak wkinie, gdy pamięta się taką scenę, a ona przywraca zapomnianyciąg dalszych zdarzeń. Próbowałam się skupić, by przypomnieć sobie,co było dalej. Wiedziałam, żedalejbyłpociąg i Filip,szpital, a potem już tylko Jagna, Jagna, Jagna. Roztkliwiałasię nad sobą, użalała. Chciała, żebymna niąwrzeszczała, ale w rzeczywistościczekała naprzebaczenie. Nadal stała na skraju, balansującnad przepaścią. W scenariuszu, który sobie wydumała, miałam pewnie jej darować i wyperswadować to, co miałazamiar zrobić. Nie zareagowałam takjak oczekiwała, więc spytała: - Pomożesz mi sięz tego wygrzebać? Zapytała iczekała. Umiała czekać. Patrzyłam na nią przezchwilę, rozważającprośbę. Musiałam położyćna szali swoje i jej 312 życie. Pytanie wisiało między nami, aimdłużej zwlekałam z odpowiedzią, tym bardziej było dokuczliwe. Jak drut wpychanyprzezucho do mózgu. Jak ja jej nienawidziłam. Gotowa byłam dokonać zemsty Nie chcę cię,do diabła, ratować! Nieodpowiedziałam. Czasami lepsze jest milczenie. Nie byłam kimś, ktomógłby jej pomóc. Niechciało mi się. Wstałami odeszłam. Zostawiłam ją na skraju przepaści. Wolałam ratować samą siebie. Szczeknęła za mną ostre słowo, którego nie zrozumiałam. Kiwnęłam głową, że dobrze, chociaż nawet nie wiedziałam, copowiedziała. Całą drogę gnałam,jakby mnie kto gonił, całaspięta, palonagniewem, pulsowaniem w skroniach i pytaniem, dlaczego uważała się za wartą ocalenia. Zanim dotarłam do świateł, przemogłam urazę. Zatrzymałam się, obeszłam fontannę i zawróciłam. Znowu stanęłam, próbując przypomnieć sobie, o czym wcześniej myślałam, i podjęłam jeszcze jedną decyzję: nie będę jejwspółczuć, ale nie będę się też mścić. Obeszłam fontannę jeszcze kilka razy, a starekobiety wysiadujące ławkinaskwerku patrzyły na mnie i liczyły okrążenia. A gdy ściągnięta ich wzrokiem, spojrzałam, trafiałamna oczyzaciekawione i bynajmniej niespeszone. Jedna kiwnęła mi głowąna powitanie. - Co tam u wasw szkole się dzieje? - spytałaskrzekliwie. - Straszne rzeczy! Zmuszają nas do nauki! I aby osiągnąć cel,stosują tortury! -odpowiedziałam zgodnie z prawdą i uciekłamw obawie, by nie zaproponowały mi miejsca między sobą na ławce. Mama chodziła pokuchni szybkim, nerwowym krokiem, jaklewpo klatce. O coś się wściekła i miała zamiar wyładować złośćna mnie. Wycofałamsię na palcach dokuchni. Usłyszała i przyszła zamną. Nie miałam wyjścia, musiałam zaatakować pierwsza. - Możesz włączyć cofanie? Nie wiem, co cię znowu wkurzyło, a skoro mam oberwać, chciałabym wiedzieć, za co! Cofnij sięw czasie i zacznij od początku. 313. W pierwszym momencie myślałam, że się odwinie i mi przytoży. Nigdy tegonie robiła, ale zawszejestpierwszyraz. Samasię prosiłam. Ręka dziwnie jej drgała wokolicach obojczyka, aleto była tylko gra mojej wyobraźni. Odetchnęła głębiej i powiedziała, że Jagna nie wyłączyłapieca. Zostawiła go i po prostuwyszła. Gdyby Jakubkowa nie przyszła w porę,wszystko mogłosię spalić. Nic dziwnego, żeją poniosło. Janie miałabym tyle silnej woli. -Gdzieona jest? - Właśniesię zastanawia, czy nie rzucić się wprzepaść. Nie uwierzyła. Od czasu do czasu pojawia się wemnie świadomość, żewszystko zaczynasię odpoczątku. Wśrodkupowszedniegodnia albopodczaskrótkiego nocnego przebudzenia. Nigdy niejest to momentważny ani przełomowy,tylko zwykła minuta następująca po innej zwykłej minucie. Być może mojeżycie zatacza kręgii gdy zamyka się kolejnekoło, podświadomie odbieram sygnał do nowego okrążenia. Dla mnie zaczęło się nowe kółko. Wyszło zza chmursłońce i nagle zapragnęłam, by już się zaczęłoi stało to, co się miało stać. Wprawiłamw ruch wydarzenia i szczegół po szczególe widziałam następowanie zdarzeń. Nie wyglądało todobrze. Przestraszyłam się i zatrzymałam, alewypuściłam powietrze z płuc i pozwoliłam, by siędziało. Jeszczekilka razy naciskałam guziki STOP i RUN,by sprawdzić, jaktobędzie później. Czułam się, jakbymprzeżywała resztę życianaprzyspieszeniu. Telewizyjnapanna usiłowała stłumić radość, że to właśnie jejwudziale przypadło komentowanie wojny, która jednak wybuchła. Trzeba jej przyznać, że prawdziwie płonące miasto prezentowało się na ekraniedoskonale. Byli tacy,którym sięto podobało. I chcieli jeszcze. Mama lała z szumem wodędo czajnika i stawiała go ztrzaskiem na piecu, a ja w tym czasie powiedziałam jejwszystko o sobie. Zaczęłamodmiejsca, gdzieurwała się moja prosta droga. 314 - Pamiętasz, jak tata z Filipempuszczalilatawiec, a on zaczepił się oantenę? Zaczęłam od latawca, który sklejałam z tatą i Filipem,a oniwykluczyli mnie ze swego grona i poszli puszczać go sami, a jasię modliłam, by latawiec zaczepił się o komin albo antenę, i taksię stało, a potem wyjęłam książkę spod nogi stołka, bo to byłamoja książka i nie mieli prawa jej brać po to, by podłożyć podkiwający się stołek. Nie wiedziałam wtedy, że tym, co się dziejepóźniej, nie rządzi żadnalogika. - Pamiętasz? Nie pamiętała. Nieuwierzyłam. Powiedziałam wszystko. Wreszcie odważyłam się iwyznałamnajwiększą tajemnicę swego życia, a ona postawiła czajnik napiecui zapaliła pod nimgaz. - Chyba zwariowałaś! - powiedziała. -Pamiętam, jak zleciałz balkonu, bo zamiast wziąć drabinę,ustawiłpiramidę ze stołków. Złamał wtedy nogę i dważebra. Umarł dwa lata później,na raka. Długochorował,ale ze złamaną wcześniej nogąniemiało to nic wspólnego. To niemożliwe, żebyśtak to zapamiętała. Przeinaczasz fakty i wszystko ci się potem plącze. Odeszła. Sprawiała wrażeniedotkniętej moją opowieścią. Uderzenie pioruna w pobliżu skały zatkało mi uszy i wstrząsnęło powietrzem. Złamał nogę? Nie umarł? Niejestem winna? Jestem niewinna? Dlaczego tak długo sądziłam, że jestem? Dlaczegotak łatwo wzięłam nasiebie winę iniepróbowałamwyjaśnić,wytłumaczyć się, szukać przebaczenia? Tak łatwo mogłam uzyskać wyjaśnienie. Inaczej mogło sięmiędzynami wszystko ułożyć. Usiłowałam myśleć o Filipie,ale myślisię rozpierzchały, jakby Filip był już tylko skupiskiem atomów. Dlaczego nigdy niepowiedział mi, że sięmylę? Czemu utwierdzał mnie w poczuciuwiny? Czemubył taki okrutnywzględem mnie? 315. Powiew wiatru wydął firankę, a potem wyssą} ją na zewnątrz. Przez moment furgotaiajak szalona. Już wszystkowiedziałam, więc mógł odejść. Firanka powoli opadła. Nie wiem, czy mu kiedykolwiek daruję. Spalam dowieczora. Właściwie powinnam robić cośinnego,choćby zadania z matmy, ale na nic poza spaniem nie miałamochoty. Kafle spakowane w pudłach nadal chyba jeszcze staływ pracowni. Powinny już byćw galerii. Jeśli Jagnami nie pomoże, poproszę Wilki. Miałam wiele do przemyślenia, ale mójumysł był z lekka przegrzanylub wręcznadwerężony po wydarzeniach ostatnich dni i nie mogłam wymyślić nic, co wydawałoby się choć trochę sensowne. Zaczęłam wygrzebywać z zakamarków pamięci słowowypowiedziane wcześniej przez Jagnę. Składałam je z pojedynczychdźwięków unoszących się jeszcze w powietrzu, dopasowywatam, by zabrzmiało jak szczeknięcie. "Znalazłam". To było tosłowo, na które w tamtej chwili nie zareagowałam. Ale terazzrozumiałam jegoznaczenie. Beznajmniejszej chwili wahaniawiedziałam,co znaczy. Znalazła. Niespiesznie weszłam nastrych, wiedząc, co tam zastanę. I się nie pomyliłam. Skrytka była otwarta. Nawet nie musiałam zaglądać do środka,by wiedzieć, że nie matam dokumentu, który mi wtedydała i na którego odzyskaniu takjejzależało. Właściwienie czułam gniewu,mogłam się tego przecież spodziewać. Jeśli dygotałam, tobardziej ze zniecierpliwienia i lekkiego podniecenia. Byłamciekawa, cojeszcze sięstanie. Uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem, czego dotyczył tendokument. Przez cały czas, gdy tu leżał, ani razu niezajrzałamdo skrytki. Chybanie miałam chęci dokładniej go obejrzeć. Nastawiłam lunetę na podwórko Wilkówi od razu wpadłamnaJulka. Uśmiechałsię i nic nie mogłam poradzić,że światrozpuścił się jak zapomniana kulka lodów. Nic nie miało większejwartości niż rozciągnięte w uśmiechu usta i odsłonięte zę316 by. Fantazjowałam na temat jegoust i rąk. Gdy się śmiał, leweoko mrużył bardziej niż prawe. I to było wszystko, cochciałamoglądać. Musiałam odsunąć sięod lunety, by przypomnieć sobie, żeświat istnieje. I że obok Julkastoi ktoś, do kogo skierowanybyłten uśmiech. Nie chciało mi się tam patrzeć. 30 W myślach robiłam spis rzeczy do załatwienia. Po pierwsze,wziąć z bankomatu forsę dla mamy; po drugie, kupić chleb nakolację; po trzecie, zamówić w supermarkecie alkohole i tacez kanapkami. Coś było jeszcze,ale nie mogłam sobie przypomnieć. Wzorem Jakubkowej zaginałam palce, byo niczym niezapomnieć. Tyle że ona potrafi robić plany napalcach oburąk. I zawszepamięta, co po szóste, aco po ósme. Ja nie zaginamwięcej niż trzy. Pieniądze Jakubkowa mogłaby wyciągnąć sama,bo bankomat jest dwa kroki od galerii, ale uparła się, że nie potrafi. Dzisiejszy świat funkcjonuje inaczej niż ten,w którymutknęła. A ona nie ma ochoty poznawaćzasad działania komputerów, kas fiskalnych, bankomatów, kont osobistych,drzwiotwieranych fotokomórką. Objaśniałam jej, jak to działa, alemachała ręką i nie chciała słuchać. Mnie bawi, gdy ponaciśnięciu guzika ściana posłusznie wypluwa forsę. Paręminut później nie mogłamsobie przypomnieć, co byłopo drugie. Wystawa była już prawie gotowa. Drzewaod samegoranaszarpały się nerwowo. Prognozaprzewidywała kolejne uderzeniesilnychwiatrów, ale dopiero w nocy albo nawetjutro. Może telewizyjne przepowiednie okażą się nieprecyzyjne i huragan przejdzie bokiem. Nie liczyłam jednak na to. Powietrze naładowanebyło elektrycznością, a ona gromadziła się wludziach iwybuchała gwałtowną pasją. Obserwowałam, jak Syf wychowuje Gila nakota. Uczył go polować na myszy i niedać się głaskać byle komu. - Musimy zaprosićTarwida. Nie mamy wyjścia! 317. Mama miała wątpliwości, czy nie zniechęci tym innych gości, tych, na których bardziej jej zależy. Ja byłam zdania, że ludziechętnie przyjdą poocieraćsię o niego, bo już wiedzą, ktowkrótce będzie rządził miastem. Tarwid triumfował. Pokazywał się, bywał, wpraszał się,a niktnie śmiał mu odmówić. Przechwalał się znajomościąz kimś ważnym, kto stoiza nim murem i komu bardzo zależyna jego nietykalności. Warto było w towierzyć, a napewnoniewartobyłookazywać, że się nim gardzi. Chodził pomieściei śmiał się wszystkim w nos. Do prokuratury trafiły dowody jego winy,ale nie stały siępodstawądo postawienia go w stanoskarżenia. - Zanieś mu zaproszenie! -Dobra! Polecę po obiedzie! Nie warto było mieć w kimś takim wroga. Przyjdzie, poszpanuje, ludzie chętnie posłuchają jegoprzechwałek o rozmowiez prokuratorem i jak to się stało, że wszystkie dowody winy zostały uznane za bezwartościowe. Zęby mu zrekompensowaćprzykrość, jakiej doznał, rada miejska razdwa przegłosowałasprawę wycięcia dębówpod inwestycję XXI wieku, czyli parking obok tarasu widokowego i supermarketu jednocześnie. Akt własności ziemi z kilkusetletnimi dębami okazał się autentyczny. Potwierdziłyto badania dwóch niezależnych ekspertów. Wciąż miałam przed oczami scenę sprzed kilku miesięcy, gdyzamarłam przy uchylonych drzwiach do pokoju Filipa i wpatrywałam się wjego palce ściskające pióro. Na stalówcezawisłakroplaatramentu. Otrząsnął ją nad buteleczką i delikatnie dotknął papieru. Może to misiętylko śniło? A może nie. Zwątpiłam w ekspertów, ale raczej mi ulżyło. Ludwik zatwierdził uchwałęrady miejskiej, tym samym podpisując wyrok nadęby. Budowa parkingu da ludziom napewienczas pracę. Mogłamiść o zakład, że budowa zacznie się tużprzedwyborami samorządowymi. Jeśli Tarwid zdecydujesiękandydować, to Ludwik nie będzie miał zbyt dużych szans. A Tarwid już podjął decyzję. Z jego punktu widzenia jedynie 318 słuszną, bo w naszym kraju wybrańcy ludusą ułaskawiani. Wraz z mandatem wykupują odpust na całe życie. Zaniosłam mu zaproszenie. - To jak będzie z tym ostatnim dokumentem twojego brata? Samawidzisz, żewszystko z nimiw porządku. Starał się chłopak i wiedział,gdzie szukać. Zapłacę tyle, ile się z nim umówiłem. Kiedy skończyłmówić, między nami nastała szczególnacisza, coś jak chwila między błyskiem naniebie a hukiem pioruna. - Ile? - spytałam, bo mnieto zaciekawiło. - Trzydzieści tysięcy. Zastanawiałamsię, co to za dokument, że wart jest aż tyleforsy, ico Jagna zrobiz tymi pieniędzmi. Ale skoro o tym rozmawiamy, jeszczesięz niąnie widział. Zaśmiałam się nerwowo. Nie wiem, jak odczytał mój śmiech,bo pokiwał głową i zaproponował: - Zastanówsię i przyjdźze swoją propozycją, może się jeszczepotargujemy, ale niezwlekaj zbyt długo. I nie mów matce, bo położy rękę na forsie. Umówiłam się z mamą,że w drodze powrotnej wejdę do supermarketu i zamówię rzeczy z listy, którą mi naszykowała. Jagny znów nie było, więc na mnie spadłateż pomocw przetransportowaniu pudeł z pracowni do galerii. Były zbyt ciężkie, byw pojedynkę dać sobie z nimi radę. Powinnam się pospieszyć,ale facetowiidącemu przede mną rozdarła się torba z zakupamii mnóstwo drobiazgów rozsypało się potrotuarze. Wdepnęłamw serek i zrobiło mi się przykro, że starszy pan nie zje serka nakolację. Miał przestraszonąminę, jakbysię obawiał, że będęmiała pretensje o tor przeszkód usypany przede mną. Schyliłamsię i pomogłammu zebraćrozsypaneprodukty. Ja zbierałam,aon kręcił się wokół mnie oszołomiony. Potem okazało się, żenie maich w co spakować, bo foliowa torba pękła, a on nie miałdrugiej. Zostawiłam stertę na ławce, ale gdyobejrzałamsięi zobaczyłam jego zmartwioną minę, westchnęłam i weszłamdonajbliższegosklepu. Poprosiłamo torbęi wróciłamdo dziadka. 319. Wtedy przypomniałam sobie, że nie kupiłam chleba na kolację. Właśnie to było podrugie. Musiałamwrócić. Gdy dotarłam do galerii, Jakubkowa pokręciła tylko głowąi machnęła dłutem w stronę drzwi. Mama już poszła. A niech tolicho! Nie chciałam zostawić jej samej. Zbyt wiele było do zrobienia. A Jagna nawaliła. Znad urwiska wróciła skoncentrowana na swoich problemach,a mama oznajmiłajej od progu, że jak narazi nas jeszczeraz na niebezpieczeństwo, może się spakować i odejść. Powinnam sięcieszyć. Odczułamtylko niepokój. - Zbyt wielu ludzi narażałam na ryzyko. Nie chcę tego robićwięcej! - powiedziałaJagna. Był w jej głosie ton, którymnie zaskoczył, aleją samą chyba jeszcze bardziej. Mamapotraktowała jej słowa jako przeprosinyi obietnicęna przyszłość. Ja usłyszałam wnichostateczność. Rozkładając napółkach eksponaty, myślałam o Ewie i Cylaku,o Olku, Jagnie, Filipie i o tymwszystkim, co się ostatniowydarzyło. Doszłam downiosku, że w każdej z tych sytuacji powinnam postąpićinaczej,niż to uczyniłam. I w niektórych przypadkach nigdynie będę miałaszansy naprawić swego błędu. Nadszedł wieczór, a Jagny nie było. Udawałam, że jestemdobrejmyśli, ale byłamniespokojna. Marzyłam o chwili, gdy wejdzie i powie, że spotkała kogoś znajomego. Albo inaczej - zadzwoni i oznajmi, że znalazła kogoślepszego niż my. Rety - powie,gdy przyjdziepo swój plecak - nie sądziłam, żektoś się o mnie niepokoił! Wścieknę się wówczas na samąsiebie za niepotrzebne nerwy Miałam nadzieję na takąchwilę i nadalmartwiłam się, żew pokaziemalowania kafli nie będę potrafiła jej zastąpić. Jeszcze w trakcieprzygotowańzobowiązała się, że zrobi dla gościpokazówkę. Zapowiedźwpisana była w programie imprezy. którą dołączałyśmy do zaproszeń. Niektórzy przyjdątylko z tego powodu. 320 Słońce czerwonym blaskiemoświetlało dachy miasteczka. Wciąż jej nie było. Ktoś powiedział, że nie ma gorszegopiekłanad poczucie winy. W ciągu mijających godzin odczuwałam to wyjątkowo boleśnie. Przypominałam sobie sytuacje, gdy myślałam, że coś się stało, ale nigdy nie było to nicpoważnego. Rosnące zdenerwowanie starałam się zrzucić na karbdodatkowej pracy, jaką musiałam wykonać, by zdążyć ze wszystkimdo jutra. Wystawaprezentowała się świetnie. Nigdy nie miałyśmylepszej. Do kolorowych kafli Jagny aż oczysię śmiały. Patrzyłam przez lunetę, jak chłopcy wdolinie zapędzają krowydo obór. Przy szlaku naPieniawę, w pobliżu mojej osady,kołysałsię strach na wróble. Dawno już tam nie byłam. Zapomniałam oosadzie, takjak o setkach innych drobiazgów, z których do niedawna składał się mój świat. Obserwowałam, jak dolinę przesłoniła kurtyna deszczu. Pasma mgły sunęływ dółzbocza. Za godzinęzacznie padać w mieście. Korzystającz ostatnich chwil pogody,po ulicach spacerowały tłumy. Pragnienia tych ludzi,ich sekrety i dramaty ciągnęły się za nimi,pozostawiając za każdym smugę emocji. Wiatr unosił jewyżej,ponad głowy,a tam splatał w szerokistrumień wszelakich ekscytacji. I płynęła tarzeka przez miasto, wznosiła się iwirowałanad dachami, zataczała koła, a od czasu do czasu, przygnieciona podmuchem wiatru, opadała iwtedy ktoś wyczuwał radośćnależącą do kogoś obcego. Iw środkupaskudnego dnia miałochotę się uśmiechnąć. Opanowała mnie taka chwila bezpodstawnego luzu. Wiary,żewszystko będzie dobrze. Przymierzyłam nową suknię na jutrzejszy wieczór. Wyglądałam nieźle. Chyba schudłam. Układałam sobie w głowie, oczymjutro będę z kim rozmawiać. Tarwida odeślę do Jagny. Mama weszła dopokoju i zamknęła za sobą drzwi. Niechciałomi się gadać. Gdyby nie odezwała się pierwsza, mogłabym takmilczeć przez resztę życia. Zupełnie mi to nieprzeszkadzało. 321. - Myślisz, że Jagna zdecydowała się odejść? Tak bez pożegnania? Obraziła się, że jej powiedziałam to o niewyłączonym piecu? Przytrzymała mniewzrokiem, w którym najwięcej było niedowierzania. - Nie mam pojęcia. Wątpię, by się o to obraziła. Raczej byłojejwstyd. Trochęsię martwię, bo ona nie jestcałkiem normalna. Mama pokręciła głową. Zerknęła przez ramię,żebysięupewnić, że drzwi nie znikły, nadal tam są i przylegają ściśle doframugi. I nikt nie stoi, i nie słucha, o czym mówimy - Wieszo niej coś, czego ja niewiem? - spytała cicho. - Kiedyś rozmawiałyśmy oróżnych sprawach głośno przyśniadaniu. Pamiętasz? - spytałam ze smutkiem. Kiwnęła głową,że był taki czas. Opowiedziałam jej inną wersję filmu o Filipie iJagnie. I o Tarwidzie, i dokumencie, na któryczeka. Apotem przyszła Helena z wiadomościami zasłyszanymi podrodze; jedną,że rząd podał się do dymisji, i drugą, że ktoś powiesił się w lesie za skałkami. Jakubkowa kiwała głową,że takiwłaśniescenariusz przewidziałana dzisiejszy wieczór. Żadnaz tych wieści nie była na tyle istotna, byprzerwać nasze przygotowania. Nie były czymś, coodstręczyłoby jutro ludzi od jedzeniamajonezowych sałatek czy popijania darmowejwódki. Jeślinasi jutrzejsi goście zatrzymywali dziś na chwilę bieg myśli, totylko po to, by zmartwić się o stan posiadanych akcji; czy abyniespadną na łeb razem z rządem. Pewnie dzwoniły teraz komórki w całym mieście ici, którzy mieli zasobne konta, ustalalize swymi maklerami linię postępowania nanajbliższe dni. My miałyśmy pełne wiadro warzyw do skrojenia na sałatkę. Helena przyszła, żeby nam pomóc. Ktokolwiek był tym wisielcem, wybrał mamy moment, bywzbudzić poruszenie własnymdramatem. Rzadko kto wkalkulowuje bieghistorii w swoje własne życie. Albo śmierć, jakw tym wypadku. Niepokój pojawił się nagle, bez ostrzeżenia, w środku wieczoru, wśród zapachu warzyw i majonezu. Ścięła mnie myśl, żejuż parę godzin temu widziałam trupa. Kołysał sięna wietrze. Muzyka sączącasię z radia zwolniła tempo,a pogrubione basy 322 siedzących obok mnie kobiet spotęgowały niepokój. Z raptownym napływem krwi do mózgu ogarnęła mnie niesamowitapewność,że ów odległy strach na wróble to Jagna. Toniepojęte,że zrozumieniestrachu zaczyna się u mnie oduszu. Najpierw słyszę świst, jakby nadchodziłoz powietrza; jakby tą drogą przybywał niesiony wiatrem głos kogoś samotnego. Wbiłam pięty w podłogę i tylko dlatego nierzuciłam się od razudo biegu. Policzyłam dodziesięciui opanowałam drżenie łydek. Odłożyłam nóż. Mylę się. Na pewno się mylę. Odsunęłamlęgnące się pod czaszką złemyśli. Nie zamierzałampoddać się przekonaniu, że stało się coś złego. - Wyjdę na chwilę! - powiedziałam w miarę spokojnie. - A co się stało? - Jakubkowa zmierzyła mnie podejrzliwymwzrokiem. - Nic. Zaraz wrócę! Wrzątek pod powiekami i miękkie nogi. Wielu, tak jak ja, pchało się wstronę Skałek. Wspinałamsięwtempie narzuconym przezinnych. Zatykało mi płuca, ale niezwolniłam. W trakcie tej szaleńczej wspinaczki zdałam sobiesprawę,że to, co dzisiaj się między nami stało, było jej wołaniemo pomoc. Aja odmówiłamwsparcia. - Odchodzę! - powiedziała, gdy weszłam do jej pokoju, byprzypomnieć, że mamyrobotę. Wrzucała upaprane gliną swetrydo plecaka. - Tak? - Zaśmiałam się. -Żałuję. - Nie żałujesz, tylko czujesz ulgę. Wydaje mi się,choć możesię mylę, że masz głęboko w dupie, co się ze mną stanie! - Jasne! A czego niby się spodziewałaś? Nie zapomnijzabraćdokumentu! Przecież tylko o to ci chodziło! - powiedziałami zeszłam na dół, by nie słuchać jęków. - Nieprawda! - usłyszałam, ale nie zatrzymałam się,nie odwróciłam nawet. Miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż niańczenie wariatki, któraspowodowała śmierć mojego brata. Jej wołanie 323. miało się przecież nijak do naprawdę ważnej sprawy, czyli kupna paru skrzynek wina i wypożyczenia właściwej ilości szklą. Mogłam sobie tłumaczyć, że nie była zbyt przekonująca, a prośbanie była nawetprośbą,tylko informacją. Boże, żeby to nie była ona. Zdumiałam sięłatwością, z jakąznowuwzięłam na siebie winę za to, co niewiadomo, czy się wogóle stało. Zadyszałam się,nim przyszłam do siebie natyle, by zrozumieć, żezachowuję sięjak idiotka. Zwolniłam. Już minęłam Skałki,ale pomyślałam, że skoro jużtu jestem,powinnam zerknąćna swoją osadę; pewnie znów zarosła i okryła niewyjaśnioną tajemnicę chwastami. Zawróciłam, kilkanaściemetrów zaledwie, i poszukałam oczami prześwitu między sosnami, tam gdzie zaczynał się kamienny murek. Powietrze było dziwnie przejrzyste. Znalazłam. Strach kołysałsię, poruszany gwałtownymipodmuchamiwiatru. Buty leżały na ziemi, a zaledwie parę centymetrów nadnimi palce stóp sztywnocelowały w ziemię. Jedno, co zauważyłam,topocerowane skarpetki za złotówkę. Stałam i patrzyłam jak urzeczona. Udałomisię oderwaćwzrok tylko dlatego, że szlakiem ktoś szedł, chybapołowa miasta. Przeczekałam, aż pójdą dalej. Po co mieli się gapić? Niepatrzyłamwyżej, bo z powodu tych biednych skarpetekogarnął mnie głęboki smutek. Głęboki; to słowobyło w sam razna określenie ogarniającego mnie bezwładu. Wszystkosięzapadło, otworzyła siępode mną czeluść i wciągała mnie w głąbmnie samej. I dziwiło mnie tylko, że głębia wewnątrz mnie jestbez dna. Można niewrócić. Czasami wydaje się, żeczyjeś kłopoty są jak woda ciurkająca zniedokręconego kranu. A okazuje się, że tymi kroplamizdążył się napełnić ocean. Słyszałam skrzek kawki siedzącej na gałęziniezbyt daleko,szmer strumyka, nie szerszego pewnie odpalca. Wiatr poruszał 324 liśćmi, a ja błądziłampo obrzeżach prawdy i kłamstwa i niedorzeczne myśli wydawały sięnormalne, a głupie byływ tymmomencie do przyjęcia. Rozmyślałamo tym, co widziałam,i miałam w głowie pustkę. Patrzyłam, jak słońce chowa się zachmurami, zabarwiając je krwawą otoczką. Wiatr był coraz silniejszy. Pomyślałam, że do jutra przegoni chmury i część imprezybędzie sięmogła odbyć na dworze. Rozmyślałam o tym,że z prawdą lepiej nieeksperymentować. Nie da sięjej ukryć. Czasempozwalaprzykryćsię pozorami ijakiś czas siedzi cicho w ukryciu, ale oddycha, żyje i czeka. W którymś momencie okrywająca ją fikcja zleziepłatamijakstarafarba i gdy nie jesteśmy natoprzygotowani, prawdawypłynie na wierzch. Apotem usłyszałam czyjś krzyk. Pomyślałam, że ktoś zamną przyszedł, odnalazł to miejsce, ale to w moimbrzuchu siedziała jakaś bestia i wyła. Drapała, wierzgała,rozrywała flaki. Bolało. I wtedy usłyszałam swój własny krzyk. Nadszedłz opóźnieniem, właściwie był to już tylko pogłos po wrzasku,jaki musiał się ze mnie wydobyć. Zatkałam sobie uszy, bo niemogłam znieść zwielokrotnionego echa. Z przerażenia upadłamna kolana, a głowę przycisnęłam doziemi. Szczegół po szczególe analizowałam przyczyny tego, co sięstało. W myślach robiłam przegląd wszystkich win względemniej. Mogłam wrócić myślami do dowolnego momentu w naszym wspólnym życiu i ze zdumieniem przypomniałam sobiesłowa wyliczanki, którą skandowałyśmy,aby rozpocząć gręw chowanego. Byłyśmy mniejsze i z łatwością mogłyśmy przeciskać się przezszczeliny wżywopłotach, by biegać pocudzychogrodach. Widziałam siebiew zbyt ciasnejkraciastej sukienceize strupem na kolanie. I ją w białych podkolanówkach. Chciałam mieć takie i głównie dlatego bawiłam się z nią, bo łatwiejbyło pragnąć tego, na co się patrzy. Mama zawołałają do lekcjii przez resztę popołudnia biegałamsama, bo moja mama niezawsze pamiętała, że mnie ma. Wychylałam się z okna, trzymającsię jedną ręką za framugę, by drugądo niej machać. Nie za325. wsze patrzyła, skupiona na tym, co robita. A potem czas przyspieszyłi znalazłam ją skuloną pod ścianą, odgrodzoną odświata fetorem uryny. Poczułamsmród. W chwili porażenia rdzenia puszczają zwieracze. Amoże toja? Obok mnie stał chłopak bardziej przestraszony niż ja. Znałam go, alenie mogłam sobie przypomnieć skąd. Szarpałmną. Może myślał, że to ja, tam, wysoko nad sobą, umarłam. Niemal słyszałamjego spłoszone myśli; zastanawiał się, co powinien zrobić: zostać przy mnie, czy wołać pomocy dla tamtej. - Zojka, nic ci nie jest? Został przy mnie, bo tamtej i tak niewiele mógł pomóc. W ogóle niewiele dlaniej zrobiliśmy. -Wstań! Odprowadzę cię na dół. Czułam się tak,jakby mi kazał wykopać jezioro inanosić doniego wody. Chybatrochę mnie toprzerastało. Nie wiedziałam,jak mu wytłumaczyć, że nie dam rady. Objął mnie, żebym nierozpadła się na kawałki. Chybanigdy nie było mi tak zimno. Nie spuszczałamz niego oczu. Złapałam go za rękę i zaczęłam gramolić się na nogi. - Dzielna dziewczyna! - To byłgłos Julka. -Jeszcze trochę! Zdumiała mnie własna słabość. Byłam przekonana, że onmyśli,że to ja bujam się w górze, a onmusi mnie ściągać. Zebrało mi się namdłości. W ustach czułam metaliczny smak. - Nie zostawiaj mnie, bo umrę! Przytul mnie! Zawsze chciałam, żebyś mnie przytulił! W podnieceniu człowiek mówi rzeczy zaskakujące nawetdla samego siebie. Powiedziałamgłośno to, o czym sądziłam,że tylko myślę. Nie pamiętam tego,ale późniejtwierdził, że wyznałam mu, jak od miesięcy gapię się na niego przez lunetęi marzę otym, by mnie przytulał. Może i wygadywałam, co ślina na język przyniesie, byle tylko nie nastała między namicisza. Pewnietak było, a jeśli nie,to jemu itak we wszystko bymuwierzyła. A potem nadeszliludzie, a my mogliśmy odejść. Było już całkiem ciemno. 326 Schodziłam w dół,ślizgając się na opadłych liściach. Zaścielały grubą warstwą szlak ignijąc, wydzielały słodki zapach jesieni. Julek odprowadził mnie do samego domu. Całą drogętrzymałmnie mocno; chciałam iść dalej. Bałam się odwrócić,gdy odchodził. A gdywreszcie zdobyłamsię na odwagę, natknęłam sięna jegooczy. Skinął mi powiekami na znak,że ziemiamimo wszystko będzie się kręciła nadal. Zamknęłam drzwi i poszłam prosto do telewizora. Byłamciekawa, czy tam już wiedzą. Na ekranie walił się świat. Domysypałysię w gruzy. Ktoś podobno wygrał wojnę. Nie interesowało mnie, kto. Mama spała, zwinięta wkłębek na kanapie. Uśpiła ją relacja z wojny. W zagłębieniach jej kolan drzemałySyf z Gilem. Nie budziłam ich. Na przykre inieodwołalne wiadomości zawsze jest czas. Zaczęto padać. Postawiłam kołnierz od swetra i wyszłam na zewnątrz. Przedzierałam się krok po kroku przez deszcz. Prawie na niąweszłam. Uchyliłamsię, bo myślałam, że zboczyłam ze ścieżkii wlazłam na drzewo. Ale to nie było drzewo, tylkostojąca nieruchomo dziewczyna. Miałamjej twarzna wysokości swojejw odległości najwyżej metra. Policzki miała zapadnięte ipodkrążone oczy Patrzyła obojętnie; miałam wrażenie,że nie poznała mnie. Uderzyło mnie, jak bardzo pasuje do tego miejsca. Obraz byłniemal doskonały. Zapragnęłam zrobić zdjęcie i zachować tęchwilę na zawsze. Nieruchome dotąd liście zaczęły się poruszać,zablokowane uszy pochwyciły ich szum, a ja odważyłam sięwreszcie wciągnąć powietrze, bo przez ostatnią godzinę nie oddychałam. Darła papier i rzucała szczątki w przepaść. W blasku księżyca wyglądały jak srebrne ćmy. - Chcesz też? - spytała, gdy stanęłam obok. Podała mi oderwany kawałek z pięknym gotyckim pismem. Przyjęłam. Oddartam ociupinkę i puściłam z wiatrem. Uniósłsię, a potemwirując, opadał. Podarłam resztę i z pasją rzuciłam. - Co to było? 327. - Akt własności na połowę placu pod supermarketem. Tarwid zbudował sklep nacudzejziemi. A potem, gdy niebyło już czego drzeć i rzucać, spytała: -Zabierzesz mnie do swojego domu? Skinęłam głową. Jakubkowa zobaczyłanas wracające. Popatrzyła na mnie. - Coś ty taka rozpalona? Pokaż głowę! Jak nic trzydzieścisiedem i pot. Marsz do tóżka, bo jutro będziesz chora. Jagna,a ty leć do pracowni i skończ przygotowania do jutrzejszego pokazu, bo ludzie rozniosą nam galerię, jak nie zobaczą tego, coobiecałaś. Główniena ten pokaz czekają. Poszłam nagórę, by przez lunetę popatrzeć na dolinę, przewiercić wzrokiem dziurę w Pieniawie i zobaczyć, czy po tamtejstronie jest jakiś inny, mniej skomplikowany świat. Słyszałam, jak na dole domykająsię z lekkim trzaskiemdrzwi. Położyłam się i wirowałam razem z całym światem, a gdy jużzasypiałam, poczułam chłodny dotyknaczole. To była rękamamy. - No tak! Jaknic trzydzieści siedem i trzykreski, stan podgorączkowy. Może to tylko z przejęciai do jutra przejdzie? Z ulgą dałam nura w sen. Miałampewność, żeprzyśni misiętata. Koniec.