ROBERT HOWARD CONAN I INNI ANTOLOGIA CZ. 4 L. Sprague de Camp Lin Carter CZARNE ŁZY Black Tears Pomógłszy królowej Taramis odzyskać tron Conan udaje się ze swymi Zuagirami na wschód grabić turańskie miasteczka i karawany. Cymmerianin ma trzydzieści jeden lat i jest w szczytowej formie. Już drugi rok spędza wśród synów pustyni — najpierw jako zastępca Olgierda, a później jako ich wódz. Jednak okrutny i energiczny król Yezdigerd szybko reaguje na wyczyny Conana; wysyła silny który ma go złapać w pułapkę. 1 W POTRZASKU Bezlitosne słońce prażyło z rozpalonego do białości nieba. Nagie, wyschnięte piaski Shan–e–Sorkh, Czerwonego Pustkowia, kąpały się w tym buchającym jak z pieca żarze. Nic nie poruszało się w nieruchomym powietrzu; nieliczne kolczaste krzaki porastające niskie, obsypane piachem pagórki wznoszące się murem na skraju Pustkowia nawet nie drgnęły. Tak samo, jak ukryci za nimi żołnierze, którzy czujnie obserwowali szlak. W tym miejscu jakiś pradawny konflikt sił natury pozostawił głęboką szczelinę w skarpie. Wieki erozji poszerzyły ją, lecz wciąż był to wąski parów — idealne miejsce na zasadzkę. Przez cały długi, upalny ranek na szczytach pagórków krył się oddział turańskich żołnierzy. Omdlewając z gorąca w swoich długich kolczugach i łuskowych pancerzach, czekali z obolałymi kolanami i pośladkami. Ich kapitan, emir Boghra Chan, klnąc pod nosem znosił niewygody długiego oczekiwania razem ze swoimi podkomendnymi. Gardło miał wyschnięte jak stary rzemień i piekł się w swojej zbroi niczym jagnię na rożnie. W tej przeklętej krainie śmierci i palącego słońca człowiek nawet nie mógł się porządnie spocić — suche powietrze pustyni chciwie wypijało każdą kroplę wilgoci, pozostawiając ciało wyschnięte jak pomarszczony język stygijskiej mumii. Emir zamrugał i potarłszy powieki zmrużył oczy przed blaskiem, wypatrując krótkich błysków światła. To ukryty za wydmą zwiadowca lustrem przekazywał sygnały oczekującemu na szczycie pagórka dowódcy. Niebawem można już było dostrzec chmurę pyłu. Otyły, czarnobrody szlachcic turański uśmiechnął się i zapomniał o niewygodach. Zdrajca–informator chyba rzeczywiście zasłużył na te ogromne pieniądze, które mu wypłacono! Wkrótce Boghra Chan mógł już rozróżnić poszczególnych wojowników, jadących rzędem na drobnych, pustynnych konikach. Kiedy banda odzianych w powiewne, białe chałaty Zuagirów wyłoniła się z chmury pyłu wzbijanego przez kopyta wierzchowców, turański oficer mógł dojrzeć nawet ich ciemne, wychudłe twarze o orlich rysach — tak przejrzyste było powietrze pustyni i tak jasno świeciło słońce. Turańczyk upajał się tym widokiem niczym czerwonym, aghrapurskim winem z prywatnych zapasów młodego króla Yezdigerda. Ta banda rabusiów od lat grasowała na pograniczu Turanu, plądrując miasta, składy handlowe i podróżujące tędy karawany kupieckie — najpierw pod wodzą zatwardziałego zaporoskijskiego zbója, Olgierda Władysława, później, od przeszło roku, dowodzona przez jego godnego następcę — Conana. W końcu turańskim szpiegom wysłanym do wiosek przyjaźnie nastawionych do rabusiów udało się znaleźć przekupnego członka bandy — niejakiego Vardanesa, nie Zuagira, lecz Zamoranina. Vardanesa łączyło przymierze krwi z obalonym przez Conana Olgierdem; nie tylko pałał żądzą zemsty, ale także chciał pozbyć się cudzoziemca, który przejął władzę nad bandą. Boghra Chan w zadumie gładził długą brodę. Zamorański zdrajca był uśmiechniętym, wesołym zbójem, drogim sercu Turańczyka. Mały, chudy, zwinny i przystojny Vardanes, chełpliwy i zuchwały jak młody bóg, był miłym kompanem do bitki i wypitki, chociaż wyrachowanym i zdradliwym jak grzechotnik. Zuagirowie wjeżdżali już do wąwozu. Na czele straży przedniej jechał Vardanes, dosiadający pięknej, karej klaczy. Boghra Chan podniósł rękę, stawiając swoich ludzi w pogotowiu. Chciał, żeby jak najwięcej Zuagirów wjechało do parowu, zanim zatrzaśnie szczęki pułapki. Tylko Vardanes zdoła wyjechać z wąwozu. Kiedy jeździec na czarnym koniu wyłonił się spośród bloków piaskowca, Boghra gwałtownym ruchem opuścił dłoń. — Bić psów! — zagrzmiał, wstając. Grad strzał spadł na Zuagirów jak śmiercionośny deszcz. W jednej chwili równa kawalkada jeźdźców zmieniła się w kłębowisko wrzeszczących ludzi i wierzgających koni. Chmary strzał opadały na nich raz po raz. Synowie pustyni walili się na ziemię, kurczowo szarpiąc pierzaste bełty, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrastały z ich ciał. Konie rżały przeraźliwie, gdy ostre groty rozcinały ich boki. Obłok dławiącego pyłu uniósł się w górę spowijając parów. Był tak gęsty, że Boghra Chan kazał swoim łucznikom zaprzestać na chwilę, strzelania, aby nie marnowali strzał. Ten nagły przypływ skąpstwa zgubił go. Wśród zgiełku dał się słyszeć donośny, dźwięczny głos, który opanował zamieszanie: — Na zbocza! Na nich! Głos należał do Conana. W chwilę później gigantyczna postać Cymerianina pojawiła się na stromym stoku. Barbarzyńca gnał jak szalony w górę na swoim olbrzymim, dzikim rumaku. Ktoś mógłby sądzić, że tylko głupiec lub wariat może szarżować pod górę na stromym zboczu pokrytym sypkim piaskiem i odłamkami zwietrzałej skały, ale Conan nie był ani jednym, ani drugim. Istotnie, ogarnęła go szalona żądza odwetu, lecz ta ponura, pociemniała od słońca twarz i oczy płonące pod zmarszczonymi brwiami jak dwa błękitne płomienie należały do zahartowanego w bojach, doświadczonego wojownika. Wiedział, że często jedynym wyjściem z zasadzki jest zaskoczenie przeciwnika jakimś niespodziewanym ruchem. Zdumieni wojownicy turańscy na moment zapomnieli o swych hakach. Z chmury pyłu wypadła na nich wyjąca horda rozwścieczonych Zuagirów, którzy pieszo lub konno zdołali się wdrapać na szczyt pagórka. W jednej chwili pustynni wojownicy — liczniejsi, niż się emir spodziewał — runęli z wrzaskiem na turańskich żołnierzy; klnąc i wydając bojowe okrzyki siekli zakrzywionymi szablami. Olbrzymi Cymmerianin jechał na czele atakujących. Strzały porwały mu biały chałat odsłaniając czarno błyszczącą zbroję, która okrywała imponująco umięśniony tors. Spod stalowego hełmu spływała zmierzwiona grzywa nie przyciętych włosów, powiewając za nim jak poszarpany proporzec; przypadkowa strzała zerwała mu zawój. Wpadł na rozszalałym ogierze między żołnierzy Yezdigerda niczym jakiś baśniowy olbrzym lub demon. Zamiast typowej, zuagirskiej szabli dzierżył wielki, dwusieczny miecz — najulubieńszą spośród licznych rodzajów broni, jakimi mistrzowsko władał. W jego poznaczonej bliznami dłoni ta długa, jasna jak lustro stal wycinała krwawą wyrwę w szeregach Turańczyków. Ostrze wznosiło się i opadało ze świstem, siejąc śmierć i zniszczenie. Każdy cios przecinał zbroje, ciała i kości, rozrąbując czaszki, odcinając kończyny lub rzucając ofiary na ziemię z połamanymi żebrami. Nim minęło pół godziny było już po wszystkim. Żaden Turańczyk nie uszedł z życiem oprócz kilku, którzy wcześniej wzięli nogi z pas — i ich dowódcy. Półnagiego, utykającego i rozczochranego emira przyprowadzono przed Conana, który siedział na zziajanym wierzchowcu, ocierając zbroczony miecz połą chałata zerwanego z trupa. Cymmerianin przywitał zgnębionego oficera groźnym spojrzeniem, nie pozbawionym domieszki sardonicznego humoru. — No coż, Boghra, znów się spotykamy! — mruknął. Emir podniósł zakrwawioną twarz i zamrugał, nie wierząc własnym oczom. — To ty! — szepnął. Conan zachichotał. Dziesięć lat wcześniej, jako młody, wędrowny wagabunda, Cymmerianin służył w turańskiej armii. Opuścił jej szeregi dość pospiesznie — chodziło zdaje się o kochankę zwierzchnika — tak pospiesznie, że zapomniał uregulować dług: nie oddał przegranej w kości temu samemu emirowi, który teraz spoglądał na niego ze zdumieniem. W tamtych czasach Conan i młody potomek szlacheckiego rodu, Boghra Chan, byli kompanami zarówno przy stole gry, jak i w winiarni czy domu uciech. Teraz, kilka lat później, Boghra wytrzeszczał oczy, pokonany w bitwie przez dawnego kompana, którego imienia jakoś nigdy nie łączył ze straszliwym przywódcą synów pustyni. Conan zmierzył go zwężonymi oczyma. — Czekaliście tu na nas, prawda? — mruknął. Emir oklapł. Nie miał zamiaru udzielać żadnych informacji przywódcy rabusiów, nawet jeżeli był nim dawny kompan od kielicha. Jednak słyszał aż nazbyt wiele ponurych opowieści o sposobach, jakimi Zuagirowie zmuszają jeńców do zeznań. Tłusty i zniewieściały w wyniku długich lat książęcego życia, turański oficer obawiał się, że nie wytrzyma przesłuchania. Nieoczekiwanie okazało się, że było ono zbędne. Conan zauważył wcześniej Vardanesa — który zadziwił go tego ranka prosząc o przydzielenie komendy nad strażą przednią — podrywającego konia do galopu i wyjeżdżającego z wąwozu tuż przed niespodziewanym atakiem. — Ile zapłaciliście Vardanesowi? — spytał nagle. — Dwieście szekli srebra… — wymamrotał Turańczyk i urwał, zdumiony własną niedyskrecją. Cymmerianin roześmiał się. — Królewska zapłata, co? Ten uśmiechnięty łotr jak każdy Zamoranim krył zdradę na dnie swego podłego serca! Nigdy nie wybaczył mi tego, że wysadziłem z siodła Olgierda! — Conan zamilkł i zmierzył kpiącym spojrzeniem stojącego ze spuszczoną głową emira. — Nie, nie martw się, Boghra. Nie zdradziłeś żadnych tajemnic wojskowych; wydobyłem je z ciebie podstępem. Możesz wracać do Aghrapuru bez uszczerbku na swoim żołnierskim honorze. Boghra Chan spojrzał nań z niedowierzaniem. — Chcesz darować mi życie? — wychrypiał. Conan skinął głową. — Czemu by nie? Wciąż jestem ci winien ten worek złota, więc pozwól mi w ten sposób uregulować dług. Jednak na drugi raz uważaj, kiedy zastawiasz pułapkę na wilki. Czasem wpada w nią tygrys. 2 KRAINA DUCHÓW Dwa dni ostrej jazdy przez czerwone piaski Shan–e–Sorkh nie doprowadziły do schwytania zdrajcy. Żądny jego krwi Cymmerianin nieubłaganie gnał swoich ludzi. Okrutny kodeks pustyni domagał się Śmierci Pięciu Pali dla każdego, kto zdradził towarzyszy i Conan był zdecydowany dopilnować, żeby Zamoranin poniósł tę karę. Drugiego dnia wieczorem rozbili obóz w cieniu skały ze zwietrzałego piaskowca, sterczącej z rdzawych piasków niczym kikut jakiejś pradawnej, zrujnowanej wieży. Zbrązowiałą od słońca twarz Conana przecinały głębokie bruzdy zmęczenia. Jego ogier był bliski utraty sił; ciężko robiąc bokami toczył pianę z pyska i ślinił się na widok czerpaka z wodą, który barbarzyńca podstawił mu pod nos. Zuagirowie rozłożyli się na piasku, rozprostowując obolałe nogi i zesztywniałe ramiona. Napoili konie i rozniecili ogień, aby odstraszyć dzikie, pustynne psy. Conan słyszał skrzypienie rzemieni, gdy z juków wyciągano namioty i kociołki do warzenia strawy. Pod krokami obutych w sandały stóp zachrzęścił piasek. Cymmerianin odwrócił się i ujrzał pomarszczoną, okoloną bokobrodami twarz jednego ze swych zastępców. Był to Gomer; ciemnooki Shemita o haczykowatym nosie i tłustych, kruczoczarnych lokach wymykających się spod fałd zawoju. — No? — mruknął Conan, wycierając boki zmęczonego rumaka długimi, wolnymi pociągnięciami twardej szczotki. Shemita wzruszył ramionami. — Dalej jedzie na południowy zachód — rzekł. — Ten łotr jest chyba z żelaza. Conan zaśmiał się chrapliwie. — To jego klacz jest z żelaza, a nie on. Vardanes jest z krwi i kości; przekonasz się o tym, kiedy przywiążemy go do pali i zostawimy na żer sępom! W smętnych oczach Gomera czaił się dziwny niepokój. — Conanie, może zrezygnujesz z pościgu? Każdy dzień zastaje nas głębiej w tej ziemi słońca i śmierci, gdzie żyją tylko żmije i skorpiony. Na ogon Dagona, jeśli nie zawrócimy, nasze kości na zawsze będą tu bieleć w słońcu! — O, nie! — odparł Conan. — Jeżeli czyjeś kości będą tu bieleć, to nie nasze, a Zamoranina. Nie martw się, Gomer; niebawem go dogonimy. Może jutro? Przecież nie będzie tak gnał w nieskończoność. — My też nie — protestował Gomer. Urwał, czując na sobie badawcze spojrzenie niebieskich oczu. — Zdaje się, że to nie wszystko, co cię gnębi, prawda? — spytał Conan. — Mów, człowieku. Wykrztuś to wreszcie! Krępy Shemita wymownie wzruszył ramionami. — Taak, masz rację. Ja… ludzie mówią… — wymamrotał i umilkł. — Mów, człowieku, albo wyduszę to z ciebie! — To… to jest Makan–e–Mordan! — wybuchnął Shemita. — Wiem. Słyszałem już o Krainie Duchów. I co z tego? Boisz się bajania starych bab? Gomer wyglądał na nieszczęśliwego. — To nie są bajania, Conanie. Ty nie jesteś Zuagirem, nie znasz tej ziemi i jej niebezpieczeństw tak jak my, którzy żyjemy tu od dawna. Od tysięcy lat przekleństwo ciąży nad tą krainą, w głąb której z każdą godziną coraz bardziej się posuwamy. Ludzie boją się powiedzieć ci o tym, ale szaleją ze strachu. — Dziecinne przesądy — warknął Cymmerianin. — Wiem, że trzęsą się ze strachu na samą myśl o legendarnych upiorach czy goblinach. Ja też słyszałem te historie, Gomerze. Przecież to tylko bajki, którymi można straszyć dzieci, nie dorosłych mężczyzn. Powiedz swoim towarzyszom, żeby uważali. Mój gniew jest silniejszy od wszystkich upiorów razem wziętych. — Ale… Conan przerwał mu ostro. — Dość tej dziecinady, Shemito! Poprzysiągłem na Croma i Mitrę, że dostanę tego zamorańskiego zdrajcę, choćbym miał zginąć! A jeśli będę przy tym musiał utoczyć trochę zuagirskiej krwi, uczynię to bez skrupułów! Teraz przestań jęczeć i chodź się napić. W gardle mi zaschło od tego przeklętego upału, a od tego gadania robi mi się jeszcze bardziej sucho! Poklepawszy Gomera po plecach, Cymmerianin pomaszerował do ogniska, gdzie wojownicy wyładowywali z sakw wędzone mięso, suszone figi i daktyle, kozi ser i skórzane bukłaki z winem. Jednak Shemita nie od razu poszedł za nim. Stał przez chwilę, patrząc na rubasznego Cymmerianina, którego rozkazów słuchał od prawie dwóch lat, od czasu gdy znaleźli go na krzyżu opodal murów Khauranu. Conan był tam kapitanem gwardii w służbie królowej Taramis. Czarownica Salome wspólnie z Constantiusem Sokołem, kothijskim wojewodą Wolnych Towarzyszy, odebrała królowej tron i podszyła się pod nią. Kiedy Conan zorientował się w zamianie, ujął się za Taramis i przegrał. Constantius kazał go ukrzyżować za miastem. Przypadkowo przejeżdżał tamtędy Olgierd Władysław, wódz zuagirskich rabusiów, który uwolnił barbarzyńcę, mówiąc, że jeśli przeżyje, może przyłączyć się do bandy. Conan nie tylko przeżył, ale okazał się tak zdolnym przywódcą, że niebawem zajął miejsce Olgierda w bandzie, której przewodził po dziś dzień. Dziś jednak miała się skończyć jego władza. Gomer z Akharii westchnął z żalem. Przez ostatnie dwa dni Conan jechał na czele bandy ogarnięty bez reszty ponurą żądzą zemsty. Nie zdawał sobie sprawy z uczuć wzbierających w sercach Zuagirów. Gomer dobrze wiedział, że choć synowie pustyni wielbili Cymmerianina, przesądny lęk doprowadzi ich do krawędzi buntu i morderstwa. Podążyliby za swoim wodzem aż do samych wrót Piekła — ale nie w głąb Krainy Duchów. Shemita podziwiał Conana, ale wiedział, że żadna siła nie skłoni go do poniechania zemsty. Pozostał tylko jeden sposób, aby ocalić go od śmierci z rąk własnych ludzi. Gomer wyjął z zanadrza białego chałata mały, zakorkowany flakonik zielonego proszku. Chowając go w dłoni przyłączył się do siedzącego przy ognisku Conana, aby wypić z nim kielich wina. 3 NIEWIDZIALNA ŚMIERĆ Kiedy Conan obudził się, słońce stało już wysoko na niebie. Rozgrzane powietrze drżało nad czerwonym piaskiem. Było gorąco, sucho i cicho, jak gdyby niebo zmieniło się w odwrócony do góry dnem, mosiężny garnek rozpalony do białości. Barbarzyńca z trudem podniósł się na kolana i objął rękami pulsujące skronie. Głowa bolała go jak po ciosie pałką. Podźwignął się na nogi i przez chwilę stał chwiejnie. Mrużąc oczy przed nieznośnym blaskiem, rozejrzał się wokół zamglonym wzrokiem. Był sam w tej spalonej słońcem, pozbawionej wody ziemi. Ochrypłym szeptem przeklął przesądnych Zuagirów. Cała banda odjechała, zabierając ze sobą konie i prowiant. Obok leżały dwa worki z wodą. Te worki z koźlej skóry, kolczuga, chałat i miecz to wszystko, co zostawili mu dawni towarzysze. Conan osunął się na kolana i wyciągnął zatyczkę z jednego worka. Zamieszał ciepławy płyn i spłukał okropny smak w ustach pijąc oszczędnymi łykami, po czym niechętnie wcisnął korek z powrotem, nie ugasiwszy do końca dręczącego pragnienia. Chociaż marzył o tym, by opróżnić zawartość worka na obolałą głowę, rozsądek powstrzymywał go przed tym krokiem. Jeśli miął wyjść z życiem z tego piaszczystego piekła, będzie mu potrzebna każda kropla wody. Mimo oszołomienia spowodowanego potwornym bólem głowy zrozumiał, co się stało. Jego Zuagirowie bardziej obawiali się tej dziwnej krainy niż swego wodza. Popełnił poważny, może nawet fatalny błąd, lekceważąc ostrzeżenia Gomera. Nie docenił wpływu, jaki miały przesądy na dusze pustynnych wojowników i przecenił swoją władzę nad nimi. Cymmerianin jęknął głucho i przeklął swoją arogancję i upór. Jeśli się nie poprawi, któregoś dnia może zapłacić za to życiem. — Może ten dzień właśnie nadszedł. Conan trzeźwo rozważył szansę. Nie były zbyt duże. Przy oszczędnym racjonowaniu wody wystarczy mu na dwa dni, najwyżej na trzy, jeśli zaryzykuje popadniecie w szaleństwo i jeszcze bardziej ograniczy racje. Nie miał żywności ani konia, co oznaczało, że musi liczyć na własne nogi. No dobrze, pójdzie pieszo. Tylko w którą stronę? Oczywistą odpowiedzią było: z powrotem drogą, którą przybył. Jednak pewne racje przemawiały przeciw temu rozwiązaniu. Najistotniejszym czynnikiem była odległość. Od ostatniego wodopoju dzieliły go dwa dni konnej jazdy. Piechur może poruszać się w najlepszym wypadku o połowę wolniej od jeźdźca. To oznaczało, że gdyby zawrócił i ruszył drogą, którą tu przybył, to musiałby co najmniej przez dwa dni obyć się bez wody… Conan zastanawiał się, trąc nieogoloną szczękę i próbując zapomnieć o łupaniu pod czaszką. Odurzony umysł z trudem formował rozsądne myśli. Powrót po własnych śladach nie był najlepszym pomysłem, to pewne, skoro najbliższa woda znajdowała się o cztery dni marszu… Barbarzyńca spojrzał przed siebie, na ginące za horyzontem ślady uciekającego Zamoranina. Może powinien dalej go ścigać? Wprawdzie trop wiódł w głąb niezbadanej krainy, ale właśnie fakt, że kraina była niezbadana przemawiał za takim postępowaniem. Tuż za najbliższymi wydmami mogła czekać oaza. W tych okolicznościach trudno było dokonać wyboru, ale Conan wybrał wyjście, które wydawało mu się lepsze. Narzuciwszy chałat na okryte kolczugą ramiona i zawiesiwszy na plecach sakwy z wodą i miecz ruszył za Vardanesem. Słońce zawisło nieruchomo na rozpalonym do białości niebie. Spoglądało w dół niczym oko jakiegoś gigantycznego cyklopa, patrząc na maleńką, wolno poruszającą się postać, która brnęła z trudem przez czerwone piaski. Potrzebowało całej wieczności, aby spłynąć po ogromnym łuku pustego nieba ku zachodowi, by umrzeć tam na purpurowym, pogrzebowym stosie. Szkarłatna, wieczorna łuna cicho zasnuła nieboskłon i zesłała wydmom odrobinę błogiego chłodu wraz z miękkimi cieniami i lekkim wietrzykiem. Conan nie czuł już nóg. Zmęczenie przytępiło wszelki ból — barbarzyńca kuśtykał naprzód na kończynach zesztywniałych jak dwa kamienne słupy poruszane jakąś magiczną siłą. Opuściwszy głowę na masywną pierś wlókł się noga za nogą, marząc o odpoczynku, lecz wiedząc, że teraz, w wieczornym chłodzie, może przebyć jeszcze długi dystans. Pył dławił go w gardle, a śniadą twarz pokrywała gruba, czerwona maska przylepionego do skóry piasku. Godzinę temu wypił łyk wody; następny mógł wypić nie wcześniej, jak po zapadnięciu zmroku, kiedy nie będzie mógł już dostrzec śladów Vardanesa i iść dalej. Tej nocy dręczyły go dziwne, koszmarne sny, pełne niewyraźnych, trójokich bestii, smagających go rozżarzonymi do czerwoności łańcuchami. Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy otworzył oczy. Wiedział, że czeka go kolejny gorący dzień. Podniósł się z trudem. Każdy mięsień bolał go, jakby wepchnięto weń małe igły. Wstał jednak, wypił łyk wody i ruszył naprzód. Wkrótce stracił poczucie czasu, lecz nieugięta wola wiodła go dalej i dalej; zataczał się, lecz uparcie szedł po śladach kopyt. Jego umysł pogrążył się w urojeniach, ale wciąż kołatały się w nim trzy myśli: trzeba iść po śladach, oszczędzać wodę i utrzymać się na nogach. Wiedział, że jeżeli upadnie, to nie zdoła się już podnieść. A jeśli tak się stanie, jego kości pozostaną tu, by na wieki bieleć w czerwonym piasku pustyni. 4 NIEŚMIERTELNA KRÓLOWA Vardanes z Zamory stanął na szczycie pagórka i oniemiały ze zdziwienia patrzył na roztaczający się przed nim widok. Od pięciu dni, od czasu gdy Turańczycy zastawili nieudaną zasadzkę na Zuagirów, jechał jak szalony, ledwie odważając się zatrzymać na godzinę czy dwie, aby dać wierzchowcowi odpocząć. Gnał go strach tak przeraźliwy, że niemal odbierający zmysły. Dobrze znał mściwość pustynnych rabusiów. Wyobraźnia podsuwała mu przerażające sceny tortur, jakim poddadzą go dawni kompani, jeśli wpadnie w ich ręce. Kiedy zobaczył, że szala zwycięstwa przechyla się na korzyść Zuagirów, pogalopował w głąb pustyni. Wiedział, że ten diabeł wcielony, Conan, zmusi Boghrę Chana do wyjawienia imienia zdrajcy i natychmiast rzuci się za nim w pogoń razem ze zgrają żądnych krwi jeźdźców. Niełatwo też zrezygnują z pogoni za towarzyszem, który ich zdradził. Jego jedyną szansą była ucieczka w nieprzebyte obszary Shan–e–Sorkh. Chociaż Vardanes był urodzonym w mieście, kulturalnym i wykształconym Zamoraninem, koleje losu rzuciły go między synów pustyni, których dobrze poznał. Wiedział, że już sama nazwa „Czerwone Pustkowie” przejmuje ich grozą i że ich prymitywna wyobraźnia zaludnia pustynię wszelkimi potworami i demonami, jakie człowiek wymyślił. Nie obchodziło go, dlaczego pustynne szczepy tak bardzo obawiały się Czerwonego Pustkowia, wystarczyło mu, że strach powstrzyma kompanów przed pościgiem. Jednak Zuagirowie nie zawrócili. Dzieliła go od nich tak niewielka odległość, że nieustannie widział za sobą chmurę kurzu wzbijanego kopytami ich koni. Dzień po dniu Vardanes gnał naprzód, do utraty sił, byłe tylko utrzymać tę dzielącą ich odległość. Po pięciu dniach nie wiedział, czy wciąż jeszcze jadą jego tropem, lecz wkrótce nie miało to już mieć żadnego znaczenia. Skończyła mu się żywność i woda; pędziła go teraz już tylko nadzieja znalezienia na tym bezkresnym pustkowiu oazy lub źródła. Jego koń, oblepiony zaschniętym, czerwonym błotem tam, gdzie kurz pustyni przywarł do spienionych boków, chwiejnie kroczył naprzód, jakby poruszany czarodziejską siłą. Czarna klacz była bliska śmierci. Tego dnia upadła już siedem razy i tylko ciosy bata zmusiły ją do powstania. Wierzchowiec nie był już w stanie nieść go dalej i Vardanes musiał iść pieszo, ciągnąc rumaka za uzdę. Czerwone Pustkowie pobrało okrutną daninę od Zamoranina: urodziwy młodzieniec stał się żywym szkieletem, poczerniałym od słońca. Spod zmierzwionych, zlepionych loków spoglądały nabiegłe krwią oczy. Spuchniętymi i popękanymi wargami mamrotał nieustannie modlitwy do Isztar, Seta, Mitry i tuzina innych bogów. Nagle, gdy z utrudzonym wierzchowcem wdrapał się na szczyt kolejnego rzędu wydm, spojrzał w dół i zobaczył bujną zieleń doliny, usianej kępami szmaragdowozielonych palm daktylowych. Pośród tej żyznej doliny wznosiło się małe, otoczone murami miasteczko. Kopulaste dachy i przysadziste wieże wystawały spoza ozdobionego stiukami muru, w którym tkwiły wielkie wrota, osadzone na zawiasach z polerowanego brązu, lśniącego w słońcu jak czerwony płomień. Miasto wśród tej nieprzebytej pustyni? Żyzna dolina z chłodnym cieniem wielkich drzew, bujną murawą i kępami wiotkich lotosów — w samym sercu tej jałowej ziemi? To niemożliwe! Vardanes zadrżał, zamknął oczy i oblizał spierzchnięte wargi. To musi być fatamorgana, złudzenie rozkojarzonych zmysłów! Z zakamarków pamięci wygrzebał okruch na pół zapomnianej wiedzy, nabytej przed laty, gdy jako młodzik pobierał nauki. Fragment legendy o Przeklętym Akhlat. Wytężył pamięć, usiłując przypomnieć sobie coś więcej. Wyczytał to w starej, stygijskiej księdze, którą jego nauczyciel przechowywał w zamykanej skrzyni z sandałowego drzewa. Nawet jako jasnooki młodzik Vardanes zdradzał ciekawość, chciwość i złodziejskie ciągoty. Pewnej ciemnej nocy otworzył zamek wytrychem, po czym z nabożną czcią i odrazą przejrzał złowrogą księgę, kryjącą mroczną wiedzę minionych wieków. Skreślony pajęczym pismem na pergaminie ze smoczej skóry tekst opisywał dziwne obrzędy i ceremonie. Na kartach księgi roiło się od tajemniczych hieroglifów sięgających czasów dawnych królestw zła — Lemurii i Acheronu, które rozkwitły i upadły u zarania dziejów. Na pokreślonych pentagramami stronicach zapisano fragmenty różnych ponurych ceremonii, których celem było przywoływanie koszmarnych demonów z mrocznych otchłani leżących za gwiazdami, z chaosu, jaki według starożytnych magów panował poza granicami kosmosu. Jeden z tych ceremoniałów napomykał tajemniczo o „przeklętym, nawiedzonym przez demony Akhlat, wśród Czerwonej Pustyni stojącym, kędy opętani rządzą władzy magowie przywołali Demona Otchłani ku swej wieczystej żałości…, Akhlat, którym Nieśmiertelna włada po dziś dzień, szerząc strach i grozę…, skazane na zagładę, przeklęte Akhlat, od którego nawet bogowie się odwrócili w zgorszeniu, zmieniając otaczającą je ziemię w wypalony ugór…” Vardanes wciąż siedział w piasku przy zdychającej klaczy, kiedy wojownicy o posępnych twarzach pochwycili go i znieśli z pierścienia skalistych wzgórz otaczających miasto… do zielonych ogrodów, daktylowych palm i kęp lotosu… do wrót Przeklętego Akhlat. 5 RĘKA ZILLAH Conan budził się wolno, ale tym razem było zupełnie inaczej. Poprzednio przebudzenie było bolesne — z trudem podnosił ciężkie powieki, aby zaraz zmrużyć je przed wściekłym blaskiem słońca i powoli, z trudem stawał na nogi, aby chwiejnie ruszyć przez rozprażone piaski. Tym razem budził się lekki, z błogim uczuciem sytości i wygody. Spoczywał na miękkich, jedwabnych poduszkach. Gęste markizy zakończone frędzlami osłaniały jego ciało przed słońcem. Leżał na posłaniu, czysty i nagi, jeśli nie liczyć świeżej przepaski biodrowej z białego płótna. Cymmerianin obudził się gotów do walki lub ucieczki, jak zwierzę, którego egzystencja w dziczy zależy od umiejętności przeżycia. Spojrzał wokół nie wierząc własnym oczom. Jego pierwszą myślą było, że śmierć dopadła go w końcu i jego duch został wezwany do barbarzyńskiego raju, w którym Crom, bóg jego ludu, siedzi na tronie otoczony tysiącem herosów. Obok jedwabnego posłania zobaczył srebrny dzban napełniony świeżą, czystą wodą. Parę chwil później Conan podniósł ociekającą twarz znad dzbana przekonany, że w jakimkolwiek raju się znalazł, jest to raj rzeczywisty i namacalny. Pił chciwie, chociaż brak pieczenia w gardle i ustach świadczył, że już nie dręczyło go okropne pragnienie towarzyszące mu podczas pustynnej wędrówki. Jakaś karawana musiała go znaleźć na pustyni i umieścić w tym namiocie, żeby odzyskał zdrowie i siły. Opuszczając wzrok spostrzegł, że ktoś obmył mu tors i kończyny z czerwonego kurzu pustyni i nasmarował kojącą oparzenia maścią. Kimkolwiek byli jego wybawcy, karmili go i troskliwie się nim opiekowali, kiedy leżał nieprzytomny, majacząc. Rozejrzał się po namiocie. Jego wielki, dwusieczny miecz leżał opodal, na hebanowej skrzyni. Conan ruszył ku niej czujnie jak ryś, cicho stawiając bose stopy… i zamarł słysząc za sobą brzęk zbroi. Jednak tego melodyjnego dźwięku nie spowodował żaden wojownik, lecz smukła dziewczyna o sarnich oczach, która właśnie weszła do namiotu i stała patrząc na Cymmerianina. Ciemne, lśniące włosy spływały jej aż do pasa, a ów cichy brzęk wydawały wplecione w nie, maleńkie srebrne dzwoneczki. Conan ocenił dziewczynę jednym spojrzeniem: młoda, jeszcze prawie dziecko, szczupła i ładna, o białym ciele błyskającym niepokojąco przez przejrzyste szaty. Na jej smukłych, wąskich dłoniach błyszczały wspaniałe klejnoty. Sądząc po złotych obręczach kolczyków i wielkich łagodnych oczach, nieznajoma należała do któregoś z ludów shemickich. — Och! — wykrzyknęła. — Jesteś zbyt słaby, żeby wstawać! Musisz jeszcze odpocząć i odzyskać siły. Mówiła językiem, który był jakąś odmianą shemickiego, pełnym archaizmów, ale na tyle do niego zbliżonym, że Cymmerianin mógł ją zrozumieć. — Głupstwo, dziewczyno, nic mi nie jest — odparł w tej samej mowie. — Czy to ty mnie przyniosłaś? Od jak dawna tu jestem? — Nie, mój panie, znalazł cię mój ojciec. Jestem Zillah, córka Enosha, władcy Przeklętego Akhlat. Znaleźliśmy twoje ciało wśród odwiecznych piasków Pustkowia trzy dni temu — odparła, zasłaniając oczy jedwabistymi rzęsami. „Bogowie! — pomyślał — ależ śliczna dziewka.” Od tygodni nie widział kobiety; teraz otwarcie podziwiał pełne zarysy jej gibkiego ciała, ledwie ukryte przez przezroczyste szaty. Na policzki dziewczyny wypłynął delikatny rumieniec. — Więc to twoje śliczne ręce pielęgnowały mnie, Zillah? — zapytał. — Dziękuję tobie i twemu ojcu za łaskę. Byłem bliski śmierci. Cóż za przypadek sprawił, że mnie znaleźliście? Conan daremnie usiłował odszukać w pamięci jakieś miasto przypominające nazwą Przeklęte Akhlat, chociaż zawsze wydawało mu się, że zna wszystkie miasta południowych pustyń, jeżeli nie ze słyszenia, to w wyniku odbytych podróży. — W rzeczy samej, nie był to przypadek: szukaliśmy cię — powiedziała Zillah. Conan zmrużył oczy i dreszcz przebiegł mu po plecach; czuł kryjące się za tymi słowami niebezpieczeństwo. Jakaś nieuchwytna zmiana w rysach jego posępnej, nieruchomej twarzy powiedziała dziewczynie, że ma przed sobą człowieka o gwałtownym, dzikim usposobieniu, niepodobnego do łagodnych, cywilizowanych mężczyzn, jakich znała. — Nie mieliśmy na myśli nic złego! — zaprotestowała, unosząc rękę obronnym gestem. — Chodź za mną, panie, a mój ojciec wszystko ci wyjaśni. Conan przez moment stał spięty, zastanawiając się, czy Vardanes nie nasłał na niego tych ludzi. Złoto, które otrzymał od Turańczyków wystarczyłoby, żeby kupić z pół setki Shemitów. Później rozluźnił mięśnie, starając się zagłuszyć w sobie budzącą się żądzę krwi. Wziął miecz i zarzucił pas na ramię. — A więc prowadź mnie do Enosha, dziewczyno — rzekł chłodno. — Wysłucham jego opowieści! Wyprowadziła go na zewnątrz. Conan wyprostował nagie ramiona i poszedł za nią. 6 DEMON Z ZAŚWIATÓW Kiedy Zillah przyprowadziła Conana przed jego oblicze, Enosh ślęczał nad postrzępionym, wyblakłym papirusem, siedząc w czarnym fotelu z wysokim oparciem. Jego namiot był obwieszony ciemnopurpurowymi gobelinami; grube dywany tłumiły odgłos kroków. Na stojaku, którego podstawę tworzyły splecione cielska żmij z polerowanego mosiądzu, spoczywało czarne lustro o dziwnym kształcie. W jego hebanowej tafli migotały upiorne błyski. Enosh wstał i dwornie powitał gościa. Władca miasta był wysokim, starszym mężczyzną, przygarbionym, choć starającym się trzymać prosto. Łysą czaszkę zakrywał zawojem ze śnieżnobiałego płótna. Jego twarz była pomarszczona ze starości, a czoło pobrużdżone od trosk; w czarnych oczach widniało znużenie i smutek. Poprosił gościa, aby usiadł i kazał Zillah przynieść wina. Kiedy zakończono formalności, Conan zapytał nagle: — W jaki sposób udało się wam mnie znaleźć, szejku? Enosh zerknął na czarne lustro. — Jakkolwiek nie jestem czarownikiem, mój synu, umiem robić użytek z kilku niezupełnie naturalnych sposobów. — Jak to możliwe, że szukaliście mnie? Enosh uniósł chudą, poznaczoną błękitnymi żyłkami dłoń, uspokajając podejrzliwego wojownika. — Bądź cierpliwy, przyjacielu, a wszystko wyjaśnię — rzekł spokojnym, głębokim głosem. Sięgnąwszy po niski taboret, odsunął na bok papirus i wziął podany srebrny puchar z winem. Kiedy wypili, starzec rozpoczął opowieść: — Przed wiekami chytry czarnoksiężnik z ziemi Akhlat uknuł spisek przeciw starej dynastii, która rządziła tą krainą od czasów upadku Atlantydy — rzekł powoli. — Przebiegłymi słowy przekonał ludzi, że ich władca — słaby, samolubny człowiek — jest wrogiem ludu, tak że powstali i rozszarpali króla na strzępy. Obwoławszy się kapłanem i prorokiem Nieznanych Bogów, udawał, że doznał objawienia. Głosił, że niebawem jeden z bogów osobiście zstąpi na ziemię, aby rządzić Świętym Akhlat — bo tak się wtedy nazywało. Conan prychnął. — Wygląda na to, że wy, Akhlatanie, jesteście równie łatwowierni jak inne znane mi nacje. Stary człowiek uśmiechnął się ze znużeniem. — Zawsze chętnie wierzy się w coś, czego się pragnie. Jednak plan tego czarnoksiężnika był straszniejszy, niż można by sobie wyobrazić. Za pomocą okropnych, tajemniczych zaklęć przywołał na ziemię demona z Otchłani, aby mu służył. Zniewoliwszy demona swoją sztuką czarodziejską, przedstawił go ludowi jako boginię, a siebie jako wyraziciela jej boskiej woli. Zdjęci nabożną czcią mieszkańcy Akhlat niebawem jęczeli gnębieni przez tyrana o wiele gorszego niż przedstawiciel starej dynastii. Conan wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. — Często widziałem jak w wyniku przewrotów rządy obejmowali jeszcze gorsi władcy. — Możliwe. W każdym razie tak było w tym wypadku. A z biegiem lat sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, bowiem czarnoksiężnik stracił kontrolę nad koszmarem, którego przyzwał z zaświatów. Demon zabił go i sam objął rządy. I włada po dziś dzień… — zakończył cicho. Conan drgnął. — A więc ten stwór jest nieśmiertelny? Jak dawno się to zdarzyło? — Minęło więcej lat niż ziaren piasku na tej pustyni — rzekł Enosh. — I straszliwa bogini wciąż rządzi niepodzielnie w Przeklętym Akhlat. Sekret jej władzy polega na tym, że czerpie siłę życiową z każdej żyjącej istoty. Cała ta ziemia wokół nas była niegdyś zieloną, żyzną krainą, w której strumienie szemrały wśród daktylowych palm, a na trawiastych pagórkach pasły się liczne stada. Ta wampirzyca wyssała siły witalne całej krainy, z wyjątkiem doliny, w której stoi miasto. Oszczędziła Akhlat, ponieważ pozbawiona żywych stworzeń, które może wysysać, nie mogłaby utrzymać swej obecnej postaci i musiałaby powrócić do Otchłani. — Na Croma! — szepnął Conan, wysuszając puchar. — Już od wieków — ciągnął Enosh — ta kraina zmienia się w martwe i jałowe pustkowie. Nasza młodzież zaspokaja straszliwe pragnienie bogini, tak samo jak nasze stada. Jej pragnienie jest nienasycone. Codziennie żąda ofiary i z każdym dniem jest ich mniej. Kiedy ustawicznie atakuje jedną i tę samą ofiarę, może to trwać od kilku dni do dwóch tygodni. Najdzielniejsi i najsilniejsi znoszą nawet i trzydzieści dni, zanim wyczerpie ich siłę życiową i musi dostać następne stworzenie. Conan pogłaskał rękojeść miecza. — Na Croma i Mitrę, człowieku, dlaczego nie zabijecie tego potwora? Starzec pochylił się ze znużeniem. — Ona jest nieśmiertelna, nie można jej zranić — rzekł cicho. — Jej ciało to tylko zewnętrzna powłoka, utrzymywana nieugiętą siłą woli. Miecz czy strzała mogą zranić tylko to ciało; zagojenie rany to dla niej kwestia chwili. A siła życiowa, którą czerpie od innych, zostawiając z nich tylko suche skorupy, daje jej straszliwą moc odmładzania swojej postaci. — Spalcie ją — warknął Conan. — Podpalcie jej pałac albo posiekajcie ją na kawałki i wrzućcie do ogniska! — To niemożliwe. Chronią ją mroczne siły piekielnej magii. Paraliżuje swoim spojrzeniem każdego, na kogo spojrzy. Kiedyś aż stu wojowników zakradło się do Czarnej Świątyni, pragnąc położyć kres tej ponurej tyranii. Nie zostało po nich nic prócz żywego lasu nieruchomych postaci, służących jako strawa nienasyconemu potworowi. Cymmerianin poruszył się niespokojnie. — To dziwne, że jeszcze ktoś pozostał w tej przeklętej krainie! — zagrzmiał barbarzyńca. — Jak to się stało, że ta pijawka jeszcze nie wyssała do sucha wszystkich mieszkańców tej doliny? I dlaczego nie zapakowaliście swoich rzeczy w węzełki i nie uciekliście z tego nawiedzonego przez demona miejsca? — W rzeczy samej, niewielu nas pozostało; ona spożywa nas i nasze stada szybciej, niż natura zdąża wyrównać ubytki. Przez wieki bogini zaspokajała swoją żądzę czerpiąc siłę życiową z kiełkujących roślinek, oszczędzając ludzi. Kiedy ziemia zmieniła się w pustynię, żywiła się naszymi stadami, później naszymi niewolnikami, a w końcu zaczęła się żywić samymi Akhlatanami. Niebawem zabraknie nas i Akhlat stanie się wymarłym miastem. Nie możemy opuścić tej ziemi, bo nie pozwala nam na to bogini, wyznaczając granice, których nie jesteśmy w stanie przekroczyć. Conan potrząsnął głową, tak że nieprzycięta grzywa omiotła jego nagie, brązowe ramiona. — Tragiczna jest twoja opowieść, starcze. Dlaczego mi ją opowiadasz? Ze względu na dawne proroctwo — powiedział spokojnie Enosh, podnosząc z taboretu postrzępiony i wyblakły rulon. — Jakie proroctwo? Enosh rozwinął częściowo rulon i wskazał palcem na rzędy liter tak dziwnych, że Conan nie mógł ich przeczytać, mimo że znał dość dobrze pismo shemickie. — Proroctwo głosi — powiedział Enosh — że gdy dopełni się czas, kiedy nasz kres będzie bliski, Nieznani Bogowie, od których nasi przodkowie odwrócili się, aby oddawać cześć fałszywej bogini, ochłoną z gniewu i ześlą wybawcę, który zwycięży demona i zakończy jej panowanie. Ty, Conanie z Cymerii, jesteś tym wybawcą… 7 ŻYWY TRUP Przez długie dni i noce Vardanes leżał w ciemnym lochu pod Czarną Świątynią Akhlat. Wrzeszczał, błagał, szlochał, klął i modlił się, lecz strażnicy w spiżowych hełmach spoglądali na to znudzonym wzrokiem i z kamiennymi twarzami, nie zwracając nań wcale uwagi, chociaż dbali o zaspokajanie jego potrzeb. Nie odpowiadali na żadne pytania. Nie dali się też przekupić, co bardzo go zdumiało. Jako typowy Zamoranin Vardanes nie potrafił sobie wyobrazić, że są ludzie, którzy nie pragną się wzbogacić; a jednak ci dziwni wojownicy ze swą staromodną mową i antycznymi zbrojami do tego stopnia nie interesowali się srebrem, które otrzymał od Turańczyków jako zapłatę za swoją zdradę, że nawet zostawili mu w kącie celi napełnione monetami juki. Jednak dobrze się nim opiekowali: wykąpali go i nasmarowali pęcherze kojącym balsamem. I karmili obficie pieczonym mięsiwem, owocami i słodyczami. Dali mu nawet wina. Poznawszy w swoim czasie inne więzienia, Vardanes pojmował niezwykłość sytuacji. Czyżby — zastanawiał się niespokojnie — tuczyli go na rzeź? Wreszcie któregoś dnia strażnicy wyprowadzili go z celi. Zamoranin uznał, że w końcu zostanie postawiony przed obliczem sędziego, aby odpowiedzieć za jakieś urojone przestępstwa, o które go oskarżą. Nabrał otuchy. Jeszcze nigdy nie spotkał urzędnika, którego łask nie można by kupić za srebro, które miał w jukach! Jednak zamiast do sądu doprowadzono go mrocznymi i krętymi korytarzami przed potężne drzwi z zaśniedziałego brązu, ogromne niczym wrota samego Piekła. Brama ta była zamknięta na trzy rygle i wystarczająco mocna, aby powstrzymać szturm całej armii. Z widocznym na twarzach napięciem strażnicy w nerwowym pośpiechu otwarli wielkie wrota i wepchnęli więźnia do środka. Wierzeje zamknęły się za nim ze szczękiem. Zamoranin znalazł się we wspaniałej sali z polerowanego marmuru. Wnętrze tonęło w gęstym, purpurowym półmroku i grubej warstwie kurzu. Wszędzie widoczne były dowody niszczącego działania czasu. Wiedziony ciekawością Vardanes ruszył naprzód. Czy była to wielka sala tronowa, czy też nawa jakiejś gigantycznej świątyni? Nie potrafił odgadnąć. Najdziwniejszą rzeczą w tej rozległej, mrocznej sali, oprócz rzucającego się w oczy zaniedbania, były posągi, których gromady stały wszędzie wokół. W niespokojnym umyśle Vardanesa kłębił się rój niepokojących pytań. Pierwszą zagadką był materiał, z którego zrobiono posągi. Podczas gdy salę zbudowano z kosztownego marmuru, statuy wykonano z jakiegoś zwykłego, szarego, porowatego kamienia, którego nie potrafił nazwać. Cokolwiek to było, materiał nie zaliczał się do atrakcyjnych. Wyglądał jak spróchniałe drewno, chociaż w dotyku był twardy jak skała. Drugą tajemnicą był niezwykły talent nieznanego rzeźbiarza, którego zręczne ręce stworzyły te arcydzieła. Posągi wyglądały jak żywe; nawet najdrobniejsze szczegóły oddano nieprawdopodobnie wiernie: każda fałda szaty wydawała siej być z prawdziwego materiału, widoczne były nawet pojedyncze włókna. Ta zdumiewająca wierność odnosiła się także j do samych posągów. Wygląd i ustawienie tych figur z szarawego, podobnego do gipsu kamienia nie miało w sobie nic heroicznego czy majestatycznego. Stały w naturalnych pozach, setkami i tuzinami, tu i tam, bez ładu i składu. Przedstawiały wojowników i szlachtę, dziewczyny i młodzieńców, zgrzybiałych starców i stare baby, dorastające dzieci i niemowlęta. Najbardziej niepokojące było to, że kamienne rysy każdej postaci zastygły w grymasie bezgranicznego przerażenia. Niebawem Vardanes zdał sobie sprawę, że w sali rozchodzi się dziwny szmer, coś jakby wielogłosowy szept, jednak tak słaby, że nie zdołał rozróżnić słów. Ten dziwny chór zdawał się dobiegać z największego gąszczu posągów. W miarę jak Vardanes zbliżał się do środka sali, zaczynał rozróżniać poszczególne odgłosy, które składały się na ten dźwięk: ciche, rozdzierające łkania, słabe jęki rozpaczy, mamrotanie modlitw, ochrypły śmiech, monotonny potok przekleństw. Te odgłosy zdawały się wydobywać z wielu ust, ale Zamoranin nie dostrzegł nigdzie żywej duszy. Mimo że bacznie rozglądał się wokół, nie spostrzegł w sali nikogo; był sam na sam z tysiącami posągów. Pot wystąpił mu na czoło i skronie. Ogarnął go paniczny lęk. Z całego serca zapragnął znaleźć się o tysiąc staj od tej przeklętej świątyni, w której niewidzialne istoty jęczały, płakały, mamrotały i śmiały się niesamowitym śmiechem. Wtem ujrzał stojący na środku sali, górujący nad posągami złoty tron. Pożądliwym okiem złowił złoty błysk. Przecisnął się przez gąszcz posągów. Na wspaniałym tronie spoczywało coś… może pomarszczona mumia zmarłego przed wiekami króla? Piszczele rąk przyciskała do zapadniętej piersi. Od stóp do głów chude ciało spowijał zakurzony całun. Czaszkę okrywała maska z kutego złota przedstawiająca twarz kobiety o nieziemskiej urodzie. W oczach Vardanesa zapalił się chciwy błysk. Zamoranin zapomniał o lęku dostrzegłszy osadzony na czole złotej maski kamień — ogromny czarny szafir lśniący jak trzecie oko w jasnej twarzy. Klejnot niezwykłej urody, wart fortunę. Stojąc u stóp tronu Vardanes patrzył nań pożądliwie. Zamknięte oczy maski nadawały jej wyraz pogrążonej we śnie. Słodko i głęboko spała ta piękność o pełnych wargach. Ogromny, czarny szafir błyszczał kusząco… Zamoranin wyciągnął po niego rękę. Drżącymi palcami zerwał maskę. Ujrzał pod nią brązową, wyschniętą twarz o zapadniętych policzkach, sczerniałą i twardą jak stary rzemień. Zadrżał, widząc złowrogo wykrzywione wargi. Mumia otwarła oczy i spojrzała na niego. Z nieartykułowanym okrzykiem Vardanes zatoczył się w tył; maska wypadła mu z pozbawionych czucia palców i z trzaskiem uderzyła o marmur posadzki. Para nieruchomych oczu patrzyła na niego szyderczo. A potem otworzyło się trzecie oko… 8 TWARZ GORGONY Conan cicho jak wielki kot skradał się przez las posągów, zaglądając w pokryte warstwą kurzu, cieniste nawy. Słabe światło lśniło na ostrej klindze wielkiego miecza, który dzierżył w dłoni. Nieustannie zerkał na boki, czując niepokojące mrowienie u nasady karku. To miejsce cuchnęło śmiercią; w powietrzu wisiał opar strachu. Dlaczego dał się namówić Enoshowi na tę szaleńczą eskapadę? Nie był przecież zbawcą, wybawicielem ze starej przepowiedni ani świętym mężem zesłanym przez bogów, aby uwolnić Akhlat od nieśmiertelnego demona. Kierowała nim jedynie chęć zemsty. Jednak mądry, stary szejk mówił tak dużo, że swoją wymową zdołał przekonać Conana, by podjął się tego ryzykownego zadania. Enosh użył dwóch argumentów, które przekonały nieufnego barbarzyńcę. Jednym z nich było to, że znalazłszy się w dolinie, Conan stał się więźniem bogini i nie będzie mógł ruszyć dalej, dopóki jej nie zabije. Drugim był fakt, że zamorańskiego zdrajcę więziono w podziemiach Czarnej Świątyni i niebawem czekał go nędzny koniec, jaki — o ile nie uda się temu jakoś zaradzić — spotka wszystkich mieszkańców doliny. Tak więc Conan dostał się do świątyni sekretnym przejściem, które pokazał mu Enosh. Wszedł drzwiami ukrytymi w ścianie tej rozległej, mrocznej sali — w czasie, gdy Vardanes miał stanąć przed boginią. Podobnie jak Zamoranin Conan także zauważył niespotykany realizm szarych posągów, ale w przeciwieństwie do Vardanesa, znał rozwiązanie tej zagadki. Odwrócił oczy od kamiennych twarzy i ich przerażenia. On również słyszał żałosne płacze i jęki. Gdy zbliżał się do środka ogromnej sali, łkania stały się głośniejsze. Zobaczył złoty tron i spoczywającą na nim mumię. Cicho zaszedł z boku. Jeden z mijanych posągów odezwał się do niego i barbarzyńca o mało nie wrzasnął ze zdumienia. Zimny dreszcz przeleciał mu po plecach i pot wystąpił na czoło. Zrozumiał skąd rozchodziły się żałosne dźwięki i wstrząsnął się z odrazy. Ludzie stojący bliżej tronu nie byli całkiem martwi. Aż do szyi obrócili się w kamień, ale ich głowy żyły własnym życiem. Spoglądali na Cymmerianina z rozpaczą, błagając, aby zatopił miecz w ich jeszcze nie skamieniałych czaszkach. Nagle Conan usłyszał przeraźliwy krzyk. Głos był mu znany, należał do Vardanesa. Czyżby bogini zabiła Zamoranina, zanim barbarzyńca zdążył wywrzeć na nim swą zemstę? Conan skoczył naprzód. Ujrzał okropny widok. Vardanes stał przed tronem wybałuszając oczy i bełkocząc coś bez związku. Conan usłyszał zgrzyt kamienia i spojrzał w dół. Zdrajca stał jak przymurowany do posadzki, a jego stopy wolno przybierały szarawą barwę. Na oczach zdumionego Cymmerianina żywe ciało bladło i szarzało. Fala szarości wolno sunęła w górę, do kolan Vardanesa i po chwili jego nogi zmieniły się w popielatoszary kamień. Zamoranin próbował zrobić krok — lecz nie zdołał. Wydał przeraźliwy wrzask, a w oczach pojawił mu się paniczny lęk; strach, jaki można zobaczyć w ślepiach schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Zasiadająca na tronie bogini wydała cichy, suchy chichot. Patrząc na nią Cymmerianin ujrzał, jak wyschnięte, pomarszczone ramiona wypełniają się i nabierają kształtu, a ponury brąz śmierci ustępuje ciepłemu różowi życia. Z każdym haustem energii, jaką Gorgona wysysała z ciała Vardanesa, jej własne ciało odzyskiwało życie. — Crom i Mitra! — syknął Conan. Skupiwszy całą swą siłę woli na skamieniałym częściowo Zamoraninie, Gorgona nie zwracała uwagi na barbarzyńcę. Jej ciało szybko odzyskiwało kształt. Rozkwitała: biodra i uda zaokrągliły się pod szarym całunem, a pełne piersi napięły cienki materiał. Rozprostowała ramiona. Wilgotne, czerwone usta rozchyliły się w nowym wybuchu śmiechu — tym razem melodyjnego i dźwięcznego. Szara fala sięgnęła już Vardanesowi do pasa. Conan nie wiedział, czy bogini zamierza pozostawić go tak, jak innych stojących najbliżej jej tronu, czy też wyssać go do cna. Zamoranin był młody i energiczny — dla bogini musiała to być prawdziwa uczta. Kiedy skamienienie sięgnęło Vardanesowi do piersi, nieszczęśnik krzyknął okropnie — i był to najstraszliwszy dźwięk, jaki Conan słyszał z ludzkich warg. Barbarzyńca zareagował nań zupełnie instynktownie. Jednym susem doskoczył do tronu; w nikłym świetle błysnęło spadające ostrze. Głowa Vardanesa spadła z ramion i z głuchym stukiem potoczyła się po marmurowej posadzce. Pod wpływem uderzenia ciało Zamoranina zachwiało się i upadło. Kiedy z trzaskiem wyrżnęło o posadzkę, skamieniałe nogi popękały i skruszyły się. Drobne odłamki prysnęły na boki i krew tryskała z pęknięć obróconego w kamień ciała. Tak zginął zdrajca Vardanes. Conan sam nie wiedział, czy zabił go powodowany żądzą zemsty, czy też odruchem litości — pragnieniem, by skrócić jego cierpienia. Odwrócił się do bogini. Nie myśląc o tym co robi, odruchowo podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie. 9 TRZECIE OKO Jej twarz była nieludzko piękna. Miękkie, wilgotne wargi wydawały się pełne i czerwone jak dojrzały owoc. Lśniące, hebanowe włosy spadały na perłowe ramiona i jedwabistymi pasmami spływały na pełne, owalne piersi. Była uosobieniem piękna — dopóki nie zauważyło się wielkiej, czarnej źrenicy na jej czole. Trzecie oko napotkało spojrzenie Conana i uwięziło je. Było większe niż jakikolwiek ludzki narząd wzroku. Nie można było odróżnić zwykłych części oka: powieki, źrenicy i białka. Było całe czarne. Spojrzenie barbarzyńcy zdawało się w nim tonąć i gubić w bezkresnych oceanach mroku. Patrzył, zapomniawszy o mieczu w dłoni, o całym świecie. To oko było czarne jak pozbawione światła przestrzenie między gwiazdami. Wydało mu się, że stanął na krawędzi czarnej, bezdennej studni, zachwiał się i wpadł w nią. Spadał i spadał w gęste opary mroku, w ogromną, zimną otchłań zupełnej ciemności. Wiedział, że jeśli szybko nie odwróci oczu, będzie na zawsze stracony dla świata. Zmobilizował całą swą siłę woli. Pot wystąpił mu na czoło, a mięśnie naprężyły się jak węże pod zbrązowiała od słońca skórą. Dyszał ciężko. Gorgona roześmiała się cichym, melodyjnym śmiechem, przepojonym zimną, okrutną drwiną. Conan poczerwieniał z wściekłości. Gwałtownym wysiłkiem woli oderwał wzrok od czarnej źrenicy i wbił go w płyty posadzki. Słaby i oszołomiony, chwiał się na nogach. Zbierając wszystkie siły, aby utrzymać równowagę, zerknął na swoje stopy. Dzięki ci, Cromie! —wciąż były to stopy z krwi i kości, a nie z zimnego, popielatoszarego kamienia. Długa chwila, kiedy stał urzeczony spojrzeniem bogini, trwała w rzeczywistości tylko przez mgnienie oka, zbyt krótko, żeby zimna fala sięgnęła jego stóp. Gorgona znów się zaśmiała. Stojący ze spuszczoną głową Conan poczuł jej moc. Mięśnie karku naprężyły mu się jak postronki w rozpaczliwym wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie pochylonej głowy. Wciąż spoglądał w dół. Przed nim, na marmurowej posadzce leżała cienka, złota maska z osadzonym w niej olbrzymim szafirem uosabiającym trzecie oko. Nagle patrzący na nią Conan zrozumiał, co powinien zrobić. Tym razem podniósł nie tylko wzrok, ale i miecz. Ostrze ze świstem przecięło zastałe powietrze i spadło na drwiąco uśmiechniętą twarz bogini — rozcinając trzecie oko na dwoje. Gorgona nie poruszyła się. Dwojgiem pozostałych, niebywale pięknych oczu patrzyła spokojnie na posępnego wojownika. Nagle na jej bladej twarzy zaszła okropna zmiana. Z przeciętej źrenicy chlusnął ciemny płyn i spłynął po nieziemsko pięknym obliczu, niczym czarne łzy. W jednej chwili bogini zaczęła się starzeć. Wraz z czarnym płynem wyciekającym z rozciętego oka uchodziły z niej ukradzione siły życia. Skóra pociemniała i pokryła się tysiącem zmarszczek. Pod brodą utworzyły się obwisłe fałdy. Płonące oczy stały się matowe i ślepe. Wspaniałe piersi obwisły i skurczyły się. Smukłe ręce zmieniły się w kościste szpony. Przez chwilę na tronie chwiała się skarlała, pomarszczona postać niewiarygodnie starej kobiety, po czym przegniłe ciało zmieniło się w suche jak pergamin strzępy i spleśniałe kości. Te skórzaste resztki osypały się z grzechotem na posadzkę i na oczach Conana zmieniły się w bezbarwny, szary proch. Przez salę przeleciało jękliwe westchnienie. Wokół pociemniało, jakby jakieś niewidzialne skrzydła zasłoniły na moment sączące się z zewnątrz światło. Później wszystko minęło i rozwiał się niewidoczny opar zagrożenia, od wieków unoszący się w świątyni. Teraz była to tylko zakurzona, zaniedbana sala, wolna od nieziemskiego koszmaru. Posągi pogrążyły się w wieczystym, kamiennym śnie. Kiedy Gorgona umknęła w inny wymiar, jej zaklęcia przestały działać, także i te, które utrzymywały okropną namiastkę życia w skamieniałych ofiarach. Conan odwrócił się i odszedł, zostawiając za sobą pusty tron, garść prochu na posadzce i spękaną, bezgłową statuę tego, który kiedyś był urodziwym, uśmiechniętym Zamoraninem. — Zostań z nami, Conanie! — prosiła Zillah cichym, łagodnym głosem. — Teraz, gdy uwolniłeś nas od demona, oczekują cię najwyższe zaszczyty. Conan uśmiechnął się słabo, wyczuwając w jej głosie coś więcej niż tylko obywatelską troskę o pozyskanie cennego ochotnika do dzieła odbudowy miasta. Zarumieniła się ze zmieszania pod jego śmiałym, płomiennym spojrzeniem. Enosh przyłączył swój głos do nalegań córki. Zwycięstwo nad demonem odmłodziło go i dodało mu sił. Wyprostował przygarbione plecy i jego chód stał się sprężysty, a w głosie pojawiła się nowa, władcza nuta. Zaproponował Cymmerianinowi bogactwa, zaszczyty i władzę, jeżeli zdecyduje się pozostać w odrodzonym mieście. Napomknął nawet, że nie miałby nic przeciwko temu, by Conan został jego zięciem. Jednak barbarzyńca odmówił, dobrze wiedząc, że nie nadaje się do takiego spokojnego, monotonnego życia, jakie mu proponowano. Gładkie słówka niełatwo padały z warg człowieka, który większość życia spędził na polu bitwy, w winiarni lub domu uciech, jednak z największym taktem, na jaki było go stać, odrzucił wszystkie oferty. — Nie, przyjaciele — rzekł. — Nie dla Conana z Cymerii osiadłe życie. Wkrótce zacząłbym się nudzić, a na tę chorobę znam tylko trzy lekarstwa: upić się, wszcząć zwadę lub porwać dziewkę. Doprawdy, dobry byłby ze mnie obywatel miasta, które potrzebuje spokoju i odbudowy! — Gdzież zatem się udasz, Conanie, teraz, kiedy zniknęły magiczne bariery? — spytał Enosh. Conan wzruszył ramionami, przeciągnął dłonią po swej czarnej grzywie i roześmiał się. — Na Croma, mój panie, sam nie wiem! Na szczęście słudzy bogini zaopiekowali się koniem Vardanesa, poili go i karmili. W Akhlat, jak wiem, nie ma koni, tylko osły — a taki wielki gbur jak ja wyglądałby głupio jadąc na zaspanym osiołku i ciągnąc nogi po ziemi! Myślę, że zwrócę się na południowy wschód. Gdzieś tam leży miasto Zamboula, w którym nigdy nie byłem. Ludzie mówią, że to miejsce, gdzie można dobrze pohulać — podobno wino płynie tam rynsztokami. Mam ochotę zakosztować przyjemności Zambouli, przekonać się, czy to prawda. — Ale nie musisz opuszczać nas jako nędzarz! — protestował Enosh. — Tyle ci zawdzięczamy. Pozwól, żebyśmy cię obdarowali za twój trud tą odrobiną złota i srebra, jakie posiadamy. Conan potrząsnął głową. — Zatrzymaj swoje skarby, szejku. Akhlat nie jest bogatą metropolią i pieniądze będą wam potrzebne, kiedy karawany znów zaczną przemierzać Czerwone Pustkowie. A teraz, skoro mam pełne worki wody i mnóstwo prowiantu, muszę jechać. Tym razem będzie to przyjemna podróż. Po krótkim pożegnaniu wskoczył na konia i szybkim kłusem wyjechał z doliny. Stali długo, spoglądając za nim — Enosh dumnie wyprostowany, Zillah ze łzami w oczach. W końcu zniknął im z oczu. Dotarłszy na szczyt pagórka, Conan wstrzymał konia i po raz ostatni spojrzał na Akhlat. Później skierował się w głąb Shan–e–Sorkh. Może był głupcem nie przyjmując ich skromnej zapłaty, ale wystarczy tego, co jest w jukach Vardanesa — pomyślał, klepnąwszy ręką wypchane sakwy. Po co łaszczyć się na parę groszy jak jakiś chciwy handlarz? Dobrze robi człowiekowi, jak, od czasu do czasu, okaże się szczodry. Nawet Cymmerianinowi! przełożył Zbigniew A. Królicki Robert E. Howard ŚWIĄTYNIA OBRZYDLIWOŚCI The Temple of Abomination — Stać — warknął Wulfhere Harsaklirfu. — Widzę zarys murów prześwitujący przez drzewa. Na krew Thora, Cormac! Gdzie ty nas prowadzisz? Wysoki Celt, o śniadej twarzy potrząsnął głową. — Nigdy dotąd nie słyszałem, aby był tu jakiś zamek. Tutejsze wioski nie są zresztą budowane z kamienia, to może być jakaś stara, rzymska ruina… Wulfhere zawahał się i spojrzał na zwartą linię brodatych wojowników, których głowy wieńczyły rogate hełmy. — Może wysłąć zwiadowców? — zaproponował. Cormac Mac Art roześmiał się ironicznie. — Alaryk poprowadził swych Gotów na Forum Romanum ponad osiemdziesiąt lat temu, a wy, barbarzyńcy nadal drżycie na sam dźwięk słowa Rzym. Przestajcie się wreszcie bać — nie ma już legionów w Brytanii. Jestem pewien, że to świątynia druidów. Nie mamy się czego obawiać, tym bardziej, że wyruszyliśmy przeciwko ich zagorzałym przeciwnikom. — Banda Cerdyka będzie wyła jak tchórzliwe wilki, gdy uderzymy na nich od zachodu, zamiast od południa czy wschodu — stwierdził Viking z grymasem radości na twarzy. — To był chytry pomysł, Cormac, żeby ukryć nasz drakkar na zachodnim wybrzeżu 1 przejść przez ten kraj, aby dostać się do Sasów. Chytry, ale szalony. — W moim szaleństwie jest metoda — odparł Celt. — Wiem, ze w okolicy jest niewielu wojów. Większość wodzów wraz z ludźmi skupiło się przy Arturze Pendragonie, aby uderzyć pod jego dowództwem. Pendragon — ha! Sie jest bardziej synem Uthera Pendragona niż ty. Uther był czarnobrodym szaleńcem. Było w nim więcej krwi rzymskiej niż brytyjskiej, a jeszcze więcej celtyckiej niż rzymskiej. Artur zaś, tak jasny jak Eryk, jest czystej krwi Celtem. — podarek od jednego z dzikich szczepów zachodu, który nigdy nie pokłonił się Rzymowi. To Lancelot nakładł mu w łeb, żeby zrobić z siebie króla. Inaczej nadal byłby dzikim wodzem zapadłej wioski, najeżdżającym granice sąsiadów. — Czy on też jest taki uładzony i śliski jak Rzymianie? — Artur? Ha! Każdy z twoich Dunów może uchodzić przy nim za piastunkę. Jest godzien nas, rozbójników z Erin! — Chciałbym się z nim spotkać — powiedział Wulfhere, gładząc ostrze swego potężnego topora. — A Lancelot? — Renegat galijsko–rzymski, który opanował sztukę podrzynania gardeł. Naczytał się Petroniusza i nabrał przez to sprytu w sprawach takich jak spiski, intrygi dworskie. Gonac nie jest czystej krwi Celtem, jak Artur, ale ma rzymskich przodków. Popłakałbyś się ze śmiechu, widząc, jak ugłaskuje Lancelota, ale walczy niczym spragniony krwi demon. Bez tych dwóch, Artur byłby tylko wodzem rabusiów, on sam nie umie nawet czytać i pisać. — I co z tego — podskoczył Dun — jak też nie umiem… Patrz! Jest świątynia! Dotarli do polany, na przeciwległym krańcu której widać było budynek. Niewysoki, ocieniony drzewami, poprzedzony szeregiem kolumn. — Ale to nie jest świątynia Brytów! — oświadczył stanowczo Wulfhere. — Wydaje mi się, że pasuje to raczej na miejsce zgromadzeń tej nowej sekty, która nazywa się chrześcijanami. — Rzymsko–brytyjscy mieszańcy — prychnął Cormac. — Celtowie czczą starych bogów, tak jak my. Na ich krew, dopóki żyją druidzi, nie wyprzemy się swojej wiary! — Co to takiego ci Chrześcijanie? — zapytał Wiking. — Słyszałem, że w czasie obrzędów zjadają swoje dzieci. — Ale mówisz też, że druidzi palą ludzi w klatkach z zielonego drzewa. — Łgarstwo rozpuszczone przez Cezara, w które wierzą tylko głupcy! — wrzasnął Cormac. — Nie kocham ich za bardzo, ale nikt nie będzie na nich pluł w mojej obecności. Są mądrzy! I doświadczeni! A ci Chrześcijanie mówią, ze należy się skłonić w podzięce za uderzenie! — Że co?! — zdumiał się olbrzymi Kun. — A więc to prawda, że kłaniają się po tym jak niewolnicy? — Aha. Żeby odpłacić dobrem za zło i przebaczyć swojemu oprawcy. Olbrzym zastanowił się nad tym przez chwilę po czym stwierdził. — To nie są zasady. To jest zwykłe tchórzostwo. Ci Chrześcijanie muszą być bandą szaleńców. Cornac, gdy spotkamy któregoś, pokaż mi go; wypróbuję na ile jest wierzący — tu potrząsnął wymownie toporem i kontynuował. — A tak w ogóle, to jest złe i niebezpieczne; może się rozplenić wśród ludzi jak mór i zabić męstwo w wojownikach — jeśli nie zostanie zmiażdżone jak młody gad. — Pokaż mi takiego, a rozdepczę go z przyjemnością — odparł Cormac. — Ale dość tego. Trzeba zbadać świątynie. Poczekajcie tu. Ci druidzi pobłogosławią naszą wyprawę przeciwko Sasom. Nie ma powodów, dla których nie mielibyśmy zaskarbić sobie ich przyjaźni. Po tych słowach przemknął między kolumnami, i zniknął. Hausaklirfu oparł się na swym toporze — wydało mu się, że ze środka budynku doszedł odgłos delikatnego tupotu — Jakby po marmurowe] podłodze przebiegł kozioł. Ale jego obserwacje zostały przerwane przez towarzyszy. — To złe miejsce — zawyrokował Osvic Jarlsbane. — Wydawało mi się, że widzę jakąś dziwną twarz spoglądającą na nas ze szczytu kolumny chwilę temu. — To winorośl poruszana przez wiatr — sprzeciwił się Czarny Hrothar. — Zobacz, obrasta cały budynek, zwija się i pręży na wietrze, zupełnie jak dusze potępieńców… — Obaj macie źle we łbach — przerwał mu Hakon Shouri. — Widziałeś kozła, ja widziałem tylko jego rogi, ale… — Zamknijcie się — warknął Wulfhere — i słuchajcie… W świątyni rozbrzmiał krótki, ale przeraźliwy krzyk i gwałtowny tupot, jakby stado kóz runęło do szarzy, po czym świst miecza dobywanego z pochwy i ciężki odgłos uderzenia. Wulfhere ujął mocniej topór i ruszył ku schodom, gdy spomiędzy kolumn wychynął bezszelestnie Cormac Mac Art. Na jego widok oczy Vikinga zaokrągliły się w niemym zdumieniu, a zimne palce strachu uniosły mu włosy pod rogatym hełmem. Nigdy dotąd bowiem, a wiele już razem przeżyli, nie był świadkiem tego, aby żelazne nerwy Celta zdradziły jakiekolwiek emocje. Teraz oblicze Cormaca było blade jak płótno, a oczy miały wyraz, oczu człowieka, który stojąc na krawędzi spojrzał w bezdenną otchłań. Ostrze jego miecza spływało krwią, — Na Thora, co… — wycharczał Wulfhere spoglądając niepewnie ku budowli. Cormac otarł lodowate krople potu, które zrosiły mu obficie czoło. — Na krew bogów, to była najobrzydliwsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Wybiegło z mroku zupełnie nagle i prawie mnie dostało, zanim wyciągnąłem miecz. Skakało jak kozioł, ale z tego, co widziałem w tym półmroku, było dość podobne do człowieka! — Oszalałeś?! — w głosie Vikinga było wyraźne niedowierzanie, jego panteon ale znał czegoś takiego, jak satyr. — Tak? — warknął Cormac. — To leży w pierwszej komnacie. Chodźcie za mną, a udowodnię wam, jaki ze mnie szaleniec. Obrócił się na pięcie i ruszył ku kolumnadzie. Chcąc nie chcąc Wulfhere zrobił to samo, ściskając w pogotowiu topór, a reszta Vikingów podążyła za nimi zbita w ciasną gromadę. Przeszli między pozbawionymi ozdób kolumnami i znaleźli się we wnętrzu budowli. Do głównej sali prowadził szeroki korytarz zdobiony filarami z jakiegoś czarnego kamienia. Na szczycie każdego wyryte była jakaś postać, ale panujący wewnątrz półmrok uniemożliwiał ich dokładne rozpoznania, ale i tak sprawiały wrażenie dziwnie zdeformowanych. — No i gdzie ten twój potwór? — Spytał zniecierpliwiony Wulfhere. — Tu padł! — Cormac wskazał mieczem. — I… na wszystkie demony… Podłoga byłe pusta. — Obłęd i szaleństwo! — Viking potrząsnął z ubolewaniem głową. — To wszystko ta celtycką wrażliwość. Widujesz czasem duchy, Cormac? — Co? — zapytanego najwyraźniej zdenerwował ton pytania. — A kto widział trolla na Helgolandzie i podniósł na nogi cały swój obóz krzykami? A kto trzymał wszystkich na nogach aż do świtu, każąc im podsycać ogień, aż ludzie zaczęli zasypiać na stojąco, bo zdawało mu się, że demony krążą wokół obozu? Może to byłem ja? Wódz sapnął niewyraźnie i gniewnie spojrzał na stojących za nim. Był to dość skuteczny sposób, aby im odebrać ochotę do ironicznych grymasów. — Spójrz! — Cormacowi tymczasem już przeszło i zajął się badaniem podłogi, na której widniała smuga krwi. Wulfheremu wystarczyło jedno spojrzenie. Wyprostował się i rozejrzał czujnie wokół. Reszta zrobiła instynktowa to samo. Zapadła pełna napięcia cisze, — Za mną! — rzucił półgłosem Cormac i cały oddział ruszył w dół korytarza depcząc mu po piętach. Jak dotąd nie zauważyli żadnych bocznych korytarzy między złowrogimi kolumnami. Przed nimi lekko pojaśniało i po chwili weszli do obszernej, okrągłej komnaty, gdzie otwory w stropie przepuszczały słabe światło zachodzącego słońca. Wówczas wojownicy dostrzegli więcej kolumn stojących w regularnych odstępach i mogli wreszcie przyjrzeć się wieńczącym je ozdobom. Cormac zaklął na ten widok, a Wulfhere splunął z obrzydzeniem. Figury przedstawiały ludzi, ale najbardziej nawet zdegenerowany i perwersyjny zboczeniec dekadenckiej Grecji czy schyłku Rzymu nie byłby w stanie wymyślić tak obrzydliwych deformacji, jakie powołało do życia w tych kamieniach jakieś indywiduum. Gdzieniegdzie to, co było przedstawione wychodziło poza możliwości rozumu i przyrody — deformacje były tak duże, że przekraczały możliwości jakie stwarzało ludzkie ciało. Cormac poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie. To, co go otaczało, powodowało powstawanie jakiegoś na wpół obłędnego przerażenia, które powoli, lecz nieubłaganie brało go w swe ramiona, w swe posiadanie… * Oprócz drzwi, przez które weszli, w sali było jeszcze czworo innych, nie tyle drzwi, ile kamiennych, ostro sklepionych otworów, które nie posiadały żadnego zamknięcia. Nigdzie natomiast nie było niczego, co przypominałoby ołtarz, chociaż z grubsza. Cormac ruszył ku środkowi sali i zatrzymał się tuż pod padającymi z góry promieniami światła. Rozejrzał się wokół, po czym spojrzał na posadzkę — cała była pokryta siecią linii zbiegających się w centrum pomieszczenia, które tworzyły jedną figurę: ośmiokąt, na którym właśnie stał… W chwili, gdy sobie to uświadomił, płyta bezszelestnie usunęła się spod jego nóg i poczuł, że zapada się w jakieś mroczne podziemie. Tylko nadzwyczajna sprawność i szybkość uratowały go. Najbliżej stał Thorfin Jarlsbane i jego to właśnie pas starał się Cormac uchwycić. Starał się, gdyż palce chybiły celu i zacisnęły się na pochwie Thorfinowego miecza. Ten ostatni instynktownie zostawił nogi i przez długą jak wieczność chwilę, życie Cormaca zależało od pewności jego chwytu i wytrzymałości rzemienia przy pochwie. W następnej sekundzie Thorfin załapał jego rękę, a wrzeszczący na alarm Wulfhere rzucił się z pomocą. Razem wyciągnęli go z mrocznego otworu i posadzili na kamiennej posadzce. Uratowany skwitował całe wydarzenie niemym grymasem i zerknął w dół. — Na krew Thora! — wykrzyknął Wulfhere bardziej wstrząśnięty od Cormaca. — To był moment i… Na Thora, wciąż ściskasz swój miecz! — Puszczę go dopiero wtedy, gdy będę martwy. Zamierzam zabrać go ze sobą nawet do piekła, lecz to później, teraz chcę spojrzeć co jest tam, gdzie omal się nie znalazłem. — Tu może być więcej pułapek — Wiking był niezbyt uszczęśliwiony tym pomysłem. — Ściany są wyraźnie widoczne — poinformował go Cormac. — Ale dna nie jestem w stanie dojrzeć… Co za smród bije z dołu! — Chodźmy stąd — pospiesznie zaproponował Wiking. — Ten smród nie powstał na ziemi. To musi być droga do jakiegoś rzymskiego Hadesu, albo do jaskini, gdzie węże zbierają truciznę dla Lokiego! — Teraz widzę, jak to działa. Ten kamień oparty jest na czymś w rodzaju belki i podtrzymywany przez ruchomy wspornik. Jak to zrobiono, to już inna sprawa, ale działa skutecznie — pod ciężarem wspornik odsuwa się, a całość odchyla do środka… Głos ścichł, a jego właściciel pochylił się nad krawędzią otworu. — Krew! Tu jest krew! — stwierdził nagle. — To, co zabiłeś — warknął Wulfhere — doczołgało się i… — Jeśli trup się czołga, to masz rację. — Zabiłem to! Tu zostało przyniesione i wrzucone. Słuchaj! Piraci zbliżyli się do nich: skądś, z dołu i równocześnie jakby z bardzo daleka, rozległ się dźwięk: obrzydliwy chichot, przemieszany z odgłosami, których ani opisać, ani rozpoznać, nikt z nich nie był w stanie. Jak jeden mąż odskoczyli od otworu, i silniej ujmując broń wymienili znaczące spojrzenia. — Kamień się nie pali — oświadczył z żalem Wulfhere. — Tu nie ma ani złota, ani też nic ludzkiego. Zbieramy się stąd! — Czekaj! — znany ze znakomitego słuchu Cormac musiał najwyraźniej usłyszeć coś więcej. — Ktoś tam jęczy! Nie słyszycie? Wulfhere zwinął dłoń w trąbkę i przyłożył do ucha. — Aha! W dół, tym korytarzem! — Za mną! — rzucił Celt. — Trzymajcie się blisko. Wulfhere, złap mój pas, Hakon niech złapie się twego i tak do końca. Tu może być więcej takich niespodzianek. Miejcie broń w pogotowiu! I tak też przeszli przez portal i znaleźli się w znacznie szerszym, niż wyglądało to z daleka, korytarzu. Był on dość mroczny, ale w oddali dostrzegli coś, co przypominało blask słoneczny. Doszli do tego światełka i stanęli na widok tego, co zastali. Światło padało z wykutych w dachu otworów i dokładnie eksponowało obsceniczne wizerunki na ścianach i przykutą do jednej z nich nagą postać wynędzniałego mężczyzny, którego w postawie na wpół wyprostowanej utrzymywały łańcuchy. W pierwszej chwili Cormac sądził, że jest on martwy, a widząc ślady tortur i okaleczeń, jakimi był poznaczony, pomyślał nawet, że tak lepiej dla nieszczęśnika. Po chwili jednak głowa wiszącego uniosła się, a ze zmasakrowanych warg dobył się głuchy jęk. — Na Thora! — zdumiał się Wulfhere. — On żyje! — Wody! Na Boga, wody! — wyszeptał mężczyzna. Cormac złapał bukłak od Hakona i przyłożył go do ust ofiary. Ten pił potężnymi haustami, po czym z wyraźnym wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na Cormaca oczami o dziwnie łagodnym wyrazie. — Błogosławieństwo niech będzie z tobą, mój panie — rozległ się słaby i drżący głos, który nosił jednak ślady dawnej mocy i pewności. — Jak długo jestem już w raju? Wulfhere i Cormac spojrzeli na siebie osłupiali. — Nie, to nie raj — wymamrotał tymczasem nieszczęśnik — gdyż nadal jestem w łańcuchach. Wiking zaklął i dokładnie obejrzał żelastwo, po czym uniósł topór i krótkim, potężnym ciosem rozczepił łańcuchy jak nitki. Mężczyzna upadł bezwładnie w ramiona Cormaca. Był wolny od łańcuchów, ale stalowe obręcze nadal obejmowały jego kończyny, a zardzewiały metal wżarł się dość głęboko w poranione ciało. — Nie sądzę, żebyś miał przed sobą dużo czasu — odezwał się Cormac. — Powiedz nam, jak się nazywasz i skąd pochodzisz, żebyśmy mogli powiadomić twoich bliskich. — Nazywam się Fabricius, mój panie — słowa wydobywały się zeń z wyraźnym trudem — a pochodzę z miasta nad zatoką… — Z twoich słów można wywnioskować, że jesteś chrześcijaninem. — Jestem kapłanem, nie czas jednak na te rozmowy. Zostawcie mnie i uchodźcie, nim zło znowu was dopadnie. — Na kres Odyna — warknął Wulfhere — nie odejdę stąd, zanim nie dowiem się, kto coś takiego wyczynia z ludźmi! — Zło. Zło mroczniejsze od ciemnej strony księżyca — wymamrotał Fabricius. — Wobec niego znikają różnice między ludźmi, tak że wydajesz mi się bratem, Sasie. — Nie jestem Sasem — obruszył się Dun. — Nie szkodzi, wszyscy ludzie naturalnych kształtów są dla mnie braćmi. Takie są słowa mego Pana, których zresztą nie rozumiałem, dopóki nie przybyłem w to miejsce! — Na Thora, to nie jest świątynia druidów? — Skądże. Boże, dostały mnie w swoje ręce demony z Ciemnych Wieków, pokraki z czasów krwawego chaosu i wyjącej otchłani. Potwory, które ukryte na statkach Rzymu, przywiezione z Orientu, siejące zgniliznę na czystych lądach onej Brytanii, które zalęgły się i tutaj… Monstrum starsze niż druidzi, służące jeszcze straszniejszemu, który ukazuje się tylko przy księżycu… Niewyraźne słowa ścichły i Cormac potrząsnął delikatnie umierającym. Ten rozejrzał się wokoło, jak człowiek budzący się ze snu. — Błagam was, idźcie — wyszeptał. — Mnie już nic gorszego nie spotka, ale wy… Złamią wasze dusze czarami, a ciała torturami, jak zrobili to ze mną. I on tu przyjdzie, potwór, najwyższy kapłan zła ze swymi legionami przeklętych! Za późno! Słuchajcie! Już się zbliżają! Może Bóg was uchroni, bo jeśli nie… Cormac parsknął jak rozwścieczony tygrys, a potężny Wiking obrócił się na pięcie i z toporem w dłoni. Coś faktycznie zbliżało się jednym z korytarzy — dochodzące ich odgłosy przypominały stukot tysięcy kopytek o kamienie. — Zewrzeć szyki! — warknął Wulfhere. — Osłonić się tarczami i jakby co, to ginąć z krwią na ustach! Wikingowie utworzyli półksiężyc najeżony stalą i osłonięty tarczami, otaczając przy okazji umierającego i spoglądając ku wylotowi korytarza. To, co wybiegło z mroku, przypominało falę czarnego szaleństwa, krwawego amoku — kozłopodobne stworzenia, poruszające się pionowo, zaopatrzone w ludzkie ręce i twarze stanowiące mieszaninę rysów ludzkich i kozich. Lecz nie tylko, były wśród nich również inne — z wystającymi kłami, krwawymi ślepiami czy jaszczurczymi ogonami. Poza nimi Cormac dostrzegł jeszcze jedną postać, odzianą w czerń i oświetloną jakby krwawym blaskiem. Człowieka, lecz pozbawionego cech ludzkich do tego stopnia, że poprzedzające go stwory wydały się być całkiem przyjemnymi i niegroźnymi zwierzątkami. Jego obserwacje zostały gwałtownie przerwane, gdy czereda zderzyła się ze ścianą drewna i stali. Stworzenia były nieuzbrojone, lecz natura wyposażyła je w kły, rogi i pazury, a walczyły tak, jak walczą dzikie bestie. Wikingowie z szaleństwem podsycanym przez strach, jakiego dotąd nie doświadczyli, walczyli równie skutecznie. Kły i pazury rwały ciała wytaczając z nich strumienie krwi, ale chronieni przez tarcze i hełmy Dunowie ucierpieli stosunkowo mniej od niczym nie osłoniętych napastników atakowanych włóczniami i toporami. — Na Thora i jego krew! — ryknął Wulfhere, rozcinając napastnika jednym ciosem — przekonają się, że pokonać uzbrojonych mężów jest trudniej, niż torturować nagiego kapłana! Zostawiając za sobą zwały trupów, kreatury z piekła rodem rzuciły się do ucieczki, ale na wpół widoczny w cieniu ich przywódca, zawrócił je za pomocą dziwacznych i niemożliwych do powtórzenia słów. Ruszyły więc ponownie do ataku, zasłały jednak swoimi ciałami posadzkę. Znacznie podwyższyły wał trupów otaczający Wikingów. W końcu nieliczne niedobitki uciekły korytarzem, którym przybyły. Wulfhere powstrzymał swoich ludzi przed pościgiem, na który mieli wielką ochotę. Nikt jednak nie był w stanie zatrzymać Cormaca, który pognał za czarno odzianą postacią. * Przebiegli szereg korytarzy, aż w końcu, gdy znaleźli się w obszernej komnacie, uciekający zatrzymał się i odwrócił. Był to wysoki mężczyzna z nieludzko zimnymi oczami i dziwną, ciemną twarzą, zupełnie pozbawioną włosów, wytatuowaną za to w fantastyczne wzory. Z krótkim, równie dziwnie zdobionym mieczem w dłoni, zwrócił się przeciw Cormacowi, ale krwawa furia, która wypełniła tego ostatniego, nie dała mu żadnych szans. Kimkolwiek czy czymkolwiek ten najwyższy kapłan był, okazał się również śmiertelny, gdyż jęczał i klął w dziwnym języku, gdy ostrze Corrnaca przeszyło go raz i drugi i wytoczyło krew z jego piersi i ramienia. Cormac spychał go nieustannie, aż ten znalazł się nad samym skrajem otworu w podłodze. I tu, ugodzony w pierś runął weń z dzikim krzykiem. Krzyk ten trwał przez dłuższą chwilę, coraz dalszy, aż w końcu gwałtownie się urwał. Cormac uśmiechnął się z satysfakcją. Był to najlepszy dowód na to, że właśnie wysłał oprawcę jednego ze swych współziomków do otchłani piekielnych… Odwrócił się i ruszył na poszukiwanie swych rozbójników. Kilka rogatych stworów przemknęło przed nim, lecz uciekały tak szybko, że nie było sensu ich gonić. Po paru minutach wzajemnych nawoływań dołączył do oczekujących go przy krwawym pobojowisku towarzyszy. — Zabiłeś go — wyszeptał Fabricius. — Widzę jego krew na twoim mieczu. Prześwituje przez pochwę. Inni tego nie dostrzegają, ale ja widzę i wiem, że w końcu jestem wolny i mogę mówić. — Zanim nastał Rzym, nim pojawili się prawdziwi celtyccy druidzi, przed Piktami nawet jeszcze, był On — Nauczyciel Człowieka. Tak się nazywał i naprawdę był ostatnim z rasy, która władała światem przed człowiekiem. Mówią, że to jego dłoń podała Ewie jabłko i wysłała Adama na jej spotkanie. Kull z Atlantydy, wielki i potężny władca, wyciął te stworzenia w desperackiej walce o życie. Ten jeden jednak przetrwał, aby dalej siać zło i zniszczenie. Dostrzegam teraz wiele rzeczy, które są ukryte przed człowiekiem, a których ujrzenie umożliwiają otwarte wrota śmierci! Ludzie–węże byli przed człowiekiem, przed nimi zaś byli Najstarsi z głowami w kształcie gwiazd. Oni stworzyli ludzkość, a później tych tu, gdy zrozumieli, że człowiek nie spełni ich oczekiwań. Ta świątynia była ostatnim miejscem, jakie pozostało z ich cywilizacji na powierzchni ziemi. Pod nią właśnie było królestwo ostatniego z Shoggotów. Teraz oni będą się kryć pod ziemią, chroniąc się przed człowiekiem, aż do dnia, gdy mój Pan wezwie ich przed swe oblicze w dniu sądu… — starzec zakrztusił się i zamilkł. Cormac poczuł dziwne mrowienie w krzyżu. To, co mówił Fabricius, przywoływało zbyt wiele groźnych i dziwnych obrazów przed oczy Celta. — Uspokój się — powiedział. — Ta świątynia nie będzie już tu dłużej stała. — Aye — zgodził się mocno poruszony Wulfhere. — Każdy kamień wrzucimy do tej studni i nie pozostanie po niej żaden ślad. — Czy byłeś chrześcijaninem czy nie, byłeś odważnym człowiekiem — powiedział Cormac, czując dziwny żal. — Zostaniesz pomszczony… — Nie! — Fabricius wyciągnął drżącą dłoń, a jego twarz nabrzmiała od wysiłku. — Ja umieram, a zemsta jest czymś nie do przyjęcia dla mej duszy. Przyszedłem do tej świątyni zła niosąc krzyż i przemawiając słowami Pana, godząc się ze śmiercią, aby tylko uwolnić świat od Tego, który przyniósł tyle nieszczęść. I zostałem wysłuchany: przybyliście wy i zabiliście węże. Teraz te stworzenia mogą jedynie egzystować i umierać tam, w dole, lub umknąć w lasy i tam zdychać. Shoggoth nie będzie już szkodził ludziom. Fabricius złapał prawą rękę Cormaca w swoją lewą, Wulfhere w prawą i rzekł: — Celt czy Norman, jesteście braćmi, chociaż różnych ras i przekonań. Spójrzcie! — jego twarz jakby pojaśniała, a ciało dźwignęło się, aż podparł się na łokciu. — Mój Pan mi powiedział: wszystkie różnice między wami są nieważne wobec zagrożenia ze strony Ciemnych Sił. Tak, wszyscy jesteśmy braćmi. Rozświetlone oczy Fabriciusa wywróciły się i zamknęły. Cormac stał w milczeniu ściskając swój miecz. Po chwili odetchnął głęboko. — Co on mówił na końcu? — spytał. — Nie wiem — potrząsnął głową Wulfhere. — Oszalał, a jego szaleństwo go zabiło. Ale był odważny, bo nie bał się śmierci. A w ogóle to najlepiej zrobimy, jak stąd pójdziemy! To złe miejsce… — Zgadza się. A im szybciej, tym lepiej — zgodził się Cormac. — Dalej, do Wessex. Oczyścimy naszą broń w dobrej, saksońskiej krwi! przełożył Zbigniew A. Królicki Roger Żelazny LODOWA WIEŻA Tower of Ice Ciemna istota o kształtach konia zatrzymała się na pokrytej lodem powierzchni. Odwrócona, głowa mierzyła prosto w zamek, usytuowany na szczycie połyskliwej góry, tak jak i spojrzenie jeźdźca. — Nic — stwierdził w końcu ten ostatni. Czarny wierzchowiec ruszył przed siebie, krusząc lód stalowymi podkowami. — Zaczynam podejrzewać, ze tu jednak nie ma drogi — oświadczył po chwili. — Okrążyliśmy już przeszło połowę góry. — Spodziewałem się tego — odparł otulony płaszczem jeździec. — Ja mogę się tam dostać, ale tylko wtedy, gdy zostawię ciebie. — Ryzykowne — zaoponował wierzchowiec. — Znasz moją wartość w pewnych sytuacjach. — Prawda, ale jeśli okaże się, że to jedyna droga… Przez pewien czas okrążali wzniesienie, zatrzymując się co kawałek i badając drogę. — Dilvish, trochę z tyłu był łagodniejszy kawałek stoku. Będę w stanie tam wejść. Nie na sam szczyt, ale dość blisko. — Jeśli to będzie jedyny sposób, Black, to go użyjemy. Możemy równie dobrze najpierw sprawdzić ten kawałek, który został — stwierdził jeździec okrywając się mgłą oddechu, po czym dodał: — Co jest… Ciemny kształt oderwał się od wierzchołka góry; gdy wydawało się już, że uderzy w lód tuż przed nimi, rozwinął jasnoszare, podobne do nietoperzych skrzydła i wspiął się wyżej, Okrążył ich nabierając wysokości, po czym zanurkował. Z mieczem we wzniesionej dłoni, Dilvish odchylił się w tył, nie spuszczając wzroku z nadciągającego stworzenia. Widząc te przygotowania poczwara zawróciła, aby prawie natychmiast zaatakować ponownie. Jeździec ciął, ale ostrze chybiło. — Najwyraźniej nasza obecność nie jest już tajemnicą — skomentował Black stając przodem do napastnika. Ten zaatakował ponownie i ponownie Dilvish odpowiedział ciosem. W ostatniej chwili stwór zmienił kierunek lotu, tak, ze klinga zwinęła się w powietrzu i cięcie przeszło w uderzenie płazem. Cios musiał ogłuszyć stworzenie, bo latało przez chwilę niepewnie, po czym wzbiło się wyżej, pokołowało trochę i odleciało ku zamkowi. — Wygląda na to, że straciliśmy atut zaskoczenia — stwierdził Dilvish. — Myślałem, że nie dostrzegą nas wcześniej. — Koniec rozrywki — oświadczył po chwili chowając miecz, — znajdźmy w końcu ten szlak, jeśli w ogóle cos takiego istnieje. Kontynuowali więc drogę wzdłuż podnóża góry. Trupiopodobna, zielonkawobiała twarz spoglądała z lustra, w którym nikt się nie przeglądał. Za nią widać było odbicie wysokiej kamiennej sali z wąskimi, strzelistymi drzwiami i oknami oraz długim, drewnianym stołem i kandelabrami płonącymi na drugim korcu. Wiatr zawodził w kominkach, szarpiąc płomieniami płonących w nich drew. Twarz wydawała się oceniać zasiadających przy wieczerzy: szczupłego, ciemnowłosego i ciemnookiego młodzieńca w czarnym, lamowanym zielenią kaftanie, który raczej bawił się pożywieniem, nie jadł, i którego dłoń raz po raz dotykała nerwowo czarnego pierścienia z bladoróżowym kamieniem, wiszącego na łańcuchu na jego piersiach; i dziewczyny, której włosy i oczy były identyczne jak młodzieńca, ale która uśmiechała się od czasu do czasu i traktowała posiłek z większym szacunkiem, Miała na ramionach czerwonobrązowy, spięty pod szyją płaszcz. Owo coś w lustrze poruszyło bladymi wargami. — Zbliża się pora — oświadczyło głębokim, pozbawionym emocji głosem. Mężczyzna odkroił kawałek mięsa, dziewczyna uniosła kielich. Przez chwilę wydawało się, jakby cos dobijało się do jednego z okien. Z głębi korytarza, z prawej strony, dobiegł rozdzierający krzyk. — Uwolnijcie mnie! Błagam, nie róbcie tego! Proszę! To tak strasznie boli! Dziewczyna upiła trochę wina. — Zbliża się pora — powtórzyło lustro. — Ridley, mógłbyś mi podać chleb? — Proszę. — Dzięki — odłamała kawałek, maczając go w winie. — Zbliża się pora — odezwało się ponownie lustro. Nagle Ridley trzasnął w stół, aż zadzwoniły sztućce i wylało się wino. — Reena, nie możesz tego uciszyć? — Dlaczego? Przecież ty je przywołałeś — uśmiechnęła się. — Nie możesz machnąć ręką, pstryknąć palcami i kazać mu zniknąć? Chłopak ponownie rąbnął w stół, unosząc się do połowy z miejsca. — Nie mam ochoty na żarty — ucisz to! — Nie moja odmiana magii — odparła już bez uśmiechu.— Nie bawię się z takimi bzdurami. — Boli, och jak boli… — dobiegło z korytarza. — Poza tym — odezwała się — mówiłeś, ze spełniają pożyteczne zadanie. Ridley opadł na krzesło. — Nie byłem… sobą — mruknął, wychylając puchar wina. Mumiopodobne indywiduum w ciemnej liberii wyskoczyło z ciemnego kąta przy kominku, aby napełnić naczynia. Gdzieś z daleka dobiegł słaby brzęk łańcuchów. Cienisty kształt odbił się od okna, Ridley pomacał pierścień i wypił. — Zbliża się pora — oznajmiło trupiopodobne oblicze. Ridley rzucił w nie kielichem. Szkło rozsypało się, lecz lustro pozostało całe. Możliwe, że najlżejszy z uśmiechów pojawił się przez chwilę na widniejącym w nim obliczu. Służący pospieszył z nowym kielichem. Z głębi korytarza rozbrzmiały przeraźliwe krzyki. — Niedobrze — oznajmił Dilvish — Okrążyliśmy ją i wygląda na to, ze nie ma tu żadnej drogi. — Wiesz, jacy potrafią być czarnoksiężnicy, a zwłaszcza tu. — Masz rację. — Powinieneś spytać tego wilkołaka, jak tam wszedł, — Za późno. Jeśli podjedziemy jeszcze kawałek, zbliżymy się do tego miejsca, o którym mówiłeś. — Ewentualnie — zgodził się Black. — Nie zauważyłem więcej tego latającego stwora — zastanowił się Dilvish spoglądając w górę. — Dziwne, ze nie posłał czegoś bardziej niebezpiecznego. — Tez mnie to zastanowiło. Przez chwilę posuwali się w milczeniu łagodnym, jakby unoszącym się zboczem. Mogli rozróżnić znajomy krajobraz, choć ślady podków zasypał już śnieg. — Kończą ci się zapasy? — przerwał milczenie Błock. — Kończą się. — Proponuję więc zacząć coś robić i to szybko. Przed nami jest łagodniejszy podjazd. Ten mag, którego spotkaliśmy — Stradd — miał dobry pomysł. — O który z nich ci chodzi? — O jazdę na południe, nienawidzę zimna. — Nie sądziłem, te na to reagujesz. — Tam, skąd pochodzę, jest trochę cieplej. — Chciałbyś tam wrócić? — Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że chyba nie. Po paru minutach okrążyli lodowy nawis. Black stanął i obrócił łeb. — To jest trasa, Którą wybrałem. Stąd widać ją prawie w całości. Dilvish spojrzał wzdłuż stoku — dochodził on prawie do trzech czwartych drogi do zamku. Wyżej ściana skalna wznosiła się prawią pionowo. — Jak daleko możesz dojść? — Gdy zacznie się pion, muszę stanąć. Możesz przejść resztę? — Nie wiem — mruknął Dilvish spoglądając w górę — wygląda źle, ale jest daleko i nie widać szczegółów. Jesteś pewien, że można tam dojść? — Nie jestem — odparł B1ack po chwili milczenia. — Ale obeszliśmy już wokoło i jest to jedyne miejsce, dające jakąkolwiek szanse. — No to cóż … — mruknął jeździec. — Ruszajmy — dokończył wierzchowiec. — Nie rozumiem, jak możesz tu siedzieć i obierać się — Ridley odrzucił nóż. — Trzeba mieć siłę w obliczu nieuniknionego — odparła dziewczyna. — A poza tym dzisiaj jest wybitnie dobrze przyrządzone. Który gotował? — Skąd nam wiedzieć? Nie rozróżniam ich, tylko daję im polecenia. — Zbliża się pora — oznajmiło lustro. Ponownie coś zaczęło się dobijać do okna. Reena westchnęła i, odkładając sztućce, wstała. Okrążyła stół podchodząc do okna. — Nie zamierzam otwierać okna w taką pogodę. Powiedziałam ci już wcześniej! — krzyknęła. — Jeśli chcesz wejść, to wlatuj przez komin, a jak ci się nie podoba, to marznij! Przez moment słuchała gwałtownego pisku zza okna. — Nie, nie będzie tylko tego razu! Mówiłam ci zanim poleciałaś! — Wróciła do stołu przy akompaniamencie rozpaczliwych krzyków z korytarza i sięgnęła po kielich. — Musimy coś zrobić — oznajmił Ridley gładząc pierścień. — Nie możemy tu tak siedzieć i czekać. — Tu jest całkiem wygodnie. — Siedzisz w tym równie głęboko, jak ja. — Nie całkiem. — On ale będzie tak sądził. — 5ie byłabym taka pewna. — Twój urok ci ale pomoże — parsknął. — Na dodatek obrażasz mnie jako kobietę! — Nie drażnij mnie, Reena! — Nie wiesz, co masz robić? — Nie! — rąbnął w stół. — Tego nie zrobię! — Zbliża się czas! — włączyło się lustro. — Tak się boję … — szepnął z głową w dłoniach. — Tak się go boję. — Rozważyłeś inne możliwości? — spytała marszcząc brwi. — Ty również możesz coś zrobić, też nasz moc! — Nie na takim poziomie. On jest jedyny, który może mieć jakąkolwiek szansę. — Ale jemu nie można ufać! Nie mogę go już dłużej przechwytywać! — Ale jest mocny! Wkrótce będzie wystarczająco mocny, gdyż jego siły ciągle rosną. — Nie … nie wiem. — Kto nas w to wpędził? — To nie fair! — uniósł głowę w chwili, gdy coś zaczęło się kotłować w kominku. Na palenisko posypał się kurz i śmieci,. — Idiotka! — Jęknęła Reena. — Ten zwariowany stary nietoperz…, — To nieuprzejme — przerwała mu — mimo wszystko… W tumanie sadz małe ciało wpadło pomiędzy płonące polana, potoczyło się na posadzkę i skoczyło. Rozciągając długie, zielonkawe skrzydła, zawzięcie zbijało z futra iskry. Stwór był wielkości małpiatki z pobrużdżoną, prawie ludzką twarzą. Podskakując piszczał dość dziwnie, na wzór zwykłych, ludzkich przekleństw. W końcu uspokoiło się i popatrzyło płonącym wzrokiem na siedzących. — Chcieliście mnie spalić! — pisnęło. — Przestać, nikt nie próbował cię spalić. — …mówiłaś: komin! — Przecież na dachu jest dużo kominów. Głupio wybrałaś akurat ten, z którego się dymiło. — …nie głupio! — A jak nożna to inaczej nazwać? Stworzenie westchnęło kilkakrotnie. — Przykro mi — odezwała się Reena — ale powinnaś bardziej uważać. Stwór obrócił głowę i wyciągnął język. … wiele, wiecie — pisnął — on … on mnie uderzył! — Kto cię uderzył? — Mściciel — machnęła prawym skrzydłem. — Jest na dole. — Jesteś pewna? — Reena pobladła. — …uderzył mnie — powtórzył stworek podskakując, po czyn wzbił się w powietrze i wylądował na stole. — Skąd … skąd wiesz, że to mściciel? — spytał Ridley. Nie odpowiadając zbliżyło się do chleba i, złapawszy kawałek pazurami, zaczęło hałaśliwie żuć. — … moje malutkie, moje śliczniutkie — zanuciło po chwili. — Przestań! — zdenerwowała się Reena. — Odpowiedz! Skąd wiesz, kim on jest? — Nie krzycz! — pisnęło, zatykając uszy skrzydłami — …widziałam, wiem! Uderzył mnie! Uderzył mnie… mieczem! A ja tylko obolałam się przyjrzeć. Oczy już słabe… dosiada demona! Okrąża górę! Idzie, idzie tu! Ridley zerknął na Reenę. — Jeśli nie lata, to nigdy tu nie wejdzie — mruknęła. — Ten demon był skrzydlaty? — …nie, to był koń — ponownie dobrała się do chleba. — Jest stok z południowej strony — zastanawiała się Reena — ale nie, nie z Koniem… — …demon, nie koń! — Nawet z demonem w kształcie konia! — Boli! Boli! Nie wytrzymam tego — zawyło. — Nie podoba mi się to — stwierdziła po chwili Reena. — Wiesz, jaki potrafi być przewrotny. — …i zielone buty — dodał stwór. — buty Elfów. Zawsze stanie na nogi. Ty mnie palisz, on mnie bije … biedna Meg! Biedna Meg! Nas też dostanie… — Moje malutkie, moje śliczniutkie — zaśpiewało, podskakując na podłodze. — Nie tu! Wynoś się! — wrzasnął Ridley. — Zmieć się, albo znikaj, ale trzymaj się z daleka! — Nadeszła pora — oznajmiło niespodziewanie lustro. — Co zamierzasz teraz zrobić? — spytała Reena. — Nie czuję się najlepiej — odparł młodzieniec. Gdy stanęli u podnóża skłonu, Black zastygł nieruchomo, przyglądając się przez dłuższą chwilę krajobrazowi. Sypiący śnieg skręcał pod porywistymi uderzeniami wiatru, sypiąc w oczy. Po chwili koń ruszył wolno, badając podkowami grunt, Wspiął się kawałek, po czym zawrócił i zszedł na równy teren. — I co? — zainteresował się Dilvish. — Nadal chcę aprobować. Według mojej oceny szanse się nie zmieniły. Zastanowiłeś się, co zamierzasz zrobić, jeśli … to znaczy: gdy będziesz na górze? — Zamierzam poszukać kłopotów, bronić się cały czas i uderzać, gdy tylko dostrzegę wroga. — Prawie wszystkie twoje czary są czarami ataku — oświadczył Black cofając się powoli, — a większość jest zbyt silna, aby ich użyć poza krańcowym zagrożeniem. Powinieneś był poświęcić trochę czasu i nauczyć się paru średnich. — Niezła pora na wykład zasad sztuki. — Staram ci się wytłumaczyć, ze jeśli złapią cię tam w pułapkę, to wiesz doskonale, jak ten zamek — razem zresztą z górą — zrównać z ziemią. Siebie przy okazji też. Ale nie będziesz wiedział, w jaki sposób otworzyć zaklęty zamek w drzwiach. — To nie jest prosty czar! — Nikt nie mówi, ze jest. Po prostu ukazuję ci twoje słabości. — Nie jest na to trochę późno? — Obawiam się, że jest. Są trzy ogólne i skuteczne czary ochronne przeciwko atakowi sił. Wiesz równie dobrze jak ja, że twój przeciwnik może przełamać każdy z nich, ale im silniejszy byłby taki czar, tym bardziej zostałby on spowolniony w ataku. Może dałoby ci to czas akurat na zrobienie czegoś. Nie puszczę cię bez któregoś z nich. — No to połóż najsilniejszy, — Na to trzeba całego dnia. — Na tym zimnie? — wstrząsnął się Dilvish — Co z pozostałymi? — Pierwszy jest niewystarczający wobec kogokolwiek znającego lepiej sztukę. Drugi wymaga prawie godziny na przywołanie, ale da ci dobrą osłonę przez jakieś pół dnia. — No to zaczynaj — mruknął po chwili jeździec. — Pamiętaj jeszcze, że muszą tam być służący, aby utrzymać porządek. Najprawdopodobniej będziesz mniejszością. — Nie może ich być zbyt wielu — zaoponował jeździec. — W tak niedostępnym miejscu, jak to, nie potrzeba licznej straży. Poza tym, i tak nie mam wyjścia. — Wypocznij — odezwał się Black, odsunąwszy się na w miarę bezpieczną odległość od zamku — a ja zajmę się czarem. Później nie bardzo będziesz miał okazję odpocząć. Dilvish z westchnieniem pochylił się w kulbace, zaś Blask zaczął przemawiać dziwnym głosem, przypominającym pękanie lodów na mrozie. Ostatni wrzask był jakby słabszy. Ridley z westchnieniem podszedł do okna. Oczyścił fragment zaparowanego szkła i przytknął doń oko. — Co widzisz? — spytała w końcu Reena. — Śnieg … lód … — Coś jeszcze? — Swoje odbicie — warknął odwracając się. Nerwowo spacerował po komnacie. Gdy znalazł się przed lustrem, doszedł go głos z wnętrza: — Już pora! Odpowiedział przekleństwem, nie przerywając marszu. — Myślę, że Meg faktycznie coś widziała w dole — powiedział. — Ja też. Zresztą nawet lustro zmieniło wypowiedź. Człowiek na dziwnym koniu… — Może on nie zmierza tutaj, może jest w drodze… — Do sąsiedniej karczmy na parę piw — roześmiała się— Reena. — W porządku! Nie myślę logicznie! Jestem zaskoczony, ale przypuśćmy … tylko przypuśćmy, że dostanie się tu. To przecież tylko jeden mężczyzna. — Z mieczem. Kiedy ostatnio miałeś coś takiego w ręku? Ridley oblizał wargi. — …a on musi być niezły — ciągnęła — żeby tu przybyć przez te pustkowia, trzeba być twardym. — Są jeszcze służący, którzy mnie słuchają. Ponieważ są już martwi, niełatwo mu będzie ich zabić. — Trochę racji masz, ale oni są powolni i głupi. Poza tym można ich rozczłonkować. — Umiesz wspaniale podtrzymywać na duchu, wiesz? — Staram się być realistką. Jeśli ten na zewnątrz ma buty elfów, to ma szansę się tu dostać. Jeśli jest silny i dobry we władaniu mieczem, to ma spore szanse wykonać to, po co został tu przysłany. — A ty będziesz się przyglądać, jak spada moja głowa? Pamiętaj, że twoja też się potoczy. — Nie jestem w żaden sposób odpowiedzialna za to, co się stało — uśmiechnęła się. — Naprawdę uważasz, ze on tak będzie sądził? Albo że go to wzruszy? — Miałeś szansę — powiedziała wolno, spoglądając w okno — być jednym z największych. Ale nie szedłeś normalną drogą. Chciałeś władzy i siły. Stworzyłeś podwójnie niebezpieczną sytuację. Mogłeś wytłumaczyć opieczętowanie jako doświadczenie, które się nie udało. Mogłeś przeprosić. Byłby zdenerwowany, ale przyjąłby to tłumaczenie. Teraz, gdy nie możesz tego zdjąć, nie możesz praktycznie nic zrobić. Sowie się, co się stało. Dowie się, ze dążyłeś do zwielokrotnienia swej siły tam, gdzie mogłeś mu zagrozić. Wiesz, jaka będzie jego odpowiedź. Prawie mu współczuję. Gdybym była na jego miejscu, zrobiłabym to samo — zniszczyłabym cię, zanim uzyskasz kontrolę. Stałeś się wysoce niebezpieczny. — Ale ja jestem bezsilny! Nic nie mogę zrobić! Nie mogę nawet kazać się zamknąć temu w lustrze! — jęknął. — W tym stanie nie jestem groźny dla nikogo! — Poza faktem odcięcia go od jednej z jego twierdz z pewnością rozpatrzył możliwość, że wycofujesz się zbierając siły, aby objąć kontrolę nad tym drugim, a gdy ci się to uda, będziesz jednym z najmocniejszych magów na świecie. Jako jego pomocnik, o przepraszam — ex–pomocnik, który zagarnął część jego dominium, możesz spodziewać się tylko jednego — pojedynku magów, w którym masz szansę go zniszczyć. Skoro coś takiego nie miało jeszcze miejsca, musi on przypuszczać, że jeszcze nie jesteś gotów, albo że grasz w jakimś celu na zwłokę. Toteż wysłał człowieka, zamiast zaryzykować samemu. Mogłeś przecież zmienić ten zamek w magiczną pułapkę. — Cała sprawa mogła być zwykłym wypadkiem. Powinien to także wziąć pod uwagę… — Czy ty zaryzykowałbyś i czekał w takich warunkach? Znasz odpowiedź. Musisz pozbyć się zabójcy. — Byłem dobrym sługą, opiekowałem się jego posiadłością… — Nie zapomnij mu o tym przypomnieć, prosząc o łaskę następnym razem, gdy go zobaczysz! — Może ty byłabyś w stanie go przekonać. Jesteś wystarczająco doświadczona… — Gdyby mogło nas to zdjąć z haka, dałabym mu taką jazdę, o jakiej nie miał dotąd pojęcia, ale mag taki, jak on… — Nie jego, zabójcę. — Och — nagle się zaczerwieniła i potrząsnęła głową — nie uwierzę, aby ktoś, kto przebył całą tę drogę, dał się odwieść od celu kawałkowi ciała, nawet z kimś o moim przysłowiowym uroku. Nie wspominając już o karze za fiasko. Nie. Jest tylko jedna droga przed tobą i wiesz, co nasz zrobić. — Ten drugi … — mruknął po obwili gładząc pierścień. — Gdybym miał nad nim kontrole, nasze problemy byłyby przeszłością… — To nasza jedyna realna szansa — potwierdziła. — Ale nie wiesz, czego się obawiam… — Wiem, boję się tego samego. — …że to się może nie udać, że on może zacząć kontrolować mnie! — A więc na oba sposoby jesteś skończony. Pamiętaj tylko, ze w jednym z całą pewnością, zaś drugi… tu jest ciągle szansa. — Ale nie znasz horroru, jaki za sobą pociąga. — Mogę się domyślać. — Ale nie musisz przez to przejść! — Również nie ja stworzyłam tę sytuację. — Niedobrze mi się robi, jak słyszę tę protestującą niewinność. Przyszedłem do ciebie i opowiedziałem ci o wszystkim. Próbowałaś mnie odwieść od zamiaru? Nie. Widziałaś to samo co ja — co możemy zyskać. Byłaś cały czas ze mną i tkwisz w tym tak głęboko, jak ja! — Bracie — lekko ziewnęła — nawet zakładając, że masz rację, to i tak niczego nie zmienia. To, co musi być zrobione… — Nie zrobię tego! Nie mogę! — Możesz zmienić zdanie, gdy on zastuka do drzwi. — Mamy masę sposobów na rozprawienia się z jednym człowiekiem, nawet świetnym szermierzem. — Czy ty nic nie rozumiesz?! Nawet jeśli ci się uda, odwlekasz tylko nieuniknione, nie rozwiązując problemu. — Potrzebuję czasu. Może coś wymyślę — jakiś sposób na objęcie władzy nad nim. — Naprawdę w to wierzysz? — rysy Reeny złagodniały. — Wszystko jest możliwe… — Ridley, sam siebie oszukujesz — westchnęła. — Nigdy nie będziesz silniejszy niż teraz. — To nieprawda! Z korytarza dał się słyszeć nowy krzyk, lustro zaś powtórzyło swoją wiadomość. — Musimy go zatrzymać! Potem będę się martwił o tego drugiego! — odwrócił się i wybiegł. Reena wróciła do stołu, aby dopić wino. Kominek westchnął rozpaczliwie. Black zakończył kładzenie czaru. Przez chwilę jeszcze trwali w bezruchu. — Już? — zapytał Dilvish. — Już. Masz ochronę drugiego stopnia. — Nie czuję żadnej różnicy. — Tak właśnie powinieneś się czuć. — Czy muszę coś określonego zrobić, aby przywołać obronę, gdy będzie potrzebna? — Nie, to jest całkowicie automatyczne, ale nie zwalnia cię od normalnej ostrożności. Każdy system ma swoje słabe punkty. Ten, to najlepszy, jaki mogłem przywołać w tak krótkim czasie? Dilvish skinął głową i spojrzał ku lodowej górze. Black uniósł łeb i także się jej przypatrywał. — Sądzę, że zakończyliśmy już wszystkie przygotowania — mruknął. — Na to wygląda. Jesteś gotów? — Jestem. Black ruszył. Spoglądając w dół Dilvish zauważył, że jego kopyta wyglądają teraz na większe i bardziej płaskie. Chciał o to zapytać, ale gdy nabrali szybkości, wiatr uderzył z niespodziewaną siłą, sypiąc śniegiem prosto w twarz, toteż jeździec skulił się w siodle, zdecydowany oszczędzić oddechu. Biegnąc jeszcze po równym terenie, Black przyspieszył tak, że wkrótce poruszał się szybciej, niż najlepszy koń po prostej drodze. Dilvish wczepił się kurczowo w grzywę, nie próbując nawet spoglądać na boki, gdzie teren zlewał się w jeden śnieżny pas. Uciekł z Piekła po dwóch stuleciach tortur. Większość ludzi, których znał, od dawna już nie żyła. Sam zaś świat znacznie się zmienił. Mimo to, ten, który go przeklął, powstał: mag o imieniu Jelerak. Dotąd zajęty był wypełnianiem starego obowiązku, ale zwolniony zeń został pod murami Portawy. Teraz żył tylko dla zemsty, a owa górująca nad nim warownia, jedna z siedmiu, jakimi władał Jelerak, była najbliższym miejscem, w którym mógł znaleźć swojego wroga. Z otchłani przyniósł znajomość języka przeklętych — czarów tak potężnych i niebezpiecznych, że sam rzucający częstokroć stawał się ich ofiarą. Do tej pory użył ich tylko raz, zrównując całe miasto z ziemią. Drgnął na wspomnienie wydarzeń na szczycie owego wzgórza. Zmiana poziomu powiedziała mu, ze Black osiągnął stok i zaczął wspinaczkę. Wiatr wył wokół przeraźliwie. Z pochyloną na piersi głową czuł każdy krok wierzchowca na nierównym i oblodzonym gruncie. Jeśli się potknie, to wszystko raz na zawsze się skończy. I Jelerak nie zostanie ukarany… Patrząc na przesuwającą się w dole szklistą powierzchnię, starał się usunąć z umysłu Jeleraka i zemstę, Przypomniał mu się odpoczynek Kraju Elfów, polowania w okolicy Zamku Mirata. Słońce świeciło — złote i wielkie, wiał leciutki wietrzyk, można było niemal czuć ziemię i zieleniejące wokół drzewa… Czy jeszcze kiedykolwiek dany mu będzie taki spokój? Lekka zmiana szybkości przywołała go do realiów — Black mimowolnie zwolnił. Dilvish zaryzykował spojrzenie przed siebie, ale zobaczył jedynie sypiący w oczy śnieg. Przywołując zapamiętany obraz zbocza oceniał, że są gdzieś w jego połowie, ale gdzie…,, Twarz i ręce miał martwe z zimna… zaryzykował następne spojrzenie. Tym razem przez mgnienie dostrzegł górujące nad głową zarysy zamku. Musieli być już blisko. Black zwalniał powoli, nie zmieniając ani na chwilę swego równomiernego kroku. Dilvish zaryzykował spojrzenie w tył — dostrzegł za sobą stok, błyszczący jak mozaika w łaźniach Ankyry. Faktycznie mieli za sobą kawał drogi. Rozluźnił uchwyt. Szybkość przestała już zapierać dech. Nagle ucichł wiatr, musieli dostać się w obszar osłonięty przez monolit. Śnieg prószył teraz łagodnie. Podróż w pokrytym bielą tunelu zdawała się nie mieć końca. Gdzieniegdzie widać było nagie skały, przebijające spod śniegu. Przyglądając się stromiźnie, zaczął w myślach układać trasę wspinaczki. Zbliżali się do szczeliny, za którą odchodziła w bok ostatnia część łagodnego podejścia. — Trzymaj się — odezwał się Black — Jeśli się ześlizgniemy, to na dół jest dosyć daleko. Przyspieszył, zbliżając się do krawędzi i bez zatrzymania skoczył. Przednie kopyta trafiły na skalne wypiętrzenie wysokości połowy dorosłego człowieka, ale szybkość ruchu przeniosła go ponad przeszkodą Ledwie znaleźli się na gładszym terenie, Black podjął poprzedni krok. — U ciebie wszystko w porządku? — spytał. — Tak — Dilvish poklepał konia po grzbiecie. — Dobra robota. Muszę przyznać, że parę razy ciałem duszę na ramieniu. — Myślisz, że byłeś oryginalny? — Nie. Wrócimy tędy? — Będziemy musieli poruszać się znacznie wolniej i może będziesz musiał zsiąść i maszerować obok, ale powinno być łatwiej w dół, niż w górę. Zbadam to czekając na ciebie. Dilvish zsiadł, gdy stanęli pod skalną ścianą, zdjął rękawice i rozcierał zmarznięte dłonie. — Zdecydowałeś już, gdzie zaczniesz? — spytał Black. — Trochę w lewo stąd. Szczelina biegnie prawie na sam szczyt i ma poszarpane brzegi. — Chyba niezły wybór. Jeździec odpiął pas umocowując pochwę na plecach i założył rękawice. — Wygląda na to, ze są tu niezłe uchwyty dla rąk — zauważył. — Można więc zaczynać. Dzięki, Black i do zobaczenia. — Dobrze, ze masz te buty. Jeśli spadniesz, to powinieneś ewentualnie stanąć na nogi. Dilvish parsknął i sięgnął do pierwszego występu. Staruszka w czarnej sukni, otulona zieloną chustą, siedziała na drewnianym stołku w rogu długiej, podziemnej komnaty. Para pochodni płonęła w kamiennych uchwytach, rozpuszczając wokół siebie pokrywający ściany szron, zaś przy jej stopach płonął kaganek, rzucający migotliwe światło. Przed nią widniało troje masywnych, drewnianych drzwi z małymi, zakratowanymi okienkami. Ze środkowego dobiegały słabe odgłosy ruchu. Kapiące z sufitu woda tworzyła pod pochodniami kałuże, a odgłos spadających kropli Jakoż dziwnie harmonizował z mamrotaniem staruszki. — …moje malutkie, moje milutkie … chodźcie do Meg, chodźcie do mamy Meg. W kącie przy drzwiach coś zachrobotało. Rzuciła tam ułamany kawałek chleba, chrobotanie przebrało na sile i coś się poruszyło. Uśmiechnęła się. Zza środkowych drzwi dobiegł słaby jęk, po którym nastała głucha cisza. Następny kawałek chleba powędrował w kąt, dźwięki stały się gwałtowniejsze. Okruchy padały regularnie coraz bliżej światła. Z kąta wytoczył się ponad tuzin szczurów, rzucających się na pożywienie i połykających je w mgnieniu oka. Z mroku wysuwały się nowe, dołączając do gromady, piski i szurania przybrały na sile. O najbliższy kawałek chleba biło się ponad czterdzieści szczurów. Zza drzwi dobiegł szczęk łańcuchów i kolejny jęk. Staruszka nie zwracając na to uwagi, odstawiła lampę pod ścianę i rozsypała chleb przy nogach. Piski przybrały na sile, a futrzaste ciała zakotłowały się tuż przy niej. Brzęk łańcuchów stał się głośniejszy. Coś poruszyło się za drzwiami, uderzając w nie z trzaskiem, powtórny cios zatrząsł nimi, przebijając się przez szczurze piski. Przez chwilę coś, jakby wielkie oko, błysnęło między kratami. Jęk powtórzył się, przybierając niemal kształt słów. Kobieta uniosła się wpatrzona w drzwi, które zatrzeszczały pod naporem kolejnego uderzenia, lecz szczury już ocierały się o jej nogi, stając na tylnych łapach. Pogładziła jednego, drugiego… karmiła je z ręki. Wewnątrz celi narastał jęk, dając się tym razem rozróżnić. — …Mmmmegg… Mmmegg… Ponownie uniosła głowę, ale jeden ze szczurów wskoczył jej na ramię, a w ślad za nim poszły następne. — Milutkie … — szepnęła, pocierając jednego policzkiem. — Malutkie … Rozległ się odgłos pękającego łańcucha i potężny cios zarysował drzwi. Nie zwróciła na to uwagi — jej ulubieńcy tańczyli i bawili się z nią. Reena zmierzyła spojrzeniem pokój zarzucony częściami jej własnej garderoby. Szafki, łóżko i krzesła zasłane były sukniami, butami, bielizną i płaszczami, które własnoręcznie powyciągała z szafy. Po długim namyśle wybrała długą suknię i ciepłe futro — obie rzeczy wręczyła wysokiemu i milczącemu mężczyźnie, który stał przy drzwiach. Jego twarz przypominała twarz posługującego do obiadu: była równie matowa, z pozbawionymi wyrazu oczyma. Odebrał od niej rzeczy, zwinął je i zapakował do worka. W ślad Za futrem i suknią poszła bielizna, czapka, rękawice i dwie zasłony z łoża. — Weź to — rozkazała, wskazując wypchany wór — i ten pusty też. Przeszli przez korytarz i schody aż do dużej, pustej obecnie kuchni, w której wciąż jeszcze płonął ogień. Reena skierowała się do spiżarni, gdzie napełniła drugi wór, tym razem suszonym mięsem, serem, butelkami wina i gomółkami masła. Po chwili namysłu dodała woreczek herbaty i drugi cukru, mały kociołek i parę sztućców. — To także zabierz — rozkazała opuszczając spiżarnię. Poruszała się teraz ostrożniej, za nią zaś bezgłośnie podążał służący z workami w obu rękach. Przy zejściu na następne schody zatrzymała się nasłuchując. Jedynym dźwiękiem, jaki do niej dotarł, były przytłumione krzyki dobiegające z góry. — Czekaj — szepnęła, unosząc ku twarzy złączone dłonie, i leciutko w nie dmuchając. Pomiędzy palcami pojawiło się słabe światełko i rozpalało się w miarę, jak łagodnie szeptała nad nim zaklęcie. Rozsunęła dłonie, ciągle poruszając ustami, a światło jaśniejąc zawisło przed nią. Było błękitno–białe o sile kilkunastu świec. Wymówiła końcowe słowo i ruszyłaś światło płynęło przed nią. Schodzili długo spiralnymi schodami, aż do ścian pokrytych szronem, aż w końcu dotarli do komnaty tak obszernej, że jej ściany ledwie majaczyły w półmroku. Skręciła w lewo, w długi, łagodnie obniżający się korytarz. Po dłuższym marszu znaleźli się w komnacie, tak ogromnej, ze położenia jej ścian i sufitu można się było jedynie domyślać. Przypominała zresztą bardziej jaskinię, niż pokój — mury i posadzka były słabiej obrobione, a tworzące je płyty były niezbyt równe. Panowało tu przenikliwe zimno. Otulając się szczelnie płaszczem, przeszła na skos ku prawemu narożnikowi. Znajdowały się tam sanie zakryte opończą, tuż przy następnym tunelu, w którym gwizdał lodowaty wicher. Zatrzymała się. — Połóż tutaj — wskazała niszę — bliżej troszkę. Gdy mężczyzna wykonał rozkaz, okryła worki białym futrem, leżącym na siedzeniu. — Dobrze — oceniła odwracając się. — Wracamy. Wskazała kierunek, z którego przybyli i światło podążyło w ślad za jej palcem. W skalistej komnacie, na szczycie najwyższej baszty, Ridley przeglądał jedną z ksiąg. Wiatr zawodził ponad dachem jak potępieniec i chwilami zdawało się, że cała wieża chwieje się pod jego naporem. Ridley mruczał cicho, kartkując księgę. Łańcuch z pierścieniem spoczywał na półce przy drzwiach, przeglądając się w wąskim, zawieszonym nad nią lustrem. Ridley znieruchomiał przymykając oczy, po czym zdecydowanie odwrócił się, zostawiając księgę na pulpicie. Stanął w środku czerwonego diagramu wyrysowanego na podłodze, nie przestając mamrotać do siebie. Nagle podszedł do półki, rozpiął łańcuch i zsunął z niego pierścień. Trzymając go w prawej dłoni, wyprostował środkowy palec lewej i błyskawicznie wsunął nań pierścień. Zdjął go prawie równie szybko oddychając głęboko. Zerknął na swoje odbicie i szybko wsunął pierścień ponownie. Poczekał chwilę i ponownie zsunął klejnot z palca. Obejrzał go uważnie — kamień zdawał się świecić jaśniej. Ponownie założył klejnot i zdjął, powtarzając to parokrotnie z coraz dłuższymi przerwami. W końcu wsunął pierścień na palec i spojrzał w lustro. Każda zmiana położenia klejnotu odbijała się na jego twarzy uwidaczniając uczucia przykrości, przyjemności, strachu i satysfakcji, Zdjął go i położył na półce, masując palec. Przyjrzał się sobie krytycznie i ponownie uniósł klejnot, ważąc go w dłoni. Oblizał wargi i z zaciśniętymi zębami nałożył. Lustro zamgliło się i powoli powstało na nim nowe odbicie. Skały i śnieg… jakiś ruch… człowiek… mężczyzna pełznący poprzez śnieg… nie… Ręce mężczyzny znalazły zaczepienie, podciągnął się wyżej — wspinał się, nie pełznął. Obraz wyostrzył się. Wspinający się oparł nogę na występie i Ridley dostrzegł, że ma on zielone buty, po czym… rzucił polecenie i obraz powiększył się, obejmując całą ścianę skalną. Ponad mężczyzną widać było mury zamku, jego własnego zamku! Z przekleństwem zerwał pierścień. Obraz zniknął natychmiast, okazując jego wściekłą twarz na tle komnaty. — Nie! — krzyknął, mocując się z zamkiem w drzwiach. — Nie! Otworzył drzwi i ruszył ku schodom. Zrobił sobie krótki odpoczynek, opierając się plecami i stopami o ściany skalnego komina, rozcierając zmarznięte dłonie. Była to ostatnia możliwość odpoczynku przed osiągnięciem szczytu, a co będzie później — nie miał pojęcia. Przeszedł jakieś dwie trzecie ściany, a czując, że oddech i dłonie wracają do normy, nałożył rękawice i powoli wyciągnął rękę, rozpoczynając kolejną część wspinaczki. Podciągnął się ponad okap komina, pomagając sobie nogami. Przechodząc przez oblodzoną grań zastanawiał się nad dziwnym uczuciem, którego doznał wcześniej — jakby ktoś; mu się natarczywie przyglądał. Spojrzał zaniepokojony w niebo, ale poza tamtym pierwszym przypadkiem latające stworzenie nie pojawiło się więcej. Przebrnął przez skalną półkę i stanął na nogi. Na razie poruszał się dla bezpieczeństwa na czworakach, ale szybkość ruchów wzrosła znacznie. Zbocze zmniejszyło spadek o dalszych parę stopni, tak, że mógł iść zgarbiony, a po chwili wolno i ostrożnie szedł już wyprostowany. Dotarł do ściany zamku i zatrzymał się nasłuchując — rozlegało się jedynie wycie wiatru. Powoli zdjął rękawice i umocował pas z mieczem aa biodrach, poprawił odzież i rozejrzał się uważnie. Parę chwil trwał w całkowitym bezruchu. Szukał wzrokiem jakichś drzwiczek, nisko położonego okna lub jakiegoś innego, niekoniecznie bezpośredniego wejścia… Meg nuciła tańczącym szczurom, a one popiskiwały zadowolone z jej pieszczot. Rozległo się kolejne, ciężkie uderzenie w drzwi — tym razem drewno koło zamka zaczęło pękać. — Mmeg … Mmeg! — rozległo się z wnętrza i ponownie między kratami pojawiło się wielkie oko. Uniosła głowę, napotykając spojrzenie zamglonego błękitu. Wyraz bolesnego wysiłku pojawił się na jej twarzy. — Tak…? — spytała niepewnie. — Meg! Drzwi zatrzęsły się pod kolejnym uderzeniem — tym razem pęknięcia pojawiły się przy zawiasach. — Meg! Kolejny trzask — tym razem zjawiła się szczelina między nimi a framugą. — Tak? — tym razem jej głos był pewniejszy i pojawiły się w nim nutki zaciekawienia. Szczury zeskakiwały z jej ramion i kolan, biegając nerwowo po podłodze. Następne uderzenie wyrwało drzwi, uchylając je na stopę. Potężna, trupioblada dłoń, opatrzona brudnymi pazurami, z łańcuchem zwisającym z obręczy wokół nadgarstka, pojawiła się w otworze… — Meg? Wstała, upuszczając resztki chleba z pudełka. Czarny tajfun toczących się po podłodze ciał nie przyciągnął jej uwagi. Ruszyła ku drzwiom. Te zostały prawie wyważone. W otworze pojawiła się gigantyczna, pozbawiona włosów głowa, z niewielkim, spłaszczonym nosem, rozglądająca się dookoła. Głowa zaopatrzona była w tak grubą szyję, że praktycznie stykała się bezpośrednio z ramionami. Ręce, grubości ud dorosłego człowieka, o skórze wytarzanego w błocie albinosa, wypchnęły drzwi i zza nich wyłoniła się potężna postać, poruszająca się na nogach jak słupy, ubrana w strzępy bryczesów, które, podobnie jak i ciało, straciły jakikolwiek kolor. Błękitne oczy mrugały, łzawiąc obficie przy blasku rzucanym przez pochodnie, ale przez cały czas utkwione były w nią. — Mack…? — spytała. — Meg? — Mack! — Meg! Skoczyła w objęcie ćwierci tony śnieżnych muskułów ze łzami w oczach, obejmowali się, mrucząc do siebie coś bez związku. W końcu sunęła się, złapała potężną dłoń i pociągnęła ku wyjściu mówiąc.: — Chodź, Mack! Jedzenie, ciepło, będziesz wolny, chodź! Wyszli, pozostawiając w całkowitym zapomnieniu jej malutkie i milutkie, Trupiopodobny służący poruszał się cicho po pokoju, zbierając porozrzucaną garderobę i układając ją w szafie. Reene siedziała przed lustrem szczotkując włosy i nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Sługa skończył i stanął przy niej, nie wydając żadnego dźwięku. Rozejrzała się i skinęła głową z aprobatą. — Świetnie. Nie potrzebuję cię już. Możesz wrócić do swojej trumny. Ciemno odziana postać odwróciła się i wyszła. Reena wstała i wyciągnęła spod łóżka miskę. Bolała do niej wody z dzbanka, ustawiła obok świecę i pochyliła się nad nią. W wodzie coś się poruszyło… pojawił się rozbity na kawałki obraz… po chwili tafla uspokoiła się, a wizerunek stał się bardziej wyraźny. Mężczyzna był na szczycie. Wzdrygnęła się widząc, jak zdejmuje z pleców broń, aby ją przypasać. Widziała, jak bada zamek i po chwili, najwyraźniej zdecydowawszy się, rusza ku krawędzi obrazu. Ku ciemnym oknom magazynu. Śnieg utworzył pod nimi coś w rodzaju zbitej mrozem zaspy, z której można było dosięgnąć jednego z nich. W parę chwil wybił pochwą miecza szybę przy zasuwie, sięgnął do wnętrza odsuwając ją, po czym przez parę sekund rąbał mieczem lód, blokujący futrynę. Stracił trochę czasu na wewnętrzne okiennice, ale znalazłszy hak, wsunął w szczelinę ostrze noża i delikatnie odsunął go… Minie trochę czasu, zanim zorientuje się w obcym, ciemnym pokoju — pomyślała — trochę więcej zajmie mu sprawdzenie, czy nic mu nie zagraża… Dmuchnęła delikatnie w wodę i obraz zniknął w kręgach poruszonej tafli. Przeniosła lichtarz na poprzednie miejsce, miskę zaś pod łóżko i usadowiwszy się przed lustrem, zajęła się dodawaniem kolorów swej twarzy przy pomocy zawartości małego, metalowego pudełka. Ridley poprowadził służącego korytarzem ku drzwiom, zza których dalszym ciągu dobiegały mrożące krew w żyłach wrzaski. Zatrzymał się przed nimi, poszukał przy pasie klucza i otworzył zasunięcie. — Wreszcie! — dobiegło go z zewnątrz. — Proszę! Teraz… — Zamknij się! — warknął. Wziął służącego za ramię i pociągnął ku przeciwległym drzwiom. — Stań z boku — rozkazał, wepchnąwszy go do środka. — Czekaj, o tu! Nie będziesz widoczny dla nikogo, kto zainteresuje się tymi krzykami, a ty będziesz mógł go obserwować. Weź ten klucz i nasłuchuj. Jeśli ktokolwiek zbliży się do tamtych drzwi i zacznie je otwierać, podejdziesz cicho od tyłu i popchniesz go mocno, aby wpadł do środka. Potem szybko zamkniesz drzwi na klucz. Jak to zrobisz, możesz iść swojej trumny. Zostawił go w mroku i ruszył ku jadalni. — Już pora — oświadczyła twarz, gdy mijał lustro. Cofnął się, zakładając pierścień. — Cisza! — oświadczył. — Spełniłeś swe zadanie i znikaj! Twarz zniknęła, pozostawiając Ridleya opatrzonego w swe oblicze. Zmarszczył brwi. Lustro zmętniało, lecz po chwili rozjaśniło się ponownie. Widać w nim było właściciela zielonych butów, zawzięcie odrąbującego lód od okiennej ramy. Okręcił pierścień i przygryzając wargi zdjął go gwałtownym ruchem. Obrócił się na pięcie, podszedł do ukrytych w przeciwległym kącie drzwi i wspiął się po drabinie. Używając skrótów, zmierzał szybko do pokoju służących. Odchylając okiennice, wsunął się do pokoju. Szare światło, sączące się przez uchylone okno, wyłuskało z mroku kontury mebli. Stanął, zapamiętując ich rozmieszczenie, po czym zamknął je, pozostawiając małą szparę i ruszył ostrożnie z nożem w dłoni, tak, jak dyktowała mu pamięć. Przed dotarciem do drzwi wpadł tylko na jedno krzesło, ale zdążył je złapać, zanim zaczęło robić hałas, Uchylił ostrożnie drzwi i wyjrzał, Długi, mroczny korytarz… Wysunął się z pokoju, zamykając ostrożnie drzwi. Po lewej stronie, spory kawałek od miejsca, gdzie się znalazł, korytarz oświetlony był blaskiem padającym gdzieś z boku. Ruszył cicho w tamtą stronę, czując coraz cieplejsze powietrze w miarę pokonywania drogi. Doszedł do zakrętu i i stanął nadsłuchując. Po dłuższej chwili dobiegł go leciutki stuk. Okrążył narożnik i poprzez uchylone drzwi dojrzał światło padające z pomieszczenia, w którym na pierwszym planie siedziała przy stole czytająca książkę kobieta. Z tego, co zobaczył przykładając oko do szczeliny przy framudze, była sama, toteż wśliznął się do środka, przymykając drzwi. — Lepiej nie krzycz — ostrzegł. — Nie będę — odparła, unosząc głowę znad książki. — Kim jesteś? — Nazywaj mnie Dilvish — odparł po chwili wahania, — Nazywam się Reena. Czego chcesz? — Przybyłem tu, by zabić. Trzymaj się z daleka, a nic ci się nie stanie. Stań mi na brodze, a będziesz miała przykrości. Co robisz w tym zamku? — Jestem więźniem — odparła po chwili, przyglądając mu się uważnie. — Dlaczego? — Nasz grodek transportu został zablokowany i nie można stąd wyjść, ani się tu dostać normalną drogą. — W jaki sposób? — To był wypadek… rodzaj wypadku. Jednak nie sądzę, abyś mi uwierzył. — Dlaczego? Wypadki chodzą po ludziach. Spojrzała na niego zdziwiona. — To cię tu przywiodło, czyż nie? — Obawiam się, że cię nie rozumiem — mruknął potrząsając głową, — Gdy on odkrył, że lustro nie przenosi go tutaj, wysłał ciebie, abyś zabił tych, którzy są za to odpowiedzialni, tak? — Nikt mnie nie wysyłał. Przybyłem tu z własnej woli i z własnych powodów. — Teraz ja nie rozumiem. Powiedziałeś, że przybyłeś tu, aby zabić. Ridley oczekuje wysłannika śmierci. Naturalnie…. —Kto to jest Ridley!? — Mój brat, asystent maga, który opiekuje się tym zamkiem dla swego pana. — Twój brat jest asystentem Jeleraka? — Błagam! To imię! — Zmęczyło mnie szeptanie go! Jelerak! Jelerak! Jelerak! Jeśli mnie słyszysz, to chodź tu i przypatrz mi się! Jestem gotów! Dalej, skończmy z tym! Przez chwilę oboje byli cicho, oczekując jakby odpowiedzi w jakiejkolwiek postaci. Nic takiego się nie stało. W końcu Reena chrząknęła. — Twoja misja dotyczy więc pana, a nie sługi? — Zgadza się. Poczynania twego brata nie obchodzą mnie tak długo, dopóki nie krzyżują się z moimi. Skrzyżowały się już, ale nieumyślnie, skoro to on zamknął Jelerakowi drogę do tego zamku. Tyle, że nie bardzo widzę powodu do zemsty. Co jest z tym transportowym lustrem, o którym mówiłaś? Zbił je? — Nie, fizycznie jest nienaruszone, choć równie dobrze mogłoby być zbite. W jakiś sposób udało mu się zneutralizować czar transportu. On używał go, aby tu przybyć. Mógł też przenieść się do któregokolwiek ze swych zamków. Ridley zablokował to, gdy był… gdy nie był sobą. — Może by spróbować przekonać go, aby odwrócił proces? Gdyby Jelerak przybył, aby poznać przyczynę kłopotów, oczekiwałbym go tu. — To nie takie proste — potrząsnęła głową. — Musi ci być niewygodnie z tej nożowniczej pozycji. Samej robi mi się nieprzyjemnie od patrzenia na ciebie. Nie chcesz usiąść i spróbować wina? — Nic osobistego — odparł, zerkając przez ramię — ale wolę pozostać na nogach. Schował jednakże sztylet i zbliżył się do stołu, na którym stała otwarta butelka i kilka kielichów. — To pijesz? Wstała i z uśmiechem podeszła do stołu, napełniła dwa kielichy. — Podaj mi jeden, panie. Zrobił to z kurtuazyjnym ukłonem. Ich oczy spoczęły na sobie, gdy odbierała kielich, uniosła go do ust i piła. Uniósł swój, powąchał zawartość i skosztował. — Bardzo dobre. — Dzieło brata, lubi najlepsze. Obróciła się, opierając plecami o pulpit. — Został wybrany na pomocnika spośród wielu kandydatów, ponieważ posiadał olbrzymie naturalne zdolności. Zdajesz sobie zapewne sprawę, ze na wyższym szczeblu magia wymaga pomocy sztucznie trenowanej i konstruowanej osobowości, z którą trzeba obchodzić się nader delikatnie, gdy się jej używa? — Tak, wiem o tym. — Ridley zawsze był inny — ciągnęła melodyjnym głosem. — Jeszcze jako adept posiadał dwie osobowości. Przeważnie jest miły, dowcipny i interesujący. Czasami jednak górę bierze jego druga natura i wtedy jest przeciwieństwem siebie samego — chytry, okrutny, gwałtowny… Gdy zaczął się posługiwać wysoką sztuką, ta druga osobowość zmieszała się z jego magiczną personifikacją. Gdy przywołuje potrzebne do pracy stany duchowe i uczuciowe, jest zawsze obecna. Był bliski zostania naprawdę dobrym magiem, ale za cokolwiek by się zabrał, w trakcie pracy osobowość wymykała ma ale spod kontroli, zmieniając się w efekcie w coś niezamierzonego, Jeszcze pół biedy, gdyby mógł się jej pozbyć równie łatwo, jak ją przywołuje — poprzez zdjęcie pierścienia, który wykonał w tym celu, ale gdy to drugie ja przebywa jakiż czas w nim, zaczyna się mu sprzeciwiać. Ridley wierzy, że to chce go kontrolować. — Słyszałem o takich ludziach, jak on. Jak to się zakończyło? Która strona uzyskała przewagę? — Zmagania ciągle trwają. Teraz jest sobą, ale obawia się konfrontacji z tym, który stał się jego osobistym demonem. Skinął głową i dopił wino, po czym nalał sobie powtórnie po przyzwalającym geście. — A więc ten drugi był u władzy, gdy blokował lustro? — Tak, a on bardzo lubi pozostawiać niezakończone prace, aby Ridley musiał przywoływać go ponownie… — Kiedy był… tym drugim… czy powiedział, dlaczego to robi? To coś więcej niż psychiczne zmagania. Musiał przecież zdać sobie sprawę, że sprawia kłopoty, i to najpoważniejszego rodzaju. — Wiedział, co robi. Ten drugi jest niesamowitym egoistą. Wierzy, że jest gotów stawić czoła mistrzowi. To lustro miało być wysraniem. Sam mi powiedział, że ma to służyć rozwiązaniu dwóch problemów naraz. — Sądzę, że domyślasz się drugiego? — Chyba tak. On sądzi, że wygrywając z mistrzem, uda mu się również uzyskać dominację. — A co ty myślisz? Przeszła powoli w tę i z powrotem zanim odpowiedziała. — Może, ale nie wierzę, aby udało mu się wygrać. Odstawił opróżniony puchar i skrzyżował ręce na piersiach. — Czy jest możliwe, aby Ridley uzyskał nad nim kontrolę, zanim nadejdzie czas tej walki? — Nie wiem. Próbuje, ale on się obawia tamtego. — Czy sądzisz, ze jeśli powiodłoby mu się, zwiększyłoby to jego szanse? — Kto wie? Nie wiem. Chora jestem na myśl o tym wszystkimi nienawidzę tego miejsca! Chciałabym być gdzieś, gdzie jest ciepło. — W Toorma albo w Ankyra! — Co byś tam robiła? — Byłabym najlepiej płatną kurtyzaną w mieście, a gdy znudziłby mi się to, wyszłabym za jakiegoś radnego, czy coś w tym stylu. Prowadziłabym wygodne życie leniucha, pławiącego się w luksusie… — przerwała przypatrując mu się uważnie. — Masz w sobie krew Elfów? — Mam. — I zdajesz się wiedzieć sporo o sztuce. Musiałeś przybyć nie tylko z mieczem, aby spotkać się z mistrzem. — Przyniosłem mu prezent z Otchłani — uśmiechnął się lodowato. — Jesteś magiem? — Moja wiedza jest wąsko wyspecjalizowana. Dlaczego pytasz? — Pomyślałam, ze mógłbyś naprawić lustro. Mogę go użyć, aby wynieść się stąd i zejść im wszystkim z drogi. — Magiczne lustra nie są moją specjalnością — potrząsnął głową. — Lepiej byłoby, gdyby były. Przebycie tej całej drogi w poszukiwaniu wroga tylko po to, aby odkryć, że nie może on tu wejść, jest trochę zniechęcające. — Nie sądzisz chyba, ze coś takiego jest w stanie go zatrzymać? — roześmiała się. — Co masz na myśli? — spytał, prostując się nagle. — Ten, którego szukasz, z pewnością został zaskoczony rozwojem wypadków, ale nie powstrzyma go taka przeszkoda. Po prostu przybędzie tu w niematerialnej postaci. — Więc co go powstrzymuje dotąd? — Najpierw musi zbudować odpowiednią siłę. Jeśli przybędzie tu bez swego ciała, to już samo to stanie się przewagą jego przeciwnika. Niezbędne jest dla niego zgromadzenie odpowiednich zapasów mocy, aby to zrekompensować. Dilvish zaczął spacerować po pokoju. W końcu stanął przed nią. — Nie podoba mi się to — stwierdził. — Zdecydowanie wolę coś, co da się przeciąć. Jak długo jeszcze potrwa, zanim tu przybędzie? Jak sądzisz? — Nie mogę usłyszeć wibracji. Nie wiem. — Czy jest jakiś sposób, żeby twego brata… Ściana za plecami Dilyieha odsunęła się i trupiopodobny sługa z pałką w garści wyłonił się z mroku. Trzasnął nią Dilvisha w tył głowy. Uderzony zachwiał się i zaczął się obracać, Pałka uniosła się i opadła ponownie. Dilvish najpierw przyklęknął, a po chwili obsunął się na posadzkę. Ridley przepchnął się obok służącego i wszedł do pokoju. Za nim zamajaczyła sylwetka drugiego sługi. — Wspaniale siostro, doprawdy wspaniale. Zajęłaś go akurat do chwili, w której mogłem się z nim załatwić — przyklęknął, wyciągając Dilvishowi miecz. Obejrzał go i cisnął w kąt pokoju, po czym dobył sztylet i uniósł go. — Możemy spokojnie zakończyć ten problem — oznajmił. — Jesteś głupcem! — krzyknęła, podbiegając i łapiąc za jego dłoń. — Ten człowiek mógł stać się sojusznikiem! Nie przybył po ciebie. To mistrz jest jego wrogiem! Ma z nim osobiste porachunki! — Uwierzyłaś mu? — spytał, nie zmieniając położenia klingi. — Zbyt długo tu jesteś. Pierwsza para spodni, jaka się pojawiła i od razu… Nie skończył otrzymawszy wcale siarczysty policzek. — Nie mów tak do mnie więcej! Nie wiedział nawet, że tu jesteś! Mógł nam pomóc, a teraz nigdy nam nie uwierzy, Ridley wstał, upuszczając sztylet, Kopnął broń pod ścianę i zwrócił się do siostry. — Chcesz go? Dobrze, ale skoro on nam nie ufa, my nie możemy ufać jemu — zwrócił się do nieruchomych służących. — Zabierzcie go i rzućcie go na dół, do Macka. — Powiększasz swój błąd — ostrzegła. — Dość mam narzekania! Dałem ci jego życie i zostawmy to tak, jak jest, zanim się rozmyślę! Służący pozbierali bezwładne ciało i ruszyli ku drzwiom. — Obojętnie, czy myliłem się, czy też miałem rację co do niego, atak nastąpi. Wiesz sama, że tak będzie. W takiej, czy innej formie, ale będzie wkrótce. Kuszę poczynić odpowiednie przygotowania i nie nam ochoty, aby mi przeszkadzano — odwrócił się ku drzwiom. — Jak blisko jesteś jakiegokolwiek… porozumienia? — Bliżej, niż sądziłem. Czuję, że mam szansę na dominację i dlatego nie nogę ryzykować i dopuścić do dalszej zwłoki czy przeszkód. Wracam do wieży. — Powodzenia — posiedziała cicho znikając w korytarzu. Służący zbliżyli się do jednej ze ścian, położyli nieprzytomnego na podłodze i zajęli się otwarciem zapadni w ścianie, po czym wolno wsunęli go do niej nogami do przodu. Puszczone ciało zniknęło w mroku, drzwi zostały zamknięte i obaj ruszyli z powrotem. Dilvish zdawał sobie sprawę z faktu, że się zsuwa. Przez chwilę wydało mu się, że Black potknął się przy wspinaczce i teraz obaj zsuwają się ze stoków lodowej wieży. Kiedy znajdą się na dole… Otworzył oczy i zalała go fala klaustrofobii — poruszał się w ciemności w czymś, co sprawiało wrażenie nader ograniczonej przestrzeni. Czuł w pobliżu ściany, a gdy wyciągnął dłoń, poczuł, jak omal nie stracił skóry od szybkości, z jaką przesuwała się chropowata powierzchnia. Rękawice! Wsunął je przecież ze pas… Były. Wciągając je uniósł się trochę i odniósł wrażenie, że widzi przed sobą jaśniejszą powierzchnie. Wyciągnął na boki ręce i nogi szukając ścian. Najpierw prawy obcas i palce prawej dłoni dotknęły ściany, po chwili to samo nastąpiło z lewej… Z bolącą głową zwiększył nacisk we wszystkich czterech punktach. Poczuł ciepło rozgrzewających się rękawic, ale zwolnił ledwie co. Zwiększył nacisk ryjąc obcasami z większą siłą. Rękawice były gorące, zaś po chwili lewa rozgrzała się parząc mu palce, ale tym razem spowolnienie ślizgu było wyczuwalne. Szary kwadrat przed nim powiększył się i Dilvish zrozumiał, te nie zdoła zatrzymać się przed jego osiągnięciem. Wytężył siły czując oparzenie dłoni i znalazł się w półmroku. Wylądował na nogach i natychmiast osunął się na ziemię. Ból poparzonej dłoni utrzymał go przed zemdleniem. Powoli oddychał zgniłym smrodem, nie bardzo kojarząc, co się właściwie stało. Jedynym pewnym faktem było to, że cały tył głowy był ogniskiem potężnego bólu. Leżał, czekając aż serce uspokoi swój rytm i fragment po fragmencie rekonstruował ostatnie wydarzenia… Przypomniał sobie wspinaczkę, wejście do zamku… kobieta… Reena… rozmowę… Zalała go złość. Dał się podejść. Rozmawiała z nim aż do nadejścia pomocy, która załatwiła sprawę… Jej opowieść była spójna… pełna niepotrzebnych szczegółów… zastanowił się. Czy było to coś jeszcze poza zwykłą zdradą? Westchnął. Nie bardzo nadawał się w tej chwili do logicznego myślenia. Przede wszystkim, gdzie się znajduje? Ciche odgłosy doszły go z boku. Coś przebiegło przez niego. Poderwał się, i czując jak głowa mu pęka, przekręcił się na boi osuwając z powrotem. W półmroku dostrzegł małe kształty — szczury. To, co widział wokół siebie, było bez wątpienia piwnicą, a nader prawdopodobne było, że piwnicę zamienioną na więzienie. Przetaczając się na drugi bok dostrzegł wyłamane drzwi. Siadł zachowując maksymalną uwagę i przetarł oczy. Tym razem głowa rozjechała się tylko nieznacznie na boki. Powoli wstał otrzepując ubranie. Broni rzecz jasna nie miał, co go zresztą nie bardzo zaskoczyło. Fala słabości napłynęła i przeszła. Podszedł do rozbitych drzwi i ostrożnie wyjrzał opierając się o futrynę. Spoglądał aa obszerną piwnicę o pokrytych szronem selenach, oświetloną przez parę pochodni umocowanych w kamiennych uchwytach. Na wprost niego widać było otwarte drzwi prowadzące w ciemność. Poza szczurami i kapiącą wodą nic się nie poruszało. Podszedł pochodni wybierając lewą gdyż była trochę dłuższa. Wyjął ją z uchwytu i ruszył ku ciemnemu wyjściu, W migotliwym świetle, jakie rzucała dostrzegł następną komnatę, mniejszą od poprzedniej, później parę stopni i wysoko sklepiony korytarz, czysty i wypełniony świeżym powietrzem. Po chwili doszedł do podstawy schodów, których szczyt ginął gdzieś w górze. Ostrożnie zaczął wspinaczkę po zakręconych stopniach. Gdzieś w ich połowie musiał zadeptać pochodnię, a właściwie jej resztki, gdyż zaczęły parzyć go w rękę. Schody wychodziły na długi korytarz wyściełany chodnikiem, o pokrytych tapetami ścianach. Wzdłuż ścian płonęły świece, zaś po prawej stronie wznosiły się szerokie i jasno oświetlone schody. Bez wątpienia dotarł do zamieszkałej części zamku. Otrzepał i uporządkował ubranie, wsunął za pas rękawice i rozejrzał się za czymkolwiek, co nadawałoby się na broń. Nie znalazł nic takiego, toteż podjął ostrożną wspinaczkę. Będąc na półpiętrze usłyszał mrożący krew w żyłach wrzask dobiegający z góry. Zamarł sięgając po ostrze, którego nie było… Minęła chwila niczym nie zmąconej ciszy. Krzyk nie powtórzył się, zresztą nie doszedł go żaden dźwięk z jakiegokolwiek kierunku. Uważnie ruszył w górę, trzymając się ściany, sprawdzając każdy stopień zanim przeniósł nań ciężar ciała. Dotarł na następne piętro. W obie strony biegł prosty korytem. Wydało mu się, że krzyk dobiegł z prawej strony, toteż ruszył w tym właśnie kierunku. Zza uchylonych drzwi dochodziło słabe chlipanie. Zbliżył się ostrożnie, przykładając oko do potężnej dziurki od klucze. Komnata była jasno oświetlona, ale poza kawałkiem ściany i krawędzią okna nie widać było niczego. Wyprostował się, rozglądając za jakąś bronią. Służący zbliżył się całkowicie bezszelestnie i stanął za nim opuszczając z rozmachem pałkę. Zablokował cios prawym przedramieniem, ale ruszający gwałtownie do przodu sługa wepchnął go w uchylone drzwi, a moment później do pokoju. Podnosząc się na nogi usłyszał za sobą krzyk, a przed sobą dostrzegł zamykające się drzwi i odgłos przekręcanego klucza. — Ofiara! Przysłał mi ofiarę, gdy ja chcę stąd wyjść! — nastąpiło głębokie westchnienie. — No cóż… Dilvish odwrócił się słysząc ów głos, zaś pamięć nasunęła mu oczy obraz zupełnie innego miejsca i innego czasu. Lśniące, czerwone ciało, długie i szczupłe kończyny uwieńczone pazurami i szpiczaste uszy. Zakręcone im tyłowi rogi, oraz błyszczące, żółte oczy. Stwór kucnął w grodku wyrysowanej na podłodze pięcioramiennej gwiazdy wpisanej w pięciokąt, Przestępował z nogi na nogę, próbując go dosięgnąć i krzywiąc się z bólu. — Durniu! — krzyknął Dilvish w Mabrohoring, języku demonów — Zamierzasz zniszczyć swojego wyzwoliciela? Demon cofnął się wytrzeszczając oczy. — Bracie! Nie rozpoznałem cię w ludzkiej skórze! Wybacz! — Zastanawiam się, czy nie dać ci tu zgnić za takie powitanie! — odparł rozglądając się po komnacie. Na przeciwległej ścianie wzrok jego przykuło wysokie lustro, osadzone w kutej z metaelu ramie… — Wybacz! — jęknął demon kłaniając się nisko. — Spójrz, co z siebie zrobiłem! Możesz mnie uwolnić? — Najpierw mi powiedz, jakim cudem znalazłeś się w tak beznadziejnym położeniu? — Ach! To młody mag z tego zamku. On jest szalony! Nawet teraz widzę go, jak w wieży bawi się swoim szaleństwem! To dwie osoby w jednym ciele! Któregoś dnia zostanie tylko jedna, ale teraz zaczyna prace i zostawia je niedokończone… jak na przykład przywołanie mojego biednego ja do tego miejsca, zmuszenie do wejścia w ten po dwakroć przeklęty pentagram i zabranie swej po trzykroć przeklętej osoby bez uwolnienia mnie. Och! Niech no tylko stąd wyjdę! Niech mnie przestanie boleć! Ja już z nim porozmawiam! — Wiem, co to ból — mruknął Dilvish. — A ty przedłużasz swój narzekając. Czy to lustro jest transporterem? — Tak, to właśnie to. — Możesz przeprawić? — Nie bez pomocy człowieka, który położył przeciwczar. Jest zbyt skomplikowany. — No cóż, wygłoś teraz przysięgi pokoju, a ja cię uwolnię. — Przysięgę między nami? Ach, obawiasz się, że mógłbym pozbawić cię tego ciała? Może i masz rację… Jak chcesz, oto one… — …obejmują wszystkich w tym zamku — dorzucił Dilvish. — Aaach! — zawył demon. — Pozbawiasz mnie zemsty na tym czarnoksiężniku? — Oni są moi i nie próbuj się targować! — O…?! — przez twarz demona przebiegł błysk zrozumienia. —Twoi… dobrze, w końcu dosięgnie ich zemsta. Mam nadzieję, ze się choć trochę nacierpi. Wiedząc o tym mogę spokojnie zabrać się stąd. Moje przysięgi… Zaczął litanię, której Dilvish przysłuchiwał się uważnie, aby złapać jakiekolwiek odstępstwa od poprawnej formuły. Nie było żadnych. Wygłosił formułę uwolnienia. Skończywszy spojrzał na pentagram: Demon zniknął stamtąd, lecz nadal przebywał w pokoju. Stał sobie w rogu, uśmiechając się. — Jesteś wolny — poinformował go Dilvish. — Znikaj! — Momencik, wielki panie. Dobrze jest być wolnym i dzięki ci za to. Wiem także, że tylko potężniejsi w Dole mogą uwolnić bez obecności czarnoksiężnika. Chciałbym jeszcze przez chwilę skupić na sobie twoją uwagę, aby cię ostrzec. Ciało ludzkie mogło przytłumić twe zmysły, choć wiem, że ty wiesz, iż czuję wibracje innej płaszczyzny. Coś strasznego jest w drodze i jeśli nie jesteś częścią jego dzieł, albo ono twoich,… czuję, że powinienem cię ostrzec, o wielki! — Wiem o tym, ale jestem zadowolony, że mi to mówisz, Wysadź zamek w drzwiach, jeśli chcesz mi oddać ostatnią przysługę i znikaj. — Dzięki! Pamiętaj Quennela w dniach, które nadejdą i to, że służył ci tutaj? Demon obrócił się i rozwiał jak dym na wietrze przy akompaniamencie stłumionego ryku. Chwilę później coś huknęło przy drzwiach. Zamek był strzaskany. Wyjrzał ostrożnie, lecz korytarz był pusty. Po chwili namysłu skręcił na prawo i ruszył przed siebie. Natrafił na wielką, opustoszałą akurat jadalnię, z płonącymi na kominku polanami. Okrążył ją, przesuwając się wzdłuż ścian, ale nigdzie nie znalazł przejścia do innych pomieszczań. Ruszył więc dalej korytarzem, gdy usłyszał, że ktoś szepcze jego imię. Drzwi po lewej były uchylone, toteż odwrócił się ku nim. — To ja, Reena — drzwi uchyliły się szerzej. Stała w progu trzymając miecz. Jego miecz. Wyciągnęła rękę. — Weź swoją broń. — szepnęła, podając mu broń drugą ręką. Obejrzał miecz i sztylet i wsunął je do pochew. — Przykro mi — powiedziała cicho — z powodu tego, co się stało. Byłam równie zaskoczona, jak i ty. To sprawka brata. Nic o tym nie wiedziałam. — Wydaje mi się, że spróbuję ci uwierzyć — mruknął. — Jak mnie znalazłaś? — Poczekałam, aż Ridley wróci do wieży, po czym przeszukałam piwnice, ale ciebie tam Już nie było. Jak się wydostałeś? — Wyszedłem. — Chcesz mi posiedzieć, że drzwi znalazłeś w takim stanie, w jakim są? — Właśnie. — To niedobrze — westchnęła. — te znaczy, że Mack jest w zamku. — Kto to jest Mack? — Poprzednik Ridleya. Nie jestem pewna, co mu się przytrafiło —czy nie udało się jakieś doświadczenie, czy jego przemiana była karą za niedyskrecję. Jakby nie było zamieniony jest w potężnego przygłupa, który został uwięziony z uwagi na swą siłę i okazjonalne przebłyski mniej ważnych zaklęć. Jego kobieta dostała lekkiego poplątania po tym wydarzeniu — kręci się tu w pobliżu, pomniejszy adept sztuki, Powinniśmy się stąd wynosić. — Może nasz rację, ale najpierw dokończ opowieść. — Och, szukałam cię na górze i zauważyłam, ze demon przestał wrzeszczeć. Przez dziurkę od klucza zauważałam, że jest wolny, a ponieważ Ridley nadal jest w baszcie… to ty? — Zgadza się, uwolniłem go. — Pomyślałam, że powinieneś być w pobliżu, a po chwili usłyszałam, że ktoś jest w jadalni. Ukryłam się tu i czekałam, aż wyjdziesz. Przyniosłam twoją broń na dowód, że nie chcę twej krzywdy. — Doceniam to, natomiast zastanawiam się, co masz zamiar dalej robić. — Mam przeczucie, ze mistrz zjawi się tu wkrótce i zniszczy wszystko, co żywe pod tym dachem, Ale chcę tu być, gdy to się stanie. — Tak na marginesie, powinien ta być lada chwila. Demon mi o tym powiedział. — Zamierzasz zostać tu i spotkać się z nim? — Ten cel przyświecał mi podczas całej podróży, ale chcę spotkać go, gdy będzie w swoim ciele, a jeśli mi się to nie uda, to poszukam go w innych zamkach. Nie bardzo wiem, jakim zagrożeniem będzie moja osoba dla jego bezcielesnej formy. Wiem tylko, że nie jest to mój miecz. — Mądrze byłoby odłożyć walkę na inną, bardziej sprzyjającą chwilę, — Szczególnie dlatego, te potrzebujesz pomocy, aby się stąd wydostać. — Nie wiem, co się między wami wydarzyło — powiedział— biorąc go pod rękę, — a ty jesteś dziwnym człowiekiem, ale nie sądzę, abyś miał szansę wygrać z nim tutaj. On przybędzie z dużym zapasem mocy, obawiając się najgorszego, Będzie ostrożny, bardzo ostrożny. Znam drogę na zewnątrz, ale musimy się spieszyć. On może tu już być. On… — Bardzo to rozsądne, moja droga — rozległ się gardłowy głos z kierunku, z którego nadszedł Dilvish. Ten odwrócił się błyskawicznie, rozpoznając natychmiast mówiącego. Ciemnoodziana postać stała w drzwiach jadalni. — I ty — kontynuował przybysz — Dilvish! Najtrudniejszy do pozbycia się człowiek, jakiego spotkałem wśród potomków Selara, choć między naszymi spotkaniami występują dość długie przerwy. Dilvish dobył miecza. Język przeklętych cisnął mu się na usta, ale powstrzymywał się, nie wiedząc, czy to, co widzi, oznacza obecność fizyczną, czy jedynie psychiczną. — Jakie nowe tortury mógłbym ci zaproponować? — zastanawiał się tamten. — Przemianę? Degenerację?… Nie czekając na dalszy ciąg, ruszył ku niemu, ignorując słowa. — Wracaj… — usłyszał z tyłu szept Reeny. — Byłem dla ciebie niczym… — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Zepsułeś ważny obrzęd. — …i dlatego zabrałeś mi życie i wyrzuciłeś. Posłużyłeś się zemstą równie łagodnie, Jak inni packą na muchy — Byłem rozdrażniony, jak inni przez muchy — Potraktowałeś mnie, jakbym był rzeczą, nie człowiekiem. Tego ci nigdy nie wybaczę. — Wygląda na to, za w obronie własnej będę musiał zastosować tę metodę ponownie — uniósł dłoń, wskazując nań dwoma palcami, Dilvish skoczył, unosząc ostrze i przywołując założony przez Blacka czar ochronny. Wyciągnięte palce przez chwilę rozbłysły i poczuł coś na kształt przemykającej bokiem wichury. I to było wszystko. — Czyżbyś był jedynie iluzją? — spytał przeciwnik, cofając się. Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała niepewność. — Czy to twoje dzieło, Ridley? — spytał nagle gość. — Jeśli tak, to odwołaj je. Bawisz się bowiem z czyni, co jest potężniejsze, niż ci się może zdawać, a ja nie dam się zdekoncentrować. Pokaż się, jeśli nasz odwagę! Rozległ się lekki zgrzyt i część ściany odjechała w bok. Z otworu wyszedł szczupły młodzian, z błyszczącym pierścieniem na palcu lewej dłoni. — Doskonale. Zakończmy więc te sztuczki — głos Ridleya wydawał się lekko zdyszany. — Ja jestem panem siebie i tego miejsca. Ty — zwrócił się do Dilvisha — służyłeś mi dobrze, teraz nie masz tu już nic do roboty, gdyż to, co nastąpi, jest sprawą wyłącznie między nami dwoma. Zwalniam cię i zezwalam przejąć naturalną postać. Możesz zabrać dziewczynę jako zapłatę, jeśli chcesz. Dilvish zawahał się. — Idź, posiedziałem! Już! — Widzę, że odrzuciłeś uprzedzenie — wychodząc usłyszał głos Jeleraka — i nauczyłeś się koniecznej twardości. To powinno być interesujące. Pomiędzy stojącymi ukazała się przegroda płomieni. Resztę zasłoniły ściany, gdyż był już na korytarzu. Dobiegł go śmiech i fala szczególnych zapachów. Nagle przez drzwi uderzyła oślepiająca jasność, równie błyskawicznie zastąpiona kompletną ciemnością. Śmiech rozbrzmiał ponownie, a w ślad za nim odgłosy odpadających ze ścian i sufitu drobnych ozdób. Reene stała tam, gdzie ją widział po raz ostatni. — Udało mu się — szepnęła. — Uzyskał kontrolę nad tym drugim. Naprawdę jest silny… — Nic tu nie pomożemy — przerwał jej stanowczo. — Jak sam powiedział, to jest sprawa między nimi. — Ale jego nowa siła nie wystarczy… — Sądzę, ze wie o tym i dlatego chce, abym cię stąd zabrał. Podłoga zatrzęsła się nagle w łomocie spadających ze ścian obrazów, luster i innych ozdób. — Nie chcę go tak zostawić. — Może oddaje za ciebie życie. Mógł użyć swej nowej siły, aby naprawić lustro, czy też żeby stąd uciec. Słyszałaś, co powiedział. Odrzucisz jego dar? — Może się nigdy nie dowiedzieć, jak bardzo chciałam, żeby mu się powiodło — szepnęła przez łzy. — Wydaje mi się, że nie. A teraz do rzeczy. Jak możemy stąd uciec? — Chodź! — wzięła go ze rękę akurat w chwili, gdy z korytarza rozległ się przeraźliwy krzyk, a w ślad za nim ciężkie kroki, od których zamek zdawał się drżeć w posadach. Za nimi rozbłysły wielobarwne światła. — Mam sanie — mówiła szybko — w jaskini, głęboko w dole. Są wyładowane zapasami. — Jak… — zaczął, zatrzymując się i unosząc broń. U szczytu schodów stała stara kobieta, spoglądając na niego, lecz wzrok przykuwała nie ona, ale potężna, brudnobiała postać, pokonująca akurat ostatnie stopnie. — Mack! — wrzasnęła niespodziewanie staruchę. — Ten człowiek mnie uderzył! Zranił mnie w bok! Zmiażdż go! Dilvish skierował sztych ku krtani nadchodzącego. — Jeśli on mnie zaatakuje, zabiję go! — oświadczył. — nie chcę, ale wybór nie należy do mnie. Może być wielki i silny, ale nie jest szybki. Zanim zdąży zrobić mi krzywdę, będzie w nim spora dziura, przez którą wypłynie z niego wraz z krwią życie. Słyszałem, że kiedyś go kochałaś, pani. Co zamierzasz teraz uczynić? Przez jej twarz przepłynęły dawno zapomniane uczucie. — Mack! Zatrzymaj się! — krzyknęła. — To nie on, pomyliłam się! — Nie… on? — spytał olbrzym stając. — Nie. Pomyliłam się. Spojrzała wzdłuż korytarza, gdzie przez wysadzone drzwi od jadalni wylatywały fontanny gasnącego w korytarzu ognia, a zwielokrotnione okrzyki obu walczących potęg dźwięczały w powietrzu. — Cóż to jest? — spytała. — Mody mistrz walczy ze starym — odparła Reena. — Dlaczego wciąż boisz się jego imienia? — zdziwił się Dilvi8h. — Jelerak jest w jadalni. — Jelerak? — nowe światło zalśniło w oczach Macka, gdy obracał się w stronę zniszczonych drzwi. — Jelerak? — Tak — odparł Dilvish. Olbrzym bez słowa ruszył w tamtą stronę. Meg zniknęła, lecz w tej samej chwili z góry dobiegł przenikliwy krzyk. — Jelerak! Zabić! — pod sufitem unosiło się zielonoskrzydłe stworzenie, które zaatakowało go w czasie wspinaczki, a które teraz leciało co sił ku jadalnie — Prawdopodobnie idę po śmierć — odezwała się Reena. — Jak sądzisz? Jak długo czekali na taką okazję? — spytał. — Pewien jestem, że od dawna wiedzą, iż przegrali, ale ta jedna szansa to wszystko, na czym im od dawna zależało. — Lepiej tam, niż od twego miecza. — Nie jestem taki pewien, czy Mack był bez szans — mruknął odwracając się. — Dokąd w końcu idziemy? — Tędy — odparła, prowadząc go do północnego skrzydła budowli. Podczas gdy szli korytarzami i schodami, cały budynek trząsł się w posadach, wśród odgłosów pękających okien, spadających sprzętów i rozlatujących się mebli. Gdy doszli do kuchni wszystko to uspokoiło się. Nie zdążyli z niej wyjść, gdy budowla zadrgała potężniej, niż dotychczas. Siła wstrząsu była tak wielka, że rzuciła oboje na kolana. Wszędzie uniósł się zastarzały kurz, pokrywający dotąd kąty, a całkiem wyraźne rysy poznaczyły ściany. — Wygląda na to, że Ridley dalej się upiera przy swoim. — Tak wygląda — uśmiechnęła się słabo. Gdy schodzili po schodach, prowadzeni stworzonym przez Reenę światełkiem, gonił ich szczęk pękającej zastawy i sypiących się na posadzkę garnków. Od czasu do czasu ściany wokół nich trzeszczały. Gdy rozlegał się taki trzask, światełko tańczyło niespokojnie i przygasało. W miarę schodzenia, odgłosy stawały się bardziej przygłuszone, ale wstrząsy nie słabły. — Zeszliśmy ładny kawałek, prawda? — spytał, dotykając w pewnym momencie ściany. — Tak, dlaczego pytasz? — Nadal czuję silne wibracje, a musimy być już dobrze w głębi góry. Zaczynam się bać, że mogą nam to wszystko zwalić na głowy. — Prawdopodobnie zniszczą to miejsce, jeśli tak dalej pójdzie. Jestem bardzo dumna z Ridleya, choć jest taki niekonsekwentny. — Nie o to mi chodzi — sapnął łapiąc się ściany, gdy schody podskoczyły przy szczególnie silnym wstrząsie, — To się robi coraz gorsze! Nie wydaje ci się, że cała góra się trzęsie? — Masz rację — a więc to musi być prawda. — Co? — Słyszałam, że wieki temu, będąc u szczytu potęgi, mi… Jelerak stworzył tę górę, aby mu służyła dla jego celów. — Co z tego? — Jeśli został zdrowo przyciśnięty, to sądzę, że może uciec się do wycofania tych czarów dla zwiększenia swej siły. A w tym wypadku może… — Czy góra zawali się równie łatwo, jak zamek? — Jest to wielce prawdopodobne. Ridley dzielnie sobie poczyna. — Nie jest to powód do radości — jesteśmy pod nimi! — Racja, Mimo to musi clę cieszyć fakt, że Jelerak jest w opałach. — Cieszy, ale na twoim miejscu przygotowałbym się na każdą ewentualnośó. Zapadła cisza, — Śmierć Ridleya? — spytała cicho. — Tak, wiem, że jest to bardzo prawdopodobne, ale mimo wszystko nie sądziłam,,… Wiesz, ginąć tak, jak on to robi, to wielka sztuka. — Masz rację, sam tak wielokrotnie myślałem. Niespodziewanie znaleźli się w korytarzu, którego podłoga trzęsła się pod nogami. Gdzieś z wnętrza góry dobiegł przeciągły jęk. Ruszyli biegiem. — Czy będziesz szukał Jeleraka, jeśli przeżyje? — Oczywiście, wiem, że ma sześć innych warowni i znam ogólne położenie kilku z nich. — Ja byłam w trzech. Jeśli przetrwamy, opowiem ci o nich. Nie będziesz miał łatwego zadania. — Nigdy nie sądziłem, żeby było łatwe. Jeśli będzie żył, znajdę go. A jeśli nie będę mógł go znaleźć, to zniszczę je po kolei, aż zmuszę go do przyjścia do mnie. Jęk powtórzył się. Fragmenty skał sypnęły się ze sklepienie, zaś światełko zniknęło. — Nie ruszaj się. Zrobię drugie — moment później nowy płomyk pełgał między jej palcami. — Co zrobisz, jeśli zginie? — Odwiedzę swoje rodzinne strony — odparł po chwili milczenia. — Sporo minęło od czasu, kiedy tam byłem. A co ty zrobisz wydostawszy się stąd? — Toorma, Ankyra, Blostra — Jak ci mówiłam. Mam nadzieję, że znajdę jakiegoś chwata, który mnie tam odwiezie. — Myślę, że to się de zrobić. Byli prawie przy wyjściu, gdy potężny wstrząs targnął górą. Chwytając upadającą Reenę zatoczył się na ścianę i poczuł potężne wstrząsy i drgania gdzieś w jej wnętrzu. Z tyłu dobiegł łoskot sypiących się skał. — Szybko! — sapnął, stapiając ją na nogi. Kierując się szarym blaskiem wpadli do zimnej jaskini. — Sanie są tutaj! — wskazała Reena. — Jak wysoko jesteśmy? — Gdzieś w dwóch trzecich stoku, trochę poniżej miejsca, gdzie zaczyna się stromizna. — Dalej też nie jest zbyt prosto — mruknął, oglądając pojazd. — Jak zamierzasz sprowadzić je do poziomu? — To będzie najtrudniejsze — sięgnęła do pasa i wyjęła zwinięty kawałek pergaminu. — Zebrałam tę stronę z jednej z ksiąg w wieży. Gdy kazałam służącemu zbudować sanie, wiedziałam, że będę potrzebowała czegoś silnego, co je pociągnie. To dokładny czar przywoływania demonicznej bestii. — Mogę go zobaczyć? — rozwinął papier i przyjrzał mu się. — Ten czar wymaga określonych i dość długich przygotować. Nie sądzę, żebyśmy mieli aż tyle czasu, biorąc pod uwagę to, że wszystko wokół trzęsie się i sypie, — Ależ to jedyny sposób, jaki mamy. Potrzebujemy tych zapasów! Skąd miałam wiedzieć, że cała ta cholerna góra ma zamiar się rozsypać? Po prostu musimy zaryzykować! — Poczekaj! — powiedział, oddając jej pergamin. — I nie rozpoczynaj przywoływania. Wyszedł na mroźne powietrze, rozglądając się: dotąd, do małego ganku przed wyjściem z tunelu, możne było wypchnąć sanie, ale po skręcie, gdy dostaną się na zbocze, nabrałyby takiej szybkości, że nie zdołałby ich uratować. Ruszył w górę, rozglądając się uważnie i ocierając oczy z ciskanych przez wiatr kryształków lodu. — Black! — krzyknął w stronę cieplejszej plamy na stoku. — Black! Nic się nie działo. Złożył więc dłonie w trąbkę i ryknął ile sił w płucach, — Diiil … viiish! — dobiegło go z góry. — Złaź! — polecił, machając rękoma nad głową. Plama drgnęła, rozpoczynając powolną wędrówkę w jego kierunku. Wkrótce kształt mimo zamieci nabrał ostrości. Black był niezłym ogniskiem, gdy stanął obok. Wytwarzał takie fale ciepła, że roztapiał pokrywający go lód. — Zaskakujące czary odbywają się na górze — oświadczył. — Bardzo efektowne widowisko. — Lepiej będzie to oglądać z większej odległości — poinformował go Dilvish. — Cała ta góra ma się rozsypać. — Masz rację. Coś tam w górze wyciąga bardzo stare czary, utrzymujące w równowadze całe to miejsce. Bardzo pouczające, wsiaduj, zniosę cię. — To nie takie proste. — Coo? — Jest jeszcze dziewczyna… i sanie… W jaskini za mną. — Lepiej niech to zobaczę — oznajmił. — Jak tam było na górze? — Wszystko równie dobrze stałoby się beze mnie — Dilvish wzruszył ramionami, — ale miałem chociaż przyjemność obserwować, jak ktoś daje Jelerakowi popalić. — Jest tam? — spytał B1ack, gdy szli ku jaskini. — Jego ciało jest gdzie indziej. Wizytę złożyła ta część, która kąsa. — Kto z nim walczy? — Brat damy, którą zaraz spotkasz. Weszli do jaskini. Otulona w futro Reena stałe nieruchomo obok sań. — Chciałaś demoniczną bestię? — spytał Dilvish. — Black, to jest Reena. Reena poznaj B1acka. Wierzchowiec skłonił się. — Miło mi — oświadczył. — Twój brat dostarczył mi sporych niespodzianek, skracających przyjemnie oczekiwanie. — Dzięki — uśmiechnęła się gładząc go po karku. — Czy możesz nam pomóc? Black obejrzał uważnie sanie. — Muszę je pchać, nie ciągnąć — oznajmił po chwili — a wy będziecie musieli iść. W ten sposób się uda. — No to bierzmy się do roboty — oświadczył Dilvish — to się coraz bardziej trzęsie. Wspólnymi siłami wepchnęli pojazd do tunelu, w którym poszło już łatwiej, jako że podłoga była pokryta najpierw szronem, a później lodem i śniegiem. W końcu wyszli na zewnątrz, gdzie przypięli Blacka do uprzęży. Ostrożnie i powoli przepchnęli tył sań ponad garbem, pozwalając Blackowi wypróbować uprząż i zdolności manewrowe zaprzęgu. — W porządku — zdecydował tenże w końcu. — Złapcie się mnie, każdy z jednej strony i zaczynamy. Powoli zaczęło się schodzenie. Poruszali się wolno, ale bez przerwy i w miarę pewnie, jak na tego typu trasę i warunki atmosferyczni. Gdy osiągnęli miejsce, z którego widać było zamek, zauważyli, że najwyższa wieża i kilka niższych zniknęły, a gdy spoglądali nań, obsunęła się właśnie część murów. Cała góra trzęsła się teraz bez przerwy. Co chwilę przelatywały obok głazy i odłamy lodu. To, że nikogo z nich nie trafiły, należy przypisać tylko i wyłącznie szczęściu. Tuż przy końcu zbocze dotarł do nich straszliwy huk — spoglądając w górę ujrzeli walące się do wewnątrz góry szczątki zamku. Na ten widok Black niebezpiecznie przyspieszył. — Gdy będziemy na równym — odezwał się — odczepcie mnie natychmiast i załóżcie uprząż gdy się cofnę. Jeśli z góry zaczną spadać odłamy zbyt duże, lub będą spadały zbyt często, to ukryjcie się za saniami. Postaram się was osłonić. Ostatni odcinek praktycznie ześlizgnęli się, obawiając się chwilami, że sanie przeważą Blacka, ale udało mu się wymanewrować. Ledwie skończył się spadek, Dilvish rzucił się ku uprzęży. — Dilvish! Spójrz! — krzyknęła Reena spoglądając w górę zza sań. Black wycofał się spomiędzy dyszli, zaś zawołany uniósł głowę. Ponad zdemolowanym wierzchołkiem góry widać było dwie kolumny dymu — ciemną i jasną, nieruchome mimo wichury, które musiała tam szaleć o wiele mocniej, niż na dole. Black wszedł tyłem między dyszle. Dilvish zaś rzucił się ponownie, aby go przypiąć. Coraz więcej resztek skał, murów i lodu sypało się z nieba, bądź staczało uboczem. — Co to jest? — spytał Dllyish. — Ciemna kolumna to Jelerak! — odparł Black. Rzucając przez rumie spojrzenia i nie przerywając pracy, dojrzał, jak obie kolumny ruszyły powoli ku sobie i wkrótce, zbliżywszy się prawie bezpośrednio do siebie, kołysały się i wyginały na kształt walczących węży. — Wskakuj! — krzyknął do Reeny ukończywszy zaprzęganie. — Ty też! — polecił Black akurat w chwili, gdy część wierzchołka zaczęła spadać w dół w towarzystwie ogłuszającego grzmotu. Czas w jakim nabrali szybkości był zdumiewający. Black najwidoczniej uznał, że sprawa jest poważna, gdyż gnał z oszałamiającą prędkością. — Och, nie! Ridley słabnie! — jęknęła spoglądając w tył. Obaj walczący widoczni byli doskonale, dopóki Black nie obrał zdecydowanie południowego kierunku — wtedy zostali dokładnie z tyłu. Mniej więcej po kwadransie ziemia drgnęła kołysząc saniami przez długą chwilę, a fala uderzeniowa, jaka nadeszła w ślad za wstrząsem, ogłuszyła ich na długi czas. Wierzchołek zniknął w chmurze eksplozji, zakrywając niebo błyskawicznie rozprzestrzeniającą się ciemną chmurą. Wyłonił się z niej rozciągnięty na znacznej długości obłok, który zdawał się sięgać na zachód. Znacznie później z mroku oddzielił się ciemniejszy obłok. Był poszarpany, zaś w podmuchach wiatru zdawać się mogło, że porusza się jak ciężko chory starzec. Przesunął się w prawo od nich, umożliwiając dokładnie obejrzenie stanu, w jakim się znajdował. Był on opłakany. — To Jelerak — oznajmił Black. — Jest ranny. Obserwowali obłok dopóki nie zniknął na południu, po czym skręcili na północ. Czekali tak długo, jak długo była widoczna góra, lecz jasny obłok się nie pojawił. W końcu Reene spuściła głowę. Dilvish objął ją ramieniem, a sunące po śniegu płozy sań nuciły cichą melodię — jedyny dźwięk, jaki było wokół słychać. przełożył Jarosław Kotarski Robert E. Howard PAŁAC UMARŁYCH The Hall of the Dead Mając dość Miasta Złodziei /i vice versa/, Conan powędrował na zachód, do stolicy Zamory, Szadizaru zwanego nikczemnym. Żywił nadzieję, iż zdoła się tam lepiej obłowić. I rzeczywiście, przez jakiś czas osiągał większe sukcesy w złodziejskim rzemiośle niż uprzednio w Arenjunie — chociaż kobiety Szadizaru szybko pozbawiły go zdobyczy w zamian za wtajemniczenie w miłosne arkany. Posłyszawszy o ukrytym skarbie, wyprawił się do ruin starożytnej Larszy, wyprzedziwszy nieco oddział żołnierzy, którym polecono go aresztować. W wąwozie było ciemno, chociaż zachodzące słońce pozostawiło wzdłuż horyzontu pomarańczowo–zółto–zieloną wstęgę. Na jej tle bystre oko mogło nadal rozróżnić czarne sylwetki kopuł i iglic Szadizaru zwanego nikczemnym — miasta ciemnowłosych kobiet i wież nawiedzanych przez boga–pająka — stolicy Zamory. Ściemniło się już i na niebie zaświeciły pierwsze gwiazdy. Jakby w odpowiedzi na dany sygnał, w odległych kopułach i iglicach zabłysły światła. Lecz poświata gwiazd była blada i słaba, a ognie w oknach Szadizaru miały gorącą barwę bursztynu, przywodzącą na myśl bogactwo i piękne kobiety. Dotąd w wąwozie panowała głęboka cisza, przerywana tylko brzęczeniem nocnych owadów; teraz naruszył ją odgłos ludzkich kroków. W górze wąwozu pojawił się oddział zamorańskich żołnierzy — pięciu mężczyzn w gładkich stalowych szyszakach i skórzanych kaftanach nabijanych krążkami z brązu. Dowodził nimi oficer w wypolerowanym brązowym pancerzu i hełmie z wysoką kitą z końskiego włosia. Na nogach mieli brązowe nagolennice. Pod ich stopami szeleściła bujne trawa porastające dno wąwozu Chrzęściły skórzane części ich zbroi, szczękała broń. Trzech żołnierzy niosło łuki, dwaj pozostali — włócznie. U boku mieli krótkie miecze, a tarcie zarzucili na plecy. Oficer uzbrojony był w długi miecz i sztylet. Jeden z żołnierzy mruknął: — Jeżeli złapiemy żywcem tego Conana, to co oni z nim zrobią? — Założę się, że wyślą go do Yezudu na żer pajęczemu bogu — odpowiedział drugi. — Rzecz w tym, czy pozostaniemy przy życiu, by odebrać nagrodę, którą nam obiecano. — Chyba się nie boisz, co? — odezwał się trzeci. — Ja? — parsknął żołnierz. — Sie boję się niczego, nawet śmierci, ale nigdy nic nie wiadomo. Ten złodziej to nie cywilizowany człowiek, ale dziki barbarzyńca o sile dziesięciu mężów. Dlatego poszedłem do sędziego i spisałem testament… — Dobrze wiedzieć, że twoi spadkobiercy otrzymają nagrodę — rzekł inny. — Powinienem był o tym pomyśleć. — Och — wtrącił pierwszy — nawet Jeśli schwytamy tego łobuza, oni i tak znajdą jakiś pretekst, żeby pozbawić nas nagrody, — Sam prefekt nam to obiecał. Bogaci kupcy i szlachta, których łupił Conan, zebrali pieniądze. Widziałem je na własne oczy — wór tak ciężki, że silny mąż z trudem zdołałby go unieść. Po tym publicznym pokazie nie ośmielą się cofnąć raz danego słowa. — Przypuśćmy Jednak, że go nie schwytamy — wtrącił drugi rozmówca. — Zdaje się, że wspomniano, iż zapłacimy za to głowami. — Podniósł głos. — Kapitanie Nestor! Co to była za gadanina o naszych głowach… — Trzymać język za zębami! — warknął oficer. — Słychać was aż w Arenjunie. Jeśli Conan jest w odległości mili, usłyszy was na pewne Skończcie tę pogawędkę i starajcie się iść ciszej. Kapitan Nestor był mężczyzną średniego wzrostu o szerokich ramionach i potężnej budowie ciała; w dziennym świetle można by dostrzec, że oczy miał szare, a włosy kasztanowe, gęsto przyprószone siwizną. Był Gunderianinem, pochodził z najdalej na północ wysuniętej prowincji Akwilonii, oddalonej od Szadizaru o tysiąc pięćset mil. Powierzone mu zadanie — schwytać Conana żywego lub umarłego — budziło w nim niepokój. Prefekt ostrzegł Nestora, iż w razie niepowodzenia misji czeka go surowa kara, może nawet położy głowę. Sam król żądał schwytania Conana, a władca Zamory nie zwykł patyczkować się ze sługami, którzy zawiedli jego oczekiwania. Z przestępczego światka otrzymano poufną wiadomość, że widziano, jak kilka godzin wcześniej Conan skierował się do tego wąwozu, więc dowódca Nestora pospiesznie wysłał go w pościg z taką ilością żołnierzy, jaką znalazł w koszarach. Nestor nie ufał jadącym ta nim żołnierzom. Uważał ich za fanfaronów, którzy uciekną w obliczu niebezpieczeństwa, zestawiając go sam na sam z Conanem. I choć Gunderianin był odważnym człowiekiem, nie łudził się, że nie wiele szans w starciu z tym młodym dzikusem. Pancerz zapewni mu tylko niewielką przewagę, Jasne pasmo na niebie zgasło, mrok zgęstniał, a ściany wąwozu stały się węższe i bardziej strome. Jadący za Nestorem żołnierze poczęli znów rozmawiać półgłosem. — Nie podoba mi się to. Ta droga prowadzi do ruin Larszy zwanej Przeklętą, gdzie duchy jej starożytnych mieszkańców czatują, by pożreć nieostrożnych przechodniów. Powiadają też, ze w tym mieście znajduje się Pałac Umarłych… — Zamknijcie się! — warknął Nestor. — Jeżeli… i tej samej chwili oficer potknął się o linę przeciągniętą w poprzek drogi i rozciągnął się na trawie jak długi. Rozległ się trzask elastycznego pręta wysadzonego z punktu oparcia i lina rozluźniła się. Po lewym zboczu wąwozu z ogłuszającym łoskotem stoczyła się lawina kamieni i ziemi. Kiedy Nestor podniósł się, kamień wielkości ludzkiej głowy uderzył go w pierś i powalił znów na ziemię. Inny strącił mu z głowy hełm, a mniejsze odłamki skały poraniły mu kończyny. Z tyłu rozległy się głośne krzyki i odgłos kamieni uderzających o metal. Potem zapadła cisza. Nestor wstał na nogi, wykrztusił pył z płuc i odwrócił się, by zobaczyć, co się stało. O kilka kroków za nim skalna lawina całkowicie zabarykadowała wąwóz. Zbliżywszy się, dostrzegł ludzką rękę i nogę wystającą spod zwału kamieni. Zawołał, lecz nie otrzymał odpowiedzi, a gdy dotknął odsłoniętych kończyn, nie znalazł w nich życia. Lawina wywołana pociągnięciem liny starła z powierzchni ziemi cały jego oddział. Zgiął lekko ręce i nogi, by stwierdzić, jakie odniósł obrażenia. Wydawało się, że poza kilkoma siniakami wyszedł z tej przygody bez szwanku i nie miał nic złamanego, chociaż jego pancerz był pogięty, Wrząc gniewem, odszukał swój hełm i podążył samotnie dalej. Nie dość, te nie złapał poszukiwanego złodzieja; ale gdyby jeszcze musiał zameldować o utracie powierzonych mu żołnierzy, nie minie go długa i ciężka kaźń. Ocali życie, jeśli schwyta Conana — lub przynajmniej przyniesie jego głowę. Z obnażonym mieczem w dłoni Nestor kuśtykał po nie kończących się meandrach wąwozu. Słaby blask na niebie wskazał mu, że właśnie wschodzi księżyc. Była pełnia. Oficer wytężał wzrok, gdyż spodziewał się, że barbarzyńca może rzucić się na niego spoza każdego załomu parowu. Wąwóz był teraz bardziej płytki, a jego ściany mniej strome. Z obu stron przecinały go poprzeczne rowy, a dno stało się kamieniste i nierówne, zmuszając Nestora do przedzierania się przez głazy i zarośla. Wreszcie wąwóz skończył się. Gunderianin wspiął się po niewysokim zboczu i znalazł się na skraju płaskowyżu otoczonego przez majaczące w oddali góry. Z odległości strzału z łuku bielały w świetle księżyca mury Larszy. Naprzeciw niego wznosiła się potężna brama, Czas pokarbował szczyty murów w nierówne fryzy, a nad nimi górowały na pół zrujnowane domy i wieże. Nestor zatrzymał się. Mówiono, że Larsza jest bardzo stara. Podobno powstała ona w czasach Wielkiego Kataklizmu, kiedy przodkowie Zamorian, Zhemriowie, utworzyli wyspę cywilizacji w morzu barbarzyństwa. Po bazarach Szadizaru krążyło mnóstwo opowieści o śmierci czającej się w tych ruinach. O ile Nestor zdołał się wywiedzieć, nie powrócił nikt z licznej rzeszy ludzi, którzy w historycznych czasach wtargnęli w ruiny Larszy. Nie wiedziano również, jaką postać przybierało niebezpieczeństwo, gdyż nie przeżył nikt, kto mógłby o tym opowiedzieć. Przed dziesięciu laty król Tiridates wysłał tam za dnia kompanię swych najdzielniejszych żołnierzy, a sam czekał pod murami. Usłyszano krzyki i odgłosy walki — a potem — nic. Ludzie czekający w pobliżu ruin uciekli, a Tiridates z konieczności uczynił to samo. Była to ostatnia próba rozwiązania siłą tajemnicy Larszy. Chociaż Nestor, jak każdy najemny żołnierz, pożądał niezapracowanych bogactw, nie był jednak lekkomyślnym młokosem. Lata spędzone w ciągłych wojnach w królestwach położonych między Zamorą a jego ojczyzną nauczyły go ostrożności. Naraz zesztywniał. Z pobliżu murów Larszy ujrzał sylwetkę mężczyzny skradającego się do bramy. Choć nieznajomy znajdował się zbyt daleko, by Gunderianin mógł rozróżnić rysy jego twarzy w świetle księżyca, lecz rozpoznał go od razu po sprężystych, tygrysich ruchach. Conan? Rozwścieczony Nestor ruszył w pogoń. Szedł jak mógł najszybciej, przytrzymując ręką pochwę miecza, by się nie zdradzić. Lecz choć poruszał się cicho, obdarzony doskonałym słuchem barbarzyńca usłyszał jego kroki. Conen odwrócił się, wycinając miecz z pochwy. Stwierdziwszy, że ściga go tylko jeden wróg, Cimmeryjczyk zatrzymał się. W miarę jak Nestor zbliżał się do przeciwnika, dostrzegał coraz wyraźniej szczegóły wyglądu barbarzyńcy. Conan mierzył dobrze ponad sześć stóp wzrostu, a dziurawa tunika nie kryła jego potężnych muskułów. Młodą twarz o brutalnych rysach otaczała równo podcięta grzywa gęstych, czarnych włosów. Nie padło między nimi ani jedno słowo. Nestor zatrzymał się, by złapać oddech i zrzucić z siebie płaszcz, lecz w tej samej chwili Conan zaatakował starszego mężczyznę. Miecze zabłysły w świetle księżyca, a szczęk brzeszczotów strzaskał cmentarną ciszę. Nestor był bardziej doświadczonym szermierzem, lecz szybkość ruchów i większy zasięg miecza jego przeciwnika niwelowały tę przewagę. Oficer cofał się powoli pod huraganowym atakiem barbarzyńcy. Odbijając zręcznie ciosy, obserwował uważnie wroga, czekając, aż ten zmęczy się i zwolni tempo natarcia. Lecz Cimmeryjczyk zdawał się nie wiedzieć, co to zmęczenie. Uderzając na odlew, Nestor rozciął Conanowi tunikę na piersi, ale nie sięgnął skóry. W błyskawicznym kontrataku miecz barbarzyńcy odbił się od pancerza oficera, żłobiąc bruzdę w grubej płycie. Nestor, cofając się przed następnym zajadłym atakiem, zaczepił nogą o kamień. A wtedy Conan zadał straszliwy cios, mierząc w kark Gunderianina. Gdyby jego zamiar powiódł się, głowa Nestora potoczyłaby się po ziemi, lecz najemnik potknął się i miecz Cimmeryjczyka spadł na hełm wroga, zagłębił się w stali, i powalił go na ziemię. Dysząc ciężko, Conan zrobił krok do przodu, nadal trzymając miecz w pogotowiu. Przeciwnik leżał nieruchomo, a z jego przepołowwionego hełmu sączyła się krew. Ufając przesadnie w siłę swych ciosów, Conan doszedł do wniosku, że zabił wroga. Schował więc miecz do pochwy i skierował się w stronę starożytnego miasta. Podszedł do bramy. Składała się ona z dwóch masywnych skrzydeł wysokich na dwóch mężczyzn, a każde zbite z grubych na stopę bali i okute brązem. Naparł na nie z całych sił, lecz bez rezultatu. Wyciągnął mlecz i uderzył rękojeścią w okucia. Skrzydła bramy obwisły, drewno dawno już musiało zgnić, lecz brązowe okucia były zbyt gruba, by mógł je rozbić nie tępiąc miecza. A poza tym dostrzegł łatwiejszą drogę do miasta. Jakieś trzydzieści stóp od bramy na północ mur rozkruszył się tak, że jego najniżej położony punkt znajdował się mniej niż dwadzieścia stóp nad ziemią. Jednocześnie zaś stertę cegieł u podstawy muru od jego wierzchołka dzieliło zaledwie sześć do ośmiu stóp. Conan zbliżył się do zrujnowanego odcinka muru, potem cofnął się o kilka kroków, nabrał rozpędu, wskoczył na stertę cegieł, odbił się od niej i uchwycił zrujnowanej blanki. Stęknął z wysiłku, podciągając się na rękach I oto stał na szczycie muru, nie zważając na sińce, i zadrapania. Spojrzał w dół. Za murami dostrzegł pusty plac, gdzie przez stulecia prowadziły wojnę ze starożytnym brukiem. Kamienne płyty popękały i stanęły na sztorc. Między nimi zieleniła się trawa, chwasty, oraz kilka karłowatych drzewek. Dalej ciągnęły się ruiny jednej z uboższych dzielnic miasta. Jednoizbowe rudery z nie wypalonej cegły już dawno zamieniły się w gliniane pagórki. Za nimi bielały w świetle księżyca lepiej zachowane kamienne budowle — świątynie, pałace, oraz domy arystokracji i bogatych kupców. Jak od większości starożytnych ruin, od opuszczonego miasta emanowała aura zła i strachu. Wytężając słuch, Conan spojrzał najpierw w prawo, a potem w lewo. Nic się nie poruszyło. Słyszał tylko granie świerszczy. Cimmeryjczyk także słyszał opowieści o śmierci czającej się w ruinach Larszy. Choć myśl o tym budziła w nim atawistyczne lęki, pocieszał się, że kiedy nadprzyrodzona istota przybierała materialną postać, można ją było zranić lub zabić tak jak człowieka, czy potworę, Nie po to dotarł tak daleko w pogoni za skarbami, by powstrzymał go teraz człowiek, zwierzę lub demon. Legendy głosiły, że bajeczny skarb Larszy znajdował się w królewskim pałacu. Trzymając w lewym ręku miecz, młody złodziej zeskoczył z muru. Chwilę później szedł krętymi uliczkami w stronę centrum miasta.. Poruszał się bezszelestnie jak cień. Otaczało go morze ruin. Tu i ówdzie fasada domu runęła na ulicę, zmuszając Conana do zboczenia z drogi, lub przedzierania się przez stosy strzaskanych cegieł i marmurowych rzeźb. Na prawo od Cimmeryjczyka wznosiła się częściowo zrujnowana świątynia, lecz jej portyk podtrzymywały cztery nietknięte przez czas kolumny. Ze skraju dachu spoglądał w dół rząd marmurowych maszkaronów — posągów potworów z minionych epok, na poły demonów, na poły zwierząt. Conan usiłował przypomnieć sobie strzępy legend zasłyszanych w winiarniach Maulu, a dotyczących zagłady Larszy. Było tam coś o klątwie rzuconej przed wiekami przez zagniewanego boga jako kara za czyny tak nikczemne, że zbrodnie i występki Szadizaru wyglądały przy nich jak cnoty… Skierował się znów ku centrum miasta, lecz zauważył teraz coś niezwykłego. Jego sandały lepiły się do potrzaskanego bruku, jakby był on pokryty rozgrzaną smołą. Kiedy podnosił stopy, podeszwy wydawały cmokające odgłosy, Pochylił się i pomacał teren. Powleczony był warstwą bezbarwnej, kleistej substancji, obecnie niemal suchej. Conan oparł dłoń na rękojeści miecza i z wściekłością rozejrzał się po okolicy, lecz nic nie usłyszał. Ruszył więc w dalszą drogę. I znów sandały Cimmeryjczyka wydawały cmokające dźwięki, gdy je unosił. Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Gotów był przysiąc, ze podobne odgłosy docierały do niego z pewnej odległości. Przez chwilę myślał, że to echo jego kroków. Lecz minął już na pół zrujnowaną świątynię, a w okolicy nie było murów, które odbijałyby ten dźwięk. Szedł jakiś czas, po czym ponownie zatrzymał się. I znów usłyszał ów cmokający dźwięk, który nie ucichł, gdy Cimmeryjczyk znieruchomiał, lecz teł się głośniejszy. Zdawał się dobiegać gdzieś z przodu. Ponieważ Conan nie widział nic na ulicy, którą szedł, źródło dźwięku musiało znajdować się w bocznej uliczce, lub w jednym ze zrujnowanych budynków, Potem ów dźwięk zamienił się w niemożliwy do opisania gulgoczący syk. Conan czekał w napięciu, aż pojawi się źródło niesamowitych odgłosów. Wreszcie spoza następnego narożnika wylała się wielka, śliska masa, białoszara w świetle księżyca. Wpełzła na ulicę i podążyła szybko ku człowiekowi, nie wydając żadnego odgłosu poza cmokaniem towarzyszącym tej szczególnej metodzie poruszania się. Z przedniej partii ciała potwora uniosła się para rogopodobnych wyrostków, długich przynajmniej na dziesięć stóp, a nieco niżej, druga, krótsza para. Owe długie rogi pochylały się to w jedną, to w drugą stronę. Conan spostrzegł, że na ich końcach znajdowały się oczy. Ten stwór był w istocie ślimakiem, podobnym do nieszkodliwych zwierzątek, które w nocy pozostawiają w ogrodzie ścieżkę śluzu, lecz ślimak z Larszy miał pięćdziesiąt stóp długości i był tak gruby jak wysoki był Conan. Poza tym poruszał się równie szybko jak biegnący człowiek. Bił od niego wstrętny odór. Osłupiały ze zdumienia Conan nie odrywał wzroku od ogromnej, gumiastej masy sunącej ku niemu. Gigantyczny ślimak wydawał dźwięki podobne do plującego człowieka, lecz wielokrotnie głośniejsze. Cimmeryjczyk ocknął się wreszcie i uskoczył w bok. Kiedy to uczynił, strumień płynu wystrzelił w powietrze, trafiając w miejsce gdzie Conan stał przed chwilą. Mała kropelka spadła mu na ramię, parząc jak rozżarzony węgiel. Barbarzyńca odwrócił się i pobiegł z powrotem, przeskakując przez stosy strzaskanych kamieni i cegieł. Słyszał, ze ślimak był tuz za nim. Sie miał odwagi odwrócić się, gdyż mógłby potknąć się o Jakiś odłamek marmuru i upaść, a wtedy potwór dopadłby go, zanim zdołałby zerwać się na nogi. Znów dobiegł go odgłos plucia. Conan jak szalony uskoczył w bok i ponownie przemknął obok niego strumień palącego płynu, nawet jeśli dotrze przed ślimakiem do granic miasta, następny „strzał” prawdopodobnie trafi w cel. Uskoczył ze róg ulicy, by pozostawić przeszkody między sobą a prześladowcą. Pobiegł wąską uliczką, po czym skręcił w następną. Zdawał sobie sprawę, i zgubił drogę, lecz wiedział, że musi kluczyć w labiryncie uliczek Larszy, by nie wystawić się na celny „strzał” ślimaka,, Cackające odgłosy i dławiący odór świadczyły, że pełzł on jago śladem. Raz, gdy przystanął na chwilę, by złapać oddech, obejrzał się i ujrzał potwora skręcającego za róg ulicy, którą właśnie opuścił. Biegł wciąż przed siebie, raz po raz zmieniając kierunek. Jeśli nie potrafi uciec od ślimaka, może zdoła go zmęczyć. Wiedział, ze na długim dystansie człowiek mógł prześcignąć każde niemal zwierzę, lecz potwór wydawał się niezmordowany. W mijanych właśnie budynkach dostrzegł coś znajomego. Potem uprzytomnił sobie, że zbliżał się do świątyni, którą oglądał tuż przed spotkaniem ze ślimakiem. Pospiesznie obrzucił ją spojrzeniem i stwierdził, że przy dostatecznej dozie zręczności można wspiąć się na górne partie budynku. Conan odbił się od sterty gruzu i wskoczył na szczyt muru. Przeskakując z kamienia na kamień po nierównej powierzchni ściany, dotarł do dobrze zachowanej partii budynku aa przeciw ulicy. Znalazł się na duchu poza rzędem marmurowych maszkaronów. Zbliżył się do nich, stąpając ostrożnie, by na pół zrujnowany dach nie zawalił się pod nim, omijając też otwory, przez które rosły mąż mógłby wpaść do pokoi w dole. Co Cimmeryjczyka dotarł jednocześnie syk i smród potwora. Zdając sobie sprawę, że zgubił trop i nie wiedząc, gdzie się skierować, ślimak prawdopodobnie zatrzymał się przed frontem świątyni. Bardzo ostrożnie — gdyż był pewny, że potwór mógł widzieć go w świetle księżyca — Conan wychylił się spoza posągu i spojrzał w dół. Leżało tam ogromna, szare cielsko, w którego wilgotnej powierzchni odbijała się poświata księżycowa. Szypułki oczne ślimaka kołysały się to w jedną, to w drugą stronę w poszukiwaniu zdobyczy. Pod nimi krótsze rogi przesuwały się tam i z powrotem tuż nad ziemią, jakby węszyły za tropem Conana. Cimmeryjczyk był pewny, ze bestia niebawem odnajdzie jego ślad. Nie wątpił też, że ślimak mógł wpełznąć po bocznych ścianach świątyni równie łatwo jak on sam wspiął się na górę. Oparł rękę o jeden z maszkaronów — koszmarny posąg istoty o ciele człowieka, skrzydłach nietoperza i głowie gada — i popchnął go. Statua zachwiała się z lekkim zgrzytem. Na ten dźwięk rogi potwornego ślimaka wystrzeliły w stronę dachu świątyni, głowa odwróciła się, wyginając ciało ostrym łukiem, później zaś zbliżyła się do frontonu i poczęła wpełzać na trzon jednej z olbrzymich kolumn, bezpośrednio pod miejscem, gdzie schronił się Conan. Miecz, pomyślał Cimmeryjczyk, nie na wiele się zda przeciw wielkiej bestii. Jak inne niższe formy życia mogła ona przeżyć takie uszkodzenie ciała, które natychmiast zabiłoby wyżej zorganizowaną istotę. Gigantyczna głowa sunęła w górę kolumny, a oczy na szypułkach zataczały kręgi. Przy takim tempie osiągnie ona skraj dachu, kiedy większa część potwornego cielaka nadal będzie leżała na ulicy. Wtedy Conan zrozumiał, co musi zrobić. Rzucił się na maszkarona i zepchnął go w dół. Zamiast łoskotu, jaki wydałby blok marmuru takiej wielkości rozbijając się na bruku, rozległo się głuche mlaśnięcie, a potem głośny huk, gdy przednia część ciała potwora runęła na ziarnię. Kiedy barbarzyńca odważył się wyjrzeć poza parapet, zobaczył, że posąg niemal zupełnie pogrążył się w ciele ślimaka. Ogromna szara masa skręcała się i wiła jak robak na haczyku. Fronton świątyni zadrżał od ciosu wielkiego ogona; gdzieś w jej wnętrzu spadło kilka luźnych kamieni. Conan zastanowił się, czy przypadkiem cała budowla ale zawali się, grzebiąc go pod gruzami. — Tym gorzej dla ciebie — warknął, Przeszedł się wzdłuż szeregu maszkaronów, dopóki nie znalazł innego, który obluzował się i stał tuż nad cielskiem potwora. I ten runął z głuchym mlaśnięciem. Trzeci posąg nie trafił w cel lecz roztrzaskał się na bruku. Czwartą, mniejszą statuę, Cimmeryjczyk podniósł, wytężając wszystkie siły, po czym cisnął w dół tak, że spadła ona na głowę ślimaka. Kiedy konwulsje wielkiej bestii powoli zamarły, Conan dla pewności zepchnął z dachu jeszcze dwa maszkarony. Niebawem ogromne cielsko przestało już drgać spazmatycznie, więc Cimmeryjczyk zszedł z dachu i z obnażonym mieczem w dłoni ostrożnie zbliżył się do potwora. Wreszcie zebrał się na odwagę i ciął gumiaste mięso. Z rany wypłynęła ciemna posoka i drgawki przeszły po mokrej, szarej skórze. Lecz choć poszczególne części jego ciała mogły dawać jeszcze znaki życia, gigantyczny ślimak już nie żył. Conan rąbnął jeszcze mieczem ślimaka, gdy z tyłu zabrzmiały słowa: — Tym razem mam cię! — Odwrócił się błyskawicznie. Nestor zbliżał się z mieczem w ręku i głową owiniętą zakrwawionym bandażem. Na widok martwego potwora stanął jak wryty. — Wielki Mitro! Co to takiego? — To zły duch Larszy — odpowiedział Conan po zamorańsku, lecz z barbarzyńskim akcentem. — Gonił mnie przez pół miasta, zanim go zabiłem. — Kiedy Nestor patrzył niedowierzająco, Cimmeryjczyk dodał: tu robisz? Ile razy mam cię zabić, żebyś wreszcie umarł? — Zaraz przekonasz się, czy jesteś martwy — zazgrzytał zębami zamorański oficer, podnosząc miecz do pozycji obronnej, — Co się stało z twoimi żołnierzami? — Zginęli pod kamienną lawiną, którą wywołałeś, a ciebie wkrótce spotka ten sam los. — Posłuchaj mnie głupcze — przerwał ma Conan. — Po co masz tracić siły na niepotrzebną walkę, kiedy tutaj jest więcej skarbów, niż obaj zdołalibyśmy unieść — o ile legendy mówiły prawdę? Nie brak ci krzepy, dlaczego nie miałbyś razem ze mną wyprawić się po skarby Larszy? — Muszę dopełnić obowiązku i pomścić moich ludzi! Broń się, barbarzyński psie! — Na, Croma, będę z tobą walczył, jeśli tego chcesz! — warknął Conan, podnosząc miecz. — Ale zastanów się, człowieku! Jeśli wrócisz do Szadizaru, ukrzyżują cię za utratę oddziału — nawet gdybyś przyniósł im moją głowę, co jest mało prawdopodobne. Jeśli choć jedna dziesiąta wszystkich opowieści jest prawdziwa, twoja część zdobyczy przyniesie ci więcej, niż zarobiłbyś przez sto lat jako dowódca najemników. Nestor opuścił miecz i cofnął się o krok. Stał w milczeniu, rozmyślając nad swoją sytuacją. Conan dodał: — A poza tym nigdy ale zrobisz prawdziwych żołnierzy z tych zamorańskich tchórzów. Gunderianin westchnął i schował miecz. — Co licha, masz rację. Zanim to przedsięwzięcie się zakończy, będziemy walczyć ramię w ramię a zdobycz podzielimy równo między siebie, co? — Wyciągnął rękę, — Zgoda — odparł Conan, również chowając miecz do pochwy i uścisnął Nestorowi rękę. — Jeśli będziemy musieli wziąć nogi za pas i rozłączymy się, spotkajmy się przy fontannie Ninusa. Królewski pałac w Larszy stał w centrum miasta, na środku obszernego plaou. Był to jedyny gmach, który nie rozpadł się ze starości, a to z bardzo prostego powodu. Wykuto go z samotnej turni lub skalistego wzgórza, które niegdyś łamało monotonię płaskowyżu, gdzie potem zbudowano Larszę, lecz pracę tę wykonano tak starannie, ze dopiero po bliższym przyjrzeniu się stawało się jasne, iż nie jest to zwykła kamienna konstrukcja. Linie wyryte w czarnym bazalcie naśladowały łącza pomiędzy kamiennymi blokami. Stąpając ostrożnie, Conan i Nestor zajrzeli do ciemnego wnętrza pałacu. — Będziemy potrzebowali światła — zauważył Nestor. — Nie chcę po ciemku wpaść na drugiego takiego ślimaka. — Nie czuję tu zapachu innego ślimaka — zaoponował Conan, — Ale skarb Larszy może mieć innego strażnika. Odwrócił się i zrąbał młodą sosenkę, które, przycupnęła między popękanymi kamiennymi płytami. Oczyścił pieniek z gałęzi i pociął go na mniejsze kawałki. Zastrugał mieczem kupkę wiórów i za pomocą krzesiwa rozniecił mały ogień. Ponacinał wielokrotnie końce dwóch szczap, po czym zapalił je. Żywiczne drewno paliło się jasnym płomieniem, Podał jedną pochodnię Nestorowi, a każdy z nich zatknął za pas zapasowe szczapy. Potem, obnażywszy miecze, znów zbliżyli się do pałacu. We wnętrzu głównej bramy migotliwy blask pochodni odbijał się od gładkich ścian z czarnego kamienia, lecz bruk pokrywała kilkucalowa warstwa kurzu. Stadko nietoperzy, zwisających z ocalałych fragmentów rzeźb w górze, zapiszczało gniewnie i z furkotem odleciało w gęstszy mrok. Conan i Nestor przeszli między posągami o przerażającym wyglądzie, umieszczonymi w głębokich niszach. Z obu stron ziały ciemne korytarze. Dotarli do sali tronowej. Stał tam tron wykuty z tego samego czarnego kamienia, co reszta pałacu. Lecz inne krzesła i otomany, wykonane z drewna, spróchniały zupełnie, pozostawiając na podłodze kupki gwoździ, metalowych ozdób i półszlachetnych kamieni. — Ten tron musiał stać pusty od tysięcy lat — szepnął Nestor. Minęli kilka komnat, które mogły być królewskimi apartamentami, lecz nie byli w stanie stwierdzić tego na pewno, z powodu braku mebli, tak łatwo ulegających zagładzie. Znaleźli się wreszcie przed jakimiś drzwiami. Conan zbliżył do nich pochodnię. Były to mocne drzwi, osadzone w kamiennych odrzwiach, zbite z masywnych belek połączonych klamrami z pokrytej zielonym nalotem miedzi. Conan pchnął je mieczem. Brzeszczot zagłębił się bez trądu; w powietrze wzbił się obłoczek drobnych cząstek, biały w świetle pochodni . — Są spróchniałe — mruknął Nestor i kopnął drzwi. Jego but wszedł w drewno niemal równie łatwo jak miecz Conana. Miedziana klamra z brzękiem spadłe na podłogę. W jednej chwili rozbili spróchniałe belki na chmurę drzewnego pyłu. Pochylili się, wsuwając pochodnie w ciemny otwór. Światło odbiło się od srebra, złota i drogich kamieni, Nestor przecisnął się przez drzwi, a potem cofnął się tak nieoczekiwanie, że zderzył się z Conanem. — Tam są jacyś ludzie! — syknął. — Zobaczymy — Conan wsunął głowę w otwór i spojrzał najpierw w lewo, a potem w prawo. — Cni nie żyją. Chodźmy! Znalazłszy się we wnętrzu pokoju, rozglądali się tek długo, aż wypaliły się im pochodnie i musieli sięgnąć po nową parę. Wokół ścian spoczywało w krzesłach siedmiu olbrzymich wojowników, każdy wysoki przynajmniej na siedem stóp. Głowy mieli wsparte o poręcze krzeseł, usta szeroko otwarte. Ubrani byli w stroje z minionej epoki, ich ozdobione piórami miedziane hełmy i łuskowe pancerze zziełeniały ze starości. Brunatna skóra olbrzymów przypominała z wyglądu wosk, jak u wiekowych mumii, a siwe brody sięgały im do pasa. Halabardy i piki o miedzianych grotach stały oparte o ścianę obok nich, lub leżały na podłodze. Pośrodku pokoju wznosił się ołtarz z czarnego bazaltu. W pobliżu stało niegdyś kilka skrzyń ze skarbami. Drewniane partie spróchniały zupełnie i skrzynie pękły, wysypując na podłogę błyszczący strumyk kosztowności. Conan zbliżył się do jednego z nieruchomych wojowników i czubkiem miecza dotknął jego nogi. Ciało nadal leżało spokojnie. Cimmeryjczyk mruknął: — Starożytni musieli ich zabalsamować. Mówiono mi, że kapłani ze Stygii postępują tak z umarłymi. Nestor zerknął niespokojnie na siedem nieruchomych postaci, Wydawało się, iż słabe płomyki pochodni nie są w stanie wypchnąć gęstych ciemności na powrót do czarnych jak sadza ścian i sufitu skarbca, Blok z czarnego kamienia leżący na środku pokoju sięgał Conanowi do pasa. Na jego płaskiej, wypolerowanej powierzchni inkrustowanej wąskimi paskami z kości słoniowej, znajdował się diagram złożony z wzajemnie przeplatających się kół i trójkątów. Całość tworzyła siedmioramienną gwiazdę. Przestrzeń pomiędzy liniami figur pokrywały symbole jakiegoś pisma, którego Cimmeryjczyk nie rozpoznał. Wprawdzie umiał czytać po zamorańsku i jako tako pisać, liznął tez nieco hyrkańskiego i korinthianskiego, ale odczytanie tych tajemniczych znaków przekraczało jego siły. W każdym razie bardziej niż nieznane pismo interesowały go przedmioty leżące na ołtarzu. Na każdym ramieniu gwiazdy migotał w czerwonawym świetle pochodni duży zielony kamień, większy niż gęsie jajo. A w środku diagramu stał zielony posążek węża z uniesioną głową, najwyraźniej wyrzeźbiony z nefrytu. Conan zbliżył swoją pochodnię do siedmiu świecących klejnotów. — Biorę te — mruknął. — Możesz wziąć sobie całą resztę. — Nie, nie weźmiesz ich! — warknął Nestor. — One są więcej warte niż wszystkie skarby w tym pokoju razem wzięte. To ja je wezmę! Zapadła pełna napięcia cisza i obaj mężczyźni jednocześnie sięgnęli po miecze. Stali tak przez chwilę, piorunując się wzrokiem Wreszcie Nestor rzekł: — Wobec tego podzielimy się nimi, tak jak to ustaliliśmy. — Nie możesz podzielić siedmiu przez dwa — zaoponował Conan. Zagrajmy o nie jedną z tych monet. Zwycięzca zabierze sporne klejnoty, a pokonany dokona wyboru z całej reszty. Czy to cię zadowoli? Wybrał monetę z jednego ze stołów, znaczących miejsca, gdzie przedtem stały skrzynie ze skarbami. Wprawdzie w swojej złodziejskiej karierze uzyskał wystarczającą znajomość monet, lecz ta była mu zupełnie obca. Na awersie znajdowała się jakaś głowa, lecz nie umiał powiedzieć, czy należała do człowieka, demona, a może sowy. Rewers pokryty był symbolami podobnymi do znaków wyrytych na bazaltowym ołtarzu. Pokazał monetę Nestorowi. Obaj poszukiwacze skarbów mruknięciem wyrazili zgodę. Conan podrzucił monetę w powietrze, złapał ją i przycisnął przegubem lewej ręki. Nie odkrywając monety, wyciągnął ramię ku Nestorowi. — Awers — powiedział Gunderianin. Cimmeryjczyk cofnął rękę, odsłaniając monetę. Nestor spojrzał i warknął: — A niech ją Isztar przeklnie! Zwyciężyłeś. Potrzymaj mi na chwilę pochodnię, Conan, oczekując zdradzieckiego ataku, wziął pochodnię. Ale Jtestor po prostu rozwiązał rzemyki płaszcza i rozłożył go na zakurzonej podłodze, po czym jął ładować nań garściami złoto i klejnoty. — Nie bierz za dużo, bo nie będziesz mógł biec — ostrzegł go’ Cimmeryjczyk. — Jeszcze nie mamy tego wszystkiego za sobą, a droga do Szadizaru jest długa. — Dam sobie radę — zapewnił Nestor. Zebrał rogi płaszcza, zarzucił zaimprowizowany worek na plecy i wyciągnął rękę po pochodnię. Conan podał mu ją i skierował się do ołtarza. Brał kolejno zielone klejnoty i wkładał je do skórzanego worka przewieszonego przez ramię. Potem zatrzymał się, patrząc na nefrytowego węża. — Ten osiągnie wysoką cenę — rzekł. Chwycił posążek i również włożył go do worka ze zdobyczą. — Może wziąłbyś jeszcze trochę złota i klejnotów? — zapytał Nestor. — Wybrałeś już najlepsze sztuki — odparł Conan. — A poza tym nie potrzeba mi nic więcej. Człowieku, za te kamyki mogę kupić królestwo! A przynajmniej księstwo i tyle wina. Ile zdołam wypić i kobiety, które… Głośny szelest sprawił, że obaj łupieżcy odwrócili się błyskawicznie, obrzucając skarbiec dzikim wzrokiem. Spoczywający pod ścianami zabalsamowani wojownicy powracali do życia. Podnieśli głowy, zamknęli usta, z sykiem wciągnęli powietrze do wyschłych płuc. Ich stawy zaskrzypiały jak zardzewiałe zawiasy, kiedy sięgnęli po broń i wstali na nogi. — Uciekajmy! — wrzasnął Nestor. Cisnął pochodnią w najbliższego olbrzyma i chwycił za miecz. Pochodnia uderzyła wojownika w piersi, upadła na podłogę i zgasła. Conan, który miał wolne ręce, zatrzymał pochodnię, wyciągając jednocześnie miecz z pochwy. Światło ostatniej pochodni migotało słabo w zieleni miedzianych pancerzy, kiedy siedmiu olbrzymów otoczyło parę poszukiwaczy skarbów. Conan uchylił się przed ciosem halabardy i odbił wymierzony weń grot piki. Stojący między nim a drzwiami skarbca Nestor zaatakował wojownika, który zamierzał odciąć im drogę odwrotu. Gunderianin odparował pchnięcie i zadał gwałtowny cios na odlew, mierząc w udo wroga. Brzeszczot uderzył w cel, lecz nie zagłębił się w ciele. Wojownik zachwiał się na nogach, a Nestor zadał cios drugiemu przeciwnikowi. Grot piki ześlizgnął się z jego pogiętego pancerza. Olbrzymi poruszali się powoli, gdyż w przeciwnym wypadku poszukiwacze skarbów padliby już od ich pierwszego ataku. Skacząc, pochylając się i obracają wokół swojej osi, Conan unikał ciosów, które powaliłyby go bez przytomności na podłogę. Raz po raz jego brzeszczot uderzał w suche, zdrewniałe ciała napastników. Ciosy Cimmeryjczyka, które przepołowiłyby żywego człowieka, tylko lekko wstrząsały tymi istotami z innej epoki. Conan uderzył mieczem w rękę jednego z atakujących, kalecząc ją i zmuszając olbrzyma do upuszczenia piki. Uchylił się przed ciosem innej piki i ciął z całej siły, mierząc w kostkę wojownika, brzeszczot przeciął ją na pół i olbrzym upadł jak długi. — Na dwór! — ryknął Conan, przeskakując przez ciało powalonego wroga. Wraz z Nestorem dopadł drzwi, przebiegł przez korytarze 1 komnaty. Przez chwilę Conan zląkł się, że zabłądzili, ale dostrzegł z przodu słabe światło. Wybiegli z głównej bramy pałacu. Z tyłu doszedł ich szczęk broni i odgłos ciężkich kroków strażników królewskiego skarbu. Nad ich głowami niebo pojaśniało i gasły już gwiazdy. Zbliżał się świt. — Kieruj się do murów miasta — stęknął zdyszany Nestor. — Myślę, ze możemy ich prześcignąć. Kiedy dotarli na skraj placu, Conan obejrzał się. — Spójrz! — zawołał. Olbrzymi jeden po drugim wychodzili z pałacu, a gdy padło na nich światło wstającego dnia, po kolei osuwali się na bruk i zamieniali w proch, pozostawiając tam ozdobione piórami miedziane hełmy, łuskowe pancerze i resztę ekwipunku. — Więc to już wszystko — odezwał się Nastor. — Ale w jaki sposób przedostaniemy się z powrotem do Szadizaru, ale narażając się na aresztowanie? Na długo nim tam dotrzemy, będzie już jasny dzień. Conan uśmiechnął się szeroko. — My złodzieje znamy taki sposób. W pobliżu północno–wschodniego narożnika murów miejskich rośnie kępa drzew. Jeśli pogrzebiesz w tym miejscu wśród krzaków zasłaniających nury, znajdziesz coś w rodzaju drenu — przypuszczam, ze zrobiono go, żeby odprowadzać z miasta nadmiar wody w porze wielkich deszczów. Zazwyczaj zasłonięty był żelazną kratą, ale ta zardzewiała i rozpadła się. Jeśli nie jesteś zbyt gruby, możesz przekraść się tamtędy. Wychodzi się w miejscu, gdzie ludzie wyrzucają śmieci ze zburzonych domostw. — Dobrze — odezwał się Nestor. — Ja… Głośny huk zagłuszył jego słowa. Ziemia uniosła się, zakołysała i zadrżała. Nestor upadł na ziemię, a Conan zachwiał się na nogach. — Uciekajmy! — wrzasnął Cimmeryjczyk. Kiedy Nestor począł niezdarnie wstawać, Conan chwycił go za ramię i pociągnął z powrotem w stronę centrum piecu. W tej samej chwili runęła ściana najbliższego budynku, roztrzaskując się akurat w miejscu, gdzie przedtem stali, lecz odgłos upadku zagłuszył donośny grzmot trzęsienia ziemi. — Uciekajmy stąd! — zawołał Nestor. Orientując się wedle księżyca, świecącego teraz nisko na zachodzie, biegli zygzakami przez ulice Larszy. Po obu stronach ściany i kolumny pochylały się, padały i roztrzaskiwały z ogłuszającym hukiem, wzbijając tumany kurzu, który począł dusić uciekinierów. Nagle Conan zatrzymał się i odskoczył do tyłu, by uniknąć zmiażdżenia przez fronton walącej się świątyni. Z trudem utrzymał się na nogach, gdy ziemią wstrząsnął nowy gwałtowny dreszcz. Przedzierał się przez zwały gruzu, jedne stare, drugie niedawno usypane. Jak szalony wyskoczył spod bębna padającej kolumny. Trafiły go odłamki i cegły; jeden zranił go w policzek, drugi zaś odbił się od jego golenie. Cimmeryjczyk zaklął na bogów wszystkich krajów, które odwiedził. Wreszcie dobiegł do muru otaczającego miasto. Lecz nie był to już mur, a niski wał z potrzaskanych kamieni. Kulejąc, kaszląc i dysząc ciężko, Conan wspiął się na szczyt wału i spojrzał za siebie. Nie było z nim Nestora. Prawdopodobnie, pomyślał, Gunderianin został przygnieciony przez walącą się ścianę. Wytężył słuch, lecz nie dotarło doń wołanie o pomoc. Huk trzęsącej się ziemi i łoskot rozpadających się murów ucichł wreszcie, a promienie zachodzącego księżyca oświetliły wielką chmurę pyłu wiszącą nad miastem. Potem powiał poranny wiatr i rozproszył duszący kurz. Siedząc na szczycie kupy gruzów znajdującej się na miejscu dawnego muru obronnego Larszy, Conan spojrzał na miasto. Wyglądało zupełnie inaczej niż kilka godzin wcześniej. Nie ocalał oni jeden budynek. Nawet wykuty w bazaltowej skale pałac, gdzie wraz z Nestorem znalazł ukryty skarb, zamienił się w stos rozbitych głazów, Cimmeryjczyk wyrzekł się myśli o powtórnej wizycie w pałacu, by zabrać resztę skarbu, Cała armia robotników musiałaby oczyścić teren, nim starodawne kosztowności mogłyby zostać uratowane. Larsza stała się jednym wielkim polem ruin. Jak okiem sięgnąć, nic nie poruszyło się w umarłym mieście, a jedynym odgłosem był spóźniony upadek jakiegoś kamienia. Conan pomacał worek ze zdobyczą, by upewnić się, ze klejnoty nadal są na miejscu, i zwrócił się twarzą w stronę Szadizaru. Z tyłu wschodzące słomce ugodziło go świetlistą włócznią w plecy. Następnej nocy Cimmeryjczyk wkroczył buńczucznie do ulubionej gospody w Maulu, prowadzonej przez Abuletesa. Niska, czarna od dymu izba cuchnęła potem i kwaśnym winem. Przy zatłoczonych stołach złodzieje i mordercy popijali wino i piwo, grali w kości, dyskutowali, śpiewali, kłócili się i chełpili. Uważano, ze wieczór był nieciekawy, jeśli choć jeden klient nie został ugodzony nożem w bójce. W drugim końcu izby Conan zauważył swoją chwilową sympatię, popijającą samotnie przy małym stoliku. Była to Semiramida, czarnowłosa silnie zbudowana kobieta, o kilka lat starsza od Cimmeryjczyka. — Hej, tam, Semiramido! — ryknął, przepychając się w jej stronę. — Mam ci coś do pokazania! Abuletesie! Dzban najlepszego kyrianskiego! Los mi dziś sprzyja! Gdyby Conan był choć trochę starszy, ze zwykłej przezorności nie przechwalałby się zdobyczą, a tym bardziej nie pokazywał jej. A tak podszedł do stołu Semiramidy i wywrócił dnem do góry skórzany worek, w którym trzymał siedem zielonych klejnotów. Kosztowności wypadły z worka, uderzyły w mokry od wina stół i natychmiast zamieniły się w delikatny, zielony proszek, iskrzący się w blasku świec. Conan upuścił worek i stał z otwartymi ustami, a najbliżsi pijący poczęli śmiać się ochryple. — Na Croma i Kannanama! — westchnął wreszcie Cimmeryjczyk. — Zdaje się, ze tym razem przechytrzyłem swoją sprawę. — Później przypomniał sobie o nefrytowym wężu, który pozostał w worku. — No cóż, mam coś, co wystarczy na kilka porządnych bibek. Zaciekawiona Semiramida podniosła worek ze stołu, a zaraz potem upuściła go z krzykiem. — To… to jest żywe! — wyjąkała. — Co… — zaczął Conan, ale przerwał mu głośny okrzyk od drzwi gospody. — Jest tutaj, ludzie! Łapcie go! Otyły sędzia wszedł do gospody w asyście oddziału nocnej straży, uzbrojonej w halabardy. Pozostali klienci zamilkli, patrząc w milczeniu przed siebie, jakby nie wiedzieli nic o Conanie, ani o żadnym łotrzyku z tłuszczy, która zwykle gościła u Abuletesa. Sędzia przepychał się w stronę stołu Conana. Wyciągnąwszy miecz z pochwy Cimmeryjczyk oparł się plecami o ścianę. W jego niebieskich oczach zapaliły się groźne ogniki, a zęby zabłysły w świetle świec. — Łapcie mnie, jeśli zdołacie, psy! — warknął. — Nie naruszyłem żadnego z naszych głupich praw! — Jednocześnie mruknął do Semiramidy: — Łap worek i uciekaj stąd. Jeśli mnie złapią, jest twój. — Ja… ja boję się go! — wyjąkała kobieta. — Ha!, Ha! — zarechotał sędzia, podchodząc bliżej. — Żadnego, co? A kto okradał naszych czołowych obywateli?! Jest na to dość dowodów, by po stokroć ściąć ci łeb! A potem zabiłeś żołnierzy Nestora i nakłoniłeś go do wyprawy w ruiny Larszy, może nie? Znaleźliśmy go dziś wieczorem, pijanego i chełpiącego się swoim wyczynem. Ten łotr uciekł nam, ale tobie to się nie uda! Kiedy strażnicy utworzyli półkole wokół Conana, zwracając halabardy ku jego piersi, sędzia zauważył worek lezący na stole. — A to co, czy to twój ostatni łup? Zobaczymy… Otyły mężczyzna włożył rękę do worka. Macał przez chwilę, później otworzył szerzej oczy i krzyknął przeraźliwie. Wyszarpnął rękę z worka. Zielony wąż o barwie nefrytu, żywy i wijący się, okręcił się wokół przegubu sędziego i zatopił kły w jego ręku. Rozległ się okrzyk przerażenia i zdumienia. Jakiś strażnik odskoczył do tyłu i wpadł na stół, rozbijając kubki i wylewając trunki. Inny zrobił krok do przodu, by pochwycić sędziego, gdy ten zachwiał się na nogach i upadł. Trzeci wypuścił z rąk halabardę i krzycząc histerycznie, rzucił się do drzwi. Klientów ogarnęła panika. Niektórzy jęli cisnąć się ku drzwiom, usiłując wydostać się na zewnątrz. Dwóch poczęło walczyć na noże, a trzeci złodziej, zmagając się ze strażnikiem, potoczył się na ziemię,, Ktoś przewrócił jedną świecę, a zaraz potem drugą, i izbę oświetlała tylko mała gliniane lampka nad kontuarem. W półmroku Conan chwycił Semiramidę za rękę i pomógł jej wstać. Waląc płazem mieczem przebił się przez oszalały ze strachu tłum do drzwi. Wydostawszy się z gospody, pobiegli co sił w nogach, klucząc uliczkami, by zmylić pościg. Potem zatrzymali się, z trudem łapiąc oddech. Conan odezwał się: — Po tym, co się stało, w Szadizarze grunt będzie mi się palił pod nogami. Ruszam dalej, do widzenia, Semiramido. — Czy nie zechciałbyś spędzić ze mną ostatniej nocy? — zapytała. — Nie tym razem. Muszę złapać tego szelmę Nestora. Gdyby ten dureń nie wygadał się, strażnicy nie wpadliby tak szybko aa mój trop. On ma cały skarb, tyle kosztowności, ile może unieść rosły mąż, a je zostałem z pustymi rękami. Może zdołam go przekonać, żeby oddał mi połowę, a jeśli nie… — przesunął palcem po ostrzu miecza. Semiramida westchnęła. — Póki żyję, zawsze będzie czekała na Ciebie kryjówka w Szadizarze. Pocałuj mnie po raz ostatni. Uścisnęli się mocno. A potem Conan odszedł i zniknął jak cień w mroku nocy. Na Korythiańskiej Drodze, która wiedzie na zachód od Szadizaru, o trzy strzały z łuku od bram miasta, stoi Fontanna Ninusa. Legenda głosi, iż Ninus był bogatym kupcem, który cierpiał na nieuleczalną chorobę. Jakiś bóg odwiedził go we śnie i obiecał mu, że wyzdrowieje, jeżeli zbuduje fontannę na drodze wiodącej z Szadizaru na zachód, tak by podróżni mogli myć się i ugasić pragnienie przed przybyciem do miasta. Ninus zbudował tę fontannę, ale legenda nie mówi, czy odzyskał zdrowie. Jakieś pół godziny po ucieczce z gospody Abuletesa, Conan znalazł Nestora siedzącego na cembrowinie fontanny Ninusa. — Jak ci poszło z tymi siedmioma niezrównanymi klejnotami? —zapytał Nestor. Conan opowiedział mu, co się stało z jego częścią łupu. — Teraz zaś — rzekł — z powodu twego długiego języka — muszę opuścić Szadizar, a ponieważ nie pozostało mi nic ze skarbu z Larszy, postąpisz słusznie, jeśli podzielisz się ze mną swoją częścią zdobyczy. Nestor roześmiał się niewesoło. — Moją częścią? Chłopcze, oto połowa tego, co mi pozostało. — łowiąc to, wyjął zza pasa dwie złote monety i rzucił jedną Conanowi, który złapał ją w locie. — Należy ci się za odciągnięcie mnie od tamtej walącej się ściany. — Co ci się przydarzyło? — Kiedy strażnicy przyparli mnie w knajpie do muru, udało mi się przewrócić stół i dorzucić na wierzch jeszcze parę. Potem podniosłem błyskotki zawinicte w płaszcz i skierowałem się do drzwi. Zabiłem strażnika, który usiłował mnie zatrzymać, ale drugi rozciął mi płaszcz. Jak przyszedłem do siebie, cała masa drogich kamieni i złota wysypała się na podłogę i wszyscy — strażnicy, sędzia i klienci — rzucili się jak szaleni do walki o nie. — Podniósł płaszcz, ukazując długą na dwie stopy dziurę. — Uznałem, że skarb nie przyda mi się na nic, jeśli moja głowa będzie zdobić hak nad Zachodnią Bramą i oddaliłem się, korzystając z dogodnej okazji. Kiedy wydostałem się z miasta, zajrzałem do płaszcza, lecz znalazłem tylko te dwie monety, która utknęły w jego fałdach. Jedna słusznie ci się należy. Conan stał przez chwilę, patrząc ponuro przed siebie, potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim śmiechem. — Ładna s nas para poszukiwaczy skarbów, nie ma co! Na Croma, ależ bogowie ubawili się naszym kosztem. Cóż to za wspaniały żart! Nestor uśmiechnął się krzywo. — Cieszy mnie, ze dostrzegasz humorystyczną stronę naszej przygody. Ale nie wydaje ml się, ze po tym wszystkim będziemy mogli czuć się bezpiecznie w Szadizarze. — Dokąd się udasz? — zapytał Conan. — Podążę na wschód, by poszukać posady najemnika w Turanie. Mówią, ze król Yildiz najmuje zawodowych żołnierzy, aby wymusztrowali mu jego bandę obdartusów i zamienili ją w prawdziwą armię. Może poszedłbyś tam ze mną, chłopcze? Jesteś urodzonym żołnierzem. Conan potrząsnął przecząco głową. — Maszerować tam i z powrotem po placu ćwiczebnym przez cały dzień, kiedy jakiś tępy zupak wrzeszczy” Naprzód marsz! Prezentuj broń! — to nie dla mnie. Słyszałem, że na Zachodzie można nieźle się obłowić. Pobędę tam jakiś czas. — No cóż, niech prowadzą cię twoi barbarzyńscy bogowie — rzekł Nestor. — Jeśli zmienisz zamiar, pytaj o mnie w koszarach w Aghrapurze. Żegnaj! — Żegnaj! — odpowiedział Conan. Nie mówiąc nic więcej, wyszedł na Korinthiańską Drogę i wkrótce zniknął w nocnym mroku. przełożyła Ewa Witek Henry Kuttner GROM O ŚWICIE Thunder in the Dawn 1. CZARY DRUIDA W tawernie panował półmrok, a powietrze gęste było od dymu. W panującej wrzawie dało się słyszeć ochrypłe przekleństwa i rubaszny śmiech. Przez otwarte drzwi wpadał chłodny wiatr, niosący zapach soli od strony morza niezmordowanie obmywającego wybrzeża Posejdonii. Przy jednym ze stołów siedział samotnie niski, gruby mężczyzna i mrucząc coś do siebie, bez umiaru opróżniał kolejne puchary wina, przynoszone przez oberżystę. Jednocześnie obrzucał salę ukradkowymi spojrzeniami, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Lycon był nieco przestraszony i dlatego nie upijał się tak prędko jak zwykle. Elak, jego wysoki przyjaciel i towarzysz, spóźniał się już kilka godzin, wracając tak niespiesznie z potajemnej wizyty u pewnej damy szlachetnego rodu, małżonki księcia Atlantydy. Już to wystarczało, by zaniepokoić Lycona. W dodatku miał jeszcze w pamięci niezwykłe zdarzenia ostatnich dwóch tygodni — niewyjaśnione uczucie, ze ktoś ich ściga, spotkanie z zamaskowanymi żołnierzami w lesie pod Posejonią. Obu ich ocaliło mistrzostwo Elaka we władaniu rapierem. On sam zresztą uznał później, iż napad był dziełem najemników księcia Garnicora, Lycon nie był tego pewien. Ich przeciwnikami nie byli smagli, żylaści posejdońscy żeglarze, lecz złotowłosi jasnoskórzy giganci, jacy zamieszkiwali północne wybrzeża Atlantydy. A cała Atlantyda już od wielu już księżyców spoglądała z obawą na północ. Wyspa–kontynent miała w przybliżeniu kształt serca, rozciętego wzdłuż szlakiem wodnym biegnącym od wielkiej zatoki czy morza wewnętrznego na północy aż do jeziora, lezącego prawie na południowym krańcu, trzydzieści mil od nadbrzeżnego miasta Posejdonii. Odkąd ludzie sięgali pamięcią, na północne wybrzeża napadali rudobrodzi olbrzymi, których czarne galery przypływały ze skutych lodem, lezących za oceanem krain. Nazywano je smoczymi łodziami, Ich załogi zaś stanowili Wikingowie — morscy piraci, rabusie pozostawiający ruiny i zgliszcza wszędzie tam, gdzie przybiły do brzegu ich statki. Ostatnio krążyły pogłoski o wielkiej inwazji z Północy, zaś w tawernach i przy ogniskach mężczyźni, przechwalali się i ostrzyli miecze. W pełnej gwaru gospodzie było dwóch ludzi ściągających aa siebie baczny wzrok Lycona. Jeden z nich — gruba, brzydka figura — miał na sobie workowatą, brązową szatę, tradycyjny strój kapłanów Druidów. Wielka łysa czaszka uwydatniała, lśniącą od potu żabią twarz. Druidzi, jak powiadano, dysponowali wielką tajemną potęgą, a Lycon z przyzwyczajenia nie ufał żadnym kapłanom. Poza Druidem uwagę awanturnika przyciągnął brodaty olbrzym o cerze zdradzającej ślady sztucznego przyciemnienia. Włosy miał zapewne farbowane, gdyż w świetle lamp pobłyskiwały błękitem. Lycon przesunął dłonią po rękojeści miecza. Dotyk chłodnego metalu dodał mu odwagi. Grzmotnął pucharem o stół i zawołał o więcej wina. — Co to za wodniste pomyje? — wrzasnął na oberżystę, zasuszonego starca w poplamionym fartuchu. — Dobre dla kobiet albo dzieci. Przynieś coś, co może pić mężczyzna, bo… bo… Zanim zdążył wygłosić straszliwą groźbę, uspokoił ale nagle i zamamrotał coś cicho. — Bogowie! — mruknął do siebie, gdy oberżysta się oddalił. — Co we mnie wlazło? Ostatnie tygodnie zrobiły ze mnie tchórza, niedługo zacznę podskakiwać na widok cienie. Gdzież Jest Elak, do Dziewięciu Piekieł? Przerwał, by rzucić na stół sztukę złota i wznieść do ust ponownie napełniony puchar — pierwszy z wielu, w końcu strapienie i lek przerodziły się w wojowniczość. Zauważył, ze brodaty olbrzym przygląda mu się. Opróżnił puchar, odstawił go energicznie — i przewracając stół zerwał się na nogi. Smagłe twarze gości zwróciły się w jego stronę, czujne oczy błyszczały w świetle lamp. Lycon, mimo otyłości, był zwinny. Przeskoczył stół i skierował się do olbrzyma. Ten nie ruszył się z miejsca, odstawił jedynie kielich. Lycon był naprawdę bardzo pijany. Zatrzymał się, by wyrwać z pochwy swój miecz, ten jednak zaklinował się, znacznie zmniejszając w znaczny sposób groźne wrażenie. Lycon nie dał za wygraną. W końcu wyciągnął broń i zamachał nią przed nosem tamtego. — Czy jestem psem? — zapytał, mierząc wrogim spojrzeniem olbrzyma, który wzruszył ramionami. — Sam powinieneś wiedzieć — odburknął. — Znikaj stąd, zanim obetnę ci uszy tą twoją zabawką. Lycon sapnął i po chwili powrócił do niego dar wymowy. — Nieślubny pomiocie glisty! — warknął. — dobądź miecza! Wytnę ci serce za to… Czarnobrody rozejrzał się szybko. Nie wyglądał na przestraszonego, był raczej zirytowany, jak gdyby Lycon przeszkodził mu w realizacji jakichś ważnych planów. Wstał jednak. Błysnęła klinga miecza. Oberżysta podbiegł, cmokając ze zdenerwowania, W ręku trzymał lewar do wyciągania szpuntów. Dostrzegłszy możliwość zażegnania kłótni walnął nim w głowę Lycona. Niski zabijaka zauważył kątem oka podejrzany ruch. Uchylił się, obrócił i poczuł, jak ramię drętwieje mu od uderzenia. Miecz olbrzyma mierzył w jego odsłoniętą szyję. Nagle cos uderzyło Lycona i odepchnęło do tyłu w chwili, gdy ostra jak brzytwa stal sięgała jego ciała. Desperacko starał się odzyskać równowagę. Wreszcie stanął, oparty plecami o ścianę, z mieczem w dłoni… i zamarł zdumiony. Elak w końcu powrócił. To on odepchnął Lycona z linii ciosu olbrzyma, a teraz jego rapier zderzał się z mieczem czarnobrodego wśród oszałamiającego blasku i migotania dźwięczącej stali. Śmiech Elaka obudził lęk w oczach przeciwnika. Oberżysta czaił się w pobliżu, ściskając w dłoni szpuntociąg. Lycon pospiesznie złapał ciężki gąsior i rozbił na jego głowie. Tamten upadł brocząc krwią, zaś niski awanturnik ponownie zajął się obserwowaniem walki. Czarnobrody cofał się przed błyskawicznymi atakami Elaka. Niewielu ludzi potrafiło wytrzymać niesamowitą szybkość, z jaką ten zabijaka używał swego rapiera. Olbrzym krwawił już z długiej reny na czole. — Stój! Zaczekaj, Elaku… — zawołał. Opuścił miecz odsłaniając gardło. Lecz Elak także zniżył ostrze rapiera. Jego wilcza twarz wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu. — Masz już dosyć? — zapytał. — Jak na twoje rozmiary niewiele masz w sobie odwagi. Olbrzym gmerał przy sznurowaniach swojej tuniki. Nagle wyciągnął coś cienkiego i ciemnego, owiniętego wokół jego ramienia i rzucił tym w Elaka. Rapier świsnął w powietrzu, ale nie sięgnął celu. Elak odskoczył w ostatniej chwili; ciemny przedmiot przemknął obok niego i skręcił, by uniknąć cięcia miecza Lycona. Na krótką chwilę zawisł nieruchomo w powietrzu, a w hałaśliwej przed chwilą tawernie zapanowała pełna zdumienia cisza. To był wąż — ale wąż skrzydlaty! Wąskie ciało, z którego wyrastały dwa żyłkowane, błoniaste skrzydła, trójkątna głowa, w której błyszczały paciorkowate oczy. Potwór unosił się przez chwilę, po czym runął w dół, szybki jak strzała. Załomotały przewracane stoły i ławy, rozległ się tupot biegnących stóp. Niewiele brakowało, by pchnięcie Lycona przeszyło jego towarzysza. Skrzydlaty wąż, nietknięty, odleciał, lecz zdążył wbić zęby w ramię Elaka. Brązowa skóra kurty pociemniała, a w powietrzu rozszedł się odór zgnilizny. — Na Bela! — stęknął Elak. — Nie mogę… Nagle, jak spod ziemi, wyrosła przed nim krępa postać: druid, unosząc w górę potężne ramiona, własnym ciałem zasłaniał go przed atakiem. Elak chciał odsunąć go na bok, lecz zamarł zdumiony. Ze wzniesionych dłoni Druida tryskały dwa strumienie bladego ognia, przyćmiewające żółty blask lamp. Płomienie wzdymały się przedziwnie, rosły, aż nagle uleciały. Skrzydlaty wąż skręcił się w powietrzu. Jego skrzydła drżały, lecz płomień nieubłaganie przyciągał go do siebie. Migotliwe palce rozpościerały się i przeplatały, aż areszcie wokół stwora wirowała sfera bezgłośnie płonącego ognia. Blask płomieni skrył węża przed oczami patrzących. A potem zmalał szybko, zmniejszył się do rozmiarów drobnego, lśniącego punktu… i znikł. I tam gdzie przedtem był wąż i płomienie teraz nie było nic. Tylko szary pył opadał wolno na surowe deski podłogi. 2. WIKINGOWIE W CYRENIE — Tak zginą wszyscy zdrajcy — oświadczył szorstko Druid. Powalony olbrzym leżał na strzaskanym stole zwracając ku górze swą smagłą, brodata twarz. Na jego czole czerwienił się pokryty pęcherzami krążek wypalonej skóry. Zanim Elak lub Lycon zdążyli się ruszyć Druid pochylił się nad umierającym i chwycił go za włosy. — Kto cię przysłał? — warknął. Jego żabia twarz lśniła od potu. — Mów, psie, bo… — Łaski! — jęknął konający. Krew bluznęła mu z ust. — Dam ci teki łaskę, ze twoja dusza z wrzaskiem gnać będzie przez Dziewięć Piekieł! Kto cię przysłał? Powiedz tym ludziom! — Elf — wycharczał mężczyzna. — On… Druid odwrócił się, nie okazując śladu współczucia. Elak zmarszczył czoło widząc, że śmierć unieruchomiła zaszklone przerażeniem oczy olbrzyma. — Elf? — powtórzył. — Znam to imię. — Powinieneś — burknął druid. — Może znasz też i moje. Jestem Dalan. Chodźmy, nie ma czasu na rozmowy. Zaraz będą tu strażnicy. Lycon cofnął się z wahaniem, lecz Elak chwycił go za ramię i popchnął śladem Druida. — Możemy mu zaufać — szepnął. — Słyszałem już o tym Dalanie. I myślę… — Elak wykrzywił usta w uśmiechu — myślę, że będziemy przy nim bezpieczniejsi niż gdziekolwiek indziej. Blady księżyc zawisł nisko nad Atlantydą. Trzymając się w cieniu trzej mężczyźni posuwali się ostrożnie wzdłuż nabrzeża. Raz skryli się w bramie, gdy mijał ich oddział straży. W końcu dotarli do niskiej chaty. Dalan wprowadził ich i starannie zaryglował drzwi, po czym odwrócił się by zdjąć latarnię z haka w ścianie. Zanim jeszcze postawił ją na atole z surowych desek, stojącym pośrodku pustego, ponurego pomieszczenia, zatrzymał się, by podnieść klapę w podłodze. — To na wypadek czegoś nieprzewidzianego — wyjaśnił. — Sądzę jednak, że jesteśmy tu dość bezpieczni. — W imię Bela, o co tu chodzi,? — domagał się wyjaśnień Lycon. Alkohol powoli przestawał działać, więc drżał lekko. Z wdzięcznością opadł na stołek, podsunięty przez Elaka. — Zabiłeś tę brodata świnię? Skrzydlate węże… czarodziejskie ognie… czy w tej jaskini jest coś do picia? — Będzie ci potrzebny ja3ny umysł, abyś mógł pojąć to, co chcę wam powiedzieć — rzekł Dalan. — Jest w tym magia, to prawd, a przynajmniej wiedza, której nie rozumiecie. Zabiłem tego zdradzieckiego psa przy pomocy siły, którą my, Druidowie, władany od wieków. To władza nad ogniem. W taki sposób zniszczyłem posłańca Elfa. — Węża? A kto to jest Elf? Dalan spojrzał ponuro na Elaka. Twarz tamtego była zasępiona i zimna. — Ten człowiek nic nie wie? — spytał. — Mówiłeś mu o Cyrenie? Elak pokręcił głową. — Opowiedz mu, Dalanie. — Cyrena? — zdziwił się Lycon. Najdalej na północ wysunięte królestwo Atlantydy? Słyszałem, że panuje tam Orander, ale to wszystko. — Kilkanaście lat temu Cyreną rządził Norian — powiedział Druid. Miał dwóch pasierbów, Orandera i Zeulasa. Zeulas go zabił. Elak poruszył się niespokojnie. — Zeulas go zabił — powtórzył Dalan. — W uczciwej walce. Obaj zostali sprowokowani. Z tego powodu Zeulas, choć starszy, nie przyjął korony. Opuścił Cyrenę i ruszył, bezdomny wagabuada, na włóczęgę przez Atlantydę. Lycon obejrzał się i wlepił wzrok w Elaka. — Na Ishtar! Nie chcesz chyba powiedzieć… — On jest Zeulasem — oświadczył Druid. — jego brat, Orander, włada Cyreną, A raczej władał. — Wikingowie? — spytał Elak. — Tak. Napadli na kraj z pomocą Elfa, czarnoksiężnika. Elf zawsze nienawidził twojego brata, który nigdy ale pozwoliłby mu korzystać ze swobody, której potrzebował dla swoich magicznych praktyk i składania ofiar z ludzi. Zawarł więc z Wikingami pakt, aby zniszczyć Orandera w zamian za władzę i ofiary, potrzebne dla uprawiania nekromancji. — Czy… — Elak nie dokończył, lecz w jego oczach zapłonął zimny blask. — Nie mógł zabić Orandera. Na to moje czary są zbyt potężne. Ale schwytał go i armie Cyreny pozostały bez przywódcy, Wodzowie kłócą się i walczą między sobą, a Wikingowie wybijają ich wedle swej woli. Lycon, już prawie trzeźwy, zaklął straszliwie. — Twoje królestwo, Elaku? To twoje królestwo? A Wikingowie i ten śmierdzący czarownik tam rządzą? Dalanie… — wstał chwiejąc się lekko. — Jutro ruszamy na północ! Nie, dziś w nocy! Poderżnę gardło temu Elfowi jak świni. Elak posadził go na stołku. — Zaczekaj. Dalanie, czy chcesz bym wrócił do Cyreny? Żeby poprowadzić wojska przeciwko Wikingom? Druid kiwnął głową. — Po to tu przybyłem. Elf mnie zaskoczył i schwytał do niewoli twojego brata. Ale jeżeli wyruszysz na północ dasz Cyrenie wodza, którego potrzebuje, moje czary ci pomogą. — Uwolnić Orandera? — Tak. I zniszczyć Elfa i przepędzić najeźdźców z Północy! — gniew wykrzywił żabią twarz Dalana. — Oni bezczeszczą ołtarze Druidów, krzyżują naszych kapłanów! Oddają cześć Lokiemu, Thorowi i Odynowi, demonom z najczarniejszej otchłani. I czczą także złych bogów Elfa! Na Midera! — Dalan wykonał dłonią niezwykły gest, kiedy wezwał imienia największego bóstwa druidów. — Pojedziesz! Musisz pojechać, Zeulasie… Elaku… czy jakkolwiek każesz się teraz nazywać. Elak wstał. — Pojadę. Przysiągłem nigdy nie wracać do Cyreny, lecz teraz to co innego. — A ja ruszam z tobą — wtrącił Lycon. — Mocny miecz przyda ci się w lasach. Do Cyreny daleka droga. — Dobrze! — potężna dłoń Dalana opadła na ramię Lycona. — Masz dość odwagi. Będzie ci ona potrzebna. Ale nie wyruszymy drogą przez lasy. Patrzcie. Pochylił się i kawałkiem węgla drzewnego nakreślił na blacie stołu prymitywną mapę. — Jesteśmy tutaj, w Posejdonii. Wyruszymy w głąb lądu i po trzydziestu milach dotrzemy do Jeziora Centralnego, gdzie czeka mój statek. Potem popłyniemy rzeką, na północ, przez serce Atlantydy, aż do Morza Wewnętrznego, które graniczy z Cyreną. Będziemy płynąć z prądem, a moi wioślarze są silni. — A ruszamy…? — Lycon był pełen zapału. — Jutro o świcie. Zostaniecie tu ze mną na noc. Elak zawahał się. — Dalanie, być może już nie wrócimy. A ja obiecałem… no, jest dziewczyna, z którą muszę się zobaczyć dziś w nocy. — Velia? — zapytał Lycon. — żona księcia Garnicora? Myślałem, że masz jej już dosyć. A przy okazji, co cię dzisiaj zatrzymało? — Jej pocałunki — wyznał szczerze Elak. — Obiecałem, że spotkam się z nią zanim opuszczę Posejdonię. — Strażnicy… — mruknął Dalan. — Potrafię ich unikać. — A ten człowiek, którego zabiłem dzisiaj w tawernie? A posłaniec Elfa? Powtarzam ci, Zeulasie czy też Elaku, Elf boi się ciebie. Wie, że przybyłem do Posejdonii tylko po to, żeby sprowadzić cię na północ, abyś stanął przeciw niemu. Wie też, że jeśli zginiesz, Wikingowie nie napotkają oporu i zaleją Cyrenę. Nie tylko ludzie z północy mu służą. Są inni: zdrajcy, regenci… — Muszę zobaczyć Velię — powtórzył z uporem Elak i ruszył do drzwi. — Stój! — potężna dłoń Dalana zawróciła go w miejscu. — Nie warto podejmować zbędnego ryzyka. Ruszymy dzisiaj, a po drodze możesz wpaść do tej dziewki po całusa czy dwa. Ale robiąc to będziesz głupcem. — Nie pierwszy to raz kobieta robi głupca z Elaka — wyszczerzył zęby Lycon. — Ale Dalan ma rację, lepiej będzie, jeśli zaraz opuścimy Posejdonie. W lesie będę się czuł bezpieczniej. Elak wzruszył ramionami. Odczekał, aż Druid zetrze mapę ze stołu. Potem wszyscy trzej wyszli na zalaną księżycowym światłem aleję. Pałac księcia Garnicora połyskując bielą wznosił się nad Posejdonią. Ze wszystkich stron otaczał go las, tylko od południowego wschodu ocean rozciągał się aż do zamglonego horyzontu. Ukryci w cieniu bramy Lycon i Dalan czekali na powrót swego towarzysza. Elak zwinnie przeszedł przez mur. Bezszelestnie przemknął alejkami pełnego kwiatów ogrodu aż do altanki pod oknem Velii. Często pokonywał tę trasę, a tym razem także nie napotkał żadnych trudności. Dziewczyna wyszła na balkon, gdy tylko cicho wymówił jej imię. Przez chwilę milczał, podziwiając jej jasną postać oświetloną blaskiem księżyca. Przejrzysta szata skrywała niewiele i Velie wyglądała jak okryty muślinem bursztynowy posąg. Rozpuszczone złote włosy spływały wokół owalnej dziecięcej twarzy i jasne oczy patrzyły na Elaka pytająco. Bez słowa przytulił ją do siebie, — Opuszczam Posejdonię — rzekł po chwili. — Być może przez jakiż czas nie będę mógł cię widywać. Przylgnęła doń całym ciałem. — Elaku, chciałabym… pojechać z tobą. — Nie. Musisz… — Pojadę! Sie potrafiłabym zostać tutaj, z Carnicorem. To bestia, Elaku, demon. Wiesz, że kupił mnie od mojego ojca. Jestem dla niego niemal niewolnicą. Ja… zabiłabym się, gdybym cię nie spotkała. — Nie bądź głupia — burknął Siak. — Z czasem do niego przywykniesz. Chociaż, na Ishtar, jego gęba nadaje się do straszenia dzieci! No cóż,… — Przynajmniej jesteś szczery, włóczęgo — warknął obcy głos. — A będziesz jeszcze bardziej szczery, kiedy przywiążę cię do koła z tą ladacznicą u boku! Elak puścił dziewczynę i odwróciwszy się stanął twarzą w twarz z człowiekiem, który wychynąwszy z cienia pojawił się na balkonie. Książę Garnicor odsłaniał w uśmiechu odbarwione, poplamione zęby okolone siwiejącą rzadką brodą. W jedwabiach i atłasach zdawał się być niestosownie przystrojony — jak wielka małpa w pożyczonych szatach. Przekrwawione małe oczka spoglądały na Elaka z płytkich oczodołów. — Tchórzliwy psie! — ryknął książę unosząc sztylet. — Kiedy z tobą skończę twoja gęba nadawać się będzie do straszenia żołnierzy! Z dołu, z ogrodu dobiegł szczęk zbroi i szybki tupot nóg. 3. PRZEZ CZARNY LAS Książę Garnicor znalazł się przy przeciwniku zanim ten zdążył dobyć rapiera. Elak uchylił się przed ciosem sztyletu ale poczuł, jak ostrze rozdziera mu ciało ześlizgując się po zebrach. Milcząc groźnie zwarł się z napastnikiem. Ręka Garnicora wzniosła się w górę ściskając czerwone, ociekające krwią ostrze, lecz Velie chwyciła ja zanim zdążył zadać cios, Książę próbował wyszarpnąć broń, ale dziewczyna pochyliła się i wbiła zęby w jago owłosione ramię. Garnicor zaklął, lecz wypuścił sztylet, który zadźwięczał aa balustradzie spadając w dół, do ogrodu. Ktoś wspinał się po kracie altany, Elak wyśliznął się z uścisku przeciwnika i muskularnymi ramionami oplótł jego kolana. Błyskawicznie szarpnął w tył i w górę i książę runął przez marmurową balustradę w zalegający ogród cień. Krzyk trwogi i drapanie wśród liści zakończone odgłosem upadku powiedziały mu o strażniku, zrzuconym przez spadające ciało Garnicora. Elak pochwycił dłoń Velii. — Chodźmy! — rzucił i pociągnął ją do wnętrza komnaty. Rozejrzał się pospiesznie. Tu nie czekali na nich wrogowie — książę musiał być sam, jeśli nie liczyć jego ludzi w ogrodzie. Teraz Velia objęła dowództwo. — Znam pałac — powiedziała pospiesznie. — Jest tu jedno wyjście, o którym Garnicor mógł zapomnieć. Jeżeli nie ma tam straży… Pobiegli przez pogrążone w półmroku korytarze, Na ścianach wisiały futra i posępne gobeliny. Dobiegały ich ściszone odległością krzyki ludzi. Wpadli w wąski korytarz, potem spiralnymi schodami w dół… Elak dopadł ciężkich żelaznych drzwi i otworzył je szarpnięciem,. Ktoś zagrodził mu drogę, zaskoczony lecz groźny; w świetle księżyca błysnęła zbroja. Wąskie ostrze rapiera zagłębiło się w ciele, z przebitej krtani, bluznęła krew i strażnik charcząc osunął się na ziemię. Przeskoczyli nad jego ciałem i wbiegli do ogrodu. Miecze rzucały zimne błyski; cienie otoczyły uciekających. Elak dostrzegł Garnicora z zakrwawioną, straszną twarzą i zwisającą bezwładnie ręką, wykrzykującego rozkazy. Mieli jednak przewagę zaskoczenia i zdołali bez przeszkód dotrzeć do bramy. Ku ich zdziwieniu była otwarta. Elak przepchnął dziewczynę i odwrócił się. Ścigający byli tuż za nimi. Nagle potężne ramiona pochwyciły go i przeciągnęły przez, bramę. Szczęknęło żelazo. Pomiędzy nim a żołnierzami pojawiła się na moment szeroka sylwetka Dalana, a potem, bez żadnego ostrzeżenia, z ziemi trysnął ogień. Płomień wydłużał się i rozszerzał, zalewając przejście czerwonym blaskiem. Druid odwrócił się. — To ich zatrzyma — rzucił. — Przynajmniej na jakiś czas. Teraz szybko! Z cienia wynurzył się Lycon i cała czwórka ruszyła w ciemność, by znaleźć schronienie w pobliskiej kępie drzewi zanim Garnicor wpadnie na pomysł użycia łuków. Kiedy bez tchu wpadli pomiędzy zbawcze pnie, od strony pałacu dobiegł groźny ryk i wrzawa wielu głosów. Ze wzgórza spływał błyszczący strumień zbroi. — Jest więcej niż jedna brama — mruknął Elak. — Będziemy walczyć czy uciekać? — Uciekać — poradził Lycon. — Zostanę tutaj i zatrzymam ich chociaż na chwilę. Możecie… — Chodźcie — szepnął druid. — Znam las. Idźcie za mną, a nigdy nas nie znajdą. Ty także, Lyconie. Pobiegli za Dalanem. Mimo swej potężnej figury Druid przemykał się między drzewami niby cień, każdy krzew i krzak wykorzystując jako osłonę. Wreszcie odgłosy pogoni ścichły w oddali. Dopiero wtedy zatrzymał się i otarł pot ze swej brzydkiej twarzy. — Żaden wróg nie znajdzie Druida w lesie — oświadczył. — Jeżeli trzeba, nasze czary sprawią, że drzewa ruszą przeciwko ścigającym. Elak mruknął cos powątpiewająco. — No cóż, okazało się, ze nie bez powodu wplątałem nas w tę historię. Velia pójdzie z nami. Nie mam zamiaru zostawiać jej tutaj, gdzie Garnicor żywcem obedrze ją ze skóry. Dziewczyna przysunęła się bliżej i Elak opasał ramieniem jej szczupłą talię, Lycon zmierzył ją spojrzeniem. — To żaden kłopot — oświadczył. — Mój miecz jest na twoje rozkazy Velia podziękowała mu wzrokiem i Lycon wyraźnie urósł. Za to twarz Elaka nie wyrażała przesadnej serdeczności, — Chodźmy — powiedział. — Czeka nas długi marsz, zanim dotrzemy do Jeziora Centralnego i twojego statku, Dalanie. Druid kiwnął głową i ruszył pierwszy. Szli za nim przez zalany księżycowym światłem las… Księżyc zaszedł, lecz Dalan prowadził ich pewnie nawet przy słabym blasku gwiazd, gdzie pogubiliby się na pewno, gdyby nie trzymali się za ręce. Z ciemności dobiegały dziwne odgłosy, nawoływania ptaków i szelest liści. Raz zadrżał grunt od stąpania jakiejś olbrzymiej bestii, która przeszła obok nich nie zauważona. A raz Elak przebił mieczem wielkiego jak dłoń pająka, który pluł jadem na dziesięć stóp dookoła, zanim zdechł zdechł w konwulsjach. O świcie dotarli nad Jezioro Centralne — zimnoniebieski obszar wód, których głębi nikt dotąd nie zbadał. Po powierzchni ciągnęły się pasy akwamarynu, szafiru i ciemnego błękitu, a przy brzegu, niedaleko nich, kołysała się na kotwicy długa galera ze zwiniętymi żaglami. Czekała. Piach chrzęścił im pod stopami, gdy biegli w stronę wody. Dalan krzyczał przez zwinięte dłonie, póki od statku nie odbiła niewielka łódź i nie skierowała się do brzegu. — Doszliśmy w końcu — stwierdził z satysfakcją Lycon. Moje biedne nogi. Usiadł i zaczął masować je delikatnie. Jego sandały chroniły stopy Velii, której zwiewny strój zwisał w strzępach, porozdzierany przez ciernie i gałęzie. Dziewczyna zrzuciła obuwie, zsunęła z siebie resztki ubrania i wbiegła do jeziora śmiejąc się, gdy przyjemnie chłodna woda pieściła jej obolałe mięśnie. Lycon przyglądał się jej z zazdrością. — Też bym to zrobił, gdybym miał czas — stwierdził. — Zresztą parę wiader wody na pokładzie wystarczy w zupełności. Jest już łódź. Przy wiosłach siedzieli dwaj mężczyźni. Dalan powitał ich pospiesznie i wszedł na pokład; jego brązowa szata trzepotała na wietrze. Pozostali poszli w jego ślady: Lycon, Elak i Telia, która po kilku bezowocnych próbach doprowadzenia do porządku swego stroju zrezygnowała, zadowalając się krótką spódniczką. — Możesz pływać wzdłuż brzegu — ostrzegł ją druid — ale nie dalej, gdzie woda jest głębsza. To jezioro sięga chyba do samego piekła, a pod jego powierzchnią żyją diabły. Lycon rozejrzał się s zaciekawieniem wyraźnie rozczarowany tym, te zadem diabeł się nie pojawił. Zaczął polerować ostrze swego miecza. Pod pokładem galery siedzieli rozciągnięci na ławkach krzepcy półnadzy wioślarze. Nie byli niewolnikami, gdyż nie byli przykuci do wioseł. Dalan jeszcze wspinając się na pokład rzucił komendę. Zdyscyplinowani ludzie natychmiast zajęli swe miejsca i chwycili wiosła. Wysoki mężczyzna noszący złoty kołnierz wszedł na platformę. Machnął ręką i krzyknął. Wiosła opadły i rozcięły błękitne wody Jeziora Centralnego. Galera pomknęła na północ. Na północ, do Cyreny! 4. MOC CZARNOKSIĘŻNIKA Wiosła, poruszane mocnymi ramionami, pchały galerę na północ, tam gdzie brzegi jeziora zbiegały się w rzekę rozcinającą serce Atlantydy, pędzącą między granitowymi urwiskami, zwalniającą wśród słonecznych równin, coraz szybciej i szybciej płynącą w stronę Morza Wewnętrznego i Cyreny. Dni podróży zdawały się Elakowi i Velii najszczęśliwszym okresem ich życia. Lycon za to dzielił swój czas między pijaństwo i kłótnie z nadzorcą na temat nawigacji, o której nie miał pojęcia. Jedynie nad Dalanem zawisł cień, i gęstniał w miarę jak posuwali się na północ. Rozwinięte żagle zwisały bezużytecznie, mimo że każdej nocy na południu zbierały się burzowe chmury. W końcu druid wezwał Elaka do swej kabiny. — Elf rzuca czary — oznajmił ponuro. — Książę Garnicor nie zrezygnował z pościgu. Płynie za nami, a zaklęcia Elfa pomagają mu. Elak gwizdnął przez zęby. — To niedobrze. Skąd wiesz? Dalan uniósł z podstawki ciemną zasłonę; błysnęło światło odbite od kryształowej kuli wielkości głowy Elaka. — Spójrz — powiedział. — Dowiedziałem się o tym kilka dni temu. Z początku Elak widział jedynie przejrzystą głębię kryształu, która stopniowo, bardzo powoli, zaszła mgłą stała się półprzezroczysta. Przed jego oczami przemknęły jaskrawe wizerunki, niewyraźny ciąg barw… z nich wykrystalizował się obraz; maleńka scena we wnętrzu kuli: galera z postawionymi, wypełnionymi wiatrem żaglami pędząca pomiędzy brzegami, które — Elak pamiętał — mijali zaledwie wczoraj. Podniósł głowę. — Wiatr? Przecież nasze żagle… — Cisza postępuje za naszą galerą, lecz czary Elfa pędzą statek Garnicora. Jesteśmy jednak już prawie na Morzu Wewnętrznym i… Poczekaj! Coś działo się we wnętrzu kryształu. Wyraźnie dotąd widoczny obraz zadrżał, zafalował niby odbicie w wodzie, zaszedł mgłą, rozpłynął się, zmienił… i w kuli pojawiła się twarz — twarz młodzieńca, okrągła, jakby dziecinna jeszcze. Na Elaka spoglądały szczere niebieskie oczy; miękkie, Jasne włosy opadały na ramiona. A przecież mimo całej niewinności tego spokojnego spojrzenia Elak wyczuwał mordercze zło czające się w błękicie oczu, czarną grozę tak nie pasującą do tej pięknej twarzy. — Miderze! — warknął druid. — To Elf. Obserwuje nas. On… Młodzieniec rozchylił czerwone wargi w słodkim uśmiechu. Dalan zbliżył twarz do kryształu. — Elf! — ryknął. — Słuchaj! Ty cuchnący diabelski pomiocie, posłuchaj mnie! Cała twoja plugawa magia nie zdoła odepchnąć mnie od Cyreny; ani mnie, ani człowieka, którego ze sobą prowadzę! Powiedz to Guthrumowi! Niech się modli do Odyna i Thora, a ja wdepczę w ziemię ich twarze, tak jak wdeptuję twoją! Przeklinał czarnoksiężnika zawzięcie i strasznie, a Elak przyglądał się, zafascynowany. Uśmiech nie schodził z twarzy Elfa. Kryształ pociemniał, zaszedł mgłą i znów stał się przezroczysty, Obraz znikł, zanim Dalan dokończył swej tyrady. Spocony otarł tłustą twarz, — No, teraz widziałeś Elfa. Pierwszy raz, co? Elak przytaknął. — I co o nim sądzisz? — Ja… właściwie nie wiem. To on trzyma w niewoli mojego brata? — Tak, on ma Orandera. A Guthrum, król Wikingów, robi wszystko, co on mu każe. Ty musisz się zmierzyć z Guthrumem, Elaku, a ja z Elfem. A galera Garnicora zblia się szybko. — Nie rozumiem, czemu się go obawiasz — zdziwił się Elak. — Twoja moc… — Jest ograniczona. A jeden Mider wie, jakie zaklęcia wspomagają Garnicora. Widzisz tę burzę? — skinął ręką w kierunku okna. Od południa napływały ciemne chmury. — Tam są wszystkie wichry piekieł… A mimo to nasze żagle zwisają martwo, bez śladu bryzy która by je wypełniła. Patrz. Spojrzał na północ. — Widzisz ten daleki ląd? To wyspa Crenos. Lepiej omijać ją z daleka. Przepłyniemy obok niej, do Cyreny. Sądzę jednak, że wcześniej Garnicor nas dogoni. Dalaa miał rację. Długa galera księcia pędziła tuż przed burzą i w pobliżu południowego przylądka Crenos oba statki spotkały się. — Jedno przemawia na naszą korzyść — burknął Dalan wydając wioślarzom broń. — Oni mają u wioseł niewolników, u nas zaś są ludzie wolni i to wojownicy. Są z Cyreny i nie będą prosić o łaskę. Ale nie mamy załogi bojowej, a Garnicor ma. — To moja wina — stwierdził markotnie Elak. — Gdybym nie pociągnął księcia naszym śladem… — Zapomnij o tym — Lycon wytoczył się spod pokładu wywijając mieczem. Wokół niego rozchodził się silny zapach alkoholu. — Powiesimy tego psa za nogi na jego własnym maszcie. A poza tym, na Ishtar, Velia to dziewczyna, o którą warto walczyć. Velia, wyglądająca w luźnej tunice na szczupłego chłopaka, roześmiała się niemal wesoło. — Dzięki, Lyconie. Przynajmniej nie będę musiała wracać do Garnicora. Można tu zginąć na wiele sposobów i to zginąć szybko. — Nie myśl o tym — wtrącił Elak. — Chociaż przypuszczam, że masz rację. Trudno cieszyć się życiem gdy się jest obdartym ze skóry. A to ulubiona tortura księcia. Niebo pociemniało, uderzył wiatr. Załoga, z mieczami u boków, pochylała się nad wiosłami. Na statku Garnicora zrzucono żagiel, lecz podwójny rząd wioseł szybko popychał go naprzód, — Chcą taranować — mruknął Dalan. — Ale do tej gry trzeba dwóch graczy. Przygotować się. Wśród huku wichru krzykiem ryknął komendę. Wiosła uniosły się, statek zawrócił, wręgi zatrzeszczały, jęknęły, gdy obie galery niemal zderzyły się dziobami. — W górę wiosła! — ryknął Dalan. — Rzucić haki! Miał zamiar unieruchomić galerę Garnicora łamiąc jeden rząd jej wioseł, lecz spóźnił się. Tuzin haków wyleciało w górę, napięły się łańcuchy spinając statki razem — i z głośnym krzykiem przez burtę przelała się fala żądnych krwi ludzi. — Idź do kajuty — polecił Elak Velli, ona jednak nie zważała na jego słowa. Z mieczem w dłoni stała spokojnie u jego boku. Z dwóch stron mieli Lycona i Dalana. Wioślarze chwycili za broń i zwarli się z napastnikami. Klingi błyskały oślepiająco — Zostań tu, Lyconie — rozkazał nagle Elak. — Pilnuj Velii. Skoczył pomiędzy walczących. Poleciało kilka strzał, lecz galera kołysała się i zanurzała tak, ze dokładne celowanie było niemożliwe. Wiatr dmuchał coraz mocniej; coraz bardziej ciemniało niebo. — Uważaj, Elaku! — rozległ się krzyk Lycona. Wysoki awanturnik uchylił się przed spadającym znikąd ciosem, dostrzegł szczerzącą zęby śniadą twarz. Zatańczyło ostrze rapiera, zamigotało oślepiająco i jego przeciwnik padł na pokład plując krwią. Elak dostrzegł Garnicora, który przebijał się ku niemu przeklinając wściekle. Oba statki huśtały się i kołysały na falach. Elak dostrzegł kątem oka czerwony błysk ognia — Dalan także walczył i jego czary przeważyły szalę, ludzie potrafią stawić czoła chłodnej stali, lecz nie płomieniom, które szaleją w powietrzu i pozostawiają po sobie popalone trupy, Walka przeniosła się na burty i dalej, na galerę Garnicora, gdzie znaleźli się także książę i Elak, który jak przez mgłę dosłyszał triumfalny ryk Dalana, wysoki krzyk Velii… Katastrofa nadeszła bez ostrzeżenia: uderzenie niepowstrzymanego lodowatego wichru, powietrzny wir, który runął na oba stetki, oderwał je od ciebie i pchnął na rozszalałe wody. Elak zobaczył oddalającą się coraz bardziej galerę Dalana, usłyszał, jak Garmcor krzyczy triumfalnie i rzuca się naprzód. Napiął mięśnie, skoczył i już w powietrzu zdał sobie sprawę, że odległość jest zbyt duża. Słona woda wdarła mu się w nozdrza; dusił się. Desperacko ściskając miecz pogrążał się w wodzie jak kamień. Udało mu się nie zachłysnąć gdy z wysiłkiem płynął w gorę, w stronę niewyraźnego, mglistego zielonego blasku. Pochwycił kawałek wiosła, unoszący się w zasięgu ręki i zdołał jakoś utrzymać się na powierzchni, wśród szaleństwa pędzonych wichrem fal. W końcu jednak objęła go ciemność i pogrążył się wśród cieni. Cienie te szeptały do niego szyderczo — niewyraźne sylwetki o błękitnych oczach Elfa, pędzące przed siebie w tajemnych misjach… niejasne wizje, magiczne i niezwykłe… i twarze Velii, Lycona, Dalana, niespokojne i zalęknione. Szukali go. Wiedział o tym i próbował przesłać im wiadomość, lecz sny rozwiały się i zniknęły… 5. MIESZKAŃCY WYSPY Budził się wolno świadom tępego bólu w piersi. Otworzył piekące oczy, by zobaczyć gromadzące się na szarym niebie chmury, nieopodal cicho szumiące fale oblewały piasek plaży. Spróbował usiąść i stwierdził, że ma mocno związane ręce. Rozejrzał się. Otaczały go wysokie urwiska, monolityczne zjawy zwieszające się ze wszystkich stron. Tylko dojście do morza było otwarte. Cień poruszenia zwrócił jego uwagę na skalną płytę wznoszącą się dwadzieścia stóp nad nim. Była tam wąska szczelina i z niej właśnie wyszedł człowiek. Elak zadrżał mimowolnie — przed nim stał Pikt, przedstawiciel legendarnej niemal rasy, która władała Atlantydą tak wiele wieków temu, ze dziś samo jej istnienie zostało prawie zapomniane. Biali ludzie ze wschodu walczyli z Plktami mordując ich bez litości. Tu, na wyspie Crenos, żyły prawdopodobnie ostatnie resztki tego ludu. Mężczyzna był ciemnoskóry, bardzo niski — ledwie pięć stóp wzrostu — i bezwłosy. Nawet powieki osłaniające blade oczy pozbawione były rzęs. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, a pod gładką skórą grały potężne mięśnie. Rysy twarzy były w jakiś nieokreślony sposób zwierzęce i Elak wspomniał legendy mówiące, że Piktowie byli bliskimi krewnymi zwierząt, ze byli pierwszymi istotami, które osiągnęły prawdziwie ludzkie kształty i które dysponowały siłami straconymi dla tych, którzy pochodzili z wyższego stadium ewolucji. Pikt z nożem w ręku pochylił się nad jeńcem. Głos miał niski i gardłowy, tak że Elak z trudem rozumiał język, którym tamten mówił. — Wstawaj, cudzoziemcze. Powoli. Elak wstał z pewnym wysiłkiem, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Z żalem zauważył, że jego rapier przepadł. Nogi miał także skrępowane rzemieniem. Pikt popchnął go w stronę szczeliny w skale. W miarę jak posuwali się w głąb stawała się coraz węższa aż jego szerokie ramiona ocierały się o ściany. Potem znów się poszerzyła, gdy zaczęli schodzić w dół. Elak rozważał możliwość nagłego ataku, lecz związany i bez broni mógł jedynie zginąć. Poczuł pod nogami niewidoczne w głębokiej ciemności stopnie. — Uważaj — usłyszał chrapliwy głos Pikta. — Nie za szybko. Posłusznie zwolnił kroku. Z przodu zajaśniała smuga światła, rozszerzyła się — i zobaczył wyrąbany w litej skale korytarz. Miał jakieś dwieście stóp długości. Oświetlały go płonące we wnękach brązowe lampy. Z jednej strony monotonię szarej skały przełamywał rząd żelaznych drzwi z zakratowanymi okienkami. Naprzeciw był tylko ślepy, grubo ociosany kamień. Elak zatrzymał się. Sztylet Pikta dotknął skóry na karku jeńca. Elak obejrzał się i zobaczył że za plecami karła stanęli dwaj inni, dokładne kopie strażnika, bezwłosi i ciemnoskórzy. Obaj trzymali dłuższe od siebie miecze. Elak pozwolił, by szturchańcami poprowadzili go przez korytarz. Za okratowanymi drzwiami widział jeńców, Atlantydów, czasem w skórzanych tunikach i zbrojach, czasem tylko okrytych futrami. Zwrócone ku niemu twarze wyrażały lęk, tak silny, że nikt nie śmiał odezwać się głośno. Ludzie szeptem przeklinali Piktów, a karły uśmiechały się ironicznie. Złośliwa radość błyszczała w ich zimnych oczach. Pikt zatrzymał się w pobliżu końca tunelu. Skinął ręką i jeden z jego towarzyszy uniósł wielką, żelazną sztabę. Żelazne drzwi otworzyły się i Elaka wepchnięto do wnętrza celi. Szczęknął metal, sztaba opadła na miejsce. Wykuta w litej skale cela była pusta, lecz po przeciwnej stronie znajdowały się jeszcze jedne drzwi — żelazna płyta o równej, gładkiej powierzchni. Elak usłyszał, jak Piktowie oddalają się bez pośpiechu. A żelazne płyta zaczęła, bardzo powoli, uchylać się do wewnątrz. Jakiś człowiek wczołgał się do celi. Podarty kaftan okrywał jego wychudzone ciało, zbolałą brodatą twarz okalały złote włosy. Puste oczy zaszklone były mgiełką smutku, a z wykrzywionych ust ściekała strużka śliny. Za jego plecami drzwi zamknęły się bezszelestnie. Elak skoczył naprzód, lecz dostrzegł tylko kawałek mrocznego korytarza, nic więcej. Mężczyzna skulił się w kącie, drżał i pojękiwał. Elak przyjrzał się mu ze współczuciem. — Kim jesteś? — spytał. — Rozumiesz mnie? — Tak… tak, rozumiem. Cień zabrał Halfgara, mojego syna. Cień w sadzawce… Rozpacz i strach wykrzywiły brodatą twarz. Elak zerknął w stronę zamkniętych tajemniczym sposobem drzwi. O co chodziło z tym… Cieniem? Mężczyzna spojrzał na Elaka ze smutkiem. — Mag Elf oddał mnie Piktom. Mój syn, Halfgar, trafi tu razem ze mną, bo walczył przy moim boku z ludźmi Elfa. Oni… Elak pochylił się nad nim. — Elf? Więc te karły, Piktowie, go znają? — Tak. Służą mu. Uczą go czarów, a w zamian on daje im silnych mężczyzn, których składają w ofierze swoim bogom. Od wieków żyją na Crenos i czczą… — głos obcego opadł do cichego, niewyraźnego szeptu, w oczach błysnęło szaleństwo. — Cień zabrał mojego syna. Drzwi otworzyły się i wszedłem w korytarz gdzie była sadzawka. Zobaczyłem pod sobą wodę, na którą padał Cień. Skoczył na mnie a gdy się cofałem, dotknął mojego ciała. Nie był głodny. Właśnie pochłonął mojego syna… zabrał go ode mnie, kiedy spałem… istnieją drzwi, których nie powinno się otwierać… Szept ucichł. Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Skoczył na równe nogi; połamanymi paznokciami rozdrapywał swą pierś wyrywając z niej długie pasma mięsa i skóry. Krzyknął; straszliwy, rozdzierający uszy wrzask odbił się echem od ścian celi. Potem upadł, bezwładny kłębek w kącie podłogi. Brodata twarz spoglądała w górę niewidzącymi oczyma. Elak zrozumiał, że ten człowiek jest martwy. Cichy szelest sprawił, że obejrzał się. Bardzo powoli żelazne drzwi otwierały się. Ze strony niewiadomego, leżącego za portalem wpadało do celi mgliste, szare światło. Elak usłyszał plusk wody… Czarna galera Dalana leżała wyciągnięta na brzeg wyspy Crenos, okaleczona i uszkodzona przez burzę. Wicher, który rzucił okręt na piasek, pognał statek Garnicora na pół noc, gdzie ów znikł na horyzoncie. Wioślarze zajęli się uszczelnianiem spojeń kadłuba i naprawianiem zniszczeń. A Dalan zaś w swej kajucie pochylał się nad kryształową kulą. Głębokie zmarszczki rysowały jego czoło. Velia i Lycon stali obok i spoglądali na kulę obserwując przemykające w jej głębi obrazy. — Czary Elfa są potężne — mruknął druid. — Zmaga się ze mną na każdym kroku. Mimo to… — Czy Elak żyje? — spytała niespokojnie Velia. — Czemu nie chcesz mi powiedzieć? — Bo nie wiem. Ciszej, dziewczyno. Zaklęcia Elfa ścierają się z moimi i nie widzę niczego … na razie. Zajrzał w połyskującą kulę. Lycon pocieszająco ścisnął Velię za ramię. Nagle Dalan odetchnął z ulgą. — A jednak! Żyje, widzicie? W krysztale pojawił się obraz, maleńki wizerunek plaży otoczonej wyrastającymi w niebo szarymi skałami. Pod jedną z nich leżał człowiek, związany i nieprzytomny. — Chwała niech będzie Isztar! — zawołał Lycon. — Czy to daleko? Pójdę po niego. — Czekaj! — przerwał mu druid. — Znam tę plażę. Sprzymierzeńcy Elfa, Piktowie, mają tam podziemną świątynię. Ii… patrzcie! Velia krzyknęła cicho. W krysztale coś się poruszyło: jakiś człowiek wynurzył się ze szczeliny w skale i podszedł do rozciągniętego na piasku Elaka. Przyglądali się, jak poszturchując jeńca nakazuje mu wstać i prowadzi w ciemność. Na chwilę głęboka czerń wypełniła kulę, potem rozjaśniła się odsłaniając długi, wykuty w litej skale korytarz. Trzech ciemnoskórych karłów popychało Elaka naprzód. — Miderze! — odezwał się martwym głosem Dalan. — Jest w świątyni. To oznacza, że ma być złożony w ofierze… — Nie, dopóki żyję! — warknął Lycon. — Jak daleko stąd do tej świątyni? Załoga ma broń i umie się nią posługiwać. Powiedz, w którą to stronę mamy iść, Dalanie, na północ czy na południe? — Stał w drzwiach i uśmiechał się nieprzyjemnie, gładząc rękojeść miecza. — Powyrzynam dla ciebie te diabły. — Dobrze. Ruszaj na południe, Lyconie, i to jak najszybciej. Poznasz to miejsce? — Poznam. Jak to daleko? — Pół godziny marszu, jeśli będziecie się spieszyć. — Druid odwrócił się w stronę kuli. — Ja zostanę tutaj. Ty musisz pokonać Piktów, lecz ja walczę z Elfem. I… —jego wielkie dłonie pochwyciły kryształ. — Prędko, Lyconie. Elak jest w niebezpieczeństwie… śmiertelnym niebezpieczeństwie! Lycon pchnął drzwi i wyskoczył na pokład. Jego przenikliwy głos rozdarł ciszę poranka. Marynarze zerwali się na nogi. Porzucili wiosła i młoty chwytając miecze i topory i przez reling zeskakiwali na piasek. Półnadzy, o dzikim wyglądzie, pobiegli na południe poganiani gwałtownymi przekleństwami Lycona i płazami jego klingi. Wraz z nimi biegła Velia, cały czas u boku Lycona. Bitewna gorączka płonęła w jej oczach, wargi wykrzywiał groźny uśmiech. Pędzili tak szybko, że znaleźli się na miejscu zanim minął określony przez Dalana czas. Rozpoznawszy czarną rysę w skale Lycon zatrzymał ludzi by wysunąć się na czoło. Czując dziwny dreszcz niepokoju, z nagim mieczem w ręku wkroczył w ciemność, starając się przebić wzrokiem mrok. Coś się poruszyło, więc ciął przeciwnika, którego wyczuł raczej niż zauważył. Stal rozorała mu udo lecz poczuł, jak jego klinga rozcina ciało i zgrzyta aa kości. Usłyszał piskliwy, nieludzki niemal wrzask. W szale uderzał raz za razem torując sobie przejście przez miękkie ciała, które opierały się przez chwilę i padały, cofając się przed jego atakiem. Prowadzeni przez Velię wioślarze wlali się do świątyni. W ciemnościach Piktowie zebrali się razem i opadli ich wyjąc z wściekłości. Na chwilę zapanowało czarne szaleństwo bitwy, chaos krzyków, przekleństw i jęków konających. W końcu Lycon zdołał się przebić, a Piktowie rozbiegli się niby szczury, uciekając przed ciosami spragnionej krwi klingi. Przed Lyconem otworzył się słabo oświetlony korytarz. Po jednej stronie widział rząd zakratowanych drzwi. Ściął karła, który skoczył na niego z obnażonym sztyletem w dłoni i zostawił resztę Velii i załodze. Sam pobiegł tunelem, zaglądając do wnętrza mijanych cel. Więźniowie błagalnie wyciągali ręce żebrząc o uwolnienie, lecz Elaka nie było wśród nich. Przy końcu korytarza jedne drzwi były otwarte. Lycon przeskoczył próg. Zobaczył nagą, pustą celę i odchyloną żelazną płytę w przeciwległej ścianie. Ruszył w tamtą stronę; czerwone krople krwi ściekały z ostrza jego miecza na kamienną podłogę. Gdzieś w pobliżu cicho pluskała woda. 6. NOC BOGÓW Elak przestąpił próg i znalazł się w wąskim korytarzu, zalanym szarym światłem. Przed sobą widział falującą powierzchnię, skrzącą się w zimnym blasku. Nagle usłyszał głos Dalana, cichy, dobiegający jakby znikąd, z powietrza, naglący, stanowczy, wołający jego imię. — Elaku! Elaku! — Dalanie! Gdzie jesteś? — szepnął, badając zdumionym wzrokiem nagie ściany. — Nie ma czasu, Elaku — głos Druida zadźwięczał ostro. — Cień zbliża się, gdy rozmawiamy. Skacz do sadzawki. Nurkuj, natychmiast. Na końcu korytarza… Elak wahał się jeszcze. — Ale gdzie jesteś? — Nie ma czasu na rozmowy. Spiesz się… Ogromna prośba w głosie Dalana popchnęły Elaka do działania. Pędem przebiegł korytarz i zatrzymał się na skraju kwadratowego basenu. Nie wyglądał zbyt groźnie, podobnie zresztą jak wypełniająca go zielonkawa woda. Lecz wewnątrz żyła groza. Na powierzchni był Cień. Cień człowieka rzucany przez.… pustkę! Nieprzejrzysta sylwetka w niewytłumaczalny sposób widoczna na powierzchni wody ciemniejąca aż do czerni w miarę, jak bladło szare lśnienie w korytarzu. — Uważaj, Elaku! Głos Dalana ostrzegał. Elak odwrócił się i zobaczył ciemnoskórego karła. Był tuż przy nim; blade oczy płonęły na wykrzywionej wściekle zwierzęcej twarzy. W dłoni Pikta lśnił sztylet. Zwarli się ze sobą na krawędzi sadzawki , przewrócili się, szarpiąc i uciskając. Śliskie ciało karła wiło jak wąż się w uchwycie Elaka. Stal zgrzytnęła o kamienie. Palce Elaka bezlitośnie zaciskały się na ściskającej dłoni Pikta. Ten potężnym szarpnięciem ściągnął klingę w dół, dotykając nią piersi przeciwnika. Przetoczyli się miotając przekleństwa i… runęli w pustkę. Sadzawka wchłonęła ich, wciągnęła w wodę lodowatą jak polarne morza, błękitną jak turkus. Elak nie widział niczego prócz tego nieogarnionego błękitu. Spadał, dusił się bez tchu, walczył z mącącą zmysły trwogą. Czy ta sadzawka nie miała dna? Szafirowy odcień przeszedł w głębokie indygo, spienione przed jego oczami w fantastyczne wzory. Pojął, że to nie woda go otacza — gdyby tak było, utonąłby już kilka minut temu. Czuł coraz szybszy prąd. Niespodziewanie przeraźliwe zimno niepojętą torturą wdarło się w głąb jego umysłu. Zdał sobie sprawę z gwałtownej zmiany otoczenia. Wciągnął powietrze do płuc — powietrze zastałe i martwe, jakby nigdy nim nie oddychano, a przecież dziwnie orzeźwiające. Wokół wirowały nieostre, migotliwe cienie. I niby demoniczna maska wypłynęła z mgły śniada twarz Pikta. Blade oczy spojrzały na niego groźnie. Sztylet opadł i wbił się w ziemię, gdy Elak odtoczył się w bok. Próbował pochwycić dłoń karła, chybił iskoczył na niego, powalając na ziemię swym ciężarem. Nie potrafił jednak unieruchomić tego muskularnego, śliskiego ciała. Pikt wyszczerzył zęby i charcząc skoczył aa nogi. Elak uderzył go czołem w twarz, poczuł jak krew zalewa mu oczy, oślepia go. Strząsnął czerwone krople. Nagle puścił dłoń przeciwnika, uniósł ręce i złapał go za gardło żylastymi dłońmi, nawykłymi do topora i rapiera. Ostrze wbiło się w jego ciało rozdzierając klatkę piersiową, gdy rozpaczliwie próbował się uchylić, lecz Pikt uderzył zbyt późno. Wąskie palce Elaka zwarły się niemal na śliskiej szyi, grube jak liny żyły wystąpiły na skórze, Dał się słyszeć cichy trzask. Krzyk agonii zamarł w krtani Pikta, zanim wydobył się na zewnętrz. Blade oczy zaszkliły się, skarlałe ciało zwisło bezwładnie. Elak wstał i zdumiony rozejrzał się dookoła. To co widział, nie było ziemskim krajobrazem. Niewyraźne układy barw zmieniały się i tańczyły wokół, splatając się w chłodnym powietrzu, Pomyślał o cieniach drzew malowanych słońcem na białej skale, o drżących arabeskach tańczących na wietrze liści. Niezwykłe formy istniały jednak nie tylko na gliniastej powierzchni, na której stał. Były wszędzie w powietrzu. Stał samotny wśród fantastycznych splotów mrocznych cieni. Tańczące, bezbarwne cienie. Ale czy naprawdę bezbarwne? Nie znał i nigdy nie miał poznać— koloru groteskowego splotu, który oplątywał go pajęczyną magii. Choć bowiem umysł mówił mu, ze widzi barwy, oczy temu przeczyły. Nagle spadła ciemność i pochłonęła go. Rozległy się ciche stąpania, które szybko stały się głośniejsze. Z potwornym dudnieniem cyklopowych stóp coś minęło Elaka w mroku, a grom tego przejścia wstrząsnął równiną. Nie było słychać nic prócz straszliwego, grzmiącego stąpania tytanicznych nóg. Kroki ucichły w dali i ciemność rozproszyła się. Znów pojawiły się w powietrzu migotliwe cienie i znów stały się czarne. Elak usłyszał szum skrzydeł. Coś leciało wysoko, coś, co zawodziło żałośnie i przeciągle. Był to krzyk kogoś zagubionego i wędrującego przez wieczną noc. Elaka ogarnęło uczucie przytłaczającego lęku i grozy większej niż nożna sobie wyobrazić — takiej, jaką odczuwa się wobec czegoś tak obcego, że ludzkie ciało instynktownie drży i kuli się. Elak wiedział, że wkroczył do krainy nie przeznaczonej dla człowieka. — Elaku… Cicho, s wielkiej odległości dobiegły ciche słowa — głos Dalana, Siak Wyszeptał imię Druida, gdy ciemność wypełniły niewyraźne formy cienia. Znów usłyszał daleki głos. — Trafiłeś w niebezpieczne miejsce, Elaku, ale żyjesz. Ludzie Lycona wybijają właśnie Piktów, tak mówi mi kryształ… Jesteś bardzo daleko, Elaku, lecz przybywam spiesznie. Mider mnie wspomaga. Znowu czerń i grom uderzeń wielkich skrzydeł. Gigantyczna moc wstrząsnęła ciałem Elaka niby krusząca się o tarczę włócznia. I przeszła, i ciemność rozjaśniła się, ukazując pełzające cienie. — Jesteś wśród bogów, Elaku — nadleciał szept Dalana. — Nie jesteś już na Atlantydzie ani nawet na ziemi. Trafiłeś do dalekiej krainy. Znalazłeś się między tymi, których pochłonął Cień, wśród bogów. Nie bogów Atlantydy ani bogów Wikingów, lecz bogów którzy umarli. Wokół ciebie wędrują ci, których ciała nie są jak nasze ciała, których życie obce jest naszemu życiu. Nadchodzę, Elaku… Słodko, przeszywająco, artykułowanie niemal zadźwięczała w mroku struna harfy. Głos Dalana stopił się w ciszą — i znowu załkał instrument. Ponad muzykę wzniosła się melodyjna pieśń, o słowach o których Elak wiedział — nie pochodziły z żadnego z ziemskich języków. — Elaku! — krzyknął zaskoczony, zalękniony Druid. — Magia Elfa zwalcza moje czary. On… Zapadła cisza. Po chwili odezwał się łagodny głos. — Dalan — szepnął. — Dalan i Elak… moi wrogowie. Teraz umrzesz, Elaku, gdyż druid nie zdoła do ciebie dotrzeć. Moc mojej harfy trzyma go z daleka. Dalan bardzo cicho wypowiedział imię Elaka. Potem jeszcze raz i zamilkł. Zmienne cienie pływały w szarym powietrzu. Elak odruchowo sięgnął dłonią do boku, lecz nie miał broni. Pochylił się więc i wyłamał sztylet spomiędzy zesztywniałych palców Pikta. Uczucie rozpaczy narastało w nim. Jakże może walczyć z Elfem, samotny w zagubionym piekle, bez Dalana, który by mu pomógł? — Twa zguba nadciąga — szepnął Elf, a struna brzęknęła tajemniczo tonem pełnym gorzkiej słodyczy. — Żyjesz, Elaku, a w Ragnarok nie ma życia. Są tu tylko martwi bogowie i pył z ludzkich dusz. Tańczące cienie spowolniły swe trzepotanie 1 zamarły w bezruchu. Umilkła harfa Elfa. Zapanowała absolutna cisza. Wtedy odległy i wielki, wznoszący się nad horyzontem Cień zaczął formować się w powietrzu. Miał ludzką formę, lecz z jego mrocznego jądra wiał taki chłód grozy, że Elak desperacko zacisnął palce na rękojeści sztyletu. Drżał z lęku — lęku, który atakuje ludzka, duszę, gdy te staje twarzą w twarz z Nieznanym. 7. SOLONALA I MIDER Coś zaszeleściło z tyłu. Elak odwrócił się szybko wznosząc sztylet. To, co zobaczył sprawiło, ze zamarł zdumiony. Nawet w szarym półmroku zdołał wyczuć coś nierealnie fantastycznego w postaci, która dziwnie rozkołysanym krokiem wyszła z cienia. Jednak gest, którym powitała go ta dziwna istota był przyjazny. Potem spojrzała tam, gdzie Cień rozrastał się i ciemniał nad horyzontem. Szybko pochyliła się nad martwym Piktem, poruszała smagłymi dłońmi i nagle karzeł drgnął, podniósł się i stanął, nieruchomy i sztywny jak automat. Pikt był martwy — Elak nie miał wątpliwości. Nawet teraz łysa, niekształtna głowę, wspierała się na obwisłym ramieniu. Ledwie mógł dostrzec twarz karła, lesz intuicja mówiła mu, że iskra życia nie zatliła się w pustych oczach. Poczuł, jak lodowaty dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Pikt odwrócił się. Jego krępa postać zakołysała się i pobiegła naprzód, mijając Elaka, w stronę, gdzie w dali oczekiwała czarna groza Cienia. Miękka dłoń wsunęła się w rękę Elaka. Spojrzał w dół i zobaczył bladą twarz przyglądającej mu się uważnie dziewczyny. Poczuł delikatne szarpnięcie i poddał mu się z nieco wymuszonym uśmiechem. W końcu, czy mógł trafić do gorszego piekła? Szli, a cienie wirowały dookoła. Po chwili usłyszał cichy głos. — Teraz jesteśmy chyba bezpieczni. — Znasz atlantyjski? — zapytał bez zastanowienia, a w odpowiedzi usłyszał cichy kpiący śmiech. — Mówię własnym językiem. Wszystkie są tutaj jednym. Tak jak Cień zjawia się przed każdym w innej formie, a jednak jest tym samym po… pochłonięciu… i tak samo wszystkie języki wydają się tu podobne. Świat, z którego przybyłam leży daleko od tego świata. Jak ci na imię? — Elak. A… Cień? — Znikł. Widzisz? Elak spojrzał przez ramię, lecz nie dostrzegł niczego prócz roztańczonych błysków obcych barw. — Ożywiłam martwą istotę — podjęła niewidoczna dziewczyna. — I posłałam ją Cieniowi, abyśmy mogli uciec gdy On się posila. Na krótką chwilę jesteśmy bezpieczni, Elaku. Przerwała, gdy ciemność rozjaśniła się. Stali przed wejściem do groty, otwierającym się w ścianie wału rosnącego ku górze póki nie zniknął we mgle, niekształtny, płasko zakończony głaz strzegł wejścia do tunelu. Minęli go i towarzyszka Elaka przyspieszyła kroku. — Chodź — przynaglała. — Musimy się tu ukryć, przynajmniej na jakiś czas. Lecz Elak pochwycił ją i ścisnął ramiona palcami, którym zdumienie przydało okrucieństwa. Teraz dopiero dostrzegł, że jego towarzyszka nie pochodzi z żadnej z ziemskich ras. Dziewczyna–satyr! Dama–faun, szczupła, biała i dziewicza jak chłodny marmur, o krągłych piersiach i rudozłotych włosach opadających miękkimi lokami na gładkie ramiona. Do pasa była istotą ludzką, poniżej kończyło się wszelkie podobieństwo do człowieka i zaczynała czysta fantazja. Jej porośnięte złotawym futrem nogi były wygięte jak u zwierzęcia — lecz nie były to niezgrabne racice kozła, a raczej nogi jakiejś pełnej gracji łani, zakończone maleńkimi kopytkami, które w słabym świetle połyskiwały złotem. Jej twarz mimo swego klasycznego piękna, była równie niezwykła, jak dolne kończyny Żadna ziemska dziewczyna nigdy nie miała złotych oczu podobnych do dwóch jeziorek roztopionego kruszcu, bez białek i źrenic, niby oczy kota bez mrugnięcia wpatrujących się w Elaka. Kształt twarzy także w nieokreślony sposób przywodził na myśl kota. Uśmiechnęła się przestraszona. — Wydaję ci się niezwykłe? — spytała. — Ale ty także jesteś niezwykły, Elaku. Oprócz twojego, istnieje wiele kwiatów. — Na to wygląda — mruknął Atlantyda. — Na Bala! To musi być jakiś zwariowany sen. Dziewczyna popchnęła go dalej w głąb jaskini. Słaby blask oświetlał zakamarki przesłonięte fioletowym brokatem, skrywającym surowe skalne ściany. Na całej podłodze leżały poduszki. — Jestem Solonala — przedstawiła się dziewczyna–faun siadając z gracją w małym gniazdku z miękkich poduszek. — Czy ciebie także strąciły tu czary Elfa? Elak nie odpowiedział; zafascynowany wpatrywał się w jej zdumiewające, porośnięte sierścią nogi. Solonala spojrzała także, uśmiechnęła się i delikatnie stuknęła kopytkami. — Jesteśmy zbudowani według różnych wzorów. Elak pokiwał głową. — Tak, chociaż… Elf, mówiłaś? Znasz go? — Znam i walczyłam z nim. Kraj, którym kiedyś władałam, leży daleko stąd i daleko od twojej ziemi. Lecz moc Elfa pozwala mu wędrować od świata do świata. Kiedy przybył do mojego, dostrzegłam w nim zło i próbowałam go zniszczyć. Był silniejszy. Wzruszyła wiotkimi ramionami. — I tak tu trafiłam, a raczej Elf mnie tu wygnał. Nic mógł mnie zabić, gdyż nie jestem istotą ludzką i rozkład, który zniszczy kiedyś twoje ciało, nie może tknąć mojego. Ale uwięził mnie w tej krainie, gdzie prędzej czy później pochłonie mnie Cień… — Czym jest ten Cień? Błyszczące złote oczy spojrzały na Elaka. — Widziałeś go jako cień człowieka, prawda? Człowieka takiego jak ty, lecz ja widziałam go jako cień Solonali. Każda istota widzi Cień jako swój własny… bo to jest jej własny. To ostateczna śmierć. To zniszczenie. Ta kraina jest jego siedzibą, lecz może docierać także do innych światów, jeśli otwarte zostaną bramy. Bramy — takie jak sadzawka w podziemnej kryjówce Piktów. — Tu władnie przybywają bogowie kiedy umrą — zniżyła głos do szeptu. — Słyszałeś ich chyba, Elaku. Zawsze nadciąga ciemność gdy przechodzą, gdyż wędrują po tej zagubionej krainie samotni wśród wiecznej nocy… Do groty dobiegł głos, delikatny, nieskończenie odległy dźwięk trąconej struny harfy, Niewyraźny i senny skradł się w umysł Elaka, który niemal nie zdając sobie sprawy, że go usłyszał poczuł ogarniającą go senność. Solonala przyglądała mu się czujnie swymi złotymi oczami. — Słyszę magię — powiedziała. Głos harfy brzmiał dalej i otulał Elaka sennością. Zapadając w drzemkę widział jeszcze jak pochyla się nad nim zdumiona kocie twarzyczka Solonali… a potem tylko ciemność… Śnił. Te śnie był znowu w kajucie czarnej galery, gdzie Dalan spoglądał w swą kryształową kulę. Płomień rozkwitał w jej wnętrzu niby kwiat, rósł i wznosił się, aż zawisł nad lśniącą łysiną Druida. Szkarłatny czubek płomienia wygiął się w dół, rozwinął w migotliwą rdzę ognia, kołysał się i drżał zawieszony w powietrzu. Dalan modlił się. — Wysłuchaj mnie, Miderze. Boże Druidów, Władco Płomienia, niech dłoń twoja ocali tego człowieka przed Cieniem… Niewyraźny głos harfy położył kres wizji. Jak przez mgłę zobaczył Elak twarz Solonali z rozchylonymi wargami falującą w srebrzystym oparze. Znowu harfa uderzyła swym czarodziejskim szeptem w senny umysł Elaka… Harfa Elfa, przesycona śmiertelną magią! — Elaku! To głos Dalana! Brzęknęła gniewnie struna, a ponad jej głos wzbił się ostry krzyk. — Elaku! Gderze, pomóż,… Elaku, usłysz mnie! Mężczyzna rozbudził się całkowicie, jego dłoń sięgnęła do sztyletu u pasa. Gdzieś z zewnątrz dochodził cichy głos. Elak wstał i bezszelestnie ruszył do wyjścia. Tu zatrzymał się z rozszerzonymi zdumieniem oczami. Na płaskiej skale przed grotą przyklękła Solonala. Jej jasna postać lśniła pośród zmiennych form cienia, a dookoła klęczała cała horda drobnych, ohydnych białych stworków poniżających się w upiornej adoracji. Poruszały się tak szybko, że Elak nie zdołał określić ich kształtów. Nie miał zresztą możliwości, gdyż kiedy tylko się zjawił Solonala uniosła głowę, zauważyła go i rozkazującym gestem wyciągnęła przed siebie szczupłe ramię. Białe istoty odbiegły i zniknęły w dali. Teraz dopiero dostrzegł Elak coś, czego dotąd nie zauważył: za Solonalą wyrastał groźny, straszny, przyczajony — Cień! Dziewczyna opuściła rękę i spojrzałą na Elaka.. — Czary Elfa sprowadziły Cień, kiedy spałeś — wyjaśniła. — Nie mogłam cię zbudzić, choć próbowałam. Ci mali… to ja ich stworzyłam. To żywe istoty; zaspokoją Głód Cienia, a my spróbujemy uciec. Być może uda się nam. Przerwała, przepełniona zwątpieniem. Nagle rozległ się potężny głos Dalana. — Odwagi, Elaku! Przybywam! Przybywam z pomocą! I głos Elfa, bezcielesny, łagodny, drwiący. — Cóż zdoła zrobić Mider w walce z Cieniem, druidzie Twój bóg żyje, a w Ragnarok nie ma życia. Ogromny Cień na horyzoncie pociemniał. Migotliwe formy w powietrzu zafalowały szybciej, jakby zalęknione. Elak spostrzegł, że Cień nagle zwija się i pikuje na niego. Poczuł przytulone do siebie drżące ciało Solonali, Instynktownie objął dziewczynę ramieniem. Krzyknęła… absolutna cisza stłumiła jej głos. Oboje okryła nieziemska ciemność. Złączyli się z Cieniem, byli nicością, unicestwieniem, całkowitą i ostateczną pustką. A jednak Elak był świadom siły, kosmicznej mocy Cienia, strasznej w swej nieograniczonej potędze. Prócz tej świadomości nie istniało nic. Nie przyciskał już do siebie Solonali. Czuł, jak twierdza jego duszy, Jego umysł kruszy się pod naporem Cienia. I nagle nadpłynęła nadzieja. Nie rozumiał, w jaki sposób objawiła się po raz pierwszy, lecz pojął, ze nie jest już cząstką Cienia. Coś wyciągało go, unosiło z tej zasysającej próżni będącej unicestwieniem. Usłyszał głos Druida, napięty i triumfujący. — Miderze, Miderze, panie dębu i ognia, ocal go! Rozbłysło światło — ciepły, różowy, lśniący płomień. Jego blask ukazał postać Solonali, jej nieziemską piękność… a także zdumiewającą rzecz, na której oboje stali. To była dłoń. Kolosalna, ośmiopalczasta nie mogła należeć do żadnego z ziemskich stworzeń. To była ręka samego Midera, który wysłuchał modlitwy Dalana i sięgnął do piekła Cienia. Dłoń ruszyła w górę, unosząc Elaka i Solonalę… Zatrzymała się. Znowu powrócił mrok i zaczernił różowe, ściany utkane z płomienia. Morze cienia zalało ich niby fala przypływu i dłoń zaczęła opadać, z początku wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Rozległ się rozpaczliwy krzyk Dalana. I cichy śmiech Elfa. Solonala uklękła przy Elaku, zarzuciła mu na szyję swe delikatne ramiona, słodkimi wargami musnęła usta. Potem, nim zdążył się poruszyć, odskoczyła i rzuciła się w pustkę. Na sekundę, długą jak stulecie, jej białozłota sylwetka zawisła nad otchłanią czerni… i znikła. Elak podrywał się, kiedy do jego uszu dobiegł jej żałosny krzyk. Spóźnił się. Dłoń boga pomknęła w górę. Elak opadł na kolana, próbował doczołgać się do miejsca, gdzie zniknęła Solonala, lecz wokół była już tylko ciemność, jęki i wycie potężnego wichru. 8. PRZYBYCIE DO CYRENY — Elaku! To był głos Lycona. Elak otworzył oczy. Oblewał go szary blask. Leżał w korytarzu wiodącym do sadzawki, w podziemnej świątyni Piktów. Nad nim pochylała się niska, gruba postać Lycona; okrągła twarz płonęła podnieceniem. — Żyjesz, Elaku? Czy te przeklęte karły… Elak nabrał tchu i wstał z wysiłkiem. Jego ubranie i włosy ociekały wodą, Spojrzał tam, gdzie rozpościerała się powierzchnia basenu, błękitna i cicha, wolna od Cienia, który kiedyś okrywał ją mrokiem. — Właśnie stamtąd cię wyciągnąłem — wyjaśnił Lycon podążając wzrokiem za spojrzeniem Elaka. — Wyskoczyłeś z wody jak korek. — Nie było nikogo więcej? Nie widziałeś jeszcze kogoś w tym stawie. Lycon milczał, patrząc w oczy przyjaciela. Wreszcie pokręcił głową. — Nie — powiedział cicho. — Nie było nikogo. Potem nie mieli już czasu na rozmowę. Velia wprowadziła czerwonych od krwi wioślarzy, którzy właśnie skończyli rzeź Piktów. Lycon chwalił się głośno, ilu karłów ściął własnoręcznie; oświadczył, że jego pragnienie jest prawie tak wielkie, że byłby niemal zdolny napić się wody. — Ale tylko prawie — dodał. — Wracajmy na statek. Burza nie zaszkodziła mu zbytnio, Elaku. Za dwa dni będziemy mogli wyruszyć. Czarna galera znów płynęła po Wewnętrznym Morzu na północ. Ominęła brzegi wyspy Crenos i przez spienione wody ruszyła dalej, tam gdzie nad horyzontem wyrastały strome urwiska. Tam też, w najbardziej nieoczekiwanej chwili, gdy statek przybił już do brzegu, w polu widzenia pojawił się okręt księcia Garnicora. — Oby Mider go zgnoił! — warknął Dalan, niezgrabnym krokiem zbliżając się do relingu. Jego poplamiona morską solą szata trzepotała na wietrze. — Elaku, nie mamy czasu, żeby teraz z nim walczyć. Musimy zebrać wodzów i poprowadzić ich przeciwko Wikingom. — Mój brat — rzekł Elak. — Nie zapominaj o nim. — Wiem, ale na to przyjdzie pora później. Nie możesz pomóc Oranderowi, dopóki Wikingowie atakują z twierdzy Elfa, gdzie jest ich sztab i gdzie twój brat jest więźniem. Na pokład wytoczył się Lycon. — Na Dziewięć Piekieł i jeszcze z tuzin na dodatek — zaklął. — Czyżbyśmy się bali Garnicora? Ruszaj naprzód, Elaku i zabierz ze sobą Dalana. Zostaw mi dwóch wioślarzy, a ja poczekam tu i… — Jesteś pijany — stwierdził bez gniewu Elak. — Odejdź. Odwrócił się i spojrzał na długą galerę, która skręciła w stronę brzegu i szybko rosła w oczach. Od czasu przygody z Piktami Elak był nieco przygnębiony i nawet pieszczoty Velli nie potrafiły zatrzeć w jego duszy obrazu Solonali. Jej poświęcenie bardziej nim wstrząsnęło niż mógł przypuszczać. Dojrzewało w nim palące pragnienie, by skrzyżować broń z Elfem, by zabić tego minstrela–czarownika — i tt jao najprędzej. Dlatego zgodził się z Dalanem. — Ruszamy w głąb lądu, tak? — Do Lasu Sharn! Tam zbiorą się wodzowie ze swoimi ludźmi. Wysłałem gońca, więc wieść rozniesie się po Cyrenie. Kiedy wojska przybędą do Sharn, ruszymy na północ, na fortecę Elfa. — Dobrze. Wolałbym jednak mieć swoją broń. Ten miecz jest za ciężki. — Elak zamachnął się i świsnęło rozcinane hartowanym ostrzem powietrze. Dalan zachichotał. — Tym też możesz przelewać krew. Chodźmy. Garnicor jest już prawie w zasięgu strzały z łuku. Z druidem na czele oddział rozpoczął wspinaczkę na białe urwisko, osiągnając szczyt w chwili, gdy statek księcia Posejdonii przybijał do brzegu. Garnicor nie marnował czasu na groźby; posępnie milczący, ruszył w pościg prowadząc swoją załogę. Wkrótce jednak został w tyle. Dalan dobrze znał teren i jego oddział szybko posuwał się przez leśny gąszcz. Powszechny zapał dzieliła nawet Velie i bez kłopotu dotrzymywała kroku mężczyznom. Tej nocy rozbili obóz w niewielkiej kotlinie nad strumieniem, który szemrał cicho wśród paproci i krzaków jałowca. Elak siedział przy ognisku i z roztargnieniem gładził włosy Velii. — Dobrze jest być znowu w Cyrenie — westchnął. — Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę chodził po tej ziemi. Podoba ci się tu, Velio? Dziewczyna kiwnęła głową. Płomienie oświetlały jej twarz. — Ten kraj jest twardy i dziki… i jakby szczery. Silni ludzie muszą go zamieszkać. — Ci z Północy są silniejsi — burknął Dalan. — Przynajmniej dopóki Cyrena nie ma przywódcy. Wyciągnął rękę i złapał Lycona, który zatoczył się niebezpiecznie blisko ognia. — Znów ten pijany pies — mruknął. — Ale przynajmniej jest wierny. — Bogowie tylko wiedzą, ile naprawdę jestem wart — oświadczył ku powszechnemu zaskoczeniu Lycon, po czym zwalił się na ziemię i legł bezwładnie cicho pomrukując. Nagle usiadł. Oczy mu zabłysły. — Słuchaj, Elaku! Nim wypowiedział te słowa dał się słyszeć tupot stóp i wykrzykujący rozkazy ochrypły głos Garnicora. Wrogowie z wrzaskiem rzucili się do ataku. — Bogowie! — warknął Elak. — Znaleźli nas jednah. Bo broni! Jego ostry głos poderwał ludzi; płomienie odbijały się czerwienią w ostrzach mieczy. W chwilę później Gamicor i jego załoga byli już w kręgu światła ogniska. Rozleniwieni ciepłem, nie spodziewający się ataku, ludzie Dalana dzielnie stawili czoła szarży. Oba oddziały zderzyły się i przemieszały. Nastąpiło szaleństwo krwi i stali. Garnicor parł do Elaka, a ten wywijając mieczem z radością ruszył mu naprzeciwko. Zgrzytnęły klingi uderzając się w powietrzu; siła ciosów wyrwała je z rąk walczących, a Elak i Garnicor, bezbronni, zwarli się z sobą: miotający przekleństwa książę i jego ostrożny, milczący przeciwnik. Upadli, roztrącając tlące się głownie. Nagle zadudniły kopyta, a w powietrze wzniósł się ostrzegawczy krzyk: — Wikingowie! Strzeżcie się! Wikingowie! Ludzie Północy! W kotlinę wjechali z wrzaskiem rudobrodzi giganci. Tak jak zaleli Cyrenę, tak teraz kłując włóczniami i tnąc cieczami niepowstrzymani przetoczyli się przez obóz. Ludzie krzyczeli i umierali pod kopytami ich koni, a ci którzy przeżyli, uciekali w las. Po chwili nie pozostał już nikt prócz najeźdźców z Północy i dwóch splecionych w morderczej walce mężczyzn. Elak ściskał gardło Garnicora, lecz nogi księcia z byczą siłą miażdżyły mu żebra wyciskając ostatni dech. Wikingowie próbowali mieczami rozdzielić walczących. — Na grom Thora! — zaklął szorstki głos. — Cóż to za szaleńcy? Guthrunie, oni… Guthrum! Na dźwięk tego imienia Elak wyrwał się z uchwytu przeciwnika i skoczył na równe nogi nie zważając na dotykające jego skóry ostrza mieczy. Odszukał wzrokiem rudobrodego olbrzyma w kolczudze i hełmie, człowieka silnego niegdyś, potężnego i dzielnego — człowieka o martwym spojrzeniu, W Elaka wpatrywały się zmętniałe, zimne, okrutne i gorzkie błękitne oczy. Więc to był Guthrum, wódz Wikingów, którego układ z Elfem doprowadził do uwięzienia Orandera, króla Gyreny. — Guthrum? — spytał Garnicor. — Wiking? Mój lud nie walczy z Wikingami. Jestem z Posejdonii. Książę wyprostował się i spojrzał wyzywająco na posępną figurę jeźdźca. Wiking bez słowa wyrzucił w bok nogę, trafiając okrytą etalą stopą w twarz Garnicora. Bluznęła krew; książę zatoczył się do tyłu, odzyskał równowagę, sięgnął po broń, której nie było… i ze straszliwym przekleństwem rzucił się Guthrumowi do gardła. Koń Wikinga stanął dęba i Garnicor runął pod ciosani kopyt. Guthrum roześmiał się gorzko, lecz jego oczy nie zmieniły wyrazu gdy przyglądał się rozciągniętemu na ziemi Atlantydzie. Potem popatrzył na Elaka, który poczuł, jak poć strasznym spojrzeniem błękitnych oczu dreszcz przebiegł mu po plecach. Coś umarło w tym wodzu ludzi Północy; w jego wzroku było coś nieludzkiego. Garnicor wstał chwiejąc się, a Guthrum zwrócił rumaka w stronę zakrwawionego jeńca. W milczeniu słuchał, jak książę charcząc przeklina wściekle, uniesiony gniewem z powodu doznanego poniżenia. Wreszcie odezwał się. — Czy sądzisz, ze lękam się takich jak ty? Czy myślisz, że przestraszy mnie cokolwiek na tej ziemi? Po tym, co pokazał mi czarnoksiężnik? — jego spojrzenie było niewyobrażalnie straszne w swym zimnym okrucieństwie. Ja, który o zdrowych zmysłach wyszedłem z lochów cytadeli Elfa, czyż zlęknę się twoich przekleństw? Spiął konia ostrogami i wśród grzmotu podków zniknął w ciemności. Z mroku doleciał jeszcze jego głos. — Ukrzyżować tych ludzi! 9. WODZOWIE W SHARN Poderwany słowami Guthruma Elak wyrwał się swym strażnikom, nim jednak zdołał ruszyć w stronę lasu ci pochwycili go znowu, walczył zaciekle i rozpaczliwie, lecz bez rezultatu. Powalony na ziemię leżał przytrzymywany przez rudobrodych, okrytych kolczugami wojowników, tak samo jak Garnicor, którego twarz była jedną krwawą miazgą, Wikingowie sprawnie zdjęli z księcia zbroję po czyn powlekli go w stronę rosnącego w pobliżu dębu. Przeklinał ich i próbował się wyrwać, a jego małe oczka płonęły wściekłością i trwogą. Mimo oporu rzemienie uniosły jego ciało przywiązując je do potężnego drzewa. Ramiona wykręcono mu do tyłu tak, że otaczały pień. Używając żelaznych szpikulców i zaimprowizowanych młotów wojownicy z Północy zabrali się do swej krwawej pracy. Pobladły Elak przyglądał się, jak żelazo rozrywa ciało i kruszy kości; słuchał przeraźliwych krzyków, wyrywających się spomiędzy okaleczonych warg Garnicora. Wreszcie Wikingowie odeszli pozostawiając księcia wiszącego na wyrwanych niemal ze stawów rękach. Zbliżyli się do drugiego skazańca. Elak napiął mięknie szykując się do beznadziejnej walki. Nagle dostrzegł zaskoczenie na otaczających go twarzach. Wikingowie ze zdumieniem spoglądali na potężną brunatną figurę, stojącą na skraju kręgu światła z ogniska. To był Dalan, o twarzy strasznej od gniewu, ze wzniesionymi w górę ramionami. Milczał, lecz jego postawa wyrażała tak straszną groźbę, ze wojownicy na chwilę zamarli. Potem z krzykiem rzucili się naprzód wznosząc miecze do ciosu. Druid potrząsnął ramionami w dziwnym geście, jak gdyby rzucał klątwę na swych nieprzyjaciół. Spomiędzy jego tłustych warg spłynęło słowo, nieznajome i obce. Moc tkwiła w geście Daiana, moc niosło słowo, które wyrzekł. Powietrze zdawało się drżeć naładowane elektrycznością. Huk gromu ogłuszył Elaka. Potężna siła odrzuciła go do tyłu, oślepionego ścianą białego płomienia, który strasznym blaskiem zalewał polanę. Na chwilę stracił przytomność. Gdy ją odzyskał zobaczył, jak przeklinając pod nosem Druid stara się go podnieść. Osłabiony Elak odsunął go, wstał i rozejrzał się. Obozowisko wyglądało tak, jakby trafił w nie piorun. Drzewa były osmalone, trawa poczerniała, a z Wikingów zostały tylko zwęglone trupy w nadtopionych zbrojach. — O, Ishtar! — wyszeptał drżącym głosem. — Co się tu stało, Dalanie? Czy to były twoje czary? Druid pokiwał głową. — To magia ognia, której nie wolno ni używać nazbyt często, mamy władzę nad płomieniem, Elaku, a płomień istnieje w niebie tak samo jak na ziemi. Z pomocą Midera sprowadziłem błyskawicę. Ci barbarzyńcy zginęli od gromu swojego boga — zarechotał złośliwie. — Miałeś szczęście, że mnie nie zabili podczas ataku. Spójrz, ich konie uciekły… przynajmniej te, których nie poraziło na śmierć. Elak przesunął palcami po osmalonych brwiach. — Nie rozumiem w jaki sposób ocalałem. Czyżbyś potrafił kierować tą swoją magiczną błyskawicą, Dalanie? — Może. A poza tym Wikingowie mieli na sobie zbroje, a ty nie. To mogło być przyczyną. Popatrz, ten ukrzyżowany człowiek, Garnicor, jest bez zbroi i także jeszcze żyje. Chociaż już chyba niedługo. Elak spojrzał na zwisające z pnia dębu umęczone ciało księcia. Zawahał się, po czym zdecydowanym krokiem ruszył w jego stronę. — Co z Lyconem? — rzucił przez ramię. — I z Velią? Są bezpieczni? — Tak — Druid kiwnął głową. — Czekają w pobliżu. Ale reszta załogi zginęła albo jest w rozsypce. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Lasu Sharn. Nie wiedziałem, że Wikingowie są już tak daleko na południu, a nasza czwórka nie zdoła stawić czoła całej armii. W Sharn spotkamy się z wodzami… Co robisz, głupcze? Chcesz uwolnić tego kundla? — Jest Atlantydą — odparł Elak szarpiąc jeden z żelaznych szpikulców, przebijających ręce Garnicora. — A żaden człowiek nie zasługuje na taką śmierć. Książę był nieprzytomny. Gdy Elak wyrwał ostatni szpikulec jego ciało padło bezwładnie u stóp drzewa. — Sługo nie pożyje — stwierdził Elak. — Nie chcę go tu zostawiać, Wikingowie, jeśli wrócą, mogą go torturować. Ale… — Nie możemy go zabrać! Bogowie, chcesz go karmić kleikiem i pielęgnować po tym, jak dopiero co próbował poderżnąć ci gardło? Kiedy Elf wciąż włada Cyreną i więzi twojego brata? Powtarzam ci raz jeszcze, musimy ruszać do Sharn. I to szybko. — Dobrze — zgodził się Elak. — On nie dożyje świtu. Nikt by nie dożył z takimi ranami. Zatem: do Sharn. A potem pomaszerujemy na twierdzę Elfa. — Pomaszerujemy na armię Guthruma — burknął Delan. — Gdziekolwiek będzie. W każdym razie w pobliżu cytadeli czarownika. Tam mieści się sztab Wikingów. Niezgrabna sylwetka Druida rozpłynęła się w mroku. Elak podążył za swym towarzyszem. A u stóp potężnego dębu podniosła się z wysiłkiem przerażająca postać, osmalona, zakrwawiona, z ranami na rękach i nogach. Obleczone wargi poruszyły się i rozwarły. — Twierdza… Elfa — wyszeptał ochrypły, skrzeczący z bólu głos. — I Guthrum! Mężczyzna wypluł z ust krwawą pianę, Jego ciałem wstrząsnął paroksyzm kaszlu. Powstał trzymając się pnia. Zaciskając zęby starał się opanować ból. — A więc nie dożyję świtu? — wybełkotał. — Dożyję… Będę żył, póki nie znajdę Guthruma. Po kilku krokach książę Garnicor zatoczył się i upadł, lecz jedynie przez chwilę leżał nieruchomo. Potem, dysząc i jęcząc, bardzo wolno poczołgał się do lasu. W Lesie Sham Elak stał przed ołtarzem Druidów, wielkim szarym głazem wyżłobionym u szczytu w płytką misę, ciemną od krwi ofiar składanych tu przez wieki. Świtało. Dzień i noc minęły od spotkania z Garaicorem i Wikingami. Elak przespał kilka godzin, leżąc pod kamieniem Druidów w czasie, gdy gromadzili się wodzowie, wezwani do Sharn przez szybkich gońców. Lycon i Velia spali obok, Dalan zaś czuwał, by powitać każdego z przybywających, teraz byli już prawie wszyscy, ustawieni w półokrąg, posępni w zimnym świetle poranka, ich twarze nie zdradzały żadnej myśli. Elak dostrzegał jednak wrogość w oczach obserwujących ich z podziwem, lecz nie bez podejrzliwości. Dalan także zdawał sobie z tego sprawę, gdyż jego twarz przybrała groźny wyraz. Do przodu wystąpił młody wojownik o byczym karku i rumianych policzkach. Skrzyżowawszy ręce na piersi zatrzymał się o kilka stóp przed De łanem. — Czy pozwolisz mi mówić, Druidzie? — spytał drwiącym tonem. Dalan przyglądał mu się ponuro. — Tak, Halmerze. Jeżeli Cyrena chce, by reprezentował ją gołowąs — mów. Halmer zaśmiał się pogardliwie. — Moje słowa wyrażają myśli nas wszystkich. Tak sądzę. Posłuchaj więc: wikingowie wciąż trzymają wybrzeże. Nie pójdą na południe. A jeśli spróbują, potrafimy ich odeprzeć. — A co z Oranderem? — wtrącił Dalan. — Co z waszym królem? Młody wódz zawahał się na moment, lecz spokój druida dodał mu odwagi. — Będziemy walczyć o własne ziemie jeżeli zajdzie potrzeba — burknął. — Ale czary Elfa…, któż może się im sprzeciwić? Powiadam, pozwólmy ludziom Północy zatrzymać wybrzeże. Nie atakowali jeszcze moich terenów. Jeśli spróbują, będę wiedział jak sobie z nimi poradzić. — I Guthrum powygniata was, jednego po drugim — wtrącił Dalan. — Czy Halmer przemawia w imieniu wszystkich? Czy pozwolicie, by wasz król zgnił w mocy Elfa, by Wikingowie, niby ropiejący wrzód, panoszyli się na wybrzeżu? Miderze! A przecież potrzebna wam jest silna ręką władcy. Bez Orandera zaczniecie żreć się między sobą jak sfora wściekłych kundli! Niektórzy zawstydzili się, lecą przez długą chwilę nikt nie zabierał głosu. — A kimże jest Elak? — zapytał w końcu Jakiś głos. — Mówisz, że to Zeulas, brat króla. Być może. Ale chcesz, byśmy byli posłuszni człowiekowi, który zabił swego ojczyma… a więc człowiekowi, który może zabić tez swego brata i zawładnąć Cyreną! Elak zaklął i wystąpił przed Druida. — Nie trzeba mężczyzny by wami rządzić! — rzucił szorstko. — Kiedy opuszczałem Cyrenę nie było w niej tak wielu głupców i tchórzy. To prawda, zabiłem Bociana, ale w uczciwej walce, a większość z was pamięta zapewne, że mój ojczym nie darzył wielką miłością ani mnie ani Orandera. A czy chciałbym panować w tej krainie kobiet? Phl! Poprosiłem was o pomoc. Jeśli mi jej odmówicie, to sam pójdę do twierdzy Elfa i znajdę brata. Jego słowa wywołały poruszenie. Do przodu wystąpił wysoki starzec w pogiętej zbroi i rzucił swój miecz do stóp Elaka. — Ja w każdym razie idę z tobą — powiedział. — A mój orszak nie jest mały. Pamiętam cię z dawnych dni, Zeulasie i wiem, te powiedziałeś prawdę. Zgodnie z dawnym obyczajem Elak podniósł miecz, dotknął czołem jego rękojeści i oddał starcowi. — Dzięki, Hiro. Ja także cię pamiętam. Także to, żeś zawsze był gotów walczyć za Cyrenę. A tamte psy… Hira pokręcił głową. — Nie, Zeulasie, czy też Elaku. Oni nie są psami. To wszystko dzielni ludzie, lecz lęk przed czarami Elfa i wzajemna nienawiść uczyniły ich mniej szlachetnymi. — Idź z Hirą, cudzoziemcze — zaśmiał się Halmer. — Ty także. Druidzie. Hira jest szaleńcem, tak jak wy. Ja wracam do swojej ziemi… I nie przysyłajcie więcej gońców. Odwrócił się na pięcie i chciał odejść, lecz zatrzymał go ostry głos Dalana. — Zaczekaj. — Tak? — Helmer obejrzał się. — Gryziecie się między sobą, Słuchacie takich gołowąsów jak Halmer… i boicie się czarów Elfa. A przecież od nieprzeliczonych wieków Druidowie żyli w Cyrenie i teraz nie padną na twarz przed bogami Północy tylko dlatego, że brak kilku silnych ramion zdolnych unieść miecz. Powiadam wam, być może czary Druidów osłonią was przed Elfem. A może nie. Ale, na Midera! — żabia twarz Dalana zmieniła się w jadowitą, demoniczną, maskę; niemal pluł słowami w stronę wodzów, — Na Midera! Elf nie ochroni was przed magią Druidów! A my nie straciliśmy swej mocy! Kilku ludzi skuliło się, kilku pobladło. Halmar jednak zaśmiał się pogarcliwie i wzruszył szerokimi ramionami. — Starcy i dzieci mogłyby się ciebie przestraszyć — zadrwił. — lecz nie ja. Dalan wzniósł w górę potężną dłoń. W jego donośnym głosie zabrzmiała groźba. — Słuchaj zatem, Halmerze! I… patrz. Czy to nie pora wschodu? — Słuchaj zatem, Halnerze! I… patrz! Czyż to nie pora wschodu? Na dźwięk jego słów wodzowie poruszyli się zalęknieni. Nikt tego nie zauważył, lecz rozjaśniającą się czaszę nieba zakryła stałowoszara zasłona chmur; ciemniejąc w oczach zaległa ciężko nad Sharn. Cień padł na polanę. Dziwnie złowieszczo wyglądały w mroku pnie drzew. Halmer śmiał się ciągle. — Czy przestraszymy się chmur? Słabe są twoje czary, szarlatanie! Dalan milczał obserwując Halmera spod zmrużonych powiek. Zimny wiatr powiał przez Sharn, zaszumiały drzewa. Było coraz ciemniej. Przerażeni wodzowie zaczęli szemrać. Elak przyciskał do siebie Velię opiekuńczo otaczając ramieniem jej szczupłą talię. Lycon wyjątkowo milczał także i z obawą patrzył w górę. Przed ołtarzem majaczyła niezgrabna sylwetka Dalana z groźnie wzniesionymi ramionami. Głos Halmera nie miał już poprzedniej pewności; jego policzki były mniej rumiane. — Nie zostanę tu dłużej — warknął. — Ja… — Odejdź — powiedział Druid. — Jeżeli się odważysz. Halmer oparł dłoń na rękojeści miecza, odwrócił się i przecisnął przez grupę wodzów. Nikt nie poszedł za nim gdy kroczył w stronę skraju polany. Tam, kiedy miał wejść w cień drzew, zatrzymał się i cofnął o krok. Elakowi wydało się, że z daleka, z ciemności coś patrzy na nich, coś niewyobrażalnie okropnego i chciwego żeru. Halmer także musiał wyczuwać tę obecność, gdyż wahał się nie postępując w przód ani w tył. — Słaba jest magia Druidów — szepnął Dalan. — Cóż cię wstrzymuje, Halmerze? Między drzewami niczego nie ma. Niczego — prócz cichego szelestu, słabego pomruku w ciemnym, dziewiczym lesie. Nad Sharn wstawał mroczny świt. — Starcy i dzieci mogliby się mnie przestraszyć — szydził Dalan. — lecz nie ty, Halnerze. Nie ty. Z wściekłym przekleństwem młody wódz, jakby zrzuciwszy niewidzialne pęta, skoczył w mrok. Pomruk pogłębił się, wzniósł do niskiego, posępnego ryku. Halmer był tylko niewyraźnym cieniem nurkującym wśród wyniosłych pni. Ludzie spostrzegli, jak zatrzymuje się i zaskoczony patrzy w górę. Błysnął wyciągnięty miecz, a ryk lasu stał się ogłuszający. Coś runęło w dół, — konar oderwany od macierzystego pnia, spadający poprzez listowie na człowieka, który wydał z siebie ryk potwornej grozy — i skonał. Widzieli, jak Halmer pada zmiażdżony straszliwym ciosem. Ryk lasu zamarł, zmienił się w słaby pomruk, szelest, niesłyszalny niemal szum. — Magia druidów jest słaba — powiedział cicho Dalan. — Czy teraz także Halmer tak sądzi? — Zwrócił się w stronę wodzów. — Idźcie za nim, jeśli się ośmielicie — ryknął. — Opuśćcie Sharn nie skłądając hołdu Elakowi, a klątwa druidów będzie wam towarzyszyć w wędrówce przez las. Na Midera! Idźcie, a przekonacie się, jak długo uda wam się przeżyć. Nikt nie śmiał stawić czoła gniewowi druida. Jeden po drugim wodzowie występowali, by rzucić swe miecze do stóp Elaka. I tak Elak objął dowództwo nad wojskami Cyreny, a wieści z Lasu Sharn rozbiegły się jak pożar: Gromadźcie się! Gotujcie broń! Kraj powstał przeciw najeźdźcom z Północy, a brat króla wiedzie Cyrenę na Elfa i Guthruma! Gromadźcie się! Gotujcie się do marszu przeciwko hordom Wikingów! 10. W DOLINIE CZASZEK Lycon łapczywie wypił wino, odłożył bukłak i otarł usta wierzchem dłoni. Czujnym spojrzeniem zlustrował szeregi zbrojnych mężczyzn, lśniącą stal, parskające konie rwące się do bitwy. Dwanaście dni minęło, zanim ściągnęli ostatni wojownicy z gór i odległych zakątków Cyreny. Kolejne trzy dni maszerowali, by dotrzeć do Doliny Czaszek, zwanej tak od pewnego rozbójnika, który — dawno temu — zasypywał jej zbocza głowami swych nieprzyjaciół. Wikingowie zebrali się prędko i także założyli obóz w Dolinie Czaszek. Rzeka oddzielała od siebie obie armie, wyczekujące bezpiecznie poza zasięgiem strzału. — Kiedy atakujemy? — zapytał Lycon stojącego przy nim na niewielkim wzgórku Elaka. — Wkrótce — brzmiała odpowiedź. — Słońce pokaże się za kilka minut. O wschodzie przekroczymy Monrę — Elak wygiął ostrze swego rapiera. — Dobrze jest znowu trzymać tę taką broń. Dzisiaj ma klinga przejdzie swój chrzest. — Moja także — wtrąciła Velia zbliżając się do nici lekkim krokiem. Okrywający jej szczupłe ciało pancerz błyszczał n szarości przedświtu. Brunatne włosy wysypywały się spod hełmu, zbyt małego, by pomieścić ich lśniące sploty. — Wiesz, Elaku, tu jest całkiem inaczej niż w Posejdonii. Do takiego życia zostałam stworzona, nie do wyperfumowanego haremu w pałacu Garnicora. — Tak, to nie Posejdonia — zgodził się ponuro Lycon. — Tam mają dobre trunki. W tym barbarzyńskim kraju zdobycie wina jest rzeczą prawie niemożliwą, a to gorzkie piwo, które pijają twoi rodacy, Elaku, to zbyt wiele jak dla mnie. O, mój kielich goryczy! — splunął i znowu sięgnął po bukłak. Elak przycisnął Velię do siebie i pocałował ją szybko. — Możemy dzisiaj zginąć — rzekł do zarumienionej dziewczyny. — Wolałbym, żebyś została w obozie. Velia uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Zakosztowałam wojny i zasmakowałam w niej. Posłuchaj. W oddali zagrały trąby. Ich muzyka była coraz głośniejsza, bliższa, aż sygnał rozbrzmiewał od zbocza do zbocza. A za rzeką czekały armie Wikingów… — Chcą użyć łuków, kiedy będziemy się przeprawiać — stwierdził Elak. — Ale chyba się rozczarują. Mój plan jest gotowy. Zagrzmiały trąby, zawarczały bębny, zatrzepotały w porannym wietrze wzniesione proporce. Armia Cyreny ruszyła. Krzepcy, jaskoskórzy, złotowłosi wojownicy podążali za wodzami kierując swe rumaki w spieniony nurt Monry. A Elak patrząc na nich uśmiechał się. — Hira i Dalan przeprowadzili swoich ludzi na flanki Wikingów — wyjaśnił Velii. — Nieprzyjaciel spodziewa się pewnie, że spróbujemy przekroczyć Monrę w okolicach centrum ich szyku. Tymczasem… patrz! Pierwszy szereg wojsk Elaka był już w wodzie i szedł naprzód wśród gradu strzał. Na drugim brzegu czekali oszczepnicy, a dalej z tyłu rudobrodzi rycerze w zbrojach, z mieczami i toporami. Żołnierze Cyreny nagle zdawało się, skoczyli naprzód mijając przednie straże i stoczyli się ze zbocza w stronę Monry. W tylnych szeregach jednak odbywało się zorganizowane przegrupowanie — całe oddziały pędziły w prawo i w lewo i na ukos zbliżały się do brzegu starając się obejść wroga od flanki. — O co chodzi? — zdziwiła się Velia. — Wikingowie mogą jechać tak samo szybko jak nasi ludzie. Dlaczego…? Za rzeką nieprzyjaciel spostrzegł manewr Elaka i grupy jego wojsk skierowały się ku skrzydłom — lecz niezbyt daleko. Głośny krzyk podniósł się najpierw na prawej flance, a w chwilę później także na lewej. Przez grań z obu stron spływali ku Wikingom wojownicy Cyreny, pędząc ku obu skrzydłom Wikingów. W słońcu błyszczały ich miecze i lance. — Hira… i Dalan — stwierdził Lycon. — Nocą okrążyli wroga. Dadzą nam szansą przekroczenia Monry. Teraz strategia była jasna: wąska linia żołnierzy utrzymywała brzeg rzeki, a łucznicy angażowali siły wroga. Natomiast tylne szeregi Cyreny galopowały na prawo i lewo, pędziły ku Monrze, na drugi brzeg i dalej, w górę po stromym zboczu, wśród gradu ciosów i strzał. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie Hira i Dalan, których wojownicy siali zamęt i śmierć na obu skrzydłach Wikingów. — Przeprawiliśmy się! — krzyknął Elak. — Teraz mamy równe szanse. Teraz decyduje siła, nie strategia. Ruszajmy! W pobliżu niecierpliwie przebierał kopytami wielki, biały wierzchowiec; kopyta krzesały iskry na kamieniach. Elak jednym skokiem znalazł się w siodle. Stojąc w strzemionach z nagim rapierem w ręku popędził w dół. Za nim gnali Lycon i Velia. W dół, do Monry! Piana tryskała wysoko, gdy galopowali przez wodę. Wojownicy wznieśli okrzyk — i w chwilę później Wikingowie, desperacko walczący o każdy cal traconego terenu, cofali się w górę, spychani przez siły Cyreny. A potem był już tylko krwawy wir kłucia i cięcia toporów, mieczy i silnymi ramionami miotanych włóczni; rżenie galopujących wierzchowców, których jeźdźcy trzymając się uzd jedną ręką drugą wymieniali ciosy; padające konie, konające w krwawej kipieli; potężni wojownicy, którzy walczyli, ginęli i zabijali jeszcze padając. Pochylały się kruczoczarne proporce; wołania „Odyn! Thor z nami!” mieszały się z okrzykami „Cyrena! Cyrena!”. Elak pchnął i pchnął raz jeszcze. Jedną ręką prowadził konia, potykającego się i przeskakującego nad kłębowiskiem walczących i nad nieruchomymi ciałami. Po prawej stronie widział ponad otaczającym go tłumem głowę Dalana i jego wielki miecz, kładący wokół druida szeroki pokos trupów. A z przodu, w pierwszym szeregu armii Wikingów jechał Guthrum. Jego ruda broda jaśniała jak płomień. Niby sama śmierć wznosiła się jego postać nad ciałami tych, których hełmy i czaszki skruszył okrwawiony topór króla Wikingów. — Thor! Thor z nami! — Cyrena! Pot i krew zalewały oczy Elaka. Starał się wypatrzyć Lycona i Velię, choć wiedział, że w wirze walki jest to niemożliwe. Jakiś Wiking podjeżdżający do niego i z krzykiem zniżał ostrze włóczni. Szarpnięty uzdą biały koń skoczył do przodu i w bok.Elak uchylił się; grot rozorał mu policzek, a klinga jego rapiera ugrzęzła głęboko w owłosionej szyi przeciwnika. Wyrwał broń z rany. Zadźwięczała stal, gdy starł się z kolejnym przeciwnikiem. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a odór rozlanej krwi mieszał się z ostrym zapachem potu. Wikingowie skoncentrowali swe siły na grani wiedząc, że są zgubieni, jeśli pozwolą odepchnąć się dalej. Król Guthrum szalał; jego topór wznosił się i opadał rytmicznie niby młot Thora, boga północy. Wojska Cyreny zostały powstrzymane i zepchnięte w dół. — Naprzód! — Elak spiął wierzchowca i rzucił się w hordę nieprzyjaciół zalewającą Dolinę Czaszek. — Cyrena! Naprzód, Cyrena! Klinga jego rapiera skoczyła do przodu niby wąż a jej dotyk był równie śmiertelny — jego przeciwnik runął w agonii. Krzyk Elaka zatrzymał jego łudzi na granicy odwrotu prowadzącego ku klęsce. Jeden człowiek o szaleńczej odwadze stanął przeciwko armii — a potem Cyrena trwała, trwała i opierała się, szarżowała na schodzących w dół nieprzyjaciół. — Bij! — rozległ się krzyk, chrapliwy i potężny jak głos i trąby krzyk Dalana. — Bij Wikingów! Za Cyrenę! Wycieńczeni, zmęczeni walką ludzie poczuli przypływ nowych sił; pijani krwią i mordem rzucili się do szaleńczego ataku, który mógł mieć tylko jeden rezultat. Broniący się desperacko i bez nadziei na zwycięstwo walczący Wikingowie zostali zmiażdżeni, zepchnięci na grań i dalej, w dół, a wojska Cyreny wylały się z Doliny Czaszek niby pochłaniający wszystko płomień. Był to dzień klęski dla najeźdźców, ich Ragnarök; kruczoczarne proporce runęły, zdeptane przez kopyta koni zwycięzców. — Bij! Bij Wikingów! Elak krzyczał stojąc w strzemionach. W porażce najeźdźców z Północy widział zgubę Guthruma, koniec Elfa, wolność dla swojego brata. Cyrena zwyciężyła — tyle wiedział. Obok niego zatrzymał konia Lycon, z zaczerwienioną i zakrwawioną twarzą,. — Patrz, Elaku! Zmykają jak króliki! Nawet w tej chwili nie potrafił powstrzymać się od typowej dla siebie przesady. Rudobrodzi olbrzymi nie uciekali — walczyli ciągle, choć bez nadziei, nawet konając zabijali. Elak podjął decyzję. Jego oczy rozbłysły. — Zostań tu, Lyconie. Poprowadzisz ludzi. Zawrócił konia. — Gdzie jedziesz, Elaku? — Do twierdzy Elfa! Natychmiast. Zaskoczę go… Dalszy ciąg zdania był niedosłyszalny, gdyż Elak spiął wierzchowca ostrogami i pogalopował na grań, a potem wzdłuż niej, skrajem pola bitwy. Wśród wrzawy nikt nie słyszał wołania Lycona. Ktoś jednak dostrzegł Elaka. Jeden koń wyrwał się z bitewnej zawieruchy i ruszył w pościg. Na jego grzbiecie siedział okrakiem Dalan w rozwianej brunatnej szacie. Nawet przed taką bitwą nie włożył zbroi, lecz mimo to żadne ostrze go nie drasnęło. A niewielu z tych, co znaleźli się w zasięgu ciężkiego miecza Druida zdołało pozostać przy życiu. Krew spływała wzdłuż wyrytych na ostrzu runów. Z pola bitwy wzniósł się w górę krzyk — śmiertelny krzyk Wikinga. A za Elakiem i Dalanem ruszyła zemsta: Guthrum na wielkim, czarnym rumaku prowadzący niewielką grupkę jeźdźców. W jego martwych oczach płonęła zimna żądza mordu. 11. JAK ZGINĄŁ GARNICOR Mroczne wody Morza Wewnętrznego oblewały wielkie ponure zamczysko — twierdzę Elfa. Była pusta lub prawie pusta — Wikingowie odjechali, by w Dolinie Czaszek spotkać armię Elaka, a mag trzymał niewiele sług. Plotka głosiła, że nie wszyscy z nich byli ludźmi. W mroku przedświtu ze wzgórz zszedł człowiek i wkroczył do cytadeli. Z wysiłkiem wspinał się na wyszczerbione głazy muru, strzegącego spokoju Elfa. Lecz barbakanu i nabijanej ćwiekami bramy wewnętrznej nie potrafił sforsować. Czekał więc ukryty w cieniu i gładził ostrze długiego miecza, który ściskał w okaleczonej dłoni. Twarz księcia Garnicora przypominała pysk któregoś z maszkaronów szczerzących zęby z dachu fortecy. Przeżył, , w niewyjaśniony sposób dotarł aż tutaj w poszukiwaniu Guthruma, i teraz, nic nie wiedząc o bitwie w Dolinie Czaszek, siedział tutaj, a jego oczy błyskały złośliwie. W strzępach ubrania bardziej niż kiedykolwiek był podobny do jakiejś potwornej owłosionej małpy, czekającej na swój łup. Słońce stało już wysoko, gdy usłyszał wreszcie tętent kopyt. Cofnął się szybko i skrył w ocienionej wnęce. Dwaj jeźdźcy zatrzymali swe konie przed żelazną furtą w zewnętrznym murze. Elak zeskoczył z konia i przyjrzał się kamiennej ścianie. Powstrzymał go głos Dalana. — Zaczekaj. Nie będziesz musiał się wspinać. Otworzę ci te drzwi. Nie zsiadając z siodła druid wyjął spod fałd swej szaty coś, czym cisnął w przeszkodę. Na chwilę mur skrył się za ścianą oślepiającego, białego płomienia. Spłoszone konie zaczęły się szarpać i stawać dęba. Wierzchowiec Elaka niemal przewrócił swego pana, który próbował go powstrzymać. Po chwili płomienie zgasły. W miejscu furty widać było tylko rozpaloną do białości kałużę roztopionego metalu, a kamienie portalu sczerniały i popękały od straszliwego gorąca. Dalan spiął konia, który bez trudu przeskoczył przez płynne żelazo. Jadący za nim Elak zdążył jeszcze zobaczyć ogień buchający z kraty barbakanu. — Na razie idzie nieźle — mruknął druid przyglądając się, jak roztopiony metal ścieka na kamienie dziedzińca. — Lecz Elf nie polega jedynie na bramach i murach. — Za razie idzie nieźle — mruknął Druid przyglądając się, jak roztopione żelazo ścieka na kamienie dziedzińca. — Ale Elf nie polega jedynie na bramach i nurach. Elak w milczeniu spoglądał w górę. Na szczycie wewnętrznego muru tkwiła maszkara wyrzeźbiona, zdawało się, w nierównej, ciemnej skale, stwór, który mógłby pochodzić z każdego z Dziewięciu Piekieł. Ogromny, krępy, ohydny, wydawał się zwisać nad dziedzińcem lustrując go groźnym wzrokiem. Ze zdeformowanych ramion wyrastały szerokie skrzydła. Elak wyczuwał zło tkwiące w tym stworze i zdawało mu się, że maleńkie oczka obserwują go uważnie. — Chodź! Barbakan otwarty. Czarny rumak druida ruszył do przodu — i jednocześnie Elak pochwycił jakiś ruch nad sobą, wyczuł raczej niż zauważył, jak maszkara spada w dół machając skrzydłami i ciągając przed siebie mordercze szpony. Wbił ostrogi w bok swego ogiera i pchnął go na wierzchowca Dalana. Równocześnie wyrwał z pochwy swój rapier i nie celując uderzył nad głowę. Uderzyły go ciężkie skrzydła. Broń wypadła spomiędzy palców, a on sam runął na kamienie. Walczył o życie z kreaturą, która ryczała, drapała i szarpała strasznymi kłami, z potworem, o którym sądził, że jest wyrzeźbiony z kamienia: z maszkarą przywołaną do życia przez czarną magię Elfa. Wycieńczony Elak nie był żadnym przeciwnikiem dla tego monstrum. Kły zbliżały się do jego gardła, czuł na twarzy cuchnący oddech. I nagle ciężar przygniatający jego ciało znikł; dysząc ciężko Elak zobaczył, jak Dalan trzyma potwora nad łysą głową. Straszliwa siła kryła się w tłustym ciele druida; cisnął wyrywającą się maszkarę na kamienie dziedzińca i skoczył na nią obiema stopami. Miecz błysnął krwawo… — Na Baala — mruknął Elak podnosząc z ziemi swój miecz. — Czy to był demon, Dalanie? Takiego zwierzęcia nie widziałem jeszcze nigdy. — Ani nikt inny — stwierdził druid przyglądając; się nieruchomemu cielsku potwora. — Demon to dobra nazwa dla tego pierwotnego monstrum. Elf postawił je tutaj, żeby strzegło bramy. No… — machnął mieczem. — Gdybym tylko szyję czarnoksiężnika mógł przeciąć równie łatwo…! Dobrze! Zostaw konia, Elaku. Od tego miejsca musimy pójść pieszo. Ukryty we wnęce Garnicor patrzył i zastanawiał się. Kiedy Elak z Dalanem przekroczyli próg i zniknęli w podziemiach twierdzy, wyskoczył ze swej kryjówki i podążył za nimi. Od strony wzgórz zbliżała się grupka jeźdźców prowadzonych przez Guthruma. Popędzali konie i krzyczeli. Jedynie król Wikingów milczał, ściskając w ręku bojowy topór, na którego ostrzu krew zaschła w ciemnoczerwone plamy. — Do krypt — rzekł Dalan krocząc spiesznie pustymi korytarzami. — Znam drogę. Często badałem ją w swoim krysztale. Szybko! Druid jakby wyczuwał zbliżające się niebezpieczeństwo. Elak badał wzroki głębie bocznych przejść wiodących w tajemnicze podziemia twierdzy gdy przebywali wysoko sklepione tunele, schodzili w dół krętymi schodami, słabo oświetlonymi lub całkiem ciemnymi, przebiegali przez wielkie komory mieszczące wspaniałości godne królewskich pałaców. Nie spotkali nikogo. Potężna cytadela była zupełnie opuszczona, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie, W końcu, gdy znaleźli się już głęboko pod ziemią, dotarli do metalowych drzwi przedziwnie rzeźbionych w kabalistyczne znaki. Tutaj Dalan zatrzymał się. — Oto serce zamku Elfa — powiedział cicho. — Tu więzi twojego brata, Elaku. — Druid wyjął jakiś podłużny przedmiot, osłonięty tkaniną. Odwinął ją odsłaniając krótki sztylet wycięty, jak się zdawało, z kryształu. — Mieści w sobie potężne czary — powiedział, podając broń Elakowi, rękojeścią do przodu. — Zabije czarnoksiężnika, tam, gdzie żadna ziemska stal nie zdoła go zranić. To nóż ofiarny druidów, Elak skinął głową i wsunął sztylet za pas. Dalan odwrócił się i otworzył metalowe drzwi. Na chwilę obu ich oślepił wybuch bursztynowego światła, lecz po chwili odzyskali wzrok i przestąpili próg… Stali na platformie wyrastającej z nagiej skalnej ściany ciągnącej się w górę, na boki i w dół w niezgłębiony bezmiar bursztynowego blasku, raniącego oczy swym lśnieniem. Przed sobą widzieli jedynie chmury — bursztynowe, kłębiące się i przesuwające się nieustannie, falujące wokół nich jak morze, jasne jak płomień, a przecież zimne i lepkie jak mgła. Elak cofnął się mimowolnie, poruszony niezwykłością tego widoku. — Spokojnie — potężna dłoń druida ścisnęła jego ramię. — Spokojnie. Czeka nas niebezpieczna droga. Patrz! Coś pojawiło się w polu widzenia z lewej strony: czarny obiekt przypominający wielką, spłaszczoną u góry kulę. Wisząc bez żadnego podparcia w bursztynowej mgle, bezgłośnie podpływał coraz bliżej, aż zatrzymał się niecały stopę od platformy, na której stali obaj mężczyźni. Elak widział teraz, że istotnie, jest to kula wydrążona jak ogromny puchar, niby wielka pomarańcza ze ściętym czubkiem. — Pojedziemy tym rydwanem — szepnął Dalan. — Chodź ze mną. Zbliżył się do krawędzi platformy i skoczył. Jego okryte brunatną szatą potężne ciało zawisło na chwilę nad złocistą głębią i opadło bezpiecznie do wnętrza kuli. Ta nie zakołysała się nawet. — Elaku — druid obejrzał się i skinął ręką. — Pospiesz się! Wysoki awanturnik nie zastanawiał się ani chwili. Skoczył czując dudniące uderzenia swego pulsu. Niewiele brakowało, by przeleciał nad pojazdem, lecz Dalan pochwycił go i ściągnął w bezpieczne miejsce. Pobladły, Elak stanął niepewnie. Kula sięgnęła mu do piersi. Jej podłoga, o średnicy mniej więcej czterech stóp, zrobiona była z jakiejś smolistoczarnej substancji, której nie potrafił rozpoznać. Magiczny rydwan zakołysał się i popłynął wzdłuż nagiej, skalnej ściany. Platforma, za której skoczyli, zniknęła w złocistej mgle. Sunęli po niekończącym się morzu zimnego ognia… Podążający za Elakiem i Dalanem Garnicor szybko zdał sobie sprawę z tego, że on także jest ścigany. Nie domyślał się jednak, że człowiek, którego szuka, znalazł się za nim. Przyspieszył kroku. Pchnął prowadzące na zawieszoną nad przepaścią platformę drzwi w chwili, kiedy Elak skoczył do wydrążonej kuli. Książę zatrzymał się zdumiony. Dopiero gdy niezwykły rydwan zniknął wśród chmur, zauważył, że kroki ścigających są coraz głośniejsze. Przestąpił próg i przyciskając się do ściany wzniósł miecz w górę. Ludzie Guthruma z początku nie zauważyli przeciwnika. Wbiegli na platformę całą gromadą wyjąc jak wilki. Niewiele brakowało, by jeden z nich runął w przepaść. Wisząc już prawie w powietrzu skręcił ciało, by wyhamować bieg, zderzył się z którymś z towarzyszy, chwycił go za ramię… i żaden z nich nie zauważył zabójcy. Garnicor z wyciem wściekłości skoczył naprzód. Uderzeniem wielkiego miecz rzucił jednego Wikinga na drugiego i obaj, wymachując rękami, z krzykiem rozpaczy zniknęli za krawędzią platformy. Zanim pozostali zdążyli się zorientować, że wśród nich szaleje śmierć, Garnicor uderzył znowu, rycząc wściekle na widok znienawidzonej twarzy Guthruma. Miecz zmiażdżył hełm jak papier; trzasnęła kość pod ciosem ciężkiej klingi. Wikingowie krzyknęli — trzech z nich już nie żyło, a więcej jeszcze miało umrzeć tego dnia. Garnikor był bowiem jak sama śmierć, żelazne muskuły jego potężnie umięśnionego ciała napędzała nienawiść do króla Guthruma. Jego miecz opadał, zataczałąc kręgi i zabijając i zabijając wśród szczęku stali ponad złocista otchłanią. A choć nie miał zbroi, zdawało się, że żaden cios ni pchnięcie nie potrafią go osłabić. Zabił trzech wrogów i był ranny w pierś, plecy i udo. Krew tryskała na jego łachmany. Nawet twardych Wikingów przenikał dreszcz zgrozy, gdy ten szaleniec — śmiertelnie ranny, z ciałem poskręcanym torturą — śmiał się. Garnicor grzmiał śmiechem, radością, która zrodziła się w nim, gdy wyrąbywał sobie drogę do Guthruma. Krew płynęła z niewygojonych ran na jego stopach i dłoniach, mieszając się z pokrywającą platformę karmazynową kałużą. Jakaś głowa spadła z ramion. Cofając miecz Garnicor ciął kolejnego Wikinga i niczym papier rozrąbał jego kolczugę. Zdeformowaną dłonią otarł z czoła pot i krew i zobaczył, że pozostał już tylko jeden przeciwnik, rudobrody gigant, którego topór opadał ze świstem. Książę skoczył wysuwając miecz. Topór wgryzł się głęboko w kark Garnicora. Książę krzyknął i wyprostował się, miecz wypadł z osłabłej dłoni. Ponura uciecha błysnęła w mrocznych oczach Guthruma. Lecz Garnicor nie był jeszcze martwy. Zatoczył się, wykrzywiając twarz. Rękami starał się pochwycić pustkę… Spojrzał — i zobaczył Guthruma, jak stoi samotnie wśród trupów, ostatni żyjący Wiking. Ryknął i skoczył. Stalowe palce zacisnęły się na owłosionej szyi Guthruma. Bezbronny Garnicor zmienił swe ciało w żywy pocisk, pchający rudobrodego olbrzyma do tyłu i w dół… na krawędź platformy… i dalej! Dwaj wrogowie runęli w otchłań spleceni w śmiertelnym uścisku. Książę Garnicor wrzeszczał szaleńczo i tryumfalnie. Lecz król Wikingów nie wydał z siebie głosu, gdy poprzez złocistą mgłę spadał ku swej śmierci. 12. MAG I DRUID Kula kołysała w przestrzeni. Niosąc we wnętrzu Elaka i Dalana posuwała się wciąż naprzód po rozciągniętej krzywej. Wreszcie coś zamajaczyło we mgle. Druid głośno nabrał powietrze do płuc. — Skacz za mną, Elaku. I… nie zwlekaj. Wieża… baszta… zębata zjawa z granitu wpłynęła w pole widzenia wyrastając spomiędzy kłębów bursztynowych chmur. Dalan z wysiłkiem wspiął się na krawędź kuli i przykucnął. Turnia zbliżała się… Druid skoczył, rękami i nogami szukając oparcia na niebezpiecznie stromej skale. Elak poszedł w jego ślady, znowu przeżywając chwilę lęku przyprawiającego o mdłości, gdy poczuł pod sobą niezmierzoną otchłań pustki. Po chwili obaj stali już na pochyłości. Dalan wskazał otwierające się tuż przed nimi wejście do tunelu. — Oto nasza droga, Elaku. Chodźmy. Ostrożnie wsunęli się do tajemniczego otworu. Znajdował się tam krótki, prowadzący w dół korytarz, słabo oświetlony wpadającym z zewnątrz bursztynowym blaskiem. Na jego końcu zobaczyli drzwi. Nie były zamknięte; Dalan rozwarł je szeroko. Zaraz za progiem stała latarnia, której jasny płomień ukazywał każdy szczegół wnętrza leżącej przed nimi jaskini. Nie było w niej niczego prócz niewielkiego kwadratowego ołtarza z ciemnego kamienia i klęczącego przed nim człowieka, zapatrzonego w zimne, złociste głębie klejnotu trzymanego w zesztywniałych dłoniach. — Orander! — krzyknął Elak. Nie usłyszał odpowiedzi. Orander z Cyreny, brat Elaka, był jak kamienna statua; w skupieniu wpatrywał się w klejnot. Rozpuszczone jasne włosy lwią grzywą okalały jego kształtną głowę. Rysy twarzy znamionowały siłę i szlachetność, lecz twarz ta była… przesłonięta! Niewyczuwalny mrok niby cień śmierci zasłaniał rysy króla, niedotykalny, a przecież sprawiający wrażenie odsunięcia. To dziwne, lecz wydało się Elakowi, że brat jego jest daleko stąd, mimo że jego .ciało znajduje się o kilkę stóp zaledwie. Zawołał znowu choć wiedział, że Orender nie usłyszy. — Cyrena straciła króla — powiedział cicho Dalan. — Potężna magia tkwi w tym żółtym klejnocie. — Obudzę go — warknął Elak i ruszył przed siebie. Nagle zatrzymał się, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Przez chwilę wydawało się, że bezskutecznie walczy z pustką. Wyciągnął ręce, jakby ześlizgując się po niewidzialnej ścianie, zagradzającej mu drogę. — Potężna magia — rzekł Druid. — Nie, nie wyciągaj rapiera. Złamiesz go tylko. Jedna tylko droga prowadzi do Orandera. Niebezpieczna droga, Widząc niecierpliwy gest Elaka Dalan pospiesznie zgasił latarnię. Potem zamknął drzwi, by bursztynowy blask nie wpadał do jaskini. Nieprzenikniona czerń spowiła wnętrze. — Jest tylko jedna droga, która prowadzi do króla, Elaku, droga, której jeszcze nie przemierzyłem. Patrz! Elak nie widział niczego. Przed oczyma migotały mu świetliste plamy, jednak po chwili zbladły i zniknęły. Byli sami w ciemności. A. potem Elak zobaczył maleńki świetlisty punkcik. — Widzisz? — zapytał Dalan. Elak mruknął twierdząco. — A więc idź za nim. Tak, by ciągle mieć światełko przed oczami. Idź naprzód powoli, dopóki … dopóki… Głos druida ucichł i roztopił się w ciszy. Elak ruszył w stronę żółtego punktu. Oczekiwał zderzenia z niewidzialną barierą, która poprzednio zagrodziła mu drogę, nie wyczuł jej jednak. Zatrzymał się po dziesięciu krokach. Orande: powinien teraz być tuż koło niego. — Dalej! Prędko! — usłyszał chrapliwe, naglące wołanie Dalana. Żółte światełko znikło. Przez chwilę Elak szukał go na próżno, później dostrzegł je, mrugające jak maleńka gwiazdka. Ruszył dalej, a ono było coraz jaśniejsze. Wciąż jednak był to tylko punkt, prowadzący go poprzez całkowitą ciemność. Nagle zdał sobie sprawę, że przemierzył już długość jaskini i powinien zderzyć się ze skalną ścianą. A jednak nie… i kamienie pod stopami były teraz inne, jakby bardziej miękkie i elastyczne. Nagle poczuł przerażający zawrót głowy, straszny wstrząs, wyrywający z miejsca każdy atom jego ciała. Był zupełnie zdezorientowany, dziwnie zagubiony, świadom ruchu, którego nie pojmował. Po chwili ciemność rozpłynęła się. Wokół jaśniało chłodne, żółte światło. Obok niego stał Dalan — ale nie byli już w jaskini. Stali na bursztynowej równinie pod lśniącym, bezsłonecznym, złocistym niebem. Wokół rozpościerał się pusty, połyskujący zimnym blaskiem przestwór. — Na Isztar! — Elak ściszył głos. — Gdzie my jesteśmy, Dalanie? To… to nie jest Ziemia. — Nie. Znaleźliśmy się w bardzo dalekim, niebezpiecznym miejscu. Przeszliśmy przez drzwi do innego świata. — Drzwi? — Ten żółty klejnot — wyjaśnił Dalan. — To most pomiędzy naszą ziemią a tym światem. Więcej nawet… Druid przerwał. Odległa, lśniąca równina zdawała się przekształcać w niezwykły sposób, wznosiła się formując jakby potężne fale sunące ku nim od horyzontu. Przez chwilę Elak widział zdziwioną i zalęknioną twarz Dalana, a potem coś oderwało ich od siebie. Między nimi rozwarła się rozpadlina. Dostrzegł płonące w otchłani czerwonopomarańczowe ognie. Zdawało mu się, że wiruje w pustce, że z szaloną prędkością pędzi ponad równiną. Na moment świat zamknął się wokół niego, jak gdyby ściśnięty przez zwinięte jakoś rozległe płaszczyzny. Z desperacją chwycił rękojeść miecza. I nagle stał samotny na szerokiej, lśniącej równinie. Widział nad sobą jedynie niebo barwy mosiądzu. Druid zniknął. Panowała absolutna cisza. — Elaku! — usłyszał cichy głos. Obejrzał się, lecz nie dostrzegł nikogo.. I wtedy z pustki wyłonił się cień. Dwuwymiarowy i nierzeczywisty, ciemniał, nabierał kształtu i masy. Przed Elakiem pojawił się człowiek i stał spokojnie obserwując go — szczupły, niebieskooki młodzieniec o miękkich, płowych włosach. Miał na sobie tunikę z wyprawionej skóry i jako jedyną broń sztylet za pasem. W ręku trzymał harfę. Elak przypomniał sobie twarz, którą widział w kryształowej kuli Dalana na galerze — twarz czarnoksiężnika Elfa, tę samą, na którą patrzył teraz. I znowu wyczuł ogromne zło czając się w głębi tych szczerych błękitnych oczu, wyzierające niby diabeł spod maski. — Jestem Elf — oznajmił mag. — Zresztą wiesz o tym, jak sądzę. Nie drgnął nawet, gdy Elak wydobył rapier i pochylił się groźnie wysuwając do przodu prawą stopę. — Wiem — odparł ostrożnie. — Gdzie jest Dalan? Sprowadź go tutaj. W przeciwnym razie krew tryśnie z twojego gardła, zanim zdążysz się ruszyć, żeby rzucić czar. Elf uśmiechnął się. — Nie. Mam sprawę tylko do ciebie. Przeszkodziłeś mi w moich planach, ale nie chcę cię zabijać. Zamiast tego wolałbym cię widzieć na tronie Cyreny. — Co? — Elak nie opuścił broni. — Czego teraz próbujesz? Sprowadź tu Dalana, mówię! — Dalan cię okłamał. Powiedział, że twój brat jest moim więźniem. — Widziałem go. Twoje kłamstwa nic ci nie pomogą. — To prawda, jest tutaj — przyznał Elf. — Alu nie jako więzień. W Cyrenie był królem. Ale w mojej krainie jest czymś więcej. Uczyniłem go… bogiem! — O czym ty mówisz? — warknął Elak. — Chcesz zyskać na czasie. Sprowadź… Czarnoksiężnik przebiegł palcami po strunach harfy. Zabrzmiał słodki dźwięk przepojony chwytającej za serce goryczą. Natychmiast zapadła całkowita ciemność. W tej samej chwili Elak pchnął mieczem — w pustkę. Przeklinając machał bronią na ślepo. Nagle ciemność rozproszyła się. Elak zobaczył unoszącą się na niebie gigantyczną twarz brata. Przedziwna kurtyna obcości wciąż przesłaniała jego rysy. W oczach króla było wyobcowanie tak wyraźne, że Elak poczuł chłód, jakby owinął go oddech nieznanego. Usłyszał cichy głos Elfa. — Pokazałem ci Orandera — szepnął czarnoksiężnik. — Teraz zobaczysz coś jeszcze. Pokażę ci krainy, gdzie włada bóg, który jest twoim bratem. I znów opadła kurtyna ciemności. W grodzie panował niespotykany przepych, leniące kopuły i minarety wystrzelały wysoko ponad szerokie, wykładane marmurem ulice; mosty i mostki spinały brzegi kanałów i stawów, w których falowała leniwie połyskująca żółtym blaskiem woda. Mieszkańcy tego miasta nie byli ludźmi. Byli zwierzętami — i czymś więcej. Elekowi przypominali kamienne posągi gibkich i pięknych, brodatych i skrzydlatych monstrów o ciałach lwów. Potężne mięśnie poruszały się płynnie pod ich atłasową skórą. A ich twarze wyrażały mądrość — mądrość ponad wszelkie wyobrażenie. Pióra wielobarwnych skrzydeł trzepotały w łagodnym wietrze owiewającym górski szczyt, niosącym zapachy przy rodzące na myśl krainy Wschodu. — Oto Athorema — dobiegł z pustki głos Elfa. — Orander włada całą jej wspaniałością. Znowu zapadła ciemność i znów się rozstąpiła ukazując miasto wśród morza, gdzie żółty blask miał niewyraźny odcień zieleni — białe miasto okryte zielenią i szkarłatem, błękitem i purpurą. Roślinność pięła się po ścianach wież, wężowe drzewa skręcały się i wiły na ulicach. Mężczyźni i kobiety w tym cieście poruszali się wolno, odziani w luźne, tajemniczo powiewające w półmroku szaty. Były też niewyraźne, pływające tam i z powrotem cienie… — Oto Lur — szepnął Elf. — Zatopione Lur. Tutaj także Orander jest bogiem. Opadła ciemność i uniosła się odkrywając bursztynową równinę, na której znalazł się Elak. Uśmiechnięty łagodnie czarnoksiężnik stał obok. Uniósł dłoń gdy błysło ostrze rapiera. — Zaczekaj. Zobaczyłeś światy, które stworzyłem dla rozkoszy Orandera, gdzie wszystko porusza się i dzieje tak, jak on zapragnie. A teraz znowu pokażę ci króla. Zamruczała tajemniczo harfa. Na ognistym niebie chmury zaczęły się gromadzić i układać w niezwykły wzór. Powoli pojawiła się w górze twarz Orandera, króla Cyreny, wpatrująca się w coś, zdawało się, nieskończenie odległego. Gigantyczna twarz wisiała na niebie, fantastycznie wielka i daleka. — Oranderze — powiedział czarnoksiężnik. — Elak jest tutaj. Ogromna twarz nie zmieniła się, nie drgnęły wargi, a jednak dał się słyszeć głos, wyraźny i zimny: — Słyszę. Ten głos wstrząsnął Elakiem. Należał do kogoś, kto przestał już być człowiekiem. Ale jednocześnie był to głos Orandera, wiece przezwyciężył lęk i zawołał króla po imieniu. — Słyszę — powtórzył głos. — Wiem, po co przybyłeś! To na nic. Wracaj. — To ty wkładasz słowa w usta zjawy — warknął Elak odwracając się, by stanąć twarzą w twarz z Elfem. — Nie, to ja sam, niegdyś Orander. Elf uczynił mnie bogiem i stworzył światy dla mej rozkoszy. Wracaj. — Sam widzisz — stwierdził czarnoksiężnik, obrzucając szczerym wzrokiem na Elaka. — Czy chcesz ukraść bogu jego światy? Nie rzuciłem żadnego zaklęcia na Orandera. Król prosił mnie, by wyświadczyć mu tę łaskę, a ja uczyniłem to z pomocą moich czarów: stworzyłem światy, którymi włada twój brat. Czy zechcesz teraz wlec go z powrotem do Cyreny, od której uciekł? Elak milczał marszcząc brwi. Elf mówił dalej. — Dalan pozazdrościł mi potęgi, to wszystko. Próbował skierować Cyrenę przeciwko mnie, więc w obronie własnej wezwałem na pomoc lud Północy. Nie mogłem prosić Orandera. Przyłącz się do mnie. Zasiądziesz na tronie Cyreny, a moje czary będą ci służyć. Zapomnij o kłamstwach druida. Zwątpienie ogarnęło Elaka. Odrzucił rapier. — Nie chcę władzy — powiedział. — Nie szukam korony. Przybyłem tu, by odebrać najeźdźcom Cyrenę i uwolnić brata. Ale… — Ale Orander nie pragnie wyzwolenia… — Kłamiesz! To był głos Dalana! Elak podniósł głowę i spojrzał w niebo tam, gdzie obok gigantycznej twarzy Orandera pojawiła się inna — tłusta jak ryj wieprza, brzydka jak pysk ropuchy o oczach wpatrzonych w Elfa. — Na Midera! — ryknął druid. — Na Midera! Próbujesz nakarmić kłamstwami głowę Elaka? Twoje zaklęcia ci teraz nie pomogą, ty gadzia wymiocino! Czarnoksiężnik spojrzał w górę, nieporuszony. A głos Dalana rozległ się z nieba niby grom. — Moja magia silniejsza jest od twojej, inaczej nie byłoby mnie tutaj. Tak jest, próbujesz zyskać poparcie Elaka, bo nie śmiesz się z nim zmierzyć teraz, gdy ma z sobą nóż ofiarny druidów. Elf jadowicie wykrzywił wargi, lecz Dalan zwracał na niego uwagi i krzyczał dalej. — Elaku! Straszliwy czar wiąże Orandera. Został zauroczony piekielnym jadem magii Elfa, zaklęciem rzuconym na niego znienacka. Możesz jednak przywołać go na powrót do Cyreny. Będzie ci za to wdzięczny… Człowiek ale jest stworzony po to, by być bogiem. Straszna groźba wisi nad Oranderem, jeżeli nie powróci. Opowiedz mu o Cyrenie, Elaku… o jego ludzie. Przez sekundę Elak zastanawiał się wpatrzony w cyklopową twarz króla. Potem z okrzykiem radości podniósł rapier i wzniósł go do góry. Dojrzał zmianę w boskim obliczu; zasłona grozy uniosła się sprzed oczu. — Oranderze! — zawołał. — Oranderze! Trącaj do Cyreny! Najeźdźcy z Północy pustoszą wybrzeże, z ogniem i mieczem nadpływają w smoczych łodziach. Wodzowie walczą, lecz potrzeba Im króla. Gdy go zabraknie Cyrena upadnie ponownie. Oranderze, wspomnij swoje królestwo, wspomnij pola swej krainy, zielone w ciepłym słonecznym blasku i srebrzyste w świetle księżyca. Wspomnij chaty i stada swego ludu, las Sharn i ołtarze Druidów, góry i równiny Cyreny, swego rumaka i miecz… wspomnij to wszystko! Wspomnij tych nieulękłyeh, co przed tobą siedzieli na tronie, wspomnij krew i stal, z których powstało twoje królestwo! Oranderze! Wracaj do Cyreny! Ogromne oblicze nie było już obliczem boga, Twarz Orandera, króla Cyreny spoglądała na Elaka. Poczuł w żyłach triumfalne uderzenia krwi gdy usłyszał okrzyk Druida: — Strzaskaj klejnot, Oranderze! Rozbij ten diabelski kamień, który trzymasz w dłoniach! Rozległ się grom i trzask, jakby świat pękał na dwoje. Ognisty blask znikł z nieba. Huk rozbrzmiewał wokół Elaka, błyski świetlnych obrazów rozłamywały ciemność. Szczątki zatopionego Lur runęły; wielka i wspaniała Athorama padała na zbocza góry, a bestie uciekały z wrzaskiem, szaleńczo bij, skrzydłami powietrze. Ponad wszystkim rozlegał się śmiertelny krzyk ginącego wszechświata, wibrował i wznosił w straszliwym crescendo grozy. Elak dostrzegł wykrzywioną nienawiścią twarz Elfa. Coś niby zwoje wielkiego węża oplotło się wokół jego ciała. Upuścił rapier, lecz przypomniał sobie kryształowy sztylet u pasa i wydobył ostrze druidów. Raz za razem wbijał je w zimne, niewidoczne w ciemnościach i cofające się przed jego atakami cielsko. Potem poczuł kły, zwierające się na jego gardle i desperacko ciął sztyletem. Usłyszał krótki i straszny wrzask śmiertelnej męki. W nagłym rozbłysku światła zobaczył ciało Elfa spadające w niezmierzoną przepaść, która rozwarła się pod nim. Kiedy patrzył, figura czarnoksiężnika jakby rozpadła się, rozdarta na części przez czekająca w otchłani niewidzialną moc. Znowu zapadła ciemność. I cisza. Obok ktoś gramolił się posapując. Zamigotało niewyraźna światełko. Elak zobaczył Druida pochylonego nad zapaloną latarnią. Ze zdumieniem pojął, ze stoi w grocie czarnego ołtarza. Obejrzał się szybko. Człowiek właśnie wstawał. Na kamieniach wokół niego leżały strzaskane żółte drzazgi: Orander, już nie w magicznym transie, wyzwolony spod czaru, podnosił się z wysiłkiem. Elak skoczył do przodu i chwycił brata za ramiona. — Orander! Dzięki niech będą Ishtar! — Podziękuj raczej Miderowi — wtrącił sucho Dalan. — I Oranderowi za to, ze strzaskał żółty klejnot i przełamał czar. Na brzydkiej twarzy pojawił się wyraz złośliwego triumfu. — Ale zabiłeś Elfa, Elaku, i za te składam ci dzięki. Niech jego dusza przez wieczność cierpi męki w Dziewięciu Piekłach! Kilka tygodni później Dalan, stojąc na wieży królewskiego zamku, obserwował trzy postacie odjeżdżające na południe. Wzruszył ramionami. Stojący obok Orander uśmiechał się trochę smutno. — Nie chciał zostać, Dalanie. Żałuję tego. — Mądrze zrobił — odparł Druid. — Kraj powinien mieć jednego tylko bohatera, swojego króla. Lepiej, by odjechał w pokoju niż zęby pozostał, żeby stać się zalążkiem sporów. — Nie, nie byłoby żadnych sporów. Ale Zeulas… Elak, jak każe się nazywać, ma duszę włóczęgi. Nie zmienią go moje namowy. A więc odjeżdża na południe z Lyconem i Velią u boku. Postacie w siodłach malały na równinie — dwie blisko obok siebie i trzecia, jadąca w pewnej odległości za nimi, kiwająca się w siodle i utrzymująca równowagę jedynie dzięki trzymaniu się końskiej grzywy. Elak i Velia galopowali naprzód i rozmawiali, co chwila wybuchając cichym, radosnym śmiechem. Jadący za nimi Lycon także był szczęśliwy — na swój własny sposób. — Wino — mruczał ochryple sam do siebie. — Całe bukłaki. I to dobre wino! Bogowie są bardzo łaskawi… przełożył Piotr W. Cholewa