Józef Ignacy Kraszewski Resurrecturi TOM I ……….. his present Is a witherd branch, that’s at top only green. (darem jego jest zwiędła gałąź, zielona tylko u szczytu.) (Shakespeare Pericles) I W obszernym pokoju, który niegdyś mógł się salonem nazywać za lepszych czasów, u okna, którego szyby, dawno nie myte i od słońca poprzepalane, przybrały barwę mętną i mglistą — siedziała w krześle szerokim, wytartym, bez koloru i prawie bez kształtu, skulona nad jakimś łachmanem, na kolanach rozciągniętym, kobieta niemłoda, o której wieku jednak trudno było sądzić. Z postawy, z rysów nawet, pomarszczoną i zżółkła skórą okrytych, można jej było dać lat najmniej siedemdziesiąt. Suche, wychudłe ręce, wyciągnięte na robocie, drżały jak u staruszki, plecy były zgięte i przygarbione, jakby wieku ciężarem… Chwilami jednak, gdy myśl jakaś czy uczucie z głębi idące przebiegło ją iskrą elektryczną, wyprostowywała się, poruszała żywo, patrzyła bystro i znowu opadała, wysilona, w stan zwykły odrętwienia i ociężałości. Znać było, że nie sam wiek, lecz i nieszczęścia doznane, ciążące na biednej staruszce, tak ją wyczerpały i przygniotły, choć duch żył w niej cały jeszcze. W palcach trzymała robotę i igłę, ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna, przez które nic widać nie było; łzy ciekły z powiek i nie otarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnienia, co ją po0cieszały i truły zarazem. W salce było cicho i pusto — dokoła milczenie dziwne… jakby tu wszystko wymarło. Na świecie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było… wiecznie jakiś mrok szary panował… W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła o niedostatku, znać było krew szlachetniejszą, znikłą piękność, byt lepszy — coś, co mówiło, że przeszłość jej musiała być cale inną… szczęśliwszą. Stary szlafroczek perkalowy, podwatowany, widocznie uszyty w domu i nie nazbyt wprawną ręką, wyślizgany noszeniem, czepek z grubego białego muślinu z takimże podwiązaniem, mocno zszarzany i zmięty, spod którego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perkalowy nie pierwszej świeżości — stanowiły całe jej ubranie. Obok fotelu, na którym siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z na wpół wyciągniętą szufladką, z której nici, kłębki i gałganki wyglądały. Na nim leżała gruba chustka, zrzucone ze zmęczonych oczu okulary w mosiądz oprawne, książka od nabożeństwa z wystającymi z niej kartkami i zakładkami i różny drobny przybór do pracy służący, stary, zużyty, biedny. Stoliczek, który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jedne podpórkę miał białą, widocznie od siekiery dorobioną, byle tylko na niej mógł się trzymać. Mały stołeczek, na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony, jak wszystko, co ją otaczało, spod okrycia przedartego świecił dobywającym się włosem rudym. Salka miała trzy duże okna, z których jedno okiennicą wewnątrz było zamknięte, i przedstawiała smutny widok mieszkalnej ruiny. Ściany jej, niegdyś starannie przyozdobione gipsaturami wyzłacanymi, z których pozłota dawno się starła, w wielu miejscach były popękane. Tynk poodlatywał z nich kawałkami. W rogu jednym od zaciekania powstała plama i cegła obnażona wyglądała bezwstydnie szparą przez wodę wymytą. Szara barwa dawniejsza stała się plamistą i nierówną. W środku sufitu hak, na którym niegdyś zawieszonym być musiał świecznik, obnażony, zardzewiały, miał tylko resztki jakichś strzępków na sobie. Przy jednej ze ścian komin, niegdyś marmurowy, obity i zmatowany, zamurowany był na głucho; zastawiono go parawanikiem, oklejonym wybladłym żółtym papierem, na którym kilka papug świeciło jeszcze; po innym ptastwie plamy tylko pozostały, a z kilku dziur wisiał papier wybity, którego nikt nie pomyślał załatać. Nad kominem było zwierciadło, dziś strzaskane i bez blasku; nie odbijało ono nic już oprócz widma szarego okna… W środku stary zegar, z kolumienkami alabastrowymi i zaśniedziałym brązem, postradał połowę swych ozdób i stał przechylony, jakby wkrótce miał runąć. Obok niego leżały rupiecie, których naturę trudno rozpoznać było — stał prosty lichtarz mosiężny z kawałkiem świecy łojowej i szczypcami i próżna butelka zielona… Wszędzie dokoła widać było toż samo opustoszenie i ubóstwo. Dwoje drzwi, niegdyś biało lakierowanych, potem pomalowanych klejowo, nie domykało się szczelnie; klamki były widocznie nowsze i niezgrabne… Przy jednej ścianie stała stara, wysiedziana kanapka, spłowiała, wygnieciona, przed nią stolik na cienkich nóżkach, którego brązy gdzieniegdzie oderwane wisiały… W kątku, na poobłupywanej, marmoryzowanej kolumnie, widać było wazon alabastrowy, potłuczony, który kleić próbowano; zeschły bukiet odwieczny wisiał z niego trupimi gałązkami, na których pająki posnuły swą przędzę. Nic kosztowniejszego już tu nie pozostało, nic oprócz tego, co nie miało żadnej wartości dla ludzi. Dziwnie tylko odbijały na ścianach dwa wizerunki wybornego pędzla, na tle tego ubóstwa świecące życiem, które teraźniejszość czyniło straszniejszą jeszcze. Były to w ramach owalnych, w smaku osiemnastego wieku, niby z liści plecionych i wstęgami przewijanych, a ozdobnych kokardami — dwie śliczne postacie młode, uśmiechnięte, wesołe, szczęśliwe, jakby je w wigilią ślubu lub nazajutrz po nim malowano. Mężczyzna w stroju wytwornym, francuskim, w pięknie ułożonej peruczce, trzymał od niechcenia w ręku maleńką książeczkę; patrzył w świat z pewnością siebie niezmierną i zdawał się go na bój z sobą wyzywać; kobieta w koronkach, w atłasach, perłach, różowa, biała, uśmiechnięta figlarnie, stała z bukietem róż w ręku, równie świeżym jak ona… Artysta zdawał się chcieć powiedzieć patrzącym, że i ona była cudnym kwiatkiem… Mieniona suknia, okryta koronkami, odbijała harmonijnie od ramion zaokrąglonych… na szyi utoczonej sznurek pereł ze szmaragdową spinką zwijał się, mrugając światełkami swych oczu.., Dwie te twarze wnieść by były mogły promyk wesela do smętnej tej trumny, gdyby taką ruinę cokolwiek bądź rozjaśnić zdołało… Śmierć i zniszczenie pochłaniały nawet te dwa różowe widziadła, już je zwolna pokrywając swymi barwami popiołu. Z ćwieków sterczących gdzieniegdzie i dziur po ścianach domyślać się było można, że niegdyś wisiały tu i inne obrazy, które pozdejmowano — tak jak wiele innych rzeczy — i które wyszły w świat… lepszej sobie szukać służby. Stara komódka, której nogę utrąconą zastępowała cegła, zarzucona nieforemnymi pudełkami, tuliła się w kącie ciemnym, pod oknem zamkniętym wiecznie; kilka krzeseł starych, połatanych, rozpierzchłych widać było w różnych stronach. Podłoga w tafle ledwie już dozwalała rozpoznać pod warstwą kurzu i brudu misterne stolarskie dzieło, powyrywane kawałami, przegniłe i połatane deskami prostymi. Salka ta przystała kobiecie, która w niej siedziała; czuć było, że obie razem się postarzały, zabrukały, wybladły i czekały razem ostatniej godziny, nadciągającej już z wiekuistym pokojem i zapomnieniem wiecznym. Biedna staruszka, zamyślona, przewracała jakby z obowiązku leżącą na kolanach robotę, wziąć się do niej nie mogąc… Parę razy otarła łzę chustką, zdawała się mieć mocne postanowienie zajęcia się czymś, ale sił brakło. Ręce opadały bezwładne, oczy patrzyły i nie widziały… Wreszcie położyła ją na stoliku, z kolan zsunąwszy, podparła się na ręku i zadumała głęboko. Mrok też nieznacznie, powoli zwiększający się coraz już by pracować nie dał, ale kobieta zdawała się nie wiedzieć o tym, tak jak o niczym, co ją otaczało, nie wiedziała. Dość długo siedziała tak zadumana, gdy cicho i ostrożnie uchyliły się drzwi salki i głowa kobiety wsunęła się ciekawie — popatrzyła na siedzącą, zawahała się chwilę, chciała się cofnąć, wróciła znowu — aż cała postać małego wzrostu, niemłodej, ubogo ubranej jejmości stanęła w progu. Sługa tak wyglądała biednie jak pani, twarz miała tylko rozlaną, bladą, szeroką, głowę dużą, nie okrytą niczym i z przysadkowatej figury można ją było o zbytek zdrowia posądzić, gdyby cera nie przekonywała o chorobie. Małe oczy mrużyła nieustannie; była brzydka, ale cóś poczciwego, litościwego malowało się w rysach najpospolitszych w świecie. Ubiór prostotą i zaniedbaniem nie ustępował strojowi staruszki, więcej był tylko zastosowany do zajęć gospodarskich… Opasana grubym fartuchem, w butach na nogach, z kilką kluczami u pasa, założywszy ręce na piersiach, stała przybyła jejmość nie postrzeżona u drzwi, patrzyła na staruszkę, kręciła głową, widocznie z niej niekontenta, i odchrząknąwszy dla oznajmienia o sobie u progu, poczęła wolno się przybliżać do siedzącej, która, zobaczywszy ją, chwyciła za robotę. Szła nie śpiesząc, jakby nic pilnego nie miała — rozglądała się po salce, zatrzymywała i tak przytoczyła się do pani. Spojrzały na siebie milcząc. — A cóż tam — co? moja Piotruska? — odezwała się słabym głosem, ciągle pilno przerzucając swą robotę, staruszka, jakby się swej bezczynności wstydziła. — Nic, proszę pani, nie ma nic… Ja tu sobie tak przyszłam zobaczyć, co też pani robi… albo czy czego nie potrzeba… Bo do tej roboty to już ciemno… wieczór… Staruszka spojrzała w okno i spuściła oczy, odkładając na bok robotę. Chwilę milczała Piotruska, głową tylko kiwając i podźwigując ramiona. Powtórzyła potem: — Czy czego nie potrzeba? — A czegóż ja potrzebować mogę? — odezwała się cichym głosem staruszka — wszak wiesz, że niczego nie potrzebuję. — Może by pani choć do ogrodu wyszła… czy co… — odezwała się odchrząkując przybyła — wieczór bardzo piękny, powietrze ochłodło… a tu już robi się ciemno, że i pacierzy na książce czytać nie można… Niechby jaśnie pani odetchnęła trochę świeżym powietrzem; ta to serce się raduje, jaki wieczór śliczny, w ogrodzie aż miło… a tu… — Nie mam ochoty, nogi mnie bolą… i co mi tam po pięknym wieczorze? moja Piotruska — poczęła staruszka. — Dla mnie już nie ma ani dni, ani wieczorów pięknych. — Niech bo pani starościna da pokój, co bo to mówić takie rzeczy… to… się nie godzi… — Będziesz już na mnie gderała — widzisz! Moja dobra, kochana Marianno… to nic nie pomoże. Już ty ze mnie nie zrobisz nic… Kloc jestem niepotrzebny na świecie, zawalidroga, ni ludziom, ni Bogu… I głos jej coraz cichszy szeptem, się zakończył, a Piotruska coraz mocniej głową potrząsała. — Nie wiesz tam czego, nie słyszałaś o chłopcach? Piotruska ocuciła się nagle i podchwyciła prędko: — Proszę pani starościny, ich ono tylko co nie widać; pewnie albo przyjadą obydwa, lub choć jeden… Sroka krzyczała na płocie i ja taki cały dzień to czułam… tylko co ich nie widać, to pewna… Już kilka dni… — Długich, długich dni kilka — westchnęła starościna — ale co za dziw, im tu ze mną w tej pustce nudno… — Ano, pewnie, a od czegóż młodość? — przemówiła Piotruska — wiek ma swoje prawa… to darmo! Dzięki Bogu, paniczów i kochają wszyscy, i przyjmują, i trzymają… że się im i wyrwać trudno. . Starościna, przemilczawszy i westchnąwszy znowu, szepnęła nieśmiało: — Ja bo ciebie nudzę… Ale z poczty, czy nie było z poczty nie? Piotruska musiała się aż nachylić, ażeby dosłyszeć ledwie wyszeptane wyrazy. — Z poczty, proszę pani starościny — zaczęła głośno — z tą pocztą to prawdziwy mankament. Panie Boże odpuść, tam nigdy nie ma i nie było porządku… Ten, co z listami chodzi, postylion… pije… gorzałka mu ino pachnie… Rzadko wie, co się z nim dzieje… Ile to razy oddał mi list do szewca napisany… A co z nim poradzić? — Wszak to od Cecylki — wtrąciła staruszka, podnosząc oczy nieśmiało — listu już od trzech tygodni nie ma… — Wiem, wiem, ja to już i sama policzyłam — ale kto może wiedzieć, co ten niegodziwy z nim zrobił? Panna Cecylia pisuje regularnie, —list pewnie w kącie gdzie leży, a spytać tego jegomości, to się zaraz napuszy jak indyk i fuknie. „Ale! listu się asani chce! gdyby był, toby był… Co ja go mam z palca wywinąć?” Taki ordynaryjny człek, a że to tam kawałek jakiegoś munduru nosi, to się zaraz ma za wielką figurę… ani przystępuj bez kija. — Byle Cecylka chorą nie była! — szepnęła starościna. — Otóż masz — plaskając w grube ręce, poczęła Piotruska — dlaczegóż ma być chora? Żeby też zaraz przypuszczać, co jest na świecie najgorszego… Widzi pani, toć to obraza Boża! Zaraz ma być chora — i gryźć się tym… — No no! nie gniewajże się, Piotrusiu moja, nie gniewaj — odezwała się staruszka. — Na rany Chrystusowe — ciągle łamiąc dłonie sążniste, przerwała impetycznie klucznica — moja ty pani najsłodsza — a czyżbym ja śmiała na ciebie, mój ty aniele drogi, moja ty królowo… nie mówię już gniewać się — Jezu Chryste! — ale… Słów jej zabrakło, starościna ręce obie wyciągnęła ku niej. — No, dajże pokój — przepraszam cię… tyś taka dobra! Rozczulona Piotruska aż przyklękła, począwszy ze łzami w ręce staruszkę całować — i popłakały się obie… Energiczniejsza jednak klucznica wstała zaraz, ocierając łzy, zawinęła się żywo i chcąc czymś biedną swą panią rozbawić, już z przymuszonym uśmiechem otwie— rała usta, gdy drzwi odemknęły się zwolna i siwa głowa starca, okryta jarmułką, ukazała się przez nie. Piotruska postrzegła go pierwsza, twarz się jej rozradowała i obróciła się do pani: — Szmul, proszę pani starościny… Szmul stary przyszedł! — zawołała. Posłyszawszy swe nazwisko, Żyd wsunął się do salki, starannie drzwi przymykając. Ubrany był, starym obyczajem, w płaszcz czarny z długimi rękawami, krojem odwiecznym, zawieszony na ramionach; w rękach trzymał kapelusz z szerokimi skrzydłami i laskę wysoką ze— skuwką srebrną. Starościna, uśmiechając się, głowę ku niemu zwróciła. Żyd podniósł jarmułkę i nisko się skłonił. — Jak się masz, panie Szmul, jak się masz? proszę tu bliżej do mnie — przemówiła starościna. — Słyszałam, że byłeś chory. Trochę klapiąc patynkami*, ale usiłując iść jak najciszej, Szmul przystąpił, a Piotruska, cofnąwszy się, zrobiła mu miejsce i wskazała, aby podsunął się bliżej. Ochrypły był i cichym odezwał się głosem: — Zwyczajnie, jasna pani, starość nie radość. Trochę po kościach łamało, wiatr mnie znać zawiał, tom musiał dni kilka w domu przesiedzieć… Dziękuję jaśnie pani za dobre słowo… Jam już zdrów, chwalić Boga za wszystko. A cóż tu u jaśnie pani słychać? Spojrzał na Piotruska, która mu rękami, nic nie mówiąc, wskazała siedzącą i poczęła głową trząść. Starościna ze spuszczonymi oczyma milczała. — Po staremu, mój panie Szmul — odezwała się poczekawszy. — U mnie zawsze jedno: cisza, smutek, pustka… Żyd głową kręcił słuchając. — Ale zdrowa jaśnie pani? — Alboż to zdrowiem nazwać można? — cicho odpowiedziała starościna. Klucznica wtrąciła się do rozmowy. — Pani starościna może by się kawy napiła? Nie otrzymała na to odpowiedzi, bo staruszka zapewne i pytania nie słyszała; korzystając więc z milczenia, które wzięła za przyzwolenie, Piotruska żywo potoczyła się ku drzwiom. Szmul, na lasce podparty, pozostał, stojąc naprzeciw gospodyni i gładząc machinalnie piękną swą, siwą brodę. — Ja — odezwał się, cedząc wyrazy nieśmiało — przyszedłem się dowiedzieć… może… może… czego potrzeba. — O nie! nie! mój dobry, poczciwy Szmulu, Bóg zapłać… — przerwała staruszka. — Ja bardzo mało potrzebuję, dla siebie tak jak nic… ale miałabym w istocie prośbę do ciebie, uczyniłbyś mi łaskę… Żyd, usłyszawszy ten wyraz, żachnął się. — A! — rzekł, chudą rękę kładąc na piersiach — to jaśnie pani mi łaskę zrobi, jeśli sobie czym służyć pozwoli. — Prosiłabym cię o wielką przysługę — dokończyła starościna — ażebyś się dowiedział na poczcie — bom bardzo dawno nie miała listu od Cecylki. Jestem o nią niespokojna… Piotruska się skarży na roznosiciela… On tam o nas niewiele dba… list może gdzie zarzucony leży, a mnie on tak potrzebny! Ty wiesz, mój dobry Szmulu, jak mi się to poczciwe dziecko wyrwało z domu, a sześć lat go nie widziałam… sześć lat! Szmul, trzęsąc głową, powtórzył: — Sześć lat! Zamilkli… — Niech jaśnie pani będzie spokojna — dorzucił po krótkim przestanku — ja pójdę do samego pocztmajstra, ja z nim jestem dobrze… Jeżeli list na poczcie zależał, to go dziś jeszcze wyszukają i zaraz przyniosą. — Ale nie fatygujże się sam. — Ach! co za fatyga? — zawołał Szmul — albo to tak od miasteczka daleko? U mnie też, chwalić Boga, jest kogo posłać, wnuków jak maku! I powtórzył swoje „chwalić Boga” nie z nałogu, ale z pobożności, bo miał zwyczaj tym wyrazem w szczęściu i w biedzie poczynać i kończyć. Starościna spojrzała nań ukradkiem. — Mój Boże — odezwała się — ty o swoich wnuków, choć ich więcej masz, nie troszczysz się jak ja… Dla ciebie one błogosławieństwem Bożym, a dla mnie taką troską! Sparty na kiju, Żyd jakiś czas milczał. Zdawał się namyślać, co odpowiedzieć, aby przykrego czegoś nie przypomnieć. — Niech to jaśnie pani nie obraża — rzekł zwolna, ostrożnie zdobywając się na wyraz każdy. — U nas inny obyczaj… U nas — tu się jeszcze zawahał — byle chłopak dorósł, wie, że sam musi pracować na siebie. Moja rzecz dopilnować, aby się zdrowo wychował i Pana Boga swego znał, moja rzecz dać mu pomoc małą — a potem, jak prawo każe — musi sobie iść szukać chleba i musi go znaleźć. Starościna zamyślona słuchała, Szmul ciągnął dalej: — U nas obyczaj inny, bo ubogi Żydek, byle zarobić kawałek chleba, nie wzdrygnie się niczego… a u jaśnie państwa paniczowi tego nie wolno robić, bo wstyd — tamtego nie może, bo ciężko, innego znowu, że ani dziad, ani ojciec tego nie praktykowali… I postrzegłszy, że twarz staruszki posmutniała, w myślach zatopiona — nie dokończył Szmul. — Prawda, prawda — odezwała się starościna — wam w życiu łatwiej daleko. Żyd uczuł potrzebą zmienienia rozmowy; przedmiot był do zbytku drażliwy. — Bardzo mamy tego roku piękną wiosnę — wtrącił… — zboża na polach śliczne… drzewa owocowe kwitły, osobliwie jabłonie, co dziw, wszyscy się urodzaju spodziewają… — To dobrze, mój Szmulu, dla biednych jak my ludzi. Chleb może potanieje… — A pewnie! — potwierdził stary. Ale już gospodyni jedyna myśl wracała od serca na usta. — Moich chłopców nie ma od tygodnia… — rzekła. — Gdzie się to rozbiegło?… Nic nie wiem… nie słyszałeś ty czasem? Szmul zygzak ręką zakreślił w powietrzu i głową poruszył znacząco. — O paniczów nie ma się co frasować — odezwał się z flegmą. — To młode… Sąsiedztwo u nas liczne, a wszyscy ich lubią, kochają, na rękach noszą, zatrzymują, gdziekolwiek przyjadą. Nie dziw, że się zabawić mogli. Tam polowanie, tu wesele, a imieniny, a to i owo… Chwalić Boga, niech się bawią… — Niechby się bawili, byłem wiedziała, gdzie są, bo mi nawet znać nie dali — zawołała starościna. — Kiedy nie pisali, toć to najlepszy znak, że pewnie sami— rychło będą, tylko co ich nie widać. Na te słowa weszła Piotruska zamaszysto, tryumfująco, niosąc na ręku wysoko w górę podniesioną starą tackę czarną, z której się wszelkie dawne pościerały lakiery, a na niej maleńki kamienny imbryczek z kawą, garnuszeczek ze śmietanką i niziuchną filiżankę saską. — Prawda — odezwała się, wchodząc we drzwi — że na kawę to za późna godzina, ale kiedy pani starościna wieczerzy żadnej jeść nie chce, trzeba, żeby się choć tym posiliła. Staruszka spojrzała z jakąś trwogą. — Moja Piotruska — cóż bo ty mnie kawą poić myślisz? — toć przecież piątek. — To nie ma nic do tego — odpowiedziała rezolutnie klucznica — jak mi Bóg miły, że to czynię z wyraźnego rozkazu księdza wikarego. Słowo pani daję… wyraźnie mi powiedział, żebym dopilnowała, aby się pani głodem nie morzyła. Nie może być inaczej, musi pani pić! To mówiąc, pośpiesznie spod okna wyciągnęła drugi mały stoliczek, postawiła go przed starościną, spod ręki dobyła grubą serwetkę i kawę przysunęła. Szmul się skłonił. — A ja pójdę na pocztę — dodał cicho. — Dobranoc jaśnie pani! — Dobranoc ci, panie Szmul — dobranoc! Bóg zapłać za pamięć! Żyd wychodził, gdy Piotruska jakiś mu tajemniczy znak dała i zakręciwszy się tylko, wytoczyła się zaraz za nim do sieni. Stary pałac w Zawiechowie, którego tylko małą cząstkę widzieliśmy, cały był w tym stanie, w jakim się znajdowała salka starościny, której ona ani tknąć, ani poprawiać nie pozwalała. Trudno też było restaurować, nie mając o czym. Sień, do której przez wielki, pusty przedpokój wyszła Piotruska, doganiając Szmula — była obszerną do zbytku. Wschody z niej kamienne, niegdyś wspaniałe, prowadziły na pierwsze piętro… I one, jak wszystko, były w ruinie. Pomimo wiosennego ciepła na dworze w murach wiało trupim chłodem. Szmul stał tu, rozglądając się smutnie i oczekując na panią Piotruska. Zobaczywszy go, a obawiając się przemówić głośno, aby jej nie posłyszała starościna, poczęła mu dawać znaki rękami i poprowadziła za sobą. Weszli razem do małego przedpokoiku, zastawionego dwoma odrapanymi starymi parawanikami, a z niego do wysokiej izby o dwóch oknach, noszącej ślady tej samej ornamentacji, co salka, w której zostawiliśmy starościnę. Tu ubóstwo na inny sposób, ale równie skutecznie, oszpeciło piękną niegdyś budowę. Wzniesiono z potrzeby ogromny piec niezgrabny, który za kuchnię służył, zastawiony teraz garnkami, rondlami i dosyć lichym sprzętem kucharskim. Wisiały na nim schnące ścierki, a powietrze przepełnione było wyziewami tłustości różnych i surowizny… Pod oknem stał ceberek pełen buraków, w kącie niecułka z moknącą w niej namydloną bielizną, dalej dzieżka płótnem okryta. Przeszedłszy ten tak sprofanowany gabinet, w którego przyległej alkowie widać było worki z mąką i wszelaki statek drewniany, Piotruska wprowadziła Szmula do własnego, tuż przytykającego mieszkania. Przeforsztowanie z tarcic z większego jakiegoś pokoju stworzyło tę ciasną a długą sypialnię, w której na stołku drzemiąca dziewczyna kądziel niby przędła. Na widok Piotruskiej i dany przez nią znak kądziel szybko postawiła przy ścianie i zabierała się do wyjścia. — Idźże ty mi zaraz dojrzyj, co się z kurami dzieje — poczęła klucznica — i czy już spać poszły — a oblicz, czy która gdzie nie zabiegła; bo to u nas, dzięki dobrym sąsiadom, jak się kura o trzy kroki tylko oddali, zaraz jej łeb ukręcą. Szmul niedowierzająco głową potrząsł. — A, jak mi Bóg miły — ciągnęła zapalczywie Piotruska — takich my tu ludzi mamy! Co prawda, to prawda! Skaranie Boże tu z nimi żyć!… Tylko patrz a pilnuj się. Choćbyś oczów dziesięcioro miał, i tego byłoby za mało… Kartofle po nocach kradną… cebuli nie upilnować… Tymczasem dziewczyna wyszła, a klucznica przerwała nagle i zupełnie zmienionym, słodkim głosem odezwała się do Szmula: — Proszę też pana Szmula, nie słyszeliście czego o naszych paniczach? Tydzień już jak żaden w domu nosa nie pokazał. Starościna, niespokojna, gryzie się, nie je… stęka… ręce łamie. A tu jeszcze, jakby na złość, i od panny Cecylii żadnego listu. Choć zwariuj, powiadam panu Szmulowi… Że mi się w głowie nie zaprószyło, to jakaś łaska Boża. Jejmość samiuteńka jedna wciąż, ani do kogo słowa przemówić i… zagryza się myślami… Gdyby nie poczciwy ksiądz wikary, co czasem zajrzy… pustynia… aż strach! — A jej ani do ogrodu nie namówisz, ani do rozmowy. Szmul słuchał z uwagą natężoną. — O paniczach ja nie wiem nic, ale każę się między naszymi przepytać, może który ich gdzie w sąsiedztwie spotkał. Gdzieś się pewnie bawić muszą dobrze, kiedy o babce zapomnieli. — Żeby mieli zapomnieć, to nie — odparła Piotruska. — Chłopcy poczciwe z kościami; ale się to zadurzyło… wiatr… fiu, fiu! w głowie. Boże miłosierny!… a ta zaraz w strachu o gagatków. Szmul jej przerwał. — Cóż mają robić? muszą się bawić! Gospodarować po szlachecku nie ma na czym, do wojska ochoty nie mieli, w kancelarii też takim paniczom nie do twarzy… Co robić? Chyba który się z majątkiem ożeni. Piotruska w okno się zapatrzyła, smutnie zadumana. — Eh, to jeszcze takie młode, jeden i drugi: ledwie mleko spod nosa zeszło… — zaczęła. — Henryś, starszy, dopiero ma lat dwadzieścia, Julek niespełna dziewiętnaście. Niech Bóg broni, żeby już mieli myśleć o ożenieniu się! To tylko u was, panie Szmul… — A tak, u nas — odparł Szmul spokojnie — u nas… ale to co innego. — Potem — kończyła Piotruska — gdzie by to dla nich nawet takich jak należy panien wyszukać? Z bogatą, choćby z najbogatszą, jaką córką rządcy albo plenipotenta, a choćby i posesora, żaden się Horyszko nie ożeni… toć to przecie familianci… a znowu księżniczki… Pokręciła głową. — E! co to o tym i myśleć! Szmul stał, czekając i domyślając się, iż cóś ważniejszego nad to ma mu do powiedzenia Piotruska. Ona się jakoś wahała i spoglądała mu tylko w oczy, badając usposobienie. — Niech no jejmość powie — zapytał stary — może czego potrzeba? Klucznica mu się do ucha przysunęła, które musiał ku niej pochylić. — Ani złamanego szeląga w domu! — zawołała, ręce załamując. — Tak mi Boże dopomóż!… Ostatnie kilka groszy trzeba było za sól zapłacić… Marszałek, który nam tę nieszczęśliwą jałmużnę przysyła, od pół roku milczy — ani feniga… Starościna, żeby z głodu umarła, nie napisze, nie poprosi — mnie nie wypada… Co jeszcze było zapasu na czarną godzinę, to zabrali chłopcy; jak poczęli prosić i zaklinać — co było robić?… Pan myśli, panie Szmul, że ona dla postu nie chce jeść wieczerzy? Post postem, a ona sobie od ust odejmuje, aby co oszczędzić, i głodem się morzy. Piotruska westchnęła tak ciężko, że się aż zakaszlała. Szmul już do kieszeni sięgał. — Tylko proszę jejmości nie mówić jej tego, uchowaj Boże, żeście wzięli ode mnie… — szepnął cicho. Klucznica nie zrozumiała czy nie dosłyszała i zawołała gorączkowo: — Jak marszałek przyszłe, do grosza oddam… Pieniądze u mnie… już niech pan Szmul będzie spokojny. Obraził się stary i głowę podniósł dumnie. — Ech! — zawołał — jejmość mnie źle zrozumiała! Mnie o tych kilka rubli nie chodzi, tylko nie chcę, żeby wiedziała, żeście u Żyda pożyczali, boby ją to bolało. O, pamiętam lepsze czasy! Zarabiałem ja przez nich i przy nich!… I głową kiwać począł, ręce podniósłszy do góry, chociaż w jednej z nich trzymał długą sakwę nicianą. — Ja dla starościny… żebym żałował! Nu — co mam dać? — spytał. Zawahała się Piotruska i ręką podparła zamyślona. — No — co możecie — kilka rubli. Chłopcom nie dam z tego nic, dopóki od marszałka pieniądze nie nadejdą — a jużcić kiedyś nadejść muszą. Kawy ostatnie ćwierć funta wychodzi, szczędzę jak szafranu… ja już, Bóg widzi, smaku jej zapomniałam… Cukru ledwie się cóś świeci w cukiernicy… to samo z mięsem i z mąką, nie mówiąc już o maśle… świece na kredyt trzeci funt biorę, to mi dają śmierdzące. Westchnęli ze Szmulem oboje. Stary położył rzędem na stoliku dziesięć rubli i wziął za kapelusz. — Ja o to tylko proszę pani Piotruskiej, żeby nie brać u kogo innego, bo z tego kłopot być może… a o n a ma i tak ich dosyć… Ja dam… Piotruska skwapliwie ruble zgarnęła. — Otoś mnie wybawił z mankamentu, panie Szmul… — westchnęła i blada jej, nalana twarz aż się nieco zarumieniła. — Niech ci Bóg milionami płaci! — Aż mi lżej odetchnąć. — To jest mała rzecz — szepnął Szmul wychodząc — byle pani starościna była spokojna, a żeby jej na czym nie zbywało… Z poszanowaniem należnym dla kapitalisty klucznica przeprowadziła go aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę ku miastu wiodącą, gdy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kijem w ręku. — Niech będzie pochwalony — zawołał donośnym bardzo, jasnym i wesołym głosem. Mężczyzna był stary, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz na pozór pospolita, lecz uderzająca energicznym wyrazem, rysy ruchawe, czoło fałdujące, się i wygładzające za lada wzruszeniem. Niespokojne gęsta oznaczały temperament, z górą pięćdziesięcią laty wcale nie ukołysany… Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a ludzie i losy księdza z niego uczyniły. — A co tu u asińdźki słychać? — zapytał przybliżając się. — Jest co nowego? Chłopcy przyjechali? — Ani słychać — mruknęła upokorzona Piotruska. — To dopiero! — krzyknął ksiądz, kijem stukając. — A to wisusy! proszę ja kogo! Ale niech no wrócą, natręż im uszu, natrę!… Starościna pewnie się niepokoi, bo to u niej aby okazyjka… a te wartogłowy hulają gdzieś. Żal się zrobiło Piotruskiej paniczów tak zagrożonych. — Widzi ksiądz dobrodziej — rzekła — oni tego ze złej woli nie uczynili… Kto to może wiedzieć? pewnie ich gdzie zatrzymano gwałtem.. nie umieli się wymówić… Ja sama zła na nich jestem… ale… przysięgłabym, że oni temu nie winni. Wikary tylko głową pokręcił, pomruczał cóś niewyraźnie i skierował się ku drzwiom wiodącym do starościny. — Można? — zapytał. — A jużci! a dlaczegóż nie? owszem, niech jegomość zagada, a wesoło, bo — dodała, zbliżając się, klucznica i zniżając głos — dziś było gorzej niż zwyczajnie: płakała a płakała cały dzień. Do kawy ledwie namówić ją mogłam, i to tylko, że jegomość kazałeś i że przed Szmulem nie chciała się tak wygadywać… Siedziała, niby robotę obracając w rękach, a nie mogła za łzami dojrzeć nic… Chłopcy chłopcami, ale od panny Cecylii dawno też listu nie mieliśmy, ze trzy tygodnie… Marszałek także ani słowa, ani pieniędzy, jakby go na świecie nie było. Wikary się zawrócił. — Pewnie wyszło wam wszystko… chłopcy wysączyli do grosza. — Chowaj Boże! — ofuknęła się Piotruska, której znać szło o chłopców. — Zapas jeszcze mamy… niczego nie trzeba… Tylko to dziwna rzecz, że przecie marszałek dawniej się częściej dowiadywał, a teraz… Zaczęła głową potrząsać i byłaby zapewne dłużej przeciągnęła rozmowę, gdyby wikary, ręką machnąwszy, jakby już wiedział wszystko, czego mu było potrzeba, nie zwrócił się nagle ku drzwiom i z wesołym pozdrowieniem nie wszedł do salki, w której starościna jeszcze w swoim fotelu siedziała nieruchoma. Ksiądz wikary Kulebiaka zawsze był rzeźwy i wesołej myśli, nie lubił smutków i narzekań, którymi, jak egoizmem, się brzydził — ale do starościny przynosił podwójny zapas humoru, aby ją zmusić do rozchmurzenia się także choć na chwilę. Staruszka poznała go po chodzie i wyprostowała się trochę; uśmiech mdły przesunął się po jej ustach. — Niech będzie pochwalony! Witam panią starościnę dobrodziejkę… Chwała Bogu, widzę, zdrowa… wszystko dobrze! wszystko dobrze! I Piotruska mój rozkaz spełniła, bo oto filiżanka po kawie stoi, widzę. To ślicznie… posłuszeństwo lepsze niż nabożeństwo… a kiedyś mnie pani sobie za ojca duchowego wybrała… słuchać potrzeba. Usiadł naprzeciw. Starościnie łzy się w oczach kręciły, załamała ręce, nic nie mówiąc, spojrzała tylko, jakby wzywając litości. — Chłopcy się zahulali, widzę, u państwa Sławczyńskich — dodał, jakby nie chcąc łez widzieć, wikary — bo tam zaręczyny, ale solenne, po staroświecku. Drudzy dziś tak i wesela nie wyprawiają, jak sędzia zrękowiny swojej Hannie. Gościnność jego to prawdziwe utrapienie, miary w niej nie ma… Koła zdejmuje, konie zamyka, czapki i kapelusze kradnie, poi, dopóki choć kropla jest w domu. Biedne chłopaki, choćby z duszy chcieli, uciec nie mogą. Starościna głowę żywo podniosła. — Czyż jegomość wiesz, że są u Sławczyńskich? — spytała głosem podniesionym nieco. — A jakże! a gdzieżby mieli być? Tam całe sąsiedztwo, kto żyw tylko! Muzyka rznie od ucha, a młodzież hołubca wywija… aż się ściany trzęsą. Urwał wikary nagle i potarł wyłysiała głowę. — Muszę się też pani starościnie poskarżyć — począł niby od niechcenia — co to u nas za nieład we wszystkim. Umówiliśmy się z moim bratem o regularne pisanie… wiem, że mój Rudolf pisze, bo to człowiek jak zegarek, ale na poczcie mi listy gubią i oto trzeci tydzień nie mam nic. — To tak jak ja! — pośpiesznie dodała staruszka — od Cecylki nic — od marszałka nic… a tu niepokój ogarnia z każdym dniem większy. — Ale czego się turbować, czego? Pan Bóg łaskaw — rzekł wikary. — Listy się znajdą na pewno… Ksiądz kanonik i ja, i kilka domów będziemy się skarżyli, to muszą zaprowadzić lepszy porządek. Ja ręczę, że listy zależały albo je pogubiono; my wszyscy jesteśmy w tym samym położeniu. — Trochę mnie to uspokaja — szepnęła starościna — gdy mi ksiądz wikary zaręczasz… Prosiłam i Szmula i ten mi obiecał iść do pocztmajstra. — Znajdzie się ta zguba, znajdzie, niech tylko pani starościna będzie dobrej myśli — postaramy się wszyscy, aby temu raz koniec położyć… Stary roznosiciel, najlepiej, żeby poszedł na zieloną paszę, bo już z niego nic… Założy sobie szynczek, będzie mu z tym najlepiej. U Sławczyńskich dziś jeszcze pewnie całą noc skakać będą… chłopcy chyba jutro przyjadą. Wstał z krzesła. — Nie chcę pani dobrodziejki długo zatrzymywać — dokończył — bom się tylko dowiedzieć przyszedł, co tu słychać. Teraz, ponieważ już rosa pada i na przechadzkę za późno, tylko paciorki odmówić, zdrowaśkę na intencją ojca duchownego i pójść do łóżka spocząć… A w Bogu ufać! w Bogu ufać — rzekł, całując starościnę w rękę. — Dobrej nocy!… zawołam Piotruską — dołożył we drzwiach. Jakoż klucznicę zastał ksiądz Kulebiaka stojącą we drzwiach ku ulicy i miasteczku zwróconych, co było zwykłą jej po trudach dnia rekreacją… Stąd widać było jadących i wracających i wszelkie pulsacje małej prowincjonalnej mieściny, w której wszyscy się znają, wiedzą o sobie i mogą odgadnąć, po co, z czym i dokąd kto dąży. II Miasteczko, któreśmy tu Zawiechowem nazwali, a które mogłoby się zwać i inaczej, gdyby przyszło ściśle prawdy dochodzić — niezupełnie było podobnym do innych tego rodzaju małych miast okolicy. Była to niegdyś ekonomia królewska, w której z powodu bliskiego sąsiedztwa Białowieskiej Puszczy od kilku lat wystawiono dom, noszący niegdyś tytuł zamku. Przerabiano go w ciągu wieków, a gdy w końcu XVIII w. sprzedano ekonomią Horyszkom, mury te przerobione zostały na rodzaj pałacu… Znać w nim było i to, co z dawnych pozostało wieków, i to, co nowy gust na starej poczepiał ruinie, i to, co czas nielitościwy z pięknej i wspaniałej budowy zrobił, ludziom na przekorę… Losy tego zamku, później pałacu, dziś pustki niemal, dość były w kraju naszym zwyczajne. Dziedzice ekonomii zawiechowskiej stracili majętność, częściami ją odprzedawali, zostali wreszcie przy jednym folwarku, a gdy i ten oddać przyszło wierzycielom, ekscypowali* sobie ostatni kąt. Wyłączono Horodyszcze, z zamkiem, ogrodem i parą włókami otaczających gruntów, które przy dawnych posiadaczach pozostały. Pałac naówczas jeszcze się jako tako trzymał, lecz wkrótce zaczął pustoszeć, ruinować się, aż nie poprawiany, ogałacany, przyszedł w końcu do tego stanu, w jakim widzieliśmy salkę pani starościny. Leżał on niedaleko od miasteczka, odrębnie, oddzielony obszernym dziedzińcem od gościńca pocztowego i lipami sadzonej ulicy, która niegdyś do niego wiodła. Z dala widać było drewniane dworki, kilka murowanych kamieniczek, stary parafialny kościółek, cerkiew i daleko rozciągające się zabudowania mieszczan, których połowa rolnictwem się trudniła. Za ulicą lipową poczynała się główna i najszersza w Zawiechowie, porządnymi dosyć osławiona dworkami, a minąwszy kościół, wjeżdżało się w rynek, dosyć obszerny, wybrukowany, otoczony pokaźnymi domami kupców i bogatszych mieszczan. I tu, jak wszędzie prawie w naszym kraju, znaczną część ludności składali odwiecznie osiedli Izraelici. Aż trzy domy zajezdne wychodziły szerokimi bramami na rynek, a najpokaźniejszy z nich, z balkonem zielono malowanym, należał do Szmula, który niegdyś był arendarzem w całym kluczu zawiechowskim i miał dwie znaczne gorzelnie, na których woły wypasał. Na starość, dorobiwszy się znacznie, Szmul wyrzekł się kłopotliwych wołów, za którymi jeździć musiał daleko; miał tylko wielki handel win i towarów kolonialnych, a po staremu trzymał też dom zajezdny, który się z dawna zwał Pod Żubrem. W istocie na tablicy do balkonu przyczepionej było cóś namalowanego, na kształt plamy brunatnej, co miało pono żubra wyobrażać. Lecz gdyby i tej tablicy nie było, trafiłby każdy do pana Szmula, bo tu najczyściej, najdogodniej i najspokojniej było. Należało do dobrego tonu w sąsiedztwie nigdzie indziej nie zajeżdżać, tylko do Szmula. W niedostatku mieszkania dopiero szlachta z bólem serca zajeżdżała na prawo do hotelu Wileńskiego, albo z ostatniej biedy do Perebendii. Perebendią zwano ruchawego bardzo Żydka, lichwiarza z rzemiosła, który nielitościwie ludzi odzierał i w żywe oczy jeszcze drwił z nich sobie. Właśnie tego wieczoru Szmul powolnym krokiem, trzymając w ręku kutasy swego płaszcza, zawiązanego nimi pod szyję, zdążał przez rynek do domu, gdy z przeciwnej strony, pocztowymi końmi zaprzężony, piękny powóz podróżny wtoczył się na bruk, a pocztylion skierował się z nim pod Żubra. Nie było to dla gospodarza nowiną, że ktoś pięknym powozem i na pana wyglądający zmierzał pod dach jego, ale zdziwiło go, iż poznać nie mógł, kto to był taki… Konie, ludzie i powozy całego sąsiedztwa znane mu były doskonale, na jakie mil dziesięć wkoło. Przypatrywał się ciekawie, idąc zwolna ku domowi, gdy powóz stanął, służący zsiadł popytać o mieszkanie i nim Szmul doszedł do domu, podróżny miał już czas wysiąść na prawo, do najparadniejszego pokoju od frontu. Słychać tam było chód jego. W sieniach pocztylion konie już wyprzęgał, a bardzo wytwornie po podróżnemu ubrany, z torebką przez plecy, kamerdyner przechadzał się, myśląc zapewne wezwać kogoś na pomoc do tłomoka. Szmul zatrzymał się chwileczkę, przechodząc koło niego, pozdrowił go jako gospodarz domu, spytał, czy mieszkanie dogodne, i wreszcie dyskretnie rzucił: — Kto przyjechał? Kamerdyner zmieszał się widocznie i nierychło usta otworzył. — My z daleka jedziemy — rzekł — nieznajomi tu jesteśmy, i pan, zmęczony, chce tylko przenocować. Nie dopytując się więcej, stary polecił dom, w którym wszystkiego dostać było można, i odszedł. W istocie naprzeciwko, w obszernej salce, był bilard i rodzaj restauracji, który od Szmula odnajmował dawny kucharz państwa Horyszków, biorący u niego trunki dla gości i wszystko, czego mu było potrzeba. Była to jedyna tego rodzaju instytucja dobroczynna w miasteczku, schodzili się więc do niej urzędnicy, czasem przyjezdna szlachta i podróżni, którzy na niedalekiej poczcie nic oprócz gołego samowaru dostać nie mogli. Tego wieczoru było dosyć pusto. Żydek, kelnera zastępujący i po europejsku przebrany, z czego był niezmiernie dumnym, bawił się sam około opuszczonego bilardu, zadając sobie trudne bardzo sztuki, które dla nabycia wprawy rozwiązywał od niechcenia. W drugim małym pokoiku, do którego po dwóch schodkach schodzić było potrzeba, przybyły ze wsi pan Marek Drapacki, dziedzic Szerementowszczyzny, siedział, oczekując na jakiś posiłek i patrząc w okno, wzdychał. Smutną fizjognomią jego tłumaczyło to, że przybył do miasteczka z powodu procesu. W chwili gdy powóz się zataczał pod Żubra, wpadł do bilardowej sali pisarz sądowy Machczeńko, częsty gość i dobry kelnera znajomy, który, jako kawaler, stołował się tutaj i wolne od zajęć chwile najmilej tu przepędzał. Człeczek to był wesoły, bystry, przebiegły, szyderca, a życie biorący z cienkiego końca i nie przywiązujący zbytniej wagi do tego, co inni brali niezmiernie na serio. Zresztą poczciwa dusza, tylko wietrznik okrutny i lubiący wesołe partyjki. Na widok przybywającego gościa kelner, chybiwszy kulę, odskoczył od bilardu i stanął w gotowości do usług. Razem ze strojem europejskim nadał on sobie imię Moryca. — Słysz, Moryc — zawołał wpadając pisarz — jakiś pan zajechał. — Idź mi się dowiedz, co za jeden… Kto go wie, może jaka wysoka figura na rewizją. Kelner, posłuszny, złożył kij na bilardzie i wymknął się do sieni. Machczeńko się tymczasem przeciągał po biurowej robocie i kilka razy ziewnął potężnie. Nie mając co robić, na nogi sobie spojrzał, jak się buty wydawały po całodziennej służbie, potem na ręce, zawalane atramentem. Otrzepał z surduta trochę pyłu, którego istnienia się domyślał, i stanął naprzeciw zwierciadła, zawieszonego przed kanapą. Wygolona, blada twarz, małe, żywe ślepki czarne, drobne, a wydęte usta i przysadzisty nosek musiały go zadowolić, bo wyciągnął szyję, potarł włosa i uśmiechnął się konterfektowi swemu. Tymczasem Moryc, zacierając ręce, powrócił. — A co? — A nic, proszę pana sekretarza — od służącego, który sam wygląda jak pan, dowiedzieć się niczego nie można, a pocztylion nic nie wie, tyle tylko, że od Brześcia jadą… Znać z daleka… powóz piękny, nowy… — E! rzekł pisarz i dodał niepochlebny dla Moryca przymiotnik, z zoologii zaczerpnięty. Rzucił się potem na kanapę i kazał sobie podać herbaty z rumem. Z drugiego pokoju słychać było głos Drapackiego, który donośnie wołał: — Kiedyż mi tam dacie te kotlety? A toż wołu upiec było można do tego czasu… Pisarz przysłuchał się, skrzywił, ale nie śpieszył do towarzystwa, a Moryc zawołał: — Zaraz! zaraz! Wtem drzwi się otworzyły i wszedł gość, na którego oczy zwróciły się ciekawie, gdyż łatwo było domyśleć się w nim świeżo przybyłego podróżnika. Średniego wieku, pięknej postawy, twarzy arystokratycznej, rysów drobnych i kształtnych, nieco łysy, nieznajomy miał wyraz jakiś znudzony i melancholiczny. Ubrany bardzo wykwintnie po podróżnemu, trzymał w ręku chusteczkę białą i kapelusz panama. Chód powolny, zręczny bardzo, wszystkie ruchy, mina, cechowały wielkiego pana, nawykłego niczemu się nie dziwić, niczym nie niecierpliwić zbytnio i z angielską flegmą chodzić po świecie. Skinąwszy z lekka głową panu pisarzowi, który skłonił mu się zamaszysto i rubasznie, nieznajomy zwolna, jakby miejsca sobie gdzieś szukając, przeszedł salkę wzdłuż, zawrócił się, zajrzał do małego pokoiku, chwilę postał w progu i zapewne nie dojrzawszy Drapackiego, spuścił się po schodkach, spodziewając się sam tu pozostać. Szlachcic, zadumany, zaskoczony nagle przez przybysza, rzucił się na kanapie, mrucząc, a gość chciał już wycofać się, przepraszając, gdy pan Marek uznał za właściwe odezwać się: — Proszę waćpana dobrodzieja. Jeśli mu tu dogodniej, to pomieścimy się oba. Przybyły popatrzył, zawahał się, skłonił i po namyśle, ponieważ dwa były stoliczki, równie brudnymi serwetkami nakryte, przy najbliższym zajął krzesło. Zdawał się miejskim zwyczajem szukać spisu potraw, którego tu nigdy nie było, i zastukał na kelnera. Wnet Moryc impetycznie się stawił. — Możesz mi dać herbatę i jakie pieczyste? Skłonił się posługujący i wybiegł, a Drapacki, dobywszy zegarka, mruknął: — Jeżeli waćpanu dobrodziejowi tak każą czekać na pieczyste, jak mnie na kotlety… no, to i do północy potrwać może. Gość się uśmiechnął i głosem bardzo mile brzmiącym odpowiedział: — O! mnie niepilno — nocuję tutaj. — I ja też — odparł Drapacki — ale głód ma swe prawa. — Jam niegłodny — odparł przybyły. — Pan dobrodziej z daleka? — zapytał pan Marek. — W istocie, zza Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. — Jestem tu tylko przejazdem. Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć. — Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł — wszystkiego dostać można, tylko… tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował. — Dosyć porządne miasteczko — wtrącił podróżny. — Ano, niczego — odparł pan Marek. — Ja tu mieszkam w sąsiedztwie, bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tym, to za owym zwlec się trzeba… ale sobie miasteczkiem nie przykrzę… Gdyby nie te sądy… Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki z ukosa mu się przypatrywał. W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmią zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczym, usta nie miały wyrazu… Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczmy młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancją. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie. — Zdaje mi się — rzekł z cicha po chwili — że za miasteczkiem widać jakieś mury… zruinowany zamek czy pałac… — A tak, tak — podchwycił, zsuwając się nieco z kanapki, szlachcic i wyciągając ręce na stolik. — Zwało się to i było pałacem: ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go jakby na żart nazywają… Ruina, mości dobrodzieju, ruina. Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał. — Jak to — zawołał — nikt już tam nie mieszka? — A owszem — westchnął Drapacki — ale o tym by wiele mówić, a smutno słuchać. Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić od niechcenia, powoli: — Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familii Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!… Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomią, dobra wielkie… ale to im ręką nie poszło. — Z jakiegoż powodu? — wtrącił gość. — Hm, różne pono się do tego przyczyniły… Mój mości dobrodzieju, ja, co z okładem pół wieku na świecie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci… Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego zameczku pobudowano pałac… Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanią, wszystko, co błyszczy i świszczy… aż poślizgnęła się noga… — I stracili wszystko? — Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi… bo cóż im dziś zostało? śmiać się z tego… stary pałac, ogród i cóś tam gruntu, który mieszczanie biorą na dziesięcinę, ale z tego nie ma nawet na chleb razowy. Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i dorzucił dość chłodno: — A familia? — Familia — począł zwolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju. W tym miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione i z dawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegłszy Moryca, który śpieszył z nimi. — Przecież zlitowaliście się nade mną! Godziną z ogonem czekałem… na zegarku liczyłem… tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru — tylko nie tego waszego… rozumiesz? Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwigniętym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę. — Familia dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w największej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć; ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają i nie ma z tego nic, i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem… Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tym… Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza. Drapacki westchnął… gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko większym niż z początku. — Jak to! więc nie mają nikogo z familii, co by się zajął ich losem? — spytał. — Oprócz siostrzeńca marszałka, który ma liczną rodzinę, a świadczy tam, o ile może… nikogo. — Młodzi przecie powinni pracować. Drapacki się rozśmiał. — Złote chłopcy, ale do czegóż ich użyć? Politurą mają, więcej nic; szkoły skończyli, cóś tam liznęli w domu, bo starościna jest osobą wysokiego wykształcenia… ano… Drapacki zajął się kotletem i nie dokończył. Moryc przyniósł mu porter, który go znowu ożywił. Jedzenie było skończone… zapalił cygaro. Dziewczyna służąca, do (której należał departament herbaty, weszła w tej chwili z całym do niej przyrządem, który starano się dla wspaniale wyglądającego gościa uczynić jak najpokaźniejszym. Podano zimne pieczyste; posiłek wieczorny wcale był znośny. Gość spojrzał okiem znawcy, nie powiedział nic, ale po odejściu służącej zajął się najprzód, obejrzawszy podaną serwetę, wycieraniem wszystkiego, co mu przyniesiono. Dopełnił tego z wielkim staraniem i troskliwością, a Drapacki przyglądał się ciekawie manipulacji, która mu się co najmniej wydała zbyteczną. — — Jeśli po jedzeniu i porterze nie zaszkodzi herbata… — rzekł gość — czy mogę prosić pana na filiżankę? — Z wdzięcznością przyjmuję — odparł Drapacki. — A pieczystego kawałek? — spytał gospodarujący przy stoliku. Szlachcic miał jeszcze trochę zapaśnego apetytu, ale przez ambicją za pieczyste podziękował. — Ciekawa historia tej rodziny — mruknął podróżny — bardzo ciekawa! — Rzeczywiście — począł szlachcic ożywiony — a byłaby stokroć więcej zajmującą, gdyby ją opowiedzieć ze szczegółami; ale na to czasu nie ma… no i serce się ściska. — Jeżeli pani starościna nie ma nikogo oprócz dwóch wnuków, o których pan dobrodziej wspomniałeś, cl przecie sobie jakoś na świecie radę dadzą — rzekł podróżny. — A, przepraszam — dorzucił szlachcic — bom, widzę, o wnuczce zapomniał, i to nie bez przyczyny. Sześć lat upływa, jak się w świat wyrwała… — Ach! — odezwał się gość — wnuczka także! — Tak, tak, wnuczka, panna Cecylia… Z początku wychowywała się przy starościnie, potem daleka krewna, majętna hrabina Idalia, wzięła ją do swego domu. Po roku podobno, nie chcąc tak żyć na łasce, nie wiem, dokąd się udała, ale mówią, że gdzieś przyjęła obowiązki guwernantki. Starościna o tym nie wie, jak się zdaje. Panienka z głową i bardzo energiczna… Gdyby chłopcom Pan Bóg był dał tyle determinacji!… Moja żona słyszała, że z rodziną jakąś podróżowała za granicą i że się wykształciła znakomicie. Tak mówią… Panna była bardzo piękna… Że to tak, samo poszedłszy w świat, nie zwalało się i nie przepadło. Podróżny, słuchając opowiadania, nalał herbatę i podsunął ją Drapackiemu, który nie wiedząc, czym mu się za grzeczność wywdzięczyć, szukał przedmiotu, jakim by go mógł zabawić. — O, ta panna Cecylia — mówił dalej — nie było to starsze nad szesnaście lat, gdy stąd wyjeżdżało, a moja żona powiada, że takiej sensatki, jak żyje, nie widziała. Co to, mości dobrodzieju — dodał, wzdychając, szlachcic — mówią, krew nic, a ja mówię: krew szlachecka wszystko!… — Kiedy jeszcze była tutaj, w kościele w perkalowej sukience, przyjdzie i stanie w kątku, a na królową wygląda. Tak samo i chłopcy, szałaputy, wisusy, a popatrzyć na nich, choć na królewskie pokoje… Gołe to, a wygląda… ustępuj z drogi… Pany! pany! — Lecz że też znacznej, jak pan powiadasz, rodzinie, zapewne i skoligaconej, tak przyszło zejść aż do nędzy prawie — rzekł gość. — Skoligaconej! a pewnie, że skoligaconej ogromnie — począł Drapacki, wzdychając i popijając herbatę — ale czyż to dziś jeszcze jest solidarność w rodzinach albo w naszym szlachectwie? Brat bratu nie pomoże… pada kto, to go jeszcze nogą kopną… Dawniej się szlachta trzymała, dziś te węzły popękały wniwecz. Szlachta!… nie ma już, mości dobrodzieju, szlachty! Gość nic nie odpowiadał, i byłoby się może na tym wykrzykniku skończyło, gdyby po herbacie z rumem nabrawszy rezonu, pisarz nie wsunął się do pokoiku nieproszony, niby dla przywitania Drapackiego, który mu, rad nierad, rękę podał. Siedzący u stołu pilno się zajął herbatą i pieczystym. — Panowie tu, słyszę, mówią o Horyszkach — odezwał się pisarz, zasiadając niezbyt oddalone krzesełko. — To mnie się o nich pytać… A któż może lepiej wiedzieć, jak sąd i sądowe osoby, co się tam dzieje? Tam jeszcze na tym pałacu, który jest czystą ruderą, na tym zarosłym ogrodzie, na tych kawałkach gruntu są długi i procesa. Gdyby nie my, sądowi, to już by ich i z tego ostatniego kąta wypędzili… Ale póki żyje starucha — nie damy! Człowiek litość mieć powinien… No! jak ona skończy, niedługo tam te paniczyki hasać będą, za to ręczę. — Ale to tam już chyba małe dłużki — wtrącił Drapacki. — Ano tak, parszywe, z pozwoleniem — rozśmiał się urzędnik — ale właśnie takie najgorsze, bo to rośnie jak pleśń. Eh, co tam gadać! — dodał — gdyby nie gospodarz tego domu, Szmul, który jest litościwy dla sta— rej pani, bo koło nich majątek zrobił, gdyby nie ksiądz Kulebiaka, nie kanonik… chleba by często brakło. Przyjdzie jaki grosz od marszałka — bo wiadomo, że on im posyła — to starościna zaraz paniczów oporządza i fantazjom ich dogadza, a sama często chleba nie ma za co kupić i klucznica idzie kredytu prosić, jak jałmużny. Gość, nie odzywając się, słuchał. Machczeńko był w ferworze opowiadania, może też ciekawy, spodziewał się w końcu czegoś o podróżnym dowiedzieć; ale właśnie gdy się zabierał ciągnąć dalej, gość otarł usta, wziął kapelusz i chustkę, bardzo uprzejmie skłonił się Drapackiemu, potem urzędnikowi i śpieszniejszym krokiem niż wprzódy wysunął się z restauracji. — To jakaś fanaberia! — mruknął pisarz. — Pan nie wie, kto to taki? — Nie wiem, przejezdny, zza Warszawy… — Trzeba posłać na pocztę, zobaczyć podorożną*. Drapacki, po porterze i herbacie nic już tego dnia nie mając do czynienia, zasunął się w kąt kanapki i zabierał do drzemki; Machczeńko, biorąc to za delikatną odprawę,. począł świstać i nałożywszy czapkę, wyniósł się z pokoiku. Podróżny wprost powrócił do zajętego przez siebie mieszkania, w którym służący już był przygotował pościel i bardzo wykwintne przybory toaletowe. Po namyśle zwrócił się do kamerdynera. — Jerzy — rzekł — jeśli to być może, poproś do mnie gospodarza. Nie mówiąc słowa, służący porzucił, co trzymał w ręku, i wybiegł natychmiast. Pośpiech, z jakim spełniał rozkaz pana, był pewną oznaką, że nieznajomy musiał równie własnemu słudze, jak obcym imponować swą arystokratyczną postawą i obchodzeniem się. Wkrótce potem poważny Szmul, w żupanie już tylko, z ogromną chustką od nosa w ręku, wszedł, witając podróżnego uprzejmie, ale z godnością człowieka, który nawykł do świata i ludzi. Przywitał go nieco zakłopotany podróżny… zdawał się szukać słów na rozpoczęcie rozmowy i wahać się z tym, co ma powiedzieć. — Proszę pana kupca — odezwał się wreszcie prawie z nieśmiałością — jestem tu przypadkiem, w przejeździe. Wypadkiem, zaszedłszy tu do restauracji, posłyszałem od kogoś z miejscowych o familii Horyszków… Ja ich nie znam — dodał z naciskiem — wcale ich nie znam, ale dawniej o tej rodzinie wiele słyszałem. Nie mógłbyś pan mnie objaśnić, którzy to są Horyszkowie? Szmul bystro przenikliwym okiem wpatrzył się chwilę w mówiącego, nie odpowiadając zaraz. — Jak to, proszę jaśnie pana, którzy? Ja nie wiem, czy jacy inni gdziekolwiek się znajdują. Mnie się widzi — odparł cedząc wyrazy — że to są już ostatni Horyszkowie na Litwie. — No, ja zresztą nie wiem… — szepnął gość. — To są Horyszkowie, których był cały klucz zawiechowski, piękne dobra, co na nich teraz czterech panów siedzi, a każdy z nich całą gębą pan. Ruszył ramionami i westchnął. — Nie idąc dalej, proszę jaśnie pana, pani starościna, żyjąca jeszcze, jest z domu Osmólska. Syn jej, pan staroście, żonaty był z hrabianką O… Ojciec starosty miał tytuł kasztelana… Cóż mam więcej powiedzieć? — Słyszałem tu właśnie, że tak strasznie upadli — rzekł podróżny. — To pan dobrze słyszał, upadli strasznie — rzekł Żyd z uczuciem. — Lubili pańsko żyć, a rachunku nie było. Staroście wiele ludziom świadczył, a oni za to mu się odwdzięczyli, rozrywając jego fortunę. Umarła najprzód żona, widząc ruinę, zmarł potem i on i została jedna staruszka, która po dziś dzień żyje, a raczej dogorywa. Spuścił głową Szmul i zamilkł. — A dzieci starościca? — spytał cicho i nieśmiało ciekawy podróżny. — Dzieci wychowała starościna — równie cicho odpowiedział zapytany i urwał. — Są przy niej? Żydowi znać te pytania wydały się jakoś podejrzanymi, bo oczy znowu wlepił w podróżnego i nie śpieszył z odpowiedzią. — Gdzież mają być? — mruknął wreszcie. Po chwili milczenia gość zapytał: — Wszystkie? Trudno było uniknąć odpowiedzi, choć Szmul coraz mniej do rozmowy zdawał się skłonnym. — Panny nie ma — rzekł w końcu — panna bawi przy familii. I krótko tak zbywszy, zamilkł Szmul znowu, zwracając rozmowę na mieszkanie. — Nie wiem, czy jaśnie panu tu dosyć będzie wygodnie. Zmiarkował pytający, że dłużej wypytywać byłoby niewłaściwym, i zaręczył, że mu tu będzie bardzo dobrze. — Przepraszam waćpana, panie gospodarzu — zakończył wreszcie — chciałem się dowiedzieć o Horyszkach, bo właśnie w tym domu, gdzie wnuczka starościny przebywała, widywałem ją dawniej… i zdawało mi się, że ona stamtąd podobno do starościny powróciła. Żyd z natężoną słuchał ciekawością. — Ona żeby do starościny powróciła! — powtórzył… kiedy? Toż bym ja przecie, co tam bywam co dzień, cóś o tym wiedzieć musiał. Podróżny popatrzył nań długo, nic już nie mówiąc, i pożegnał go obojętnie. Szmul wyszedł, niespokojny czegoś, zdziwiony, podejrzywający… nie mogąc sobie tej indagacji wytłumaczyć, a będąc pewny, że ona przypadkową nie była. Uderzyło go i to, że już późnym mrokiem służący przybyłego gościa wybrał się do miasteczka. Szmul, który właśnie stał na swoim balkonie, powiódł za nim oczyma; widział, że niby przechadzając się aleją lipową, dotarł aż do pałacu, i zdawało mu się nawet, że z Piotruską, stojącą zwyczajem swoim we drzwiach, wdał się w dosyć długą rozmowę, po czym, gdy pośpiesznie wrócił do gospody, jakby z raportem, udał się jeszcze do pana. Szmul, nie wiedzieć dlaczego, był niespokojnym; poczciwe przeczucie jakieś oznajmiało mu, że w tym wszystkim cóś być może groźnego dla starościny. Nazajutrz do dnia przyprowadzono konie pocztowe i gość, który miał jechać dalej, tą samą drogą, jaką tu przybył, na powrót się udał. To najmocniej uderzyło Szmula… ale nikomu nie rzekł o swych podejrzeniach ani słowa. III Starościna, jak wiele osób w wieku, wstawała rano. Piotruska zwykle uprzedzała ją, sama gotując kawę, tak iż gdy po skończonych dosyć długich pacierzach staruszka z sypialni swej obok wchodziła do salki, drugimi drzwiami wtaczała się już klucznica z czarną tacką. Obowiązkiem jej było, choć sama go sobie nałożyła, w czasie tego śniadania stać naprzeciw milczącej pani i rozpowiadać różne nowiny, na jakie jej starczyły zaczerpnięte w ogrodzie i na dziedzińcu wiadomości. Zwykle zaczynało się od pogody i wróżb, jaki się dzień zwiastował: czy słońce wstało jasno, czy brzask był pochmurny, czy mgła osiadła lub się podniosła do góry, jak się znajdowały kury i koguty, mające najpewniejsze przeczucia zmian atmosferycznych, czy śmieciuchy nie zbliżały się do zabudowań, bo to wróżyło niechybną pluchę itp. Niekiedy dołączała do tego wiadomości kościelne, o kanoniku i księdzu wikarym, o pogrzebach i ślubach w miasteczku, o przybyłych sąsiadach, którzy czasem, dłużej mając pozostać dla interesów, składali starościnie swe uszanowanie. Powtarzało się często jedno i toż samo, czasem nawet tymiż samymi wyrazami, ale też starościna niewiele się tym zajmowała i rzadko kiedy dała znak, że ją cóś więcej obeszło. Tego dnia ranek był duszny, o czym Piotruska nie zaniedbała zawiadomić pani; ksiądz wikary do sąsiedniej wsi pojechał do chorego; z rana bardzo Drapacki, wyszedłszy na przechadzkę, nie mając co z nudów robić, rozmawiał dosyć długo z klucznicą i różnych jej sąsiedzkich udzielił plotek. Jedna szczególniej wyrwała się jej niepotrzebnie, że zaręczyny panny Hanny Sławczyńskiej za tydzień dopiero odbyć się miały, gdy wikary wczoraj z największą pewnością utrzymywał, że chłopcy właśnie się na nich zabawić tak długo musieli. Postrzegła się poniewczasie Piotruska, że zbyt długim językiem przyczyniła pani troski, wyplątała się z tego niezgrabnie i zabrawszy tackę, w dosyć złym humorze wybiegła do swego mieszkania spędzić gniew na dziewczynę, na którą gderać postanowiła co wlezie. Już, podparłszy się w boki, rozpoczynała od zarzutów lenistwa i ospalstwa, gdy podniósłszy na turkot jakiś głowę, postrzegła najtyczankę, czterma konikami w dosyć skromnych, ale ładnych szlejkach zaprzężoną, która właśnie w bramę pałacową zajeżdżała. Na koźle siedział znajomy jej wisus Andruszka, a na bryczce dwaj młodzieńcy. Byli to z przedłużonej wycieczki powracający panowie Julian i Henryk Horyszkowie. Zaledwie ich poznała Piotruska, dała pokój dziewczynie, zapomniawszy o niej, i co najprędzej, biegiem prawie, pośpieszyła do starościny. Otworzyła tylko drzwi, wsunęła głowę i zawołała: — Panicze przyjechali! Potem śpieszniej jeszcze tylnymi drzwiami udała się na dziedziniec. Julian właśnie był zsiadł i dobywał strzelby, a Henryk szukał czegoś w nogach, gdy Piotruska, biorąc się pod boki, stanęła w ganku. Julek ją postrzegł pierwszy i uśmiechnął się do brata. Chłopcy były jak malowane… pięknie wyrośli obaj; rumiane twarzyczki, jeden już z wąsikiem, drugi dopiero z porastającym meszkiem… W obu grała młodość, życie, temperament gorący; świeciły się oczy, uśmiechały usta. Starszy był trochę więcej elegant i bardziej z pańska wyglądał, młodszy mniej znać dbał o to. Wyraz obu, choć mu nie zbywało na świetlanym promyku, więcej miał w sobie ochoty i siły do życia, dobroci i dobroduszności niż dowcipu. Łacno w nich było poznać trochę wypieszczone dzieci, które do kochania nawykły i dla których miłość była życia warunkiem. — Piotrusiu kochanie — zawołał Julek z daleka — duszo moja! głodni jesteśmy… jak pieski! Okrągłe policzki klucznicy wydęły się i brwi namarszczyły. Chciała być surową, mając do tego prawo, bo obu tych ichmościów wyniańczyła. — A dobrze wam tak! a dobrze! — zawołała. — Czy to się godziło? czy to taka miłość dla babki, żeby tydzień cały szaleć za domem, nie wiedzieć gdzie się włóczyć, słowa nie napisać, nie dać nic wiedzieć o sobie? Tu biedna starościna z niepokoju mrze… a oni sobie hasają! Zgorszenie, jak Boga kocham, zgorszenie! Szmul, ksiądz wikary, wszyscy oburzeni… Bóg widzi, całe miasto o tym gada. Otóż to taka za miłość zapłata!… Pfe! pfe! wstydzilibyście się! Wtem Henryk zbliżył się powoli, ręce pokornie złożywszy. — Ale, moja Piotrusiu — rzekł — nie wieszajże przed czasem, posłuchaj… — Co słuchać? — zawołała nie rozbrojona jeszcze klucznica — co pan Henryk może powiedzieć? Na to ekskuzy* nie ma… to grzech, jak mi Bóg miły, grzech… grzech!… Każda łza starościny spada na wasze sumienie! Młodzi słuchali pokornie, spoglądając po sobie, a Andruszka, który się zbierał konie wyprzęgać, kiwał głową i stał jak wryty, dziwując się kazaniu. Piotruska nie ustawała. — Starościna od dwóch dni jak w gorączce: ani jej ukołysać, ani rozbawić, ani jeść, ani pić nie chce… Tu wszyscy ręce łamią, a panicze sobie liberbaronują po świecie. — Ale dajże nam słowo powiedzieć, moja Piotrusiu — wtrącił Julek, do którego ona słabość miała i (który o tym dobrze wiedział — posłuchaj, a potem będziesz gderała. — Hm! ale, posłuchaj! — fuknęła klucznica — co tu słuchać? — Od trzech dni bylibyśmy wrócili, jak babcię kocham — odezwał się Julek. — Ale cóż my winni, że koło się złamało, potem kasztanek zakulał i tak od godziny do godziny… Henryk i ja chcieliśmy już iść piechotą z Hryniszek, moja Piotrusiu… Klucznica, słuchając tego pełnego słodyczy głosu Julka, zupełnie już o gniewie zapomniała. Zdawało się, że spełniwszy obowiązek pogderania, który jej ciężył, powracała z przyjemnością do właściwej sobie roli. Głos nawet zupełnie się zmienił. — Idźcież zaraz do babki, bo ona już pewnie tam niespokojna po salce drepcze czekając — ano, prędzej! Jeżeli wy też warci, żeby ona was tak kochała! — A kiedy my ją jeszcze goręcej kochamy — zawołał Julek, spoglądając na brata. Choć młodszy, on jakoś i głos raźniej zabierał, i zdawał się wszystkim kierować. Henryk patrzył mu w oczy. Julek nie wiedział, co zrobić ze strzelbą; postawił ją przy murze, otrzęśli się trochę z pyłu, poszeptali cóś z sobą i minąwszy Piotruska, która w ganku pozostała dla wybadania Andruszki, choć wiedziała, że przed nią zawsze okrutnie kłamał — poszli powoli, naradzając się, do drzwi pokoju starościny. Nie myliła się klucznica: staruszka wyprostowana, wstawszy z krzesła, przechadzała się już pode drzwiami, aby chwili nie stracić i wnuków schwycić u progu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przodem i tutaj, staruszka z wyciągniętymi rękami rzuciła się ku niemu. — Dzieci moje! dzieci! — zawołała przerywanym głosem — a pójdźcież… niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne chłopcy!… Co tu było strachu o was! — Ale babciu — począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce — babciu złota, kochana! — my nie winni… jak babcię kocham — niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki. Staruszka aż krzyknęła. — Dlaboga! może któremu z was się co stało?… Moje przeczucia!… — Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował. — Koło się złamało — dodał Julek. — Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłańca. Na błotach się już kosowica poczyna… ludzi ani weź… — Gdzieżeście wy byli — u Sławczyńskich? — Nie — zawołał Julek — trochę na polowaniu w Hrudkach; potem zaprosił podsędek… potem u podkomorzego… — Ale tydzień! cały tydzień! — mówiła starościna. Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły. — A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna — zniżając głos, w miarę jak się siły wyczer— pały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka. — Jakże to może być? wszak to trzy tygodnie — rzekł Julek — a ona co dziesięć dni regularnie pisywała. — Nie wiem, co się stało… Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem. — Już — mówiła dalej siadając staruszka — wczoraj prosiłam Szmula, bośmy sądzili, że list się gdzie zatrząsł na poczcie… Do tej pory nie ma nic, znać, że nic nie znaleźli… Westchnęła. Julek siadł też na niskim stołeczku, podparł się rękami i patrząc babce w oczy, począł ją szczebiotaniem rozrywać. Henryk stał nie opodal od stoliczka i uśmiechał się do staruszki, której twarz jeszcze radością promieniała. — Ach, żeby babcia wiedziała, jakie to było polowanie! — Dajże ty mi z nim pokój… A zdrowiście byli i nie bolały Henryka zęby? — Nie — odparł zagadnięty — ani mi się dały czuć, choć na wilgoci parę razy się nocowało. — I możeście nogi pozamaczali? — dodała staruszka. — Babciu najdroższa — odezwał się Julek, pokazując kolana — popóty w błoto trzeba było leźć… Taka uciecha! Wtem staruszka cóś sobie nagle przypomniała i ruszyła się, jakby chciała powstać z krzesełka. Henryk się podsunął. — Czegoś babci potrzeba — zawołał. — Mnie nie, ale wyście pewnie śniadania nie jedli. — O, co nie, to nie! — rozśmiał się młodszy — ale Piotrusia w takim humorze, że ani przystępu do niej. Zburczała nas od ostatnich wyrazów. — Henrysiu, idźże ją poproś ode mnie, niech wam co da… Z rana na czczo tak długo, to nie ma nic gorszego, z tego choroba być może; najłatwiej febry dostać. Henryk na palcach zręcznie posunął się ku drzwiom, a oczy babki poszły za nim. Miło bo nań spojrzeć było, tak ładnie wyglądał, takie miał ruchy swobodne i wdzięczne. Julek, który nie powstał z niskiego stołeczka, choć był może sympatyczniejszy od niego, nie miał jednak tej piękności i swobody: poruszał się trochę ciężko i niedbale. Okazało się, że wycieczka pana Henryka była zupełnie zbyteczną, bo w sieniach napotkał Piotruską i dziewczynę, już improwizowane niosące śniadanie. Była kawa, chleb, masło, rzodkiewka z ogrodu, kawałek pieczystego zostawionego na intencją paniczów i kilka jaj świeżych… Zaledwie postawiono to na stoliku przed kanapą, gdy zgłodniali rzucili się wesoło do jedzenia, nalewając, chwytając i wywracając, tak że Piotruską, która się zatrzymała, odprawiwszy dziewczynę, zlękła się już o imbryczek większy, zwłaszcza że nie był kamienny, tylko prosty, polewany. — Panie Julianie, na miłość Bożą, co pan robisz?… imbryczek… — zawołała. — Dajże im pokój, Piotrusiu — szepnęła starościna — niech już tłuką… oni głodni, im pilno. Klucznica ruszyła ramionami. Wtem Julek począł się śmiać, przybiegł do niej, zaczął ją ściskać, dygnął przed nią jak panienka i… Piotruską rozbroił. — A cóż z zaręczynami panny Hanny Sławczyńskiej? — spytała starościna. Usłyszawszy to imię, Henryk się zarumienił i skrył twarz w filiżankę. Julek na niego spojrzał i uśmiechnął się, Piotruską zerknęła groźnie. — Ja nie wiem, proszę babci — począł Julek. — Miały być w tym tygodniu, ale odłożone podobno. — Cóż to się stało? — Nie wiem — powtórzył Julek. Henryk milczał. — Prosili was? — odezwała się starościna. — Było cóś słychać o tym, że przez kogoś mieli prosić; ale że nam o tym tylko z boku mówiono, więc my… — My tam nie pojedziemy — dodał Henryk po cichu — po co? Na chwilkę zamilkli wszyscy. — To dobry człek, ten stary Sławczyński — przerwała starościna — tylko mu się czasem nie wiedzieć co przywiduje. Może i lepiej, żebyście tam nie pojechali, kiedy tak był niegrzeczny, że Henrysiowi, i to jeszcze przez trzecią osobę, kazał powiedzieć, żeby tak często nie bywał. A ja ręczę, że panna Hanna mu ani postała w głowie. Gdy to mówiła starościna, Julek drwiącą przybrał minkę. Piotruska, niby od niechcenia, powiodła palcem po nosie, patrząc na Henryka, a obwiniony zmilczał. — Prawda, Henrysiu? — spytała babka. Chłopak był jak wiśnia czerwony. — Moja babciu droga — rzekł — panna taka bogata, a my chude pachołki, choć pana starosty wnuki… — A prawnuki kasztelana — dorzuciła babka. — Gdzie się nam porywać na tak wysokie progi? I westchnął biedny; twarz mu się zasępiła. — Nie wiem, co od pana Henryka lepszego ten Mazurowicz, który się ma z nią żenić — wtrąciła się do rozmowy Piotruska. — Ojciec był dzierżawcą, a dziadek ekonomował, a dalej, toby się tam znaleźli i szewcy, i mieszczanie, i… no, ta i dość! Panna też — widziałam ją w kościele kilka razy — nic osobliwego. Henryk spojrzał na Piotruska i głową pokręcił. — Szczerze mówię — dodała klucznica. — Prawda, że hoża, świeża, wzrost piękny, ale to młode, a czegoś, kwaśne. No!… Nie dokończyła Piotruska… Wszyscy milczeli, a że mówić lubiła, poczęła znów po chwili: — Ja to tam nie wiem nic, ale u Sławczyńskich służy Rózia, ta, co była u strapczego*, co tu bywała i mało nie co dzień do mnie przychodziła, bo my z nią bardzo byłyśmy blisko… Otóż, jeżeli nie bałamuci, to powiada, że to się może jeszcze rozchwieje… Ojciec sobie życzy, ale matka niekoniecznie. — No, a panna? — spytał figlarnie Julek. Piotruska rozsrożyła się. — Co to do panny należy? — rzekła surowo. — Albo to dzieci mają sobie same wybierać? Obaj chłopcy parsknęli śmiechem stłumionym, a Piotruska, zgorszona, poczęła bronić swoich zasad. — Śmiejcie się, panowie, o! tak! tak! Teraźniejsze parmezony nie chcą o tym słyszeć, a dawniej tak bywało, że rodzice kazali, a dzieci słuchały, i było z tym lepiej. Tak mi Boże dopomóż. Chłopcy patrzyli jeden na drugiego. Naprędce pochwycone śniadanie było już sprzątnięte sumiennie; wstali i poszli dziękować babce, która ich w głowy pocałowała. — Podziękujcie Piotrusi — rzekła — gdyby nie ona, nie mielibyście co jeść. Ona prawdziwie dokazuje cudów i karmi nas do syta, jak rzeszę na puszczy, obłamkami… Chłopcy obcesowo pobiegli dziękować Piotruskiej, ale ta się wyniosła z pokoju. — Teraz idźcie sobie odpocząć — rzekła staruszka. — Pewnieście i nie dospali, to się połóżcie. Ja was do obiadu obudzić każę… Julek aż zmizerniał, doprawdy—— rzekła, przypatrując mu się. — A jeżeli u was chłodno w tych murach, to na kominku każcie przynajmniej przepalić. Ucałowawszy jeszcze raz ręce staruszki, obaj młodzieńcy, z wesołością wyrostków, wybiegli z salki i na wyprzódki, dosyć hałaśliwie, poczęli się drapać na schody, bo mieszkanie mieli na pierwszym piętrze. Starościna wybrała dla nich, co było najlepszego w tej ruinie. Dostała się im salka niewielka, dosyć jeszcze pokaźna, po której obu bokach były dwa gabineciki, służące im za sypialnie. Nie grzeszyła jednak młodzież porządkiem w swoim gospodarstwie. Salka, z potłuczonym lustrem i poobijanymi ścianami, pełna była różnych gratów. Tu wisiały strzelby, obroże, rogi, torby, w worku stał owies, na drugiej ścianie widać było odzież starą, ubranie woźnicy… a w kominie na pół zamurowanym rzędem myśliwskie buty się prezentowały. Na lewo był pokoik Henryka, w którym gdyby nie Julek, może by dosyć nawet było porządnie. Starszy lubił ładne rzeczy, choć ich miał mało. Kilka książek widać było na stoliku i parę obrazów ocalonych ze strychu, do których sobie dobrał ramy. Sprzęty też pościągał dosyć jakoś pokaźne. U Julka za to, w zupełnie podobnym pokoju, wszystko było porozrzucane; odzież, myśliwskie przybory walały się po kątach. Podłoga od wieków była nie zamiatana, łóżko od tygodnia nie posłane stało, bo Julek klucz z sobą zabierał. Tylko w tym nieładzie było mu dobrze, a porządku nigdy u siebie robić nie pozwalał, o co się nieraz z Piotruską kłócili. Za paniczami wszedł Andruszka, niosąc koce i dywanik z bryczki, które rzucił w kącie sali. Julka jeszcze tu zastał. — A to, proszę panicza — rzekł — Piotruską mnie za paniczów zbuzowała*, czemu ja ich gwałtem do domu nie przywiózł… Jak wsiadła na mnie, to było co słuchać, a potem jak wzięła na spytki… tom musiał nałgać… Roześmiał się figlarz, cóś poszeptał Julkowi na ucho i wychodził, gdy w progu pokazał się Szmul. Rzadki to był gość u paniczów, choć bardzo pospolity na dole. Lubił on ich, ale że mu się o pożyczki uprzykrzali, a do marnotrawstwa pomagać im nie chciał, stronił, jak mógł, od obu. Może rok upłynął od czasu, gdy go na górze widziano. Julek się zdziwił i wstrzymał, stary mu z dala głową kiwnął i powolnym krokiem skierował się ku pokojowi Henryka. Ponieważ obaj byli mu dłużni, a starszy podobno więcej, Julek wcale nie myślał narzucać mu się z rozmową i wszedł do swojego pokoju. Henryk miał właśnie się rozbierać, gdy w progu ujrzał gościa, który na nim przykre uczynił wrażenie. Pierwszą jego myślą był dawny dług: zarumienił się mocno. — Jak się ma pan Szmul? — rzekł — przepraszam najmocniej; pewnie chcesz mi należność przypomnieć. Mój panie Szmul, jak tylko siwkę sprzedam, słowo daję… oddam… ale żeby babka o niczym nie wiedziała… Szmul spojrzał milczący, chwilę kazał czekać na odpowiedź, a potem odrzekł spokojnie: — Ja o długu nie mówię nic. — Ale ja sam się niepokoję… — Nie dokuczam przecie — odezwał się stary. — Ja tu z innym przyszedłem interesem. To mówiąc, sięgnął za żupan; w ręku zaszeleściał mu papier. Zbliżył się do niespokojnego trochę Henryka. — Cóż to jest? — podchwycił Henryk. Żyd począł, swym zwyczajem z flegmą i powoli cedząc wyrazy: — Wczoraj pani starościna wysłała mnie na pocztę dowiedzieć się o list od panny Cecylii. Do pani starościny tam żadnego nie znalazłem, ale do mnie był. — Od kogo? — Od panny Cecylii. Henryk z widoczną obawą przyskoczył do Szmula. — Czy się jej co nie stało? — zawołał niespokojny. — Może Bóg da, że nic — rzekł Żyd — ale dziwna rzecz, że do mnie kilka słów napisała, prosząc, abym panu Henrykowi do rąk list jej oddał, tak żeby od razu starościna o tym nie wiedziała. To mówiąc, Szmul z koperty wydobył list, który chciwie pochwycił Henryk, a sam, skłoniwszy się, zabrał się zaraz do wyjścia, aby do czytania nie być przeszkodą. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Henryk pobiegł do okna i czytał, co następuje: d. 5 maja 18… Warszawa Mój drogi Henryku. Tym razem osobno do ciebie piszę, bo nie chcę babci przestraszać… Proszę cię, abyś ją przygotował… wracam do was. Tak, mój Henryczku, po sześciu latach pielgrzymki, która mnie nauczyła wiele, wracam do was znękana, wymęczona, bo potrzebuję trochę wypoczynku. Nie myśl, ażebym się wyrzekała tego, com raz postanowiła, że sama sobie wystarczę, że zapracuję na siebie. Nie odstąpię od tego, chwilowo jednak potrzebuję skryć się gdzieś w kątek, aby sił nabrać nowych. Nie będę wam ciężarem, owszem, pomocą być mogę. Trochę zebrałam sobie i z wami a z babcią drogą się podzielę; będzie nam razem weselej, ja przy was odżyję. Między obcymi tęskno mi jakoś było… trzeba u was w powietrzu. Zawiechowa sił nowych zaczerpnąć. Babcia nic nie wie. Już bym tam u was była, gdybym się jej nie lękała przestraszyć. W ostatnim liście pisałam do niej tak, jakbym jeszcze długo, długo w tym domu, w którym byłam, pozostać miała. Tymczasem niespodzianie zmieniły się okoliczności… wyjazd mój stał się koniecznością, obowiązkiem. Babcia może się tego tak nagłego w istocie postanowienia przelęknąć; trzeba, ażebyście ją przygotowali. List do babuni przyłączony niech Henryk odda, a od siebie powie, iż mu pisałam, że nie bardzo jestem z mojego miejsca zadowoloną. Trzeba ją oswoić z tą myślą mego powrotu. Ty, Henryku, powiedz, że będziesz sam pisał do mnie, namawiając mnie do wytchnienia w Zawiechowie. Niech to wyjdzie od was, nie ode mnie… Rozumiesz, mój Henryczku? Chciałabym babce i chwilki niepokoju, domysłów, troski oszczędzić. Serce mi już bije, gdy myślę, że was zobaczę. Sześć lat… jakże wy musieliście powyrastać! A babcia? strach mi pomyśleć o niej! Ta samotność, te niepokoje o was, o mnie… Czy ja was poznam, czy wy mnie poznacie? Rozstaliśmy się dziećmi prawie… jam wyleciała jak ptaszek, a wracam spoważniała i chociaż nie rozczarowana, ale z oczyma, które doświadczenie otwarło. Czuję, że się wam przydam… przecieżem starsza od was i musiałam się kręcić po świecie, gdy wy siedzieliście spokojnie w waszym kątku. Mój Henryku, rozmów się z tą naszą poczciwą, nieoszacowaną Piotruską i wybierzcie mi jaką izdebkę, ale niedaleko obok babki. Koło sypialni jest pokój mój dawniejszy, jeśli go nikt nie zajął. Każcie trochę pył pościerać, resztę ja sama zrobię, gdy przyjadę. Mnie wszędzie będzie dobrze, byle z wami. Tak mi potrzeba waszych serc i kochania waszego, że dałabym za nie wszystkie skarby świata. Między obcymi, obojętna wszystkim, zgłodniałam za rodziną… O, gdybyście wy wiedzieli, jak to smutno w największych dostatkach rozbijać się ciągle o lody i zamiast serc znajdować marmurowe piersi, cudnie piękne, lecz zamarłe na wieki! Ale dość, mój Henryku! Napisz mi zaraz, kiedy przyjechać mogę. Mam tu towarzyszkę, z którą razem podróż odbędę. Jestem gotowa i czekam waszego skinienia. Tylko proszę, zaklinam, babcię mi przygotujcie. W tym wieku, i miłe nawet wzruszenie może być szkodliwym. Julka uściśnij ode mnie i — do zobaczenia w Zawiechowie… Twoja przywiązana siostra Cecylia Henryk czytał jeszcze list z gorączkowym wzruszeniem, gdy Julek, na wpół rozebrany, wbiegł do pokoju wołając: — Czego Szmul przychodził? Za całą odpowiedź Henryk pokazał mu list siostry. Czytali go znowu razem i Julek z radości począł w ręce klaskać. Byłby nawet zbiegł zaraz i wypaplał nieostrożnie wszystko, gdyby go Henryk nie powstrzymał. — Najprzód trzeba z Piotruską pogadać — rzekł — ale na dole nie można. Poszlemy Andruszkę, żeby ją tu poprosił. Otworzył okno i zwabił chłopca, który się kręcił około stajni. W kwadrans ciężkie kroki sunącej się klucznicy słychać było na schodach: otwarły się drzwi i Piotruska, kiwając głową na widok salki zarzuconej gratami, stanęła, nie wiedząc, czy w lewo się udać, czy w prawo. Julek przez drzwi zwabił ją do Henryka i na wstępie, zmęczonej schodami, podał krzesełko. Piotruska przyjęła i siedziała, ocierając twarz; potem sparła obie ręce na kolanach i przybrawszy wyraz surowy, odezwała się do Julka: — Jak sobie chce — ale jeżeli wyście mnie tu zwabili na wydurzenie ze mnie grosza, to klnę się na wszystko, co święte… na N. Pannę Zbierowską,.. nie wydusicie ze mnie nic. Nie ma — ta i tyle! Julek śmiać się serdecznie począł. — Piotrusiu, duszo mej duszy! łapiesz ryby przed niewodem… Prawda, że Henryś ma cztery złote, a ja dwa całego majątku, bo u podkomorzego owsa koniom nie dali we dworze i trzeba go było sobie kupić: ale nam do głowy nie przyszło jeszcze prosić cię o kredyt. Przyjdzie to, ale poczekawszy. — Będziecie widzieli kurka na kościele — mruknęła klucznica. Henryk do niej przystąpił. — Piotrusiu — rzekł — tu nie o to idzie. Jest interes ważny, a bez ciebie nic… I list w ręku pokazał. Klucznica zbladła i załamała ręce. — Jezu, najsłodszy Zbawicielu! byle nie co złego! Ratujcie, wszyscy święci Pańscy! — Cicho, cicho… nie ma złego nic… Cecylka przyjeżdża na jakiś czas odpocząć do Zawiechowa… Trzeba ostrożnie babcię przygotować… Piotrusi rączki całuje i prosi, żeby dla niej trochę pokój jej dawny oporządzić. Cała drżąca, wstawszy z krzesła, z rękami podniesionymi do góry, jakiś czas w milczeniu stała klucznica; łzy jej biegły z oczów… mówić nie mogła. — Cecylka! Cecylka! — odezwała się łkając — jeszcze ją moje oczy zobaczą. Takim się niedaremnie modliła… Zaczęły się tedy narady, najprzód, jak przygotować starościnę. List do niej wzięła Piotruska. — Z pokojem — szepnęła — to trochę będzie trudno, bo to zamknięty stał tyle czasu; niejedno się tam rzuciło w kąt pod klucz… Nie wiadomo, przyznam się, jak wygląda, bo i okiennice z dawna pozamykane. Ano — jakoś to będzie. Z pół godziny trwała dysputa, a że w kuchni obiad się gotował, który oka Piotruskiej wymagał, przypomniawszy go sobie, zerwała się jak oparzona. — Aj! aj! — zawołała, biorąc się za głowę — ja tu, a tam to głupie dziewczysko ani odszumuje, ani odstawi, a jak zbieży rosół, gotowa dolać wody, bo i to bywało… Naleśniki też niegotowe… Chcecie może wiedzieć, co na obiad? Ho, popsuliście sobie gęby po pańskich stołach, a u nas tu splendoru nie ma, daj Boże chleb. — Cóż będzie? — spytał Julek. — Dla ciebie, pieszczoszku, jest wiązka szparagów… — To dla babci. — Babka ich nie je, przez umartwienie… I jegomości drugi raz nie dam, bo teraz za taką wiązkę w mieście złotówkę albo i czterdziestówkę wziąć można, a u nas grosz drogi. — To było sprzedać — zawołał Julek. Piotruska machnęła ręką i wyszła. Poczęło się tedy, wedle programu, przygotowywanie starościny. Podjął się go Henryk, a pomagała mu klucznica, przy całej swej prostocie znajdująca w sercu najtrafniejsze wskazówki postępowania. Na pierwsze słowo Henryka o zwabieniu Cecylii do Zawiechowa, jak on mówił, na wakacje, starościna mu się na szyję rzuciła. — Pójdź, Henrysiu, niech cię uściskam — zawołała. — Tyś myśl moje, pragnienie odgadł. Chciałam Cecylkę widzieć choć raz, choć na chwilę przed śmiercią… Jam stara, dni moje policzone… Nie śmiałam jednak tego od niej wymagać. Jej tam dobrze, dostatnio, ona do wygód przywykła, a tu smutek i ubóstwo. Po cóż ją ściągać, aby cierpiała z nami? Ja przed nią, jak mogłam, taiłam położenie nasze. Ale… jeżeli ty, Henryczku, sądzisz, jeśli to bierzesz na swoje sumienie… to uproś ją na krótko… Ja tak, jak nie znam Cecylki… ja… Staruszka oczy sobie chustką zakryła i zaczęła płakać. Henryk zaręczył, że Cecylią sprowadzi. Przez cały obiad o niczym innym nie mówiono. Starościna popłakiwała, ale dziwnie była wesołą. Zaledwie wstali od stołu, dwaj bracia oznajmili, że pójdą— zawczasu mieszkanie przygotować dla siostry. Staruszka przez ten czas siadła się modlić. Przy wielkich serca przymiotach, poczciwa Piotruska miała wadę jednę: nie lubiła zbyt systematycznego porządku. Zawsze niezmiernie zajęta, śpiesząca się, nie dbała ani o zbytnią czystość, ani o ład w tym, co ją otaczało. Gdy więc przyszło po obiedzie zajrzeć do pokoju przeznaczonego dla panny Cecylii, który ona sama bez świadków rada była wprzód trochę uporządkować, nimby go oko profanów ujrzało — zafrasowała się nieco. Miała nawet ochotę nie wpuścić chłopców; ale Julek nalegał, a temu nie umiała nic odmówić… Poczęto tedy szukać klucza, bo i ten się gdzieś był zarzucił. Próbowano aż trzech; czwarty dopiero zardzewiały zamek otworzył… Wilgotne i chłodne powietrze wionęło z wnętrza… myszy spłoszone zaszeleściały po kątach. Piotruska kazała chłopcom czekać w progu, a sama poszła okiennicę otworzyć. Ona tylko jedna mogła tego dopełnić bez światła, gdyż przejście zarzucone było gratami. Z trudnością odryglowała ją, a gdy blask dnia padł na pokój przez szyby przyćmione, oczom paniczów przedstawił się widok osłupiający. Pokój w środku przepełniony był wszystkim, co gdzie w domu kiedy okazało się niepotrzebnym, a wartym jednak przechowania. Połamane ramy, zgruchotane krzesła, poruinowane kanapki, kawałki marmuru z potłuczonych stołów, najrozmaitsze pudełka, gospodarskie rupiecie, stare firanki… czegóż tam nie było?… W kącie stało łóżko dawne panny Cecylii, z pawilonem spłowiałym, podgarniętym do góry. Henryk pobiegł okna otworzyć, bo powietrze było nie do zniesienia. Julek ręce łamał. — Ale nie ma bo nic tak strasznego, tylko się wam tak wydaje — zawołała, rozglądając się, Piotruska. — Jak mi Bóg miły! Dziewczyna wyniesie precz te rupiecie, a zobaczycie, że jak go oczyszczę, pokój będzie… karaj Boże do wieku! Wszystko jest, co potrzeba i co dawniej pannie Cecylii służyło, tylko że się rupieci naniosło. Małe rzeczy! jakoś to będzie! Chłopcy dla zabawki rzucili się obaj uprzątać śmiejąc się i swywoląc. Dziewczyna i zawołany Andruszka przenosili do ciemnej komórki, wskazanej przez Piotruską, to gradobicie — jak ona nazywała. Wyrzucić trudno było, choć na pozór żadnej nie miało wartości, bo choćby się tylko zimą furę opału oszczędziło, paląc te szczątki, to i tak by się przydały. W istocie, po wyniesieniu rzeczy niepotrzebnych, przyszłe mieszkanie panny Cecylii przybrało inną fizjognomią. Pozostało w nim stare łóżko z pawilonem, którego materace z myszych nadużyć podjęła się oczyścić sama Piotruska. Znalazła się także stara komódka rozbita, płytą białego marmuru okryta; dalej kanapka, stół przed nią, nawet jakieś biurko, które się nie zamykało i całkiem otworzyć nie dało. Ściany w drewnianych okładzinach okrywało obicie dawne, mało co podarte, i cudem u sufitu ocalał pająk szklany, nie bardzo popsuty, z poprzywieszanymi gdzieniegdzie szkiełkami, których część leżała na ziemi. Piec, w kształcie kolumny, z wazonem na wierzchu, tylko drzwiczek potrzebował, jak zapewniała klucznica. Drzwi stąd wiodły wprost do sypialni starościny; wprawdzie były one od dawna zamknięte, ale związek dwóch mieszkań mógł być przywrócony. Z okien widać było cienisty ogród, stary, zarosły, zaniedbany, zdziczały, lecz pełen drzew i zieleni. Piotruska się zakręciła, rozmyślając, co by tu dodać jeszcze, i znalazła, że pannie Cecylii będzie jak w raju. Na podłogę trochę popsutą któż by zwracał uwagę? Przypomniano sobie jakąś starą toaletę z resztką zwierciadła, którą miano postawić w kątku. Henryś i Julek wyszli, radzi, że się jakoś wszystko tak wyśmienicie składało. Młodszy, zmęczony, dał się namówić i spać się położył, a Henryk, ze stajni wziąwszy konia, popędził gdzieś w pole i nie było go do późnej nocy. Wrócił czegoś zasępiony. Julkowi, gdy o zachodzie słońca się obudził, kazała Piotruska, aby babkę koniecznie wyprowadził do ogrodu. Nie bardzo chętnie dała się na to namówić starościna, lecz Julek tak naglił i przymilał się iż mu wreszcie uległa. Ogród ten, bardzo rozległy, był niegdyś jednym z najpiękniejszych w okolicy; dziś stał się tak straszną jak pałac ruiną. Środkową ulicę lipową w wielu miejscach powyszczerbiały burze; szpalery boczne straciły swe kształty i w środku porosły krzakami i chwastem. Ścieżki wydeptane zastępowały ulice. W lewo dawne szklarnie, spalone i obalone, były już tylko gruzu kupą. Sad owocowy zdziczał i wysechł… Smutno tu było i pusto; ale w drzewach świergotały ptaszki i świeża zieloność ubierała stare olbrzymie lipy, graby i klony. Gdzieniegdzie z zapuszczonego klombu śród trawy dobywały się irysy uparte, zdrobniałe narcyzy i kwiaty pielęgnowane niegdyś i pieszczone, a dziś zapomniane. Dawne ogrodzenie, poniszczone a połatane lada jako, przepuszczało tu z miasteczka nadchodzących chłopców, którzy łamali, psuli i niszczyli, co napadli. Niepodobna się im było obronić. Mimo tego opuszczenia, ogród ze swą ciszą uroczystą był piękny prawie, a malarz znalazłby w nim niejeden, motyw do krajobrazu. Staruszka, oparta na ramieniu Julka, przeszła z nim główną ulicę zamyślona… Tyle tu znajdowała przypomnień!… W końcu, na pół przegniła, stała drewniana ławka, przed którą sterczał pień, który niegdyś stół podtrzymywał. Starościna tu na chwilę usiadła. W prawo widać było obaloną altanę chińską, w lewo zarosła tatarakami, okrytą zieloną pleśnią sadzawkę, w dali część miasteczka. Przez poschłe w jednym miejscu drzew gałęzie dostrzec było można pięknych zabudowań dworu i folwarku Zawiechowa, dziś przezwanego Henrykowem, własności pana generała, który tu nigdy nie mieszkał. Gdzie okiem było sięgnąć, wszystko należało niegdyś do tego pałacu i do Horyszków; na ich ruinie powyrastały fortuny, folwarki, fabryki… oni jedni zginęli!… Starościna sięgała myślą w przeszłość i nie widziała winy; czuła w tym jakąś mściwą rękę losu, z którą walczyć nie było podobna. Powtarzała w duszy, łzy wstrzymując: „Tak Bóg dał”. Na Julku nie czyniło to najmniejszego wrażenia; dla niego młodość jeszcze zastępowała stracone skarby, a życie mu się śmiało. Miał wszystko do zdobycia i ani wątpił, że los mu nastręczy odzyskanie strat… że było to przemijającą fantazją przeznaczenia, które, wypróbowawszy ich, dawny blask rodzinie przywróci. Staruszka milczała, a gdy z pomocą wnuka z ławki się podniosła, wyciągnęła rękę i wskazując żywo w dal, na cztery strony, odezwała się głosem drżącym: — Wszystko to Horyszków było! wszystko… wszystko! I spuściwszy głowę, milcząca, pociągnęła ze sobą Juliana ku dworowi. W miasteczku dzwoniono na Anioł Pański i z dala na miejskim bruku słychać było toczące się wozy. Wieczorny wiatr nagle przebiegł między gałęźmi, jakby tajemne jakieś niosąc poselstwo ze stron dalekich. Z kolei poruszały się po jego drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku. W końcu alei czekała już z założonymi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprzeciw bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła… IV Ostatnia stacja przed Zawiechowem, na drodze do Brześcia Litewskiego i Warszawy, na której nikt nigdy nie nocował, a rzadko kto zatrzymywał się dłużej, była przed laty umieszczoną w ogromnej tak zwanej austerii*, w Błotkowie, majętności państwa Sławczyńskich. Dziedzic, pomimo nalegania urzędu, wcale nie myślał osobnego na nią i nieco porządniejszego zbudować domostwa, choć o drzewo nie było trudno. Utrzymywał, że to ekspens* niepotrzebny. I jak przed stu laty, tak teraz po lewej ręce austerii była poczta, a na prawo karczma. Dla pocztylionów i szynkarza było to bardzo wygodnym, ale dla podróżnych, w przypadku potrzeby zatrzymania się, nader nieprzyjemnym. Szynkarz znać więcej daleko rachował na praktykę pocztową niż na przejezdnych i dla nich nie było tu nic, nawet samowara, a izba jedna i w stanie patriarchalnego niechlujstwa utrzymywana. Samo miejsce też wdziękiem się nie odznaczało. Był to odłóg piaszczysty, w dali z rzadka jałowcami karłowatymi porosły, z jednej strony resztka sosnowego lasu, z drugiej błoto, na którym czajki panowały; jak okiem zajrzeć, płaszczyzna monotonna, śpiąca, smutna. Człowiek, zmuszony tu siedzieć bez zajęcia, mógł umrzeć z tęsknoty. Zarządzający pocztą winien był życie zapewne temu, iż w nieustannej walce z pocztylionami i przejezdnymi nie miał czasu się nudzić i dostać choroby miejscom podobnym właściwej. Austeria stała na wygonie sama jedna, z chatką kowala. Nieco opodal, do wioski trochę odległej, wiodła grobelka wąska przez błoto, osadzona wierzbami najgorszej konduity. Każda z nich w inną stronę wygięta, pokrzywione, połamane, dziurawe, obudzały litość i odrazę. Nocą powracający do wsi mogli tu nieraz dopatrzyć się strachów i upiorów, do których nieszczęśliwe te stworzenia były i we dnie podobne. Łamał je, kto chciał, obrąbywał, komu się podobało, a bydło na paszę idące niszczyło je też bez litości. W historii poczty błotkowskiej niezmiernie były rzadkie wypadki, ażeby tu ktoś dłużej zmuszony był przebywać. Raz jakiejś pani zachorowało dziecko, a drugi raz urzędnik, wracający z intromisji* w stanie nienormalnym, skończył tu żywot pracowity… inni podróżni nie wysiadali nawet z powozów i bryczek, tak nie nęcącą była owa poczta na pustkowiu. Wielkie więc zdziwienie obudził tu ekwipaż, z Zawiechowa pocztą przybyły, z owym pięknym panem, który u Szmula nocował, gdyż kamerdyner jego oświadczył szynkarzowi, że pan jego czuł się niedobrze, potrzebował wypocząć i chciał się zatrzymać. Izba gościnna była jedna tylko; podróżny żądał jej wyłącznie dla siebie, ofiarując zapłacić, co by Żyd cenił; lecz szynkarz nigdy za nią tego wziąć nie mógł, co ona mu przynosiła, gdy do niej przechodni i przejezdni swobodnie zachodzili. Zaprotestował więc przeciw takiemu przywłaszczeniu, a oprócz tego i najwyższa władza, poczthalter*, dowodził, że tu nikt nie ma prawa sobie zabierać jedynego podróżnych przytułku. Rzecz była niesłychana, nie praktykowana! Kto chorował, mógł pojechać o trzy mile do Zawiechowa lub o pół czwartej do Grabowa, gdzie były dwie porządne karczmy i gdzie wszystkiego, to jest jaj i bułek, dostać było można. Protestowali pocztylioni, naczelnik poczty, Żyd, wszyscy… chciano natychmiast konie zaprzęgać dc powozu; lecz ów pan wysiadł, udał się na poufną konferencją do izby pocztowej i — przekonał tak poczthaltera, iż ten kazał mu natychmiast izbę na jego wyłączny użytek oczyścić, ciżbę pocztylionów rozpędził, na Żyda huknął: „Słysz ty! ja ci zaraz pokażę!”… i stało się wedle rozkazu. Chory mógł swobodnie odetchnąć. Kamerdyner zniósł zaraz kredens podróżny, nastawił samowar, zamknął jednę okiennicę, kazał przynieść siana i wszystko weszło w karby powszednie. Co więcej, gawiedź, widząc, że zwierzchnik z takim był dla owego podróżnego poszanowaniem i nadzwyczajnymi względami, zaczęła ciszej chodzić około drzwi i pocztylioni wynieśli się na drugi, odległy koniec austerii. Powóz został zrazu przed bramą na podwórzu, tylko go pozapinano i podniesiono; lecz gdy deszczyk prószyć zaczął, wtoczono, go do środka Niezmiernie ciekawa była ludność miejscowa tego potentata, który zasekwestrował sobie jedyną izbę, ale chory nie pokazał się wcale. Kamerdyner wchodził, wychodził, milczący, poważny, dobywał złotego zegarka, do nikogo nie przemówił i na uboczu przed karczmą siadł później z cygarem w ustach. Figura to była tak wyglądająca, że gdyby nie cóś lokajskiego, można by go było wziąć za dziedzica z okolicy. Ba, żaden pono z nich; takiej garderoby, łańcuszków, pierścionków i eleganckich butów nie posiadał. Podróżni tego dnia co chwila przed pocztę zajeżdżali i ruszali dalej, dla niedostatku koni kilku z nich jednak dłużej zatrzymać się musiało. Kamerdyner pański przyglądał się wszystkim z uwagą i drzwi mieszkania strzegł, aby kto spokoju jego pana nie naruszył. Cały dzień tak upłynął do wieczora; o wyjeździe w dalszą podróż słychać nie było. Kto by zajrzał do środka izby, zobaczyłby tam na sianie, zasłanym paradnym dywanem, leżącego w ubraniu pięknego mężczyznę, który pił herbatę i palił cygaro. Twarz jego była zasępiona, chmurna, ruchy niespokojne. Najniewprawniejsze oko poznałoby w nim człowieka, który na cóś czekał, czegoś się lękał, spodziewał i miał z czymś do walczenia. Co kilka kwadransów wchodził kamerdyner do pana, znać dawny i zaufany sługa. Parę razy wymieniali prawie te same pytania i odpowiedzi. — Prawda, że stacji ominąć nie można? — Nie ma sposobu, jaśnie panie. — A nie jechał nikt… podobny? — pytał smutny mężczyzna. — Nie, ja ciągle stoję na straży. — Mój Jerzy, proszę cię, gdybyś się nie dopatrzył… a minęli nas… moglibyśmy tu stać nie wiedzieć jak długo, a to jest wcale niezabawne. Jerzy spoglądał na zegarek i powtarzał: — Tak, wcale niezabawne. Ile razy dał się słyszeć dzwonek pocztowy, stojący na straży kamerdyner biegł zobaczyć, kto jedzie, kołował, oglądał i wracał z widocznym zniecierpliwieniem na swe miejsce. Nadszedł wieczór, zapalono świece i zapadła noc… Jerzy spać się nie kładł… Przeszła owa krótka noc majowa, a on zdrzemnął się tylko na przyzbie. Tego kogoś oczekiwanego nie było i nie było. Chory podróżny, mimo choroby ani się kładł, ani rozbierał, pozostał na dywanie, z cygarem w ustach i oczyma w sufit wlepionymi. Kilka razy w nocy wstał przejść się szerokimi po izbie krokami, ale wkrótce na legowisko swe powracał. Nad rankiem przyniósł kamerdyner samowar. Po nocy, spędzonej niewygodnie, chmurny i on był i zamyślony. — Przepraszam jaśnie pana, ale czyby już nie lepiej powrócić do miasteczka i tam oczekiwać? — Ale niepodobna, niepodobna! — żywo przerwał zagadnięty. — Mówiłem już… tam nadto jest świadków i ani czasu, ani możności. — Żebyśmy przynajmniej byli inną stacją obrali, ale ta… — Właśnie ta najdogodniejsza — pustkowie. Wtem zadzwoniło cóś i pan Jerzy wybiegł na gościniec przekonać się, że poczta wiozła… ogromną furę tłumoków. Wrócił zrozpaczony do pana. — Proszę jaśnie pana — rzekł — jeżeli tu jeszcze jeden dzień postać przyjdzie, absolutnie jeść zabraknie… Chyba iść do dworu albo na wieś po wiktuały; ale ja oddalić się nie mogę. — To poszlij, proszę cię. Pieniądze masz do dyspozycji, o to nie idzie. — Ja nawet prawdziwie nie wiem — dodał kamerdyner wykwintny — czy tu w tej pustyni czego bądź ludzkiego dostać można. Oni tu korzonkami i wiórami żyją. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł z coraz zwiększającym się złym humorem. Następujący dzień wyczerpał cierpliwość ludności pocztowej do ostatka. Pocztylioni zaczęli hałasować pod samymi drzwiami bez żadnej ceremonii, poczthalter dał do zrozumienia kamerdynerowi, że to tak dłużej trwać nie może. Żyd z gniewu chodził i sam do siebie cóś tak patetycznie mówił, że gdyby tej elokwencji użył w inny sposób, niezawodnie by skutek jakiś wywrzeć musiało. Szczęściem poczthalter a nową konferencją na osobności udobruchał kamerdyner, a oprócz tego napoił go herbatą wyborną, z dolaniem jakiejś esencji. Żyda i pocztylionów buntujących się przepędzono na drugi koniec austerii. Ale cały dzień tak przeszedł i o wyjeździe słychać nie było. Trzeciego dnia posłano kogoś do miasteczka po doktora i około południa nadjechał z Zawiechowa lekarz powiatowy, pan Hordziszewski. Nim jednak do chorego zaszedł, wprzódy po informacją wstąpił naprzeciwko do poczthaltera. Hordziszewski, człek bywały, uczeń niegdyś Śniadeckiego* i Franka*, lekarz, botanik, człek mądry, więcej jeszcze może znał ludzi niż medycynę i dlatego był właśnie doskonałym doktorem. Małego wzrostu, z głową łysą, okrutnie wielką, żywy, gorączka, bystrego spojrzenia, rozkazującego tonu w mowie, ani z panami, ani z biednymi nie umiejący czynić ceremonij, nie szanujący delikatnych nerwów i nauczony widzieć w każdym tylko mniej więcej popsutego, naturalnego człowieka — Hordziszewski był trwogą, ale zarazem i opatrznością tych, co się do niego uciekali. Obawiano się jego brutalstwa, lecz szanować musiano charakter i naukę. Poczciwy był z kościami, ale w obejściu się cyniczny często, a zawsze ostry i nieprzyjemny. Tylko doktorowi godzi się mieć taki obyczaj i tylko doktór z nim znośnym być może. Hordziszewskiego bali się ludzie jak ognia, ale obyć się bez niego nie było podobieństwa. Rywal jego, młody, słodziuchny doktorek, ładny, miły, elegant — był ulubieńcem wszystkich pań w miasteczku i po wsiach. Cóż z tego, kiedy mu się z medycyną wiodło tak nieszczęśliwie, diagnozę miał tak chybną, że najczęściej kuracja jego kończyła się pogrzebem. Hordziszewski chorego nie pieścił, brał się do rzeczy energicznie, na żadne protestacje nie zważał — lecz chyba z góry zapowiedział, że z kogo nic nie będzie, inaczej zawsze na nogi go postawił. Prawda, że często bez litości, po pierwszej wizycie, zapowiadał: „Nie ma tu co robić, przygotujcie się na najgorsze”… ale potem przez litość chadzał, ażeby póki iskierka życia była, robić, co można. Poczthalter znał z reputacji i osobiście doktora, który bardzo często przejeżdżał tędy na wieś, wiedział o jego stosunkach i szanował go, co najmniej na równi ze sprawnikiem*. Można więc sobie wyobrazić łatwo, z jaką rewerencją go przyjął. — Co to tam za podróżny u was? panie Szumakiewicz. Kto to taki? Pokaż mi podorożną. Poczthalter z wielkim pośpiechem pobiegł do książki; było w niej zapisane przy pierwszym przejeździe: hrabia Stanisław Sulejowski z… Doktór przeczytał raz i drugi i głową pokiwał. — Cóż to? obłożnie chory? Szumakiewicz ramionami ruszył. — Kto go tam wie? Leży na dywanie i cygaro pali. Hordziszewski rozpierzchłą resztkę włosów na łysinie poprawił i wyszedł. Kamerdyner czekał nań w progu, poprzedził go i otworzył mu drzwi. W tejże chwili z dywana, na którym leżał, wstał zwolna hrabia i z wielką grzecznością postąpił ku doktorowi, który już mierzył go oczyma i wejrzeniem szukał wskazówki choroby w oczach i na twarzy. Zdawał się zdumiony mocno: podróżny wprawdzie wydał mu się pomieszanym, niespokojnym, ale świeża cera i zdrowe oblicze zdawało się zaprzeczać słabości. Hrabia zaczął się tłumaczyć i przepraszać, czego Hordziszewski ani słuchał i przerwał: — Co panu jest? — Kłucie w piersiach i zawrót głowy — cicho odparł hrabia. — Proszę mi dać puls… — rzekł doktór, biorąc go za rękę. — Ale puls zdrowiuteńki i silny… nie ma w nim nic — zawołał zdumiony. Pomilczał chwilę. — Nie wstrząsłeś się pan czasem, jadąc na bryczce? — Jadę wygodnym powozem. Począł rozpytywać o owo kłucie i zawroty, ale zarazem, wpatrując się i badając chorego, mocne okazywał znaki niecierpliwości. — Pan jesteś zdrów jak ryba — zawołał gniewnie prawie. — Pozwól pan sobie powiedzieć, że to chyba żarty. Przestraszono mnie. Ja mam pacjentów, co mojej pomocy istotnie potrzebują, a tu nie ma co robić. Hrabia musisz być, jak zwykle wielcy panowie, rozpieszczony i chory na imaginacją lub… nie rozumiem, na uczciwość! Obwiniony mocno się zarumienił. — Ale, proszę pana… — Ale, przepraszam pana — nie dając mu mówić, począł Hordziszewski — ja jestem człowiek prosty i nic nigdy w bawełnę nie obwijam… Pan wcale nie byłeś i nie jesteś chorym. — Czułem się tak źle… — Cóż u kata! chyba wszystka nasza medycyna funta kłaków niewarta! — zawołał doktór. — Natura, gdy cierpi, nie tai się z tym wcale, owszem, pewnymi oznakami na zewnątrz zdradza boleść i daje odgadnąć jej przyczynę. Ja tu nie widzę nic… — Słowo panu daję… — A ja panu też najuroczystsze słowo daję, żem tu wcale nie był potrzebny. I z największą niecierpliwością rzucił się ku drzwiom Hordziszewski. Hrabia za nim pośpieszył. — Uczyńże mi pan dobrodziej tę łaskę, usiądź, spocznij, pozwól mi… Może herbatą służyć? Doktór na zegarek spojrzał, z miną zasępioną. — Jeżeli gotowa, to proszę o herbatę, ale czasu nie mam. Hrabia przez drzwi zawołał Jerzego. Tymczasem doktór bystrym okiem przyglądał się pacjentowi i temu, co go otaczało. Czuł się wobec jakiejś zagadki, którą chciał rozwikłać. Było dlań najpewniejszym, że nawet imaginacja choroby z niczego stworzyć nie mogła, a twarz pacjenta nie wskazywała człowieka, który by do tworzenia sobie słabości był skłonnym. Przyjął, może herbatę dlatego, że chciał w tym wszystkim przejrzeć jaśniej. — Pan hrabia — rzekł — zamiast mnie wzywać i siedzieć w tej obrzydliwej dziurze, mogłeś wyśmienicie przyjechać sam do Zawiechowa, gdzie byś miał wygodę. Daję panu słowo, że nie tylko na drugą stacją, ale do Brześcia i do Warszawy mogłeś jechać bez najmniejszego szwanku. Począł się śmiać, a hrabia znów zarumienił się mocno. — Wczoraj — rzekł cicho — było mi znacznie gorzej i dlatego… — Imaginacja… nie rozumiem — rzekł Hordziszewski. — Żałuję, że nie mieszkam w sąsiedztwie pańskim: miło by mi było leczyć go pigułkami z chleba i wodą sokiem zafarbowaną… Jak może tak się wypieścić mężczyzna, albo — daję słowo… nie rozumiem. Pierwszy wypadek w życiu moim. Hrabia stał, coraz mocniej pomieszany. Jako człowiek bardzo dobrego towarzystwa i nie nawykły doprawdy surowej, podawanej tak bez najmniejszej przyprawy, nie wiedział, jak ją przyjąć; lice mu się dziwnie mieniło. Doktór to widział, lecz wcale nie zdawał się na to zważać. Usiadł, dobył cygarnicę, a gdy Jerzy przyniósł herbatę, w milczeniu rozpatrywać począł swojego pacjenta. Po wyjściu służącego, pośpiesznie sobie nalewając herbaty, Hordziszewski nagle podniósł oczy na siedzącego naprzeciw siebie hrabiego i odezwał się, trochę głos zniżając: — Przyznaj się pan dobrodziej, pan wcale nie byłeś chorym… a potrzebowałeś może tylko udać chorego. I począł się śmiać. Hrabia zerwał się ze stołka i siadł na powrót, namyślał się, wahał, czerwienił, zdawał niepewien, co wybrać, prawdę czy kłamstwo… i nagle, wysunąwszy w papierku zawinięte trzy półimperiały*, które położył przed Hordziszewskim — rzekł: — A gdyby tak było? Doktór rozwinął papierek, jednego półimperiała zachował, dwa z flegmą odsunął i odparł spokojnie: — Gdyby tak było, panie hrabio, to czemużeś nie kazał sobie przywieźć Bemera, mego młodego kolegi? Ten by ci się kłaniał, chorobę skomponował, jakiej byś sobie życzył, siedziałby tu cały dzień, a jest człowiekiem w towarzystwie bardzo miłym. Imperiały byłby wszystkie przyjął i nie byłby prawił rzeczy tak nieprzyjemnych, jak ja… Prawda — dodał — że nie znając ani mnie, ani jego, musiałeś się pan zdać na traf, który mu źle usłużył. Popił doktór herbaty. — Nie mam prawa dopytywać się — ciągnął dalej — na co panu choroba była potrzebna… ale, na uczciwość, to rzecz ciekawa! — Bardzo prosta — rzekł cicho hrabia, który znacznie spochmurniał — potrzebuję na tej poczcie kogóś się doczekać, a gdyby zdrowy człowiek tu siedział, mogłoby się to wydać nieprawdopodobnym. — Ale dlaczegóż koniecznie tu? Hrabia nie odpowiedział, podał cygaro swoje doktorowi, który, jako wielki znawca, począł je studiować i własne dla niego wyrzucił. To jakoś przerwało rozmowę niezbyt miłą. Hordziszewski herbaty dopijał i zabierał się do wyjazdu… Hrabia w milczeniu podsunął mu dwa pozostawione półimperiały, ale doktór je odtrącił. — Podarku nie przyjmuję, a roboty żadnej nie miałem. Jednego biorę, bom czas stracił… A teraz… nie pozostaje mi jak pożegnać go i życzyć mu wszelkich pomyślności — dodał śmiejąc się. Po chwili, wpatrując się w hrabiego, rzekł jeszcze, nakładając grubą swą i podartą rękawiczkę: — Nie nie wiem, pana nie znam, ale dałbym się posiekać, że to sprawa jakaś serdeczna. Na twarz delikatną hrabiego wystąpił rumieniec żywy: — Niech pan będzie łaskaw — rzekł — tu na poczcie… powiedzieć, żem chory. Hordziszewski skłonił się tylko i wybiegł krzycząc: — Koni! Pocztowa bryczka już stała, rzucił się na nią i dosyć zły, zniecierpliwiony, a razem zaintrygowany, wyjechał. Tym sposobem zagospodarowanie się na stacji pocztowej, na której nikt nigdy dwóch dni nie przebył, zostało w oczach ludzi usprawiedliwionym. Nie wszystkie jednak następstwa tej rezydencji na piasku obrachował pan hrabia. Pół mili dzieliło błotkowską stacją od dworu państwa Sławczyńskich, a na wsi plotki są niezmiernie pokupną zwierzyną: nosi się z nimi każdy. Pierwszego zaraz dnia wiedziano we dworze, iż któś na stacji zachorował, że to był jakiś hrabia, że miał ekwipaż i kamerdynera i że po doktora posyłano do miasteczka. Chociaż państwo Sławczyńscy mocno byli zajęci przygotowaniami do zaręczyn córki, sam pan, stary szlachcic z kościami, gościnny, pamiętny tradycji owych czasów, gdy szlachta nigdy do karczem nie zajeżdżała, a jeden drugiemu był bratem, choćby go nigdy w życiu na oczy nie widział i nazwiska jego nie słyszał — zaniepokoił się okrutnie. — Jak ono jest, to jest — rzekł do żony — moja Nastusiu droga. Choć my mamy przez wierzch głowy do roboty, ale kiedy tam chory leży brat szlachcic na tej stacji, na moim gruncie, nie można tak pozostać indyferentnym*. Wstyd by mi było… Trzeba się dowiedzieć. Mówią, że jakiś personat* i pan… że graf… Choć dla mnie graf zawsze podejrzany, czy dobry szlachcic, bo teraz grafów się namnożyło z różnego pnia… no — ale kat go wie, może i poczciwa jaka krew. Drugiego dnia pan Sławczyński kazał do małej kolaski, którą pola objeżdżał, założyć parę koni, i to stajennych, w chomątach, woźnicy wziąć płaszcz nowy i kapelusz, sam wdział węgierkę* suto szamerowaną i — pojechał na stacją. Tu przybywszy, udał się najprzód do poczthaltera, aby się prawdy z żywych ust dobadać, przekonał się, iż doktora wzywano istotnie, że podróżny był hrabią i że jeszcze się czuł chory. Kamerdyner siedział na przyzbie. Pan Sławczyński kazał mu powiedzieć hrabiemu, że jest dziedzicem miejscowym i że — dowiedziawszy się itd., chce mu osobiście złożyć uszanowanie i służyć, jeżeli czego potrzeba. W chwilę potem hrabia przyjmował pana Sławczyńskiego, dziękował mu i zapewniał, iż czuje się znacznie lepiej, że wdzięczen jest za łaskawą jego gościnność, lecz że się spodziewa lada chwila uczuć już uzdrowionym i być gotowym do dalszej podróży. Sławczyński, widząc tak przyzwoitego człowieka, ofiarował mu pomieszczenie we własnym dworze, lecz hrabia, z tysiącem podziękowań, odrzucił ofiarę, zapewniając tylko o swej wdzięczności. Zaintrygowany szlachcie, mimo że gość nieznany ciągle miał uderzenia do głowy, bo stał w płomieniach,. mienił się, za czoło chwytał — wymęczył go dosyć długą rozmową. Ciekawy był jak zadomowiony wieśniak, rad dowiedzieć się, skąd, co, jak, kto go rodzi, żonaty czy kawaler itp. Mimo bardzo zręcznej jednak i doświadczonej metody inkwizycyjnej, hrabia tak mu się jakoś wywijał, że Sławczyński, obsypany grzecznościami, komplimentami, oświadczeniami wdzięczności, koniec końców wyszedł z próżnymi rękami i w duszy wyznać musiał, że to była, jak się wyraził: „sprytna bestia”. Gdyby poczthalter albo szynkarz byli wielkimi postrzegaczami i umieli czytać z twarzy, po kilku dniach poznaliby łatwo, jak to siedzenie na poczcie dokuczyło hrabiemu i jego słudze. Ostatni, skazany, jak się zdaje, na wartowanie przed stacją, palił cygaro po cygarze, ale w końcu sam do siebie zaczynał cóś mówić i pięści zaciskał. Tydzień dobiegał. Nad wieczorem jednego dnia hrabia zawołał kamerdynera, kazał rachunki popłacić, wszystkim wynagrodzić sowicie i konie pocztowe zaprzęgać. Na twarzy mniemanego chorego w istocie teraz znać było oznaki chorobliwe. Pobladł, wymizerniał, oczy mu zapadły i widocznie miał trochę gorączki. Milcząc, nie tłumacząc się nawet, nagle pakować kazał i zaprzęgać co najprędzej. Jerzemu tego tylko było potrzeba. Powóz stał gotowy. Hrabia wychodził zadumany z tej izby, która przez dni kilka była dlań dobrowolnym więzieniem, gdy na gościńcu dał się słyszeć dzwonek pocztowy… Kamerdyner wybiegł aż na drogę i pędem, zdyszany, lękami panu dając znać o czymś, powrócił. Hrabia pod jakimś pozorem wpadł co najprędzej do pokoju poczthaltera. Skromny, kryty wózek zatrzymał się w tej chwili przed stacją. Siedziały w nim dwie kobiety, jedna za— kwefiona niebieską zasłonką, druga stara, skromnie bardzo ubrana, widocznie służąca. Pierwsza domagała się koni, ale ostatnie zaprzężono dla hrabiego; trzeba było czekać, aż jakaś tam poczta powróci, popasie i będzie mogła służyć tym paniom. Oznajmienie to zdawało się do rozpaczy przyprowadzać zakwefioną. Gdy się to działo przy wózku, hrabia przez okno poczthaltera przypatrywał się niespokojny przybyłym paniom. Wysiadły wkrótce obie, najprzód stara służąca, poniej znać młoda, dosyć słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnej postawy, ruchów śmiałych kobieta. Zawahała się chwilkę, obejrzała dokoła i podniosła zasłonę rączką kształtną, maleńką, obciągniętą rękawiczką starannie pozapinaną. Twarz, którą odsłoniła, mogła olśnić blaskiem, jako objaw rzadkiej piękności. Ludzie nawet prości postawali, patrząc zdumieni. Było to cóś niewypowiedzianie regularnego, klasycznego, a pomimo to pełnego życia i ognia. Dwa te przymioty rzadko schodzą się z sobą w rysach niewieścich. Greckie posągi są jakby uśpionymi bóstwami, których życie nie rozbudziło; klasycznym pięknościom żywym zbywa najczęściej na iskrze ducha, na płomyku inteligencji. W tej twarzy idealna piękność, majestat jakiś, łączył się z nadmiarem energii i potęgi. Czarne, duże, błyszczące oczy patrzyły w świat śmiało, jakby go wyzywały; czoło gładkie, szerokie wznosiło się nad nimi jak świątynia marmurowa. Spod kapelusika zewsząd wyrywały się niepohamowane ciemnych włosów warkocze. W ustach wyraz był nieokreślony, dziwny, mniej uśmiechu niż czułości i wdzięku. Brak im było do wesołości kroju tego, którym natura obdarza wargi bezmyślnych bachantek… uśmiech zjawiać się musiał na nich rzadko i spadał na nie chyba z jasnego czoła. Całość twarzy promieniała wdziękiem nieco surowym, lecz zwycięskim, takim, któremu oprzeć się niepodobna. Strój był wytworny, smakowny, a prosty. Zawahała się chwilę, lecz widząc, że o konie próżno by prosić było, wolnym krokiem skierowała się ku karczmie. Tu usłużny Żydek świeżo opróżnioną izbę jej otworzył Podróżna weszła i drzwi się za nią zamknęły zaledwie, gdy hrabia, wybiegłszy od poczthaltera, wpadł na próg. Kobieta jeszcze stała w pośrodku izby, rozpatrując się po niej, gdy usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła głowę i ujrzała hrabiego. Twarz jej nagle zbladła… Mimo wysilenia widać było drżenie przebiegające całą jej postać — stanęła wryta. Hrabia nie śmiał kroku uczynić dalej. Blady był także… usta poruszały się, a mówić nie mógł. Kobieta miała czas odzyskać przytomność. Powiodła ręką po czole, spojrzała dumnie i zimno i odezwała się do, starej swojej towarzyszki. — Proszę cię, moja pani Szymonowa, nie odchodź od bryczki, żeby co nie zginęło… ja zaraz wrócę. Stara sługa, posłuszna, nie podniósłszy oczu nawet, obojętnie, jak obca, mruknęła cóś i wyszła. Hrabia kilka kroków żywo poszedł naprzód i ręce załamał. — Panno Cecylio! — zawołał głosem drżącym — proszę mnie posłuchać. Zagadniona zmierzyła go wejrzeniem prawie pogardliwym: nie odpowiedziała nic i zwolna odsunęła się ku oknu. — Pani gniewasz się na mnie? I na to nie było odpowiedzi. Kobieta skupiała myśli,, twarz jej nabierała coraz większej powagi. — Tego prześladowania — odezwała się wreszcie z godnością — nie spodziewałam się zaprawdę, panie hrabio. Wyższe o nim miałam wyobrażenie i nadzieję, że pan też mnie raczysz poszanować więcej. To niesłychane… — Tak — zawołał żywo i prędko hrabia — jest to niesłychane, szalone, nazwij to pani, jak chcesz… nazwij mnie, jak ci się podoba… zniosę wszystko… ale musiałem mówić z panią. Opuściłaś nasz dom, nie dawszy mi się odezwać, wytłumaczyć, odtrącając mnie z pogardą… — Na którą pan zasłużyłeś — przerwała chłodno piękna panna. — Wziąłeś mnie hrabia za jednę z tych istot słabych, które lada słowem obłąkać można i przyprowadzić do zapomnienia godności własnej i obowiązków. Omyliłeś się pan, obraziłeś mnie… nie mamy z sobą nic do mówienia i spodziewam się, że raczysz po tym krótkim wytłumaczeniu, które z mej strony otwarte jest i szczere, pozwolić się pożegnać. To mówiąc, odwróciła się ku oknu i zapatrzyła na pusty gościniec. Hrabia stał, ściskając dłonie; twarz jego mieniła się, to bladła, to kraśniała. — Pani mnie musisz posłuchać — zawołał. — Pozory są przeciwko mnie, spodziewam się jednak wytłumaczyć i uniewinnić. Usłyszawszy to, kobieta zwróciła się żywo ku niemu, z uśmiechem suchym. — Panie hrabio — zawołała — ja dzieckiem nie jestem, mnie niedola dojrzałą uczyniła. Sama na świecie, musiałam być stróżem własnym, sama odarłam się ze złudzeń; mnie słowy oszukać nie można. Żadne tłumaczenie w świecie nie zdolne jest zbić tego, co przeciw panu mówi. Jesteś pan żonatym, masz dzieci, obowiązki i śmiesz… a toć to ohydne… na to nie ma wyrazu. — Pani mnie musisz wysłuchać — powtórzył hrabia — o cierpliwość proszę tylko; jeśli mnie potem potępisz… nie odpowiem ani słowa, przyjmę wyrok z pokorą. Tak, pani, jestem żonaty, ale nie ożeniłem się sam: ożeniono mnie, zmuszono. Żona moja szła za mnie, kochając innego, nienawidząc mnie. Życie na chwilę jakąś zdawało się nas jednać — ale po tym rozejmie i ona, i ja uznaliśmy oboje, że nie wytrwamy ze sobą. Nie ja żądam rozłączenia, ale żona moja… Byłem i jestem najnieszczęśliwszy. Nie kochałem nigdy, nigdy nie byłem kochany… Pierwszy raz w życiu powziąłem miłość ku tobie, pani… Nie jest to płocha i przemijająca namiętność, ale głębokie uczucie… Nie jestem dziś wolnym, ale jutro nim będę… Proszę o rękę twoję! To mówiąc, dłonie podniósł do góry. Panna Cecylia zarumieniła się nieco, lekkie drgnienie przebiegło po jej twarzy. — Nie wchodzę w stosunki jego domowe — odezwała się — te do mnie nie należą. Byłam w ich domu, pod opieką ich honoru. W czasie tej bytności mojej nie dałam nigdy najmniejszego powodu do posądzenia mnie o płochość. Hrabia jednak śmiałeś… mogłeś poddać się jakiemuś złudzeniu i wymarzyłeś sobie miłość tam, gdzie tylko poszanowanie sieroty być powinno… Dosyć tego, że byłam w ich domu… Gdybym nawet powzięła dla pana uczucie jakie — odepchnę je, wyrwę, zwyciężę, aby nie śmiano powiedzieć, żem pod bokiem jego żony była tak nikczemną, by… Nie dokończyła. Gwałtownym ruchem, wstrząsłszy się, odskoczyła znowu. — Żegnam pana — rzekła — żegnam pana! Hrabia stał blady. — Pani nie tylko nie dałaś najmniejszego powodu, bym się łudził jakąś nadzieją, aleś się ze mną obchodziła gorzej niż ze wzgardą, bo ignorując egzystencją moję… To przyznaję. Miłość się zrodziła pomimo mojego oporu. Wiedziałem dobrze, iż dla niej wiele przecierpieć będę musiał; ale ona była przeznaczeniem moim… koniecznością. Broniłem się, uciekałem… Pani! panno Cecylio! ulituj się! — Są to bardzo patetyczne słowa; ale ja im nie wierzę — zawołała chłodno kobieta. — Miłość? pan to możesz nazywać miłością? To fantazja pańska, to kaprys rozpieszczonego człowieka. Miłość?… to uczucie byłoby inne miało cechy i skutki… osłoniłoby się poszanowaniem, nie śmiałoby rzec jednego słowa, wiedząc, że to słowo z ust przysięgą związanego człowieka jest obelgą. Gdybyś hrabia mnie kochał, nie śmiałbyś mi tego ani powiedzieć, ani mnie gonić, ani mnie kompromitować… milczałbyś jak kamień… czekał… cierpiał. Hrabia stał jak winowajca. — Miłość ani rachuje, ani waży, ani rozumuje… Panno Cecylio, przebacz mi! — Uwolnij mnie pan, o to tylko proszę. Czynisz mi scenę. Odejdź pan — nie chcę go znać… Oburzasz mnie… To niegodne szlachetnego człowieka! Łza potoczyła się z jej oczu. Hrabia rzucił się jakby ku drzwiom. — Idę — rzekł — ale słowo jeszcze, wysłuchaj mnie, pani! Możesz mnie odpychać, gardzić mną, możesz uczynić, co ci się podoba, panno Cecylio, ale nie możesz wyrwać mi z serca miłości, którą ci poprzysięgam. Z żoną się rozdzielę, ona sama tego pragnie: jestem wolny. Będę czekał… będę cię gonił… będę błagał… do siwego włosa… Nie potrafisz się mnie pozbyć. — Co pan hrabia uczynisz, to do mnie nie należy — odezwała się nieco drżącym głosem panna Cecylia. — Za to tylko zaręczyć mogę, że nie pójdę nigdy za człowieka, którego miłość cień na przeszłość moję rzucić by mogła. — Co pani postanowisz i uczynisz — zawołał hrabia rozgorączkowany — ja nie pytam się o to… zniosę, co mi narzucisz, czym mnie ukarzesz. Nie zechcesz być moją… oddasz ręką innemu, to mojej miłości nie złamie, bo nie jest to namiętność tylko… to ubóstwienie ideału… to cześć dla charakteru… to wszystkie razem uczucia podnoszące człowieka, których wyrzekając się, nie byłbym godnym tego imienia!… Panno Cecylio! pani mnie nie znasz… Nie pozwoliłaś mi nigdy dać się sobie poznać… widziałaś we mnie płochego, lekkiego człowieka, którego zewnętrzne cechy nadało mi wychowanie. Nie domyśliłaś się, że w tej duszy świętsze ognie płoną, że w tym sercu może się zrodzić miłość czysta, bezinteresowna, gotowa do poświęceń. Hrabia, mówiąc, coraz bardziej się zapalał. — Tak, pani — rzekł w końcu. — Możesz mnie odpychać, ale nie zdołasz odepchnąć. Będę cierpliwym… niewidzialny, pójdę w ślad za stopami twymi, ukryty, będę patrzył na ciebie, wzgardzony, zostanę ci wiernym… Nie chcę nic, tylko żebyś mi sprawiedliwość oddała, iż nie byłem nędznym jakimś uwodzicielem… Ja panią kocham!… Nie dosłyszawszy tych wyrazów, ku drzwiom zaczęła iść kobieta. Milcząca, z głową spuszczoną, zdawała się niespokojną i pomieszaną. Doszła tak do drzwi i nie spojrzawszy na postępującego za nią zwolna hrabiego, wybiegła do sieni. Nie oglądając się, przystąpiła do powoziku, przy którym siedziała stara służąca. Koni ani myślano zaprzęgać jeszcze, lecz w tejże chwili pocztylion zażądał podorożnej i panna Cecylia mu ją wręczyła. Poczthalter zobaczył na niej nazwisko Horyszków i wybiegł jak szalony. Był on synem niegdyś ekonoma w dobrach starościca, wychował się w poszanowaniu tego domu… Przestraszyła się stojąca smutnie panna Cecylia, gdy przyszedłszy do niej, począł ją w ręce całować. — Nasza panna! — ja nie poznałem, jak Boga kocham! Konie będą tej minuty, ostatnie… kurierskie. Hryszka, koni! a duchem, a żywo! I patrzył przejęty, zdumiony, rozrzewniony, może tym mocniej, że herbata z arakiem do czułości go usposobiła. — Uczynisz mi pan największą łaskę — odezwała się panna Cecylia — przyśpieszając przybycie moje. Tam na mnie czekają w Zawiechowie… z duszy panu będę wdzięczna. — O pani, konie w minutę będą! Niech pani siada. Ja bym panienki nie poznał… Mój Boże, tyle lat!… I plótł poczthalter, kręcił się, płakał, a pomagał już do siadania, bo konie prowadzono i zwoszczyk* gotów szedł z nimi. Hrabia, który był wyszedł za panną Cecylią, nie śmiał posunąć się dalej. Blady, pozostał w progu karczmy, nie uważając, że i jego przynaglano do podróży, bo konie stały od dawna. Nim miał czas wsiąść do powozu, do którego się nie śpieszył, bryczka panny Cecylii, która twarz osłoniła woalem i nie zdawała się nawet ani spoglądać w tę stronę, w której stał — ruszyła tęgim kłusem ku Zawiechowu. W chwilkę potem, jakby nie wiedząc, co się z nim dzieje, hrabia, któremu kamerdyner drzwiczki otworzył, siadł do powozu i pogrążony w myślach, nawet poczthalterowi nie oddał pokłonu. Scena, która się odbyła w izbie podróżnej, szczęściem uszła baczności ciekawych; nikt się jej nie domyślił, nikt nie podsłuchał, dzięki czujności kamerdynera, który, jakby przeczuciem, w pewnym oddaleniu wartę odprawiał. Izba podróżnych zwykle bywała dla wszystkich otwartą, nie zdziwiło więc nikogo, iż do niej na chwilę weszła panna Cecylia, a potem hrabia, który tam worek podróżny zostawił. Poczthalter był zajęty, a inni ludzie wcale nie zważali, co się z przejezdnymi działo. Doktór tylko, który się do żadnej nie zobowiązał tajemnicy, powróciwszy do miasteczka, śmiejąc się i wygadując na panów, do czego miał skłonność, historyjkę o chorym na stacji w Błotkowie rozpowiadał, ale do kogo by się stosowała, nikt nie wiedział. Znano go zresztą jako wymyślającego zbytnio na arystokratów i ich zepsucie, anegdota więc poszła na rachunek złośliwości. Od poczthaltera tego dnia wiedziano u państwa Sławczyńskich, a nazajutrz kilka mil naokoło, iż panna Cecylia, po sześciu latach niebytności, do Zawiechowa powróciła. Od dwóch dni spodziewano się w pałacu powrotu panny Cecylii; pokój jej, obok sypialni babki, gotów był na przyjęcie, o ile Piotruska i chłopcy oporządzić i przyozdobić go mogli. Na chęciach im nie zbywało, ale zmysłu i nawyknienia do podobnej pracy nie mieli. Gdy powynoszono graty i zamieciono z większego, a pyły własnoręcznie pościerała klucznica, wywietrzywszy trochę — spojrzała na dzieło swe i nawykłą będąc do zaniedbanych mieszkań, w których wszyscy tu żyli jakoś, nie czując zabrukania i nieładu, Piotruska uznała, że już pokój gotowy. Wtem nadszedł Julek, popatrzył… i jakoś mu się zdawało, że cóś by tu jeszcze uczynić można więcej, choć dokładnie sprawy sobie zdać nie mógł, co mianowicie. Obejrzał się raz i drugi. — Piotrusiu, serce moje — rzekł — z biedy to może już i skończone wszystko, ale patrzajże no, przez okna nic nie widać, takie brudne… — Co? co? — zapytała Piotruska — a cóż pan Julian chce? Okna myć czy co?… Widziana to rzecz? Starościna dwadzieścia lat w swoim pokoju okien myć nie daje. Kto na wsi okna myje? A kogo ja tu do tego wezmę? Słyszana rzecz, okna myć! Zechce panienka wyjrzeć na ogród, to sobie otworzy. Julek ramionami ruszył i spojrzał na podłogę, także domagającą się wody i wiechcia. — No, a posadzka, Piotrusiu? Klucznica popatrzyła z uwagą. Lat kilka była nie tykana. Niegdyś piękna, taflowa, ozdobna, wydawała się jakby pociągnięta szarą farbą jakąś. — No, podłogę to każą wyszorować — rzekła — choć to z tego więcej wilgoci niż wszystkiego, i to się zaraz znowu zabruka, że i znaku nie będzie. Po wymyciu podłogi, przyszedłszy na inspekcją, Piotruska zapomniała, że to jej Julek doradził i winszowała sobie, że na tę szczęśliwą myśl wpadła. — Posadzka jak w prawdziwym pałacu — mruknęła. To ją zdecydowało, że mimo zupełnego odwyknienia od podobnej czynności okna też wymyć kazała i rada była z tego. Henryk z Julkiem poszli znowu z rana obejrzeć pokój siostry: wyglądał wcale ładnie. Łóżeczko sami wytrzepali, pawilon zdjęli, aby z niego pył wiekuisty otrząsnąć. Henryk biurko nie zamykające się zamienił na inne, staroświeckie, które u niego stało na górze, i znalazł gdzieś parę starych obrazów dla przyozdobienia ścian. Julek pomyślał o kwiatach i pobiegł do ogrodu wiązać bukiety. Na pomieszczenie ich Piotruska w komórce znalazła dwa wazony z saskiej porcelany, wprawdzie mocno nadwerężone, ale stawiać je stroną stłuczoną ku ścianie, wcale tego widać nie było. Ponieważ drzwi do sypialni starościny zostały odryglowane, staruszka się też przywlokła zobaczyć, nad czym to tam tak chłopcy gospodarowali, i stanęła zdumiona w progu. Piotruska znalazła nawet jakieś firanki w wielkie kwiaty. Oczom staruszki, nawykłym do zaniedbania, jakie panowało w pałacu, ten pokoik wyświeżony, jasny, czysty wydał się cudem prawie. Załamała ręce starościna; lepsze się jej przypomniały czasy i płakać zaczęła. Nędza i opuszczenie dla niej były środkiem zatarcia i zapomnienia przeszłości. Po chwili jednak, otarłszy łzy, zaczęła się przechadzać po pokoju, dotykać sprzętów, stawać przy każdym z nich zamyślona. Wszystkie były jej znane; szukała w pamięci, gdzie i w jakich chwilach życia je widziała… Biurko stało u synowej, wazony na kominie w paradnej sali na górze… Naówczas dawano jeszcze bale i tłumy napełniały pałac zawiechowski… Uściskała milcząc Piotruską, popatrzyła jeszcze, jakby obłąkanymi oczyma, i pośpieszyła schronić się znowu do swojego ciemnego i smutnego kąta. Tam jej było najlepiej, tam nędza teraźniejsza powoli usłała sobie gniazdo dla niej stosowne… Żadna resztka dostatku tam nie gniotła… Pierwszego dnia chłopcy obaj wyszli na spotkanie Cecylki. Pozostali do późna na poczcie i nie doczekali się jej. Julek wniósł, żeby pójść do Szmula do restauracji i zagrać w bilard. Resztę więc wieczoru spędzili tu w nieciekawym towarzystwie pana sekretarza i dwóch kancelistów. Nazajutrz odnowiła się pielgrzymka na pocztę. Siedli na ławie w dziedzińcu, pozapalali cygara i przesiedzieli tak znowu do wieczora… a że nikomu nie powiedzieli, gdzie poszli, byliby tu może nie wiedzieć jak długo na gawędce pustej przesiedzieli, gdyby w dziedzińcu nie zjawił się pocztylion, prowadzący trzy konie w ręku, i na zapytanie poczthaltera, kogo przywiózł, nie odpowiedział: „pannę do pałacu”. Henryk i Julek jak studenci porwali się na wyprzódki lecieć i zdyszani wpadli, gdy Cecylia jeszcze u nóg starościny klęczała, a babka płakała, nie mogąc przemówić słowa. Piotruska stała obok, ze szklanką wody w pogotowiu. Jak burza wpadli chłopaki do salonu starościny — ale obaj stanęli wryci, zobaczywszy Cecylią, która powstała z ziemi i wyciągnęła ku nim ręce… Pamiętali ją szczupłą dzieweczką, zaledwie dorosłą, nieco opaloną, trochę dziką, a spotkali teraz cudownie piękną jakąś postać pańską, nacechowaną wdziękiem, jakiego na wsi nigdzie nie spotykali, imponującą blaskiem i powagą. Henryk stał, nie śmiąc się zbliżyć do niej. Nareszcie rzucili się ją ściskać. — Myśmy czatowali dwa dni na poczcie, a tyś nam się wymknęła — rzekł Julek. — Chcieliśmy cię w tryumfie przyprowadzić do babci! Babka zza łez patrzyła smutnie na ten obrazek, na grupę złożoną z trojga rozkwitłych młodości — bezdomnych, osieroconych i skazanych na steranie się między ludźmi. I co oschły łzy, to znowu na powieki jej wracały. Cecylia była blada, wzruszona, ale mężna; udawała wesołość, ażeby pokryć rozrzewnienie. W oczach jej tylko malował się jeszcze strach jakiś, gdy się obejrzała po pokoju babki. Przed sześcią laty nie było tu już wytworniej ale teraz, gdy oczy jej nawykły do zbytku, elegancji, do wyszukanego porządku innych krajów i innego świata, musiało się to jej wydawać okropnym. Wrażenie to tłumiła w sobie, aby się z nim nie wydać. Sama babka w swoim zabrukanym szlafroczku, Piotruska w przyodziewku mniej niż skromnym, nader wątpliwej czystości, obudzały w niej litość i przestrach razem. Chłopcy za wszystkich byli roztrzepani i weseli — ona milcząca i smutna. Zmierzchało się już, gdy koniecznie zażądali zaprowadzić siostrę do jej pokoju. Poszli więc i Cecylia znalazła go pełnym wspomnień swojego dzieciństwa, a bardzo miłym. Tu zniesiono już piękne dwa angielskie kuferki przybyłej, jej podróżną torbę i różne drobne przybory, które bardzo były proste, lecz chłopcy i klucznica przepychowi ich wydziwić się nie mogli. W istocie w tym jakkolwiek przystrojonym i dosyć świeżym pokoju, ale nieco spłowiałym i ze staroświecka wyglądającym, nowe te i błyszczące sprzęciki odbijały dziwnie i zdawały się urągać pałacowym pleśniom. Piotruska patrzyła na nie ze strachem pewnym, myśląc, jak to ona panience, do takich zbytków nawykłej, potrafi w domu życie znośnym uczynić; chłopcy też zadumani stali. Cecylia, poczuwszy to wrażenie, wzięła się sama zaraz do rozporządzenia tłomokami, zawołać kazała towarzyszkę swą podróży i zawinęła się żywo, aby w przytykającej alkowie podróżne kuferki zachować. Obeszła potem swój pokój zadumana i wnet zabrała braci do babki, która z tej chwili korzystała, by odmówić dziękczynną modlitwę. Radość, jaka wszystkich przejęła z powrotu panny Cecylii, byłaby większą jeszcze może, gdyby jej nie zatruwał niepokój o przyjęcie, o zakrycie przed nią tej nędzy, z jaką się tu wszyscy powoli zżyli i oswoili. Piotruska chodziła z kąta w kąt, zadumana. Zakłopotanie to przerwało przybycie księdza Kulebiaki, który, gdy tylko się dowiedział o powrocie wnuczki, pośpieszył, zakasawszy rewerendę, wprost przez pola od plebanii do pałacu. I on, wszedłszy, choć wiedział, kogo zastanie, olśniony tą pięknością i pańską postawą, trochę się okazał zmieszany. Cecylia, starym obyczajem, przybiegła go w rękę pocałować. — Jak Bóg miły — zawołał wikary — gdyby tak gdzie indziej, nigdy w świecie bym panny Cesi nie po— znał. Niech Bóg błogosławi! Na królową mi panna wyrosła. Starościna pokiwała głową. — Prawda — zawołała smutnie — jaka ona piękna! Mój Boże, i ja bym jej nie poznała. — No a ja, księże wikary dobrodzieju — odezwała się Cecylia wesoło — ja tak dobrze miałam w pamięci babcię i jegomości dobrodzieja, że na chwilę bym się nie zawahała. Ksiądz wikary zupełnie mi tak wygląda, jak gdy Cesi małej obrazki za dobrze wyuczony katechizm przynosił; ani odrobineczki się i nie postarzał, i nie odmienił. — Ale, ale, komplimenta prawić nauczyła się jejmościanka na wielkim świecie — rozśmiał się ksiądz Kulebiaka. — Patrzajże, łysina jak patyna… włosy posiwiały i grzbiet się nawet wygarbił. Ponieważ zmierzchało się mocno, Piotruska, mając przynieść światło, to jest zwykłą w mosiężnym lichtarzu świecę łojową, jakoś się zawahała. Była stara lampa, bardzo misterna, w której gęsi szmalec można było zużytkować. Palił się doskonale, lecz długi wypoczynek tego narzędzia oświaty i sam wreszcie niedostatek palnego materiału wstrzymały w zapędzie starą. Skończyło się na tym, że zamiast wczorajszej świecy, do połowy opalonej, z częściowo obnażonym knotem, wydobyła zupełnie nową i naprędce wystrzyżonym papierem szyję jej otoczywszy, wniosła ją do salki na komin. O herbacie, do której może nawykła była panna Cecylia, mowy być nie mogło. Nikt jej w domu nie pijał; samowar był rozlutowany, cukier w ilości szczupłej, a natomiast dla chłopców i panny przygotowywała się wieczerza. Piotruska miała trochę soku wiśniowego przeszłorocznego, mogła więc wystąpić z kotletami z sokiem i kaszką drobną. Był to wysiłek, ale przybycie panny Cecylii go usprawiedliwiało. Nie mówiła nikomu nieszczęśliwa Piotruska, ile się nagryzła zastawieniem stołu. Serwet dużych było dwie; jedna, niegdyś splamiona, która się nigdy wyprać nie dała, wyglądała szpetnie z tą rudą dużą plamą w pośrodku; druga, acz z wielkim kunsztem cerowana własnoręcznie przez Piotruską, która celowała w misternych naprawkach bielizny — pozostawiała wiele także do życzenia. Pomiędzy ową serwetą z plamą i serwetą z cerą wybór był nader trudny, zważywszy jednak iż pierwsza z nich, złożona w pół, plamą pod spód, dostatecznie stolik na cztery osoby okrywała — przyznano jej pierwszeństwo. Dalej szła kwestia talerzy, na których noże zostawiły ślady swego okrucieństwa. Wyglądały one jak pokiereszowani starzy żołnierze, nie należący nawet do jednego pułku. Musiano się sztukować głębokimi, w niedostatku płaskich, a zbierana drużyna, poczynając od starej saskiej porcelany, z dziurkami na brzeżkach i kwiatkami zwiędłymi na łonie — kończyła się fajansem, który chorował na żółtaczkę. Kalibry były rozmaite… Łyżka srebrna prawdziwa pozostała tylko jedna dla starościny, reszta była pobielana i miejscami wyżółkła. Karafka jedna bez korka, którą na ten dzień piaskiem wymyto, i szklanek trzy, z których jedna rznięta, a dwie zielonkowate, dopełniały biednego kredensu pani Piotruskiej. Noże i widelce żelazne, solniczka fajansowa z głową lewka, bardzo smutną, wszystko to, ustawione na tacy czarnej, czekało chwili, gdy kotlety będą gotowe. Z tymi obrachowała się Piotruska na trzy osoby, gdyż starościna nigdy nie jadała wieczerzy — ale rachunek jej popsuł ksiądz wikary. Ten tak się zagadał, że ani myśleć było można, by sobie przypomniał, że nie powinien objadać biedaków. Wieczerzę trzeba było dać, bądź co bądź, i jego na nią poprosić. Musiała więc dwa kotlety dorobić klucznica, kaszkę zostawując do sumiennego podziału pomiędzy konsumentów. Dla wikarego potrzeba też było cóś dać oprócz wody: musiała więc posłać po butelkę piwa. Wydatek był stosunkowo wielki. Sposępniała biedna Piotruska. Ona sama ograniczała się kawałkiem chleba, resztką, jeśli jaka została, i kawą drugi raz z fusów przyrządzoną, bez cukru. A od czegóż Pan Bóg stworzył kartofle, które, choć nie karmią, przynajmniej o głodzie zapomnieć dopomagają? Gdy się to działo, naprzeciwko w pokoju żywa rozmowa zajmowała wszystkich. Dla panny Cecylii po sześciu leciech niebytności wszystko tu było nowym. Dowiadywała się o losach ludzi, z których wielu poszło spocząć na mogiłki, inni rozpierzchli się po świecie, a reszta zmieniła się w różny sposób. Mówiąc Cecylia przysłuchiwała się i przypatrywała braciom, i trochę się jej serce ściskało. Chłopcy byli serdeczni, znać dobrzy, kochający, ale straszne wietrzniki i latawce. Rozmowa ani razu nie podleciała wyżej, jak ptaszę z podciętymi skrzydłami; świergocząc, ledwie się unosiła nad ziemią. Przy tym, ile razy oko jej padło na ten straszny pokój babki, tak opuszczony, tak nędzny, rumieniła się i przyrzekała sobie, że potrafi wyprosić trochę czystości i porządku. Nikt tego tutaj nie znajdował dziwnym, co było w istocie przerażającym. Z innego świata tu spadłszy, z sercem miłością dla swoich przejętym, u progu zaraz doznawała najprzykrzejszego z uczuć — litości dla tych, których czcić i kochać potrzebowała. Nikt by był jednak ani się mógł domyślić, ani dostrzec tych wrażeń, które świat inny nauczył młodą panienkę ukrywać na dnie duszy. Uśmiechała się do braci, przybiegała do babki… udawała szczęśliwą. Wieczerzę zwykle, gdy ją dawano, przynoszono do pokoju starościny; stolik większy przed kanapą służył do niej. I tym razem sama Piotruska weszła z tacą i zastawą, nie chcąc się spuszczać na dziewczynę, która mogła jakie niezgrabstwo popełnić. Wikary, zobaczywszy talerze, przeląkł się i porwał do ucieczki; ale starościna, której Piotruska cóś szepnęła mimochodem, zaczęła go prosić, aby został, Cecylia prośby swe dołączyła także, a chłopcy, u drzwi stanąwszy, oświadczyli, że choćby przyszło siły użyć, księdza Kulebiaki nie puszczą. — A, rycerze wy moi — rozśmiał się, rozprostowując swą olbrzymią postawę, wikary — was czterech bym jeszcze takich zmiótł jak nic… Chrząszcze jesteście. Panna Cecylia spojrzała z ukosa na stół już nakryty i pobladła. Przez sześć lat nigdzie nic podobnego nie widziała. Była to najsmutniejsza w świecie, bo z resztek dostatku złożona zastawa. Talerze, szkło, karafka owa… czyniły na niej wrażenie bolesne. Na łzy się jej zbierało… Były to rzeczy drobne na pozór, nic nie znaczące, a przecież dowodzące jakiegoś rozprzężenia, jakiejś rezygnacji, która już żadnego nie widziała ratunku… Wikary dojrzał butelki z piwem, domyślił się, że była na jego intencją przyniesiona, wziął na stronę Piotruską i dał jej za to burę. Ten epizod także nie uszedł oka przybyłej. Wyjąwszy to, że kotlety były przysmalone, wieczerza czyniła honor poczciwej Piotruskiej — a chłopcy zmietli ją do ostatniej kruszynki, podsitniemu nawet chlebowi nie przebaczywszy. Apetyt ich młodzieńczy świadczył o zdrowiu doskonałym. Piotruska czasem znajdowała go nienaturalnym. W czasie wieczerzy w drugim końcu salki starościna, pozostawszy w fotelu swoim wsparta na ręku, przypatrywała się Cecylii. Musiało ją uderzyć, jak się to zjawisko wśród tego otoczenia wydawało dziwnym, obcym, niby spadłym z wysokości… Pomyślała może: — Jak ona tu wyżyje z nami? — i otarła łzę, której nikt nie zobaczył. Zaraz potem ks. wikary, w wyśmienitym humorze, wstał, aby wracać na plebanią, bo i tak się już był zabawił zbyt długo. Babci czas było do snu i pacierzy; Cesię też, która w drodze nie bardzo miała czas spocząć, chciano odprowadzić do jej pokoju. Chłopcy potem, przeprowadzając wikarego, wylecieli jeszcze używać wieczoru na wolnym powietrzu. Gdy panna Cecylia znalazła się samą, padła zrazu na pół omdlała na kanapkę. Długi wysiłek znużył ją niezmiernie, wstrzymywane łzy pociekły… zasłoniła oczy i siedziała tak w rodzaju osłupienia, aż otwierające się drzwi i wnijście starej sługi, wziętej z Warszawy, przebudziło ją z tego stanu. Ta kobieta, polecona jej jako wierna i uczciwa, już w podróży okazała się za starą do zniesienia niewygód i zbyt nawykłą do miejskiego życia. Miała serce najlepsze, ale lata i nałóg do pobytu w jednym miejscu wszelką zmianę czyniły dla niej nieznośną. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na niej Zawiechów. Weszła przestraszona do pokoju panny Cecylii z najmocniejszym postanowieniem podziękowania jej za służbę, bądź co bądź. Ledwie otwarła usta, dziewczę, pamiętając, że obok znajdowała się sypialnia starościny, dawszy jej znak, aby mówiła po cichu, wyprowadziła ją do alkowy. Zaczęła od pocałowania ręki panienki, do której się już była przywiązała, i odezwała się głosem drżącym: — Pannusiu moja droga… czy panienka tu myśli zostać? — Tak jest, moja Szymonowa. Stara załamała ręce; — Na miłość Bożą! — odezwała się — to chyba nie może być, panienka tu nie wyżyje… Uciekajmy stąd! — Dlaczego? cóż to jest? — spytała Cecylia, udając, że jej nie rozumie. — Dlaczego? — powtórzyła Szymonowa — ale ja nie wiem, jak tu ludzie żyć mogą… Panna tu nie wytrzyma, zamęczy się. Ja stara, a ja bym tu nie wybyła tygodnia… Tu nie ma co jeść, tu ostatnia nędza! Ja byłam naprzeciwko i odeszłam głodna, bobym tego nie przełknęła, co mi dali; wolałabym suchy chleb… A brud… a opuszczenie!… Cecylia nie przerywała jej wcale. — Moja pani Szymonowa — rzekła — zmuszać cię do pozostania tutaj nie mogę i nie chcę; ale ja muszę, powinnam podzielić los mojej rodziny, a może osłodzić trochę ostatnie dni starej babki. Ja się nie zlęknę nie— , dostatku, a może Bóg da, zaradzimy temu powoli. — Ale gdzie tam, co się tu łudzić — przerwała stara — ja już z ludźmi gadałam, mnie już rozpowiadali o wszystkim, boć z tego tajemnicy nie czynią. Pannusiu, my tu chyba umierać przyjechali — dodała staruszka. — Choćby mi i umrzeć przyszło — spokojnie odparła panna Cecylia — cofnąć się nie mogę od obowiązku. Ale uspokój się, kochana pani Szymonowa, do jutra jakoś przetrwasz, a jutro ja powrót ci obmyślę. Kobieta się rozpłakała. — Juściż człowiek ratować się musi — rzekła — ale Bóg widzi, gdybym wiedziała, że panience się przydam na co, już bym została i pomęczyć się gotowa… Ale co ja poradzę?… Sama z głodu umrę i tyle… A panienki mi żal. — Dziękuję ci, kochana Szymonowa; ale proszę, nie ubolewaj tak nad losem moim. Jestem młoda, mam siły i nie lękam się wcale. Dziękuję ci, dziękuję — powtórzyła po kilka razy. — A teraz połóż się spać… ja już sama się rozbiorę i w czym mi potrzeba, posłużę. Po kilku jeszcze przemówieniach podobnych, z któ— rymi panna Cecylia bardzo się jej rozwodzić nie dała, Szymonowa wyszła, a dziewczę, pozostawszy samo, odetchnęło. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę; wzburzona, zaniepokojona, spać się kłaść jeszcze ani myślała, ani mogła. Świecę wstawiwszy do alkowy, otworzyła okno na ogród i zadumała się głęboko. W zielonych gąszczach panowała cisza… ponad nimi niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami, zapach liści młodych rozchodził się w powietrzu. Z dala od miasteczka słychać było czasami jakiś szum, który, po chwili rozsypywał się wśród powszechnego milczenia. Cecylia samej siebie i tego, co ją otaczało, chciała spytać o rozwiązanie życia zagadki… ale w myślach jej plątało się dziwnie, łzy się cisnęły do oczu, choć czuła, że one słabości były oznaką. Lecz najsilniejsza, najenergiczniejsza istota nie maż tych momentów znękania i niepewności a omdlenia?… Taką się czuła i ona. Zaledwie uspokoiwszy się po scenie na poczcie, doznała teraz nowego wrażenia, które padło na nią po przybyciu do rodziny. Pamiętała i wiedziała, co ją tu czekało; przecież rzeczywistość przeszła oczekiwanie: stawała tak groźną, tak niepokonanie straszną, że się pytała siebie panna Cecylia, czy znajdzie siły, by jej podołać. Z kolei ta moralnie sparaliżowana i obezwładniona babka, ci roztrzepani braciszkowie, ten byt rozpaczliwy, przed którym żadnej nie było nadziei, na myśl się nastręczały. Hrabia, którego odtrąciła, którego miłość była obrażającą, stawił się jej na oczy jako wspomnienie, jako ratunek. Mogła poświęcić siebie, aby ocalić swoich. Na sarnę jednak myśl tę, wzdrygnąwszy się, odskoczyła od okna… Nigdy! zawołała sama do siebie. Kocham ich, ale czci mojej, nie oddam nawet dla ocalenia rodziny. Bóg dobry… znajdziemy inne środki. Ręce złożywszy, głowę na nich oparła i modliła się czy myślała długo… Na niebie brzask wczesnego dnia wiosennego już się widzieć dawał, gdy przymknęła okno i rozebrawszy się prędko, rzuciła znużona na łóżko. Kto by ją nazajutrz rano bardzo zobaczył, dobywającą sukienek z kufra, krzątającą się około ubrania, zajętą uporządkowaniem pokoju, spokojną, wypogodzoną, prawie wesołą, aniby się domyślił tej nocy we łzach, na pół bezsennej… Trochę nabrzmiałe i zarumienione powieki można było wziąć za skutek podróży, pyłu i znużenia. Szymonowa, rozespana, nierychło pomagać jej przyszła. Starościna u siebie mówiła pacierze, Piotruska zaś, która kręcąc się około okna, postrzegła, że panienka wstała, przyszła jej ofiarować kawę. Z pieniędzy Szmula zapas już był kupiony i cukier, choć nie rafinat, ale jakoś uchodzący. Potrzebowała też stara klucznica na cztery oczy, póki by chłopcy nie powstawali, rozmówić się trochę z panienką, czego Cecylia wcale nie unikała. Szymonowa domyśliła się tego i wysunęła dyskretnie. — Ja pójdę panience kawkę przyniosę — szepnęła Piotruska — i trzeba się nam rozmówić trochę, bo to tu, jak Boga mego kocham, zobaczy panienka, jest o czym gadać i co myśleć. To powiedziawszy, wyszła po gotową już kawę i wróciła, niosąc ją z wielką uprzejmością i usłużnością, boć Cesia dla niej była jakby własne dziecię. — Moja pannusiu — rzekła, zniżając się jej do ucha — niech mi tego Cesia — ot, będę mówiła po staremu — tu ją w rękę pocałowała — za złe nie bierze. Tak mi Boże dopomóż… nie w złej intencji ani w żadnej zelozji*… ale panience ta służąca warszawska niepotrzebna. — Ona odjeżdża — odezwała się Cesia. Piotruska westchnęła. — Ono by to było nic, stara by się może tam na co i przydała… ale to, proszę panienki, nie ujmując nikomu, warszawianka… to to do zbytków przywykło, dwa razy kawę zechce pić, a bez mięsa nie wyżyje, a u nas o to trudno. Pan marszałek, z którego my łaski żyliśmy, oto już zupełnie o nas zapomniał. Rozstawiła ręce, zbliżyła się do jej ucha i szepnęła: — Musiałam u Szmula pożyczyć. — Na to poradzimy, moja Marianno kochana — odezwała się panna Cecylia. — Ano, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje… Tę starą niech panienka odprawi, bo obje nas z kretesem, a potem jeszcze ogada, że to, że owo, że tu taka nędza. Co prawda, to prawda, dostatku nie ma; ale się do tego nawykło, a żeby choć marszałek, rodzony starościny siostrzeniec, był regularny, to szczerze powiadam, przy krowie, która się w ogrodzie wypasie, przy warzywie swoim, jeszcze by to się wlokło. Cała bieda, że marszałek nie płaci, że kredytem żyjemy już pół roku. Zaczęto pukać mocno do drzwi i klucznica odskoczyła od panny Cecylii, a Henryk i Julek wbiegli do pokoju chichocząc. Młodszy na dzień dobry przynosił siostrze bukiet. — Babcia jeszcze pacierze mówi — rzekła Cesia — pójdźmy do ogrodu… Jam ciekawa go obejrzeć, i wasze mieszkanie, i cały nasz pałac, i wszystko, wszystko. Muszę sobie nieco odświeżyć wspomnienia. Panna Cecylia na rano była ubraną bardzo skromnie, ale wytwornie, w sukienką z niebielonego płótna, z ozdobami białymi, a miała do niej stosowne wszystko, począwszy od trzewiczków, do parasolika. Chłopcy, nawykli do jaskrawych tualet miejskich, poznali w tym elegancją, którą dotąd tylko przeczuwać mogli, bo jej nigdy nie widzieli. Cesia wydawała im się jakąś księżniczką incognito. Porozrzucane jej toaletowe przybory, na które rzucili okiem, także zdały im się bardzo zbytkowne. — Ty, moja Cesiu — rzekł Julek — jesteś, jak widać ze wszystkiego, strasznie wielka pani, a my biedacy… Jak ty tu z nami wyżyjesz?… Co to koło ciebie za wytworność! Uśmiechnęła się Cesia. — Byłam do niej zmuszoną — odezwała się — będąc w domu pańskim, gdzie inaczej pokazać się nie było podobna, bo stanowiło to warunek prawie. Ale bądźcie spokojni, ja do tych rzeczy, choć przyznaję się, że je lubię, nie przywiązuję zbyt wielkiej wartości; nawyknę do wszystkiego, otrząsnę się z moich grzesznych nałogów. W pamięci Cesi pozostał pałac ten, ogród, jakoś zupełnie innym. Dziwiła się wrażeniu, jakie czynił na niej. Wyobraźnia pomalowała i ozłociła ruiny, rzeczywistość je do ziemi przygniotła i pleśnią okryła. Wszystko to było dziwnie zdrobniałe, znędzniałe, smutne. Tylko drzewa owe stare wywołały z jej piersi okrzyk radości i panna Cecylia, jak przyjaciółkę dawno nie widzianą, poszła uściskać lipę, pod którą uczyła się abecadła. Staruszce nie przybyła ani jedna zmarszczka na korze… a ludzie… Przebiegli tak cały ogród, a nawet sad, warzywne grządki, ruiną cieplarni i dziką promenadę. Chłopcy, oswojeni, patrzyli na to obojętnie, ale siostra chciała zajrzeć w każdy kątek i zajmowała się wszystkim, niezmiernie okazując się ożywioną, a nawet wesołą. Narwała kwiatków, które, jak dawniej, uparcie wydobywały się z zielska, co je głuszyło, i po dosyć długiej przechadzce wrócili przez dziedziniec do pałacu. — Teraz moim panom należy się od siostry wizyta — odezwała się Cesia. — Proszę mnie poprowadzić na górę. Julek się zmieszał. — Jeszcześmy się bo nie urządzili na przyjęcie takiego gościa — rzekł zakłopotany — u nas strasznie… nieporządnie. — Chcę właśnie widzieć to w stanie natury, tak jak bywa co dzień — odezwała się Cesia — i nie odstępuję od tego; siostra, mam swoje prawa — kobieta, żądam posłuszeństwa moim rozkazom… Ruszajmy na górę! Julkowi widocznie bardzo było markotno, ale sprzeciwiać się nie mógł. W milczeniu wbiegła panna Cecylia na schody i do salki, która przedzielała mieszkania braci. Zaczęła się śmiać od progu. — Prawda, salon do graciarni podobny i strasznie kawalerski! — odezwała się. Jak na złość wsunęła się najprzód do pokoju Julka., Rzuciła okiem dokoła. — W istocie, odwiedziny swoje odłożyć muszę do szczęśliwszej chwili — dodała — apartament nie jest w porządku. U Henryka było trochę czyściej, tu więc usiedli i odpoczęli. — No i cóż mówisz o Zawiechowie? — zapytał Julek. — Że go tak kocham jak dawniej, a może i trochę więcej — zawołała panna Cecylia. — Bardzo opuszczony… bardzo biedny… ale to kolebka nasza, a ja nie rozpaczam, że może kiedyś do dawnego powróci blasku. Henryk westchnął, a Julek, schyliwszy się i wskazując brata, począł na ucho szeptać siostrze. — Byłby na to bardzo łatwy sposób… wydam Henrysia z sekretu, bo my dla siebie sekretów mieć nie powinniśmy. Pamiętasz ty Hanusię Sławczyńską? — Trochę, ale… — Henryś się w niej pokochał, a może i ona… Henryk się zarumienił mocno, twarz mu się zmarszczyła boleśnie. — Dajże pokój — mruknął — co pleciesz? — Plotę? ja prawdę mówię — kończył Julek — jak babcię kocham. Ale ten głupi stary chce ją wydać koniecznie za bałwana, który Henryczkowej pięty nie wart. Matka i panna płaczą… A gdyby tak Henryś pannę wykradł? Cecylia zerwała się z krzesła. — Julku — rzekła — żart to pewnie, ale niemiły. Pamiętajcie, że żaden Horyszko nigdy nic nie kradł, a tym bardziej dziecięcia rodzicom. To raz… a potem, mój drogi, majątek żony dla mężczyzny jest nie bogactwem, ale upokorzeniem. Julek pobladł i zmieszał się. — Ale, proszęż ja ciebie, moja Cesiu — wyjąknął — cóż nam pozostało, jeśli nie ożenienie, na które my obaj rachować musiemy? Przyznam ci się, że ja nie jestem znowu taki rygorysta… ja muszę się ożenić z majątkiem, inaczej… cóż będę robił? Popatrzyła nań siostra długo, aż mu na twarz wypłynął rumieniec, powoli zbliżyła się do niego i z rozrzewnieniem pocałowała go w czoło. — Braciszku drogi — rzekła — później kiedyś pomówimy o tym; ale cię proszę tymczasem, jeśli mi wielkiej, wielkiej nie chcesz uczynić przykrości, nie powtarzaj już tego… to bardzo smutne! I zwróciła się do Henryka, który stał oparty o krzesło, z głową zwieszoną. — Czyż doprawdy mógłbyś się zająć Hanną? — zapytała. Henryk ręką tylko machnął, a Julek dłoń położył na piersiach i potwierdził. — Choćby ci się zaparł, nie wierz; kocha się… szaleje… Przysunął się jej do ucha. — Taki śmieszny, że wieczorami konie zajeżdża, het, aż pod Błotków, żeby nie pannę, ale choć kominy dworu z daleka ujrzeć i westchnąć do nich. Julek się począł śmiać; wejrzenie na Henryka, wielce zmieszanego i trochę gniewnego, mogło dać pannie Cecylii do myślenia, że Julek miał słuszność. Ażeby tę przykrą rozmowę przerwać, Cesia zakręciła się do odwrotu. — Trzeba iść do babci, powiedzieć jej dzień dobry — rzekła. — Pójdźmy! Zastali staruszkę w fotelu przy kawie i na przybycie wnuczki ubraną w starą suknię czarną, która, choć połatana, pokaźniej wyglądała od szlafroka. Na głowie miała też czepek świeży. Twarz zwykle jakby zdrętwiała, była nieco ożywioną i uśmieszek smutny błąkał się po jej ustach. Wiadomość o przybyciu panny Cecylii zaraz z poczty rozeszła się po całym miasteczku. Była to na parafii ważna nowina. Z tego powodu można się było natrętów i odwiedzin spodziewać. Jakoż nadszedł zaraz stary Szmul, panienkę powitać. I on stanął zdziwiony jej nadzwyczajną pięknością, zmieszany prawie. W chwili, gdy bracia z siostrą nieco się oddalili od fotelu staruszki, podniosła oczy na Szmula i spytała po cichu: — No, jakże ją znajdujesz? — Ona jest piękna… aż strach! — zawołał Szmul… I zamilkłszy na chwilę, szepnął ciszej: — Ja nie wiem: albo to jest wielkie szczęście, albo to jest… I nie dokończył. Staruszka potrząsła głową. — To, czegoś ty nie dopowiedział, jam wczoraj, ujrzawszy ją, rzekła sobie w duszy. Dla ubogiego dziecka mojego ta piękność to prawie dar fatalny. Na co jej to? I ręce załamała. — Pan Bóg łaskaw — odezwał się Szmul. — Jego za wszystko chwalić trzeba. Pójdzie to na dobre i na błogosławieństwo; bo tam i dusza musi być taka piękna jak twarz. Po Szmulu do południa jakoś nikogo nie było. Ci, co w pałacu nie bywali dawniej, nie śmieli teraz się zjawić, błądzili tylko pod rozmaitymi pozorami około dziedzińca i ogrodu. Chłopcy, z godzinę jeszcze straciwszy na rozmowie, wysunęli się do swych koni i do miasteczka, a panna Cecylia do swego pokoju, aby się w nim zagospodarować. Starościna włożyła okulary i zaczęła się modlić, a Piotruska — ta oś, na której obracało się tu życie codzienne, na której barkach spoczywało zadanie alimentacji całego dworu — walczyła w kuchni z zagadnieniem obiadowym, niełatwym do rozwiązania. Wprawdzie bulion i sztuka mięsa już z góry zostały obmyślone, ale wstyd jej było pierwszego dnia nie dać pieczystego, acz prejudykat* ten mógł być groźnym na przyszłość. Stara kura, która się nieść nie chciała i była Piotrusi niesympatyczną od dawna, padła ofiarą. Do mięsa były ćwikła i chrzan… więcej nikt na świecie nie mógł wymagać… Szparagi, które mogły były przyjęcie uświetnić, tegoż rana za trzy złote zostały sprzedane do miasteczka. Sumie tak znacznej, przy zwiększonych wydatkach domowych, oprzeć się nie miała siły Piotruska. Marszałek mógł nie nadesłać pieniędzy, Szmula nadużywać nie godziło się, bo to był ostatni ratunek… a co się tyczy panny Cecylii, choć ją mocno posądzała klucznica, iż ogromne z sobą musiała przywieźć pieniądze, nie wypadało ich od niej żądać tak obcesowo na samym wstępie. Piotrusia układała sobie w poufałej rozmowie dać jej uczuć dobitnie potrzebę tej ofiary. — Zresztą, to poczciwe dziecko — mówiła do siebie. — Panna najświętsza ją natchnie. Ona to i sama zrozumie… a jeśli ma, to i nie pożałuje… Eh, jakoś to będzie! Ale, co prawda, chłopcy tak jedzą, że ani nastarczyć, Z mięsa tylko kości, a z chleba ledwie kruszynki… Nie wiem nawet, czy to zdrowo… I stara klucznica w głębokich zatonęła dumaniach. V Następowała niedziela. Starościna, która się nigdzie nie ukazywała, w święta i na wielkie nabożeństwa bywała jednak zawsze w kościele. Prowadzili ją chłopcy, a jeżeli tych w domu nie było, co się bardzo często trafiało, szła z nią, okryta ogromną chustą, Piotruska. Staruszka potrzebowała kogoś, na kim by się oprzeć mogła, a prócz tego, ponieważ szła zgięta i z głową spuszczoną, trzeba ją było strzec od jakiego wypadku w lipowej ulicy, wiodącej do kościoła, która w święta i niedziele bywała dosyć ludną. Na te dnie starościna miała strój czarny, stary, kapelusz osłaniający twarz, z czarną, gęstą zasłoną, suknię jedwabną i ogromny szal dziurawy, połatany, ale prawdziwy wschodni. Czasem wybierała się na wotywę, ale częściej, dla posłyszenia żywego słowa Bożego, na sumę, gdy właśnie natłok był największy. Zjeżdżało z sąsiedztwa osób mnóstwo, ławki bywały zajęte, honoratiores*, ci cisnęli się do najpierwszych; ale kanonik, wikary i służba kościelna strzegli, aby po staremu starościna w pierwszej ławce miejsce swe miała zawsze. Najczęściej po odśpiewaniu pieśni, po Święty Boże, staruszka wysuwała się z kościoła, nikogo nie widząc i nie zaczepiana przez nikogo. Niekiedy któś w kruchcie ją pozdrowił, przemówił słów kilka, na co tylko zwykła była ukłonem odpowiadać. Z rana już pannie Cecylii zapowiedziała Piotruska, że towarzyszyć pewnie będzie starościnie, a Julek wpadł namawiając ją, aby się jak najpiękniej ubrała i pokazała zdziwionym parafianom w całym blasku. — Ale, mój Julku — odezwała się Cecylia — ja właśnie rada bym, aby mnie jak najmniej widziano… dajże mi pokój! — A, to darmo — rozśmiał się Julek — już tak po miasteczku o tobie roztrąbili, że i tacy, co na mszę nie chodzą często, dziś pewnie przyjdą, bo okrutnie ciekawi. Ksiądz wikary i Szmul rozgadali już, że takiej piękności jak świat światem nie widziano tutaj. Panna Cecylia mocno się zafrasowała. W istocie, być wystawioną na ciekawe wejrzenia tłumu przyjemnym być nie może. Chciała tego dnia w domu pozostać, ale babka zaprotestowała. Któż wie? może się tą promieniejącą wnuczką pochwalić chciała. Nie było sposobu uniknienia ekshibicji. Panna Cecylia ubrała się, jak tylko mogła najskromniej, prawie po podróżnemu, bo znane ubóstwo starościny czyniło to obowiązkowym. Wprawdzie to, co miała, winna była pracy własnej, ale teraz, gdy widziała stan Zawiechowa z bliska, niemal się wstydziła wytwornych strojów swoich. Zakwefiona gęstym woalem niebieskim, w szarej sukience, podała panna Cecylia rękę staruszce; chłopcy szli za nimi. Dzień był piękny, ulica przepełniona, a przed kościołem stało mnóstwo osób. Ci jednak, co się tu spodziewali zobaczyć piękną pannę, omylili się mocno. Mogli tylko podziwiać zręczną jej kibić i przekonać się, że strojów nie lubiła. Weszły do kościoła z babką i naturalnie zajęły miejsce w pierwszej ławce. Młodzież wybrała się cała pod ambonę i ołtarz świętego Antoniego, aby pochwycić choć wejrzenie przybyłej… Niepłonnie spodziewano się, iż zasłonka spadnie, gdy się na książce modlić zacznie. Tak się też stało. Niedowiarkowie, starzy i młodzi, przekonali się, że ani Szmul, ani ks. wikary nic a nic nie przesadzili, że panna naprawdę cudownie była piękną. Nie była to jednak piękność mogąca tu uczynić wrażenie, strzelająca oczyma, wyzywająca hołdy, panosząca się sobą; cóś surowego i odstręczającego niemal miała w sobie. Mimo skromność stroju, dostrzeżono, że miała nader wytworne drobne fraszki przy sobie, parasolik w kość słoniową oprawny, książkę do nabożeństwa w aksamitnych okładkach itp. Obecni w kościele z powodu ciekawości oglądania panny Cecylii nagrzeszyli dnia tego nie nazbyt uważnym nabożeństwem. Gdy panie miały wychodzić, na drodze stanęły całe szeregi, a ten i ów zamierzał zatrzymać nawet starościnę, aby mieć powód zbliżenia się do ślicznej panny. Wszyscy się jednak zawiedli w tej rachubie, bo po nabożeństwie wypadła tego dnia procesja po kościele, a panna Cecylia, dla uniknienia natłoku, zaproponowała babce wysunięcie się przez zakrystią. Znikły więc prawie nie postrzeżone i mogły spokojnie boczną furtką wyjść na ulicę. Chłopcy im tylko nie towarzyszyli, znalazłszy dużo dobrych znajomych i wesołą rozmowę na cmentarzu najprzód, a potem w restauracji, gdzie jeszcze zaciągnąć się dali aż do obiadu. Wszyscy w mieście zgodni byli w uwielbieniu piękności wnuczki starościny. Niektórzy utrzymywali, iż nigdy w świecie spodziewać się nie było można, żeby tak cudownie rozkwitła. Młodzież wszakże ze smutkiem poczuła od razu, że przystęp do tej piękności będzie nadzwyczaj trudny i tysiąc razy ceremonialniejszy niż do innych panien w sąsiedztwie, nawet do bogatej jedynaczki, panny Hanny Sławczyńskiej. Państwo Sławczyńscy oboje z nią razem byli i siedzieli naprzeciw w pierwszej ławie. Ciekawa pani i panna Hanna byłyby się pod pozorem dawnych stosunków zbliżyły pewnie do starościny i Cecylii, lecz Sławczyński, tyran domowy, przewidziawszy to, formalnie zabronił, ażeby nie ośmielać Henryka i nie dawać mu zręczności zbliżenia się do jego córki. Henryk więc z dala tylko wymieniał czule wejrzenia z panną Hanną, hożą, rumianą, czarnooką, z koralowymi usty dziewicą, spoglądającą śmiało na wszystkich i prowadzącą ten handel wejrzeniami nie tylko z rozkochanym Henrysiem, ale i z wielą innymi, słodkie ku niej zwracającymi oczy. Panna Cecylia z dala tylko przelotnie dojrzała Hanny, która się jej nie podobała. Cała ta rodzina Sławczyńskich, wyjąwszy skromnie ubranego, choć dumnie nadętego pana ojca, wyglądała na dorobkowiczów, tak się iskrzyła, błyszczała i błyszczeć chciała. Sama pani, słuszna, chuda, wysoka, z długą szyją, wyprostowana, nosiła wypisane na czole, że była de domo* Motowidłowska, co miało znaczyć wiele, a w istocie… nie wiadomo co znaczyło. Córka obiecywała być do niej kiedyś podobną, ale była nierównie piękniejszą i zalotny uśmieszek ciągle wykrzywiał jej usta. Henryś, choć został w kościele do końca i wychodził z niego razem ze Sławczyńskimi, z daleka im się tylko ukłonił i pomimo czule wabiących go oczu panny, obawiając się ojca, który był impertynent, na uboczu pozostał. Nim Sławczyńscy do powozu siedli, jeszcze kilka wejrzeń utkwiło w jego piersi młodzieńczej, a gdy landara znikła, Henryś z westchnieniem pociągnął z innymi do restauracji. Wszyscy znajomi widzieli, jak na niego panna spoglądała; po sąsiedztwie chodziła wieść, że się ona w nim kocha… prześladowano go nią, a Henryk milczał. Wiadomo było bowiem, że panna wychodziła z rozkazu ojca za Mazurowicza, majętnego młodego chłopca, wątpliwej procedencji, nieosobliwego, ba, nawet wcale zaniedbanego wychowania, ale pięknego i bardzo gospodarnego. Na to zdawało się, że już nie było ratunku, bo Sławczyński nie dawał sobą rządzić, chyba gdy się tego nie domyślał, iż nim kierowano, a miał to, jak powiadał, w zasadzie, że kobiety krótko trzymać potrzeba. W domu jednak różnie tam bywało i nawet zaręczyny już po raz trzeci odkładano. Po mszy wszyscy mężczyźni potoczyli się do restauracji, ciągnąc z sobą młodych Horyszków. W drodze po cichu mówiono o pannie Cecylii, a głośno o pannie Hannie i o wszystkich przeróżnych, nawet perkalikowych i siermiężnych pięknościach, które widziano w kościele. W restauracji już zastano osób kilka, między innymi sławnego kapitana Puparta, który nigdy do kościoła nie chodził i z tego zdawał się szukać sławy. Oryginalna to była figura. Jak nazwisko świadczy, chlubił się, iż był synowcem generała Puparta, który walczył pod księciem Józefem. Pupart, także niegdyś wojskowy, służył w armii rzeczypospolitej francuskiej, potem pod Napoleonem i mógł mieć lat… może z osiemdziesiąt, ale o latach swych nie mówił nigdy. Dosyć słusznego wzrostu, wyprostowany, sztywny, z gębą, która po stracie zębów zapadła mu tak, iż broda zbliżyła mu się do nosa niebezpiecznie, z fajeczką w ustach prawie zawsze, w butach ze sztylpami i popielatym fraku, łysy jak kolano, kapitan Pupart był ulubieńcem młodzieży i mimo wieku grał jeszcze rolę młodego. Chlubił się tym, iż w nic nie wierzył, a o ludziach miał też jak najgorsze wyobrażenie i czynności ich wszelkie zwykł był tłumaczyć cynicznie egoizmem. W istocie jednak gębę miał tylko brzydką i głowę pobałamuconą, ale serce wcale niezłe. Pupart niedaleko od Zawiechowa posiadał mały folwarczek, w którym mieszkała stara jego żona i zamężna siostrzenica. Nie miał już czym zajmować się w domu, bo go mąż siostrzenicy wyręczał; siedział więc zwykle w miasteczku, pił poncz w restauracji, grał w bilard i młodzież uczył swych teorii, przedrwiwając tych, co inaczej wierzyli i mówili. Czasami, pod dobry humor, opowiadał z wojen epizody i bitwy, w których mnogie odniósł rany. Pamięć miał nadzwyczajną. Nigdy się nie trafiło, by mu ona figla wyrządziła i dała go pochwycić na kłamstwie. Gdy weszli Henryś z Julkiem, do których obu kapitan miał słabość, kij bilardowy przyłożywszy do ramienia, powitał ich serdecznie. — No — powinszować, podobnoście się siostry doczekali — zawołał — a mówią, że piękna bardzo. Ho! ho! zaraz się stare pałacysko w Zawiechowie ożywi. Chłopcy, przez uczucie poszanowania dla siostry jakoś niemile tym dotknięci, nic nie odpowiedzieli. Kapitan zaraz to zmiarkował i przerwał. — A pan Henryk — rzekł — jak z krzyża zdjęty, jak delinkwent! Tu mu spod nosa pannę biorą! Cha! cha! cha! — Jeszcze na dwoje babka wróży! — wtrącił Machczeńko. — Nie dałbym ja trzech groszy za to, czy się Mazurowicz ożeni. — Ja tam nie wiem — wtrącił trzeci — kto się z nią ożeni, ale przez całe nabożeństwo oka nie spuściła z pana Henryka, a on w nią patrzył jak w tęczę, na to przysiąc mogę. — Do tysiąca kartaczów — zawołał Pupart — to szczęśliwy człek! Panna go kocha, a inny się z nią żeni. A toć najsłodsza czeka waćpana przyszłość, bez najmniejszego kłopotu… I waćpan stękasz, chudniesz, martwisz się? Podziękuj przeznaczeniu! Wszyscy śmiać się poczęli, a Henryk się zarumienił. — Zaprzyjaźnij się z Mazurowiczem; o ile wiem, poczciwy, ale bałwan… Panna go za nos będzie prowadziła: zostaniesz przyjacielem domu. Najsłodsza w świecie perspektywa! Cha! cha! cha! Wtórowano kapitanowi, a chłopcy się jakoś zakłopotali. — Panna piękna, majętna, nie przeczę, i bardzo w główce ma dobrze, ale dziękuj asindziej panu Bogu, że się z nią nie żenisz. Oczyma strzela okrutnie i polowanie to lubi… Znowu śmiechy słyszeć się dały. Henryk za rękę pochwycił starego kapitana i rzekł na serio po cichu: — Daj pan pokój, czynisz mi przykrość. Pupart patrzył mu w oczy. — Chcesz? to zamilknę… ale wierzaj mi, panie Henryku, intencji w tym złej nie było… kurować cię chciałem. Rozmowa zbiegła na inny przedmiot. Henryk i Julian doznali tu dziś dziwnego wrażenia. Dawniej wśród towarzystwa, jakie się tu zwykle zbierało, czuli się jak w domu; żarty, dosyć tłuste, bawiły ich, ton gburowaty nie raził. Teraz, po dwóch dniach przebytych przy siostrze, restauracja ze swą ludnością męską wydała im się nieznośną i przykro ich podrażniły żarty cyniczne, obejście się i mowa młodzieży. Julek szepnął na ucho bratu, aby wyjść. Jakoż, zakręciwszy się ledwie, powrócili wprędce do pałacu. Starościna już siedziała w swym fotelu i spoglądała na Cesię, jakby zdziwiona jej zbyt skromnym ubraniem, które trochę może na dzień świąteczny do kościoła za złe jej miała. Wolałaby była, aby wystąpiła świetniej. Tak samo jak chłopcom z ostatniego grosza starała się sprawiać dosyć, jak na wieś, wytworne ubrania, aby nimi istotny niedostatek przysłonić… tak i wnuczkę chciałaby była widzieć strojniejszą. Marzyła dla nich o losach cudownych… o tym, że i ludzie na nich poznać się powinni. Była najpewniejszą świetnego dla Cecylki mariażu… trochę nawet, patrząc na nią, odżyła. Cecylia mimo staranie o to, by się pokazać wesołą, posępną była i smutną. Chwilami zamyślała się dziwnie i nie słyszała, co do niej mówiono. Cierpiała widocznie, ale walczyła z uczuciem wewnętrznym, uśmiechając się do babki i braci. Obiad niedzielny Piotrusi nie bardzo był wytworny. Psuła jej humor obecność owej Szymonowej, której jeszcze odprawić nie było czasu. Dwie te niewiasty czuły jakiś wstręt ku sobie. Po obiedzie chłopcy się wyrwali w sąsiedztwo, Cecylia poszła się przejść pod lipy. Tymczasem nadszedł ks. Kulebiaka i zobaczywszy ją, furtką boczną wsunął się do ogrodu. Cecylia powitała go bardzo wdzięcznie. Był to prawdziwy przyjaciel ich domu. — Jakżem ja szczęśliwa — odezwała się — że tu ojca dobrodzieja spotykam. Właśnie pragnęłam sam na sam z nim rozmowy, bo przy babuni nie wszystko mówić wypada, ażeby jej nie martwić. — O cóż to idzie? — zapytał wikary, mierząc ją oczyma. — Mój ojcze dobry — zawołała Cecylia, ręce łamiąc — co z nami będzie? powiedzcie mi, co z nami będzie? O mnie bynajmniej nie idzie, ja nie potrzebuję niczego, mogę zarobić na siebie, a przyszłości innej, jak ta, ani się spodziewam, ani pragnę. Babcia kochana dożyje dni swych w tym spokoju, do którego nawykła, ale bracia moi, bracia? Ksiądz Kulebiaka uśmiechnął się z rezygnacją prawdziwego chrześcijanina, który więcej na Pana Boga niż na siły i starania ludzkie nawykł rachować. — Panno Cecylio kochana — rzekł — mnie się widzi, że przy pomocy Bożej nie ma się tak dalece znowu czym kłopotać. Chłopaki zdrowe, niegłupie, jakie takie wychowanie jest, głowy otwarte, prezentują się dobrze, imię poczciwe, serca nie zepsute… Jakoś Bóg da. Wolałbym pewnie, żeby z tym ateuszem jawnym, Pupartem, nie przestawali, bo to jest gorszyciel młodzieży… i że go na cmentarzu katolickim nie dam pochować… no! chybabym nie żył. Niech za płotem gnije! na święconej ziemi leżeć niewart… Ale, wracając do rzeczy, czegóż to znowu pragnąć? Chłopcy znajdą sobie posażne panny… Cecylia drgnęła. — Mój Boże — zawołała — czyż koniecznie tym sposobem mają się dobić dostatku? — Złego w tym nie ma nic — odpowiedział wikary — to po ludziach chodzi, tym się sposobem rodziny do dawnego blasku podnoszą. — Ach! smutnyż to sposób! — odparła Cecylia. — Czyżby już innego jakiego znaleźć nie można? Ksiądz wikary, który w prostocie ducha swego jakoś na żadną inną myśl nie trafiał, spojrzał zdumiony na Cecylią. — No, a jakiż to sposób być może? Panna zdawała się czekać, ażeby ksiądz jej go podyktował; ale on… milczał. — Czymś by się zająć przecie mogli. Ksiądz ruszył ramionami. — Ale czymże? Szlachcic, a jeszcze takiego pięknego imienia, lada czego przedsiębrać nie wypada, no i nie wiem, czyby starościna się na to zgodziła. Pójść w służbę? — ona by się zagryzła… Wziąć dzierżawę? — nie ma z czego. Panna Cecylia, po tym krótkim badaniu, przekonawszy się, iż wikary żadną jej nie wesprze radą, westchnęła i umilkła. Poszli razem do starościny. Ksiądz Kulebiaka, widząc ją posmutniałą i milczącą, w drodze począł po swojemu ją pocieszać. — Pan Bóg łaskaw… co tam znowu zbytnie troski… jakoś to będzie… Żeby takim dzielnym chłopakom się nie poszczęściło na świecie, to być nie może. Modlimy się za was wszyscy, a poczciwej staruszki modlitwa więcej niż inne warta. Od czegóż Opatrzność Boża?… Zasmuci Bóg, to i pocieszy. Takimi zwykłymi ogólnikami starał się zacny ks. wikary pocieszyć pannę Cecylią, ale one jakoś niewielkie na niej czyniły wrażenie. Wchodząc do salonu, spostrzegli starościnę w okularach nad listem, a Piotruskę przed nią w niedzielnej sukni w pasy, z założonymi rękami. Cecylia nie mogła się domyśleć, skąd był list, aż Piotruska jej na ucho szepnęła, trochę ją na bok odprowadziwszy. — Nareszcie go sumienie ruszyło. List od marszałka. Ale co zawsze bywało, dwa razy do roku przysyła po tysiąc złotych, to teraz już zszedł na sto rubli i kawęczy, że mu ciężko. Wspomnienie jałmużny tej rumieniec wywołało na twarz panny Cecylii; chciała się usunąć, gdy Piotruska, zatrzymując ją, szepnęła jeszcze: — Oznajmia, że sam będzie w przyszłym tygodniu. — I mówiąc te słowa, złożyła ręce. — To dopiero plaga jego tu przyjmować, bo to gęba popsuta. Człowiek by rad ptasiego mleka mu dać, a dla niego nic nie ma dobrego. Co weźmie do ust, to się krzywi. Starościna była ożywioną, jak zwykle, gdy ją spotkał jakiś dowód pamięci od rodziny lub obcych. — Marszałek się nam obiecuje w odwiedziny — rzekła, zwracając się razem do Cecylii i do wikarego — trzeba obmyśleć, jak go przyjmiemy. To jedyny dobrodziej mój… to mój poczciwy, kochany Bolek. I przycisnęła list do piersi. — Biedny on — dodała. — Troje sierot mu żona zostawiła… a tu urząd… ludzie go kochają, raz w raz im służyć musi… zaufanie w nim mają… Ani gospodarstwa, ani własnych interesów, ani wychowania dzieci dopilnować nie może. Prawdziwa ofiara! I westchnęła. — A ty, Cesiu — dodała — pamiętasz tego kuzyna? — Ja, babciu, bardzo mało… nie widywałam go często. — Ale mógł się w pamięć wrazić: piękny, dziwnie przyjemny mężczyzna, blondyn, słuszny, oczy niebieskie, uśmiech taki miły, a takie to dobre, poczciwe, złote serce… Wtem staruszka obejrzała się i zapytała o Henryka, o chłopców, bo chciała, aby starszy dla marszałka swój pokój odstąpił i przygotował go zawczasu; ale jak zwykle, nikt nie umiał powiedzieć, co się stało z paniczami. Nawet Piotruska, która może lepiej od innych wiedziała, gdzie być mogli, wychowańców swoich zdradzać nie chciała. — Będzie na to dość czasu — rzekła. — Nim marszałek nadjedzie, pokój się oczyści, a i to jeszcze kwestia, proszę pani starościny, czy u nas stać zechce… bo to do wygód nawykło, a tu tego nie znajdzie. Poobiedni czas spłynął na rozmowie, dopóki wikary nie odszedł na nieszpór. Staruszka wzięła się do książki, Piotruska do gospodarstwa, a Cesia wymknęła się do swojego pokoiku. Poznać go teraz było trudno po reformie, jakiej uległ pod żwawą dłonią panny Cecylii. Sama się ona nim zajęła i nadała mu tak świeżą i wdzięczną powierzchowność, że się wszyscy zachwycali. Dużo drobnych, ładnych gracików, podarków z domów, w których minione lata przebyła, przywiozła z sobą. Miała kilka dywaników, piękny przyrząd do pisania, dużo ładnie oprawnych książek. Wszystko to, ułożone z wdziękiem, zużytkowane zręcznie, nadało mieszkaniu inną zupeł— nie fizjognomią. Cesia potrzebowała zajęcia; umysł jej, równie jak ręce, czynny był zawsze. Może to był sposób zapomnienia trosk i odpędzenia wspomnień natrętnych. Gdy starościna weszła i wykrzyknęła zdziwiona, że tak u niej ładnie, Cesia przyskoczyła, w ręce ją całując i prosząc babki, ażeby jej pozwoliła swój pokój trochę tylko uporządkować. Ale staruszka zaprotestowała najgoręcej. — Proszęż cię, ani mi się waż!… To nie może być, ja do tego nawykłam, ja tego nie chcę! Niech ludzie widzą, do czego przyszli Horyszkowie. Cesia zamilkła. — Widzi kochana babunia — odezwała się po chwili — to i ja też swój pokój będę musiała skromniej umeblować, bo się nie godzi, abym lepiej mieszkała i używała wygód, gdy babcia ich nie ma. — Zechciałaś! tyś młoda! — odparła starościna. I więcej już sobie o tym mówić nie dała. Henryk od siostry wiele się nauczył i u siebie też pokój przybrał po trosze. Co dziwniejsza, leniwy nawet Julek począł do szafy zgarniać porozrzucaną odzież i doszedł do tego, że pozwolił zamiatać parę razy na tydzień Andruszce. Piotruska z niejaką obawą spoglądała na pannę Cecylią i nie powiemy, żeby zupełnie była z niej kontenta. — Dobre dziecko — mówiła sama do siebie — ale to nawykło do wygódek, do pieszczot, do państwa i zdaje się jej, że to wszędzie tak można… Zamiatać a zamiatać, myć a szorować, żeby było czysto! zapewne! ale kto? jać przecie nie mogę, dziewka jedna nie starczy, drugiej nająć nie ma za co, a i wykarmić by trudno. Andruszka, choćby miał czas, czy ten wisus kogo posłucha? Powiedzieć mu, żeby co zrobił, to pryśnie zaraz, mówiąc, że niby ma co pilnego koło koni… a taka to prawda. I wzdychała poczciwa Piotrusia, aby sobie panna Cecylia te fantazje wybiła z głowy. Nad wieczorem tego dnia nadszedł Szmul. Ponieważ list od marszałka szedł pocztą i mógł być wszystkim wiadomy, zobaczywszy Żyda przez okno, klucznica go posądziła, iż śpieszył odebrać pożyczone pieniądze. Rada nierada, by sobie kredyt zapewnić na przyszłość, choć wzdychając, postanowiła się wypłacić. Lecz Szmul nie miał wcale długu na myśli. Poczciwy stary postarał się o jakąś lampkę do roboty, o którą go panna Cecylia prosiła, i sam ją, uwiniętą w chustkę, przyniósł do jej pokoju. Ucieszyła się nią bardzo Cesia, choć sprzęt to był nader skromny, bo przy świecach nie miała zwyczaju pracować. Szmul nie chciał zrazu wziąć zapłaty, ale go zmusiła panna Cecylia. Stał jeszcze w progu, mając ją pożegnać, gdy się zbliżyła do niego piękna panna. — Niech się dobry pan Szmul ze mnie nie śmieje — rzekła — ja chcę go o cóś zapytać. — No, co takiego? — Ale proszęż się nie śmiać. Szmul uśmiechnął się, ręcząc, że tego nie uczyni. — Ja jestem bardzo ciekawa, mój panie Szmul — odezwała się Cesia — a pan jeden będziesz może mógł zaspokoić tę moją niedorzeczną ciekawość. Zawahała się nieco. — Proszę też pana Szmula, wszak mieliśmy tu jakieś grunta przytykające do ogrodu. Czy pan Szmul nie wie, ile to tego było, co jest i co się z tym dzieje? Stary Izraelita zdziwionymi niezmiernie zmierzył ją oczyma, jakby uszom swym nie dowierzał. — A na cóż to panience wiedzieć? — zapytał. Panna Cecylia znowu się wstrzymała chwilę z odpowiedzią. Potarła czoło, ścisnęła ręce i zbierając się na odwagę, rzekła, przystępując do Szmula: — Przez te lata, gdym nie była tu z wami, podróżowałam, widziałam, słuchałam i czytałam wiele. Gdzie indziej ludzie sobie jakoś radę dają i z bardzo małymi środkami. Nie śmiej się pan ze mnie… Tu biedna babka cierpieć tylko umie, sił nie ma, bracia moi nie myślą o niczym… może ja bym się na co przydać mogła. Zatrzymała się chwilkę. — Widziałam — ciągnęła dalej — w Holandii, w Belgii, w Niemczech mniejsze kawałki gruntu od naszego ogrodu, na których, uprawiając kwiaty, szkółki, drzewka, ludzie żyli i majątków się dorabiali. Tam oni musieli walczyć z licznymi współzawodnikami, a u nas wszystko odłogiem… Czemuż byśmy i my… Żyd stał długo jak osłupiały, słowa nie mogąc wymówić; zaiskrzyły mu się oczy, podniósł czarną jarmułkę. — Panno Cecylio — zawołał — ja bym waszej szaty kraj ucałował; to są złote słowa! Panna jesteś mądrzejsza jak oni tu wszyscy, panna masz siłę i rozum. Ale — uderzył się w piersi — ale to są rzeczy trudne. Mam prawdę gadać? — O, tylko prawdę — przerwało dziewczę — tylko prawdę! — No, to powiem; tego u nas zrobić nie można. A kto to zrobi? panna nie ogrodnik. — Owszem, panie Szmul, umyślniem się z tym zamiarem uczyła ogrodnictwa trochę. Znowu była chwila milczenia. — No, to dobrze — dodał Żyd. — Ja już widzę, że pannie Bóg dał taki rozum, że ona wszystkiego może się nauczyć i zrobić, co zechce. Ale taka rzecz nie idzie bez kapitału. Tu znaczny kapitał jest potrzebny, a skąd go wziąć? Zamilkł chwilę. — Skąd jego wziąć — powtórzył zapalając się. — Wie panna co? — no, ja go dam! Cecylia się uśmiechnęła. — Niech ci Bóg, panie Szmul, dobre twe serce płaci; ale ja kapitału nie potrzebuję. Sześć lat pracowałam — dodała — byłam w domach, w których moję pracę oceniono; coś zebrałam i zdaje mi się, że to wystarczy. Szmul złożył ręce i podniósł je do góry: wyrazów uwielbienia mu zabrakło. — A zatem, szanowny mój doradco — dokończyła żywo Cecylia — najprzód, proszę pana o tajemnicę… po wtóre, o dokładną wiadomość, jakie i gdzie mamy grunta. — Ja tego nie potrzebuję ani szukać, ani się dowiadywać — rzekł Szmul — to wszyscy wiedzą. Jest dwadzieścia morgów poza ogrodem, ziemia dobra… sześć morgów dzierżawi Kuźma Dymiuk… dwanaście Skorobohaty, a reszta leży odłogiem, to tam trawę dla krowy koszą, jak nocą szkodniki nie spasą. — Potrząsł głową. — A co, panienka myśli, sam ogród przecie ma więcej jak dwadzieścia morgów. Zamilkł. — Dziękuję panu Szmulowi — odpowiedziała Cecylia. — Wszak dzierżawa tych mieszczan niedługa? — Z roku na rok i kontraktów żadnych nie ma. Cecylia umilkła… zamyśliła się. Szmul w osłupieniu stał jeszcze jakiś czas, cóś przemówił i zachwycony wyszedł. Był tak przejęty, ale tak zdziwiony razem, iż niedalej jak kilka kroków odszedłszy od pałacu, stanął w dziedzińcu, rozważając, co słyszał. — Nie — rzekł do siebie — to nie może być!… To . młoda panienka… jej się po głowie nie wiedzieć co kręci. Ze popróbuje — dlaczego nie? ale jej zaraz ręce opadną. Gdzie ona ludzi znajdzie? Kto jej pomoże? Tylko śmiechu z siebie narobi. Ze szczerej życzliwości chciał się zaraz zawrócić, przestrzec i odradzić, lecz wstrzymał się jeszcze i zadumany powlókł do domu… Szarym mrokiem chłopców jeszcze nie było w domu. Cecylia poszła do starościny, która, jak zawsze, siedziała ze spuszczoną głową w fotelu, z myślami o przeszłości. — Ja do babki mam prośbę — odezwała się. — Cóż, moje dziecko, mów; ty potrzebujesz czegoś? — Ja bardzo kwiatki lubię, babciu kochana — poczęło dziewczę. — Nasz ogród tak zdziczał… niech mi babcia ogród puści w dzierżawę. Starościna, dla której śmiech był prawie niepodobieństwem, roześmiała się dziwnie i smutno. — Ja ci go daruję — rzekła. — Tylko Piotruskiej warzywa nie tykaj, a zresztą rób, co chcesz. — Pewno, babciu? — Daruję ci go. — Proszę mi pożyczyć tylko. — Ach, jaka ty jesteś dziecinna. Ale jeśli cię to ma zabawić… — O, bardzo! bardzo! I Cesia przybiegła ją w rękę pocałować, — Zostanę ogrodniczką. Nie mam tu co robić, a próżnować nie lubię. — Ale rączki sobie zabrukasz… no, i żeby się znowu ludzie nie śmieli, proszę cię. — A niech się śmieją, to i ja się z nich śmiać będę — dodała Cesia i raz jeszcze ucałowała w ręce staruszkę, która westchnęła głęboko. Julek powrócił na wieczerzę, Henryka nie było jeszcze. Starościna, która się nieco ożywiła, poczęła przed nim opowiadać, że Cesia myśli gospodarować w ogrodzie i że sobie go od niej wzięła w dzierżawę. Julek, leniuch, jakich mało, myślał, że to żarty, i śmiał się; ale Piotrusia, która nakrywała do wieczerzy, zasłyszała cóś z rozmowy, po głosie panny Cecylii poznała, że ta rzecz może być serio, i wyszła nader strwożona, mrucząc sama do siebie: — To dopiero!.., jak ona mi tu zacznie mój ogród do góry nogami przewracać i kwiatki sobie sadzić, a moje kartofle i marchew powypędza. Nie, ja tego dopuścić nie mogę. Właśnie odprawiono wieczorem panią Szymonową, miała więc pozór Piotrusia przyjść do panny, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Stanęła w progu i westchnęła. — Proszę panienki, co to tam o ogrodzie była mowa? — Babcia mi w nim pozwala gospodarować — roześmiała się Cecylia. — Ja bardzo ogród i kwiatki lubię, a nie mam co robić. Klucznica aż zbladła i postąpiła kilka kroków. — Na rany Chrystusowe, niechże bo panienka tego nie czyni! Cóż, własnymi rękami?… to dopiero piękne będą ręce! A cudzymi?… gdzie? jak? Dziewka do tego nie starczy, a panna wie, co u nas kosztuje robotnik. A mojeż grządki w co się obrócą?… Toć to spiżarnia nasza i dochód, i wszystko. — Kochana Piotrusiu, tylko się nie lękaj — odparło dziewczę. — Nie zruinuję ci nic… dodam jeszcze. Bądź spokojna. Klucznica nie śmiała się sprzeczać; fartuchem tylko otarła twarz uznojoną, westchnęła głęboko i wyszła ze łzami w oczach do swej izdebki. — Teraz tośmy przepadli z kretesem — poczęła, głową potrząsając — teraz my zginęli bez powstania, teraz nam koniec nadszedł… Boże miłosierny! Taka zdaje się dobra, a uparta… Co jej w głowie? Ona tu wszystko do góry nogami przewróci… To nie może być… to sądny dzień! Niespokojna Piotrusia, wdziawszy trzewiki na bose nogi, po cichuteńku poszła do starościny, która przy pacierzach jeszcze w salce siedziała. Klucznica oczy miała załzawione i fartuch przy nich. Staruszka zrazu posądziła ją, iż przyszła oznajmić o zgonie tej pstrokatej kury, która od dni kilku niedomagała… wszystkich bowiem wychowanie swych, czubatych i bez czubów, śmierć zwykła była Piotruska opłakiwać rzewnymi łzami. — Co, Piotrusiu? — spytała — pewnie pstrokata zdechła. — A, gdyby już choć tyle biedy było — zaszlochała klucznica, której rozpacz co chwila wzrastała. — Paniunciu moja, królowo najdroższa! — poczęła, całując ją po rękach — czy pani nie widzi, co tu u nas się święci? To poczciwe, dobre dziecko, ta panna Cecylia, ale jej za tymi granicami w głowie przewrócili; ona nas tu pogubi wszystkich do ostatniego. Jak zaczęła od pierwszego dnia, tak do góry nogami wszystko. Czyść tylko, szoruj, zamiataj… zguba ostatnia!… My tu żyli tyle lat i trzymało się, i dobrze nam jakoś było. Niechże no się pocznie rumacja*, tak nas tu nie stanie i z głodu przyjdzie umrzeć. A to już, słyszę, ogrodu chce. Pani moja, królowo! a cóż ja pocznę? a gdzie ja co posadzę? Toć my z tego żyli! I płakać zaczęła gorzkimi łzami. Starościna stała, zupełnie już nie wiedząc, kto tu miał słuszność i co począć wypadało. — Ale, moja Piotrusiu — rzekła — uspokójże się. — Na co nam te przeinaczania?… do czego się to zdało? — wołała klucznica. — My tu i głowy pogubimy, jak się zacznie nowe gospodarstwo. — Przecież jeszcze nie ma nic… bądź spokojna. Ja z Cesią pomówię, ona ci się nie sprzeciwi. Głową potrzęsła stara. — Dobra panienka, bo ja to od pieluch przecie znam, sama wyniańczyłam i wykołysałam: ale… ona zawsze, bywało, swoją główką, a jak się uprze — rób, co chcesz, postawi na swoim. Piotruska długo uspokoić się nie mogła i dokazała tego, że starościnę też zaniepokoiła. Staruszka, zwątpiwszy i o sobie, i o Cecylii, myśląc, jak odrobić to, co się stało, poszła modlić się jeszcze na tę intencją do Przemienienia Pańskiego. Następnego dnia z wielkim niepokojem klueznica szpiegowała każdy krok panny Cecylii, lecz gdy do południa żadne względem ogrodu stanowcze nie zaszły kroki, uspokoiła się powoli. Starościna też nie wznowiła już o tym rozmowy. — Eh, to jej to tak w głowie, z pozwoleniem, zaświtało, zaszumiało — mówiła sobie w duchu Piotruska. — Zaspała i zapomni. Ale mi strachu napędziła co się zowie. Dzień upływał bez najmniejszego wypadku, bez żadnej zmiany. Panna Cecylia pisała listy do południa. Piotruska i tej pisaniny zrozumieć nie mogła. — Albo to też — mówiła — do czego cały Boży dzień to pisanie? Oczy tylko psuje i tyle… Co ona może tam tak skrobać po papierze? Żeby pończochę robiła, to taki by z tego co zostało, a z papieru co? — Ruszyła ramionami. — Panie Boże, odpuść, taki teraz obyczaj. Książka a pióro — jakby to kobieca rzecz była. Nas nie uczyli tego, a życie się przeżyło, Panu Bogu na chwałę, bez zgorszenia ludzkiego… a z tych mądrości tylko bieda rośnie… Wierci myślą, wierci… aż do piekła się doświdruje. Przy tym monologu rosół wprawdzie zbiegł i kaczka się przypaliła, ale Piotruska ulżyła sobie, zrzuciwszy ciężar z serca. — Jeszcze mi i chłopców gotowa pobałamucić — myślała znowu — bo to się młode jedno na drugie zapatrzy łatwo i zaraz mu się tego samego zachce. Nie mając przed kim się skarżyć, musiała przed . sobą. Dzień jednak bez nowego popłochu zszedł do wieczora. Nazajutrz poszła Cecylia, wprawdzie z rozkazu babki, pokój Henryka obejrzeć, aby dla marszałka był gotowy. Piotruska, nie spuszczając jej z oka, poszła za nią. — Niech bo panieka — odezwała się do niej — tak się wszystkim nie frasuje… my tu sobie rady damy. Nie tyle my już przeszli. Jezu miłosierny! Marszałek tu za nic nie stanie, on zawsze staje u Szmula. Gdzieby on chciał w tej ciasnocie… a znowu pana Henryka tak zdusić, żeby u Julka spał, to obu będzie niewygodnie. Panna Cecylia uśmiechnęła się i uściskała ją serdecznie. — Piotrusiu, serce moje — odezwała się do niej — ty mnie pono posądzasz, że ja tu wam chcę wszystko przewracać i przerabiać. Nie bójże się i zaufaj mi trochę. Wróciłam do was, aby wam przynieść spokój i ulgę… O to się staram. Czułe wyrazy i uścisk wnet zmieniły chwilowe usposobienie starej sługi, która ją po rękach całować zaczęła. — Jezu miłosierny! — zawołała — co panienka myśli? Czyż ja bym o co złego, uchowaj Boże, panienkę posądzić aby mogła? Ale ja się boję, żeby nam niechcący nie zrobiła się bieda jaka. Spłakała się stara… Zza łez ujrzała twarz smutnie uśmiechniętą Cecylii i jakoś się uspokoiła nieco. — Aj! paniunciu droga — poczęła znowu — co my tu wycierpieli! Uchowajże Boże, aby poślizgnęła się noga jeszcze… to cóż wtedy będzie? — Będzie lepiej, Piotrusiu, mówię ci, będzie lepiej — zawołała, ściskając ją, Cesia. — Bóg łaskaw, ale i nam trzeba o sobie pamiętać… Uspokój się tylko, a wszystko będzie dobrze. VI Jednego wieczora, gdy Cesia czytała starościnie Drogę do życia pobożnego, kroki śpieszne dały się słyszeć w przedpokoju. Piotrusia otworzyła drzwi, wejrzała przestraszona, dając jakieś znaki niezrozumiałe, i wpuściła do pokoju spiesznie wchodzącego, słusznego, średnich lat, pięknego jeszcze i wiedzącego o tym, że był pięknym, mężczyznę, który prawie biegiem, z uczuciem trochę teatralnie się objawiającym, podbiegł do starościny, witającej go ze wzruszeniem istotnym, otwartymi rękami. Dziwne wrażenie czynił ten gość czegoś nieszczerego, wymuszonego. Gorączka i żywość, jaką objawiał, niepokoiła raczej, niż się udzielała drugim. Mógł mieć lat czterdzieści z górą, ale ślicznie był zachowany na swój wiek, twarz miał pełną, rumianą, uśmiechniętą, oczy niebieskie, łzawe, usta jakieś wysłodzone, wszystkie ruchy zalotnej kobiety, które w mężczyźnie rażą niemile. Wiek mało go zmienił i nadał mu tylko trochę powagi, a łysina podwyższyła piękne czoło. Był to oczekiwany siostrzan pani starościny, ów złotego serca, poczciwy Bolek, jeden z najpopularniejszych w obywatelstwie i najpowszechniej miłowanych ludzi. Wpadłszy przeze drzwi, nie przeszedł, ale rzucił się ku starościnie, przypadając do rąk jej i nóg, które ściskać namiętnie zaczął. Staruszka się rozpłakała, całując go w głowę. Cesia, która go sobie ledwie przypomnieć mogła, wstała przygotowana do powitania jak z obcym, ale marszałek zwrócił się ku niej z serdecznym impetem długo powściąganej miłości braterskiej, rozpływając się w czułościach, komplimentach i oświadczeniach. — A! jakże ta zawsze śliczna Cesia cudownie nam rozkwitła, jakże bosko piękna i jakże szczęśliwy jestem, że mogę ją nareszcie widzieć, ja, co tak byłem ujrzeć ją spragniony!… Ale ciocia nie uwierzy, doprawdy, co ja mam na głowie. Najprzód te drogie, kochane dzieci, potem to urzędowanie i obowiązki obywatelskie… nieustanne wymagania moich poczciwych, kochanych powietników*… Ani chwili spoczynku, nigdy dnia wolnego… Ale powiedziałem sobie, bądź co bądź i niech się stanie, co chce, pojadę paść do nóżek cioci do Zawiechowa. Tak byłem spragniony, stęskniony… Usta mu się nie zamykały, a oczyma ciągle mierzył Cesię, która pomimo bliskiego pokrewieństwa uczuła się w końcu tym zmieszaną. W głosie, w mowie, w ruchach marszałka było cóś tak dziwnie nadrobionego, wysilonego, że chciało mu się ciągle powiedzieć: — Ale nie męczże się i daj pokój tej komedii. Cesia, której prawy charakter brzydził się wszelkim udawaniem i przesadą, doznawała przykrego uczucia, jak gdy się człowiek za kogoś wstydzić jest zmuszony. Marszałek znać był tak nawykły do podobnego tonu i sposobu obchodzenia się z ludźmi, iż nie poczuwał się nawet do tego, że mógł być śmiesznym dla drugich. . Siadł wreszcie, z Cesi nie spuszczając oka, poprawiwszy nieco podróżne ubranie, aż nadto wykwintne. Był to jeden z tych ludzi, których elegancja lubi błyskotki. Ręce miał ślicznych pierścieni pełne, zegarek, uczepiony, arcydziełem jubilerskiego kunsztu, szpilkę wielkiej ceny, guziki od koszuli rozmiaru małych talerzyków deserowych. Oczyma szukał zwierciadła po salonie, ale jedyne nad kominem nie odbijało nic wcale… uśpione będąc od dawna. Cecylia od pierwszego kroku i, słowa miała już dostateczne pojęcie o tym człowieku, którego znajomość nie wymagała studiów głębszych — objawiał się od razu, jakim go natura na świat wydała. — Z jakim ja niewymownym uczuciem zawsze witam Zawiechów — odezwał się, przyciskając do piersi z gracją kapelusz podróżny — ach, tego wysłowić nie mogę… Na widok kościółka, pałacu… łzy na powiekach poczułem. — Poczciwe, złote serce — mruczała roztkliwiona starościna. — Tym razem wzruszenie moje było jeszcze większe niż kiedykolwiek — mówił dalej — bom już wiedział, że poznam drogą kuzyneczkę, którą tak pragnąłem bliżej, lepiej ocenić, tyle o niej słysząc. Cecylia oczy spuściła. — Sześć lat niebytności… — Tak, sześć lat, które mnie się wiekiem wydały — odezwała się, wzdychając, staruszka. — A mnie przy pracy mimo tęsknoty zbiegły tak żywo — wtrąciła Cecylia. — Kuzynka była za granicą? — spytał marszałek. — Przez całe lat dwa podróżowaliśmy z państwem S… Zwiedziłam z nimi Włochy, Szwajcarią, Niemcy, Paryż i Londyn — poczęła Cecylia, chcąc prostą opowieścią ostudzić nieco rozmowę. — Prawdziwa opieka Boża nad sierotą — rzekła starościna. — Jakże się to po tym kuzyneczce nasz kraj wyda? — spytał marszałek. — O! jak swój, jak rodzony, jak ten, do którego się nawet pod neapolitańskim niebem tęskniło. Rozmowa, w ciągu której ani na chwilę marszałek nie spuścił z oka pięknej kuzynki, co ją niezmiernie mieszało, trwała jeszcze chwilę, aż nadjechali Henryś i Julek, do których z wezbraną na nowo czułością porwał się marszałek. — Te kochane moje chłopaki!… Ściskając, mało ich nie podusił. Szczęśliwy był, rozłzawiony niemal… Nie mógł wyrazić, co czuł, a starościna unosiła się ciągle nad sercem tego poczciwego Bolka. Gdy się to działo w salonie, naprzeciwko Piotruska, mając przyjmować gościa tak wielkiego znaczenia, ręce łamała w niepewności, co i jak dać panu tak nawykłemu do wygód. Szczęściem na zapytanie starościny, czyby się kawy nie napił, marszałek oświadczył, że ją przyjmuje, i Julek pobiegł zadysponować ten napój, który ze wszystkich najłatwiejszym był do przygotowania — śmietankę miała Piotrusia taką, że się jej wstydzić nie potrzebowała — tackę postanowiła przykryć całą serwetką, aby jej nagość nie raziła. Ponieważ pora była spóźniona już, spodziewała się, że może marszałek wieczerzy się wyrzecze, a modliła się o to, żeby mieszkania w pałacu nie przyjął. Lecz gdy staruszka mu je zaofiarowała, a Henryk oświadczył, że pokój swój wyporządził, marszałek, chociaż już zajechał był do Szmula, od którego przyszedł pieszo, i rzeczy swoje tam rozpakować kazał, po pewnym namyśle, spojrzawszy na Cesię, przyjął gościnność ciotki. Nie wszystkim to może wypadło na rękę, ale honor był wielki. Posłano do kamerdynera, aby się przeprowadził do pałacu. Nigdy też może czulszym, serdeczniejszym nie widziano marszałka, jak teraz, nigdy więcej ochoczym do rozmowy i wynurzającym się. Szczególniej ubolewał nad brakiem dozoru u siebie w domu, nad trudnością znalezienia osoby, która by dzieciom jego matkę mogła zastąpić. Zdawał się niesłychanie o los tych biednych robaczków troskliwym. Pomówiwszy trochę ze starościną, parą komplimentami zaspokoiwszy chłopców, ze szczególniejszą sympatią zwracał się ciągle do panny Cecylii, która, choć wdzięczna za nią, tak w końcu była zmieszaną i zmęczoną może, że się wyślizgnęła z pokoju. Marszałek przysiadł się zaraz do starościny. — Kochana ciociu! — zawołał — cóż to za urocze zjawisko, ta Cesia nasza! jaka to dystynkcja, wdzięk, powaga! — O, to nic jeszcze — odezwała się staruszka — ale gdybyś wiedział, ile w tej główce rozumu, ile energii w tym sercu, jakie to poczciwe, dobre, poświęcające się dziecię! Bo, proszę cię, ona, której się najświetniejsze miejsca stręczyły, na przykład u księstwa M., odrzuciła wszystko, aby tu ze mną przebyć smutnie czas jakiś w tej mojej biedzie i tęsknicy. Jakie to pracowite, niezmordowane… — Jestem prawdziwie widokiem jej zachwycony — mówił marszałek. W tej chwili Henryk i Julek wyszli z pokoju, a gość westchnąwszy kończył: — Na co jej szukać cudzych bogów? Ja bym był najszczęśliwszy, gdybym taką opiekunkę, nauczycielkę zyskał dla moich dzieci! O mój Boże! Babka, trochę zdziwiona, podniosła oczy. Oboje na ten raz zamilkli. Staruszka pomyślała, że jużci dla siostrzenicy nie byłoby w tym nic ani dziwnego, ani zdrożnego; ale… żal jej było Cesi dla siebie. Przed wieczorem marszałek się wymknął na miasto, dziękując za wieczerzę, i dopiero w godzinę dobrą powrócił. Siedziano jeszcze w salonie, a gdy rozchodzić się przyszło, używając przywileju kuzyna, gość zaszedł do pokoju Cesi. Tu nastąpiły nowe uniesienia nad mnóstwem rzeczy, z takim smakiem ułożonych, tak dobranych, i rozmowa, w której całą swej duszy tęsknicę starał się wylać marszałek, odmalować swe prace nieustanne dla dobra ogółu itp., Henryk i Julek zaczęli poziewać i wymknęli się na górę, nie mogąc wmieszać się do rozmowy. Marszałek pozostał, rozparty w fotelu, choć godzina była późna, choć Cesia kilka razy spoglądała na zegarek. Nieprędko, sam prawie utrzymując monologiem niewiele podsycaną rozmowę, pożegnał dosyć zakłopotaną kuzynkę, na której rączce złożył pocałunek gorący. Rączka ta, którą mu dosyć niechętnie podano, posłużyła jeszcze za temat do nowych uwielbień. Był i nią zachwycony, bo rzeczywiście rękę panna Cecylia miała klasycznie piękną. Gdy się drzwi za tym złotym Bolkiem zamknęły wreszcie, biedne dziewczę odetchnęło i rzuciło się w fotel, znużone, niespokojne, z uczuciem jakiegoś niesmaku, prawie wstrętu, choć sobie wyrzucała to jak grzech. Marszałek zwykle nie bawił w Zawiechowie dłużej nad godzin kilka. Rozliczne jego zajęcia urzędowe, niespodziane listy itp. zmuszały go zawsze tę najukochańszą ciocię żegnać nadzwyczaj prędko, choć mu tu dobrze było jak w raju. Zdawało się więc, że i tym razem pewnie wylew czułości dłużej nie potrwa. Piotrusia, która u starego kamerdynera miała pewną wziętość, ostrożnie poszła się dowiadywać o dzień następny dla zorientowania się z obiadem. Pan Józef szepnął jej na ucho, iż prawdopodobnie cały dzień zabawią nazajutrz. Rozmowa poufna między dwojgiem sług starych, co się znali jeszcze za gorętszych czasów, gdy panna Marianna była zachwycającą subretką, a pan Józef ślicznym chłopakiem, gdy po kątach kradło się całusy — rozmowa ta była nadzwyczaj szczerą i otwartą. Stary pan Józef śmiał się. — Ja bym nie zaręczył — rzekł z cicha — żebyśmy i dłużej nie zabawili — ja go znam, mój miły Boże, lepiej niż siebie samego. Gęba mu się nie zamykała, tak pannę Cecylią chwalił… To bałamut, jakiego świat nie widział. Wdowiec, dzieci ma, łysy, a zobaczy pani Piotruska, że będzie smalił do niej cholewki. Klucznica odskoczyła oburzona, żegnając się znakiem krzyża świętego. — Wstydźże się oto takie herezje prawić! — odparła. — A toć krewni między sobą… niechże Bóg uchowa! — Ech — rzekł spokojnie Józef — po ludziach to chodzi… Ale ba! A u mojego marszałka co na placu, to nieprzyjaciel… strasznie romansowy. — To niechby się żenił — z oburzeniem dodała Piotrusia. — A co tu pomoże ożenienie? Nieboszczką, pani, świeć Panie nad jej duszą, trzymała go dobrze… a co to pomogło? Z urzędu jeździł i po wszystkich dworkach panny bałamucił, że już o ekonomównach nie mówię, bo… Tu Józef splunął, a Piotruska się namarszczyła. — Żeby mu zaś tu cóś takiego do głowy przyszło — dodała — temu nie wierzę. — Hę! hę! — rozśmiał się Józef — zobaczycie. Pomimo niedowiarstwa Piotrusi, uderzyło ją to, że nazajutrz z rana marszałek, wyświeżony, wyperfumowany, przyszedł najprzód do panny Cecylii, która na widok jego poważniejszą przybrała postać niż zwykle i przywitała go bardzo chłodno. Podczas kawy, podanej u starościny, Cesia była w ogrodzie. Boleś dla cioci czulszym był niż kiedykolwiek, w dowód czego nawet zaległą pensyjkę jej wypłacił i po dłuższej rozmowie oświadczył starościnie, iż namyśliwszy się dobrze, mógłby pannie Cecylii warunki pobytu w swoim domu uczynić bardzo korzystnymi. — Ciocia dobrodziejka nie uwierzy, co to jest na obcych się spuszczać, dzieci oddać ludziom nie mającym serca, wprowadzać do domu osoby nie znane. Nieustanna troska. Ja ciągle w rozjazdach, Cesia byłaby dla nich opiekuńczym aniołem. Cóż może być stosowniejszego, jak opieka kuzynki, a dla mnie byłoby to uspokojeniem. Mówił długo, a że starościnie prawie wszystko wmówić było można, choć zrazu myśl ta dziwną się jej trochę zdawała, wzięła ją do serca. Marszałek obowiązywał się powiększyć cioci swą pomoc o tysiąc złotych, pannie Cecylii płacić pięćset rubli i zostawić jej swobodę pani domu. Było to tak ponętnym dla biednych ludzi, iż staruszka oprzeć się nie mogła. — Czekajże, proszę cię — rzekła — po południu ja z nią o tym pomówię i ani wątpię, że przyjmie. Już spuść się na mnie; choć mi z nią rozstać się przykro, ale dla ciebie, co tyle czyniłeś dla nas… Marszałek pośpieszył ucałować rączki i wpadł w nadzwyczaj dobry humor. Dzień dla wszystkich zszedł szybko i wesoło. Panna Cecylia mało się pokazywała. Ile razy znalazł się przy niej kuzynek, był nadzwyczaj czułym i nadskakującym. Po obiedzie, tak jak w planie było, starościna sama z wnuczką została. — Moja droga Cesiuniu — rzekła po cichu — ja ci coś mam powiedzieć, tylko nie bierz tego ze złej strony, nie tłumacz sobie oziębłością. Ja z tobą jestem o tyle szczęśliwą, o ile tylko być mogę, ale… dla ciebie otwiera się daleko piękniejsza perspektywa. Cesia spojrzała niespokojnie. — Ten biedny Bolek z dziećmi sobie rady dać nie może i chce zaprosić ciebie do swego domu, abyś je wzięła w opiekę. Ofiaruje ci pięćset rubli, a i mnie także tysiąc złotych więcej. Będziesz u niego panią w domu… jak w raju. Spojrzała na wnuczkę, która drżąca siedziała ze spuszczonymi oczami i milczała długo. — Cóż ty na to? — zapytała staruszka. — Byłoby to bardzo ślicznie — odpowiedziała spokojnie Cecylia — ale ja się na siłach nie czuję. Potrzebuję wypoczynku. Postanowiłam przy babci jaki rok posiedzieć. Proszę, nie wypędzajcie mnie stąd. Głos jej drżał. Starościna uczuła się przejętą; boleśnie się jej zrobiło. Wstała i rzuciła się jej na szyję. — Cesiu — kochanie! któż by cię przymuszał. Ale mnie, przez miłość dla ciebie, zdawało się, że ci to będzie dogodnym, przyjemnym. Tyś do naszego ubóstwa nie nawykła, a tam w domu dostatek. — Babciu, mnie tu dobrze — zawołała Cesia. — Jeszcze się poznać nie dałam, ale się tu przydam… będzie nam lepiej wszystkim… Moja droga babciu, za nic, za nic w świecie! Nie nakłaniajcie mnie do tego — nie pojadę. Stanowcza odpowiedź zamknęła usta staruszce: nie śmiała nalegać więcej, chociaż zakłopotana była, co temu poczciwemu Bolkowi odpowie. Przykro jej było zawód mu uczynić, postanowiła więc złagodzić odmowę i odłożyć na przyszłość nakłonienie Cesi. Wkrótce zjawił się marszałek, obładowany łakociami i ciastkami, które przyniósł z miasteczka; lecz póki Cecylia była w pokoju, mówiono tylko o rzeczach obojętnych. Starościna umyślnie jej powierzyła cóś, aby się mogła z Bolkiem rozmówić. Z twarzy jej domyślał się już nie nazbyt pomyślnej odpowiedzi. — A cóż? — spytał, przysiadając się — mówiła ciocia z Cesią? — Trochę — odparła starościna — ale z nią obcesowo nie można. Ja ją znam… Daj mi czas, ja powoli ją do tego skłonię. Myślę, że może by wypadało, abyś ją i chłopców na jaki tydzień zaprosił. Zobaczyłaby dzieci, poznałaby dom. — Ale bardzo chętnie — zawołał marszałek. — Tylko powoli, powoli — przerwała starościna — nie naglij, nie gorączkuj się. My to zrobimy, zobaczysz. Marszałek pocałował ją w rękę. Wchodząca Cesia, która się domyślała treści rozmowy w czasie niebytności swojej, znalazła kuzynka w nadspodziewanie dobrym humorze i odetchnęła swobodniej. Przysiadł się do niej marszałek ze zwykłej treści opowiadaniami o sobie, gdyż skutkiem nałogu o kim i o czym innym, jak o sobie, mówić nie umiał. Panna Cecylia była trochę weselszą i ostrożnie żartowała sobie z niego. Przybywający też chłopcy ożywili towarzystwo, szczególniej Julek, bo Henryś był ciągle smutny, zatopiony w sobie i niespokojny. Cesia na próżno usiłowała go z tego usposobienia wyprowadzić. Cóś mu na sercu i duszy ciążyło. Spodziewali się wszyscy, że marszałek, dla którego czas był tak drogi, wieczorem pożegna ciocię i nazajutrz z powrotem do zajęć swych urzędowych wyruszy. Lecz ożywiony bardzo, tak się tu jakoś dobrze znajdował przy ukochanej cioci, iż postanowił część jeszcze dnia następnego pozostać, za co mu starościna najczulej podziękowała. — Tu przynajmniej człowiek wytchnie trochę; i o wszystkich troskach zapomni — mówił Bolek — a mnie się to tak rzadko zdarza, bym sercu mógł dogodzić. Cały wieczór najwięcej znowu mówił z kuzynką, opisując jej dom swój, życie i wtrącając nieznacznie nadzieję, że ona kiedyś z braćmi zechce go może odwiedzić, czym go prawdziwie uszczęśliwi. Panna Cecylia nic nie odpowiedziała. — Ja konie przyszlę, rozstawię — dodał marszałek — wybiorę taki czas, żeby nam żaden obcy gość nie zamącił familijnej tej uroczystości… bo to dla mnie będzie prawdziwa feta! Panna Cecylia zobaczy mój domek, ogród, okolicę… która sądzę, że jej się podobać powinna. Julkowi bardzo się ten projekt uśmiechał; Henryk, jak zwykle, chodził posępny i zamyślony. Tegoż wieczoru, po rozstaniu się ze starościną, odprowadzając Cesię do jej pokoju, wcisnął się do niej pan marszałek i niby od niechcenia na chwilkę zasiadł w fotelu, a pozostał z godzinę. Tematem pogadanki było jego serce, które nigdy w życiu nie zostało zrozumiane, ocenione… jego czułość, której się tyle na próżno wylało, marzenia młodzieńcze ścigające go teraz jeszcze, pragnienie cichego szczęścia… Wzdychał, gładził łysinę, był melancholiczny, szukał oczów i wejrzenia Cesi, ale się z nimi spotkać nie mógł. Znajdował ją dziwnie zimną i ostygłą i zapytał, czy ona marzeń podobnych nie przechodziła. Spojrzała mu w oczy surowo. — Kochany kuzynie — rzekła — wy szczęśliwi, którym nie zbywa ani na powszednim chlebie, ani na obmyślanej przyszłości, możecie latać w obłoki za widmami marzeń… ale nam to wzbroniono. Powiedz mi, za kogo byś mnie miał, gdybym patrząc na tę moję biedną, znękaną staruszkę, na dwóch braci błąkających się bez celu po tym ciasnym świecie naszej parafii — sama sierota… bez jutra… rozmarzała się takimi poezjami życia? Marszałek zmieszał się nieco. — Ale, mój Boże — zawołał — to nie przeszkadza kochać, marzyć i osładzać sobie rzeczywistość ideałami choć we snach. Ja ciocię także kocham bardzo, ale jej położenia, do którego nawykła, nie widzę tak bolesnym. Osładza je taka miła i dobra, a przywiązana rodzina. Co się tyczy chłopców… z ich imieniem i powierzchownością, przy poczciwych sercach — możnaż się tak bardzo o przyszłość troskać?… A kuzynka… kuzynka masz ją przed sobą, jaką zechcesz, bo się o twoję rękę dobijać będą. Cesia rozśmiała się smutnie. — Ja — rzekła — inaczej widzę jakoś to wszystko, a o sobie, wierz mi, kuzynku, najmniej myślę. Tymczasem trzeba radzić babce i braciom. — Ale cóż kuzynka im poradzić możesz? — spytał marszałek. — Nie wiem jeszcze — odezwało się dziewczę — zobaczymy. Za krótko tu jestem. Otwarcie tylko powiem, że dobrzy, poczciwi moi braciszkowie próżnują. — Ale cóż robić mają? — zdumiony podchwycił z dobrą wiarą marszałek… — Horyszkom nie wypada iść w służbę ani się lada czym zająć… — Lada czym, byle zająć! — przerwała Cesia żywo. Marszałek zamilkł trochę. — Im tego nie możesz mieć za złe, to przecie jest życie całej naszej młodzieży. Cóż szlachcic ma robić, jeśli do wojska nie pójdzie? Pobawią się, polatają, pożenią potem — no, i będą gospodarowali. Cecylia zamilkła i spojrzała na zegarek. Kuzynek, dostrzegłszy to, wstał z fotelu. — Droga kuzynko — rzekł — mogę się pochlubić przywiązaniem do całej rodziny, ciocia oddaje mi w tym sprawiedliwość. Kocham Zawiechów cały, ale dziś jest on dla mnie droższym jeszcze niż dawniej, gdym bliżej poznał kochaną kuzynkę, dla której czuję niewysłowioną sympatią. Ach, gdybym choć setną część jej mógł pozyskać! Mocno zarumieniona Cesia, której rękę pochwycił i trzymał, obróciła to w żart i powiedziała co najprędzej dobranoc. Zaledwie wyszedł, gdy Piotrusia, która bodaj pode drzwiami czatowała, wsunęła się, jakby przestraszona czymś i wzruszona. — A co? jedzie on jutro czy nie? Jak Boga kocham, jeszcze parę dni, to ja tu trupem padnę — zawołała. — Nie wiem; zdaje mi się, że ruszy jutro po obiedzie. — Po obiedzie! — tragicznie łamiąc ręce, z wyrazem strapienia powtórzyła Piotrusia — po obiedzie!… A na obiad co ja mu dam? Chyba kurę, i to tę, co mi nieść zaczęła. Uśmiechnęła się Cesia i wcisnęła jej na pociechę w dłoń kilka złotych, aby o pieczyste nie potrzebowała się frasować. Oprócz starościny może czuły marszałek, po całych dniach mówiący o sobie, wszystkich znużył wielce. Henryk wysuwał się często, Julek ziewał, a Cecylia, z głową zwieszoną nad robotą, nie słuchała już nawet. Nie było go czym zająć i zabawić, bo go nic oprócz niego samego nie interesowało. Jakkolwiek parę dni spędzonych w Zawiechowie poświęcił szczególniej nawracaniu kuzynki, nie czuł, żeby w tym znaczny postęp uczynił, lecz nie tracił znać nadziei, bo raz jeszcze prosił starościny, ażeby mu Cesię namawiała, co ona najuroczyściej przyrzekła. Po obiedzie i kawie konie zaszły i Cecylia odetchnęła lżej, gdy po pożegnaniach najczulszych ujrzała marszałka oddalającego się nareszcie. Nie na tym koniec był przecie. W pokoju swoim znalazła list od kuzynka, widocznie z wielkim staraniem wystylizowany, w którym urzędownie proponował jej dom swój, opiekę nad dziećmi i klucze gospodyni domu. Rzuciwszy nań ledwie okiem, zmięła go i zasunęła między niepotrzebne papiery… ale łza zakręciła jej się w oku. Babka, wierna swojemu przyrzeczeniu, od tego wieczora, rozczulona wielce pobytem Bolka i uczynionymi przez niego ofiarami, poczęła nawracanie Cesi. Dozwalając mówić staruszce, nie sprzeciwiając się jej wcale, Cesia słuchała bardzo cierpliwie, a naglona pytaniami, odpowiadała tylko, że jej w Zawiechowie najlepiej. — Babcia mnie przecie nie wypędzi. Starościna kończyła wtedy uściskiem i milczeniem… Biedna staruszka chciałaby wszystkim dogodzić i usłużyć, nie wiedząc dobrze, co radzić, a co odradzać. Namowy jej jednak niczym by były jeszcze, gdyby jakimś dziwnym sposobem Piotrusia nie dowiedziała się o projekcie, a że mimo drwin starego Józefa nic w tym znowu zdrożnego nie widziała, wzięła więc na siebie popieranie marszałka i starościny. W duszy, choć kochała Cesię, zaczynała się jej obawiać i wyrozumowała sobie, że to czyni dla jej własnego dobra, gdy w istocie trochę się jej pozbyć była rada. Panna Cecylia zaglądała po kątach, wymagała czasem jakiegoś niesłychanego porządku i czystości, a z każdym dniem nowe jakieś objawiała żądanie ulepszeń różnych, czego Piotrusia nie znosiła. — Ale bo — mówiła sama sobie — kiedy jej tu u nas niekoniecznie, to dlaczegóż nie ma jechać do takiego domu, gdzie tylko, słyszę, ptasiego mleka braknie… bo Józef powiada, że tam zbytek, od bażantów i od kuropatw na powszedni dzień. Niechaj by my sobie spokojni zostali, jak bywało… Nam tu ze wszystkim dobrze, byle nikt głowy nie mącił. Przejęta tym przekonaniem i pewna, że kuzyn bliski nie może się kochać w krewnej, boćby to było obrazą Boską, Piotrusia z naiwną niezręcznością, która jej się wydawała mistrzowską sztuką, co dzień prawie zachwalała Cesi marszałka, jego dostatki, dom i usiłowała obudzić w niej politowanie nad sierotkami. Niecierpliwiło to trochę pannę z początku, ale później już pozwalała jej prawić, co chciała. Czasem tylko rzuciła z uśmiechem: — Piotrusiu, ty się mnie chcesz stąd pozbyć. — A, jaka bo panienka niedobra! Zaraz pozbyć! A jaż nie dla czyjego przecie dobra to mówię. I na tym się kończyło. VII Obok drewnianego kościoła, w starych lipach trochę opodal, stało probostwo, które zajmował ksiądz kanonik, człowiek poważny, niemłody już i chory… Mało się on teraz mógł trudnić parafią, a o niewiele wprawdzie od niego młodszy, ale daleko silniejszy i zdrowszy ksiądz Kulebiaka, wikary, dźwigał cały ciężar pracy około duszyczek. Trud to był niemały, bo parafia, nader rozległa i rozrzucona, nieustannego wymagała rozjazdu po małych dworkach szlacheckich; ale wikary, gdy jeden dzień w domu siedział, nudził się. Nawykł do takiego życia i stało się ono dlań potrzebą. Nie chorował nigdy, zdawał się też nie tęsknić nigdy za spoczynkiem; z jednej kałamaszki trzęsącej przesiadał się na drugą, gorszą jeszcze, i po sławnych w okolicy grobelkach kamiennych ruszał, odmawiając pacierze, do chorego, nigdy się nie skarżąc ani na nawał obowiązków, ani na znużenie. Za probostwem osobna chata stanowiła wikarią; sam ją sobie przed laty dwudziestu urządził ks. Kulebiaka i obsadził, a już brzozy i akacje dokoła dobrze ją ocieniały. Stała trochę na uboczu, miała swój dziedzińczyk i zajazd osobny, a że wikary konie lubił i dwa ich trzymał, miała i stajenkę u boku. We dwa dni po wyjeździe marszałka ks. Kulebiaka właśnie około dziewiątej wieczorem wrócił od chorego z Połonnego–Hruda i znużony, przekąsiwszy, legł spać. Wieczór był ciemny, chmurny i deszczyk poprószał, a że w taki słotny czas, mówią ludzie, śpi się najlepiej, po pracy zaś kamienny sen zwykle przychodzi… nie dziw, że ks. Kulebiaka tak twardo usnął, iż mimo ponowionego stukania w okiennicę nic a nic nie słyszał. Marzył tylko, iż okrutnie na dworze grzmiało. W drugiej izdebce na tapczanie sypiał zakrystian Bąkiewicz, który wieczorem pijał piwo i po nim także sen miał kapitalny; jednakże w końcu walenie w okiennicę zmusiło go zerwać się i na łokciu sparłszy, posłuchać. Nie było wątpliwości: ktoś bez miłosierdzia tłukł w okiennicę pokoju księdza wikarego. Bąkiewicz, człowiek bojaźliwy, przeżegnał się i skoczył do drugiej izby. Wikary chrapał, a zewnątrz bębniono coraz żywiej i głośniej. Zakrystian schwycił wikarego za rękę. — Ojcze! ojcze! — zawołał — cóś się stało… któś pod oknem wali. Zerwał się wikary. — Co to jest? która godzina? — Godziny nie wiem, ale któś stuka. Ksiądz Kulebiaka, choćby najmocniej spał, przebudziwszy się, natychmiast był przytomnym. — Idź, świecę zapal i drzwi otwórz… a prędzej! Zwinął się Bąkiewicz, kilka razy potrąciwszy w izbie sprzęty, a wikary już, przeżegnawszy się, sutannę i buty wciągał przeczuwając, iż będzie pewnie gdzieś potrzebnym. Gdy świeca zapaloną została, a stukanie nie ustawało, Bąkiewicz odryglował drzwi i począł wołać: — A kto tam? W mroku postrzegł powóz czterema końmi w poręcz zaprzężony i parę osób kręcących się koło niego. W tejże chwili mężczyzna w płaszczu, prowadząc pod rękę kobietę okrytą mantylką, zbliżył się ku drzwiom i wszedł na wikarią. Ksiądz Kulebiaka wychodził z alkierza, w którym spał, gdy ujrzał przed sobą stojącego Henrysia Horyszkę z panną Hanną Sławczyńską, spuszczającą oczy — spojrzał, ręce rozpostarł i osłupiał. — A to co? w imię Ojca i Syna? A to co się stało? Henryk puścił rękę panny, która obejrzała się, znalazła krzesło i padła na nie, oczy zasłaniając, a sam przystąpił żywo do księdza, wołając głosem przerywanym, zdyszany i wylękły: — Ojcze dobrodzieju! ty, który… ty, co… jesteś przyjacielem naszego domu, do ciebie po ratunek przybywamy — daj nam ślub! Ksiądz Kulebiaka aż się żachnął. — Sfiksowałeś czy co? bez zapowiedzi? bez pozwolenia rodzicielskiego?… Co ci jest?… z kim?… Twarzy był nie dojrzał, bo Hanna ją osłaniała. — Ja kocham pannę Hannę Sławczyńską — zawołał, prawie od przytomności odchodząc, Henryk — ona mi jest wzajemną, a ojciec tyran chce ją zmusić… Przykląkł przed księdzem, który znowu się cofnął. — A to komedia! — odparł. — Co wam jest? Cóż to będzie za ślub, per dominum pstrum. I asindziej, panie Henryku, mogłeś na to rachować, myśleć, że ja taki ślub waćpanu dam, abym potem, nie mówię już rekolekcje, odsiadywał… mniejsza z tym, ale na śmiech się wystawił i na wspólnictwo takiego szałapuctwa. Co waćpanu w głowie?… gdzieś rozum podział? Panna ciągle siedziała z zakrytymi oczyma. — Ojcze — zaczynając go już po rękach całować i lamentując żałośnie, wołał Henryś — nie gub mnie, nie gub panny. Zlituj się! a nie dasz ślubu, to stanie się co gorszego: pojedziemy na kraj świata. Ksiądz Kulebiaka ze smutną twarzą stał nieporuszony wcale. — Gorszego — rzekł — trudno już, aby się co stać mogło, bo to są żarty z sakramentu, mój panie Henryku. Ślub, to nie śniadanko na poczcie. A godziłoż się pannę z zacnego domu namawiać, porywać, uczynić taki skandal przeciw woli rodziców? Chcesz staruszkę babkę dobić, familii własnej uczynić zakałę? — Mój ojcze — wyrwał się impetycznie Henryk — co się stało, źle czy dobrze, ale się stało. Będziesz łajał potem, jak chcesz, ale w tej chwili nam ślubu trzeba lub… — Lub co? — zapytał ks. Kulebiaka. Panna zerwała się z siedzenia. — Henryku! jedźmy gdzie indziej, jedźmy! Mnie strach ogarnia… jedźmy! Ksiądz stał z załamanymi rękami. Henryk błagał go na próżno: nie dawał się poruszyć. — Jedźcie, dokąd chcecie — rzekł — ślubu nie dam, bo nie mogę. Ślub taki nie byłby ważnym. Ale coście to uczynili… coście uczynili, dzieci nierozważne!… Hen—rysiu! któż by się tego po tobie spodziewał. Na rany Pańskie, może w domu nie spostrzeżono jeszcze ucieczki. Wracajcie… rzućcie się do nóg rodzicom… Henryk, nic już nie odpowiadając, podał rękę Hannie. — Jedźmy — rzekł. Domawiał tego wyrazu, gdy około wikarii dał się słyszeć hałas, brzęk i głos Sławczyńskiego. — Tu są… tu zdrajca! da mi gardło! Panna Hanna, przestraszona, rzuciła się do alkierza, potrąciwszy księdza, a Henryk jak osłupiały pozostał. W progu już się pokazał Sławczyński stary, z kijem ogromnym w ręku, zasapany, w kapocie porozpinanej, bez chustki na szyi. Ze wściekłym wyrazem twarzy pędził za nim słuszny, urodziwy chłop jak dąb, narzeczony panny, Mazurowicz. Henryk, widząc ich wprost nacierających na siebie, chwycił stołek i gotował się z nim do obrony. Sławczyńskiemu od krzyku tchu brakło… Wołał tylko, dławiąc się: — Jest!… jest! Wtem, w progu już izby, słabo mu się zrobiło… uchwycił się za piersi. Ksiądz Kulebiaka, zobaczywszy to, pobiegł ku niemu, a Mazurowicz jak wściekły rzucił się na Henryka. — Ty jakiś!… — Stój, bo łeb ci rozwalę — krzyknął Horyszko. — Chcesz się bić, choćby na śmierć — dobrze, ale nie tu i nie jak parobcy. — Bić się… tak… bić! I sunął się Mazurowicz na niego. — Daj mi broń! masz broń? W dwóch kieszeniach Mazurowicza sterczały pistolety. W pierwszym impecie Horyszko rzucił się nań i wyrwał mu jeden. Stało się to w mgnieniu oka. Ksiądz Kulebiaka, trzeźwiący na wpół omdlałego Sławczyńskiego, nie miał czasu się obejrzeć ani krzyknąć, gdy już dwaj rywale zmierzyli do siebie. Rozległy się w izdebce spokojnej dwa strzały i krzyk bolesny a wrzawa… Mazurowicz stał wśród dymu, a Henryś chwycił się za piersi, potem oparł o stół i runął zawoławszy: — Hanna! Z drugiego pokoju wbiegła panna Sławczyńska jak obłąkana. Ojciec, ujrzawszy ją, odzyskał przytomność i pochwycił wołając: — Do powozu! do domu!… Mazurowicz, pomagaj! Mazurowicz, zza kłębów dymu zobaczywszy leżącego we krwi Horyszkę, zbladł… chciał uciekać, gdy głos ojca zahuczał: — Ma, na co zarobił. Do powozu i do domu! Oprzytomniał dopiero narzeczony i chociaż panna odtrąciła go ze wstrętem, tuląc się sama do ojca, poszedł za nią i za Sławczyńskim. Wikary już klęczał na ziemi przy ranionym, usiłując dojrzeć rany, łamiąc ręce i nie bardzo wiedząc, co począć. Wrzawa, przed chwilą ogromna, nagle ucichła, powozy potoczyły się od wikarii, ale z drugiej strony od probostwa i miasteczka, poprzebudzani strzałami, nadbiegli ludzie, sądząc, że rozbójnicy napadli księdza Kulebiakę. Kto wszedł na próg i zobaczył leżącego na ziemi, osłupiał, nie mogąc zrozumieć, co się stało, a Bąkiewicz, ze strachu i obłędu jakiegoś, mówić i tłumaczyć się nie mógł. — Kto w Boga wierzy, po cyrulika, a prędzej! — wołał wikary. — Krew upływa, a ja ratować nie umiem. Chłopiec z probostwa skoczył do miasteczka; tymczasem ksiądz z zakrystianem, wzięli powoli biednego omdlałego Henryka i złożyli go ostrożnie na łóżku. Krew, którą chustami starano się tamować, buchała; chłopak był blady jak trup i bezprzytomny. Bliżej oglądając, ksiądz mógł się przekonać, iż kula nie tknęła szczęściem piersi, ale rozszarpała prawą nogę. Wikary ze łzami w oczach stał nad łóżkiem, modląc się i czekając na ratunek. Wnet też, opamiętawszy się nieco, ludzi tłoczących się odprawił z tym, że przypadek się stał, o którym nie ma co gadać wiele. — Idźcie spać, kto ratować nie może, i żeby z tego paplaniny nie było. Z Bogiem!… z Bogiem!… Pozamykano drzwi i cicho znowu zrobiło się na wikarii; tylko konie Henryka stały z woźnicą przed domem; zatrzymać je było trzeba, aby chorego odwieźć lub się nimi w potrzebie posłużyć. Wiekiem się wydawało oczekiwanie, dopóki obudzony felczer nie przybiegł, blady i wystraszony. Wzięto się do rozcinania sukni i szukania kuli, ale na to cyrulik nie starczył… trzeba było konie z kartką wyprawić po doktora. Nowa zwłoka nastąpiła; lecz Zydek przynajmniej krew zatamował nieco, a Henryś przyszedł do przytomności na chwilę. Rzucił oczyma dokoła, zobaczył obce twarze, uczuł płynącą krew ciepłą i omdlał znowu. Doktór Hordziszewski nie należał do przyjaciół pałacu w Zawiechowie. Rodzina upadła wcale dlań uroku nie miała; młodych chłopców bardzo prozaicznie nazywał trutniami, a ile razy kto nad losem ich się użalał, krótko i węzłowato mówił: — Sami sobie winni… dobrze im tak. W ogólności, sam podobno będąc synem kowala, człek prostej kondycji, jak u nas mawiano, szlachty i panów nie lubił. Do starościny, gdy parę razy zachorowała, dał się wziąć i radził jej a pilnował; ale w czułości żadne nie wpadał i szczególnych nie okazywał sympatii. Pomimo to nie wątpił ksiądz Kulebiaka, iż w takim wypadku pomocy swej nie odmówi. Jakoż w pół godziny wszedł chłodny i poważny Hordziszewski pytając: — Cóż to się tam stało, mój księże? — Jest tu ranny Horyszko, który pomocy waszej potrzebuje — tyle tylko mogę powiedzieć. — A ja też, nieciekawy tak dalece, więcej wiedzieć nie potrzebuję — odezwał się Hordziszewski, idąc do alkierza, w którym na łóżku leżał omdlały Henryk, a przy nim stali cyrulik i Bąkiewicz. Doktór, z daleka dojrzawszy twarzy, ramionami ruszył. — Wody ciepłej, gąbki i czego potrzeba — odezwał się do cyrulika, zrzucając surdut i przystępując do łóżka. Odkryto poszarpaną nogę. Kula w niej tkwiła… trzeba było sondę zapuszczać i dobywać ją. Ból ocucił chorego; ale Hordziszewski, wcale na nic i na nikogo nie zważając, widział tylko ranę i nią się zajmował. Nie była ona niebezpieczną, ale bolesną i długiego starania wymagającą. Z położenia kuli, która się o kość oślizgnęła, trudno było zaręczyć, czy jej nie naruszyła. Henryk syknął kilka razy, lecz zniósł opatrywanie cierpliwie… więcej daleko bolały go nieszczęśliwe następstwa tego szalonego kroku, na który się ważył, wrażenie, jakie to uczyni na babce i na siostrze, w sąsiedztwie wreszcie. W głowie mu się mąciło. Hordziszewski dokonał, co było potrzeba z zimną krwią, sobie właściwą. Nie cierpiał pieszczot niemęskich i był dla wydelikaconych nielitościwym szydercą, ale poczciwe serce ludzkie biło w tej piersi, szorstką skórą pokrytej. Podobało snu się to, że Henryk miał męstwo… Obmywszy ręce zbliżył się i siadł przy nim. — Panie Henryku — rzekł — wiesz, że ja bałamuctwa żadnego i komedianctwa nie lubię, w sentymentalizmy się nie wdaję, ale gdzie radzić trzeba — robię, co mogę. Skinął na wikarego, który stał w ciągu całej operacji ze złożonymi rękami na uboczu i modlił się po cichu — a cyrulika i Bąkiewicza, dając znak ręką, odprawił. — Nie potrzebujecie mi mówić, co się stało… — zaczął. — Domyślam się, że sprawa pewnie z Mazurowiczem o pannę. Co się stało, na to już rady nie ma. Staruszkę trzeba oszczędzić… Cóż tu począć? Czy lepiej go tu na wikarii zostawić, czy po cichu odnieść do pałacu?… czy dać znać i komu? Henryk słuchał milczący, jakby już woli swej nie miał. Wikary ręce łamał. — Bóg widzi — zawołał — zgłupiałem, nic nie poradzę! — Pochwycił się za głowę. — Biedna starościna!… a w sąsiedztwie, w domu Sławczyńskich, co za skandal, co za nieszczęście! Doktór usta wykrzywił. — Jeśli mogę prosić — odezwał się Henryś słabym głosem. — Niechby Julkowi kto dał znać i przyprowadził go tu. — Julek dobry chłopiec — rzekł wikary — ale ja powiem szczerze, siostra ma od was wszystkich więcej energii i doświadczenia. Potrzeba dać znać siostrze. Henryk nie odpowiedział nic. Hordziszewski wstał i podał mu rękę. — Pokawęczysz trochę, panie Henryku, ale będziesz zdrów. W najgorszym razie, jak Byron, trochę kuleć możesz na nogę*. Ja cię dopilnuję. A gdzież mam szukać? — Jeśli łaska, to w pałacu na górze. — Dobrze, bo to trzeba gorączki dopilnować. Z przeniesieniem należy nocą pośpieszyć, aby ludzie się nie zbiegali; na materacu łatwo się to da wykonać, a cyrulik dopilnuje. I z wikarym wyszedł na pozór zimny doktór do pierwszej izby. Ks. Kulebiaka namyślał się. — Tu nie ma co — rzekł — posyłać kogo. Ja muszę iść sam. — I wziął za czapkę. — Cyrulik z Bąkiewiczem niech przysposobią nosze. W sieniach zakrystian zbliżył się do ucha wikariuszowi. — Proszę ks. wikarego… — rzekł — są tu nosze, na których trumny i umarłych noszą; ale to może się nie godzi. Hordziszewski się rozśmiał. — Niechże temu drzewa kawałkowi, co służy umarłym, raz się trafi oddać żywemu posługą — zawołał. — Dajcie pokój zabobonom i daremnym strachom, byle ulgę uczynić choremu. Ks. Kulebiaka, który to miał za jakąś wieszczbę złowrogą, zawahał się i głowę spuścił. — Nie bądźcie dziećmi — rzekł doktór. — Jemu nie mówcie, na czym go niesiecie, aby to wrażenia nie zrobiło; ale cóż mu to drzewo zaszkodzi? Wikary przeżegnał się milczący i ruszył wprost do dworu. Z rachuby jego wypadało dostać się jakim sposobem do pałacu, kobiet nie strasząc. Lecz jak to było wykonać? Jedne drzwi wchodowe prowadziły do pałacu z dziedzińca, drugie wrota ciężkie i furtka z zajazdem na stajenne podwórze. Tu ksiądz spodziewał się dobudzić Andruszki… Konie, które Henryka z panną przywiozły, były pożyczone w sąsiedztwie i te zaraz po katastrofie odprawiono. Zaczynało się na wczesny wiosenny brzask zabierać, gdy ks. Kulebiaka stanął u wrót zamkniętych. W pałacu wszystko spało… ani dzwonka nie było, ani stukać nie wypadało. Poczciwy wikary nie wahał się, trochę dalej odszedłszy, gdzie parkan był popsuty, przeleźć go i tym sposobem dostać się na stajenne podwórko. Szczęściem dla gorąca Andruszka spał na derkach w podwórzu. Gdy go ksiądz zbudził, nie mógł zrozumieć, co się stało, ale posłuszny zerwał się i poprowadził go na górę. Starali się iść jak najciszej, lecz innych schodów nie było, jak główne, a ogromna sień pałacowa odbijała tak najmniejsze poruszenie, iż ciężki chód ks. wikarego rozległ się w niej zdradziecko. Piotruska, która wisusa Andruszkę posądzała o nocne wycieczki, usłyszała to i okrywszy się chustką, wybiegła. Miała nocną lampkę w ręku i postrzegła zaraz ks. Kulebiakę. Strach ją ogarnął, tak że w miejscu wryta pozostała. Opóźnienie Henryka z powrotem, okoliczność ta, iż Julek mu nie towarzyszył, pewne podejrzenia i przeczucia strwożyły biedną klucznicę. Ksiądz nie byłby pewnie wybrał jej za pośredniczkę, ale zobaczywszy, że wstała, zszedł ze schodów. — Przeżegnaj się acani — rzekł do niej — zmów zdrowaśkę i żebyś mi tu lamentów żadnych nie czyniła. Pan Henryk chciał wykraść pannę Sławczyńską i został postrzelony. Nic mu nie będzie, ale odchoruje. Trzeba drzwi otworzyć i po cichu wnieść go na górę. Wikary tą wiadomością jak młotem uderzył biedną kobietę, która padła na kolana, zakrywając oczy. — Moja kochana Piotruska — tu nie czas na łzy i narzekania. Będziecie płakali później; teraz proszę o posłuszeństwo i ciche zachowanie się! Jak obłąkana zwlokła się w istocie posłuszna stara; ale łzy ciekły, dyszała i usta krzywiły się, wstrzymywane od wybuchu. Zaczęła szukać, sama nie wiedząc, czego ani gdzie… Szło jej o klucz, lecz pochwyciła kilka rzeczy niepotrzebnych i rzuciła, nim się opamiętała. Andruszka, który posłyszał, że jego kochany panicz był ranny, do ściany się zawrócił, ręce na niej sparł i zaryczał z bólu i żałości. — Cicho, chłopcze — na miłość Bożą, cicho! Klucz się znalazł nareszcie; poszli więc drzwi otworzyć, a Andruszka wybiegł przeciwko niosącym Henryka. We drzwiach stała Piotruska i zasłoniwszy usta chustką, zanosiła się od płaczu. Godzina była jeszcze tak ranna, że ruchu w domu nie mogła usprawiedliwić. Pomimo największego starania o cichość, gdy przyszło tragi szerokie wnosić, drugą połowę drzwi, zwykle nie poruszanych i zardzewiałych, odmykać, na schody się drapać, szmer powstał taki, iż w pokoju panny Cecylii, na dole od sieni, nie można go było nie posłyszeć. Dziewczę się obudziło, gdy drzwi odmykano… zaczęło się przysłuchiwać bacznie, pochwyciło głosy, rozpoznało, że były obce i trwoga ją jakaś ogarnęła. Dość długo już była w domu, aby być pewną, iż to ranne chodzenie było czymś niezwyczajnym. Sama nie wiedząc dobrze, co czyni, panna Cecylia wyskoczyła z łóżka i poczęła się przyodziewać, jak mogła najprędzej. Narzuciła na siebie szlafrok i szal i otwarła drzwi. W szarym brzasku poranka, który wpadał otwartym szeroko gankiem, mogła dojrzeć nosze, mozolnie i powoli podnoszone na schody. Za nimi szedł ks. Kulebiaka. Rzuciła się ku niemu. — Ojcze! co się stało? — Nic, moje dziecko! nic! Męstwa i spokojności. Henryk ranny — niebezpieczeństwa nie ma… cicho! Cesia sparła się o ścianę, zbladła i potrzebowała chwilę jakąś spocząć dla zebrania myśli. Ale to krótko trwało. Uzbrojona w męstwo, które usiłowała zawsze wyrabiać w sobie, posunęła się krokiem odważnym za noszami. Nie wiedziała nic; zdało jej się, że albo nieostrożne obejście się z bronią, albo wypadek na polowaniu mógł być rany przyczyną. Nie domyślała się, nie chciała przypuścić żadnego dramatu. Z wielką trudnością wniesiono Henryka na górę. Wygodne owe nosze, na których trumny zwykle dźwigano, potrzebowały szerokich drzwi cmentarnych i kościelnych; musiano Więc dawno nie tknięte odryglować. Gdy w salonie poczęto się z nimi mordować, wybiegł Julian… ledwie cóś na siebie narzuciwszy. Bracia, wychowani razem, nawykli do siebie. Charakterów dosyć różnych, by się wzajem dopełniały, kochali się najczulej. Julek, któremu nikt nic nie mówił, przeczuciem przypadł do leżącego na noszach brata i położył mu się szlochając na piersi. Zbroczone chusty, blada twarz Henrysia mówiły wiele… Nikt ust nie śmiał otworzyć… — Ja powinienem umrzeć, Julku… odebrali mi moją. Hannę… strzelił do mnie Mazurowicz. I omdlał. — Ja go zabiję! — mruknął Julian ponuro. Gdy się to działo z rannym, ks. Kulebiaka odprowadził pannę Cecylią o parę kroków i wszystko jej opowiedział. Słuchała blada, ze spuszczonymi oczyma, i drżała. Nie odezwała się długo, a gdy otworzyła usta, szepnęła tylko: — Babka… — i podniosła oczy na wikarego. — Nie jestem nigdy i w żadnym razie za kłamstwem — odezwał się ksiądz — lecz zdaje mi się, że i Bóg rozgrzeszy nas, gdy przed staruszką złożemy ranę na nieostrożnie pochwyconą strzelbę. Zabiłaby ją może prawda cała… a cóż jej ona pomoże? Całkiem zaś utaić wypadku niepodobna, bo spyta o Henryka i gorszego się domyślać gotowa, niż jest. — Dobrze, mój ojcze — odezwała się Cesia — ale oznajmić to wszystkim należy, aby się kto nie wygadał. I postąpiła do Henryka, który już leżał na łóżku swoim, a przy nim stali płacząca Piotruska, Julek w gorączce gniewu i Andruszka, który pięści zaciskał ze złości na Mazurowicza. Cesia wstrzymała ks. Kulebiakę. Zaczynało dnieć dobrze. Starościna, jak wszystkie osoby w wieku, wstawała zwykle bardzo rano; należało więc obmyśleć, jak jej powiedzieć to, czego przed nią ukryć nie było podobna. Ksiądz był najlepszym pośrednikiem, bo staruszka jego energicznemu charakterowi dawała panować nad sobą. Uścisnąwszy dłoń Henryka i szepnąwszy mu jedna tylko słowo „męstwa!” — Cesia zbiegła ubrać się co najprędzej. Pokój jej od sypialni starościny drzwi tylko i ściana dzieliły. Gdy weszła, usłyszała, że już staruszka chodzi po swoim i odmawia pacierze. Skrzypnięcie drzwi u Cecylii zaniepokoiło ją; uchyliła swoje i zajrzała. — Cóż to, ty nie śpisz? Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wnuczka złożyła wczesne przebudzenie się na piękny ranek wiosenny, chociaż chmurno było i dżdżysto, ale starościna przez swe okna mało co widzieć mogła. — Ty się, kochanie moje, niepotrzebnie tak zrywasz rano. Młodość snu potrzebuje. I drzwi zamknęła znowu. Dzień coraz się robił jaśniejszy. Piotrusia, przychodząca zawsze rano do starościny, nie śmiała się jej teraz pokazać, bo oczy miała nabrzękłe i od płaczu jeszcze wstrzymać się nie mogła. Staruszka zadzwoniła na nią przeze drzwi. Nie było sposobu… Trzy razy szła i zawracała się klucznica, nie chcąc być pierwszą, a tymczasem Cecylia uzbroiła się w męstwo i poważnie weszła do sypialni. Staruszka siedziała w fotelu. Przyklękła przed nią. — Babciu droga — rzekła — przyszłam cię zmartwić. Mała to rzecz, ale ci będzie przykrą. Henryczek miał na polowaniu przypadek… Na te słowa babka zaczęła drżeć i oczy sobie zasłoniła. — Ranny lekko. Był doktór, opatrzył go i nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa. Domawiała tych słów, gdy Piotruska, sama nie chcąc wejść, wprowadziła wikarego. — A! i wy tu, mój ojcze — łkając zawołała babka. — Mój Henryś, moje najdroższe dziecko… ranny?… Gdzież on? tu? I zerwała się z krzesła. — Piotrusiu! Cesiu! podajcie mi ręce, prowadźcie mnie, prowadźcie — ja go widzieć muszę! Spojrzawszy po sobie, przytomni nie śmieli się oprzeć temu żądaniu. Cesia wzięła starościnę pod jedno ramię, Piotruska pod drugie i zwolna zaczęły ją ku schodom prowadzić. Szła milcząca, a że nawykła była modlić się zawsze, szeptała machinalnie modlitwę, której ani dokończyć, ani się z nią połapać nie mogła. Pochód to był milczeniem straszny, a staruszka, której sił brakło, kilka razy na schodach zatrzymywać się musiała, aby odetchnąć nieco. Gdy weszli do pokoju Henryka, przy którym klęczał Julek, chory podniósł się na ręku. Cesia dała mu znak: zrozumiał obowiązek. Uśmiech bolesny przebiegł mu usta i rzekł szybko słabym głosem: — Babciu, to nic… Drasnęła mi tylko kula trochę skórę… Niech babcia będzie spokojna. Ale wtem siły go opuściły i blady pochylił się na poduszki. Starościna usiadła, nie mówiąc nic, i płakała. Milczeli wszyscy… Aż po chwili, gdy się Henryk ocucił i cóś przebąknął, gdy wszyscy już nie wiedzieli, co począć, aby staruszce oszczędzić smutnego widoku, ks. Kulebiaka zbliżył się do jej ucha i oświadczył, że choremu doktór nakazał spoczynek i że go z Julkiem samego —wypada zostawić. Posłuszna starościna pocałowała go w głowę, błogosławiąc i oblewając łzami, wstała i zrezygnowana dała się nazad prowadzić. Krótki ten przeciąg czasu tak ją osłabił, iż zaledwie do salonu swego doprowadzona, w krześle osunęła się i niemal omdlała. Cesia i Piotruska zajęły się trzeźwieniem, cuceniem, a klucznica, wierząca w wielką potęgę kawy, zmusiła staruszkę do wypicia jej kilku kropel. Ks. Kulebiaka musiał śpieszyć do domu. Tak rozpoczął się ten dzień fatalny dla dworu w Zawiechowie, który miał za sobą wiele i różnych następstw pociągnąć. Julek, który pozostał przy bracie, nie chcąc go odstąpić na chwilą, tak dalece nie był wtajemniczony w całą tę nieszczęśliwą sprawę, że wiedząc o miłości Henryka i o jego wycieczkach ku Błotkowu, wcale się nie domyślał, jak daleko zaszły stosunki. Henryk mu dopiero teraz szepnął, nieporządnie opowiadając, jak się to stało. W istocie wina jego mniejszą może była, niż się na oko zdawało. Matka de domo Motowidłowska, nie chciała na żaden sposób wydać córki za Mazurowicza, do którego, choć był bogaty, krewni jacyś w kapotach, a nawet w siermięgach, jak słychać było, przyjeżdżali. Henryś bardzo się pannie podobał, a panna była płocha i oprócz niego podobało się jej wielu. Ojciec bronił Horyszkowi przystępu do domu, ale matka ułatwiała widzenia się z córką i opiekowała się tym romansem. Ona to poddała myśl wykradzenia, a Henryk nie wątpił, iż dobry, kochający ich ks. Kulebiaka da się do ślubu namówić. We dworze błotkowskim ścierały się ze sobą wpływy pani i pana; ona i on mieli swych zauszników i szpiegów. Pomimo największego starania o utajenie przygotowań, w chwili prawie, gdy Henryk pannę z domu przez ogród wyprowadzał, ludzie podpatrzyli to i panu donieśli. Mazurowicz tego wieczora nocował właśnie we dworze. Stary, rozwścieczony, kazał mu jechać ze sobą i w pogoń się rzucili, gdy tylko konie zaprząc zdołano. Widzieliśmy tragiczny koniec tego wypadku. Skutków jego niepodobna było obrachować. Nazajutrz, przez ludzi z probostwa i z miasteczka, przez zakrystiana, którego zaprowadzono na piwo, w miasteczku wiedziano wszystko. Nie mogło się to utaić i dlatego, że odebrawszy córkę, stary Sławczyński, który się uczuł słabym z gniewu, potrzebował wypocząć. Zajechał więc, wprawdzie nie do Szmula, gdzie się najwięcej osób zbierało, tylko do Mortchela dziegciarza… ale i tu ludzie rozbębnili całą historią i dostrzeżono płaczącą pannę, słyszano gniewne wykrzykiwania Sławczyńskiego. Sądy ludzkie różne były, więcej się jednak litowano nad Henrykiem niż nad ojcem i Mazurowiczem, który przyjaciół nie miał. Śmiano się i zakładano, czy narzeczony kradzioną pannę porzuci, czy się z nią ożeni — czy panna Hanna oprze się zaślubinom, czy na nie zezwoli. Mała mieścina, której pokarm tak osolony i pieprzny rzadko się przytrafiał, przez cały dzień uspokoić się nie mogła. Na rynku stawali ludzie kupkami i niestworzone prawili rzeczy. Utrzymywali niektórzy, iż Henryk był tak niebezpiecznie postrzelony, że wyżyć nie może; iż babka, dowiedziawszy się o tym, mocno na zdrowiu zapadła; że miłość ta zapewne dwie weźmie ofiary… Najmniej zdawało się to obchodzić starego Sławczyńskiego, który tak pragnął zemsty, iż gotów by był pałac w Zawiechowie na cztery rogi podpalić i wszystkich jego mieszkańców razem z nim z dymem puścić. — Paskudne gniazdo! — wołał — bodaj do nogi wyginęli! Doktór Hordziszewski, choć, jak mówiliśmy, nie miał dla biednej rodziny szczególnego nabożeństwa, dał dowód nadzwyczajnej gorliwości. Przyszedł zaraz z rana opatrzyć znowu chorego. Przy łóżku jego zastał pannę Cecylią. Pierwszy to raz widział ją po latach wielu. Miała czas odzyskać przytomność, panowanie nad sobą i z energią wzięła się do czynu, dzieląc troskliwość swą pomiędzy babkę i brata. Krótka rozmowa ze starym doktorem, który w niej spodziewał się znaleźć płochą i roztrzepaną dzieweczkę, a spotkał kobietę wykształconą, odważną i dziwnie przy tym piękną, co zawsze uroku dodaje — wprawiła zimnego eskulapa w zachwycenie. Słuchał, zdumiewał się i uczuł takie dla niej poszanowanie, iż trochę rubasznie zaraz się jej z niego wyspowiadał. Cesia uprosiła go, aby zszedł do babki i o stanie jej, który ją trwożył, naocznie się przekonał. Hordziszewski był posłusznym. Starościna wysoce szacowała doktora, ale go nie lubiła. Był dla niej za szorstkim, nadto ostro wypowiadał prawdy niemiłe, ale tym razem za Henryczka i staranie około niego gotowa go była po rękach całować. Hordziszewski pulsu dotknął, przypatrzył się staruszce i zalecił cóś uspokajającego, sam zaś najlepsze jej dał lekarstwo, bo z uśmiechem i lekceważeniem odezwał się o ranie Henryka. — Eh, to tam nie ma nic! — rzekł — niech pani będzie spokojna. Wyliże się prędko. Młoda i zdrowa krew, niczym nie zakażona, powietrze wiejskie, wiosna, starania siostry… prędko mu zdrowie powrócą. Życzę tylko nie martwić się i być o niego spokojną. Ja ręczę… Nawet przypadek ten nie będzie dla panicza bez korzyści, bo się trochę ustatkuje, a to dobrze. To mówiąc, w rękę staruszkę pocałował i odszedł. Cesia zaprosiła go jeszcze do swojego pokoju, aby na wypadek i dla Henryka co zapisał, i dla staruszki. Tu chciała mu cóś od siebie ofiarować, ale doktór aż się pogniewał. — Nie wezmę! — zawołał. —. Starościna dać nie ma co, a pani ze swojego ciężko zapracowanego grosza gdybyś mnie miała opłacać, udławiłbym się nim. Ja familii nie mam, a pieniędzy wiele nie potrzebuję — niechże usłużę tu dla miłości ludzkiej. To mi wolno i tym się obrażać nie trzeba. Rzekł i wyszedł, nie dając już mówić ze sobą. Na Cesię spadł teraz ciężar dozoru dwojga chorych; nie można się bowiem było łudzić. Starościna, nawykła do biednego, ale jednostajnego życia, uczuła się nagle doznanym strachem i wzruszeniem tak osłabłą, iż ku wieczorowi trzeba ją było zaprowadzić przed czasem do łóżka i — co najgorszym u niej było znakiem — zamiast długich pacierzy, zmówiła króciutkie tylko, położyła się i zasnęła zaraz. Sen, przerywany tylko jękiem i rzucaniem się, trwał całą noc bez przerwy, przeciągnął się długo na ranek… I Hordziszewski, przyszedłszy rano, znalazł stan niedobrym. Senność i nudności oznaczały aż nadto wyraźnie lekki atak do głowy, a radzić na to, przy późnym wieku pacjenta — trudno. Wstała starościna około południa, ociężała, zapominająca się, z rodzajem gorączki… zmieniona więcej na duchu i przytomności niż na twarzy. Piotrusia już jej na chwilę nie odstępowała, a Cesia to siedziała przy Henryku, to zbiegała o nią się dowiedzieć. Henryk także dostał gorączki, zwykłej przy ranie, gwałtownej bardzo; ale na tę łatwiej zaradzić było… Po utracie krwi nastąpiło osłabienie, rana jednak znajdowała się, jak mówił Hordziszewski, w stanie pożądanym. Poszarpanie mięśni tylko wróżyło, że może długiego potrzebować starania. W kilka dni potem w sąsiedztwie opowiadano sobie po cichu, iż Sławczyński stary, nie szczędząc starań, wyrobić sobie potrafił indult, a Mazurowicz nie wahał się pannie Hannie podać ręki do ołtarza. Ponieważ stary kanonik właśnie na nogi był chory, indult wyrobiony został na imię ks. Kulebiaki. Dowiedziawszy się o tym, wikary, który wcale takiego rozwiązania się nie spodziewał, stanął jak osłupiały. Sam Mazurowicz mu przywiózł indult, prosząc o przybycie do Błotkowa. Chłopak był do zdrowego parobka, dobrze wykarmionego, podobniejszy niż do kawalera. Wypadek zdawało się, że na nim najmniejszego nie uczynił wrażenia. Ks. Kulebiaka wiedział dobrze, iż tu z uwagami występować nie bardzo wypadało, gdy rodzice tak uło— żyli, a panna zgadzać się musiała; wszakże po chwili zdumienia, ze szczerością swą zwykłą, zwrócił się do Mazurowicza: — Nie moja to rzecz, ale czyś się asindziej zreflektował dobrze? — zapytał. — Albo co? — odparł chłodno narzeczony. — Panna bo waćpana nie chciała. — Eh co tam panna, mój ojcze… co tam panna! U panien przed ślubem w głowie porządku nie mato się zładzi. — Ja jednakże zapowiadam, że panny o dobrą i nieprzymuszoną wolę pytać będę wyraźnie, bo mi tak każe sumienie, gdym ją z innym widział uciekającą. — To co? — zawołał Mazurowicz. — Może się i za durzyła w tamtym; ale ja swojego pewny jestem… co komu do tego! — A cóż to będzie za pożycie? — spytał wikary. — Takie, jak i innych. Ja się tam gachów nie boję. Ten dostał dobrze w udo, to mi się nie posunie, a na drugich też znalazłbym sposób. Panna mi się podoba, bo ładna… posag dobry, ojciec mnie lubi, to cóż ja tu mam w delikatności się bawić? Ja, choć szlachcic, człowiek jestem prosty i w romanse się nie wdaję. Sucho i dziko rozśmiał się kończąc Mazurowicz. Ksiądz z podziwieniem na niego popatrzył. Cóż miał mówić? Zabrał się z zakrystianem i pojechał do Błotkowa. W progu go spotkał stary Sławczyński, paradnie wystrojony i dobrej myśli. O poprzednich wypadkach mowy nie było. Weszli do dworu, który był mieszaniną elegancji de domo Motowidłowskich i braku gustu, jaki Sławczyńskiego odznaczał. Pani sama wyszła strojna, dumna, z miną melancholiczną, ale zrezygnowaną. Na zięcia patrzyć nie chciała. Wikary spodziewał się przy egzaminie płaczów panny; ale nad wszelkie oczekiwania znalazł ją energiczną jakoś w osobliwy sposób, wyzywającą, szyderską niemal i spozierającą na przyszłego męża jak na ofiarę. Po kilka razy pytał z naciskiem, czy nie była przymuszoną. Odpowiedziała, że teraz do ołtarza idzie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Mazurowicz miał to za zwycięstwo, ojciec wąsa kręcił, matka wzdychała, a wikary instynktowo czuł w tym niepoczciwą chęć zemsty. Przy ślubie panna młoda była piękną, ale straszną; oczy jej błyskały jakby gniewem i niecierpliwością. Ślub był niby wyzwaniem do walki, a Mazurowicz mimo pozornej siły wyglądał zawczasu na zwyciężonego… Wiadomość o małżeństwie tym zamknęła usta złośliwym, innym je otwarła. Sławczyński, aby pokazać, że sobie z tego wszystkiego drwi, jeździł po sąsiedztwie i mówił o wypadku otwarcie, dodając, że córkę porwano mimo oporu gwałtem i że ci zubożeli Horyszkowie dla pieniędzy to zrobili. Jakkolwiek pan marszałek Bolesław mieszkał o mil dziesięć i mocno był urzędowaniem zajęty, wprędce doniesiono mu o wszystkim. Opowiadanie niezupełnie było wiernym, przesadzonym trochę, lecz w ogóle malowało wypadek i pobudki, jakie były. Z Zawiechowa nikt do niego nie pisał, obcy pośpieszyli z tym przysmakiem. Dotknęło to marszałka. Rozmyślał dwa dni… chciał jechać z początku; potem obrachował, że zbyt jawnie biorąc stronę familii przeciw Sławczyńskim, popularności swej mógłby zaszkodzić. Wypadało mu pozostać neutralnym, a najlepszym na to tłumaczeniem było, iż mu nie dano znać, że mógł nie wiedzieć o niczym. Tymczasem, gdy Henryk bardzo powolnie do sił i zdrowia przychodził, starościna co dzień je traciła. Płakała, modliła się, a godzinami słowa od niej dopytać się nie było podobna. VIII Z uwielbieniem przypatrywał się zwykle zimny, sceptyczny, szyderski Hordziszewski pannie Cecylii. Z większą prostotą i skromnością, ciszej, skryciej prawie niepodobna było spełniać obowiązków, które bez odpoczynku, bez znużenia dnie całe i często noce zajmowały. Julek przychodził jej wprawdzie w pomoc, lecz przy najlepszych chęciach nie bardzo był zgrabny i trochę leniwy. Siadał przy łóżku, ręce sparłszy na kolanach, dłonie w długie włosy wsunąwszy, patrzył to w ziemię, to na brata i stękał. Cesia umiała nadzwyczaj zręcznie korzystać z okoliczności. Gdy tylko cokolwiek stan Henryka się polepszył, jednego dnia przybiegła z książką w ręku. — Proszę was — odezwała się — a jużci też tak cały dzień siedzieć i wzdychać niepodobna. Ja lubię czytać: spróbujmy; ręczę, że i was to obu zajmie. Musiemy się czymś przecie rozerwać. Wybór książek w początku tak był trafny, że chłopcy, do myślenia nie bardzo nawykli, za kilka dni się nim rozbudzili. Julek zażądał książki do swojego pokoju, aby ją prędzej dokończyć, a Henryk począł się dopominać o czytanie. Z czytania rozwijała się rozmowa, nie tak czcza jak zwykle. Cecylia, która wiele podróżowała, czytając braciom podróże, wtrącała do nich objaśnienia rożnych przedmiotów. Chłopcom się wiele zapomnianych rzeczy przypominało. Henryka szczególniej zajmowały nauki przyrodzone. Siostra przyniosła mu całą historią naturalną, popularnie wyłożoną, pełną rycin. Julek wolał poezją i historią. Jak dzieci, powoli, cierpliwie wdrażała obu do jakiegoś umysłowego zajęcia, ubolewając sama, że jako kobieta nie miała sposobności uczyć się tyle, ile by chciała.. — Mój Henrysiu — mówiła raz do brata — gdy Bóg da, że wyzdrowiejesz, jaki rok, dwa koniecznie ci się stąd oddalić przyjdzie. Czemuż byś z tego nie miał korzystać i nie pojechać do jakiego uniwersytetu? Henryk się roześmiał. — A! to za późno. — Jak to, mając dwadzieścia parę lat, za późno, tobie?… Zaczęła się śmiać i opowiadać, jak w Rzymie spotkała ambasadora hiszpańskiego, który, w 60 roku życia dostawszy dymisją, znudzony, nie mając co robić, począł się uczyć rysunku od kresek niemal, a że sztukę lubił i miał talent, we trzy lata historyczne malował obrazy. — Łatwo mu to przyszło — odezwał się Henryk — bo miał z czego żyć. Ale o czymże ja biedny mogę pojechać do uniwersytetu albo podróże przedsiębrać? — O, na oszczędną podróż dla nauki — zawołała Cesia — ja ci znajdę fundusze. Zamilkli. Rozmowy te przerywane, a powracające zawsze do tego samego przedmiotu, wesołe, łatwe… przykuwały obu braci. Marzono we troje o różnych a różnych rzeczach. Julek i Henryk często bardzo uskarżali się na ubóstwo i niemożność podźwignięcia się z niego. — Moi wy drodzy — mówiła Cecylia — gdy ja to słyszę od was, to tylko sobie stanem opuszczonym naszego kraju wytłumaczyć mogę. Gdzieżby to kto słyszał za granicą, żeby dwaj dobrze wychowani, roztropni, lubiący pracę chłopcy, jak wy, nie znaleźli sobie kopalni, z której by rudę złotą dobywać mogli? — Ależ po to trzeba jechać chyba do Kalifornii. — Nie — odparła Cecylia. — Byłam w Holandii, w Belgii, w Niemczech w Erfurcie, a że bardzo kwiatki lubię, jak wiecie, biegałam po zakładach ogrodniczych. Czy wiecie, że z takiego kawałka ziemi, jak nasz, a nawet z mniejszego, w Gandawie, w Erfurcie krocie mają dochodu? Rzucona ta myśl utkwiła szczególniej w głowie Henryka. W parę dni spytał siostry, czyby też i u nas w kraju z kwiatków co zrobić można. — Z kwiatków, z drzew, ze szkółek, z nasion — u nas, gdzie tego wszystkiego brak, niemałe, zdaje mi się, ciągnąć by można korzyści. Julek się śmiał, ale począł marzyć zaraz. — Wiecie — dodała Cesia — ja od babci mam pozwolenie; pisałam już za granicę o ogrodnika i sama się do tego biorę. — A pieniądze? — zapytał Henryk. — Na to pieniądze mam, zapracowałam ich trochę. Nie oddałabym na lada co; ale założyć, stworzyć cóś i na naszych dwóch włókach dorobić się czegoś… to mi się uśmiecha. Bracia poczęli z niej szydzić. — O bo ty, Cesiu, marzycielka jesteś, poetka, a kraju nie znasz. — Może być, może — odpowiedziała — przekonamy się. Choroba Henryka ze względu wpływu, jaki siostrze dozwalała wywierać na braci, była prawie szczęśliwym wypadkiem; ale on cierpiał mocno, a przecięte ścięgna niepokoiły Hordziszewskiego. Przeczuwał, że noga sztywną zostanie. — O, to mi wszystko jedno — mówił Henryk. — Cóż mi tam! Pięknym i zręcznym być nie potrzebuję. . I wzdychał — bo poczciwy chłopak kochał w istocie Hannę pierwszą miłością młodzieńczą i zdało mu się, że dlań na wieki świat zawiązany. Cesia nie byłaby mu wspomniała o wyjściu za mąż panny Hanny, nie chcąc mu dodawać smutku; ale Julek, w oburzeniu przeciwko niej, rodzicom i Mazurowiczowi, wygadał się przed bratem. Henryk dostał gorączki, płakał i przez kilka dni nie dawał się rozerwać nawet siostrze, chociaż nad nim wielką miała władzę. Na koniec Cesia potrafiła odwrócić zwolna jego uwagę na inne przedmioty. W obu braciach po kilku tygodniach tak widoczna była różnica, tak spoważnieli i myśli ich tak dalece inny zwrot wzięły, iż wszyscy to postrzegli, nawet poczciwa Piotruska. Dla niej wszakże ta zmiana nie wydawała się ani korzystną, ani pożądaną. — At! nie wiedzieć co! — mówiła dopytującemu się Szmulowi. — Bo to najgorsza rzecz, kiedy dziecko poza tymi granicami głowę sobie obałamuci! Ja nie mówię nic przeciw Cesi, Panie Boże mnie broń, bo to anioł z kościami; ale młoda, a nie ma w niej młodości. Żeby się to, jak należy, potrzpiotało, pośmiało… I chłopcy przy niej, co to byli jak ptaszki, bywało, świegocący cały dzień — teraz co? Nauczyła ich w książkach siedzieć, a posłuchać, jak gadają! Sami nie wiedzą co; bo jużci by ja zrozumiała, gdyby w tym kropla sensu była… At, duryhołowie* i po wszystkim. Szmul się uśmiechał, a klucznica frasowała naprawdę, będąc w obawie o zdrowie chłopców, żeby się to nie pozawędzało. — Bo nie powiadam, żeby pobożnej książki nie wziąć w ręce albo w wielki post medytacyj czy tam czego… wedle Pana Boga; ale żeby te farmazońskie książczyska raz w raz dusić, to tam z tego nigdy nic dobrego być nie może. Już to próżno. Tak mi Boże dopomóż! Człeku z tego ani życia, ani zdrowia nie przybędzie — at! Podsłuchała może Piotrusia projektów względem ogrodu, których się niezmiernie lękała. Tak się rzeczy miały w Zawiechowie i mimo słabości starościny byłyby może ciągnęły się ku lepszemu, gdyby nie… mściwe jakieś usposobienie Sławczyńskiego albo niepoczciwość nieznanego człowieka, która na spokój biednych ludzi czyhała. Dnia jednego Piotruska stała, swym zwyczajem, we drzwiach domu, bo ją to bawiło patrzyć sobie ku miasteczku, gdy podszedł bryftreger*, ten sam, który się z nią bez należytego obchodził uszanowania. Piotruska wywdzięczała mu się tym, że ani już patrzyła na niego, ani doń zagadała. Wiedziała, że idzie, i nie odwróciła się. Pocztylion też nie odezwał się do niej; dobył z torby list i położył go jej na rękach. W czytaniu klucznica nie była mocną. Na drukowanej książce szła rzecz znajoma gładko, nowa trochę opornie, pisanych zaś cyrografów, bo wszystko tak zwała, ani umiała, ani chciała decyfrowywać. Ograniczała się na wyczytaniu nazwiska w adresie. Przychodziły teraz i listy do panny Cecylii, ale te już mogła rozpoznać prędko, bo były gładkie, pachnące i składane inaczej. Tym razem list był jawnie i oczywiście „do jaśnie wielmożnej starościny”. — To pewnie ten poczciwy marszałek! daj mu Boże zdroweczko, napisał… otóż jejmość będzie rada! — pomyślała Piotruska. Starościna siedziała w fotelu z tą robotą wiekuistą, która jej za kanwę do marzeń służyła, której ani rozpocząć nigdy na dobre, ani skończyć nie mogła… Tryumfująco list przed nią położyła Piotruska i uśmiechnęła się. Starościna włożyła okulary, rozdarła kopertę, zaczęła czytać, pobladła mocno, ręce się jej trząść poczęły strasznie… krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na fotel bez życia. Piotruska poskoczyła do niej, nie wiedząc, jak ratować, gdyż nie było to zwyczajne omdlenie. Nie mogła jej przywrócić przytomności, zaczęła więc sama krzyczeć głośno, w nadziei, że ktoś nadejdzie. Panna Cecylia, schodząca ze schodów, usłyszała głos ten i przybiegła. List leżał na stoliku otwarty. Starościnę, po przeczytaniu jego, raził atak apoplektyczny. Było to ohydne, bezimienne, pełne obelg, naigrawania się, odgrażań i proroctw pismo, które podyktowała zajadła nienawiść. Dowiedziała się z niego, a raczej domyśliła babka, o prawdziwej przyczynie choroby Henryka. Przeszłość cała domu Horyszków, wszystkie potwarze ludzkie, jakie o nich złość tylko rozgłaszać mogła, a obok tego proroctwa nędzy zawierało to pismo ohydne. Nie oszczędzono w nim nawet Cecylii, której zarzucano, że u hrabiostwa Sulejowskich rozerwała małżeństwo i zbałamuciła hrabiego, tak iż za nią gonił aż do Zawiechowa. Cecylia, przeczytawszy list, sama padła, jak marmur blada, obok staruszki, ale wnet odzyskała przytomność, schowała go do kieszeni, otarła łzę, która z oczów wytrysła, i zajęła się babką. Żyła jeszcze starościna, ale żadne zwykłe środki do przytomności jej przywrócić nie mogły. Wyprawiono konno Andruszkę do doktora. Hordziszewski nadbiegł, by krew puścić; lecz było za późno: długie cierpienie wyczerpało siły. Na górze obaj bracia nie wiedzieli o chorobie babki, gdy ta już życie skończyła. Raz jeszcze otwarła oczy, spojrzała na Cecylią, uśmiechnęły się jej usta i zamknęły na wieki. Piotruska padła przy zwłokach, nieprzytomna, jakby obłąkana, i wynieść ją musiano. Prawie sama z tym ciałem zastygłym została Cecylia w salce, walcząc z sobą, aby się nie poddać rozpaczy, jaka ją ogarniała. Staruszka nieruchoma w fotelu, od której rzadko słowo posłyszeć było można, zdawała się nic nie znaczyć w tym domu, a ze zgonem jej stał on się pustką straszną. Cecylia uczuła się samą, bez opieki, z ciężarem obowiązków nad swoje siły, otoczoną nieprzyjaciółmi, spotwarzoną, zniesławioną. Można było stracić odwagę w położeniu tak rozpaczliwym… Chwilę też zbłąkały się jej myśli i zażądała śmierci, jak wyswobodzenia. Serce miała ściśnięte trwogą, żalem i oburzeniem. To, czego się najwięcej lękała — potwarz, odbierała jej skarb ostatni: poszanowanie u ludzi. Zmyślona ta historia rozerwanego małżeństwa musiała już być powszechnie znaną i powtarzaną, gdy bezimienny nikczemnik, którego list oddany był na pocztę w Błotkowie, wyprowadzał ją na jaw. Uklękła przy zwłokach, położyła głowę na kolanach staruszki i płakała… płakała, nie wiedząc jak długo, aż ją oprzytomniona już Piotruska przyszła gwałtem od zwłok oderwać. Nie mogła ona pozwolić, aby ktokolwiek dotknął jej drogiej pani… sama chciała ją jeszcze obmyć łzami i przyodziać na drogę wiekuistą, na sen nieprzespany. Julek, który zbiegł przerażony, odprowadził siostrę do jej pokoju. Szczęściem doktór i ksiądz wikary ani na chwilę się nie oddalali. Nieszczęśliwa rodzina budziła w nich miłosierdzie chrześcijańskie. Nic nie mówiąc pannie Cecylii, ks. Kulebiaka, który wiedział o jednym tylko krewnym, panu marszałku, a przeczuwał, że rodzina pomocy jego potrzebować musi, napisał kilka słów do niego i pchnął na całą noc posłańca. Sam tymczasem zajął się przygotowaniami do pogrzebu. Doktór poszedł Henryka uspokoić i męskiegoweń wlać ducha, bo biedny chłopiec płakał jak dziecko i wyżebrał u lekarza, że mu, choć o kulach, zejść pozwolił, aby raz jeszcze babkę zobaczyć. Ze dworu doszła wieść do miasteczka. Stary Szmul przybiegł natychmiast, meldując się do panny Cecylii i ofiarując jej pożyczkę, jeśliby pieniędzy na pogrzeb było potrzeba, za co mu podziękowała, zapewniając, że znajdą się u niej. Stary nie mógł mówić, otarł łzę i wyszedł. Razem z wiadomością o zgonie Piotruska rozpaplała niepotrzebnie i o liście, który sama oddała. Wikary dopominał się go, ale list zniknął. Cecylia zamilczała, że go wzięła, nie chcąc, by czytano potwarz na nią rzuconą. Pismo więc i przyczyna zgonu pozostały tajemnicą. Horyszkowie oprócz Sławczyńskiego i Mazurowicza nieprzyjaciół jawnych nie mieli; ale nie mieli też i przyjaznych w nieszczęściu, bo o tych trudno w złej doli. Największe podejrzenie paść mogło na ten jeden dom, zwłaszcza że małżeństwo młode od pierwszego dnia stanęło z sobą na stopie wojennej, a usposobienie to przypisywać musiał Mazurowicz przywiązaniu do Henryka. Po modlitwie Cecylia wyszła dla rozporządzenia domem, siląc się, aby być panią siebie. Piotruska już swoją drogą starościnę ubrała, zlewając łzami, w najlepszą z sukien i z pomocą dwóch babek kościelnych złożyła ją w tym samym saloniku, na niskim tapczanie, starymi dywanami pokrytym. Dała jej w ręce krzyżyk z odpustami, przy którym modlić się lubiła, i obrazek patronki. Julek zapłakany przyniósł z ogrodu kwiatów i gałęzi zielonych i dokoła ten ubogi katafalk obsypał nimi. Zapalono świece, otwarto okna, ks. Kulebiaka rozpoczął modlitwy. W starym cienistym ogrodzie słychać było zapamiętale śpiewające słowiki, które zdawały się piosenką swą wróżyć koniec boleści ziemskiej i wesele wiekuistego żywota. Walka była skończoną. Zwłoki, które tu spoczywały, należały do kobiety, która niegdyś świetne w społeczeństwie zajmowała stanowisko, której uśmiechała się przyszłość, młodość spłynęła w dostatkach, którą los odzierając stopniami ze wszystkiego, przywiódł do sieroctwa, do nędzy… nauczył i zmusił cierpieć. Ostatnia jej chwila była jeszcze niewysłowioną boleścią. Gdy tylko drzwi salonu otwarto i ciało wystawione zostało, natychmiast z miasteczka schodzić się zaczęli ciekawi, choć pora była dosyć spóźniona. Stawali popatrzyć na tę twarz spokojną, wypogodzoną zgonem, wyschłą i męczeństwem opromienioną. Zapłakał niejeden. W pałacu, oprócz kroków, które się rozlegały w sieni, cicho było jak w grobie. Cecylia, znużona, na chwilę odeszła do swojego pokoju, gdzie i Julek popłakiwał — gdy wikary przyszedł do niej. — Jutro pogrzeb być nie może — odezwał się siadając — najprzód, że i trumna nie gotowa, no — a potem i na marszałka czekać potrzeba. Cesi dopiero teraz na myśl przyszedł ten człowiek, o którym szczęściem zapomniała w pierwszej chwili. Budził w niej jakiś wstręt i obawę. Nie śmiała spytać, czy mu dano znać, ale wikary zaraz się do tego przyznał. Rozporządzenie pogrzebem, jak mu się zdawało, powinno było od tego najbliższego opiekuna rodziny zależeć. — Nie wiem, co prawo stanowi w takim razie — odezwała się Cecylia — ale czuję, co mówi serce. Pogrzebem babki my mamy obowiązek rozporządzać, mój ojcze. Posiadam trochę zapracowanego i oszczędzonego grosza. Zdaje mi się, że zgrzeszylibyśmy przy zwłokach tej, która swój niedostatek znosić umiała, nie szemrząc do zgonu, gdybyśmy, biedni będąc, udawali zamożność. Odbędziemy więc skromnie ostatnią posługę. Było to nawet wolą nieboszczki. — A sąsiedztwo? — spytał wikary. — Nie będziemy prosili nikogo; kto łaskaw, przyjdzie i pomodli się bez zaproszenia. — Duchowieństwo — podchwycił wikary — hm? — Wy, mój ojcze, tym rozporządźcie, a ja, co każecie… zaspokoję. Ks. wikaremu chciało się bardzo, na złość ludziom, wystąpić trochę; ale wszedł w myśl Cesi i uznał jej słuszność. — Niechże będzie jak najskromniej — dodał — nie trzeba i pogrzebem kłamać. Masz, moja panno, wielką racją. W nocy nikt w domu nie zasnął; na straży ciała mieniano się godzinami i modlił się któś ciągle. Cecylia, przebrawszy się w suknie żałobne, przesiedziała do dnia w fotelu. Była strapiona, pogrążona w myślach, a mimo bólu po stracie babki przyjazd marszałka i jego opieka nad rodziną mocno ją niepokoiły. Przez cały dzień następny z miasteczka tłumami szli ludzie do pałacu. Nad wieczorem stolarz przywiózł trumnę i zamknięto salkę na chwilę, aby ciało przenieść do niej. Julek znowu przyniósł kwiatów i wysłał ostatnie łoże staruszki wszystkimi, jakie mógł zdobyć w ogrodzie, ucałował jej nogi, jej ręce, co go tyle razy od dzieciństwa błogosławiły, i płakał. Andruszka i on sprowadzili o kulach Henryka, przy czym Hordziszewski był obecny. Henryk, także płacząc, ucałował ręce babki, ale mu lekarz zbytnio się nie dał roztkliwiać i do ucha wołał. — Po męsku!… pomódl się i nazad do łóżka! Jesteś rodzinie potrzebny, powinieneś się szanować. Trochę despotycznie oderwano go od ciała i zaprowadzono nazad na górę. Tego dnia z sąsiedztwa wiele osób, nie znosząc się wcale z pozostałą rodziną, przybyło tylko do ciała, z modlitwą i poszanowaniem. Przyjechała także sama Sławczyńska i demonstracyjnie długo się modliła, aby ją wszyscy widzieć mogli, konie przed pałacem zostawiwszy na widoku. Katafalk już był uporządkowany i trumna wniesiona, gdy pocztą nadjechał pan marszałek. Zmierzchało się na podwórzu, a w salce ciemno było i świece tylko przy trumnie rzucały na nią trochę blasku. Siostrzeniec, nawykły we wszystkich czynnościach do występowania efektownego, które było w jego naturze i obyczaju, odegrał i tu scenę, jakiej się po nim spodziewać było można. Jak obłąkany bólem wysiadł z powozu, rozkazując się podtrzymywać służącemu… w progu stanął raz… w przedpokoju salki, zakrywszy oczy, oprzeć się musiał o ścianę: potem padł na kolana przy katafalku i płakał, lub też okazywał, że płacze… Piotruska, która do niego przybiegła, wielce mu była pomocną, bo go ciągle uspokajała i pocieszała, co mu dozwalało jeszcze większe okazywać wzruszenie. Kazał się dźwignąć do trumny, na której głowę sparł, a wreszcie, odbywszy to wszystko, szepnął Piotrusi, że potrzebuje gdzie spocząć trochę, bo czuje się słabym. Cesia właśnie, dowiedziawszy się o jego przybyciu, chciała wyjść ze swego pokoju do braci, aby tam przyjąć marszałka, gdy go klucznica do niej wprowadziła. Niemy, osłabły, prosił o fotel i padł na niego, nie mogąc długo przemówić słowa. Wynagrodził to jednak sobie, gdy raz mówić zaczął. — Co za strata dla mnie, który ją jak syn kochałem!… Święta i biedna męczennica! Piotrusia mu po drodze szepnęła o liście, zaczął się więc o niego dopytywać. Cecylia mimo wstrętu do wszelkiego fałszu i zatajania zamilczała znowu, nie chcąc mu dawać żadnych objaśnień. Pochwałami zmarłej począwszy, marszałek przystąpił natychmiast, z pewnym naciskiem, do zaznaczenia, iż na niego spada opieka, jako na wuja… i oświadczył kuzynce, żeby była spokojną, bo on nad losem jej i braci gorliwie czuwać będzie. — Szanowny kuzynie — cicho odpowiedziała mu Cesia — ja od lat młodych nawykłam sama czuwać nad sobą i o sobie myśleć. Serdecznie wam dziękuję, ale w żadnym razie ciężarem nikomu być nie chcę. Rozmowa przerwana, naturalnie na później została odłożoną. Wszedł wikary i nastąpiły zapytania o rozporządzenia pogrzebowe. Ks. Kulebiaka oświadczył, co postanowiono, ale się to nie podobało marszałkowi. — Jak skoro ja tu jestem, najbliższy krewny, a stan mój majątkowy dozwala mi pogrzeb uczynić świetnym, spadłby na mnie wyrzut skąpstwa, gdybym się nie starał uczynić go odpowiednim godności staruszki. Cesia po cichu wrzuciła słowo, iż ona by rada z własnego zasobu zaspokoić koszta pogrzebu; lecz pan Bolesław nie godził się na to — dała więc tylko znak księdzu, aby uczynił, jak się umówili… Marszałek poszedł jeszcze do Henryka na górę, gdzie znowu płakał i obsypywał ich obietnicami. Tu kazał sobie przynieść herbatę i dłuższy czas pozostał z Henrykiem i Julianem. — Pozwólcie mi — rzekł w końcu — zająć się losem waszym, a zobaczycie, że przy moich stosunkach będę wam pomocnym. Trzeba, żebyście Cesię tylko namówili na to, czego ja dziś wymagać od niej mam pewne prawo. Ona tu nie ma co robić; ja jej dom mój ofiarowałem i ofiaruję, i proszę was, byście na nią wpłynęli, żeby zamieszkała u mnie. Sumienie mi nie pozwala zostawić tak samą kuzynkę drogą. Bracia nie znajdowali w tym nic dziwnego i dziękowali mu serdecznie, chociaż Henryk zasępił się trochę, bo mu żal było rozstać się z Cesią i rachował na to, że się nie rozdzielą. Lecz wobec tego, co się dla niej dobrym zdawało, nie śmiał z egoizmem swym występować. Nadszedł w ostatku dzień pogrzebu. Ks. Kulebiaka sprosił od siebie duchowieństwo, które chętnie przybyło. Pogrzeb więc wypadł świetniej, niż się spodziewać było można. W kościele i na cmentarzu znalazło się mnóstwo ludzi. Tu był stary grób familijny, rodzaj kapliczki murowanej, pokrywającej podziemie, gdzie stały już w wielkiej liczbie Horyszków trumny, począwszy od starych, wspaniałych, aż do skromnych, ostatnich. Miejsca już niewiele było dla nowych przybyszów. Nad grobem wystąpił nie z mową, ale z prostym, serdecznym słowem pożegnania ks. Kulebiaka i zakończył je płaczem, od którego wstrzymać się nie mógł. Zapłakali wszyscy… Marszałek batystową chustką zakrył oczy. Julek spuścił się za trumną do lochu, aby ją ustawić i jeszcze raz pożegnać. Oczy ludzi ciekawie zwracały się na żałobnie ubraną Cecylią, zakwefioną, z twarzą zakrytą, której marszałek rękę podawał; ale nikt do rodziny się nie zbliżył. Wieczorem w milczeniu wszyscy powrócili do pustego pałacu. Salka starościny stała zamknięta, a w domu tylko płacz Piotrusi się rozlegał. IX Nazajutrz, już z wyjaśnioną nieco twarzą, acz zawsze posępny i wzdychający, przybył z rana pan marszałek wprost do pokoju Cecylii, która zdawała się czekać na niego, wiedząc, że wałka będzie nieuniknioną. Zaczął się najprzód uskarżać na potargane nerwy, na ból głowy, noc spędzoną bezsennie i czułe serce, które mu nie dozwalało nigdy nic po męsku przyjąć obojętnie. Nastąpiły potem oświadczenia miłości dla rodziny i gotowości do poświęceń dla niej. — Jestem waszym opiekunem z prawa, droga kuzynko; lecz gdyby mi się nawet ono nie należało, narzuciłbym się wam, wiedząc, jak jesteście osamotnieni, osieroceni i jak wielkie na mnie ciężą obowiązki. Tu westchnął… — Nie jest to może chwila do nastawania na to, co postanowiłem; ale ja, przy tych wiekuistych nieszczęśliwych moich zajęciach urzędowych, nie mam wyboru godziny. Musiemy z sobą pomówić stanowczo. Nie odstępuję od myśli, droga kuzynko, abyś koniecznie przyjęła ofiarę mojego domu, który proszę za własny uważać. Zechcesz się zająć moimi drogimi sierotkami czy nie, to od twej woli i serca zależy, ale niechże mi wolno będzie wyrwać cię z tej ruiny, z tej pustki, do której nie jesteś stworzoną. Była to wola i postanowienie naszej drogiej zmarłej. Cesia słuchała ze spuszczonymi oczyma, nie odbywając się jeszcze ni słowa. Marszałek więc mówił dalej: — Ze wszystkich względów dla kochanej kuzynki dom mój będzie stosownym. Znajdziesz w nim towarzystwo, do jakiego nawykłaś na większym świecie, a co do mnie, proszę mi wierzyć, że będę najszczęśliwszym, spełniając we wszystkim jej wolę. Czarne, załzawione oczy podniosły się nareszcie, spokojne, jasne pomimo łez, i utkwiły w mówiącym. W spojrzeniu tym malowała się taka pewność siebie, taka wola silna i tak niewzruszone postanowienie, że nim odpowiedź usłyszał, pan Bolesław już, przeczuwając ją, zmieszał się nieco. — Nie umiem słów znaleźć na podziękowanie — odezwała się powoli. — Wierz mi, kochany wuju, iż tę ofiarę zachowam w sercu jako drogą pamiątkę, bo przychodzi w chwili, gdy nikt nam ręki nie podaje, gdy tylko serce tak szlachetne jak wasze mogło się zdobyć na to… Ale chciej mnie posłuchać i zrozumieć. Ja o sobie nie myślę, ja przyszłości nie potrzebuję żadnej. Umiałam się ze swym sierocym losem pogodzić… Idzie mi jednak o braci i dla nich chcę pracować. Przygotowałam się poniekąd do tego zadania. Nauczycielka z powołania, chcę dla nich stać się siostrą—przewodniczką. Więcej od nich widziałam świata; miałam sposobność, jeśli nie nauczyć się czegoś, to spojrzeć przynajmniej na naukę. Ich wychowanie było zaniedbane, nie dokończone. Jako siostra, winnam im najprzód sama siebie i chcę, a muszę pozostać z nimi. Marszałek okazał pewne zniecierpliwienie. — Jest to nadzwyczaj piękne i szlachetne, ani słowa — odezwał się — ale pozwól sobie powiedzieć, że oni obaj są w tym wieku, w którym już opieka nauczycielki ustać powinna. Mogłabyś się porwać na to, czego nie zdołasz spełnić. Miłość braterska zaślepia kochaną kuzynkę. — Pozwólcie mi spróbować — wtrąciła Cecylia. — Za kosztowna to może być próba, a istoty takiej, mówię to bez pochlebstwa, szkoda do pracy, którą mniejszą ofiarą, a z lepszym może skutkiem, kto inny podjąć potrafi. Zresztą ja także i o nich myślę. Julka biorę do swojej kancelarii… urzędowa kariera… Cecylia podniosła oczy. — Nie wiem, czy Julek czuje do niej powołanie, i zdaje mi się, że jego usposobienie… — Julek się wyrobi pod moim dozorem — przerwał marszałek — a co się tyczy Henryka, ten, zdaje mi się, kaleką zostanie po tym nieszczęśliwym wypadku. — Doktór zaręcza, że zaledwie ślad jakiś zostawi po sobie rana. — Ach doktór! doktorowie obiecują zawsze… Ja się na tym znam: kula mu ścięgna porwała… co najmniej będzie nogą powłóczył. Jemu potrzeba spokojnej egzystencji. Znajdę mu małą dzierżawę… — A cóż zrobimy z Zawiechowem? — żywo zawołała Cecylia. — Sprzedamy pałac korzystnie na lazaret… to moja rzecz. Rząd potrzebuje właśnie murów i zapłaci bardzo dobrze. Cesia złożyła ręce. — Panie marszałku — zawołała — to nie może być! Zaklinam pana, nie czyń tego! Te mury, te drogie przesiąkłe pamiątkami gruzy… pozwól nam w nich zostać… Mam — dodała energicznie — trochę zapracowanego grosza, mam wiele odwagi, a przed sobą cel święty. Daj mi pan rok, dwa czasu… znajdę sposób ratowania rodziny o własnych siłach. Marszałek się roześmiał. — Już mi o tym mówiono — zawołał — Mais, ch?re cousine, tak dziwaczna fantazja mogłaby być uwzględnioną, gdybyśmy mieli dużo czasu i pieniędzy do stracenia. Ale przyznam się, że mi żal i twych pieniędzy, i pracy… bo to wprost pomysł piękny, poetyczny, ale — pozwól sobie powiedzieć — dziecinny… Cesi oczy już były oschły. — Kochany wuju — odezwała się, wyraziście dając mu ten tytuł — przebaczysz mi. Może to być i dziecinne, ale ja na siebie biorę odpowiedzialność i com postanowiła, to spełnię. Żadna w świecie siła od tego mnie odwieść nie może. Pan Bolesław zbladł, zrobił dziwną minę, usta wykrzywił, dumnie jakoś pierś wydął i głowę na ramiona zarzucił. — W takim razie — rzekł — musielibyście się wyrzec zupełnie opieki mojej, pomocy, wszelkiego odwoływania do mnie, jednym słowem, węzłów, które nas łączą… bo ja czynię to, co mi doświadczenie i rozum dyktują, lub — umywam ręce. — Jeżeli który z mych braci pójdzie za radą pana marszałka — przerwała Cecylia — ja mieszać się nie będę do tego; mogą czynić, co chcą. Ale ja zostaję w Zawiechowie. — Choćby sama jedna z Piotruską, która, między nami mówiąc, nie jest także długowieczną? — począł marszałek. Cecylia nic nie odpowiedziała. Pan Bolesław okazał się jakby urażonym: ostygł nagle. Jakkolwiek biedna sierota zdawała się być pewną tego, co czynić chciała, jakkolwiek mocne miała po— stanowienie spełnić myśl swoją i samej sobie być winną ratunek… przypomnienie, że nie własnym tylko losem, ale razem przyszłością braci rozporządza, strwożyło ją. Zawahała się, łzy pociekły jej z oczów i prędko zaczęła je chustką ocierać. Ze swej strony marszałek poczuł, że złą drogę obrał, chcąc trafić do serca pięknej kuzynki, którą co chwila się więcej zachwycał. Nie spodziewał się w niej tej energii, ale nie życzył sobie zerwać, bo już marzył o niej i o bardzo miłej jakiejś przyszłości. Powiedział sobie, że z takim charakterem trzeba więcej działać z pomocą zręcznej insynuacji, czasu — może trochy pochlebstwa i przymilenia. Łzy owe na oczach kuzynki dawały mu doskonałą sposobność do uczynienia zwrotu, z którego sobie najlepsze obiecywał skutki. — Niech próbuje — rzekł w duchu. Udał nadzwyczaj wzruszonego tymi łzami, złożył ręce i rzucił się ku niej. — Droga Cesiu, pozwól mi się tym poufałym nazywać imieniem, jako krewnemu — niechże ja nie mam sobie łez tych pięknych oczu do wyrzucenia. Czyń, co chcesz. Zgadzam się na wszystko. Złamałaś mnie. Nie wiesz, jaką masz potężną władzę nade mną. Ustępuję, bo nie miałbym siły ani się wyrzec tych drogich węzłów, które nas z sobą łączą, ani ci się sprzeciwiać. Czyń, co ci się podoba… O jedno tylko proszę, błagam: pozwól mi stać na straży, zwać się twym opiekunem i przyjść ci w pomoc, gdy się przekonasz, iż poezja, niestety, w obłokach świeci, ale na ziemi nie kwitnie. Tu westchnął. Cecylii zrobiło się lżej; podała mu rękę, którą zamiast uścisnąć, ucałował aż nadto gorąco. Ujęło ją to wzruszenie, w które uwierzyła. W chwili gdy zdawało się grozić zerwanie, nastąpiło pewne zbliżenie i rozmowa przeniosła się na zmarłą staruszkę, na przeszłość, na Zawiechów. Marszałek wrócił zręcznie do poddanej myśli sprzedaży. — Proszę mi wierzyć — rzekł — że nie dlatego to mówię, abym się upierał przy swoich planach; ale potrzebuję zrzucić ciężar z sumienia. Kochana kuzynka wie, że u nas wszystko się robi przez wpływy i stosunki. Marszałek, który umie chodzić około tego, może w powiecie zrobić, co zechce. Zawiechów tak jak jest, z tą ruiną, z tym ogrodem, z tym kawałkiem gruntu jałowego, niewart nawet kilku tysięcy rubli, a na lazaret ja — ale tylko ja — mogę go sprzedać za kilkanaście, a może i do dwudziestu dociągnąć by się dało. Jest to jedyna w świecie sposobność… Nikt pewnie nie ceni wyżej pamiątek naszych jak ja… Gdyby nie interesa, nie straty, ja bym sam Zawiechów kupił. Mnie się serce krajać będzie, widząc go sprofanowanym; ale dla was choć po kilka tysięcy rubli funduszu, to jakby z nieba spadły dar… — Masz słuszność, kochany wuju — cicho odpowiedziała Cecylia — tym bardziej że ja mojej części się wyrzekam w każdym razie. Bywają w życiu wypadki, w których i łzami oblaną pamiątkę trzeba poświęcić dla ocalenia niepodległości — a jednak ja proszę… — A ja milczę i rozkazom jestem posłuszny — rzekł szybko marszałek — bo proszę mi wierzyć, każde słowo kochanej Cesi jest dla mnie rozkazem. — Kochany wuj mnie popsuje — odezwała się z uśmiechem smętnym Cecylia, wstając. — Pójdźmy do Henryka. Marszałek podał jej rękę i w najlepszej zgodzie poszli na górę. Tu rozmowa była obojętną, a siostra, przebywszy chwilę z, braćmi, znużona, potrzebując odpoczynku, wysunęła się do swojego pokoju. Niezupełnie jeszcze była spokojną. Nieszczęsny ten list bezimien— ny, który nosiła przy sobie, palił ją jak ogniem; kilka razy przebiegała go z oburzeniem i łzy stawały jej w oczach. Ten, co śmiał nim dobić nieszczęśliwą staruszkę, mógłże z pochwyconą gdzieś potwarzą, raz jej używszy, zamilknąć?… Człowiek, co to uczynił, mógł się posługiwać tą bronią przeciwko rodzinie. Wieść o tym mogła dojść do marszałka, do braci z innego źródła, a milczenie obwinionej za przyznanie się do winy mogło być wziętym. Chociaż pan Bolesław nie obudzał w niej ani zbytniego zaufania, ani sympatii, postanowiła po namyśle pokazać mu list i rozmówić się z nim otwarcie. — Uwierzy mi czy nie — ale należy do rodziny, niech więc wie wszystko. Myśl ta, której powzięcie wiele ją kosztowało, gdy raz się w niej utwierdziła, prawie ją uspokoiła. — Tak uczynić powinnam — rzekła sobie. Marszałek nie wyrywał się, swoim zwyczajem, na obiad. Zabrawszy z sobą Julka, poszedł do restauracji, nie chcąc być ciężarem w domu, w którym mniej niż kiedy było porządku i usługi. Po południu obaj mieli powrócić. Przez te dni Cesia chlebem prawie żyła i kawą, gdyż od biednej Piotrusi niczego wymagać nie było można. Po pogrzebie jednak spłakana staruszka wróciła do swych zajęć nałogowo… i znowu się krzątała, przerywając łzami i wspomnieniami łajanie sługi. W parę godzin Julek z marszałkiem powrócili z miasteczka. Ostatni wybierał się już w drogę i koniom kazał przyjść za sobą. Chcąc jednak jeszcze raz sam na sam rozmówić się z piękną kuzynką, wysłał Julka na górę i wszedł do jej pokoju. Cesia czekała nań blada, poruszona — czując, że jednę z najprzykrzejszych chwil w życiu ma do przebycia. Potrzebowała całego męstwa, aby jej podołać. Marszałek po obiedzie był w dosyć wesołym nawet usposobieniu, o ile żałoba i ledwie zamknięty grób dozwalały. — Muszę jechać — zawołał wzdychając i rzucając się na krzesło. — Jestem doprawdy jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na tym padole płaczu. Obowiązki rzucają mną, nie dając mi tam, gdziebym chciał, pozostać. Oto i dziś na komisją jakąś jechać tam muszę, gdy tak by mi tu było miło… Będę o was niespokojnym, a jeśli pozwolicie choć przejazdem się odwiedzieć… — Bardzo wujowi będziemy wdzięczni — dodała Cesia. — Przykro mi tylko, że my, zamiast mu tu dać chwilę wytchnienia, napoiliśmy i poić go musiemy goryczą. Podobno najboleśniejsze wyznania zostały mi na chwilę ostatnią. — Cóż takiego? — podchwycił przestraszony nieco marszałek. — Dla mnie to szczególniej bolesne — mówiła Cecylia. — Wiecie już o przyczynie śmierci naszej najdroższej babki… — Mówiono mi o jakimś liście. — Tak, był list, list okropny, list bezimienny. — I zginął? — spytał pan Bolesław. Drżącą ręką dobyła go z kieszonki Cecylia. — Oto jest — dla was nie powinniśmy mieć tajemnic, choćby wyznanie najprzykrzejszym się stało. Czytaj pan. Marszałek chciwie porwał szarą ćwiartkę papieru, najprzód starannie rozpatrując się w jej powierzchowności. Twarz mu się zaczerwieniła… począł przebiegać pismo. Cecylia, stojąc przed nim, wlepiła weń oczy, czekała tej chwili, gdy dojdzie do miejsca, w którym o niej była mowa. Marszałkowi zadrżała ręka, oczy na nią podniósł, oniemiał. — Stoi tam — poczęła spokojnie obwiniona — czytałeś, kochany wuju — stoi, żem splamiła poczciwe imię nasze, żem z zaufaniem wprowadzona do domu zacnego, wniosła doń niepokój, zerwała węzły święte, dała się obłąkać sercu lub nikczemnej rachubie. Nieprawdaż? tak tam stoi… Czy wierzysz temu? Marszałek milczał. — Lecz jakiż mógł być powód stworzenia tak ohydnej potwarzy? — rzekł po chwili. — Powód był — spokojnie ciągnęła dalej Cecylia, siadając i głowę sparłszy na ręku. — Pan hrabia Sulejowski żonaty jest z kobietą, która go nie kochała nigdy. Małżeństwo znalazłam, przybywszy do tego domu, najnieszczęśliwszym. Chciałam się oddalić, ale nie puszczano mnie. Nie mogłam nigdy posądzić pana hrabiego, by na mnie rzucił okiem. Pracowałam nie tylko nad ich dziećmi, ale nadaremnie usiłowałam przywrócić tam pokój i zgodę, gdzie ich nigdy nie było. W pierwszej chwili, gdym mogła nie postrzec, ale domyśleć się ze strony hrabiego tego uczucia dla mnie, w które nie wierzę, które było pańską jakąś lekkomyślnością i fantazją, pożegnałam ich natychmiast… Napisałam do babki, wróciłam tutaj… Oto jest prawda cała… Ale hrabia rozwodzi się z żoną, która od dawna domagała się rozwodu… to mogło dać powód do potwarzy… Zbyt jestem dumną — dodała Cecylia — zbyt czuję godność swoję, abym posądzoną nawet być mogła. Marszałek siedział zamyślony, przybity, widocznie mocno tknięty tym wyznaniem. — Bądź co bądź — odezwał się — jest to prawdziwe nieszczęście, bo dla ludzi dosyć pozoru, aby potwarzy uwierzyli, a tu się istotnie składają rzeczy jakoś tak dziwnie… Zaczął szukać po kieszeniach. — Niech kuzynka sobie wyobrazi, ja od tego Sule— jowskiego — a przynajmniej domyślam się, że to ten sam być może — jak mu na imię? Cecylia się zarumieniła. — Alfred — rzekła po cichu. — No, więc od tego samego list miałem przed wyjazdem. Chce tu w sąsiedztwie kupić dobra, wystawione właśnie na sprzedaż, i mnie, jako marszałka, zapytuje o ich wartość, prosząc o otwarte objaśnienie interesu. Żywo poruszyła się Cecylia, składając ręce. — Na miłość Bożą — zawołała — jeżeli to być może, niech mu wuj odpisze, iż nie radzi, że dobra są zruinowane, że ceny tej niewarte… Prośba ta zdziwiła nieco, ale razem uradowała marszałka. — Naturalnie, że postąpić inaczej nie mogę — rzekł — chociaż wyznaję, że odpowiedź tego rodzaju będzie trudną, bo dobra są tanie, w położeniu doskonałym i interes wyborny. — Ale się cóś zawsze znaleźć może? — Musiemy cóś znaleźć — odparł marszałek, któremu obojętność Cecylii dla hrabiego zdawała się dobry humor przywracać. — Stanowczo mu odradzę. Na nieszczęście ja, przy tych moich interesach i kłopotach niezliczonych, nie miałem czasu zaraz mu odpowiedzieć… list trochę zależał; zresztą i człowieka nie znałem. Cecylia milczała. Pan Bolesław list bezimienny obracał na wszystkie strony, badając pieczątkę, adres, papier, pismo… — Możecie mi powierzyć ten dokument? — zapytał. — Na co? — Rad bym dojść sprawcy. — Proszę was, nie czyńcie tego… wzgardzić należy, a nie mścić się… Oddajcie mi list, niech Bóg kary domierzy. Marszałek zwrócił pismo, wstał i gotował się do odjazdu; Cecylia śmiało i otwarcie spojrzała mu w oczy. — Widzisz mnie, kochany wuju, spokojną, zrezygnowaną. Nim odjedziesz, zapytam raz jeszcze: czy sądzisz mnie winną? czy możesz przypuścić, żem była płochą aż do zbrodni? — Ach! nigdy w świecie! — z zapałem podchwycił marszałek, na którego Cecylia coraz większy urok wywierała. — Dziękuję wam; potrzebuję być czystą w oczach tych, co do mnie należą, a co powie świat, jest mi zupełnie obojętnym. Ja się wyrzekłam świata, on dla mnie zamknięty. Podała mu rękę i żywo odeszła ku oknu; łza się jej kręciła w oku. Pan Bolesław stał jeszcze chwilę i nie mniej poruszony, poszedł się żegnać z chłopcami. Julek przeprowadził go aż do powozu, wyszła Piotruska, do kolan się schylając i prosząc, aby o nich nie zapominał. Konie ruszyły przez miasteczko; marszałek kazał się zatrzymać przed Szmulem. Znalazł starego Izraelitę na górze, odpoczywającego nad książką pobożną. Na widok gościa, dokończywszy naprędce modlitwy, Szmul wyszedł z powitaniem i wskazał mu najparadniejszą kanapę. — Panie Szmul — odezwał się przybyły — czy jesteśmy sami i możemy mówić poufnie? Stary poszedł opatrzyć wszystkie drzwi i powrócił z zapewnieniem, iż nie ma nikogo. — Pan z pewnością musisz dużo listów odbierać od różnych osób… z obywateli. Szmul głową dał znak potwierdzający. — I mogę się pochwalić — rzekł — że u mnie korespondencja jest w porządku. Każda rzecz na swoim miejscu, pod alfabetem. Pismo, to wielki interes; może się świstek przydać w lat dziesięć i albo zabić, albo wyratować człowieka. Popatrzył w oczy marszałkowi, jakby dochodził, na co mu się jego korespondencja przydać mogła, aż nagle wpadł na trop. — Jaśnie pan widział ten list? — Jaki? — spytał marszałek. — Ten niepoczciwy, szelmowski, co zabił naszę starościnę. Nim pan Bolesław miał mu czas odpowiedzieć, Szmul poszedł do czarnej szafy, stojącej w rogu izby, otworzył ją i z szufladki, oznaczonej literą M, wyjął cały pęk listów. — Tego się łatwo domyśleć, kto to pisał… ja ręczę, że on i ręki nie zmienił… to Mazurowicz. Rzucił wiązkę listów przed marszałkiem, któremu , dosyć było spojrzeć na papier, charakter, a nawet pieczątki, aby nie mieć najmniejszej wątpliwości, że Mazurowicz był autorem anonimu. — Czegóż on chce? za co się mści? — zawołał. — Żonę wziął. Wszystko skończone. I chłopca o mało nie pozbawił życia. — I dlatego, że nie pozbawił, to mu nie dosyć — począł Szmul z oburzeniem. — To nie jest żadną tajemnicą: oni z sobą żyją jak pies z kotem. Kobieta dziesięć razy od niego rozumniejsza, a zdesperowana… niech jaśnie pan sobie pomyśli, co to tam za życie być musi! Ona się z tym wcale przed nim nie tai, że pana Henryka jeszcze kocha, a mówi mu w oczy: wydali mnie siłą, wziąłeś mnie mimo mej woli, powinieneś więc wiedzieć, co cię czeka. Zawsze mnie pilnować nie możesz: zemszczę się po kobiecemu!… Słyszy pan marszałek? to są jej własne słowa, a o tym wiem przez jej sługi, bo ona gada głośno i nie wstydzi się. Mazurowicz rwał się już do cybucha, ale się zląkł, jak mu cóś powiedziała. Tam sądny dzień. Tu Szmul zbliżył się do stołu i pochylił ku marszałkowi, który słuchał i uszom swym nie wierzył, zniżył głos i począł, oglądając się: — No, kiedy już o tym mowa, to co ja mam taić? Nie byłbym zagadał, ale przecie na to radzić potrzeba, a tu nikt nie potrafi, chyba pan jeden może. Pan marszałek myśli, że to się z naszym panem Henrykiem skończyło? — A cóż może być? on leży przecie chory — przerwał pan Bolesław. — Tak, on leży chory… to prawda; ale jemu tam listy co dzień noszą i wożą. Ona sobie drogę znalazła. On do niej pisuje co dzień i ona do niego. Pan Julek o tym wie, tylko siostra nie, bo oni się tej siostry boją. Gdyby nie ona… kto wie, gorzej by było. Chłopcy, zwyczajnie, młode; im się zdaje wszystko w porządku, a z tego może być drugie i straszniejsze jeszcze nieszczęście. — Lecz skądże pan wiesz o tym? — zapytał zdumiony marszałek. — Ja muszę wiedzieć o wszystkim — westchnął stary. — Czy chcę, czy nie chcę, to mnie ludzie wszystko do ucha przyniosą. A tak samo jak ja, wie może niejeden. Mazurowicza nie lubi nikt i wszyscy się cieszą z tego, że on sobie włosy z głowy wyrywa… Na dole w restauracji kapitan Pupart o tym gada, młodzież w ręce klaszcze i cieszy się jak z najlepszego figla. Oni tylko Pana Boga proszą, żeby pan Henryk wyzdrowiał; jemu wszyscy pomagać gotowi, żeby się głupstwo zrobiło. Mazurowicz domyślać się musi; a trzeba go znać: to bydlę, ale wściekłe; może napaść w lesie, na drodze i zabić. Zamyślony marszałek nie mówił słowa. — Ale cóż za kobieta! — zawołał po długim milczeniu. — Jaśnie panie — odparł, rękę podnosząc, stary Żyd. — Kobieta, kiedy ma w sercu miłość albo nienawiść, straszniejsza od mężczyzny. To głupi człowiek, że się z nią ożenił. — Cóż na to radzić? — Ja nie potrafię — rzekł Szmul. — Jedna jest tylko osoba, która by rozumem i sercem mogła tu dać radę, ale tej się takich rzeczy mówić nie godzi. — Panna Cecylia? — Tak jest — odparł 2yd. — Pan Bóg ją sam tej familii zesłał. Takich kobiet na świecie mało. Dna — . dodał z zapałem — wie jasny pan co, ona warta być… mężczyzną. Mimo woli uśmiechnął się marszałek, który z ludźmi pospolitymi nie zwykł był szafować patetycznością i bywał, jak go Bóg stworzył. — Na mężczyznę byłaby za piękną. — A na kobietę — dodał Szmul — ona jest za rozumną. Przebijało się w tym Salomonowskie, biblijne pojęcie o kobiecie. Zamilkli chwilę; marszałek rozmyślał. — Poszlijcie po Julka — zawołał — wszak Julek wie o listach? — On sam je do miasta odnosi — szepnął Żyd, i wnet otworzył drzwi, aby zawołać myszuresa. Marszałek rozmyślił się, że najlepiej było posłać konie, które stały przed gospodą, i natychmiast przez okno dał rozkaz kamerdynerowi. Szmul tymczasem starego wina przyniósł i pomarańcz, bo dawnym obyczajem wielce był gościnny. W dobry kwadrans, zdyszany i zdziwiony, Julek się zjawił, w oczy patrząc wujowi, po co go jeszcze mógł wzywać. Szmul zaraz się wysunął. — Julku, kochanie moje — odezwał się pan Bolesław — tam u was, z obawy, aby Cesia nas nie podsłuchała, mówić z tobą otwarcie nie mogłem. Ja wiem o wszystkim… — O czym? — Henryk odbiera listy od Mazurowiczowej. Julek się zaczerwienił. — Ja o tym nic nie wiem. — Ty je przynosisz. Chłopak kłamać nie umiał. — No, gdyby i tak było… Oni się kochają; on by umarł, żeby od niej nie miał wiadomości, a ja miałbym bratu nie posłużyć? — Ale czy to się godzi? Julek popatrzył na wuja długo i uśmiechnął się. Byli z sobą dosyć poufale… zbliżył mu się do ucha. — Wujaszku — rzekł — a pani Krawczyńska? Zerwał się marszałek, trochę obrażony. — Co ty tam pleciesz! — zawołał. — Wiesz, na co się Henryk naraża i ty jego? — na śmierć! Mazurowicz o wszystkim wie i przy pierwszej sposobności nie bić się, ale zabić gotów. Spoważniał Julek. — Ja na to nie poradzę — rzekł. — Henryczka nic na świecie wstrzymać nie może — żaden strach, żadne niebezpieczeństwo. — Słyszałeś o liście, który był przyczyną śmierci babki? — Wiem, cóś o nim mówiono. — Pisał go Mazurowicz — to pewna. Nikczemnik, który śmiał rzucić się na starą, biedną, szanowaną powszechnie osobę — nie zawaha się… Julkowi oczy zapałały. — Mazurowicz, on był przyczyną śmierci babki? Dobrze wiedzieć, kochany wuju… dobrze wiedzieć, bo się przyjdzie porachować z tym panem. Henrysia uczynił nieszczęśliwym, skaleczył go. Babci śmierci był przyczyną: jużci mu to bezkarnie ujść nie może. Marszałek, który spodziewał się naprawić, postrzegł, że popsuł sprawę; począł więc prosić i zaklinać, łagodzić i tłumaczyć, że w oczach prawa, w oczach ludzi Henryk z całą swą miłością był przecie winien, a Mazurowicz usprawiedliwiony… Dla spokoju siostry, rodziny, dla uniknienia nowych klęsk należało zerwać stosunki i zemstę zostawić samej wypadków kolei, zapewniającej aż nadto, że Henryś znajdzie mściciela. Julek, pozornie czy istotnie, dał się ukołysać, a wreszcie przyrzekł, iż powoli na brata wpływać się będzie starał. — Ale niech wujaszek nie myśli, żebym ja miał wielką nadzieję Henryka przerobić… Przyznam się, że gdyby mnie tak kto pokochał, i ja bym był nielepszy. Marszałek zmilczał, czuł bowiem, że był także grzesznym, i lękał się znowu jakich przypomnień. Zakończył rozmowę uściskiem. — Mój Julku, proszęż cię, bo widzisz… do czego te skandale? Ludzie i tak na was koso patrzą, przyjaciół do zbytku nie macie… Dla Henryczka świat otwarty… znajdzie inną. Tak mu mów, proszę cię… i żeby tym listom dał pokój. Nie wiedzieć co! nie wiedzieć co! Na tym się rozmowa skończyła. Pan Bolesław wyjechał, spoglądając ku pałacowi i wzdychając na wspomnienie pięknej siostrzenicy, co także nie było przykładnym, a Julek zwolna pociągnął ku swojej pustce. X Od czasu upadku majątkowego rodziny, która wprzódy . całą okolicę zamożnością i życiem wytwornym gasiła, wszyscy ci, co ją objadali, co się łasili około starościca, co mieli się za szczęśliwych, gdy ich do Zawiechowa zapraszano, powoli od niego usuwać się zaczęli. Otwierały się oczy, znajdowano, że upadek ten spowodowany był własną winą; w postępowaniu osób, dawniej uwielbianych, odkrywano wiele niedorzeczności, wad, zdrożności… Do prawdy fałsz się domieszał… prysnęli przyjaciele domu i znikli. W miarę jak majątek się zmniejszał, interesa stawały trudniejsze, usuwało się sąsiedztwo i ludzie przestali przyznawać się do dawnych stosunków. Nabywać się tylko starano rozprzedawane folwarki, jak można było najtaniej. — Nie skorzystam ja, skorzysta drugi… to daremna rzecz; wolę przecie sam wziąć tanio, co się ma innemu dostać. Tak mówili wszyscy. Horyszkowie dziwnie byli nieporadni i zaślepieni; szli do zguby jakby fatalizmem pchani, nie umiejąc się bronić, a w końcu z rodzajem bezmyślnej rozpaczy. Kto nie potrafił naówczas z ruiny skorzystać, sta— wał się nieprzyjacielem jawnym. Zmyślano dziwy na rodzinę, której największą winą było to, że nie umiała wyrzec się w porę swego dawnego stanowiska, odwołać do skrzętności i pracy, przyznać do zubożenia i pracować, aby mu zaradzić. Do ostatniej chwili wyglądano jakiegoś cudu Opatrzności, sukcesji niespodzianej, wielkiego losu na loterii, bodaj odkrycia zakopanego skarbu, nie umiejąc tylko rachować na siebie i własne siły. Odstąpienie dawnych przyjaciół musiało zrodzić żal i narzekania, a z tego urosło rozdrażnienie obustronne. W chwili śmierci starościny Horyszkowie nie mieli, oprócz ks. Kulebiaki i Szmula, nikogo, co by się mógł nazwać przyjacielem domu i pozostałej rodziny. Zacny doktór Hordziszewski, który poważał wielce pannę Cecylią, chłopców zawsze jeszcze nazywał trutniami i był tego przekonania, że to marnie poginie. Mniejsza by o to było jeszcze, że na przyjaciołach zbywało, gdyby miłość Henryka nie rozbudziła nienawiści. Stary Sławczyński jemu przypisywał domowe swe nieszczęścia, nieznośne pożycie córki z zięciem, a zajadły Mazurowicz podżegał go jeszcze, wiedząc lub domyślając się stosunków żony i kładąc staremu w uszy nieustannie, że się tego paskudztwa z powiatu pozbyć potrzeba. Mazurowicz nie miał tam jednak wielkiego miru między ludźmi i sam nie mógł nic; odgrażał się tylko, że przy pierwszej sposobności w łeb palnie Henrykowi. — Tak, tak — odpowiadał Sławczyński — i pójdziesz do turmy, do kryminału. Tu trzeba sobie radzić inaczej, aby to śmiecie wyforować. — Niechże ojciec radzi — wołał Mazurowicz — bo jak Boga kocham, byle ozdrowiał, a na oczy mi się nawinął, nie wytrzymam… — Milczałbyś — bąkał stary. — Co to za gadanina! At, w głowie jak w Pacanowie… pleciesz, sam nie wiesz co. Mnie to zostaw. Rad też nierad, zięć musiał zdać na teścia owo wyforowanie z powiatu Horyszków. Byłby może wreszcie gniewom i zemście sfolgował, ale żona przy każdej sposobności drażniła go nie do zniesienia. Stał się pośmiewiskiem ludzi; nie śmiał nikogo do domu zaprosić, bo mu sceny wyprawiała przy gościach. Wszystko to szło na rachunek Henryka. Gdy się na niego odgrażał przed żoną, to mu odpowiadała: — Ja jego znałam i kochałam wprzódy, niż się tu pan Mazurowicz zjawił; on do waćpana żal może mieć, a nie pan do niego. Po coś sam biedy szukał, .zabierając gwałtem, co się komu innemu należało. Obchodzenie się żony, która męża nigdy prawie inaczej nie zwała, tylko panem, i okazywała mu wzgardę, do wściekłości go doprowadzało. Ojciec się odgrażał, matka, już trochę przestraszona, starała się ułagodzić córkę — ale wszystko to za późno przychodziło. Pani Hanna, raz wszedłszy na tę drogę, egzaltowała się swoim heroizmem coraz bardziej. Stary Sławczyński i Mazurowicz nie widzieli innej rady, tylko „tych Horyszków precz stąd wymieść… precz!” Stary Sławczyński był to szlachcic—dorobkowicz w całym znaczeniu tego wyrazu, bo nie tylko majątku, ale jakiej takiej ogłady po świecie się dobił. Początkowo, ledwie z niższych klas wyszedłszy i trochę liznąwszy łaciny, nie umiał więcej nic nad to, co z trzech pierwszych klas wynieść można. W miarę jak mu majątku przybywało, jak z ludźmi obcować począł, przyzbierał wiadomości, szczególniej prawniczych. Nie obeszło się żadne kupno bez procesu, trzeba było spraw dopilnować. Roztropny człek nabył rutyny pieniackiej i sposobików na ludzi. Uparty, skryty, choć charakteru gwałtownego, w potrzebie umiał się zmitygować i wy— trzymać, a zmilczeć. W środkach nie przebierał; nie popełnił nigdy nic, za co by jawnie mógł odpowiadać, ale delikatności i szlachetności w postępowaniu trudno u niego było szukać. Mieszkał od dosyć dawna w okolicy, a będąc świadkiem stopniowej ruiny i upadku Horyszków, sam nabywca części ich majątku, doskonale znał wszystkie interesa. Skutkiem postanowienia, aby Horyszków precz wykurzyć z sąsiedztwa, było to przekonanie, że trzeba koniecznie odebrać im to gniazdo, w którym siedzieli. — Póki oni tu kąt będą mieli — mosanie — mówił — my się ich stąd nie pozbędziemy, to daremna. Trzeba deposedować. Sławczyński, raz ta postanowiwszy, nikomu przedwcześnie nic nie mówiąc, zaraz się wziął do rzeczy. Przyszło mu na myśl, iż słyszał niegdyś, że między mieszczanami zawiechowskimi a ekonomią dawną był stary proces o grunta. Za życia starosty zaniechano go, skutkiem różnych wpływów, a potem nie odnawiano, czy z powodu przedawnienia, czy też, że na Horyszkach nic do utargowania nie było. Pusty pałac niewart był tego, co mogło kosztować jego utrzymanie. Sławczyński, wiedzący o wszystkim, wiedział też, że rząd szukał nabycia murów na lazaret i mógł je dobrze zapłacić. Z tych pokombinowanych okoliczności ułożył się plan wcale zgrabny nabycia od mieszczan zgasłej pretensji za bezcen, odnowienia procesu i zrobienia niezłego interesiku ze sprzedażą murów. Pomysł był genialny; wszystko jednak zależało od wykonania. Z mieszczanami sprawa nie była łatwa, bo obudziwszy ich uwagę można się było narazić na zbyt wysokie ocenienie pretensji. Z drugiej strony należało się zapewnić, że mury nabyte zostaną. Co do tego ostatniego punktu, Sławczyński był przygotowany choćby na stratę. — Pal ich diabli — mówił w duchu — byłem to paskudne plemię stąd wyrugował, a już choćby się ten stary chlew przy mnie został… mniejsza z tym. Sławczyński zanadto był przebiegły, ażeby wprost do mieszczan się sam udać. Nawykł w interesach nigdy prostymi nie chodzić drogami. Z powierzchowności człek rubaszny, gadatliwy, niby otwarty i niezręczny, miał ten talent, że się daleko wydawał głupszym, niż był w istocie. Ludzie też nie bardzo się go wystrzegali i dobrze mu się z tym działo. W wielu sprawach pomocny mu był sekretarz Machczeńko. Wyrachował sobie, iż z nim i przez niego najłatwiej dojdzie do celu. Chwile wolne, jak wiadomo, spędzał Machczeńko najczęściej w restauracji. Bilard i gawędka, coraz nowe twarze, które się tam spotykało, rozrywały go po biurowej pracy. Sławczyński, choć nie zajeżdżał do Szmula, bo się za cóś na niego gniewał, do restauracji czasem zachodził. Udał się do niej i teraz, za przybyciem do miasteczka. Wszedłszy, obejrzał wszystkie kąty, sapiąc, ale sekretarza nie było. Spytał kelnera o niego: odpowiedział, że tylko co go nie widać. Kazawszy więc sobie dać jeść, stary czekał. Jakoż niebawem zjawił się pożądany, w wyśmienitym humorze. — Pana sędziego dobrodzieja! — zawołał. — Kochanego sekretarza — jakże mi miło! Toż to kopę lat! — rozstawując ręce, w których nóż i widelec trzymał, zawołał Sławczyński. Machczeńko był rezolutny i wesół czasami. — Czy nie za interesem? — zapytał, śmiejąc się. — To by mi bardzo w porę przyszło… Owsa dla koni potrzebuję… no i… — Co będziesz pił? — zapytał gościnnie sędzia. — Szklankę ponczu — odparł Machczeńko. — Hej ty, Moryc! ponczu dla sekretarza. Machczeńko był człowiek dziwny: ani zły, ani dobry. Nie miał w życiu sposobności wyrobić się ani w jednym, ani w drugim kierunku, a natura go stworzyła tak, że lubił — przekorą. Spłatać figla było dlań największą w życiu rozkoszą, szczególniej gdy się go kto nie spodziewał. Nie znał większej przyjemności nad wyprowadzenie innych w pole. Często na tym tracił nawet, ale wstrzymać się nie mógł. Gdy siadł z cygarem naprzeciw brzuchatego, opasłego szlachcica, pierwszą myślą, jaka mu do głowy przyszła, było: — co by jemu za finfę puścić? Finfą—nazywała się u niego każda trafna sztuczka. — Interesu to ja żadnego nie mam tak dalece — mówił zajadając stary — jak mi Bóg miły; ale gdyby się interes trafił, to bym nie był od tego. Nie ma co robić, a tak to człek gnuśnieje. — Sędzia szukasz biedy i guza? — Ano — guz za guz; choćby się i oberwało, to się odda, byle nie próżnować. Zaczęli się obaj śmiać, ale tak głośno, tak długo, tak zawiesisto i donośnie, że Moryc aż pode drzwi przybiegł, podsłuchać, co to było. A był to wprost ten rodzaj śmiechu, który zastępuje myśl lub zapełnia przerwę w rozmowie. Obaj patrzyli sobie w oczy. — No, panie sekretarzu, dajcie wy mnie jaki interes. Wezmę, jak Boga kocham, wezmę… Nie mam co robić… Machczeńko ramionami ruszył. Była chwila milczenia. — Wiecie co? przyszła mi myśl do głowy. Chcecie? będzie i owies dla koni, i dla mnie guz… i wszystko. — A co? — zapytał Machczeńko pomyślawszy — o cóż idzie? — Tu, przed jakimi laty piętnastu, szesnastu… — Eh! eh! stare dzieje! — Ale ba, z gałganów starych robią nowy papier, a na papierze asygnaty drukują — rozśmiał się Sławczyński. I znowu zaczęli się śmiać okrutnie. Śmiech był w ich rozmowie rodzajem przyprawy czy sosu, bez którego się obejść nie mogli. — Cóż to było przed szesnastu laty? — spytał sekretarz. — Ot, co było — począł Sławczyński. — Mieszczanie mieli proces o grunta z Horyszkami. Naówczas te łapserdaki byli jeszcze w pierzu i zdusili sprawę. Dlaczegóż by miasteczko nie miało się teraz o swoje upomnieć? Ot i sprawa… a jeśli zechcą, to ja nabędę pretensją. Sławczyński z krzykliwego śmiechu i głośnej mowy przeszedł do szeptu prawie i oglądał się jeszcze, czy kto nie słucha. Wyplunąwszy już, co miał na myśli, dopiero się spostrzegł, że mu to wypadło jakoś niezbyt zgrabnie. Machczeńko w duchu sobie powiedział: — Aha!… tędy… to już wiem. — I dodał równie poufnie do samego siebie: — Zjesz ty diabła! — No, no — odezwał się głośno — wiecie, że to tak sprytna rzecz, jak rzadko… Ano! ja z burmistrzem pogadam. — Ale ostrożnie! — dodał Sławczyński. — Mnie to tak, nie wiedzieć skąd, na razie przyszło, dla żartu… ot, aby się bajdurzyło. Ano kto wie, może by co i było z tego. — Czemu nie? — rzekł Machczeńko, jedno oko przymrużając i puściwszy niby przypadkiem dym z cygara w same oczy sędziemu. — Jakby się udało pałacysko im zabrać, toby — tu się ręką zasłonił — na lazaret kupili. Sławczyński udał zdziwionego. — Co? jaki? — Nie wiecie? — Cóż ja o lazarecie wiedzieć mogę? I począł dojadać sosu, zgarniając go chlebem i wycierając talerz do czysta. Milczenie trwało chwilkę. Owa bujna wesołość zupełnie się wyczerpała. Sławczyński był nierad, że go zrozumiano. — A to łotr, proszę — mówił do siebie — proszę, żeby tak zaraz wiedzieć, gdzie raki zimują. Machczeńko przypatrywał mu się. — Mam pogadać z burmistrzem? — spytał. Jakby z zamyślenia wychodząc nagle, stary głowę podniósł i spytał: — Co? co? dalipan zapomniałem. Zdało mu się to bardzo sprytnym, ale — jak mówił Machczeńko — przeholował. Łatwo się już było domyśleć, że kłamał. Rozmowa przez jakiś czas rwała się, zawiązywała, wracała nawet do epizodów owego głośnego śmiechu, dających czas do namysłu. W końcu jednak Machczeńko się na pewno domacał, że szło o nabycie pretensyj od mieszczan. Zasiedzieli się, tak rozmawiając, do późna. Sławczyński, który po staremu w to wierzył, że się najlepiej interesa przy butelce robią, bo butelka dozwala potem niedobrze sobie przypominać tego, czego się nie chce pamiętać — kazał dać starego węgrzyna. Obaj trochę sobie podchmielili; ale do ponczu nawykły sekretarz nabył tylko trochę śmiałości, a sędzia stał się niepotrzebnie gadatliwym. — Choć ja tam o tym nie myślałem — rzekł w końcu — i już na starość chleba mam dosyć, ale interes byłby niezły… i dla pana sekretarza, i dla mnie. Czyby zarobek był, czy nie, to zawsze tych łotrów spod ciemnej gwiazdy, tych Horyszków, precz bym z powiatu wygonił. Już oni mi tu siedli. I pokazał na gardło. Machczeńce chciało się śmiać, ale minę zrobił smutną i dodał: — Już to prawda… panna Hanna… — Ano, co tu przed przyjacielem taić! Córkę mi bałamucił, o włos że ślubu z nią nie wziął… Ale dał mu Mazurowicz dobrze: liże się, liże, bodaj się nie wylizał! Ja ich, chybabym żyw nie był, wykurzę. Niech idą z torbami… niech idą! Sekretarz głową tylko potakiwał, ale doszedłszy już do dna i zgruntowawszy, o co chodziło, powiedział sobie: — Niedoczekanie twoje! Podali sobie ręce. Sławczyński chciał kazać dać jeszcze jednę butelkę, ale sekretarz odmówił. Na jutro w porze obiadowej mieli się zejść dla pomówienia ze sobą. Rozpocząwszy tak szczęśliwie sprawę, Sławczyński poszedł spać. Człek był pobożny; zmówił pacierz głośno i zakończył go myślą szczęśliwą, że ofiaruje cztery świece funtowe do obrazu cudownego w Zbirowej, byle Horyszków z torbami puścił. — Tak mi Boże dopomóż, dam! nie pożałuję! i jeszcze na wotywę solenną. Hanna, jak go tu nie będzie, do rozumu przyjdzie i z mężem zacznie żyć, jak Bóg przykazał. Nazajutrz, oddawszy kilku znajomym wizyty, pochodziwszy z rękami w tył założonymi dla powagi po miasteczku, w godzinie obiadowej przybył Sławczyński do restauracji. Zastał już w niej Machczeńkę. Nim się rozmowa zaczęła, kazali kimlu* przynieść, bo miał być na obiad chłodnik. — A co? — zapytał sędzia. — Zagaiłem sprawę — rzekł sekretarz — ale jest sęk. — Jaki sęk? — Najprzód zdaje się, że przedawnienie zaszło; ale na to by radę można znaleźć, bo da się tam może w akta co wcisnąć. — A jużciż! a jużciż! nie bez tego, gdy potrzeba — rzekł poważnie sędzia. — Toć tu nie o żadne oszukaństwo chodzi, tylko o formalność. Z czystym sumieniem… słowo daję! z czystym sumieniem! — Ale gorsza jest rzecz — rzekł cicho sekretarz. — Mieszczanie mają pretensją do masy. A przy ostatniej eksdywizji* to, co się pozostało Horyszkom, uwolniono od wszelkich ciężarów, masa je wzięła na siebie… więc — dokończył — kto odpowiada? pan, co jesteś nabywcą części majątku, no i drudzy. Sławczyński się za głowę pochwycił i podskoczył do góry. — A niechże piorun trzaśnie! Tośmy gotowi beknąć, jak się mieszczanie obudzą. — Katże to wiedział, jak sprawa stoi — zawołał sekretarz z miną kondolencyjną. — Właśnie z waszego rozkazu, mówiąc z burmistrzem, mimowolnie… Sławczyński aż się zerwał od stołu i począł chodzić po izbie wielkimi krokami. — A to by dopiero było, żebym sam sobie takie gody wyprawił. Ale szczęściem jest przedawnienie. — Tak — odparł Machczeńko — aleś pan przecie uznał, że z czystym sumieniem można by… Sławczyński wybuchnął. — Jam to powiedział? ja? Jak to, akta fałszować?… wszak to nie co innego… akta fałszować? Machczeńko parsknął śmiechem, aż zaniósł się, ale sędzia nie miał najmniejszej ochoty mu wtórować; kręcił głową i koło szyi cóś poprawiał. Szczęściem chłodnik przyniesiono. — Ale asindziej — odezwał się po chwili Sławczyński — nie mówił burmistrzowi nic kto, co, jak… o mnie? — Owszem, wspomniałem mu, że sędzia byś ich pretensją mógł przejąć. — To się źle stało — mruknął markotno Sławczyński — bardzo źle! — Nie ma o czym mówić, kiedy nie da się zrobić — odparł sekretarz. Obiad przeszedł nieochoczo. Jednę tylko butelkę postawił sędzia i sam pił mało, uskarżając się na ból głowy z gorąca. Sekretarz też, figla spłatawszy, prędko go pożegnał. Nastąpił kwaśny porachunek z Morycem, który większą jeszcze goryczą napełnił serce Sławczyńskiego, płacił bowiem oba rachunki razem, wczorajszy i dzisiejszy, a pierwszy wypadł mu nad miarę wielki. — Bo to… mości panie — mówił odchodząc — bo to chla, pije bez miary ta kancelaria. Daj ich katu z ich gardłem i ich rozumem! Wyszedłszy na rynek, Sławczyński nie wiedział już, co robić, gdy — jakby na toż, burmistrz mu się nastręczył. Był to młody człek, dosyć zamożny i chociaż syn rzemieślnika, wykształceniu był winien, że go ludzie szanowali. Miał tylko tę wadę, że szlachty nie lubił, i gdy jej dokuczyć mógł, czynił to z prawdziwą przyjemnością. — Otóż i burmistrz — rzekł w duchu sędzia. — Trzeba mu się wyprzeć tej sprawy, żem o niej jako żywo nie myślał, i ochotę mu do niej odebrać. Pośpieszył więc na powitanie. Spotkali się w samym rynku. — Cieszę się bardzo, że oto pana tu znajduję — odezwał się sędzia — bo pragnę się wytłumaczyć… — Wytłumaczyć? z czego? — spytał burmistrz. — A co to tam plótł panu Machczeńko, bo on to wziął ze swojej głowy. — Ale co takiego? — Interes, o którym on mówił z panem. — On ze mną o żadnym nie mówił interesie. Sławczyński osłupiał. — Kiedyż to być miało? — pytał mieszczanin. — No, dziś… o tej głupiej pretensji. — Nic nie rozumiem. Spojrzał w oczy burmistrzowi Sławczyński i wziął go pod rękę. — Może na chwileczkę zajdzie pan do mnie. Poszli razem do zajazdu. Sławczyński dygnitarza posadził na kanapie i ostrożnie sprawę zagaił. Sekretarz o niej, jak się okazało, nie mówił nawet z burmistrzem. Rzecz stała wcale inaczej: pretensje nie były przedawnione i nie stosowały się do masy. Odetchnął sędzia. Zdało mu się, że zdrajca Machczeńko komu innemu pewnie chciał naraić sprawę całą. Przysiadł się więc niezwłocznie do burmistrza, dowodząc mu, że miasteczko z tego nic nie zyska i niczego dojść nie potrafi, że pretensja funta kłaków nie warta, ale przyznał się do tego, iż gotów ją podjąć przez zemstę na Horyszkach. Dobicie upadłej szlachty zanadto się uśmiechało burmistrzowi, aby się nie chwycił tak wybornej sposobności. Obiecał sprawę przedstawić i dołożyć starania o ustąpienie pretensyj sędziemu. W chwili więc, gdy już był stracił nadzieję wszelką, Sławczyński znalazł się prawie u celu i w duchu ponowił ślub uczyniony postawienia czterech świec funtowych. Nie chciał już nawet odjeżdżać do Błotkowa, dopóki by czegoś pewnego nie miał, a choć go kilkodniową zwłoką burmistrz straszył, odparł, że i tydzień siedzieć gotów. W pałacu po śmierci starościny przez parę dni wszystko pozostało w dawnym stanie. Panna Cecylia złamaną była wypadkami i zbyt znękaną, aby o czymkolwiek pomyśleć mogła, Henryk, który po raz pierwszy o kuli zszedł do babczynej trumny, powoli już przechadzać się próbował. Noga zraniona nie miała władzy zupełnej, lecz Hordziszewski czynił nadzieję, że „się ona da odzyskać. Po dwóch dniach walki z sobą panna Cecylia trzeciego ranka wstała z mocnym postanowieniem wzięcia się do porządku, obejrzenia pałacu i obmyślenia, co by się z niego uczynić dało. W pustce takiej mieszkanie było niedogodne, smutne, groziło zresztą ruiną, którą każdy dzień czynił bliższą. Pałac, jak mówiliśmy, ze starych murów ekonomii i myśliwskiego zameczka przerobiony, stał na maleńkiej wyniosłości, frontem obrócony do miasta. Przy ostatniej restauracji na przyczółku jego przylepiono gipsatury, dziś w znacznej części pootłukane, w których się wróble i jaskółki wygodnie gnieździły. Wystawiały one połączone herby Horyszków i starościny, otoczone armaturami, chorągwiami, kotłami, rogami obfitości i godłami, które się już dobrze teraz rozpoznać nie dawały. Gmach był bardzo rozległy, z dwoma bocznymi pawilonami, z dziedzińcem w pośrodku, którego czwartą ścianę stanowiły stajnie i wozownie. Wyschła, ocembrowana sadzawka, w której niegdyś miał być wodotrysk, środek jego zajmowała. W pałacu tylko część głównego korpusu jeszcze była mieszkalną i jeden róg od ogrodu — reszta stała z oknami pozabijanymi, pusta lub zarzucona gruzem i sprzętem bez wartości. Kilka izb w jednym skrzydle zajmował Żyd na magazyn zbożowy. Dach, dawniej gontowy, w znacznej części pokrywała teraz słoma. Oprócz tych kilku pokojów i sal, które zajmowali starościna, Piotruska, a na górze chłopcy, panna Cecylia reszty prawie nie znała. Przypominała ją sobie dzieckiem, ale wówczas te ciemne izby, korytarze, sale tak dla niej były straszne, iż nigdy do nich nie zaglądała. Należało to wszystko obejrzeć i starać się uczynić użytecznym. Miasteczko się murowało, cegła i kamień były mu potrzebne. Zostawując główny korpus nietkniętym, sprzedać można było materiał pozostały. Nikomu to za życia starościny na myśl przyjść nie mogło, gdyż staruszka nie byłaby dozwoliła ruszyć jednej nawet cegły… Klucze od tych wszystkich pustek były przy Piotruskiej. Zaprosiwszy Julka do pomocy, panna Cecylia poszła po nie do starej sługi. Ta już kręciła się w kuchni, ust, jak zwykle, nie zamykając i gderząc na dziewczynę. — A to mnie Pan Bóg pokarał takim leniuchem, śpiochem i mrukiem, jak ty jesteś. Jak do muzyki, na chichotki… o, to aż się oczy śmieją… a do roboty… chora. Dam ja ci choroby, dam! Wtem Julek wszedł, prosząc o klucze. Piotruska nie zrozumiała, jakie, a gdy się dowiedziała, że miano obchodzić pałac, trwoga ją ogarnęła i łzy się puściły. — Niech idą, niech rewidują wszystkie zakomarki, niech sobie robią, co chcą… dziej się wola Boża! Ja już nie poradzę! Wywrócą pałac do góry nogami. Młodym w głowie świta… Ale ja tego nie ścierpię… niech lepiej oczy moje nie oglądają, jak się pastwić będą. Pójdę do szpitala, za jałmużną, gdzie bądź — aby na to nie patrzyć… Ledwie ją do grobu złożyli… Zaczęła głową trząść i płakać, zapomniawszy nawet o dziewczynie, która, ujrzawszy ją we łzach, sama też się rozpłakała, nie wiedząc, czego. Julek, któremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby cóś około pałacu przedsiębrać można, zadziwił się, słysząc Cecylią mówiącą tak śmiało o sprzedaniu spustoszonych skrzydeł, poprawieniu środka, uporządkowaniu wszystkiego. Bo i ogród, i dziedzińce potrzebowały ogrodzenia, i dachy nowego pokrycia. Boczne gmachy były w takim stanie, iż o zachowaniu ich pomyśleć nie było można. Z wyjątkiem sal, na magazyn najętych, zaciekało wszędzie, sufity poopadały, a belki wisiały nad głowami, grożąc upadkiem. Posadzki któś powydzierał; pokradziono, co tylko się spieniężyć dało; żelazo nawet, tkwiące gdzieniegdzie w ścianach, powyrywano z nich dawno. Dla ocalenia reszty należało tę chorą część ciała poświęcić. — Sprzedana cegła da nam fundusz na pokrycie i restauracją skromną środka. W jednym skrzydle od południa będzie mała cieplarnia, która przy ogrodzie naszym koniecznie jest potrzebna. Julek słuchał zdziwiony. — Ale cóż ci się śni, Cesiu? ogród, cieplarnia… kiedy my na życie ledwo mamy. — Mówiłam ci przecie — będziemy ogrodnikami — zawołała Cecylia. — Prawda, słyszałem cóś o tym — uśmiechając się rzekł Julek — lecz ci się przyznam, że to za żart wziąłem… Handel, ogród… Nie! — Ja już po ogrodnika posłałam — odezwała się Cesia. — Oczekuję go co chwila i sama z nim rozpocznę. Jeszcze gdy byłam w Warszawie, nasz pałac, ogród i nasza bieda na myśl mi przychodziły. Usnułam to sobie zawczasu. Moja dobra przyjaciółka, pani L…..a, przyklasnęła myśli mojej i wzięła ją gorąco do serca. Zaczęłyśmy szukać ogrodnika i znalazłyśmy starego Wielkopolanina, który od lat dziesięciu w Warszawie i po wsiach prowadził sady i oranżerie, zakładał ogrody. Zrobiłam z nim warunkową umowę… — Więc — krzyknął Julek zdziwiony — to już zaszło tak daleko? — Przypomnij sobie, że nieboszczka babka zgodziła się na moje ogrodnictwo. — A ja, przyznam ci się, nigdy tego nie brałem na serio. — Julku mój drogi — westchnęła Cesia — życie ludzkie jest tak serio… tak serio, iż uśmiech w nim wydaje się niepojętą rzeczą, czymś prawie nieprawdopodobnym… Jam się nauczyła brać wszystko tak, jak każe ta smutna rzeczywistość, co się nazywa życiem. To dola, na którą skazani jesteśmy za grzech pierworodny. Nie pracą nas Bóg ukarał — praca jest dobrodziejstwem, ale walką poezji ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jej, a nie zbrukać nią… dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie!… Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał… i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionymi ku niebu i lecą kędyś w przepaści. Nam, skazanym na walkę, trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić! Mówiła tak natchniona, z oczyma zwilżonymi, i Julek, który się uśmiechał w początku, spoważniał. Uderzyło mu serce — zrozumiał pierwszy raz, że życie ma cel i że bez steru i żagla z łódką na morze rzucać się nie godzi… Cesia postrzegła wrażenie, jakie jej mowa uczyniła, i uśmiechnęła się, nie chcąc od razu zbytnią surowością zrażać brata. — Julku mój — rzekła — wyobraź sobie nas wszystkich troje siedzących na tych gruzach, które dokoła opadają, i płaczących bezsilnie, starzejących się w nędzy i znużeniu życiem próżniaczym. Cóż to za okropna dola!… Postaw obok tego nas troje, budzących się z rana do zajęcia, czynnych, śledzących owoc i postęp swojej pracy, wesołych z dopełnionego obowiązku, wyprzedzających się do roboty, pomagających sobie wzajemnie… O, wierz mi, mogą nas spotkać zawody — może się nam wieść lub iść trudno i twardo; ależ nie jestże rozkoszą łamać się z tym, co staje na drodze, i zwyciężać? Chwilę szli milczący przez stary ogród. — Lecz najprzód — dodała — zacząć od tego potrzeba, aby Henryka stąd wyprowadzić, gdzie dla niego życie jest zbyt trudnym, wspomnienia zbyt bolesne. Rok, dwa, spędzone nad nauką, uspokoją go i wróci do nas dojrzalszy. Twoim obowiązkiem, jako brata, skłonić go do tego, przekonać, że inaczej być nie może. Henryś nawet może się prędzej wyleczyć w Warszawie. Damy mu listy polecające… Niech jedzie, niech co prędzej jedzie! Julek szedł milczący, poważniejszy niż zwykle. — Moja droga Cesiu — rzekł — ty jesteś rozumniejsza od nas, to pewna. Ja, słuchając cię, uczę się i wstydzę, żem dotąd myślał za mało, żem żył tylko sercem… Ale ty sercem nie żyłaś wcale, tyś w pracy zapomniała o wszystkim, tyś nie kochała nigdy, a Henryk… Cesia zarumieniła się mocno: głosu jej zabrakło. — Mylisz się, Julku — rzekła otwarcie. — Nie znasz życia mojego. Przed tobą jednym na świecie, boś moim bratem, bo chcę, abyś mnie znał taką, jaką jestem, przed tobą jednym powiedzieć mogę — mylisz się. Biedne moje serce biło, kochało, a oczy płakały… lecz nigdy nie straciłam panowania nad sobą. Tam, gdzie miłość musiała walczyć z obowiązkiem, nie wahałam się na chwilę ofiarą okupić spokoju sumienia i godności mojej. Tego samego wymagam od Henryka. Coraz cięższym mówiąc głosem, wreszcie spuściła oczy i szła milcząca, jakby pod ciężarem wspomnień bolesnych. Julek był wzruszony; wziął jej rękę i ucałował ją w milczeniu.. — Cesiu moja, ja przed tobą klękam! Pocałowała go w czoło. — O nie! — zawołała — bratem mi bądź, daj mi dłoń i idźmy razem do celu! Padliśmy… zagrzebani w gruzach: własnymi rękami dobądźmy się z nich, a jeśli siły nie starczą, umrzyjmy na wyłomie, jak poczciwemu rodowi przystało. Czymże ród i szlachectwo? to różaniec wspomnień i przykładów. Nie żebrać nam, ale walczyć! Rycerstwo dawne bojowało z nieprzyjacielem na polu kośćmi usłanym; my bądźmy rycerzami ducha, co wszystkie rycerstwa, co wszystkie stworzył szlachetności i szlachectwa. Walczmy ze świata pogardą, walczmy z opuszczeniem, walczmy z urągowiskiem, z niedostatkiem… z sobą samymi… bo walka tylko jest życiem, bo bez niej życia nie ma. Gdy oręż wypada z dłoni — a i pług jest orężem… dłoń idzie w grób, choćby żywą była. Mówiła z zapałem, oczy jej płonęły. Julek chwytał myśli, słowa. — Tak — odpowiedział — do dziś dnia byłem najleniwszym z ludzi: ale od jutra będziemy pracowali… nieprawdaż? Cesia się roześmiała radośnie. — Pójdźmy nawracać Henryka! — zawołała. Wesoło jak dzieci pobiegli, wyprzedzając się, ulicą ogrodową. Piotruska, która stała w oknie, postrzegła to i ruszyła ramionami. — Wariaty ta młodzież! I to chce tu gospodarować! Świszczypałki! choćby i ta panna Cecylia, i tej w głowie pstro. Całymi dniami rodzeństwo siadywało u łóżka Henryka. Cesia przynosiła tu robotę, książki, a częściej jeszcze wszystkie myśli, które w braci przelać chciała. Z Henrykiem szło ciężej, choć się nie sprzeciwiał. Słuchał milczący, na pozór zgodny, nie wypowiadając swych myśli, ale siostra czuła, iż go ująć i przekonać nie mogła. Były chwile, gdy się zdawał poddawać jej radom i woli, lecz zostawiony sam sobie, wracał do marzeń, którymi truł się i żywił. Julek, który zupełnie już teraz zamiary siostry podzielał, pracował z osobna nad bratem, w chwilach gdy byli sami. Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby go pozbawić listów od Hanny, nie umiał odmówić pośrednictwa w przesyłaniu odpowiedzi. Te listy żywiły w piersi Henryka najdziksze marzenia. Zgadzał się wszakże na wyjazd do Warszawy, a Cesia, choć nie śmiała powodów wyznać doktorowi, błagała go, ażeby pozwolenie wyjazdu przyśpieszył. Henryk o kulach już chodził, zdawało się jednak, iż podróży nie zniesie, a odbywać ją musiał nie inaczej, jak na prostej bryczce trzęsącej, bo innej nie mieli. Stare powozy, od dawna nie używane, choćby je można było poprawić, wymagały więcej koni i kosztu znaczniejszego do podróży. Prosić marszałka o pożyczenie lżejszego a wygodniejszego Cesia nie chciała i nie dopuściła. Musiano czekać. Tymczasem list od pani L. oznajmiał przybycie ogrodnika starego, który z ciekawością wiekuistego włóczęgi jechał poznać kraj nowy. — Bo to ja, proszę pani — mówił na wyjezdnym do pani L. — spenetrowałem już niemało kątów. A gdzie ja ogrodów nie zakładał i ogrodników nie uczył! Na wołowej by skórze nie spisał. Niechajże na starość i pod tę puszczę białowieską zawlokę się… a jużcić i tam ludzie żyją. Zobaczymy. Jakoś to będzie. Wszystko troje po niejakim czasie marzyli o przyszłym swym zakładzie, Julek chciał mu już nadać jakieś imię dźwięczne i pociągające… Henryk, na uczczenie Cecylii, radził nazwać Cecylinem… Śniły im się prześliczne kwiatki, a siostra rozpowiadała o cudownych orchideach. Liczyła się, ale sam na sam tylko, aby nie prze— strasząc braci, czy jej zapracowany grosz starczy na podróż Henryka, na założenie ogrodu, na pokrycie pałacu, na mnóstwo niezbędnych przy nowym zakładzie wydatków. Miała oprócz grosza kosztowne podarki z tych domów, w których te lata przebyła, i gotową była rozstać się i z nimi, sprzedać, bez czego tylko obyć się mogła. Liczyła wszystko, co dzień prawie na nowo rozpoczynając rachunki i dodając sobie otuchy. Wtem jednego ranka, gdy jeszcze była w swoim pokoju, zastukano z lekka do drzwi i stary Szmul wszedł, ale tak blady i pomieszany, tak jakoś widocznie nieswój, drżący jakimś poruszeniem wewnętrznym, że Cecylia, spojrzawszy nań, wstała przestraszona. — Panie Szmul, czy nie chory jesteś? Żyd ręką tylko dał znak, że nie, bo mówić nie mógł. Podparł się na lasce, głowę spuścił i dumał długo. — Siadaj pan — zmęczenie… gorąco… Szmul znowu ręką zaprzeczył, aż sił nabrawszy, głowę podniósł wzdychając. — Przyniosłem wam… złą wiadomość — odezwał się — ale nie ma chwili do stracenia, jeżeli jeszcze ratować się można. — Na Boga! — przerwała Cesia. — Cóż nas jeszcze więcej dotknąć może? Straciliśmy wszystko. — No, został państwu ten muru kawał, ten kawałek ziemi, dach nad głową — dodał Szmul — swój dom, a tego może nie wie nikt, co znaczy swój dom, kto nie był bezdomnym. Wam i to chcą odebrać. — Jak? kto? przecież to jest własność nasza! — O! zły człowiek zawsze może zrobić, co zechce. Mnie się w głowie zawraca. Któż o tym pamiętał, że tu był niegdyś proces z miastem o grunta? Kto o tym wiedział? Dwadzieścia lat nikt się nie upominał. Cecylia ręce załamała i padła na krzesło. — Miasto — ciągnął Żyd dalej — ale miasto do dziś dnia by się o to nie upominało. Zły człowiek to zrobił, zły człowiek to nabywa. Za godzinę może kontrakt podpiszą. — Kto? z kim? — zawołała Cesia. — Sławczyński nabywa tę pretensją, to dosyć powiedzieć… Jeżeli on dziś to kupi, jutro was stąd wypędzi. — Więc na to nie ma ratunku? — spytała Cecylia. — Nie ma żadnego — odparł Szmul z boleścią — nie ma żadnego. Próbowałem ja, starałem się, biegałem, ale zrobiłem tyle tylko, że mi Machczeńko obiecał przeciągnąć podpisanie umowy może do jutra. Nie dał mi słowa, ale uczynił nadzieję. Myślałem… Sławczyński jest tu, on to czyni przez zemstę… któż wie… Żyd dokończyć nie śmiał. Panna Cecylia zrozumiała go, domyśliła się i zerwała z krzesła. — Mam iść? — zapytała. — Nie wiem — rzekł Szmul cicho i nieśmiało. — Jeżeli się to na nic nie zda — a sądzę, że z tym człowiekiem i wy nic nie poradzicie — to na cóż macie się narażać na jego grubiaństwo i dawać mu pociechę pomszczenia się jeszcze straszniejszego… w żywe oczy? — Tu nie o mnie idzie — odpowiedziała Cecylia, narzucając chustkę i biorąc pośpiesznie kapelusz — idzie tu o los rodziny, o pamiątki dla nas drogie. Miałabym sobie do wyrzucenia, gdybym zaniedbała, co jest w mocy mojej. Poprowadź mnie — wskaż — idę! Stary Żyd stał w progu, patrząc na nią z poszanowaniem i litością. Nie mówił słowa. Cesia ubrała się prędko, cała drżąc ze wzruszenia, i wyszła. Po drodze nie spotkali nikogo i nikt by jej też był nie poznał, bo szła ubrana skromnie, zakwefiona i chyba postawa szlachetna by ją zdradziła. Szła tak żywo, że stary ledwie mógł za nią podążyć. W rynku wskazał dom, doprowadził do drzwi i gdy te się otworzyły, sam pozostał w sieni. Cecylia weszła śmiało, odrzucając z twarzy zasłonę. Sławczyński, oczekując na godzinę wyznaczoną mu do podpisania umowy, nadąsany, że ją zwleczono, siedział porozpinany, bez chustki, na kanapie. Przed nim stała szklanica grogu. Straszny był dzikim twarzy wyrazem. Na widok wchodzącej do pokoju nieznajomej kobiety, której piękność, ruchy, ubiór domyślać się kazały położenia w świecie nierównie świetniejszego, niż ono było w istocie, zdumiony sędzia przypuszczał zrazu, że to była omyłka. Poruszył się nieco. — Pan sędzia Sławczyński? — odezwała się Cecylia, której rozpacz dodawała odwagi. — Tak jest — zawołał, spinając surdut naprędce i wysuwając się zza stołu stary, nie wiedząc jeszcze wcale, z kim miał do czynienia. — Czym służyć mogę? Odetchnąć potrzebowała chwilę śmiała kobieta, nim mówić zaczęła. — Moje nazwisko powie panu, z czym przychodzę — odezwała się, wlepiając w niego oczy. — Jestem Cecylia Horyszko. Sławczyński zmieszał się nieco. Schwyciło go to niespodzianie. Oczy spuścił i sparł się o stół, nie wiedząc jeszcze, jaki przybrać ton i postawę. — To cóż — odparł — to cóż? — Może być, żeśmy przed panem zawinili — zaczęła Cecylia — aleśmy odpokutowali za to ciężko. Pragniesz pan jeszcze zemsty nad nami, chcesz nas zgubić, wydziedziczyć, wygnać, wiedząc, że jesteśmy bezbronni i biedni. Panie sędzio — czy to po chrześcijańsku? — A, to waćpanna mnie będzie uczyła moralności chrześcijańskiej? — podchwycił, zaczynając się burzyć, sędzia. — Nie chcą pana uczyć, chcę ją panu tylko przypomnieć i chcę, upokorzona, prosić go za moją rodziną. Sędzia się trochę zadumał. — Ja nie potrzebuję przypominania żadnego, a co mam raz postanowionym, tego u mnie nikt nie odprosi. Cóż to, nie wolno mi kupić, co się podoba, kiedy jest dc sprzedania? Mam tym łaski świadczyć, co mi życie struli? Nie — z tego nie będzie nic. Proszę mi dać pokój! Odstąpił od stołu w głąb izby na kilka kroków. — Panie sędzio — zaczęła Cecylia — mój brat oddala się z tych stron… wyjedzie, na to mu słowo daję. — Wy wszyscy stąd precz pójdziecie — wybuchnął przypomnieniem Henryka rozdrażniony Sławczyński. — Tak jest, ja was wszystkich stąd precz wyrzucę. Szeroki świat… nabroiliście tu, więc idźcie gdzie indziej, gdzie was jeszcze nie znają. Z Panem Bogiem! Cecylia wlepiła w niego oczy. Spojrzał na nią i musiał wzrok spuścić. — Panie sędzio — zawołała — jeszcze raz was proszę: nie bierzcie na sumienie nieszczęścia rodziny. — Biorę, biorę, wezmę… nie zlęknę się tego. Na sumieniu jestem czysty, a ludzie mi podziękują, gdy się pozbędziem stąd tych, co nam czynili zakałę. Cecylia potrzebowała całej mocy ducha, aby te w oczy sobie rzucane obelgi wytrzymać. Kilka razy chciała się już cofnąć, lecz zdało się jej, że jeszcze nie dosyć uczyniła. — Bóg nas wszystkich sądzić będzie — rzekła — pamiętajcie o tym. Nie jesteśmy może tak bezbronni, tak osieroceni, jak się wam zdaje; za uciśnionymi przemówią ludzkie serca… odezwie się wasze własne sumienie, do którego się jeszcze raz odwołuję… Henryk winien, tak jest — dodała — ale on nie byłby na taki krok się odważył, gdyby go nie ośmielono. Nie dosyć wam, żeście zabili naszą babkę… — My? — zakrzyknął sędzia, rzucając się — my? — List bezimienny świadczy, rękę poznać łatwo. Przy tym liście, odebrawszy go, skonała — mówiła Cecylia. — Ten list jako dowód chowam… — Ja o liście żadnym nie wiem nic — ponuro odparł sędzia — ja do was żadnych listów nie pisałem. Widać po nim było zakłopotanie pewne… lecz wnet gniew go ogarnął znowu. — My — zawołał — razem żyć tu nie możemy… albo wam, albo mnie ustąpić stąd trzeba… Idźcie w świat. Dobrodziejstwo wam czynię… Weźmiecie się przynajmniej do pracy. Tu robić nie ma co, a w pustce pomrzecie z głodu. — Zostawcie to nam — odrzekła spokojnie Cecylia… Sławczyński, burząc, chodził w kącie izby. — Ale proszęż mnie do ostateczności nie przyprowadzać — rzekł zwracając się. — Waćpanna tu nie wyprosisz nic — nie pomoże żadne zaklęcie… Nie ustąpię… dosyć! I wskazał na drzwi. Cecylia nie ruszała się z miejsca. — O nic już nie proszę — rzekła. — Zrobiłam to, co mi nakazywał obowiązek; poniżyłam się aż do błagania człowieka bez serca i bez litości. Jest Bóg, on rozsądzi między wami a nami, między uciśnionymi a tym, co zna zemstę tylko. Wspomnisz pan może kiedyś tę godzinę i pożałujesz jej, bo mocniejsza od naszej dłoń pomści się za nas. Wyrazy te, wymówione uroczyście, podziałały na starego: spuścił głowę i zawahał się; ale w tejże chwili podniósł ją i wybuchnął głośniej a zapalczywiej niż wprzódy. — Uwolnijże mnie waćpanna od nauk i proroctw! — krzyknął. — Cóż to jest znowu? nie nawrócisz mnie waćpanna, a zmusisz tylko do powiedzenia jej jeszcze czego nieprzyjemnego. — Chciałabym to posłyszeć — zawołała Cecylia — aby wypić kielich swój do kropli. Proszęż nie oszczędzać mnie. Sławczyński spojrzał; zdawało się, że zacznie mówić, ale się zawstydził. — To osobliwsza pretensja — począł na wpół sam do siebie. — Co ja mam za powód ustępowania waćpaństwu? Ja ich nie znam dziś i znać nie chcę. Na tym koniec. Cesia zarzuciła na twarz zasłonę. Nie odzywała się już wcale i powolnym krokiem ku drzwiom postępując, wyszła. Sławczyński pozostał w miejscu, nierad z siebie widocznie i podrażniony; chwycił się za głowę, strzepnął rękami, pośpieszył ku drzwiom i z pasją je zatrzasnął. Potem sapiąc wrócił ku kanapie i siadł na niej, podpierając się łokciami na stole. — Niech gadają, niech wygadują… Jak ich tu nie stanie, zapomni się wszystko. Byłbym głupim, żebym ustąpił. Po co? na co? dlaczego? niech giną… niech giną! Pomimo tych urywanych wyrazów twarz jego zmieniona, rysy przeciągnięte, ręce drżące, oczy zbłąkane dowodziły, że z tym sumieniem, do którego się odwoływała Cecylia, nie był w zgodzie zupełnej. — Mazurowicz ten list pisał do starościny — bąknął sam do siebie — głupie chłopisko! Żeby był dał komu przepisać. A to się oni z tym dokumentem nosić będą… Marszałek go w ręce dostanie — to sprawa brzydka. Z Mazurowicza ekonom dobry, nie ma co mówić, ale głowa do pozłoty, a zapalczywe licho. Lecz tym ci bardziej ustąpić nie można, bo myśleliby, żeśmy się zlękli. Marszałek znowu tak bardzo ich bronić i za nimi ujmować się nie będzie. Jemu też z tym na rękę pewnie, że się utrapionej opieki i wydatku pozbędzie. Chybabym go nie znał. — I po namyśle dodał: — Co się stało, to się stało… Precz stąd! i będziemy pokój święty mieli… a jak ich nie stanie, to się to wszystko zatrze i pogoi. Jużci bez krzyku być nie mogło i bez lamentu — ale kto by tam tego słuchał? Niech ruszają w świat! Całej tej rozmowy mimowolnym świadkiem był Szmul, stojący przed nieszczelnie zamkniętymi drzwiami. Gdy panna Cecylia wyszła i oczyma suchymi, ale pałającymi dziwną energią i odwagą nań spojrzała, ścisnęło mu się serce z litości. Wyszli z sieni. Biedna dziewczyna, której najdziwniejsze myśli i środki ratunku przelatywały przez głowę, szła zadumana, ale śpiesząc, do domu, gdzie nagłe jej wyjście mogło braci nabawić niepokoju lub gdyby się przyczyna jego przed czasem wydała, Julka pobudzić do jakiego nierozważnego kroku. Szmul z lekka ją za ręce zatrzymał. — Panienko — rzekł — póki umowa nie podpisana, zawsze czegoś próbować można. Ja zwlokłem do jutra, a gdybyś panna chciała sama słowo dobre powiedzieć sekretarzowi Machczeńce? To niezły człowiek, on by dla panny zrobił więcej niż dla mnie, on by jeszcze dni kilka mógł podpis przeciągnąć… a wtedy można by posłać sztafetę po marszałka… albo… kto wie? inne jakie znaleźć sposoby. — Gdzież go znajdę? — spytała Cecylia. — Sekretarz jest na dole w restauracji — zawołał . Szmul. — Niech panienka wejdzie tylko do sieni mojego domu, aby na rynku nie zobaczył kto rozmowy, a ja sekretarza wyprowadzę. I stary, zapomniawszy o swych latach, prawie pobiegł, wyprzedzając swoję protegowaną. Cecylia poszła za nim. Po chwili Machczeńko bez czapki wybiegł z restauracji. Nigdy on z bliska nie widział panny Horyszkówny. Spojrzawszy na nią, na jej piękność, na powagę, przejęty wrażeniem, jakie ten ideał na nim uczynił, stanął pokorny i oniemiały. Panna Cecylia w najświetniejszych salonach wydawała się taką dla ludzi nawet, którzy już w żadne ideały nie wierzyli; można więc sobie wyobrazić, jak olśniła kancelistę, który chyba z daleka mógł oglądać podobne zjawisko. — Uczyniono mi nadzieję — odezwała się Cecylia, wyciągając ku niemu rękę, której on nie śmiał się dotknąć — że znajdę w panu opiekuna. Jesteśmy sieroty… chcą nam wydrzeć ostatni nasz przytułek, ostatnią okruszynę, jaka nam pozostała. Panie, przychodzę was prosić o jedno tylko: starajcie się zwlec podpisanie tej umowy, a ja użyję wszelkich środków, jakie są w mocy mojej, aby zapobiec ruinie. Proszę pana, ratuj nas, jeśli możesz. Dźwięk tego głosu, wejrzenie błagające, podana ręka, w uniesienie wprawiły sekretarza. Chwycił się za piersi i prawie głosu mu zabrakło. — Pani! choćby przyszło głową nałożyć! jak Boga kocham… wnet lecę i przeszkodzę… Ile?… tydzień trzeba? niedoczekanie ich! nie będzie z tego nic! daję słowo! — Uczynisz pan chrześcijańskie dzieło miłosierdzia i Bóg to wam za nas wypłaci, a ja do zgonu wdzięczna mu będę. Wstrzymaj pan dni kilka… uczyń, co możesz, a koszta, jeśli jakie będą, chętnie poniosę. Machczeńko się oburzył. — Koszta? jakie koszta być mogą? Żadnych w świecie, złamanego szeląga! Daję słowo — niech pani będzie spokojną! lecę w tej chwili. — Staniesz się naszym dobroczyńcą — dodała Cecylia. — Będę najszczęśliwszym, gdy potrafię usłużyć, daję słowo… proszę polegać na mnie. To mówiąc, z odwagą rzucił się na rękę panny i ucałowawszy ją, pobiegł jak szalony. Cesia uśmiechem podziękowała staremu Żydowi, który swobodniej odetchnął, i zwróciła się ku drzwiom. — Niech pani pisze do marszałka — szepnął Szmul — nie ma rady! On jeden tu cóś może. Ja wyprawię sztafetę. TOM II I Pożycie państwa Mazurowiczów było nieustającą wojną, która młodej pani zdawała się prawie pożądaną — bawiła się nią i znajdowała w niej dziką jakąś przyjemność. Mąż dochodził czasem do wściekłości… naówczas piękna Hanna śmiała się z niego nielitościwie. — Dobrze panu tak! — wołała — po coś mnie brał —mimo woli mojej? Wiedziałeś przed ślubem, co cię czeka. Po rozmowie ze starym Sławczyńskim, gdy się dowiedział później Mazurowicz, że sprawa przeciw Horyszkom dla wywłaszczenia ich już została rozpoczęta, tryumfujący przyjechał do domu. Chciał tym oczy wykłuć żonie, lecz przez cały dzień nie spotykali się, tylko u obiadu. Hanna siedziała zwykle na klucz zamknięta w swoim pokoju. Mazurowicz niecierpliwie czekał, by dano do stołu. Żona, spojrzawszy nań, poznała od razu, że musiało mu się cóś udać uczynić jej na przekorę, tak był wesół i szyderski. Pod koniec milczącego obiadu, w czasie którego gburowate chłopisko pozwoliło sobie poświstywać dla przepędzenia czasu, a Hanna siedziała, nie patrząc nawet na niego, Mazurowicz, gdy słudzy wyszli, rozśmiał się głośno. — Gdzie to Hanna listy teraz będzie posyłała, jak tu pana Henryka i ich wszystkich nie stanie? Żona śmiało na niego spojrzała. — Tak, tak — dodał — ojciec się do nich wziął, a on nie popuści… będą musieli precz iść, bo im ten murowany chlew ich zabierzemy i pójdą z torbami. Tak, tak! Zbladła pani Mazurowiczowa — chociaż jej przywiązanie do Henryka było tylko fantazją, którą upór podtrzymywał; ale niewieście serce ulitowało się i oburzyło na to prześladowanie całej rodziny, dla znęcania się nad nią. Zimno odpowiedziała mężowi: — Nie będzie pana Henryka, to będzie kto inny… Młodych chłopców nie braknie, co się we mnie kochać zechcą, a na złość wam pierwszego lepszego wezmę. Wszystkich trudno powypędzać z powiatu. Mówiła to niby spokojnie, ale głos jej drżał i powieki się zwilżyły. Mazurowicz zaciął wargi. — Jednemu się w nogę dostało, drugi po łbie oberwie, a trzeci, jak się nawinie, po sercu… Kul jest dosyć i ręka mi się jeszcze nie trzęsie. — I do pana też kto strzelić potrafi, a nie zawsze chybiają i inni… zobaczymy. Wstała od stołu… Mąż postrzegł, że się pochwyciła za głowę i musiała oprzeć się na krześle, bo się pod nią nogi zachwiały, a w głosie czuć było łzy. Na te oznaki czułości wpadł w większą, jeszcze wściekłość. Nie patrząc na niego, wyszła Hanna z pokoju, a w kwadrans potem służąca biegła z listem do stajni. Mąż czatował w oknie i dognał ją, nim go wysłać pośpieszyła. List był do matki. Nie wahał się Mazurowicz rozpieczętować, ale w nim nic nie znalazł oprócz zaklęcia, aby Sławczyńska natychmiast przybyła. Pomiarkowawszy się, że drażnić żony więcej jeszcze nie należy, pozwolił wysłać pismo do Błotkowa i przed wieczorem nadjechała matka. W ganku ją przywitał zięć, którego zimno się pozbyła, śpiesząc do córki. W progu pokoju rzuciła się jej Hanna, płacząc, na szyję. — Matusiu! — zawołała — ratuj! ratuj! bo zginę!… Oni za mnie, za tego nieszczęśliwego Henryczka, chcą całą rodzinę gubić. Pan Mazurowicz mi się z tym przyznał. Ja tego nie zniosę! ja oszaleję! Jeżeli ojciec ich wypędzi z Zawiechowa, ja, przysięgam, ucieknę w świat z domu… Nie chcę ich mieć na sumieniu! — poczęła wołać jak obłąkana. — To wszystko spadnie na mnie. Jedźcie do ojca i powiedzcie mu, że jeżeli on ich zgubi, to córkę własną zgubi… Ja się utopię, ja się otruję! Mazurowicz słuchał pode drzwiami. — Oto ze mnie bałwan! — rzekł sam do siebie — trzebaż się mnie było z tym zawczasu wygadać! Bodajem był sobie język odkąsił… One tu biedy nawarzą. Między matką a córką wszczęła się cichsza rozmowa, której nie posłyszał już mąż. W pół godziny go przywołano. Znalazł żonę nadąsaną, zapłakaną, ale nieco spokojniejszą, a matkę, jak zawsze, poważną i dumną. — Słuchaj acan, panie Mazurowicz — odezwała się sędzina — kochana Handzia robi panu propozycją. Jeżeli skłonisz ojca do tego, że kroków przeciw tym biednym Horyszkom zaprzestanie, to daje panu słowo, że z nim pojedzie razem, dokąd zechcesz, i pogodzi się. Mazurowicz zrazu jeszcze się ofuknął nieco i począł narzekać, ale w końcu, choć mu nie smakowało to poświęcenie się żony dla Horyszków, przyjął warunki, kazał zaprzęgać i natychmiast miał wyruszyć do Zawiechowa, aby Sławczyńskiego wstrzymać. Żona mu podała na odjezdnym rękę, czego od ślubu nie bywało, i powiedziała dobitnie: — Albo ich zgubicie i mnie razem, bo ja na sumieniu mieć ich nie chcę — albo dacie im spokój, a wtedy ja panu zgodę przyrzekam i będę taką żoną dla pana, jaką być potrafię. Nie będę go kochała, bo nie mogę, to darmo, ale się do niego przyzwyczaję i awantury dokazywać poprzestaniemy. — Masz acan wóz i przewóz — dodała, z góry nań patrząc, matka. — Zatem jedź i powiedz sędziemu ode mnie, od Hanny i od siebie, żeby dziecku własnemu kamienia do szyi nie przywiązywał. Mazurowicz, na pół kwaśny, na pół uradowany, poleciał do Zawiechowa i kazał konie gnać, choćby padły, aby się nie spóźnić. Wojna z żoną już mu była dojadła. Przed północą zaturkotała bryczka w rynku po bruku. Mało się już gdzie świeciło, zajechali więc pod stancją sędziego i ledwie się dobili do bramy. Zaspany Żydek otworzył Mazurowiczowi, który wpadł jak opętany, obawiając się, aby nie było za późno. Sędzia spał, ale zaczęto do drzwi kołatać. Zerwał się, sądząc, że gore… i wyleciał bosy, w koszuli. Zobaczywszy Mazurowicza i dowiedziawszy się, że jego przyjazd tylko był przyczyną alarmu, zaczął od łajania go. — Kaci cię tu przynieśli po nocy! czego? po co? Nie siedziałbyś w domu? Co ci jest?… Poderwał się, zwariował czy co? Utrapienie z tym człowiekiem! Mazurowicz ledwie mógł przyjść do słowa. Trafił pod jakiś zły humor i na rozespanego, nie było więc końca łajaniu. Dopiero wysapawszy się dobrze, począł sędzia słuchać, z czym zięć tak pędził, a słuchał w milczeniu posępnym. Wysłuchawszy, splunął i ramionami ruszył. — Co tu o tym gadać? — zawołał — tu nie ma jeszcze nic — i nie wiadomo, czy co z tego będzie. — No, to chwała Bogu! — wykrzyknął Mazurowicz. — Ale… milczałbyś, kiedy nie rozumiesz — zniżając głos, rzekł Sławczyński. — Nie trzebaż tego głosić, że tu się sprawa popsuła, a przed Hanną powiedzieć, że ja dobrowolnie ustąpiłem, dla świętego spokoju. Ano, prawdą a Bogiem, kto, jak, co tu popsuło, nie wiem. Żeby mi wybierz — nie wiem. Mieliśmy już podpisywać, umową kazałem na stemplowym papierze przepisać… gotowe było wszyściuteńko… jeszcze i kopistę musiałem sowicie opłacić. Tymczasem nad wieczorem przychodzi do mnie z prośbami ta siostra ich, ta… panna Horyszkówna. Powiedziałbyś, że królewna albo księżniczka, tak się to nosi, takie to pyszne, a gada z partesów*… niby z kazalnicy. Poczęła mnie Panem Bogiem, głupia, straszyć — sumieniem, alem ją zgromił i przepędził. Myślę sobie: już mnie rozrachunek zostawcie. Nazajutrz idę do podpisu: burmistrza nie ma… Tknęło mnie to. Posyłam a posyłam, aż na ostatek przybywa, ale taki, jakby go kto wczoraj na innego przehandlował… Powiada mi, że rzecz potrzebuje rozpatrzenia, formalności — to i owo, że trzeba zwlec podpisanie. Widzę, że źle. Ja do worka… ale ani chce słuchać. Otóż masz status rei*. Com się nadreptał, napocił, nie liczę, ale co pieniędzy darmo poszło… — Przecież można dojść, co się stało. — Właśnie że niepodobna niczego się domacać… Od dnia do dnia wloką i milczą. Zdaje się więc, że i tak by z tego nic nie było. Sławczyński westchnął. — Nie będzie ich można forować tym sposobem — dodał cicho — no to niech siedzą, niech siedzą! Już ja ci daję słowo, że im życie tu obmierznie i sami się prosić będą na świeże powietrze… Tylko sza! cicho! nikomu nic; trzymaj język za zębami, żebyś znowu tak się nie spisał, jak tą razą. Kiedy głowy nie masz — bo nie masz — znaj to do siebie i języka zakasuj. Mazurowicz się nadął, ale nic nie odpowiedział. Przyniesiono mu siana na tapczan i położyli się spać. Panna Cecylia, powróciwszy do pałacu, zamilczała zrazu wszystko przed braćmi i zamknęła się u siebie. Była zmuszoną uciec się do marszałka, wiedziała, że jej prośbie zadość uczyni, ale zaciągnąć względem niego obowiązki, było to dla niej nad wyraz wszelki ciężkim i wstrętnym. Przez te sześć lat nowicjatu na wielkim świecie zbyt wiele spotykała wejrzeń męskich, skierowanych ku sobie, ażeby się na ich znaczeniu omylić mogła. Czytała w oczach marszałka płoche sobą zajęcie, chętkę zawiązania jakichś serdecznych stosunków, których początki byłoby wygodnie osłaniało pokrewieństwo, a końca ani on sam nawet nie widział jasno. Stary bałamut marzył, że mu to uprzyjemni życie i nie rozpatrywał się w następstwach. Dlatego panna Cecylia chciała być o ile możności niezależną od niego, aby mu praw nie dawać żadnych do zbyt poufałych stosunków, do wymagań wzajemnych. Musiała wszakże pisać, prosić i może nawet być mu winną ratunek. Łzy się jej potoczyły z oczów. Była to może pierwsza ciężka nad wyraz ofiara dziewczęcia dla spokoju rodziny. Marszałek, ze swą demonstracyjną czułością, gadatliwością, egoizmem i pychą, obudzał w niej prawdziwy wstręt, którego zwyciężyć nie mogła. Ale on jeden członkiem był rodziny, on jeden miał znaczenie i mógł cóś dla nich zrobić… Rada nierada, siadła list pisać. Julka, który nadszedł, odprawiła pod jakimś pozorem i drżącą ręką nakreśliła kilka słów malujących położenie. Wśród pisania dopiero przyszło jej na myśl, że marszałek w tej sprawie był bardzo wątpliwym obrońcą, że właśnie dla zmuszenia Cecylii, aby dom jego przyjęła, dopuścić mógł sprzedaży Zawiechowa. Zgadzało się to z jego planami, a Cecylia naówczas zupełnie by z braćmi zależała od łaski jego. Krew rzuciła się jej do głowy… ale list trzeba było dokończyć i wysłać. Powiedziała sobie, obliczając, co miała, iż w ostatnim razie z braćmi wyniesie się do miasta. Sumka, jaką posiadała, starczyła na pierwsze niezbędne potrzeby. To jej trochę dodało odwagi. Nie liczyła może na razie, że i los starej sługi zabezpieczyć było potrzeba, i ponieść koszta podróży, i sprowadzonego ogrodnika, którego tylko co nie było widać, opłacić. Na myśl jej to wszystko nie przyszło. Poszła, jak co dzień, na górę do braci, przed którymi ukrywała katastrofę, usiłując nie zmieniać nic w trybie życia codziennego, czytaniu i rozmowie. Szmul, rozstawszy się z Cecylią w sieniach swojego domu, zaledwie miał czas zajrzeć do sklepu położonego na dole, gdy dzwonek dał się słyszeć i powóz końmi pocztowymi zaprzężony zatoczył się przed austerią. Gospodarz, wyjrzawszy, poznał w słudze i panu, żądających pomieszkania, owego nieznajomego, który niegdyś zajechał tu na nocleg i nazajutrz nazad wyruszył. Podrażniony losem Horyszków, gniewny na cały świat, stary nierad był wcale, gdy go natychmiast kamerdyner zaprosił do pana hrabiego. Szmul poszedł kwaśny… Los tych biednych wnuków starościny na sercu mu leżał, a do rozmowy ochoty wcale nie miał. Od pierwszych słów, gdy się przybyły zaczął dopytywać, czy nie słyszał o majątku jakim na sprzedaż… Szmul, powiódłszy ręką po czole, odparł grzecznie: — Jaśnie pan mi przebaczy, ale ja dziś chodzę przybity; ja anibym dobrze odpowiedzieć nie mógł. — Cóż to waćpanu jest? Szmul westchnął. — Choć Żyd jestem, panie grafie, ale serce mam, a tu mi się trafiło takie nieszczęście cudze, że ja na nie poradzić nie mogę, a ludzi mi strasznie żal. Zagadnięty usilnie, Szmul opowiedział ze szczegółami historią Horyszków, której przybyły zdawał się słuchać z nadzwyczajnym zajęciem; owszem, podchwytywał nawet i badał, jakby go to obchodziło serdecznie. Przyszło do zagrożenia wywłaszczeniem, do pretensji miasta i do zamiarów Sławczyńskiego. Hrabia oburzył się niezmiernie. — Ale czyż nie ma nikogo, co by chciał i mógł ich ratować? — Jest jeden marszałek, ich krewny — rzekł Żyd — ale, prawdę powiedziawszy, choć człowiek dobry i uczciwy, mało mu ufam, bo zbyt wiele gada i obiecuje. Rozmowa przedłużyła się nad wszelkie spodziewanie. — Panie gospodarzu — odezwał się hrabia — gdybyś mi waćpan chciał pomóc, to poratowalibyśmy tę rodzinę. Szczerze powiedziawszy, jam szlachcic, może nawet z daleka z nimi spokrewniony; czuję się w obowiązku, skoro mnie tu los tak przywiódł w porę, uczynić cóś dla nich. Ale zrozumiejmy się: nie chcę, żeby żywa dusza o tym wiedziała. Żyd stał, mocno zdziwiony. — Idź waćpan do burmistrza i oświadcz mu od siebie, że dajesz o połowę więcej niż ten pan… jak on się tam nazywa? W potrzebie daj dwa razy tyle, co on — ja na to dostarczę funduszu. Szmul nie mógł się wydziwić temu zrządzeniu Opatrzności, przychodzącej w pomoc Horyszkom w osobie zupełnie obcego człowieka. Pobiegł do burmistrza, niosąc mu deklaracją na piśmie. Tymczasem Machczeńko biegał ze swojej strony, aby interes powstrzymać. Burmistrz, tak oskoczony, zląkł się trochę. Stary Żyd wziął na siebie sprowadzenie sekretarza do pana hrabiego. Machczeńko przyszedł późno, nie postrzeżony. Siedział sam na sam z hrabią z dobre pół godziny i wymknął się, nie wstępując nawet do restauracji. Trzeciego dnia potem Szmul został nabywcą pretensji za sumą dwa razy większą, aniżeli dawał Sławczyński, i tegoż dnia prywatnie prawa swoje przelał na hrabiego. Przez cały ten czas podróżny ów, tak miłosierny, ani się pokazywał w miasteczku. Dowiedziano się tylko, że przybył z zamiarem kupienia klucza bobrynieckiego, dóbr znacznych, tuż pod Zawiechowem położonych, które rodzina jakaś podupadła sprzedawała. Była to właśnie ta majętność, o którą hrabia Sulejowski zapytywał listem marszałka. Wezwany przez Cecylią, marszałek odpisał natychmiast, oświadczając się ze wszelką gotowością ku pomocy, ale zarazem w liście tym ubolewał, że urzędowa czynność na parę dni go przykuwa do powiatowej stolicy, dodając, że gdy tylko będzie mógł — pośpieszy. Czuć w tym było niezupełnie odpowiednie serdecznym listu oświadczeniom postępowanie. Zwłoka mogła być zabójczą. Po tych kilku dniach marszałek, przybywszy pocztą, nie zajechał do pałacu, ale do Szmula, którego natychmiast wezwał, ażeby się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Nim Szmul się mógł odezwać nawet, pan Bolesław począł gorąco boleć nad losem rodziny. — A, nie uwierzysz, kochany panie Szmul, co ja przez te dni wycierpiałem, nie mogąc przybyć natychmiast. Ale człowiek jest niewolnikiem obowiązku. Ja tych moich kuzynków tak kocham — wiesz — jak bałwochwalczo byłem przywiązany do tej czcigodnej starościny… Ja dla nich gotów jestem do wszelkich ofiar… ale — między nami mówiąc — tu zniżył głos — prawdziwa to Opatrzność, że ich stąd wypędzają. Oni by tu zgnili… Pannę Cecylią ja biorę do siebie; niech u mnie rządzi, panuje… będę pierwszym jej sługą. Julka zaprzęgnę do kancelarii, Henryka gdzieś umieszczę na dzierżawie. Opieka ma dosyć majątków do administro— wania, a ja dam kaucją… Owszem, niech sobie tę ruderę zabiorą. Szmul słuchał cierpliwie. — Zdaje się, panie marszałku — odezwał się — że jej może i nie zabiorą. — Nie? sądzisz że nie? — zimno odezwał się marszałek, trochę zmieszany. Szmul spowiadać mu się nie chciał. — Niech Jaśnie pan od siebie uspokoi pannę Cecylią; mnie się zdaje, że się da temu jakoś przeszkodzić. W twarzy marszałka widać było, że może niezupełnie był rad temu wypadkowi, lecz przyjął to naturalnie jako rzecz uspokajającą i swoich planów już nie powtarzając, zamilkł. Chciał tylko dobyć ze Szmula, kto i jak poratował zagrożoną rodzinę; ale Żyd pobałamucił i zbył go ogólnikami. We dworze w Zawiechowie, chociaż Szmul dodawał otuchy, nic jeszcze z pewnością nie wiedziano. Marszałek, korzystając ze zbiegu okoliczności, zużytkował to dla siebie. Zajechał przed pałac i z tym samym pośpiechem i egzaltacją, jak dawniej do starościny, wpadł do Cesi. — Kochana kuzynko — zawołał, zjawiając się w progu — oto jestem na rozkazy. Rzuciłem wszystko i z bijącym sercem pędziłem tu do was… O! mnie tu tyle drogich ciągnie wspomnień, tak święte obowiązki… Spłakałem się, zobaczywszy Zawiechów i przypomniawszy sobie drogą naszę zmarłą. Cesia, płoniąc się, słuchała go. Siadł wreszcie, pot z czoła ocierając. — Najprzód na wstępie — pośpieszył dodać — przynoszę wiadomość, bo już byłem w mieście i działałem, że mimo wszystko, co groziło — niebezpieczeństwo przecie jest usunięte. Napadłem zaraz na urzędników, użyłem mojego wpływu i proszę mi wierzyć… nie dopuścimy do tego. Piękną bardzo, trochę niemęską ręką uderzył się po szerokiej piersi z wielką gracją i uśmiechnął do Cecylii, która szeptała podziękowanie, kłopocąc się już długiem wdzięczności, jaki zaciągnęła względem niego. Ponieważ dano znać o przybyciu kuzyna, Henryk o kulach i Julek zeszli na powitanie. Z drugiej strony pośpieszyła Piotruska, która równie jak starościna miała słabość do marszałka, aby go pozdrowić ze łzami. Marszałek się rozczulał. Podobnie jak piękną rękę, starał się okazać swe piękne serce, wylane dla rodziny, gotowe do ofiar, wzruszone niegodziwym postępowaniem nieprzyjaciół. Rozmowa przeciągnęła się do wieczora późnego. Pan Bolesław, uspokoiwszy piękną kuzynkę, zabawiwszy ich opowiadaniami swych urzędowych czynów i trosk, pojechał na noc do Szmula. Tu już mu mieszkanie przygotowano obok hrabiego. Pan Sulejowski dowiedział się zaraz o przybyciu marszałka, do którego w sprawie dóbr bobrynieckich pisał. O pokrewieństwie jego z Horyszkami był już uwiadomionym, i wieczorem, gdy pan Bolesław wrócił do mieszkania, znalazł w nim bilet wizytowy hrabiego Sulejowskiego. Z listu był mu tylko znajomym, ale teraz, na widok karty jego, przyszło mu na myśl, że w ich domu ostatnie lata spędziła panna Cecylia i że to był ten człowiek, którego obwiniano o zakochanie się w jego kuzynce, a ją o rozprzężenie małżeństwa. Przykre wrażenie na marszałku zrobił przyjazd w te strony obwinionego, którego z tego powodu posądzać istotnie było można o jakieś zamiary względem panny Cecylii. Marszałek, który za każdym zbliżeniem się do niej więcej się rozmarzał, doznał nader niemiłego uczucia. Jeszcze się, tak rozmyślając, wpatrywał w bilet leżący na stoliku, gdy mu kamerdyner oznajmił, że hrabia chce mieć przyjemność zaprezentowania mu się. Pan Bolesław niezmiernie tytuły szanował i zbliżanie się do większego świata, spoufalanie z nim było jedną z jego słabości. Wyszedł więc naprzeciw gościa i dwaj panowie, prawie równie wyelegantowani, wyświeżeni, z tą różnicą, że hrabia mniej był mownym i wymownym, stanęli naprzeciw siebie. Hrabia Sulejowski nie domyślał się wcale uczuć, jakie panna Cecylia obudzała w marszałku; wiedział tylko o bliskim pokrewieństwie i chciał jak najuprzejmiej zbliżyć się do rodziny. Z wielkim wdziękiem i wyszukaną grzecznością oświadczył, że czuje się w obowiązku przeprosić marszałka, iż nieznajomy, utrudzać go śmiał listem, ale okoliczności tego wymagały… itp. Marszałek pośpieszył skłamać, iż na list natychmiast ze szczegółami odpisał. Listu tego, naturalnie, nie odebrał hrabia, musiał gdzieś zaginąć… I zaczęto na tę nieregularność poczt naszych utyskiwać. — Co się tyczy klucza bobrynieckiego — dodał marszałek, dobywając jak najwykwintniejsze cygaro i ofiarując je gościowi — było to dla mnie zadaniem nader drażliwym powiedzieć cóś na korzyść lub niekorzyść majętności, która ma i swoje ale, i swoje z a: lecz w ogóle piękny to majątek, choć zruinowany, jak u nas wszystkie, wymagający nakładów znacznych… Hrabia słuchał ciekawie. — Czy pan hrabia zawsze trwa w zamiarze nabycia? — Jestem z pewnych względów zmuszonym szukać kupna majątku — odparł hrabia. — Mam kapitał, który chciałbym umieścić w ziemi. Majątek, w którym dotąd mieszkaliśmy, dla osobistych moich okoliczności stał mi się niemiłym; majątki w królestwie drogie… Marszałek zmilczał. Kwaśno mu było. — Oglądał go pan na miejscu? Hrabia westchnął. — Już nabycie spełnione… punkta podpisane. — A! — zawołał marszałek zimno — więc pozostaje tylko powinszować i cieszyć się tak godnym obywatelem, który nam przybywa. Hrabia skłonił się lekko. Rozmowa wszczęła się chłodna, o rzeczach obojętnych. Ludzie ci byli może nadto do siebie z pewnych stron podobni, ażeby mogli zbyt sympatyzować ze sobą. Hrabia miał więcej uczucia i szlachetności, więcej serca… ale zewnętrzną stroną obaj godzili się, tonem, wychowaniem, obejściem. Sulejowski nie zapytywał wcale o rodzinę marszałka, on zaś wahał się cóś o niej wtrącić, ciągle się sam siebie pytając, czy ma o Cecylii wspomnieć lub nie. Nareszcie zdało mu się, że zanadto bliskim był jej krewnym, by mógł nie wiedzieć, w jakim domu ostatnie lata spędziła, a milczenie o tym mogło ściągnąć posądzenie, iż się czegoś domyślał. — Pan hrabia mi daruje — wtrącił pod koniec rozmowy — gdy go spytam, czy daleka moja krewna, panna Cecylia Horyszkówna, u którego z krewnych pańskich była guwernantką? Hrabia z wielką przytomnością umysłu, jakby się spodziewał zapytania, nie zarumieniwszy się i nie dając znaku, jak dalece go to obchodziło, odparł powoli i dobitnie: — Panna Cecylia bawiła w naszym domu. Nadzwyczaj nam przykro było obojgu, a szczególniej żonie mojej, że stan zdrowia i potrzeba wypoczynku zmusiły pannę Cecylią do porzucenia nas. Dla mnie, gdyby była dłużej chciała moimi córeczkami się opiekować, byłoby to wielką rękojmią ich wychowania, którym się, niestety, niepokoję wielce, będąc zmuszony rozstać się z żoną i przy niej córki zostawić. Powiedział to spokojnie, naturalnie, a marszałek, wyznaniem tym nieco zmieszany, zamilkł na chwilę. — Wchodzę w nader przykre położenie hrabiego — rzekł nareszcie. — Wspomniałem o tym — dodał Sulejowski — bo rozwód nasz całemu światu jest wiadomy i powody jego nikogo nie krzywdzą. Kazano nam się pobrać i musieliśmy żyć ze sobą. Związek to był czysto konwencjonalny; lecz i żona moja, i ja uczuliśmy, że mamy prawo od życia zażądać czegoś więcej nad takie chłodne, choć na szacunku oparte stosunki. Zwierzenia te nie wymagały odpowiedzi i pan Bolesław zmilczał, westchnąwszy tylko. — Ja tu właśnie w interesie rodzeństwa panny Cecylii przybyłem — odezwał się pomilczawszy. — Ona i jej bracia zagrożeni byli wywłaszczeniem z ostatniego kąta. Szczęśliwy jestem, że jeszcze w porę przybywszy, mogłem temu uciskowi zapobiec i im usłużyć. Marszałek, wcale nie spodziewający się tego, by w siedzącym naprzeciw siebie człowieku obcym i niedawno przybyłym znalazł sprawcę oswobodzenia, pochwalił się nim niezręcznie i dał od razu hrabiemu miarę swojego charakteru. Usłyszawszy te wyrazy, hrabia się wyprostował; uśmiech nie postrzeżony przesunął mu się mimowolnie po ustach. Potem minę nastroił poważną, chłodną, oczyma trochę zdziwionymi popatrzył na antagonistę, wstał zwolna z krzesła i z tą samą grzecznością wyszukaną, ale nierównie ceremonialniejszą, nie chcąc już rozmowy przeciągać, pożegnał go i wyszedł. Przechodząc sienią, hrabia smutnie się uśmiechał sam do siebie. Marszałek pozostał zamyślony. Pomimo chłodu i umiarkowania w rozmowie, gdy szło o pannę Cecylią, czuł w tym człowieku rywala i — chociaż położenie dawało mu wiele nad nim przewagi, sam przed sobą przyznawał, że z nim się mierzyć nie mógł. Zamiast jednak ostudzić jego fantazją dla pięknej kuzynki, rozżarzyło ją to owszem. Marszałek czuł, że dla niej gotów był w istocie nie tylko do ofiar, lecz do zapomnienia się zupełnego, które mu się rzadko trafiało, gdyż był w ogóle człowiekiem mimo swych uniesień nader praktycznym. Nadzwyczaj łatwy do zajęcia się lada twarzyczką, bałamut jakich mało, nie przebierający w rozmaitego rodzaju wdziękach i różnych sfer owocach — od skromnej wieśniaczki do podżyłej modnisi salonowej — pan Bolesław nigdy nie posuwał się na skrzydłach uczucia tak daleko, by mu to w ekonomice życia zawadzać mogło. Spostrzegłszy, że następstwa serio ze stosunku wynikały, cofał się nader zręcznie i z wielką łatwością przeszczepiał sentyment, który się zawsze od razu na nowym gruncie przyjmował. Tym razem zajęcie się piękną siostrzenicą zaczynało go już także niepokoić, bo zbytecznie nim owładło. — A to istota, o ile czarowna wdziękiem, o tyle zimna i sztywna. Najmniejszego nigdy uniesienia, żadnego znaku uczucia. Powaga, chłód… gdy w oczach płomienie, gdy w ustach cóś tak uroczego, gdy dźwięk głosu jak muzyka chórów anielskich. Wyobrazić sobie — marzył dalej — tę śliczną Cecylkę, spartą u mnie na ganku, wśród ciszy wieczora, o wschodzącym księżycu.. ja przy niej dłoń w dłoni! Wiosenne przypominają się dzieje… odkwitłbym przy niej na nowo. Ale ręki dotknąć się nie daje; w oczy jej patrzę, to ze wzrokiem umyka; mówię dwuznacznie, rozumieć nie chce. Szanuje mnie jak istotnego wujaszka, gdy ja klękam przed nią. Nie zrozpaczył jednak marszałek, który w siebie dosyć wierzył; zdawało mu się, że gdyby tylko zbliżył się do niej, gdyby żyli w jednym domu, widywali się co dzień, płomień, który piersi jego rozżarzał, musiałby się udzielić i Cecylii. Do tego więc należało zmierzać, aby obmierzić jej pobyt w Zawiechowie i skłonić ją do przyjęcia gościny u niego. Pan Bolesław sądził, że powoli dojdzie do tego. II W kilka miesięcy po opisanych wypadkach mógł dopiero pan marszałek, odbywszy dla zasiadania w komitecie urzędową podróż, która mu wiele czasu zajęła i dała poznać świat zupełnie nowy — powrócić na łono współobywateli. Przez cały ten czas, chociaż piękną siostrzenicą zawsze był zajęty, chociaż sobie obiecywał ściślejsze zawiązać stosunki — nie miał prawie wiadomości z Zawiechowa. Wróciwszy do domu, pytał znajomych, ale i ci mu nic jakoś powiedzieć nie umieli. Znalazł wreszcie chwilę sposobną i uczuł się w obowiązku pojechania tam, aby się przekonać, jak też sobie panna Cecylia radę dawała. Dziwiło go niezmiernie, iż po przyrzeczoną pomoc od niego, którą on jakoś zaniedbał odesłać, nie zgłaszano się wcale. Nie musiało się nic złego stać przynajmniej — mówił w duchu — boby się byli udali pod moję opiekę. Wieczorem późnym zajechał do Szmula i zaledwie wysiadłszy, posłał, prosząc gospodarza do siebie. Stary już się rozebrał, ale dla uczczenia pana marszałka wdział żupan czarny, wziął sobolową czapkę i powoli zszedł ze schodów. — Jakże się tu macie? co słychać, panie Szmul? — począł żywo, ujrzawszy go, pan Bolesław. — Co porabiają moi Horyszkowie? — Chwała Bogu, wszystko dosyć dobrze — odparł stary, jakoś nie śpiesząc z odpowiedzią; a po chwilce dodał: — jaśnie pan Zawiechowa nie pozna. — Jak to? dlaczego? — spytał zdziwiony marszałek. — No, pan się jutro przekona. Co to mówić? tego opowiedzieć nie można. — W czymże zmieniony? — We wszystkim — odparł Szmul. Marszałek zmieszał się trochę, myśląc, że te zmiany bez jego wiedzy i woli przyszły do skutku. Zrobiło mu się przykro jakoś. — Proszę cię, panie Szmul — rzekł — nie trzymajże mnie w niepewności i nie czyń tajemnic przede mną. Cóż tam takiego się stało? — Nic złego — począł stary, zażywając tabakę i przeciągając tłumaczenie, nie bez pewnej złośliwości. — Pierwsza rzecz, że pana Henryka dawno nie ma: pojechał uczyć się do Warszawy. Na nogę mało co kuleje, zresztą wygląda dobrze i pracuje, słyszę, wiele, Mówią, że z niego będzie człowiek. Pan Bolesław stał milczący. — Przepraszam cię, mój panie Szmul, ale o czymże pojechał? skąd pieniądze? Ode mnie ich nie żądali i mnie też przez ten czas w domu nie było. — Mogę tylko panu marszałkowi zaręczyć, że nie pożyczyli od nikogo. — Więc cóż? skarb odkopali? co u licha! — odparł opryskliwie marszałek. — Waćpan wiesz najlepiej, że za nieboszczki starościny, gdyby, nie chwaląc się, nie ja — nie byłoby co jeść. — To prawda — rzekł Szmul — sama pani starościna ciągle to powtarzała. — A skądże się mogło wziąć teraz? — Skąd? panna Cecylia nie darmo sześć lat pracowała; przywiozła z sobą, co oszczędziła, a ze zwalonych murów sprzedana cegła, kamień, gruz zrobiły też piękny grosz. Pan Bolesław aż podskoczył. — Z jakich zwalonych murów? gdzie? co? Kto mury zwalił? jakie? Szmul wytrzymał atak z krwią zimną, posługując się tymczasem ogromną jedwabną chustką, którą trzymał w ręku. — Ze starego pałacu został tylko sam środek, proszę jaśnie pana, który po zrestaurowaniu wcale pięknie wygląda. Zobaczy jaśnie pan jutro. Skrzydła, stare mury, wszystko, co tylko pustką niepotrzebną stało, kupili podradczycy* do budowy lazaretu i zapłacili, nie ma co powiedzieć — bardzo dobrze. Marszałek milczał i stał jak słup. — Czyjeż to projekta? któż to o tym pomyślał? Szmul się w czoło uderzył. — Nu, ten, co głowę miał, jakiej drugiej poszukać. A kto to ma być? kto, jeśli nie ta panna, bez której nie byłoby nic? — Panna Cecylia? I była chwilka milczenia. Żyd spoglądał jakby z tryumfem; na twarzy marszałka znać było pewien rodzaj niezadowolenia, że się tu rządzono skutecznie i szczęśliwie, a bez jego rady i pomocy. Kobieta… sama jedna! przechodziło to jego pojęcie. — Cóż się z Julkiem dzieje? — spytał znowu. — Pan Julian przy ogrodniku, razem z panienką. — Przy jakim ogrodniku? — ofuknął marszałek. — A to cóś nowego! Jak to? mój siostrzeniec ogrodniczkiem? Szmul zajrzał do tabakierki, widocznie dla zwleczenia odpowiedzi. Musiało go bawić zniecierpliwienie marszałka. Nierychło usta otworzył i niejasno się wytłumaczył. — Ja tyle tylko wiem — począł — że i panna Cecylia, i stary ogrodnik, i pan Julian pracują bardzo około tego ogrodu, szkółek i oranżerii, cieplarni i ananasarni… Co to już na to pieniędzy pójść musiało! Szły pocztą paki za pakami, nasion, flanc, nie wiem już czego. Jest tam co robić i już dziś widać, że na rok przyszły albo za parę lat, nie będzie na okolicę, ba, i po miastach wielkich, nic podobnego, jak tu panna Cecylia założyła. Marszałek wybuchnął śmiechem głośnym. — W tym — zawołał — znać kobietę, marzycielkę niepraktyczną i dziecinną. Do czegóż to podobne? — Ja tego nie wiem — przebąknął stary — ale patrząc, jak to idzie, miałbym ochotę wierzyć, że oni wiedzą, co robią. Było kilkanaście morgów gruntu dokoła ogrodu, które najmowali mieszczanie; teraz to wszystko zajęte na szkółki drzew, zasiane, uporządkowane, a sam stary ogród, no, zobaczy pan jutro… nie ma na cały kraj ani piękniejszego, ani lepiej utrzymanego. — Kimże to u licha robią? skądże ręce? Ja nic nie rozumiem. Wsi przecie nie mają. — No, dwóch, trzech robotników zawsze, zapłaciwszy dobrze, znaleźć łatwo, a zresztą, śmiech mówić — ale szczera prawda — pan Julian z rydlem i łopatą, panna Cecylia z nożycami i piłą tak chodzą, jak każdy inny robotnik. A że sami robią, to i dozoru nie potrzeba. — Fiksacja! jak mi Bóg miły! słowo honoru, pofiksowali! — krzyknął marszałek, rozgniewany na dobre. — Na pośmiewisko ludziom się dają! Do czego to podobne? Co powiedzą na mnie, że ja do tego dopuściłem? Skaranie Boże z tą kobietą!… Nie ma nic niebezpieczniejszego, jak gdy się której głowa zapali… Prawdziwie widzę, że w czas tu przybyłem, ażeby zapobiec dalszej kompromitacji. Począł chodzić żywo po pokoju. — Proszę cię, panie Szmul — odezwał się po chwili, nadąsany — sam powiedz, do czego to podobne? Pannie Cecylii ofiarowałem miejsce u siebie; byłaby u mnie panią domu, na niczym by jej nie zbywało: Julkowi chciałem dać miejsce u siebie w kancelarii… Wszystko to odrzucili i zamiast swobodnego życia, jakie przystało rodzinie szlacheckiej, zapracowują sobie ręce koło rydlów na śmiech ludzki, żeby ich wzięto za wariatów, a mnie za człowieka nielitościwego, który rodzinę opuścił i dał jej do takiego przyjść poniżenia. Pan Bolesław gniewał się na serio. — Cóś mnie tknęło — ciągnął dalej, odwracając się do Żyda — czułem po tym milczeniu, że się tu cóś dziać musi, z czym się nie potrzebują chwalić… Dlatego przybyłem, i ot, co znajduję! Załamał ręce, stając naprzeciw Żyda, który z niewzruszonym spokojem to tabakę zażywał, to tabakierkę zakręcał, to do czynienia miał z pomarańczowym fularem, ale widocznie oburzenia pana marszałka nie dzielił wcale i trzymał się neutralnie. — A cóż ludzie na to? — zapytał pan Bolesław — co ludzie? — A co ludziom do tego? Pan marszałek to wie, że im nigdy dogodzić niepodobna. W istocie po trosze się dziwują, więcej szydzą, a kto może, przeszkadza… Ano, gdzie inaczej? — Cóż się z Mazurowiczami stało? — Oni dawno wyjechali oboje, pogodziwszy się — odparł Szmul. — Już teraz ze sobą żyją dobrze i nie ma posłuszniejszego męża nad tego Mazurowicza. Co żona każe, choćby w ogień i wodę… — A jejmość? — Jejmość robi, co chce — mruknął Szmul. — Prawdą powiedziawszy, można się tego było spodziewać. Młodych ludzi bywa dużo… no, i gadają różnie. Splunął Szmul i wrócił do chustki. — Ale ja jaśnie panu spać nie daję — rzekł, uchylając jarmułki — a to już czas, wielki czas po podróży spocząć… Więc do nóg upadam. Marszałek byłby słuchał dłużej jeszcze, lecz gospodarz, i sam podobno potrzebujący spoczynku, wyszedł. Nowiny, które na niego spadły, do żywego poruszyły marszałka. Był najpewniejszym, że znajdzie jakiś chaos w Zawiechowie, do którego uporządkowania koniecznie będzie potrzebnym. Wziął był nawet ze sobą kilkaset rubli na wypadek… chciał się przysłużyć Cecylii i sądził, że ją skłoni, choć teraz, do przyjęcia pierwszego projektu. Położył się spać gniewny, w najgorszym humorze. Nazajutrz, bardzo staranną odbywszy tualetę, uperfumowany, obwieszony świecidełkami, modny, z zadowoleniem popatrzył w zwierciadło. Ponieważ słońce świeciło i dogrzewało, uzbroiwszy się w letni nankinowy parasolik, pieszo poszedł ku dworowi. W istocie już z lipowej ulicy pałac stary do niepoznania przedstawiał się innym. Wydawał się lżejszym, wyższym, gdy od niego stare skrzydła odpadły. Pomalowany był kamiennym kolorem, dach pokryty, dokoła nowe, bardzo proste i niekosztowne ogrodzenie, którego wzór dał ogrodnik, opasywało dziedzińce i nowe budowy. Dawne opuszczenie, nieczystość, zaśmiecenie znikły. Marszałek stanął, zdumiony do tego stopnia, że ręce założywszy, wpatrywał się długo w pałac, nim ku niemu postąpił. Około niego nie widać było nikogo, ale okna nowe, pomyte, jasne, firanki u nich, pewna elegancja czystości wytwornej czyniły ruinę zupełnie inną. Nawet owa gipsatura z herbami, której nie tknięto jako pamiątki, pobielona, stała się zrozumiałą. Wolnym krokiem zbliżał się pan Bolesław ku drzwiom, gdy w nich ukazała się łatwa do poznania, przysadzista, poczciwa Piotrusia. Oczy jej, które potrzebowały okularów do książki, z dala widziały bardzo dobrze. Poznawszy marszałka, drepcząc, z otwartymi rękami wybiegła przeciw niemu. Była to jedyna, wierna przeszłości istota, w której się nic nie odmieniło. Ten sam ją brudny perkalikowy szlafroczek okrywał, ten sam fartuch, na którym od—stemplowały się wszystkie dzieje kuchenne, ten sam czepeczek z wypłowiałymi wstążkami, pożółkły i pomięty. — Jezu najsłodszy! — zawołała, ręce łamiąc — pan marszałek! Stanął na jej przyjęcie, ale nie dała mu się odezwać i ręką wskazała na pałac. — Widzi pan, widzi pan, co zrobili? poznaje pan? Ot, co!… Gdyby nasza nieboszczka z grobu powstała, umarłaby raz drugi z desperacji. Ja oczy wypłakuję. Com się naprosiła, nabłagała! do nóg, mogę powiedzieć, padałam panience: zostawcie, jak było!… Zacznie mnie ściskać, ukołysze ni tym, ni owym, a swoje robi. Com ja mogła, nieszczęśliwa istota? Chyba umrzeć! A że nie umarłam, gdy zaczęli oskardami walić w te odwieczne mury, co każde uderzenie jakby mi w serce wymierzył — że nie umarłam, łaska chyba Pana Boga. Sądny dzień! wszystko do góry nogami! Horyszkowie, panie marszałku, Horyszkowie w fartuchach, z siekierami, z piłami, z rydlami… Niech pan marszałek zobaczy pana Juliana: parobek! czysty parobek!… I łzy zaczęła ocierać fartuchem, a usta się jej nie zamykały. — Wstyd! ohyda! — ludziom oczów pokazać trudno. Wyjdę na miasto… kiedyś spotyka mnie horodniczyna*… A co, pani Piotruska, acani, słyszę, u ogrodniczków służysz!… Żem trupem nie padła w miejscu, cud Boży! Szlachta Żydków nasłała, żeby przychodzili pytać, czy my cebulę przedajemy, jak Boga kocham!… Panna wyszła sama. Szelma łapserdak pyta jej o cebulę — a ona mu na to — niech marszałek wierzy, sama słyszałam na własne uszy: „Na przyszły rok będziemy mieli, zobaczycie, i taką, jakiej od czasu egipskiej niewoli nie jedliście. Bardzo proszę i zamawiam sobie, abyście kupowali”. Żem trupem nie padła — dodała Piotruska — Bóg tylko ratował. Marszałek już miał słowem pocieszającym się odezwać, gdy ujrzał we drzwiach pannę Cecylią. Stała w słomkowym ogromnym kapeluszu, z koszykiem na ręku, w czarnej sukience płócienkowej i czarnym fartuszku, w trzewikach grubych na nogach, niby wieśniaczka, niby przebrana księżniczka, piękniejsza, zdaje się, niż kiedykolwiek, zarumieniona, z oczyma jasnymi. Nie mogła widać zrazu marszałka mówiącego z Piotruską rozpoznać, bo rączkę w rękawiczce przyłożyła do kapelusza, aby się od światła zasłonić, i dopiero ujrzawszy wujaszka, wybiegła naprzeciwko niemu. Widać było z jej twarzy trochę zakłopotania. Pan Bolesław zaraz na wstępie chciał jej dać uczuć, jak go oburzała ta dziwna fantazja i z wielką grzecznością, ale sztywnie i zimno ją przywitał. — Wie kuzynka — odezwał się — doprawdy, gdybym nie wiedział, że jestem w Zawiechowie, nie poznałbym miejsca… zawahałbym się nawet z poznaniem pięknej ogrodniczki. Nie mogę wyjść z podziwienia nad zmianami, jakie tu zaszły, o których nie raczyliście nawet mnie zawiadomić. — Kochanego wuja w domu nie było — odpowiedziała Cecylia — a spodziewam się, iż po obejrzeniu naszego gospodarstwa i moich rachunków nasz opiekun przekona się, żeśmy jego zaufania nie zawiedli. Mówiła to uśmiechając się i wprowadziła wuja do sieni pałacowej, która, równie jak cała budowa, wyglądała świeżo… Piotruska, nadąsana i milcząca, poszła schować się do siebie… Zdziwiony trochę marszałek znalazł się w salonie nieboszczki starościny. Wszystko tu było poszanowanym, ale pokój wcale inaczej się przedstawiał. Najwykwintniejsza panowała w nim czystość, stare mebelki były poodświeżane, a z gratów dawnych tylko fotel nieboszczki i jej podnóżek, obciągnięte szarym płótnem, pozostały… W jednym kątku stało pianino Pleyela otwarte… Wszędzie pełno bukietów, a na stolikach książek… Na ścianach oprócz dwu dawnych portretów, pozbierane z ruin, wisiały wcale piękne obrazy, w ramach, dla oszczędności, czarnych… Otwarte okna na ogród, słońce wpadające nimi, czyniły salon wesołym i wdzięcznym… Z wielką umiejętnością stary sprzęt i skromny przybór nowy, smakownie do harmonii z nim dobrany, ułożone były w całość, która przypominała dawne czasy, a była młodą i żywą. Zdziwiony gość w pierwszej chwili nie umiał nic powiedzieć nad to, że bardzo było ładnie u nowej gospodyni. Równie świeżo wyglądał dawny pokój sypiamy starościny, w którym jeszcze więcej było książek, ogrodniczych przyborów, nasion i wazoników. — Słyszałem, że Henryczek wyjechał — począł marszałek, nie wiedząc, jak zagaić rozmowę. — Tak jest… Gdy tylko mógł znieść podróż — odezwała się Cecylia. — Potrzeba było tego, aby się na jakiś czas oddalił; a wyszło mu to na dobre, bo ma prawdziwy zapał do nauki. — Doprawdy! — odezwał się trochę szydersko marszałek — a do czegóż się sposobi? — My — odezwała się Cesia — jesteśmy zmuszeni zwrócić się do tego, co może nam dać chleb i niezależność. Mamy projekt, jeśli nie o własnych siłach, bo do tego daleko, to z pomocą przyjaciół założyć młyn parowy… Henryk uczy się mechaniki. Marszałek mocno się skrzywił. Panna Cecylia dojrzała tego, trochę się uśmiechnęła i prosiła go siedzieć. Właśnie w tej chwili nadbiegł Julek. Tego znowu ledwie mógł pan marszałek poznać, bo z leniwego pieszczoszka przy siostrze przerobił się na hożego parobczaka. Ładnie mu było w płóciennej, choć dobrze pracą zużytej odzieży, z kapeluszem słomianym i fartuchem niebieskim. Na widok fartucha tego pan Bolesław już się powstrzymać nie mógł, ręce załamał i padł w krzesło. — Ale, na miłość Bożą! — krzyknął — cóż to za komedia? co za dzieciństwa? Panno Cecylio! Julku!… Czyście zapomnieli o imieniu, o przeszłości, o rodzinie, której… Julek się uśmiechał i chciał cóś mówić, gdy siostra dała mu znak. Zasiadając przy kuzynie, podniosła śliczne swe oczy czarne na niego i odezwała się. — Pomówmy o tym, panie marszałku. Dla mnie, dla nas, nie jest to wcale ani dzieciństwem, ani komedią… Włożyliśmy już w to pracę znaczną i kapitalik. Dzięki Bogu, nie idzie źle… bardzo by nam więc było przykro, gdyby kochany wuj, najbliższy nasz krewny, którego uważamy za opiekuna, inaczej się zapatrywał na to niż my. — Kochana kuzynko — począł popędliwie marszałek — przyznają się, że ja na to patrzę z oburzeniem. Tak jest! Na miłość Bożą — cóś się przecie winno imieniowi i przeszłości! Horyszkowie ogrodnikami!! Dlaczego? chyba dla poetycznej fantazji… bo, pozwolicie przypomnieć sobie, żem wam swój dom ofiarował i pomoc do wnijścia na drogę odpowiednią pochodzeniu naszemu. Pannie Cecylii dość było stąpić na próg mój, aby zostać panią i gospodynią… Julek byłby w kancelarii dosłużył się urzędowej pozycji… Henrykowi chciałem wziąć dzierżawę… — Czy mi wolno odezwać się? — przemówiła panna Cecylia. — Proszę… Ale ja nic nie wiem, nie rozumiem… — wołał marszałek. — Chwilkę cierpliwości, kochany wuju — rzekła Cesia, zrzucając kapelusz, rękawiczki i białymi, wcale nie popsutymi pracą rękami odgarniając bujne włosy. — Przede wszystkim szlachectwo w mym przekonaniu zależy na niepokalanym życiu, na pracy o własnej sile. W podróży za granicą starałam się uczyć i patrzyć. Zdało mi się tedy, że najłatwiej i najpożyteczniej z tego ostatniego ziemi kawałka stworzyć zakład ogrodniczy, jakich nam braknie. Nie rozumiem, dlaczego bym się miała wstydzić sprzedawać kwiaty i owoce, gdy moi pradziadowie sprzedawali żyto i pszenicę?… dlaczego by Julek miał się wstydzić rydla i siekiery, gdy pradziadowie jego dźwigali szable i rusznice? Z rozebranych murów i z pracą moją zgromadzonego grosza, przy pomocy bardzo poczciwego starego ogrodnika w stosunkowo krótkim czasie stworzyliśmy cóś, czym się już dziś pochlubić możemy. — I kochana kuzynka — jak słyszałem — przerwał marszałek — zamówiła już sobie klientelę Żydów do kupowania cebuli? — A tak — odparła nie zmieszana Cecylia, z trochę szyderskim uśmiechem — spodziewam się w roku przyszłym oprócz holenderskiej, oprócz cebuli Suttona pochwalić się włoską, Queen onion, którą i wujaszek nawet znajdzie doskonałą. Dlaczegóż bym jej poczciwym współrodakom nieoszacowanego mojego przyjaciela Szmula nie miała sprzedawać? Marszałek dziwnie wydął usta. — Przyznaję się — rzekł kwaśno — że ja tym nowym, postępowym pojęciom nie hołduję… Jestem zakuty, stary szlachcic, brzydzę się handlem, niekoniecznie smakuję w przemyśle i sądzę, że szlachta jeszcze się nie przestarzała i ma posłannictwo swoje. — Ja także tak sądzę — odpowiedziała skromnie Cecylia. — Zdaje mi się, że ma powołanie przodowania, bo jest lepiej od innych klas społecznych wyposażoną. Ma tradycje, ma wykształcenie, ma inteligencją. Ponieważ dla ludzkości nadeszła epoka pracy, zatem my, szlachta, i tu — przodem iść powinniśmy. — Nie rozumiem cię, kochana kuzynko — zawołał pan Bolesław. — Są prace, na które szkoda ludzi. My możemy robić cóś lepszego, niż sadzić cebulę… Twój uczony ogrodnik lepiej to potrafi od ciebie, a osoba tak wykształcona, jak panna Cecylia, mogłaby właściwiej użyć talentów swych i darów umysłu… — Kochany wuju — odparła śmiało gosposia — trochę swobody należy się choćby i najbiedniejszej istocie, a wybór pracy jest prawem, którego nikt nie może nam zaprzeczyć. Owóż siostrzenica pana marszałka popróbowała zawodu, do którego zdało się jej zrazu, że była przeznaczoną: rozwijała główki jasnowłose… otwierała oczki niebieskie, aby prosto na świat patrzyły… Lecz niestety! na tej drodze tyle ją cierni spotkało, tak odboleć musiała, że stokroć dziś woli patrzyć na rozwijające się pączki kwiatów i pracować w pocie czoła, byle być swobodną, panią siebie. — Są gusta i guściki! — dorzucił marszałek kwaśno. Było około godziny dziesiątej. W płóciennym spencerku wszedł, przerobiony na lokaika, ale razem i w ogrodzie czynny, Andruszka, niosąc śniadanie. Marszałek, który sobie przypominał gospodarstwo Piotruskiej i ową zbieraną drużynę fajansu, szkła i porcelany, zdziwił się, znajdując wszystko nowe, jednakie, wprawdzie jak najprostsze, bez żadnej pretensji, ale czyściuchne i tym piękne właśnie… Śniadanie czuć już było ogrodnictwem, gdyż wszystko, co do niego dać może ogród, było wytworne. Osłaniało to jednak coraz gęstszą chmurą czoło pana marszałka. — Nie mam już nic do powiedzenia przeciw tak silnym przekonaniom szanownej kuzynki — dodał — ale cóż Julek na to? — Panie marszałku — przerwał, ściskając go, chłopak — nigdy nie byłem tak szczęśliwy! tak mnie to zajmuje i bawi! Stałem się zapalonym ogrodnikiem i nie dałbym tego tytułu za… no, za nic! — Winszuję — dokończył pan Bolesław. — Po śniadaniu — wtrąciła niezmieszana Cesia — prosimy obejrzeć nasz zakład i nowy Zawiechów. Wujaszek wcale na to nie odpowiedział, a Cecylia tymczasem włożyła kapelusz i przygotowywała się do przewodniczenia. — Bez przewodnika dziś by w Zawiechowie istotnie zabłądzić przyszło — uśmiechając się, dodał marszałek. — Biedna Piotruska płacze… — Poczciwa nasza Piotrusia pogodzi się z przeznaczeniem, gdy tylko wszystko przyjdzie do porządku — dodała Cesia. — Żal mi jej serdecznie, ale dla niej nie myślimy pozostać z założonymi rękami, a czas jest drogi. Wyszli tylnymi drzwiami w dziedziniec i do starego ogrodu. Tu nie tknięto niczego, lecz oczyszczono ulice, posadzono kwiaty i wyglądał majestatycznie ze swymi lipami, klonami, dębami i umiejętnie pourządzanymi klombami. Ta część poświęcona była pamiątce przeszłości… Lecz tuż na lewo dawny sad, który był zdziczał, urządzać się zaczynał na nowo. Tu zastali poważnego jegomości, ubranego bardzo prosto, z okularami w ręku, przy fartuchu, z miną uroczystą i niemal pańską. Stary, z wygoloną zupełnie, a osobliwszym sposobem pofałdowaną twarzą, zamyślony był, jakby zatopiony w sobie, i posępny. Znać było z ruchów i miny, iż świat i jego sprawy nader mało go obchodziły. Czuł się królem tam, gdzie pracował. Na ukłon marszałka wcale nie uniżenie, z lekka odpowiedział, nie zwracając nań uwagi. Przystąpił do panny Cecylii. — Więc tedy, pani moja — odezwał się, na resztę towarzystwa nie bacząc, jakby go tam wcale nie było — więc tedy rzecz postanowiona… Mamy mieć i co najnowsze i co najwykwintniejsze gatunki. — Tak, kochany panie Praski — odparła gosposia — z tym tylko warunkiem, ażeby tych unikać, które dobrze i łatwo klimatu naszego nie znoszą. — Ale ba!… I z klimatem też, pani moja — czasem się trzeba poborykać… A mieliby Włosi pomarańcze, gdyby się tego lękali, że im one czasem pomarzną? boć to bywa, pani moja. W tym kraju — ciągnął dalej, mówiąc już jakby sam do siebie — co im po tym, że ailanthus glandulosa dobrze piaski zarasta, że crataegus ma kwiaty ozdobne? Magnolij im jeszcze nie trzeba, ale dobrych jabłek i gruszek… w tym grunt. Oni tu jeszcze z małgorzatek i sapieżanek nie wyszli. Wiele, pani moja, jest do zrobienia, aby ten kraj z dzikości wyprowadzić. Grunt Pan Bóg dał dobry, klimat znośny… byle wola i wytrwałość. Mówił zwolna, a wyglądał, przy swej odzieży ubogiej, z tą pedagogiczną powagą nader pociesznie. — Masz zupełną swobodę, panie Praski. — Dobrze, pani moja — odparł ogrodnik — lecz chcę, abyś i pani wiedziała, co się robi, i była ze mną zgodną. — Pan marszałek — odezwała się Cecylia do ogrodnika — zapytywał mnie o rzeczy użyteczne. Wszak prawda, kochany panie Praski, że na rok przyszły z warzywem się popiszemy? — Z warzywem? — zawołał, podnosząc oczy ogrodnik — ano proszę… nie powstydzę się wyboru i doboru, począwszy od kapusty… Ludzie słupieć będą! Lubekska, magdeburska, grecka centnarowa… Z sałat Wheelersa Tom Tumb i smakoszów zadowoli, nie mówiąc już o perpignańskiej i fryzowanej bostońskiej. — A cebula — podchwyciła złośliwie Cecylia. Marszałek stał, w boki się wziąwszy, nie kryjąc złego humoru. — Cebuli się też nie powstydzę… — rzekł Praski. — Allium cepa… ho! ho!… trzydzieści gatunków, tak jest! Teneryfską można jeść gotowaną za przysmak… Niech tylko ludzie zdrowi kupują i jedzą, na wykwintnych przysmakach nie zbraknie… Karafioły azjatyckie, cypryjskie, greckie, jakich dusza zapragnie! Praski, raz zaczepiony, byłby mówił bez końca, ale gość stał jak na mękach i panna Cecylia, pożegnawszy starego, poszła sama oprowadzać wuja, pokazując mu olbrzymie inspekta, ananasarnię, oranżerie i szkółki dopiero przysposobione. Wszystko to z wytwornym niemal porządkiem było utrzymane i wyglądało wspaniale. Marszałek się jednak wcale nie zachwycał. Przygotowania te były mu w większej części niezrozumiałe, a upór siostrzenicy go gniewał. — Bardzo pannie Cecylii powinszuję — rzekł w końcu, widocznie znudzony — jeżeli te wszystkie kołki wydadzą owoce i jeśli się olbrzymie wydatki powrócą, w co ja niewiele mam wiary, przyznaję się. U nas wszyscy nawykli zadowalać się jak najprostszymi rzeczami, które od wieków są pod ręką. — Tak, bo nic się innego nie nastręczało — dodała Cecylia. Przeszedłszy ogród wzdłuż i wszerz, wcale nie nawrócony, a zmęczony mocno, marszałek powrócił do domu, a że Cesia na chwilę się oddaliła, mając cóś do rozporządzenia, zabrawszy Julka, wszedł z nim na górę. I tu znalazł tęż sarnę zmianę, co na dole: wszystko oczyszczone, wybielone, pomalowane, a pokój Julka, który dawniej odznaczał się nieładem, z pewnym wdziękiem przybrany. Znać w tym było wpływ siostry. Marszałek siadł, bardzo zmęczony, i popatrzył na Julka. — Chwała Bogu! więc jesteście, jak widzę, szczęśliwi. A Henryk? odbolałże swoję miłość? zapomniał o Mazurowiczowej ? — Zdaje mi się — odparł Julek. — Ona sama zresztą zerwała z nim, a pozawiązywała miłostki z tylu innymi, że już Henryk powinien być zupełnie rozczarowanym… Wszystko byłoby dobrze — dodał po chwilce — ale z ludźmi ciężko… — tu zniżył głos. — Oszczędzam Cesię, jak mogę, lecz mamy wiele psot i nieprzyjemności do zniesienia. Musiemy siedzieć zamknięci, bo nawet kościół nie broni nas od niegrzeczności i okazywanej nam pogardy. Cesia znosi to z anielską cierpliwością; ja się burzę, a ona mnie uśmierza. Stary Sławczyński, choć sam na stronie stoi, nie zapomniał nam urazy i szkodzi, o ile tylko może. Do niego łączą się i inni. Nasze ogrodnictwo dostarcza im materiału do łatwego szyderstwa. Ha, cóż robić? Zniesiemy to i przeżyjemy! Po śmierci babki, gdyśmy w kilka tygodni przyszli z Cesią raz pierwszy do kościoła, chcieliśmy w nim dawne swe zająć miejsce… ale było ono zawczasu obsadzone… W żadnej ławce się dla nas siedzenie nie znalazło… poszliśmy klęknąć pod bocznym ołtarzem… Drobnych takich ukłuć bez końca. — Nic dziwnego, samiście się na to narazili dobrowolnie — z powagą rzekł opiekun. — Nie chcę więcej mówić o tym, ale zobaczycie… Cesia ma najlepsze chęci, chociaż więcej fantazji niż doświadczenia. Gdy ogród was zruinuje, wówczas dopiero przekonacie się, że ja miałem słuszność. Na tym zakończył marszałek. Nastąpił obiad wcale dobry, acz niezmiernie prosty… a po obiedzie, widząc, że tu nie ma co robić i że na próżno by się kusił o nawrócenie, pan Bolesław po krótkiej rozmowie z Cesią zabrał się do powrotu. Chociaż nie podobało mu się postępowanie siostrzenicy, sama ona mimo to zbyt była zachwycającą, ażeby wobec niej chłodnym mógł pozostać… Usiłując ją sobie ująć, na odjezdnym znalazł chwilę, by jej pomoc pieniężną zaofiarować. Cesia zarumieniła się mocno, podziękowała serdecznie, ale zaręczyła, że jej nie potrzebuje. — W tej chwili — szepnęła — byłoby to grzechem, gdybym przyjęła ofiarę, nie będąc do tego zmuszoną. Lecz… jeżeli — co być może, moje środki się wyczerpią, z ufnością udam się do wuja. Miły uśmiech i podanie ręki ujęły pana marszałka. Począł się znowu skarżyć na swe osamotnienie, na serce, które nikomu oddać się nie mogło, choć pragnęło… przedstawił się sentymentalnym, melancholicznym, stęsknionym. Piękna Cesia obróciła to w grzeczny żart, ale zwinęła się tak ze zmianą przedmiotu rozmowy, zagadała tak czymś innym, iż w końcu nie pozostawało marszałkowi, jak tylko — odejść. Julek go przeprowadził. Pan Bolesław, wprędce jakoś kazawszy zaprzęgać,, ruszył kwaśny z Zawiechowa. Zmiany, jakie tu zaszły, nie jednemu tylko marszałkowi do smaku nie przypadały; sąsiedztwo całe kosztem ich się bawiło… Usiłowano szydzić i w żart obracać wszystko, co się tu działo; ale byli i tacy, co pozazdrościli pannie Cecylii najprzód zużytkowania murów,, które bardzo korzystnie sprzedano, a potem urządzenia całego domu i ogrodu. Krytykowano nadzwyczajnie czystość, którą nazywano zbytkiem, rachubę na ogród, a ciekawość była tak podbudzoną, iż ludzie nawet poważni podkradali się pod płoty, ażeby zajrzeć, co tam ci Horyszkowie u siebie robili. Każda rzecz potem, wzięta na języki i przerobiona należycie, dostarczała funduszu żartownisiom. Stara szlachta była oburzona. Sławczyński, który nigdy tak dalece nie obstawał przy czystości krwi i herbach, czego dał dowód, wydając córkę za Mazurowicza, pierwszy dowodził, iż Horyszkom nikt ręki podać nie powinien, kiedy się dobrowolnie tak — jak mówił — spaskudzili. — To, mosanie, ród przepadły… z tego już nic nie będzie. Niech w błocie siedzą, w które wleźli. Szkoda tylko, że na pałacu herby zostawili; powinni byli kazać namalować pietruszkę z pasternakiem i cebulą… to dziś ich godła. I śmiał się. Obrońcę niespodziewanego mieli w starym Puparcie, który w restauracji, ile razy o tym mowa się wszczęła, powstawał na szlachtę, a chwalił Horyszków. — A tak, tak — wołał — wy stójcie przy swym szlachectwie dla miłości jego!… Doczekacie się tego, że ostatnią dziurą w bucie szlachectwo wyjdzie precz! Chcecie przodować i dowodzić — stawajcież w pierwszym rzędzie!… Nieboszczyk stryj mój mówił, że szlachta się cofnęła, gdy zobaczyła w szeregach Głowackiego. Tym to rody przepadają, a nie robotą około ogrodu. Ano i z Puparta się śmiano, bo go znano jako zapaleńca—demokratę. Przybyły do obywatelstwa miejscowego nowy dziedzic klucza bobrynieckiego, hrabia Sulejowski, był drugim przedmiotem; mocno zajmującym miejscową publikę. Już naprzód, jako hrabia, szlachcie się nie podobał; po wtóre, jako człowiek majętny, podszarganym był gotowym nieprzyjacielem; na ostatek, jako nie tu urodzony i wychowany, nazywał się przybłędą. Ludzie skrupulatni dodawali, że się z żoną rozwiódł, co także na niego cień rzucało. Wreszcie piękna postawa, dystynkcja, zimna trochę grzeczność przybysza nie jednały mu przyjaciół. Koso na niego patrzano. W pierwszych chwilach, po przeniesieniu się do dóbr tutejszych, hrabia miał wiele do czynienia w miasteczku. Bywał tam bardzo często; widywano go, ale ani on tak dalece z nikim, ani nikt z nim znajomości nie szukał. Ze Sławczyńskim, spotkawszy się, przypomnieli się sobie z widzenia na poczcie. Hrabia pojechał odwiedzieć starego w Błotkowie, gdzie zastał panią de domo Motowidłowską, która chciała mu bardzo państwem imponować — ale domem nie był zachwycony. Z przypadku potrącono w rozmowie o Horyszków. Stary wróg wylał się z całą żółcią przeciw nim, a między innymi, nie wiedząc, przed kim to mówi, rzucił i tę potwarz na pannę Cecylią, że kogoś bałamuciła i rozwiodła. — Co się tyczy tego — przerwał hrabia — pozwoli pan sędzia sobie powiedzieć, że to zupełnie fałszywa pogłoska. Byłem świadkiem… — A — zawołał sędzia — i cóż? — Panna Horyszkówna nie tylko się nie przyczyniła do rozwodu, ale usiłowała mu zapobiec i od tego jegomości, który jej się miłością swą naprzykrzał… uciekła, wyrzekłszy się miejsca, do domu. — To, mości dobrodzieju, tak się mogło zdawać hrabiemu, z daleka patrząc — odparł Sławczyński. — Oho! panna diable rezolutna! za łby wszystkich pobrała, i wuja, pana marszałka, i obu braci… Dom do góry nogami! Herod—baba! Hrabia nie odezwał się więcej. Nie mogło to ujść wiadomości panny Cecylii, iż Sulejowski nabył dobra w okolicy. Było rzeczą aż nadto pewną, iż uczynił to dla zbliżenia się do niej, i z początku w wielkiej jakiś czas przetrwała obawie, aby nie usiłował w jakikolwiek sposób wcisnąć się do ich domu. Bardzo ostrożnie i nie zdradzając się, przestrzec się starała Julka, aby unikał spotkania się z hrabią. Uczyniła to zręcznie, bynajmniej mu nic nie szkodząc w opinii brata, pod pozorem, że stosunki z ludźmi do innych sfer majątkowych należącymi są dla ubogich ciężarem. Julek, ostrzeżony, a wierzący siostrze, w istocie kilka razy otarł się prawie o hrabiego, nie poznawszy się z nim osobiście. Widział go z daleka, mówił o nim dużo Cecylii, wypytywał, ale ta go zbyła ogólnikami. Zdaje się, iż Sulejowski, acz bardzo nieśmiało i ostrożnie, szukał środków, aby się zbliżyć do rodziny w Zawiechowie. Przysłano stamtąd po Praskiego, który miał dosyć czasu, aby obejrzał ogród przy rezydencji hrabiego. Spytał Cecylii o pozwolenie, którego ta odmówić nie mogła, aby starego nie pozbawić zarobku. Powróciwszy, poczciwy zrzęda opowiadał swej pani o hrabi, o dworze, o oranżerii i ogrodach. Znalazł tam wszystko w ruinie. Miano mu dać chłopaka do nauki. Spytał więc znów o to, czy go przyjąć może, przedstawiając, iż dwoje rąk daremnych nie byłoby do odrzucenia. Cecylia ani broniła, ani zalecała. Zostało to w zawieszeniu. Ona i Julek, nie mając czasu i ochoty do oddalania się z domu, nie byli też narażeni na spotykanie się ani z Sulejowskim, ani z dawnymi sąsiadami i przyjaciółmi Horyszków. Kościół był jedynym miejscem, w którym ich widywano, a i tam starali się nie widzieć nikogo i być jak najmniej na oku. Ksiądz Kulebiaka po śmierci starościny, jakkolwiek zawsze wielce przyjazny domowi i przywiązany do Julka, w zdaniu o tym, co się działo w Zawiechowie, niemal się godził z poczciwą Piotrusia. Nie podobały mu się innowacje, za śmiałe, może zbyt energiczne postępowanie młodej osoby. Przychodził, ale rzadziej, i jakoś mu tu już nie było tak raźnie, tak swobodnie, jak za dawnych czasów. III Życie, które sobie i rodzinie stworzyła panna Cecylia w Zawiechowie, byłoby się mogło prawie szczęśliwym nazywać, gdyby mu ludzie spokojnie rozwijać się byli dawali. Na próżno starano się odosobnić, potrzebować jak najmniej od obcych i jak najrzadziej z nimi stykać: raziło to wszystkich niemal, że biedna ta rodzina, którą miano za zginioną, zdołała się wydźwignąć, prawie bez niczyjej pomocy, a im to lepiej szło, tym zazdrośniej na to powodzenie patrzano, tym uparciej przepowiadano, że to się wszystko źle skończyć musi. Postępowanie panny Cecylii wychodziło ze zwykłego trybu, raziło jakąś odwagą, która ludziom twardych nałogów zdawała się zuchwałym losu wyzywaniem. Patrzano ciągle, oczekując katastrofy, która nie nadchodziła, i cieszono się z każdej wieści fałszywej, rokującej jakąś stratę, omyłkę, niepowodzenie. Sąsiedztwo Zawiechowa oprócz Bobryniec składały folwarki niegdyś do ekonomii, później do klucza należące, a dziś będące w ręku różnych rodzin, które się zamożności dorobiły. Pomiędzy Zawiechowem samym a Bobryńcami, stykając się z obojgiem, były dwie wielkie i piękne wsie, należące do Ratajewskich. Mąż samej pani, zmarły przed kilką laty, niegdyś dzierżawca, spekulant szczęśliwy, człowiek pracowity, niepozorny, z wielu względów do Sławczyńskiego podobny, chociaż powierzchownie więcej od niego ogładzony, poznał był niegdyś żonę swoję, p. Łucją Demler, w domu książąt S., od których trzymał jedną wieś dzierżawą. Panna Łucja pochodziła z Galicji, wychowana była w Wiedniu i z powodu ruiny majątkowej rodziców zajmowała się wychowaniem w możnych domach, do których towarzystwa przywykła. Świetne talenta, wielka uroda, umysł niezmiernie żywy, dowcip, przytomność, dozwalały jej w najpierwszych salonach mimo podrzędnego położenia grać rolę często zazdrość obudzającą. Panna była nadzwyczaj śmiałą; widocznie polowała na zdobycz, pragnąc świetnie wyjść za mąż, a że była uroczą i zalotną umiejętnie, parę razy bliską się znalazła osiągnięcia celu. Śmierć tylko przeszkodziła poślubić ją zaręczonemu już z nią hrabiemu M., niemłodemu wdowcowi. Inną razą książątko zakochane, gdyby nie gwałt, krzyk i wrzawa rodziny, byłoby z nią poszło do ołtarza. Kilka podobnych przygód uczyniło wreszcie pannę Demler coraz mniej wymagającą. Zjawił się majętny, choć niepozorny Ratajewski, który, jak żyw, nigdy się w nikim nie kochał oprócz w urodziwej pszenicy. Panna Łucja już szpakowaciejącego szlachcica jakoś tak potrafiła pociągnąć, podbić, a wedle wyrażenia sąsiadów, obałamucić, że się w końcu z nią ożenił. Nawykła do pańskich domów i życia na wielkiej stopie, pani Ratajewska, zjechawszy do Walina, gdzie znalazła wszystko w stanie patriarchalnym, zmuszoną była nie tylko dom, służbę, ale i samego męża przerabiać, aby nie uczynił jej wstydu. Chorowała nie tyle na państwo może, ile na elegancją i dobry ton, a poczciwy Ratajewski obojga nie lubił i wyobrażenia o tym nie miał. Kilka lat pożycia z nim, w ciągu których szlachcic posmutniał, zamączył się, wychudł, zbiedniał — doprowadziło Walin do tego, że w nim piękna châtelainea* mogła najdostojniejsze osoby przyjmować; ale Ratajewski zagryzł się troskami i niewolą swą, chorzał trochę i zmarł, zostawując żonie majątek i córeczkę. Opłakawszy go, zbytniej nie okazując rozpaczy, wdowa, zupełnie swobodna, urządziła sobie życie na swój sposób: odnowiła stosunki dawne i pozostała na wsi, umiejąc i gospodarować wcale dobrze, i bawić się, jak chciała. Wiele osób bywało w Walinie, szczególniej z lepszego towarzystwa, o którego przyciągnięcie starała się wielce pani Ratajewska. Szlachta uboższa z tego wielkiego państwa eks–guwernantki książęcej żarty sobie stroiła. Ale wdowa, wcale jeszcze młoda, niezmiernie troskliwa o swą piękność, była jedną z tych kobiet wiekuistych, co jak Ninon*, nigdy się nie starzeją. Tajemnicą zachowania wdzięków u niej, jak u wielu innych piękności nieśmiertelnych, była zawsze jedna i ta sama recepta, żeby uczuciu nie dawać brać góry nad sobą, namiętności się bronić i zachować się zabalsamowaną spokojem, pewnym rodzajem odrętwienia i chłodu. Pani Łucja umysłowi dozwalała bujać, myśli pracować, ale sercu, co cały organizm porusza i wstrząsnąć może gmachem, nakazała wiekuiste milczenie. Spało ono, a właściwie nigdy się nie budziło. Uczucia, prześlicznie naśladowane, umiał produkować ten żywy umysł, który w niej był jedyną życia sprężyną. Zamiast kwiatów serca, wonnych i prawdziwych, posługiwała się sztucznymi, cudownie, aż do kropelek rosy na kielichach, z artyzmem doskonałym naśladowanymi. Gdy chciała, można ją było wziąć za czułą, za tkliwą, za płochą nawet, za nierozważną; lecz rozum–reżyser stał zawsze za kulisami i w porę dawał znać, by się wycofać ze sceny. Pomimo wielu złośliwych historyjek z czasu pobytu panny Demler w różnych domach pańskich, które, na ucho podawane, krążyły i miały za sobą wiele prawdopodobieństwa — nikt nie mógł jej zarzucić nic pewnego, dowiedzionego. Postępowanie jej było ostrożne, wyważone i nieposzlakowane. Od śmierci męża nie wiedziano spełna, czy chciała sobie znaleźć nowego towarzysza życia, czy nie. Nosiła żałobę rok i sześć niedziel, przyjmowała u siebie wiele gości, nie odpędzała młodzieży, ale hołdy młodych chudopachołków, którzy nic nad ładne wąsiki nie mieli, przyjmowała tak odstręczająco i obojętnie, że w końcu zaczęto mówić, iż wcale wychodzić za mąż nie myśli. Dom, w którym panowała wyrachowana oszczędność, był pomimo to na najwykwintniejszej stopie; porządek panował w nim ścisły, kontrola baczna, surowość wielka. Gdy przyjeżdżała do kościoła, musiano podziwiać jej powóz, konie, liberią, a na ostatek toaletę, z której brało wzory całe sąsiedztwo. Raz na rok pani Ratajewska udawała się gdzieś do wód szląskich na krótko; zimą czasem wyjeżdżała do miasta, przez resztę zaś roku siedziała w domu. Córeczka i stary wojskowy, daleki jakiś krewny, którego nazywała stryjem, składali całe jej towarzystwo. Wychowaniem dziewczynki sama się zajmowała. Obok Walina, Bobryniec, Błotkowa i Zawiechowa należy jeszcze wymienić Żytkowce, w których mieszkali państwo Ryngoldowie, stara rodzina litewska, odwiecznie tu osiadła, zamożna, oszczędna, dawne zachowująca obyczaje, pobożna, skrzętna, wcale nie pragnąca świetnieć, a pomimo to poważana powszechnie. Wiadomo było wszystkim, iż ci Ryngoldowie z dawien dawna w herbie nosili Pogoń z mitrą książęcą i ród swój wiedli od litewskich kniaziów. Chluby z tego jednak nie szukali i dziwnie skromnie wyglądała ich stara sadyba, dom i gospodarstwo. Pan Wacław Ryngold, zwany podkomorzym, chadzał zwykle w szaraczkowym surducie na kształt kapoty i w długich butach kozłowych; wyglądał z dala na ekonoma, jeździł często kałamaszką, ale końmi doskonałymi. Po francusku wcale nie umiał, co go bynajmniej nie kłopotało. Tak dziwną miał prostotę i powagę w obejściu się, taki takt przedziwny, iż nie płaszcząc się przed nikim i nie nadymając się nigdy, wszędzie znaleźć się umiał i nigdzie źle mu nie było. Człek był skromny, milczący, a znany z nieposzlakowanej cnoty. Sama jejmość długim pożyciem wyrobiła się na wzór i podobieństwo małżonka, chociaż miała już aspiracje wyższe i nie kryła się z tym przed przyjaciółkami, iż dla jedynego dziecka, córki swej Jadwisi, pragnęłaby jakoś i dom, i stosunki na innej stopie postawić. Ale przed jegomościa ani mówić o tym nie było można. Stary Ryngold taką miał wiarę w Opatrzność, iż się nigdy ani dla siebie, ani dla dziecka o nic gwałtownie nie dobijał; płynął z wodami swojego losu, sterując tylko czółnem, aby na rafy nie poszło. Ulegając woli żony, córce dał wychowanie świetniejsze niż dawniej wymagano dla kobiety, ale przy tym nauczył ją zawczasu gospodarstwa, pilnował zajęć i nie dał wyjść z obyczaju domowego. W Żytkowcach wszystko jeszcze było po staremu; dwór pozostał, jak go niegdyś dziad podkomorzego odrestaurował, na wpół drewniany, pół murowany, ogromny, z wysokim dachem… meble stuletnie, sprzęt odwieczny, pełno różnych pamiątek. Stary ogród cienisty, sady, kaplica przy dworze, lamus i ów charakterystyczny sernik litewski wcale się nie zmodernizowały, bo Ryngold by na to nie pozwolił. Było to czyste, schludne, wyglądało zamożnie, ale daleko mniej wystawnie i pańsko, niż by fortuna dozwalała. Oprócz Żytkowiec miał podkomorzy kilka wiosek w Kobryńskiem, jedną w Grodzieńskiem i kawał ziemi około Lidy. Gospodarował na tych dobrach, nie puszczając ich dzierżawą, dozorując sam, w sposób bardzo prosty i bez żadnych ulepszeń. Szło mu wcale dobrze, bo pilność była wielka. W domu byt patriarchalny, służba, prawdziwi familiares*, z rodziną zrosła, od młodości przy niej, wykształcona dobrocią pańską, która jednak nigdy w pobłażanie złemu nie przechodziła. Nigdzie z tak religijnym poszanowaniem nie zachowywano najmniejszych tradycyjnych zwyczajów, do świąt i dni roku przywiązanych. Z dalekiej Litwy zjeżdżała się rodzina, zsuwało sąsiedztwo, i bez wykwintu bawiono się tu wybornie. Zamożność domu, zasoby jego dozwalały gości uraczać dawnym obyczajem, ludzi, konie pasąc, a przybyłym nie dając tchnąć od jadła. Ze stołu prawie nie schodził pokarm, pod różnymi pozorami stawiany. Często około północy podkurkiem kończono na dobitkę. Pijatyki podkomorzy nie lubił, ale napoju doskonałego był zawsze dostatek. Wędliny sławne, mięsiwa tłuste, drób tuczony umiejętnie, zwierzyna w każdej porze, przysmaki domowe… gościnność Ryngoldów czyniły dla słabowitszych organizmów prawie niebezpieczną. Sam podkomorzy jadł ogromnie i miał to do siebie, że mniej jedzących podejrzywał o zły charakter. Humor w Żytkowcach zawsze jeden i zawsze był nastrojony wesoło, twarze pogodne. Straty odbolewano z rezygnacją: Bóg dał, Bóg wziął. Po staremu gość tu był jeszcze Bożym posłańcem; przyjmowano rękami i sercem otwartym małych i wielkich. Dla panów nie występowano, a ubogich nie odprawiał Ryngold nigdy na folwark, owszem, szczególne miał dla nich poszanowanie. Wobec bardzo możnych czasem stawiał się trochę twardo; dla biednych był wyrozumiałym. Nie było najmniejszej skazy na tym domu, lecz pomimo to, że szanować go musiano, nie można powiedzieć, aby ludzie kochali zbytnio wielce godnych miłości państwa podkomorzych. Przyczyną tego był może charakter samego pana, który się wszelkim kłamstwem brzydził i bez gniewu, chłodno — ale mówił często rzeczy ludziom niemiłe. Z tego powodu Ryngoldowie, jeszcze za życia starościca, syna nieboszczki Horyszkowej, odsunęli się zupełnie od Zawiechowa. Ojciec panny Cecylii, Henrysia i Julka był człowiek poczciwy, ale namiętny, pełen uprzedzeń i bezrządny. Podkomorzy mu parę razy, gdy się na swe nieszczęścia uskarżał, powiedział otwarcie: — Daruj mi, ale sam sobie winieneś. Starościc odpowiedział żywo i gdy raz się rozeszli kwaśno, już się więcej nie spotykali. Na pogrzebie starościca, jak teraz po śmierci staruszki, Ryngoldowie stawili się, choć nie proszeni, na cmentarz, spełniając obowiązek chrześcijański, lecz się i teraz nie zbliżyli do Horyszków. Podkomorzy miał wielką ochotę pomoc swą ofiarować sierotom, lecz dowiedziawszy się, iż marszałek opiekuje się nimi, zaniechał pierwszej myśli. Marszałka Ryngold nie lubił, a przed żoną nazywał go komediantem. Z drobniejszej szlachty oprócz kapitana Puparta, który bywał wszędzie, a którego w Żytkowcach zawsze się starano do wiary świętej katolickiej nawracać, co się jednak nie wiodło — godzi się wspomnieć pana Drapackiego, któregośmy już raz widzieli, zakutego szlachcica—domatora, i pana Heliodora Żyznę, właściciela wsi, sławnego myśliwego i koniarza, który, na próżno szukając posażnej panny, najprzód w okolicy, potem w coraz większych odległościach od gniazda, nie potrafił do lat czterdziestu upolować tej zwierzyny. Prawda, że powabny nie był, ale figurę miał piękną. Twarz czerwona, brodawkowata, z nosem, który przypominał pięknie wyrosły kartofel, byłaby nawet wstręt— liwą, bo i oczy miał zawsze płomienistoczerwone, gdyby nie bardzo piękne wąsy, uprawiane starannie. Wąsy te jednak były prawie anachronizmem teraz, gdy u kobiet są w małej cenie; za Jana III byłby nimi może serca podbijał. Człowiek był dobry, usłużny, Pupart tylko o nim mówił, że prochu nie wymyślił. Mniej więcej taki był skład zawiechowskiego sąsiedztwa, w chwili gdy panna Cecylia rozpoczynała swój zawód ogrodniczy, a hrabia Sulejowski wstępował w obywatelstwo. Majątek pana marszałka, Odręby, leżał już poza granicami, jakie zwykle to, co się zwie sąsiedztwem, obejmują. Gdy klucz bobryniecki został sprzedany, a nowy dziedzic się tu wprowadził, którego tylko z dala w miasteczku najrzano — ciekawość była wielka poznania go. Nie śpieszył wszakże z odwiedzinami. Jeden z najpierwszych miał go u siebie Sławczyński. Ten, gdy się u niego o hrabiego dowiadywano, mówił: — At sobie pan i hrabia — jak oni to wszyscy. Sama sędzina chwaliła go bardzo. Szmul, który, bez przesady, wiele na opinią ogółu wpływał, odzywał się o hrabi z uszanowaniem i czcią tak głęboką, iż ludzie jej sobie wytłumaczyć nie umieli, a on, zapytany, nie wyjaśniał, dlaczego miał takie przekonanie. To pewna, że słowo starego Żyda dało pierwszy popęd do widzenia przybysza z lepszej strony. Uratowanie Zawiechowa było tajemnicą dla wszystkich. Panna Cecylia wiedziała tylko, że Sławczyński zrzekł się projektu i że obawiać się więcej nie było czego. Zaprzężony do pracy, Julek, który dawniej w sąsiedztwie bywał, musiał odwiedzin zaniechać; młodzieży też nie zapraszał do siebie, wiedząc, że to Cecylii będzie niedogodnym. Gdy parę razy któś się do niego zjawił, przyjmował na górze u siebie, a siostra się wcale nie pokazywała. To odstręczyło ciekawych. W Zawiechowie pusto było, ale tu życie płynęło przy pracy z tak niepojętą szybkością, że Julek, któremu czas dawniej bardzo się długi niekiedy wydawał, wydziwić się nie mógł, jak mu teraz leciał niepochwycony. Dnie były zajęte całe; wieczorem zaś trochę muzyki, czytanie, rozmowa, układanie nasion, korespondencje ledwie spocząć dawały. Na wieczerzę zwykle przybywał Praski, który obiad jadał w domku ogrodowym. Ubierał się naówczas w bardzo porządny, ale odwiecznego kroju, z wielkim zatoczystym kołnierzem surdut czarny, w rękę brał chustkę od nosa i przy stole bawił rozmową albo o hybrydach, albo o karłowatych drzewach, lub o kulturze szpalerowej owocowych latorośli itp. Można się od niego było wiele nauczyć, bo żył tylko ogrodem i botaniką. Dla niego reszta świata istniała tylko o tyle, o ile była z roślinnym w stosunku. Całe stworzenie ogniskowało się dlań w roślinie… Chociaż mogło mu spowszednieć to, czego się co dzień dotykał, najmniejszy jednak kwiatek wprawiał go w zachwycenie. Praski, który po niemiecku i nieźle po francusku sam się nauczył, a czytał wiele, był rodzajem filozofa—samouczka, wielbiciela natury, czasem dziwne i oryginalne miewającego pomysły. W jego życiu dawnym było cóś ciemnego; o przeszłości swej, o pochodzeniu nie mówił nigdy; widać jednak było z mowy, z języka, ze wszystkiego, że więcej się uczył, niż przyznawał, że miał może niegdyś świetniejsze widoki, których się wyrzec musiał, i że raz, z jakiejś niewiadomej przyczyny, poświęciwszy się ogrodnictwu, namiętnie mu się oddał. Ciągłe przy wieczerzy bywały sprzeczki z Julianem, który świeżo cóś wyczytawszy z książek, wyrywał się czasem z wiadomościami jakimiś, najczęściej dla Praskiego wstrętnymi. Nie znosił na przykład, gdy mu mówiono, że rośliny ruchu nie mają, i dowodził, że chociaż poruszają się bardzo powoli, władzę tę posiadają jednak. Znał takie p, Praski, które się z sobą kochały i przy sobie chętnie rosły, a zjawiały się razem; inne, które się nie cierpiały i wypleniały. Dowodził, że życie w nich objawia się, jak w innych tworach, ciepłem, ale w stopniu dla naszych narzędzi obserwacyjnych niepochwytnym. Wiele takich zdań dziwacznych wychodziło z ust jego, zdań, które niemal inteligencji pewnej w ulubionych mu roślinach dowodziły, a razem i tego, że Praski był dziwakiem i marzycielem może, lecz człowiekiem myślącym. Wszystkie prawa ogólne, którym ulegały inne istoty organiczne, zastosowywał do roślin i przekonywał, że one w świecie nie są wyjątkiem, że łącząc świat kamienny ze zwierzęcym, jedną stopą stoją na nim, drugą łączą się z organizmami wyższymi. Moralność pana Praskiego także była wyciągniętą z postrzegania natury. — Jest — mówił — pani moja, jedno prawo dla wszystkich istot, prawo żelazne, niezłomne… to prawo ofiary nieustannej. Kamieniem rozkruszonym żyje i na nim się opiera roślina; rośliną żyje zwierzę; mięsem —zwierzęcia żywi się człowiek. Nieustanna ofiara jest osią, na której się świat obraca. A w świecie moralnym idzie tak samo: nic bez ofiary… Człowiek o tyle tylko wyższy od innych istot, że u niego ta ofiara jest albo może być dobrowolną. Przy wieczerzy puszczał się tak ów filozof samorodny w gawędy, ale z rana, wyszedłszy do ogrodu, milkł i pracował jak parobek. I to mu się w Julianie podobało, że się nie wahał ręki do pracy najgrubszej przyłożyć. W życiu nie był wcale wymagający: zadowalał się tym, co mu dawano — słowem, lepszego spółpracownika panna Cecylia wybrać sobie nie mogła. Trochę dziwactwa należało mu przebaczyć. Kochał się na przykład utrapienie w kaktusach i do nich miał słabość, a właśnie najbrzydsze i najpoczwarniejsze były mu najulubieńszymi. Niektóre woził ze sobą i nie rozstawał się z nimi. Miał też fantazją próbek wszelakich, to wschodzenia ziarn w odmiennych warunkach, to poddawania roślin różnym doświadczeniom, jak na przykład, gdy powoje wijące się w lewą stronę odkręcał na odwrót i czatował, co też z tego będzie. W istocie rośliny się buntowały i wracały do wrodzonego kierunku, bo i one mają swą wolę, i najpotulniejsza w świecie fasola zgwałcić się nie daje, gdy raz zaczęła się wić około swej tyczki, jak jej Pan Bóg przykazał. Na takich rozmowach, doświadczeniach, na ciężkiej pracy około ogrodu upływał czas szybko. Dziwna rzecz: gdy w mieście często nadzwyczaj było trudno o robotnika i wymagania płacy były największe, do ogrodu w Zawiechowie cisnęli się ludzie i żądali prawie za mało. Nikt na to nie zwracał uwagi, że wszyscy ci tak ochoczy parobcy przychodzili z Bobryniec, lubo się do tego nie przyznawali. Po Praskiego często przysyłał hrabia Sulejowski pod pozorem różnych reform, rad itp., chociaż miał u siebie ogrodnika. Zwykle sam, bardzo się jakoś tym zajmując, wychodził do starego, zawiązywał z nim rozmowę, rozpytywał go zręcznie i — potem dziwnym sposobem to, czego brakło, czego dostać było trudno, zjawiało się niespodzianie przez kogóś nieznanego, przypadkowo, narzucone niemal. Okazało się, że w Bobryńcach samych była na sprzedaż niezmierna ilość świeżo posprowadzanych z Erfurtu, z Hagi, z Gand roślin, cebul, płonek, których hrabia nie potrzebował i oddawał je za bezcen. Gdy Praski pierwszy raz, proprio motu*, uczynił podobne nabycie, oznajmując o tym pannie Cecylii wielce uradowany, zmieszała się i dała do zrozumienia, że wolałaby mieć to z innego źródła. Praski, nie wtajemniczony w przyczynę, nadąsał się. — Dlaczego — rzekł — nie korzystać, kiedy to tam powyrzucają i pognije? A to by już był grzech nie do przebaczenia. Zamilkła panna Cecylia, ale tak jakoś była smutną, że Praski, postrzegłszy to, postanowił sobie w duchu nie wszystkim się chwalić, bo brał to za przesadzoną delikatność. Jesień nadchodziła szybko. Marszałek po ostatniej bytności swej w Zawiechowie nie dawał znaku życia. Do jesieni tak ogromnie postąpiły wszystkie roboty około ogrodu, że ci, co z dala to widzieli lub zasłyszeli o tym, poczęli nawet przesadnie głosić o tych cudach. Żartowano sobie z początku, lecz w końcu zaczynano wierzyć, że z tego cóś być może. Przeistoczenie tej ruiny, tego pustkowia w dom prawie piękny, ogrodu zdziczałego w wytworny, gruntów zajałowiałych na szkółki, wyprowadzenie, słowem, czegoś żywego z tych trupich gruzów — zaczynało obudzać ludzką ciekawość. Polepszenie gospodarstwa, skromny dostatek domowy, potrafiły nareszcie dokazać tego cudu, że nawróciły Piotruską. Nieprędko to przyszło i niełatwo. Zrazu widziała wszystko w barwach najczarniejszych, zwolna jednak zaczęła przyznawać, że to lub owo udało się… — Ślepej kurze! ślepej kurze! — szeptała z początku. Gdy jednak ta ślepa kurka zaczęła coraz częściej wynajdywać ziarna, Piotruską przeszła do milczenia i neutralności. Niektóre warzywa olbrzymie obudziły w niej zdumienie. Opierała się zrazu użyciu ich na kuchnię, ale ciekawość przemogła. Stała potem jeszcze w opozycji upartej, aż gdy któś z miasta ośmielił się przed nią wyśmiewać to, co się w Zawiechowie działo. W tej chwili nastąpiła kryzys stanowcza, a Piotruska poczęła bronić zajadle, bo miłość do dzieci nagle myślom jej inny prąd nadała. Piotruska zaczęła widzieć wszystko różowo. Płakała zawsze na wspomnienie tych błogich czasów swej dobrodziejki, gdy obie, stękając, z głodu marły, ale mówiła teraz: — Żeby to ona była dożyła, ta moja pani święta — toby się cieszyła dopiero… Nie ma bo co mówić, panny Cecylii głowa nie dla proporcji. Ja ją jeszcze dzieckiem pamiętam. Taki to był rozumek, że bywało na pytania nie nastarczyć odpowiedzi. Henryczkowi i Julkowi nie ujmując, ale ta się na mężczyznę rodziła, a poczciwe to!… Nawrócenie starej klucznicy było może największym tryumfem, jaki panna Cecylia odniosła; postrzegłszy też w niej zmianę, istotnie była szczęśliwą. Raz na ten tor wpadłszy, stara Piotruska już śmiało kroczyła dalej. Nie było nad nią żarliwszego obrońcy nowego gospodarstwa. Ponieważ usługa cała szła teraz raźniej daleko, więc i Piotruska też więcej miała wolnego czasu, a ten poświęcała kościołowi. Pobożną była zawsze, lecz modlitwy jej przerywano; często też na mszę pójść nie było czasu, to się jej w myśli słuchało w domu, przy książce. Teraz co dzień mogła pójść do niezbyt oddalonego kościoła, a w niedzielę na sumę i nieszpory. Co więcej, godzinki mogła z bractwem, do którego należała, odśpiewywać, co dawniej prawie było nie praktykowane. Głos już miała nieboraczka bardzo słaby, ale się jej trzeciej niedzieli poprawił. A była to i z innych względów pamiętna niedziela. Piotruska po odśpiewaniu godzinek trochę była wyszła na cmentarz, żeby świeższym powietrzem odetchnąć, gdy stary powóz się zatoczył, a po koniach i uprzęży poznała, że był z Żytkowiec. Jakoż wysiadła z niego podkomorzyna, podkomorzanka, a na ostatku i pan Ryngold. Od bardzo dawna się znali, lecz gdy się stosunki zerwały, Piotruska już się do nich nie zbliżała. W młodości służyła w tym dworze trzy lata, ale to temu były wieki. Zobaczywszy podkomorzynę, a stała właśnie staruszka na samej ścieżce, ustąpiła z niej na bok i myślała tak gdzieś oczy odwrócić, aby przechodzących nie widzieć, gdy podkomorzyna stanęła i odezwała się z cicha: — Jak się masz, moja Marianno? Niepodobna było nie odpowiedzieć: skłoniła się tedy z godnością i szepnęła: — Całuję nóżki jaśnie pani. Aż tu podkomorzyna ze ścieżki zeszła (na sumę jeszcze nie dzwonili) i dobrotliwie zbliżywszy się do Piotruskiej, poczęła z nią rozmowę. Sam podkomorzy i panna także się zatrzymali przy niej. — Jakże ty mi się miewasz? — poczęła podkomorzyna.— Wieki, wieki, jakeśmy się nie widziały. Zmarło się biednej waszej staruszce. Opłakaliśmy ją i my… musiałaś nas widzieć na pogrzebie. Piotruska zaczęła chustką łzy ocierać. Wnet jednak podkomorzyna zmieniła rozmowę. — Dziwy prawią, co tam się u was za cuda dziać mają. — Aj, co cuda, to cuda! już to prawda — poczęła klucznica. — Jak poczęli walić stary pałac, jak wzięli się to wszystko przerabiać, w czym człowiek żył, do czego wrósł — myślałam, proszę jaśnie pani, że chyba tego nie przeżyję. Ano dziś… — podniosła ręce do góry — Pana Boga błogosławię. — I któż to tak tym rozumnie zarządził? — zapytał podkomorzy. — Któż by miał inny, jak nie nasza panienka, proszę pana podkomorzego, ta, co ją na rękach bębnem jeszcze nosiłam. To państwo pewnie nie słyszeli — mówiła dalej. — Jak u nas poczęła się wielka bieda, to panna, choć miała wówczas zaledwo szesnasty roczek, wyprosiła się z domu i poszła służyć — z przeproszeniem po pańskich domach do dzieci… A co przez ten czas sama rozumu nabrała, to strach! To, powiadam jaśnie państwu, tylko patrzyć i stać, a dziwować się, jak ona wszyściutko wie i umie, i jak sobie radzi… A kto paniczami pokierował? Ona. Posłała pana Henryka na naukę, prawie gwałtem… bo to państwo słyszeli, co my z nim mieli za utrapienie, a Julek to przy niej się uczy, gdyby student. A co ona z niego zrobiła!… kto to tam wszystko rozpowie? Ja już tylko płaczę a modlę się, bo to cud Opatrzności. — Słyszeliśmy, słyszeli — wtrącił podkomorzy — a ja i oto jejmość radzi byśmy oczyma własnymi zobaczyć. Ale jak to tam teraz do was dostąpić? — Jak? — zawołała uradowana wielce Piotruska — ale co znowu? Panienka sama jedna. Żeby choć żywa dusza się z dawnych przyjaciół i łaskawych dowiedziała do niej… Bóg widzi, byłaby rada. Podkomorstwo spojrzeli po sobie. — No, a gdyby po obiedzie, zjadłszy tu, zajechać na chwilę — rzekł stary — co jejmość na to? — Z duszy, z serca! byle… byle… I spojrzała na Piotruska, która aż ręce załamała, a potem rzuciła się podkomorzyny rękę całować. — Uczyńże to pani, uczyń, a Chrystus Pan ci to policzy jako dobry uczynek. Że panna przyjmie z wdzięcznością, to już ja w tym. I znowu, jakby się naradzając z sobą, popatrzyli na siebie podkomorstwo, gdy czarno ubrana, skromniuchno, ale z tym wdziękiem, który jej nigdy nie opuszczał, z tą powagą i zręcznością razem, co każdy jej ruch odznaczały, weszła panna Cecylia na cmentarz, a Julek za nią. Piotruska, zobaczywszy ją, skoczyła i szepnęła pośpiesznie słów kilka, a Cesia, odrzuciwszy zasłonkę z twarzy, zarumieniona cała, zbliżyła się do Ryngoldów. — Jakaż będę szczęśliwa — odezwała się — jeśli mi państwo zechcecie chwilkę darować i moją pustelnię odwiedzić. Uczynicie mi łaskę, za którą prawdziwie wdzięczną im będę. Podkomorzy, zachwycony jej prostotą i wdziękiem, przysunął się, aby pocałować ją w rękę. Podkomorzyna uściskała Cesię. Poznały się z panną Jadwigą i od pierwszego wejrzenia uczuły sympatią dla siebie. Była to jedna z tych chwil w życiu jasnych, nie zamąconych niczym, których wspomnienie pozostaje na zawsze. Cecylia umiała ocenić ten krok podkomorstwa szlachetny; oni w niej sercami poczciwymi poczuli istotę niezwyczajną, godną szacunku i przyjaźni. Z jednej i drugiej strony dosyć było kilku słów, aby się poznać i zbliżyć. Tylko grający role i komedie w życiu ludzie, nie będący sobą, potrzebują długiego badania, charaktery jasne i prawe objawiają się całe w pierwszym słowie, można by powiedzieć, w wejrzeniu. Piotruska była w zachwyceniu. Razem wszyscy weszli do kościoła. Po nabożeństwie podkomorstwo, nie chcąc niespodzianą bytnością przyczynić kłopotu, odjechali do miasta, obiecując się na poobiedzie. Wszystko więc przygotowano na przyjęcie tak niespodzianych gości; ale Cesia miała sobie za prawidło, od którego nie odstępowała nigdy, aby serdecznie dzielić się z przybyłymi tylko tym, co dom miał zwykle. Proste więc bardzo i skromne przyjęcie być musiało. Podkomorstwo od wieków nie widzieli pałacu. Znali go jeszcze za świetniejszych czasów, potem, przejeżdżając, widywali z daleka ruinę. Stary zdziwił się, znajdując go teraz małym kosztem przyprowadzonym do porządku. W starym saloniku panna Jadwiga łatwo mogła poznać i smak, i zajęcia, i wykształcenie swej nowej znajomej. Dość było rzucić okiem na książki i nuty. Wieczór jesienny dozwolił choć małą przechadzkę zrobić po ogrodzie. Nie było Praskiego, który w niedzielę jeździł do Bobryniec. Julek więc i Cesia sami oprowadzali i chwalili się swym gospodarstwem. — Nie zostało nam nic — mówiła gospodyni — nad ten jeden ziemi kawałek, trochę murów i drzew starych, musieliśmy więc z tego korzystać, aby choć spróbować, czy się nam dźwignąć nie uda. — To pani czyni zaszczyt — rzekł podkomorzy ze zwykłą sobie prostotą — a niczemu się nie dziwuję, tylko odwadze. Pójść mężnie ubitą drogą, rzecz jest piękna; ale nową sobie znaleźć i torować, toć zasługa u nas najrzadsza. — Nie przyjmuję tej pochwały, bom na nią jeszcze nie zasłużyła — odparła Cecylia wesoło. — Koniec dzieło chwali, a dotąd jest tylko pokuszenie. Ludzie się ze mnie śmieją — mówią, może nie bez przyczyny, że nasz kraj niczego podobnego nie potrzebuje… Lecz cóż miałam czynić? Podkomorstwo mówili mało; lecz panna Jadwiga, której energia rówieśnicy i jej czynność bardzo do serca przypadły, nie mogła powściągnąć uniesienia. — Połowa jednak tego wszystkiego nie moją jest sprawą — dodała Cecylia. — Mam tu pomocnika, wielkiego oryginała, który więcej zrobił ode mnie, a na ostatek Julkowi też dużo winnam, bo szczerą mi niesie pomoc. Julek się wypierał, że wszystko zawdzięczał siostrze. Obszedłszy śród takiej rozmowy ogród, wrócili wszyscy do domu, gdzie już ich czekał podwieczorek. Tych kilka chwil, spędzonych razem, zbliżyło i pannę, i rodziców do Cecylii, tak że gdy przyszło do odjazdu, zaczęli prosić i zaklinać, aby im odwiedziny oddała. — Ale ja nigdzie nie bywam, a z domu trudno mi się oddalić — odparła dziękując Cesia. — I cóż to będzie, gdy ja do państwa zajadę swoim małym wózeczkiem?… bo powozu nie mam i mieć nie mogę. — O, tylko przyjedź! — odparła ściskając ją podkomorzyna — choćby na wozie… jak chcesz. Jadwiga przyłączyła swe prośby do prośby matki. I jak tu przyrzec nie było? Julka naturalnie zaproszono także. Tak się rozstali serdecznie bardzo, a gdy powóz zaturkotał, Cesia wesoło rzuciła się na szyję bratu. — Julku, serce moje, prośba do ciebie… Jadwiga jest piękna i miła. Nie patrz na nią, nie zakochaj się, nie marz! Nie pozwalam i od pierwszej chwili ci to powiadam. Pamiętaj, co nas miłość Henryka kosztowała… Sercu, w pierwszej zwłaszcza chwili, powiedzieć można: „tam ci iść nie wolno!” Na drodze tylko już go wstrzymać niepodobna. Myśmy ubodzy, oni bogaci, a Jadwiga jedynaczka… bądźmy trochę dumni i… — Cesiu droga — odparł śmiejąc się Julek — bądź spokojna: ani razu nie spojrzałem na pannę. Jestem Horyszko i pamiętam o tym. Weszli, wesoło rozprawiając o niespodzianej tej pociesze, którą winni byli Piotruskiej, za co Cesia poszła ją jeszcze uściskać. Odwiedziny te nie tylko we dworze uczyniły wrażenie; większe może daleko wywarły w miasteczku. Widziano podkomorstwo rozmawiających z Cesią na cmentarzu, wchodzących razem z nią do kościoła; dowiedziano się, że po południu byli we dworze. Zdziwienie było ogromne. Wszyscy to sobie powtarzali, nie mogąc zrozumieć, jak do tego przyszło. — Mają, mospanie, szczęście — rzekł Drapacki. Sławczyński, który był także na nabożeństwie, mruczał pod nosem: — Niechajże córki pilnują, bo jest jeszcze jeden, to im się zaraz tam wślizgnie, przewąchawszy grosza. Ho! ho! umieją chodzić koło swoich interesów i jeszcze gotowi z błota wyleźć. Trzeba to było wykurzyć raz na zawsze. W restauracji u Szmula całe poobiedzie o tym tylko mówiono. IV Hrabia, zamieszkawszy w nowo nabytym majątku, miał tyle do czynienia, aby go po swej myśli urządzić, iż mu za złe nikt wziąć nie mógł, że się do sąsiadów nie śpieszył. Sarkano wprawdzie, iż może graf z prostą szlachtą żyć nie chce, lecz naprawdę, kto odwiedza drugich, ten wzajemności spodziewać się może, a w nowej rezydencji nie było sposobu gości przyjmować. Rodzina, która ją opuściła, zmuszoną była pozbyć się ojcowizny za karę tej nieopatrzności i bezrządu, jakiego u nas, niestety, jest aż nadto przykładów. Gdy przyszło wyjeżdżać, zabierać, co jeszcze dom mieszkalnym czyniło i znośnym, gdy wyniesiono, powyrywano, zdarto, co tylko się dało, została pustka straszliwa… ściany poszarpane, powybijane okna, pogniłe podłogi, ślady lenistwa i zaniedbania. Potrzeba było stolarzy, szklarzy, cieśli sprowadzać, malować, lakierować, kleić, meblować, czyścić nade wszystko. Na strychu starego, pięknego zresztą domu, ulubionych gołębi pokolenia zostawiły po sobie pokłady najprzedziwniejszego guana, nieszczęściem zaledwie na parę grządek do ogrodu wystarczające. Pan Sulejowski miał pieniądze, wiele smaku i upodobanie w elegancji. Sam się więc zajął domem, nie żałował wydatku i udało mu się w krótszym, niż sądził, czasie uczynić go do niepoznania świeżym i pięknym. Wiele starych sprzętów przywieziono z dawnego pałacu. W parę miesięcy dom, część ogrodu, dziedziniec wyglądały zupełnie inaczej. Naówczas nic już nie przeszkadzało zaprezentować się spółobywatelom, a chociaż hrabia nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w towarzyskie stosunki, należało jednak nie zamykać się i nie narażać na złe języki. Z rezygnacją tedy kazał sobie spisać sąsiadów i odkładając od dnia do dnia, w końcu objazd rozpoczął. Najbliższa sąsiadka, pani Ratajewska, z niejaką niecierpliwością oczekiwała na niego, chcąc mu przecie pokazać, że i tu żyją osoby, w których towarzystwie znaleźć można przyjemność. Widziała hrabiego z daleka —i miała mu za złe, że nie pospieszył hołdów jej złożyć. Nie chąc, aby ją zaskoczył niespodzianie, i dbając o to wielce, aby jak należy wystąpić, przez sługi zapewniła się, że jej znać dadzą, gdyby hrabia się do niej wybierał. Czekała ,na to długo dosyć, ale na ostatek przyniesiono wiadomość, że będzie dziś lub jutro. Walin był w istocie tak pięknie utrzymywany, iż najpowszedniejszego dnia gościa się nie lękał; chciała wszakże piękna pani i z toaletą własną, i z drobnymi rzeczami, które wiele znaczą, być w gotowości. Kto by ją był widział tych dni chodzącą około domu, odgadłby łatwo, że musiało jej wielce o to chodzić, jak się pokaże, i o to razem, aby wystąpienie było umiejętne, miało pozór nieprzygotowania. Niewiasta była znakomicie wykształcona, myśląca, chłodna i w życiu mistrzyni. Jedno spojrzenie z daleka nauczyło ją, do jakiej sfery ludzi hrabia należał; dla niej dosyć na to było jednej zgubionej na drodze rękawiczki, ażeby z niej przeczytać człowieka. Z historii przeszłości wie— działa, że się rozwiódł; wnosiła stąd o uczuciowości, a ludzi uczuciowych lubiła bardzo, wiedząc z doświadczenia, że miewają wzrok krótki i łatwo podlegają złudzeniom. Nic w domu nie uszło jej uwagi: ani książki rozłożone na stoliku, ani nuty na fortepianie, ani bukiet w salonie, ani robótka na krośnach, ani fotografie w gabinecie. Ażeby dowieść, że się gości nie spodziewała, rzucić kazała na dywan w nieporządku kilkanaście albumów, które miały oznaczać smak artystyczny i zamiłowanie w sztuce. Na ten sposób urządzało się wszystko. Tualeta pani musiała być niezmiernie prostą; wybrała ją więc czarną z lila, ale cudownie skrojoną i anielsko leżącą. Włosy miała tak piękne, że z odkrytą głową — po domowemu — było jej bardzo ładnie. Powiedziała sobie, że ją zastać powinien zagłębioną w albumach. Dawało to możność pochwalenia się akwarelami pierwszych mistrzów, które niegdyś od wielbicieli swych otrzymała w darze. Pierwszego dnia wszystkie te przygotowania spełzły na niczym; hrabia nie przyjechał, a pani Łucja gniewała się na niego. Nazajutrz wszystko pozostało, jak było, z małymi jeszcze dodatkami ładnych fraszek kosztownych. Po południu zaanonsowano hrabiego i wszedł właśnie, gdy pani Ratajewska, wziąwszy w ręce całe brzemię tych albumów, miała je niby wynosić z salonu, a na widok gościa zmieszana je upuściła, przepraszając. Hrabia z bliska mimo zawsze tej samej elegancji tonu, którą dostrzegła, z dala go widząc, trochę różne uczynił na niej wrażenie. Jakiś chłód wiał od niego. Domyślała się go smutnym i pragnącym a złaknionym pociechy, znalazła znudzonym prawie, zamkniętym i nie do zabawienia. Ona razem z suknią czarną przybrała, tę zrezygnowaną, spokojną wesołość osób, co się świata i nadziei jego wyrzekły. Dowiedzioną jest rzeczą, iż wielu mężczyznom nawracanie takich niewiast, co się z nadziejami pożegnały, bywa wielce powabnym. Jest to zawsze tryumfem rozbić lody obojętności tak zakamieniałej. Nie było nic zręczniejszego nad rozmowę pani Łucji. Hrabia, przemówiwszy słów kilka, słuchał, niekiedy tylko wtrącając słowo… ona mówiła wiele, łatwo i przedziwnie. Odmalowała bardzo trafnie swe wdowieństwo, poświęcone wychowaniu córki, swe gusta artystyczne; nazwała się starą, unikała najmniejszego pozoru zalotności, była chwilami prawie naiwną, a kunszt, z jakim występowała, godzien był zaprawdę oklasków. W ciągu kwadransa pośpiesznie zaczepiła o wszystkie przygotowane temata rozmowy i w oczach wielkiego znawcy chyba to nagromadzenie ich mogło zdradzać sztukę. Spodziewała się, że hrabia zwolna się ożywi, że się rozrusza, że się zapomni, że da jakiś znak życia; lecz Sulejowski, jak przyjechał zastygły, tak pozostał roztargniony i obojętny… Było to niebezpieczną próbą. Każda inna, żywego temperamentu kobieta byłaby, zniecierpliwiona, podwoiła szturm i wydała się pośpiechem zbytnim. Pani Ratajewska, wielce wytrawna, osądziła, że hrabia miał naturę broniącą się pierwotnym wrażeniom, ale nie umiejącą zapewne oprzeć się nałogowi. Nie zmieniła więc strategii. Wielka łatwość i swoboda rozmowy sprawiły tylko tyle, że hrabia, poznawszy panią Łucją, śmielej się odzywał i chętniej usta otwierał, pewien, że będzie zrozumianym. Mówiąc prawie nieustannie sama, zajmując się na pozór czym innym, pani Ratajewska dopełniała tajemnego egzaminu delikwenta. Nic nie uszło jej baczenia: ani wyraz oczów, ani charakterystyka guzików koszuli i łańcuszka od zegarka. Każdy ruch i słowo przynosiło jej jakąś ważną wiadomość. Mówiono wiele o sąsiedztwie, a epizodycznie pani Ratajewska umiała potrącić o wszystkich książąt, hrabiów i możnych ludzi, których znała, z którymi się spotykała, którzy dla niej byli bardzo, bardzo łaskawi. Nie zapomniała i o swych podróżach, o artystach, o życiu pustelniczym, które teraz wiodła. — Urządziłam sobie wdowie swoje życie, jak umiałam najlepiej — mówiła. — Nie mogę powiedzieć, abym się tu nudziła, ale się bawię po swojemu. Moja Julka… to cel mój, to pierwsze zajęcie. Do tego dodawszy muzykę, ogród, kwiaty, albumy, książki i parę wycieczek do roku, żeby zupełnie nie zardzewieć — nie pragnę więcej. Sąsiedztwo… — Tu się znacząco zatrzymała. — Sąsiedztwa nie można sobie życzyć lepszego. — Spojrzała filglarnie i szydersko. — Są to doprawdy wszystko tak dobrzy ludzie, że im trochę wieśniaczej prostoty i nieobeznania ze światem wybaczyć potrzeba. A potem… to im daje tę nieoszacowaną oryginalność, której piękny świat nie ma. Hrabia ani razu niczemu nie zaprzeczył, nie posprzeczał się o nic. Było — to niechybnie złym znakiem, bo ten, kogo żywiej rozmowa obchodzi, zawsze znajdzie w niej cóś do dopełnienia i sprostowania. On słuchał, ale słuchał z uwagą, z inteligencją, ze smakoszostwem, które podbudzało do mówienia. Wtrącane czasem słowa były bardzo trafne. — A hrabia jakże myślisz sobie życie urządzić? — spytała Łucja, usiłując na gwałt choć trochę go rozruszać. — Ja? ale przyznam się pani, żem o tym jeszcze nie myślał i ze płynę z prądem, nie mając ochoty nic naprzód przewidywać i urządzać. Czekam na niespodzianki losu i gotów jestem zgodzić się na to, co mi zgotuje. Czuję się nieco zmęczonym. — To widać! — szepnęła szydersko trochę pani Katajewska. — Ale niechże pan nas nie pozbawia swojego towarzystwa. Hrabia się skłonił. — Trzeba żyć z ludźmi… Był pan już gdzie? — Nigdzie dotąd. W Walinie, jako w najbliższym sąsiedztwie, pragnąłem stawić się najprzód. — Bardzo hrabiemu wdzięczną jestem — wtrąciła Łucja. — A może się to na co przyda, bo ja dużo żyłam w tym świecie, do którego hrabia należysz, a o tutejszym mogę dać pewne wskazówki. Gdzie hrabia być myśli? — Mniej więcej wszędzie. — Jużci zapewne nie u Pupartów i nie u Drapackiego. — U Drapackiego koniecznie — rzekł hrabia — bom go pierwszego tu poznał w miasteczku. Tak samo byłem już zmuszony wizytę, oddaną mi w karczmie przez Sławczyńskiego, odpłacić w jego domu. — A widzisz, hrabio, że nie ja pierwsza mam to szczęście mieć go u siebie — roześmiała się piękna wdowa. — Tamtych odwiedzin nie liczyłem prawdziwie. Gospodyni uśmiechnęła się złośliwie. — Ja jestem nawet z tą biedną panią Sławczyńską bardzo dobrze — dodała — ale pozwalam sobie jego samego nieznośnym nazywać. Gwałtowny, namiętny i… hrabia wiesz historią córki jego? Ruszył ramionami. — Cóś słyszałem. — Ładna panna, pieszczoszka, jedynaczka, kochała się tu w jednym młodziutkim chłopcu z dobrej familii, mais sans un sous*. Ojciec, taki majętny, zmusił ją wyjść za nieokrzesanego gbura i uczynił ją nieszczęśliwą, par–dessus le marché*. Kobieta wykształcona, nie mogąc smakować w towarzystwie takiego męża, innego sobie szukać musi i… Tu znacząco spuściła oczy i westchnęła. Powiedziała potem słów kilka o Ryngoldach, wychwalając ich patriarchalne obyczaje, tak aby od domu i panny smak odjąć zawczasu, a w końcu prześlizgnęła się po kilku innych imionach. O Zawiechowie wcale mowy nie było, bo się ten nie liczył do sąsiedztwa. Marszałka znał hrabia. O tym wdowa nie mówiła źle ani dobrze, i nie bez przyczyny. Wprzód niżeli się tu zjawił hrabia, marszałek w planach przyszłości młodej wdowy zajmował pewne stanowisko. Brakło jej tylko sposobności, ażeby go usidlić. Była pewną, że w kilka dni szturmem by go wzięła tak nieznacznie, iż aniby się opatrzył, jakby został rozbrojony, na łasce i niełasce. Hrabia już miał odjeżdżać, gdy bardzo, bardzo usilna prośba zatrzymała go na herbatę. Była to właśnie godzina po temu, jak mówiła pani Ratajewska, tylko że należało jej przebaczyć skromny bardzo podwieczorek. Jakoż dano znać do herbaty i ta ukazała się w salonie jadalnym tak wykwintną, jak na wsi rzadko. Owoce, ciasta, mięsiwa zimne… czego tam nie było? Chciała wypróbować, czynie miał słabości do kuchni: ale okazało się, iż wcale nie wiedział, co jadł. Zamyślony był ciągle i roztargniony. Badanie psychologiczne z zewnętrznych symptomów do tego tylko doprowadziło, iż pani Łucja wiedziała, że w tym człowieku na dnie była jakaś tajemnica. O! tego była najzupełniej pewną. Jużciż od pierwszego dnia i pierwszej rozmowy ani się mogła spodziewać jej dobadać, ale istnienie jej nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Po herbacie, przy której proszono i nalegano, aby hrabia zapalił cygaro, a sama gospodyni, dla zachęty, wzięła w usta cygaretę — pani Ratajewska długo pozostała zamyślona, tak że Julka kilka razy na próżno podchodziła ku niej i została odprawioną do zabawek. Hrabia się jej podobał daleko więcej niż marszałek; ale ta tajemnica!… ta tajemnica!… — co to być mogło? — O! — powiedziała sobie — jużciż ona dla mnie wiecznie tajemnicą nie pozostanie. Na hrabi pani Ratajewska uczyniła wrażenie — pięknej kobiety — nic więcej. Nie był wcale ani zachwycony, ani zaniepokojny. Oczy, uśmiech, półsłowa, całe owo kuglarstwo niewieście, które wabi tysiącem zagadek, każe się domyślać cudów ukrytych, własności nadzwyczajnych, przymiotów ekscentrycznych, sił nadprzyrodzonych — nie obudziły w Sulejowskim najmniejszej ciekawości. Widywał w życiu podobne istoty, które za kulisami — niestety — okazywały się łysą i bezzębną prozą. Powróciwszy do domu, może skutkiem trzech filiżanek herbaty, dostał nerwowego rozdrażnienia, spazmatycznych poziewań. Perfumy chustki pani Ratajewskiej chodziły za nim i prześladowały go tak, że się musiał oblać kolońską wodą. Nazajutrz, rozpocząwszy już tę pańszczyznę, wybrał się do Ryngoldów. Była to niedziela — i te niezbadane losy, co płatają figle, podstawiają stołki, przynoszą fortuny i ukręcają karki… zrządziły, że tejże samej niedzieli na obiedzie w Żytkowcach była panna Cecylia z Julianem. Dla niej nic okropniejszego nad to przytrafić się nie mogło. Gdy w chwili najożywieńszej z Jadwigą rozmowy oznajmiono hrabiego, panna Cecylia, będąca zawsze panią siebie, postradała, wprawdzie na jedno tylko przelotne mgnienie oka, ale tak widocznie przytomność, iż panna Jadwiga to postrzegła i szepnęła: — Co ci jest? — Nic — nic — ale… nie lubię spotykać się z obcymi. — A cichutko szepnęła: — Znam trochę tego pana. Mogło to pannie Ryngoldównie dać wiele do myślenia; lecz po krótkim zawahaniu się panna Cecylia ostygła, przybrała zwykłą postać i siadła z dala. Prezentujący się gospodarstwu hrabia na widok panny Horyszkówny także się odrobinę zmieszał, ale wnet jakoś rozpromieniał. Ukłonił się pannie Cecylii, oświadczając gospodarzowi, że miał przyjemność ją widzieć, a bardzo gorąco usiłował zapoznać się z Julkiem, tak iż go to nawet uderzyło. Kto by go był widział wczoraj znudzonego w Walinie, a tak ożywionego w Żytkowcach, zdziwiłby się, znajdując w nim prawie nowego całkiem człowieka. W jednej chwili nastroił się cudownie do tonu domu, stał się swobodnym i rozmownym. Podkomorzy, mający tę wiarę niezachwianą, że między ludźmi sympatie i antypatie objawiają się od pierwszego spotkania, poczuł się ku niemu pociągniętym serdecznie. Tak samo dzieląca wszystkie uczucia męża podkomorzyna. Panna Jadwiga przypatrywała mu się z podbudzoną ciekawością z powodu pochwyconego rumieńca Cesi. Lecz po chwilce panna Horyszkówna już wcale nie uważała na gościa i swobodnie a wesoło bawiła pannę Jadwigę. Hrabia — o ile tylko dozwalała grzeczność należna podkomorstwu — zwracał się, zbliżał i wyraźnie lgnął do Julka. Julian, któremu się podobał, nie widział żadnego powodu uchylania się od miłej znajomości. Posądzał siostrę, że z pobytu w tym domu wyniosła uprzedzenia jakieś, ale tych nie podzielał. Przez długi czas hrabia wcale się nie zbliżał do panien i Cecylia zaczynała już mieć nadzieję, że się potrafi, po cichu pożegnawszy gospodarstwo, wymknąć nie postrzeżona, gdy nadjechała pani Ratajewska, niby przypadkiem; w istocie jednak wiedziała, że się tu spotka z hrabią i chciała ku6 żelazo, ufając w to, że powinno być gorącym. Przybycie wdowy, którą przez chwilą oboje gospodarstwo i córka ich zająć się musieli, dozwoliło hrabiemu zbliżyć się do panny Cecylii i szepnąć: — Niech mi pani moje dawne grzechy przebaczy. Pozostańmy dobrymi znajomymi. Nie gniewaj się pani na mnie, to jedno, o co teraz proszę. Błagam przebaczenia! Cecylia mocno się zarumieniła, podniosła oczy i spojrzała nań wyraziście. — Hrabia chcesz przebaczenia, a ja proszę o litość. Niech ludzie mnie nie sądzą. I szybko, ale wynagradzając stanowcze słowa łagodnym wzrokiem i uśmiechem, odwróciła się ku pannie Jadwidze. Hrabia poszedł do Julka i wziął go pod rękę. — Nie byłem u państwa — rzekł mu — bo nie wypada im się naprzykrzać… panna Cecylia by się za to na mnie pogniewała. Ale was proszę, panie Julianie, bądźcie mi przyjacielem i odwiedźcie mnie. Serdecznie was o to proszę. Julek przyrzekł i ścisnęli się za ręce. Pani Ratajewska po odbyciu pierwszych niezbędnych ceremonii natychmiast dała poznać państwu Ryngoldom, że już z hrabią dawniej jest znajomą. Zaczepiła go. Sulejowski trochę się zmieszał i odpowiedział niezmiernie zimno, ale nadzwyczaj grzecznie. Gniewać się było niepodobieństwem, a cieszyć nie sposób. Panna Cecylia w chwilę potem, unikając wcale jej niepotrzebnej znajomości z piękną wdową, wysunęła się, siadła na wózek i Julek ją powiózł nazad do Zawiechowa. Chociaż tak króciuchno widziała ją Ratajewska, jednak, jako znawczyni świata i ludzi, odgadła w niej osobę i dobrze wychowaną, i niepospolitą. Zajęła ją nawet tak mocno, iż zaraz po jej wyjściu poczęła się o nią rozpytywać. Podkomorstwo i panna Jadwiga wychwalali ją z zapałem. Wdowie się to trochę nie podobało, lecz zmilczała. — Że nadzwyczaj piękna i widać bardzo energiczna, temu zaprzeczyć niepodobna — szepnęła. Nieprzyjemne to na niej uczyniło wrażenie, że panna Horyszkówna, nie okazawszy najmniejszej ochoty do znajomości ani do zbliżenia się z nią, tak pręciuchno uciekła. O tym jednak nie mówiła wcale. Uderzyło ją mocno, że hrabia, który musiał utrzymać się w tym tonie, jaki tu mimowolnie przybrał, wcale się jej różnym okazał od wczorajszego. Nieskończenie był milszy, więcej mówiący, otwartszy — i to chmureczką powlokło piękne, jasne, spokojne— czoło kobiety, która czuła urazę, że mu prostota Ryngoldów więcej przypadła do smaku niż wyszukana łatwość i swoboda wczorajszej gospodyni. Hrabia po wyjeździe Horyszków siedział jak na szpilkach. Tajemnicą tego niepokoju było, że jedna i taż sama droga przez milę prawie wiodła z Żytkowiec do Zawiechowa i do jego majątku. Przychodziło mu na myśl, że mógł rączymi końmi dogonić pannę Cecylią i raz ją jeszcze zobaczyć. To go w końcu tak piekło, iż najgrzeczniej w świecie, przyznawszy się podkomorzemu, że jeszcze ma jednę wizytę do oddania, pożegnał bardzo serdecznie gospodarzy i wyjechał. Wyjazd ten zbrodnią już niemal był w obliczu pięknej wdowy: zaczerwieniła się z gniewu, udała wesołą, ale przysięgała zemstę. Zaledwie za wrota wyjechawszy, hrabia pochylił się do woźnicy i znanym mu głosem zawołał: — Ruszaj! rozumiesz? — ruszaj! Woźnica, czy się domyślił, o co szło, czy nie, ściągnął lejce, cmoknął na konie, rozwinął bat, a posłuszne zwierzęta z kopyta się porwały. Droga była doskonała. Dwa mierzynki, zaprzężone do bryczki małej, którymi Julek powoził, ani się mogły kusić o dorównanie temu szalonemu kłusowi. Po chwili wózek ukazał się z daleka, coraz bliżej, bliżej… i choć Julek popędzał, hrabia znalazł się we dwadzieścia minut tuż za nimi. Kazał jechać obok zwolna i przywitał oboje. Konie sapały zmęczone. Panna Cecylia zarumieniona spojrzała. — Gdybym był mógł mieć choć najmniejszą nadzieję wyprzedzenia hrabiego, byłbym swoje mierzyny zmusił do wyścigów — rzekł Julek śmiejąc się. — I byłbyś mnie pan pozbawił przyjemności widzenia ich jeszcze, choć na chwilę. W Zawiechowie być mi nie pozwolicie… niechże więc na gościńcu wolno mi będzie… Rozmowa toczyć się zaczęła po francusku, z powodu ludzi, którzy jej słuchać nie potrzebowali. — Uznasz pan hrabia sam — odezwała się Cecylia — że my… że ja… nikogo z mężczyzn przyjmować nie mogę. — Rozumiem to i poddaję się wyrokowi — zaczął żywo hrabia, zwracając się pochylony ku wózkowi. — Niechże mnie to nie pozbawia przynajmniej towarzystwa pana Juliana… proszę o to. Cecylia zamilkła. — Ja jestem parobczakiem przy ogrodzie u pani siostry — rzekł Julek — i jako jej sługa muszę spełniać jej wolę. Ale to dobra pani. Cecylia się uśmiechnęła, z lekka uderzając go po ramieniu. — Panie hrabio — odezwała się cicho — czy ta rozmowa na gościńcu… I oczyma dopowiedziała reszty. Wejrzenie jej miało moc rozkazu. Hrabia popatrzył smutnie i podniósł kapelusz. — Que votre volonté soit faite!* — szepnął i kazał ruszyć. Oczy ich spotkały się jeszcze z daleka, a panna Cecylia odetchnęła swobodniej. Koniki Julka zrazu rzuciły się trochę biec za hrabiowskimi, ale je dłoń jego powstrzymała. — A! — rzekł Julek, zwracając się do siostry — z twojego uprzedzenia przeciw hrabiemu, z twojego o nim milczenia wcale go sobie wyobrażałem inaczej. Ależ to tak miły, dobry i serdeczny człowiek, jakiego mi się jeszcze spotkać nie zdarzyło. Julek, odwrócony do koni, nie widział rumieńca Cesi, nie słyszał jej westchnienia. — Mój bracie — rzekła — ja mu wielu dobrych przymiotów nie zaprzeczam, ale obok nich znajdą się i wady, których twoje poczciwe młode oczęta nie widzą… więc dajmy pokój temu. Mówmy lepiej o Ryngoldach. W istocie o nich i ich przyjęciu wiele było do mówienia. Sama podkomorzyna, której córka się nudziła, bardzo była rada ze znalezienia jej towarzyszki, wszystkim tak do serca przypadającej. Oboje podkomorstwo ze staropolską uprzejmością przyjmowali Horyszków, którzy, odwykłszy od tych dowodów życzliwości, tym większą za nie czuli wdzięczność. O Jadwisi tylko Cecylia umyślnie unikała rozmowy, gdyż wcale nie żartem drżała na samo przypuszczenie, żeby się Julek nie dał ująć jej wdziękowi i poufałości wieśniaczej, z jaką się z nim obchodziła. Powrócili do domu, ona smutniejsza niż zwykle, Julek daleko weselszy. W progu już spotkali ks. Kulebiaka. — W imię Ojca i Syna — odezwał się. — Uszom swoim nie chciałem wierzyć, gdy mi Piotruska zwiastowała, żeście państwo oboje pojechali do Żytkowiec. Cóż to za cud? I ręce złożył jak do modlitwy. — Co do mnie — dodał — Panu Bogu za to dziękuję, a jakkolwiek Ryngoldów wysoce zawsze szacowałem, bo to dom chrześcijański, w którym się jeszcze w sobotę lampka pali przed Panną Najświętszą — ale teraz to ich chyba pod niebiosa wynosić! Zabiliż klina klice Sławczyńskich! Ot dobrze, ot dobrze! Zaproszony na powrót do domu, zawrócił się ks. wikary. Julek poszedł obejrzeć, jak konie postawią. Cesia z nim sama została. — Wspomniałeś, mój ojcze, Sławczyńskich — odezwała się — ale zdaje mi się, że między nimi a nami skończone wszystko i że już rachunki zamknięte. — Po Bożemu tak by być powinno — odezwał się wikary wzdychając — ale czy tam w ich sercach nie został przemierzły kwas… oj! nie ręczę! — Przecież Mazurowicze ze sobą dobrze teraz żyją — dorzuciła Cesia. — Tak, tak, jużci żyją… albo… powiedzcie raczej żyli… On był nawet jakiś czas bardzo potulnym: ale znowu się tam rzeczy, słyszę, popsuły… znowu koty drą, a na czym się skończy, kto to może przewidzieć? Cesia nie mówiła nic, ale się jej serce jakimś strachem ścisnęło, bo Henryk właśnie pisał do niej, że chce z feryj skorzystać, aby na parę tygodni przybyć do Zawiechowa, za którym tęskni. Obiecywała sobie Cesia zamknąć go i na krok nie wypuszczać z domu. W istocie obawy ks. Kulebiaki nie były płonne; życie Mazurowiczów ulegało nieustannym zmianom, których żywy i nieugięty charakter Hanny był przyczyną. Trzpiotała się bez miary, aby zagłuszyć w sobie wspomnienia, miotała mężem i żartowała z niego, koniec końcem jednak, wśród płochości kompromitujących ją w oczach świata, z czego sobie drwiła, szpiegujący Mazurowicz odkrył, że co dzień wieczorem z pewnej szkatułeczki dobywała listy Henryka i zamknięta na klucz, czytała je, a zalewała się łzami. — Nie — mówił do siebie — inaczej nie może być: albo on, albo ja! Póki on żyw, ja spokoju mieć nie będę — to darmo! Niech mnie potem wezmą do kryminału. Teściowi nie mówił nic ani żonie, lecz żółć i złość w nim wzbierała. Chciał tę szkatułeczkę pochwycić i spalić, lecz nie udało się to; żona go zbeształa, a pani sędzina zabrała listy w depozyt. Ostatni list Hanna nosiła zaszyty na piersiach — o tym mąż wiedział. Sławczyński teraz miarkował sam, iż źle zrobił, córkę za takiego gbura wydając, ale było po czasie. On też narzekał na to, że mu się Horyszków nie udało wykurzyć. Ile razy wspomniał o tym, burzył się: — O ten Szmul! wziął pewnie dobre rebochem… ale żeby był go chciał ode mnie, dałbym także. Wszystko to za późno przychodziło, a tu jeszcze, jak na złość, rodzina tak szanowana i szanowna, jak Ryngoldów, uwzięła się rehabilitować Horyszków. Sławczyńskiego to dobijało. Przy pierwszym spotkaniu z podkomorzym nie mógł się wstrzymać. — Cóż to, państwo, słyszę, z Horyszkami w komitywie? — zawołał. — Ach, bardzo winszuję — bardzo winszuję!… Gotujcież państwo wyprawę dla panny Jadwigi, bo pan Julian nie omieszka… I prychnął. Podkomorzy zwykły był Sławczyńskiego per ty traktować i nie czynił z nim ceremonij. — Słuchaj — rzekł — z ciebie mówi żal, to ci przebaczam; ale rozpatrz się w sprawie, którą wznawiasz. Kto tam więcej winien? Sławczyński rękami potarł się po łysinie. — To, jaszczurcze plemię… Wiedział Pan Bóg, dlaczego ich chłostał… Ale nie! ludzie uparli się ratować… Ano, zobaczysz, panie podkomorzy, zobaczysz… powiesz kiedyś: hej! ten szelma Sławczyński mi prorokował… nie chciałem słuchać… — Mój Sławczyński — odparł ze zwykłą swą zimną krwią podkomorzy — nie bredź i krwi sobie nie psuj. Powiedziałbym ci prawdę, ale mi cię żal; wolę sam znosić twoje bałamuctwo, niż się nad tobą znęcać. Bywaj mi zdrów. Z tej strony zawsze więc jeszcze Horyszkom burza groziła; ale i druga ciągnęła także z daleka. O panu marszałku do zimy słychać nie było: ani się zgłosił, ani odezwał. Wyjechał urażony, można więc było wnosić, iż stosunki oziębną i panna Cecylia od śmiesznej jego natarczywości będzie wolną. Tymczasem i miłość własna obrażona, i podrażniona fantazja, i zmysły może pracowały w człowieku płochym, tak iż myśli pozyskania sobie serca pięknej siostrzenicy pozbyć się nie mógł. Widział już, że romansu dla zabawy, korzystając ze zbliżającego pokrewieństwa, zawiązać niepodobna. Męczył się ze sobą długo, a w ostatku, zapalony pięknością kuzynki, powiedział sobie: „to się z nią ożenię!” Zdawało mu się, iż tak świetnemu losowi uboga panienka w żaden sposób oprzeć się nie będzie mogła. W wielkiej tajemnicy zbadał najprzód księdza kanonika, nie mówiąc, o kogo chodzi, czy stopień pokrewieństwa dozwoli otrzymać dyspensę w Rzymie. Ksiądz zapewnił, iż to rzecz możliwa. Marszałek, nie zdradzając się, przebąknął, że szło o jego przyjaciela. Myśl ta tak go trapiła, że wreszcie, zimową jakoś już porą, wybrał się do Zawiechowa, gdzie go się wcale nie spodziewano. Na pierwszym zaraz wstępie powiedział Julkowi, że kilka dni chce u nich zabawić i spocząć. Cecylia przyjęła go dosyć zmieszana, tym bardziej że oświadczył, iż zająć pragnie mieszkanie Henryka na górze, aby więcej być z nimi. — Nie możecie sobie wyobrazić — zawołał patetycznie — jak jestem znużony, przygnębiony… To urzędowanie, usługi obywatelskie, to rozrywanie mnie nieustanne, poświęcanie się dla drugich, wyczerpało siły moje. Chcę tu z wami, w tym miłym, spokojnym kątku, wytchnąć trochę. Nie uwierzycie jak mi tęskno było. Tu z zapałem ucałował rączki Cesi. — Ciągle się do was wybierałem… aż nareszcie mi się udało wziąć urlop. Ale, proszę was, ze mną najmniejszej ceremonii. Nic nie zmieniajcie w domu… niech wam nie będę zawadą. Ja was tak kocham! I począł Julka przygniatać do piersi a ściskać tak gwałtownie, iż go rozczulił i Julek uwierzył. Cesia chciałaby była uwierzyć, a sama, nie wiedząc dlaczego, nie mogła. Pomimo prośby, ażeby W domu nic się nie zmieniało, musiało z powodu przybycia gościa wszystko się zmienić, a szczególniej zajęcia. Marszałek prawie nieustannie siedział przy pannie Cecylii w salonie, a gdy weszła do swojego pokoju, i tam gonił za nią, wynurzając jej czułość swą i spowiadając się z życia utrapionego. Potrzebował gwałtownie serca, które by biło przy jego piersi. Przy każdej sposobności, a nawet bez najmniejszego powodu, chwytał rączki pięknej siostrzenicy, usuwające się trwożliwie, i nie całował ich, ale je wycmoktywał najnieznośniej. Półsłówka, westchnienia, melancholia, przy łysinie i niezłej wcale tuszy, czyniły go w istocie politowania, ale więcej jeszcze śmiechu godnym. Miłość, o ile przystała wiośnie życia, bo ją opromienia i ozłaca, o tyle później biednego człowieka czyni tak śmiesznym, jakby siwe włosy przybrał kwiatkami. Ale marszałek miał się za młodego, lat sobie ujmował, przeglądał się w zwierciadełku z przyjemnością, miewał niekiedy zabawne ruchy trzpiocika, podskakiwał na jednej nodze… usiłował biegać, a Cecylia rumieniła się za niego. Drugiego już dnia pobytu niezmiernie przykre uczyniło to na niej wrażenie, bo widziała stopniowanie w natarczywości coraz większe i zaczęła się lękać, że może być zmuszoną stać się niegrzeczną. Z pokoju panny Cecylii, która aż po Julka posłać musiała, ledwie go można było wyprowadzić, tak się do północy zasiedział. Nazajutrz Julek dostał rozkaz cichy, ażeby nie opuszczał siostry. — Pan Bolesław nudzi mnie swoimi czułościami — rzekła do niego — przy tobie się trochę wstrzymuje… Tak mi już to się naprzykrzyło, że proszę cię, nie zostawiaj nas samych. Trzeci dzień upłynął przy wzrastającej czułości, ale i złym humorze, gdyż Julek był posłusznym… Wieczorem marszałek wzdychał i rozeszli się wszyscy kwaśno. Panna Cecylia niezmiernie była niespokojna, ale ratunku na to znaleźć nie umiała. Marszałek w ciągu dnia w rozmaity sposób się jej oświadczał tak wyraźnie, iż trzeba było całej dobrej woli Cesi, aby go nie zrozumieć… Julka już zniecierpliwił. Nazajutrz rano, nim się zeszli, nadbiegł brat i po cichu szepnął siostrze, że marszałek w niej jest zakochany, że się z tym nie tai, że się jej chce oświadczyć i — żenić. Cesia zbladła i zadrżała. — Niech się to raz skończy — odpowiedziała. — Wszystko to do niczego niepodobne. Pokrewieństwo nas rozdziela, a gdyby i tego nie było, ja go nie kocham; w życiu zaś swoim nie pójdę za nikogo, komu nie oddam serca. Niech się oświadcza, odprawię go. — To się rozgniewa — zawołał Julek. — Niech się gniewa. — Jedyny nasz krewny i opiekun… Cesia pocałowała go w czoło. — Czy chcesz mnie widzieć najnieszczęśliwszą? — Ach, Cesiu, nie mów tego. Ale go odpraw tak… jakoś… nie odbierając może całkiem nadziei… — To się na nic nie przydało, a byłoby fałszem — odpowiedziała Cecylia — to się nie godzi. Stanie się, co ma być; powiem mu, co czuję. To rzecz niemożliwa. Julek odszedł zmieszany. Marszałek dnia tego uskarżał się na silny ból głowy. Cały czas przedobiedni zszedł na westchnieniach do szczęścia. Oczy, rączki panny Cecylii, jej uśmiech anielski, jakąś zaprawny goryczą… powtarzały się w rozmowie. Ku wieczorowi, po długiej jakiejś niby walce ze sobą, pan Bolesław prosił o chwilę na osobności… Julek wyszedł na skinienie siostry. Nastąpiła scena patetyczna: rzucił się na kolana zakochany, porwał za ręce pannę, chciał ją nawet wpół ująć, ale mu się wyrwała. — Cesiu droga, ja cię kocham!… walczyłem ze sobą długo… ale to nad siły moje!… O rękę twą proszę!… Bądź matką dzieciom moim, bądź moją!… Panna Cecylia przygotowaną już była na ten wybuch i odpowiedziała bardzo chłodno: — Panie Bolesławie! Gdyby między nami nie było nawet pokrewieństwa, to i tak muszę wyznać panu szczerze, serca mu dać nie mogą, a zatem i ręki odmówić muszę. — Cesiu, jeśli nie chcesz śmierci mojej… to nie mów tego!… Wspomnij, czym byłem dla babki i dla was, wówczas gdyście nikogo nie mieli! Byłabyś niewdzięczną. — Chcesz więc pan — odezwała się Cecylia — abym mu dług swoim szczęściem spłaciła? Pan Bolesław chwytał się za włosy, latał zrozpaczony, błagał, zaklinał, rozczulał… ale nic to nie pomogło. — Ja nigdy za mąż iść nie myślę — odpowiedziała Cesia. — To dziwactwo… Nie! jest tu co innego, ja wiem. Z wielką godnością przyjąwszy tę wymówkę, Cesia cofnęła się tylko o parę kroków, założyła ręce na piersiach, spuściła głowę i stała tak smutna. Kilka łez z oczów jej się dobyło. Marszałek narzekał i udawał rozpacz, nie mogąc pojąć, jak uboga dziewczyna, w części od niego zawisła, mogła i śmiała tak się z nim obchodzić. Jeszcze raz rzucił się jej do nóg. Odepchnęła go z lekka. — Chcesz pan wiedzieć — odpowiedziała znękana — to powiem otwarcie… Tak jest, serce swoje oddałam innemu… nie kryję tego. Ten, którego kocham, nie może być mężem moim, bo ja go nie chcę… bo mi godność moja nie dozwala podać mu ręki… Nie pójdę za niego, ale nie pójdę i za nikogo. Marszałek zakrzyknął z początku i znowu począł rozwodzić się z narzekaniami, wreszcie usiłował ją przekonać, że choćby go nie kochała nawet, powinna z siebie uczynić ofiarę, bo przywiązanie przyjść może później, a ma obowiązki wdzięczności dla niego. Ośmielił się nawet grozić wyrzeczeniem się i opuszczeniem rodziny na łaskę losu. Cecylia nie odpowiadała mu już nawet… siadła w fotelu i zadzwoniła, rozkazując podać herbatę. Zwolna jakoś marszałek, który, jak się zdaje, niezupełnie jeszcze stracił nadzieję, ukołysał się, ostygł i pozostał tylko chmurny i milczący. Julek, który wszedł zaraz, po twarzach domyślił się, co zaszło. Zdawało mu się, że najlepiej uczyni, gdy niby nie wiedząc o niczym, rozmowę zacznie wesołą — ale ta nie szła zupełnie. Sam był zmuszony ją zawiązywać, podsycać i utrzymywać. Cesia przeglądała książki i pokazywała ryciny, marszałek chodził gwałtownie po pokoju, poruszony, gniewny, widocznie jeszcze nie uważając sprawy za skończoną. Niezmiernie ciężko zwlókł się wieczór do godziny jedenastej, o której panna Cecylia, powiedziawszy im dobranoc, wyszła. Julek z marszałkiem udali się na górę. Nie mówiąc słowa, został pan Bolesław w swoim pokoju, po którym chodzić zaczął krokami szybkimi. Niespokojny o siostrę i o tę całą nieszczęśliwą sprawę, Julek nie rozebrał się nawet i rzucił smutny na łóżko… Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że może Cesia nie miała słuszności, że mogła postąpić inaczej i nie przyprowadzać wuja do ostateczności. Ucichło nareszcie w całym domu… Marszałek przestał biegać po swoim pokoju, a Julek począł drzemać. Skrzypnięcie drzwi go przebudziło… Niespokojny, natychmiast pośpieszył na dół. Zdaje się, że pan Bolesław chciał jeszcze na ostatnią rozmowę po północy dostać się do pokoju na dole; gdyż Julek pochwycił go za ramiona, w chwili gdy jakimś kluczem, zapewnie wcześnie na ten cel przygotowanym, zamyślał drzwi otwierać. Po ciemku, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, począł się bronić napastowany. Milcząca walka, w której Julek powalił go na ziemię, była rozwiązaniem tej sceny. Szczęściem nikt w domu nie widział nic ani słyszał, tak się przynajmniej zdawało. Nim jeszcze zadniało, konie marszałka gotowe były do drogi… On sam wcześnie, okryty futrem, wybiegł z pałacu, nie przeprowadzany przez nikogo, i czekał przy lipowej ulicy. Wrzał cały… Niekiedy pięść podnosił w stronę pałacu i zgrzytając zębami, powtarzał jak bezprzytomny: — Zemstyście chcieli? — będziecie ją mieli!… Odpychacie mnie — odepchną was wszyscy! Wojna — więc wojna… zobaczymy, kto z nas wyjdzie z niej zwycięzcą! Nazajutrz rano, gdy panna Cecylia wstała i ubrawszy się, wyjść chciała ze swojego pokoju, zdziwiła się mocno, widząc na progu chustkę zakrwawioną. Znaki na niej dowodziły, że należała do marszałka. Nadchodzący Julek przyznał się, że on ją tam zgubił, pożyczywszy u wuja, gdy mu krew poszła z nosa. — Cóż się stało z wujem? — zapytała — słyszałam jakieś chodzenie w nocy. — Przyszła sztafeta, więc musiał wyjechać nagle i pożegnać cię kazał. Panna Cecylia odetchnęła swobodniej. V Wkrótce potem przyjechał Henryk w odwiedziny do siostry i brata. Radość była wielka, zatruta wszakże tym, że Henryka trzeba było ukrywać prawie, aby się o nim Sławczyńscy i Mazurowiczowie nie dowiedzieli. Obawiano się z ich strony jakiegoś kroku, o który u nich nie było trudno. Piotruska, Praski, domownicy otrzymali polecenie, ażeby o nim nie wspominali nikomu. Henryk przyjechał nocą, a że nie stawał w miasteczku, mógł pozostać nie postrzeżonym. Na poczcie w Błotkowie nie zsiadał nawet z bryczki. Dla siostry przyjazd Henryka stanowił wypadek największej wagi. Sama ona namówiła go do wyjazdu i ułatwiła tę podróż, z obawą więc teraz oczekiwała jej skutków. Wprawdzie listami swymi starała się brata utrzymać na dobrej drodze i jego pisma sprawiały jej niemałą radość, świadcząc, z jaką gorliwością, można powiedzieć, gorączką, rzucił się do nauki; ale cóż znaczą listy i mogąż one zastąpić choć w części to, co daje intuicją jedno wejrzenie— na twarz ukochaną? Henryk był zmienionym znacznie. W przeciągu kilku miesięcy spoważniał jeszcze, dojrzał; widać w nim było, iż czuł brzemię własnego losu na ramionach. Ciasne ramy, w jakich widział świat z tego zakątka, opasanego miejscowymi sprawy — rozszerzyły się; obcowanie z ludźmi dało mu inny pogląd na życie i rozwinęło te ziarna, które siostra rzuciła pierwsza w jego duszę. Henryk wiedział, że sam na siebie rachować powinien i czuł w sobie siły do podźwignięcia się o własnej mocy. Nie był to już ów młody, wesoły chłopak, który nie widział przed sobą nic nad wioseczkę z dworkiem, ładne cztery koniki i wesołe życie z sąsiadami. Piotruska, która przybiegła ze łzami go przywitać, znalazła także, iż postarzał i zmężniał. Nie stracił jednak serca dla swoich i pierwszego wieczora, zasiadłszy z siostrą u stolika, zapytywany, opowiadał do północy. Miał już na widoku, po ukończeniu studiów i praktyki zajęcie przy znacznej fabryce, przez spółkę założonej, w której przyrzekano mu udział. Nie przerażała go wcale przyszłość. Julian słuchał opowiadania z zajęciem, prawie z zazdrością. — Moja Cesiu — wtrącił śmiejąc się — prawdę powiedziawszy, do naszego zakładu ogrodniczego doskonale byś ty swoją główką i pracą starczyła, a mnie by należało także w świat wypędzić. Szkolne nauki by się przypomniały, poszedłbym dalej i mógłbym czasem mieć tak świetne jak Henryś widoki… Cesia nie odpowiedziała nic — spojrzała tylko tęskno. — Nie — nie! — zawołał Julek, zmiarkowawszy się prędko — ciebie samę jednę tu zostawić byłoby okrucieństwem, tym bardziej że oprócz państwa Ryngoldów nie możemy się pochwalić przyjaciółmi, a w wujaszku przybył nam jeden jeszcze wróg. — W marszałku? — zapytał Henryk — a to jakim sposobem. Zarumieniła się Cesia. — Zakochał się w niej — rzekł Julek — oświadczył, nie przyjęła go i jeśli się nie mylę, nigdy nam tego nie przebaczy. — Zapomni — szepnęła Cecylia — nie mówmy o tym. Może się od nas odsunąć, wyrzec się nas, ale prześladować nie będzie. — Ja bym i za to nie zaręczył — wtrącił Julek po cichu i spojrzał na brata, dając mu poznać, że resztę później dopowie. Z pociechą Cesia i Julek pochwalili mu się Ryngoldami, unikając wspomnienia o Sławczyńskich i Mazurowiczach. Henryk też o nich nie pytał. Dopiero gdy po tym długim posiedzeniu na dole poszli chłopcy spać razem na górę, mogli sobie dopowiedzieć otwarcie, o czym przy siostrze zamilczeli. Henryk i przed bratem unikał wspomnienia Hanny, lecz Julek sam począł mu o niej i jej życiu rozpowiadać. Przyjął to w milczeniu i nie przeciągał rozmowy. Z jego postawy i twarzy domyśleć się było trudno, czy w sercu mu uczucie jakie dla niej zostało lub czy je potrafił zwyciężyć. Julek w prostocie ducha milczenie wziął za obojętność. Obejrzawszy się dobrze dokoła, opowiedział mu wreszcie nocną owę przygodę swoję z marszałkiem, która Henryka tak oburzyła, że słuchając z krzesła skoczył i pięści zacisnął. — Człowiek, któregośmy nawykli kochać i szanować, żeby się mógł do tego stopnia zapomnieć! — zawołał. Henrykowi przyszło w tej chwili na myśl, że i on się raz w życiu zapomniał — i zamilkł nagle. — Cesia o tym nie wie — dodał Julek. — Rano nazajutrz znalazła zakrwawioną chustkę jego w progu, ale jej to wytłumaczyłem. Marszałek odgrażał mi się, że mnie i nas zgubi. Być może, iż ochłonął potem, że się pomiarkował; ale między nim a nami leży ta niezapomniana nigdy katastrofa. Posmutniał Henryś. — Teraz więc — rzekł — nas troje tylko na szerokiej ziemi, nikogo więcej. I uścisnął Julka czule. Dni potem biegły niepochwycone, szybko jak strzały, a Cesia, rozpromieniona, słuchała Henryka, ciągle się unosząc nad ogromnymi postępami, jakie uczynił. Nie bez przyczyny uważała za najgłówniejszy ten, że Henryk czuł, jak wiele mu brakło, i nie trwożył się wcale tym, co musiał zdobywać. Julek mu zazdrościł. Był prostym parobczakiem przy ogrodzie, a chciało mu się w świat także; lecz jakże siostrę mógł opuścić? Ile razy to pragnienie się w nim odezwało, tłumił je, nie dając go nawet poznać po sobie. Cecylia jednak z oczów mu je czytała. Trzeciego dnia Szmul, który od niejakiego czasu niedomagał, przywlókł się do dworu i prosto poszedł na górę. Ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o przyjeździe Henryka, zdziwiono się trochę, gdy o niego zapytał. Ze Szmulem wprawdzie nie było tajemnic, lecz skąd się mógł o tym dowiedzieć? — Cóż to panowie myślicie — odparł spytany — że całe miasteczko nie bębni o tym od dwóch dni, że pan jesteś? Ależ dzieci o tym na rynku gadają. Przecież w Błotkowie na poczcie zapisano podorożną. Sławczyński, nie mając co robić, co dzień jeździ czytać książki pocztowe, kto i dokąd przejechał. Mówią, że zaraz krzyknął: „A! już powrócił ten”… i że zły pojechał do domu. — Ale ja wprędce wyjeżdżam i z nikim się widzieć, nigdzie być nie mam zamiaru — rzekł Henryk. — Ja właśnie o tym przestrzec chciałem — dodał Żyd. — Licha budzić nie trzeba. Znam i starego sędziego, i jego zięcia… nie trzeba im dawać powodu. Zakłopotało to nieco braci, lecz zapewnili uroczyście, że Henryk się nigdzie pokazywać nie myśli. Odwiedziny te wszakże humor im popsuły; Henryk szczególniej chodził niespokojny. Nie ma nic niebezpieczniejszego, jak mieć do czynienia z ludźmi bez władzy nad sobą i bez umiejętności życia. Sławczyński — prosty człek, jak go Bóg stworzył, nie nawykły do hamowania się w niczym, choć zięciowi wymawiał długojęzyczność, sam nigdy tego, co miał na sercu, utrzymać nie mógł. Nazajutrz po bytności na poczcie w Błotkowie przyjechał do niego Mazurowicz. Teść wybuchnął zaraz przed nim, iż się o przyjeździe Henryka dowiedział. — Otóż to takie u nich słowo, taka wiara!… Przybył potajemnie i nie bez celu; pewnie Hannę chce znowu bałamucić. Miej się na baczności! Mazurowicz, jeszcze gwałtowniejszy od sędziego, rozpalił się ogniem ogromnym i co miał zamilczeć przed żoną, która nic wcale nie wiedziała o Henryku, tegoż wieczora przed nią wyśpiewał. Hanna pobladła, zerwała się z siedzenia w —pierwszej chwili i znów padła na nie, udając spokojną, lecz z oczów jej iskry się sypały. Cały wieczór chodziła niespokojna i poruszona. Na wzór matki miała już we dworze swoich ludzi, szpiegów i donosicieli. Znikła wcześnie tego dnia i zamknęła się w swoim pokoju. Mazurowicz podwoił czujność, ale nic odkryć nie mógł. Bywał właśnie u nich naówczas lekarz wojskowy, bardzo wesoły i miły chłopak, który do pani się przysiadał; tym się Hanna zajęła mocno i mąż się uspokoił. Na te przelotne fantazje, które nigdy nie szły zbyt daleko, dosyć był obojętnym. W Hannie rzeczywiście obudziło się gwałtowne pragnienie widzenia Henryka choć z daleka. Łamała sobie głowę nad tym, gdzieby z nim spotkać się mogła, powtarzając ciągle: — Ja widzieć go muszę!… Czy się jej to powiodło, czy nie, czy Henryk, ostyglejszy i rozważniejszy, odmówił i dowiódł jej niewłaściwości tego kroku — powiedzieć nie umiemy. Przez kilka dni Julek i siostra widzieli go zasępionym i niespokojnym, skarżącym się na ból głowy i niezdrowie. Raz tylko wieczorem, osłonięty płaszczem, wyprosił się na godzinę do miasteczka, pod pozorem interesu do Szmula i wyboru w drogę. Powrócił jakiś rozgorączkowany, milczący, a drugiego dnia siostrę i brata pożegnał. Musiał powracać. Mazurowicz nie miał najmniejszego dowodu, ażeby jakikolwiek stosunek, list, spotkanie, rozmowa zbliżyły znowu Hannę do Henryka; lecz z zaślepieniem zazdrośnika, z pewnych oznak, z jakichś poszlak i gawęd, zdawało mu się, iż doszedł korespondencji i widzenia się w mieście, czy też na drodze. Gdzie, jak, kiedy, tego powiedzieć nie umiał, ale w furii wpadłszy do Sławczyńskiego, palec na palec zakładał i przysięgał: — Szyję daję — pewny jestem… Ona do niego pisała — oni się gdzieś widzieli. Ja jej to z oczów czytam… Ja na to przysięgnę! Sławczyńska, broniąc córki, dopytywała o dowody. Żadnych prawie nie było w istocie. Służąca podejrzana chodziła do stajni, parobczak podejrzany konia po nocy zhasał, nie wiedzieć dokąd jeżdżąc. Hanna sankami dwa razy kazała się wozić na przejażdżkę, nie wiadomo dokąd, a woźnica, pytany, kłamał i mieszał się. Podobnymi bałamuctwami siebie przekonawszy, Mazurowicz usiłował matkę i ojca podburzyć na córkę. Sławczyńska pojechała i po rozmowie z Hanną zburczała zięcia, dowodząc mu, że zwariował. Stary, daleko podejrzliwszy, gdy szło o kobiety — milczał. Gdy przyszło do otwartej o to wojny z żoną, Hanna go do pasji doprowadziła tym, że śmiać się zaczęła, a śmiała się tym bardziej, im on więcej się wściekał. Henryk już był wyjechał, gdy Mazurowicz, do największego przywiedziony gniewu, zawsze podejrzywając żonę, poprzysiągł przy niej, że się całego tego nienawistnego rodu pozbędzie. Znając go, można się było spodziewać, że w środkach wcale nie myśli przebierać. Sławczyński, równie gwałtowny i zajadły, ani go powstrzymywał, ani ostudzić się starał; klął tylko Horyszków razem z nim i dziwy na nich wyplatał. Nie kryli się wcale z tymi uczuciami, tak dalece, iż całe sąsiedztwo o zapowiedzianej jakiejś zemście wiedziało. Do Zawiechowa tylko wieść o tym nie doszła, a Pupart i inni śmieli się z Mazurowicza, przekonani, że mu się to przyśniło, że powodu do nowego zagniewania się wcale nie miał. Znano go jako zapaleńca i wartogłowa. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w istocie szalony szlachcic wszystko to sobie uroił, jeszcze pierwszego wypadku na wikarii zapomnieć nie mogąc. Sławczyński nosił się także po sąsiedztwie z wiadomością, którą każdemu w ucho udzielał, że Mazurowicz swojego nie daruje i pokaże, iż z niego drwić nie można. Gdy wiadomości tej i Szmulowi czuł się w obowiązku udzielić, stary Żyd odpowiedział zimno, że przecież dla pana Mazurowicza familii się Horyszko nie wyrzecze. — Niech się tylko pokaże! za nic nie ręczę! — dodał Sławczyński. Śmiano się prawie wszędzie z tych wielkich gniewów, lecz proste niedowiarstwo spotykając wszędzie, Mazurowicz tym więcej się jątrzył i pięści zaciskał ze złości, gdy przy nim o Horyszkach wspominano. Wcale inaczej objawiało się niemniejsze rozjątrzenie pana marszałka. Czuł się upokorzonym, moralnie pognę— bionym, i powróciwszy do domu, odchorował swą szaloną miłość. Gdy wstał, pozostała w nim tylko nienasycona chęć zemsty, lecz w człowieku takich form i wychowania, jakim był marszałek, zimnym, wyrachowanym, ostróżnym, przybrała formy daleko niebezpieczniejsze. Znana dobrze wszystkim czułość marszałka dla starościny, bo się z nią chwalić lubił, pokrewieństwo bliskie, początkowe zajmowanie się losem kuzynów, zwrotowi nagłemu w uczuciach dla nich nadawało niezwykłą wagę. Marszałek, oprócz tego, nie wybuchał z uczuciami — starał się je na pozór tłumić i grał rolę człowieka zmuszanego mimo woli, głęboko strapionego tym, iż postępowanie rodziny odpychało go od niej. Machiawelstwo to tym było straszniejsze, iż wyglądało na szczerość. Nie szukał sposobności mówienia o Horyszkach, ale gdy się ta nastręczała, rzucał kilka słów, które utkwiły na pewno. — Jużciż — mówiono — kiedy marszałek, tak do nich przywiązany, tak wylany dla nich, co starościnę wielbił, co familią podtrzymywał — cofa się od niej… to cóś być musi. To cóś jest daleko straszniejsze niż stanowczy zarzut, bo dozwala się domyślać rzeczy nieokreślonych, największych niegodziwości. W mieście powiatowym marszałek, zaraz po chorobie swej, spotkał się z panią Ratajewską. Piękna wdówka miała jakiś interes do kancelarii i — może — któż to wie? Skorzystała z tego, aby być u marszałka. Pan Bolesław został nią zachwycony… Odwiedził ją zaraz w mieście, a zaproszony na wieś, pojechał później do Walina, gdzie cały dzień najmilej przepędził. Piękna wdowa władała nim, jak chciała, a że na hrabi Sulejowskim mało pokładała nadziei, nie wahała się zarzucić wędki. Rozumieli się oboje i zachwycali sobą wzajemnie. On i ona, równie zimni sercami, z równie rozbujaną fantazją i temperamentami… zdawali się stworzeni dla siebie. Wieczorem już przy herbacie, piękna Łucja cicho, poufnie opowiadała, jak bez przywiązania poszła za pierwszego męża, a w godzinę potem marszałek spowiadał się jej nawzajem z tego, co mu na sercu leżało najmocniej — z nieszczęśliwych swych stosunków familijnych. Opowiedział jej, jak się dla Horyszków poświęcał, jak ich chciał ratować i jak na najczarniejszą niewdzięczność natrafił, o której już mówić nawet nie chce. Odmalował Cesię jako najprzebieglejszą w świecie intrygantkę, która rozwiodła hrabiego i chciała się wydać za niego — postępowanie Henryka z Mazurowiczami jako ohydne itp. Nie obeszło się to bez różnych dodatków, które mogły jego podnieść na bohatera, a ich jako nikczemnych i upadłych odmalować. Pani Łucja słuchała z największym współczuciem, z ubolewaniem i ze swej strony dołożyła cóś o hrabi, o spotkaniu u Ryngoldów, o nieprzyjemnej fizjognomii Cesi, mającej wyraz jakiś ostry i fałszywy. Przez panią Ratajewską ta spowiedź miała dalej wędrować; było to obrachowanym. Przed innymi marszałek milczał o Horyszkach, ale milczenie było wielce znaczące. Bytność ta w Walinie — która nazajutrz rano, przy wykwintnym śniadaniu na wyjezdnym, zakończyła się westchnieniami, wejrzeniami, dwuznacznikami aż nadto wyrazistymi i obojgu wlała to przekonanie, że gdyby chcieli, mogą łatwo wiekuistym węzłem się połączyć — dała jednak i pani Ratajewskiej, i panu Bolesławowi wiele do myślenia. Jejmość, nader ostrożna, podejrzywała fortunę marszałkowską o nadwerężenie urzędowaniem, obawiała się o własną, gdyby się one połączyć miały — pan Bolesław znów posądzał nader miłą wdowę o arystokratyczne z czasów dziewictwa stosunki, które jakoby — szeptano — trwać miały i odświeżać się co rok w wycieczkach za granicę. I on, i ona postanowili zbadać wprzód, ile w tym było prawdy, nimby przyszło do kroków stanowczych. Tymczasowo oboje mieli zawiesić postanowienie, póki majątek z jednej, a serce z drugiej strony nie zostaną zlikwidowane. Nierównie zręczniejsza pani Ratajewska w tydzień potem wiedziała, co miał marszałek, i potrzebowała namysłu, bo choć pięknie jest być panią marszałkową, zwłaszcza gubernialną, niebezpiecznie dostać męża nawykłego do wydatków, a obarczonego długami. Pan Bolesław zaś tyle doszedł tylko, iż książęce amory do mitów prastarych należały, w których jak wiadomo, prawdy dobadać się trudno. Zajęty mocno pulchną pięknością pani Ratajewskiej, znalazł już argument, dozwalający mu quand m?me* sięgnąć po jej rękę… powiedział sobie: przeszłość twoja nie należy do mnie, a przyszłości i sercu twojemu ufam! Po sąsiedztwie już nawet wieść się rozniosła, iż marszałek się żeni z Ratajewska, choć on się jeszcze wypierał. Razem z tą wiadomością poszła po ludziach bolesna uraza wuja do siostrzenicy i jej braci. Wiedziano, że z nimi nie chciał nic mieć do czynienia. Rzuciło to cień tak smutny na zawiechowską gromadkę, iż Ryngoldowie nawet, życzący jej dobrze, znający ją z bliska — poczęli się namyślać, czyby nie zerwać stosunków. Ochłodli znacznie. Tak jakoś tajemniczo, z przekąsem odzywano się o Horyszkach, iż towarzystwo panny Cecylii mogło dla podkomorzanki być niestosownym. Jedna tylko Jadwiga gorąco protestowała. Gdy się to działo, hrabia zwolna zawiązywał stosunki w sąsiedztwie. Bywał prawie wszędzie, lecz do nikogo się poufalej nie zbliżał, nie znajdując dla siebie właściwego towarzystwa. Zapraszano go — nie odmawiał, był uprzejmym, ale nikt go nie umiał odgadnąć, a Pupart po swojemu odzywał się: — Nie mogę poznać tego człowieka… bo żadnej w nim słabości nie widzę. Cóż on u kata lubi? czym żyje? Próżnym tak bardzo nie jest, o stosunki się nie dobija, za kobietami się nie upędza, nie myśliwy, grosza nie robi, końmi nie handluje, nie pije, nie je — jakże on żyć może?… Tam musi na dnie być jakaś tajemnica… Nie ma człowieka na świecie, co by swego konika nie miał, a ja po koniku dopiero jeźdźca poznaję. Niepokoił się kapitan na serio. — Co u diabła! chyba w sekrecie wiersze pisuje — czy co? Z młodzieży tylko pan Heliodor Żyzna — ów podstarzały kawaler, który dotąd mimo czerwonej twarzy o miłości marzył i patrzył na próżno w stronę Walina — bywał częściej u hrabiego. Nie był to dla niego towarzysz stosowny, gdyż gusta i obyczaje oddalały ich od siebie; ale w braku ludzi żyje się ze znośnymi, byle ich jakkolwiek przyswoić można. Panu Heliodorowi to pochlebiało, że żył z hrabią; miał może na widoku w przyszłości pożyczenie od niego pieniędzy, a jeżdżąc po innych dworach, opowiadaniem o przybyszu jednał sobie miłe przyjęcie. Wszyscy go byli ciekawi, szczególniej panny na wydaniu i mamy noszące się z córkami. Na nieszczęście wieść o rozwodzie wielce mu szkodziła. Od pana Heliodora dowiedział się hrabia w rozmowie i o tym, że marszałek zbliżał się bardzo do pani Ratajewskiej, tak że „bodaj aby co z tego nie było” — jak się wyrażał — i że pan Bolesław, co dawniej tak był wylany dla Horyszków, nie tylko ich się zaparł, ale nawet półsłówkami jakimiś sławie ich szkodzi. Tknęło to mocno hrabiego. — Ale powiedzie mi pan, co on im zarzuca? — spytał. — Właśnie że tak się ciemno wyraża, iż dojść nie można, co to jest. Ale już coś być musi, cóś grubego, a nie dawnego, lecz nowego, bo marszałek jeszcze tam bywał tej zimy. Hrabia zmilczał, ale mocno zabolał. Z trudnością przyszłoby nam charakter jego określić. Był on mieszaniną wielu instynktów, przymiotów i wpływów; cechowało go jednak to, że miał serce i kochać umiał. Sercu temu może skrzydeł dodawała fantazja; zmiękczyło je cierpienie długie; lecz był to jeden z ludzi umiejących kochać cicho, wytrwale, choćby bez nadziei. Miłość jego dla Cecylii taką była. Składały ją najrozmaitsze żywioły: szacunek, cześć ideału, uwielbienie piękności, zachwyt wdziękiem — nareszcie ta nieokreślona niczym sympatia dwojga istot, które czują się jakby dla siebie przeznaczonymi. Żadna kobieta w życiu nie uczyniła na nim takiego wrażenia, a od czasu jak ją poznał, żadna inna nie pociągnęła go ani na chwilę. Hrabia miał nadzieję, że stałością swą i szacunkiem, posłuszeństwem rozkazom serce jej pozyskać potrafi. Cóś mu mówiło, że ono nie było dlań obojętnym, ale się nie domyślał, że Cecylia go kocha. Z rezygnacją przyjmował swój los i tak go w myśli zespolił z jej losem, że choć z dala, czuwał nad nią nieustannie. Mógł jednak bardzo mało. Przez Praskiego, którego umyślnie sprowadzał, nieznacznie się dowiadywał o stanie i bycie Zawiechowa, ostrożnie starał się pomagać… lecz musiał to czynić tak, aby się ani domyślano w tym jego współudziału. Próba zawiązania z Julkiem bliższych stosunków niezupełnie się powiodła. Julek zapraszany był parę razy, pokochał hrabiego, ale siostra zręcznie go od zbytniego zbliżania się i spoufalania odciągała. Łatwą wymówką były zajęcia, nauka, potrzeba pracy. Julkowi było w tym domu dziwnie miło; hrabia dla niego okazywał czułość starszego brata, obsypywał go podarkami zrazu; lecz Cesia napomknęła, iż kto nie może dawać podarunków, ten ich i brać nie powinien, chyba od najbliższych sercu osób. Byli więc z sobą bardzo dobrze, ale Julek rzadko się tam pokazywał. Po rozmowie z panem Heliodorem hrabia, mocno niespokojny, napisał zaraz do Julka karteczkę, zapraszając go koniecznie na obiad w niedzielę, gdy roboty żadnej być nie powinno, dodając, że jest chory. Choroba była prawie zmyślona, ale list naglił o przybycie. Julek, który dla siostry nie miał tajemnic, pokazał go Cecylii. Nie powiedziała nic… Było to milczące zezwolenie. Wesół i szczęśliwy, poleciał Julek. Hrabia przywitał go w progu. — Gdybym nie był chory, widzę, że pan byś do mnie chyba już nigdy nie przyjechał. — Drogi hrabio! ależ ja jestem parobkiem, a parobcy wizyt nie składają — rozśmiał się Julian. — Ja za każdą wizytę poszlę ci trzech do ogrodu — rzekł Sulejowski. — Przepraszam, mam tę zarozumiałość, że mnie i czterech by nawet nie zastąpiło. Tak się zaczęła rozmowa. Hrabia, który sprowadził był swą bibliotekę i miał bardzo piękne dzieła zbytkowne, bawił nimi Julka doskonale. Jedli obiad, przy którym znajdował się rządca, młody chłopak, skromny i miły. Potem poszli na cygara do gabinetu i siedli przy dobrym ogniu olchowym. Byli sami, a hrabia pracował dzień cały nad tym, aby spoufalić z sobą Julka. — Panie Julianie — rzekł mu — nie myśl, że cię wezwałem dla mojej zabawy. Nie jestem takim egoistą… mam do ciebie interes, obchodzący was, nie mnie. Niech ci się to wydaje, jak chce — ale mówię to bez obłudy, że mam dla was przyjaźń serdeczną, szczerą, wielką… że tobie, panie Julianie, i siostrze twojej życzę tak, jakbym był waszym bratem. Julek rzucił się dziękować. — Więc nie próżna ciekawość, ale chęć bronienia was pobudza mnie, aby spytać cię i zakląć, żebyś mi wyznał, coście zrobili swojemu krewnemu, marszałkowi, iż… jednym słowem, jest waszym nieprzyjacielem i szkodzi wam, jak może. Julek spłonął cały. Pytanie było tego rodzaju, iż młody chłopak dobrze namyślić się musiał, jak ma odpowiedzieć. Nie mówić nic, było to dać do myślenia zbyt wiele: wyznać wszystko i wtajemniczać obcego… nie miał prawa, jak mu się zdawało. Musiał szukać drogi pośredniej i chwilę milczał, oczy wlepiwszy w ziemię. — Daję ci słowo honoru — dołożył hrabia — iż to zostanie między nami. Uspokój mnie. Otwarcie ci powiadam: chodzą pogłoski dziwne, uwłaczające… a mnie to boli. — Powiem wam historią całą i osądzicie sami, kiedyście łaskawi zajmować się nami — zwolna począł Julek. — Marszałek pomagał nam, babce, i był dla nas dobrym bardzo długo. Gdy Cecylia przybyła, chociaż nas tak bliskie łączą stosunki pokrewieństwa, zakochał się w niej. Cesia mu stanowczo odmówiła; stąd gniew. Wyznaję, żem się lękał tej odmowy, żem ją chciał skłonić do tego, aby… nie odpychała go stanowczo. Ale Cesia oburzyła się na mnie i dała mu odprawę. Słuchał hrabia, rumieniąc się z gniewu. — Czy mówisz mi wszystko? — zapytał. — Mówię wszystko, co tylko mogę powiedzieć! — dodał. — A jeżeliby kto się gniewać miał prawo, to nie on! ale my! Ostatnie wyrażenie dawało do myślenia. — Rozumiem, że marszałek za odprawienie gniewać się może, ale z tego, co mi mówiono — odezwał się hrabia — wnoszę, że… osobiście chyba musiał być czymś dotknięty, kiedy się tak mści. Zmilczał Julek. — Jest, bądź co bądź, moim wujem — odezwał się namyśliwszy — szanować w nim muszę, rodzinę własną… przestańmy na tym. Hrabia nie był zaspokojony zupełnie, lecz tłumaczył już sobie zaszłe okoliczności. — Ponieważ mówimy o tym — począł Julek — powiem i to, że nie jeden marszałek nam szkodzi; mamy innych jeszcze nieprzyjaciół. Mogą na niego składać niedorzeczne gadaniny Sławczyńskich i Mazurowicza. Ten biedny Henryk! i my za niego przypłaciliśmy nieszczęśliwą miłość dla Hanny. Wiemy dobrze, iż nie mamy przyjaciół, żeśmy otoczeni niechętnymi. Cesia to znosi z anielską rezygnacją: ja się często burzę, ale cóż pocznę? Gdyby nie to miejsce pełne pamiątek, gdyby nie konieczność… może byśmy stąd w świat poszli, aleśmy przykuci. Julek westchnął. Zasępił się hrabia. — Jak tu na to radzić, nie wiem — rzekł cicho — lecz wierz mi, panie Julianie, w każdym razie i wypadku gotów jestem dla was z pomocą, z poparciem, z czym chcecie. Rachujcie na mnie. Wprawdzie ja niewiele mogę tutaj, lecz zawsze dobrze choć tak bezsilnego mieć sprzymierzeńca. I podał mu rękę ze współczuciem. Julek odjechał do domu, przejęty jego dobrocią, wyspowiadał się przed siostrą i spostrzegł, że przyjęła to dziwnym milczeniem. Nazajutrz chłopak jakiś długo się uwijał około dworu zawiechowskiego, wkradł się do sieni i gdy panna Cecylia przechodziła przez nią, oddał jej szybko list, a sam uciekł. Wróciła z nim do swojego pokoju. Był to pierwszy, jaki odebrała od hrabiego, ale znała jego pismo i domyśliła się od razu pochodzenia. Rozgniewała ją ta śmiałość, chciała zrazu nie rozpieczętowany zwrócić przez pocztę, lecz… ciekawość przemogła. List był treści następującej: Wiem, że pani mi za zbrodnię poczytasz moję śmiałość, wiem, że nie odbiorę odpowiedzi, wiem, że jestem zuchwały i natrętny, ale pisać muszę. Niech się pani nie lęka, abym ją nudził moimi wyznaniami czci dla niej i najgłębszego uczucia… chcę listem dokończyć tylko mojej wczorajszej z panem Julianem rozmowy. Otoczeni jesteście państwo nieprzyjaciółmi; pani i jej braciom grożą zemstą i znęcaniem się powolnym… Dlaczego pani chcesz cierpieć i rodzinę na to wystawiać? Weź mnie pani za towarzysza i obrońcę, a skończonym będzie wszystko. Czuję w sobie dosyć odwagi i siły, bym się nie lękał nikogo, gdy stanę w obronie pani i tych, co do niej należą. Wiem, co mi pani zarzucisz. Niestety! miałem szczęście ją poznać, gdym jeszcze był w pętach; ale przyznaj mi pani, czym inaczej jak oczyma śmiał jej kiedy wyznać uczucie, które naówczas byłoby obelgą? Cóżem winien, żem za wcześnie ją poznał, a raczej za późno?… Jeżeli nie wstręt wstrzymuje cię, pani, śmiem błagać: pozwól mi być towarzyszem swym i obrońcą, dla braci swych bratem… A jeśli odrzucisz i błagania, i prośby, nie odtrącaj przynajmniej pomocy sąsiada i przyjaciela. Pozwól mi wziąć choć ten tytuł… nazwij mnie opiekunem. Jestem tak nie— spokojny, że nie wiem dobrze, co piszę. Idzie mi o to tylko, byś pani mnie zrozumiała i liczyła na to, że w gotowości jestem na każde jej zawołanie, na wszystkie rozkazy i z pokorą zniosę, co mi przeznaczone. Lecz zlituj się pani nie nade mną, ale nad sobą i braćmi! List był widocznie pisany z gorączkowym pośpiechem. Nie chcąc, by go kto zobaczył, Cecylia schowała go szybko. Cały dzień chodziła posępniejsza niż zwykle, a wieczorem, gdy się rozeszli, po długim wahaniu się odpisała: Pierwszy to raz i zapewne ostatni wdzięczność mnie zmusza odpisać panu. Tak, jestem mu z duszy wdzięczną… lecz proszę i błagam, zostaw nas własnym siłom i losom! Mam taką ufność w potędze woli, w sprawiedliwości Bożej, w moralnej wartości pracy i cierpliwości, iż mimo tych chmur czarnych, co mi ją zakrywają, patrzę w przyszłość okiem śmiałym. O mnie nie idzie… moim przeznaczeniem uratować braci, wskazując im drogę, na której z upadku, z poniżenia odrodzić się mogą, powinni — muszą! Potwarze, niechęci, intrygi, spokojem ducha, czystością sumienia zwalczymy. Bracia muszą własnej pracy być winni odkupienie. Cierpieć… czyż nie jest przeznaczeniem człowieka, nawet gdy się przecierpieć nie spodziewa? Cierpienie, jak praca, odradza; przez nie oczyszcza się i potężnieje człowiek. Niech moi bracia poznają te prawdy wielkie życia nie z książki, ale z własnego doświadczenia. O tych braci, o rodzinę mi idzie tylko; gdy ich obu zobaczę silnych, zwycięskimi rycerzami, ufnych w tę wolę, którą wyrobić w sobie powinni — wówczas jam na świecie niepotrzebna… Moje posłannictwo będzie spełnione i… będę szczęśliwą! Przyjm pan wyrazy wdzięczności itd. P. S. Mój spokój i to, com winna imieniowi, które noszę i które chcę zostawić czystym, wymagają, byśmy pozostali tak sobie mało znani, dalecy, jak jesteśmy. Oznaka współczucia potwierdziłaby potwarze. List ten, idąc do kościoła, rzuciła panna Cecylia do skrzynki pocztowej, a po modlitwie wyszła zupełnie spokojna i uśmiechnięta. Oznaka współczucia hrabiego nie obudziła jej gniewu: była mu wdzięczna za nią. Zbliżająca się wiosna powoływała do pilniejszego zajęcia. Praski, w oczekiwaniu jej, już z inspektami miał do czynienia; oprócz tego w ogrodzie było mnóstwo do przygotowania i roboty. Całe więc dnie schodziły na korespondencjach z zagranicą, na sianiu, na rozprawach ze starym dziwakiem. Co dzień cieplej, silniej dogrzewało słońce i choć wiosna przychodziła leniwo, zbliżała się nieznacznie. Wyglądano jej z utęsknieniem, bo olbrzymie roboty były przedsięwzięte. Do trosk tych list Henryka dodał jednę więcej. Donosił, że był słaby i że na święta wielkanocne prosi o pozwolenie przybycia na dni kilka. Zaręczał najuroczyściej, że nikomu się nie pokaże, że się zamknie w pokoju, że o nim nawet ludzie wiedzieć nie będą i że obierze drogę i sposób przybycia taki, aby się nie zdradzić. Prosił i błagał, aby mu tej słabostki za złe nie miano. „Przywykłem tak do rodziny — pisał — tak mnie tam serce ciągnie, tak tęskno mi do was! Cesiu, nie bądź okrutną i nie odpychaj mnie!” Choć Julek wstawiał się za bratem, choć pragnęła Henryka uścisnąć, siostra oparła się. — Podejrzywam Henrysia — rzekła do Julka — że mniej może do nas tęskni niż do miejsc, które mu Hannę przypominają, a o niej musi i powinien zapomnieć, Julek się krzywił. Cesia uściskała go; miała łzy w oczach sama. — Julku — rzekła — bądź mężczyzną! zrozumiej mnie! Ja, kobieta, mogłabym bezkarnie, jako słaba, okazać się pobłażającą… tobie nie wolno. Czyżbyś chciał zguby brata? List więc odszedł serdeczny, ale stanowczo proszący Henryka, aby nie przybywał jeszcze. Cecylia w nim odezwała się do serca, do uczucia, do honoru, opisała, co i jak mieli do znoszenia od ludzi — bo Ryngoldowie, między innymi, całkiem prawie byli się od nich usunęli… Drżącą ręką podpisała list. Obawiała się, aby Henryk nie znalazł jakiego pozoru, wykrętu, tłumaczenia i nie przybył potajemnie. Drżała na tę myśl, że znowu da powód Hannie do jakiegoś niepotrzebnego marzenia, a innym do zemsty i szkalowania. List ten, na nieszczęście, co się wielu pismom trafia, zależał na jakiejś poczcie, zawieruszył się na drugiej… nie doszedł w porę i Henryk czuł się zupełnie usprawiedliwionym, nie otrzymując odpowiedzi, do wyjazdu, którego pragnął. Lecz trzeba go uniewinnić, bo mu nie szło wcale o spotkanie z Hanną, której się lękał, ale o uściskanie siostry i brata. VI Chłodna była wiosna w tym roku. Śniegi topniały powoli, słońce się ledwie z chmur na chwilę dobyło, a już śnieg i krupy sypały się z nich na nie rozwite pączki. Wiatr dął od północy. Z każdą zmianą księżyca Praski spodziewał się jakiejś meteorologicznej przemiany, ale kończyło się na tym, że śnieg zmieniał się w grad, a grad poprzedzał powrót śniegu. Stary ogrodnik znajdował, że rok był wyjątkowy, na złość jemu. Panna Cecylia mówiła, że to jej cierpliwości próbował. Julek się dąsał. Koniec kwietnia jeszcze był zimny… w ogrodzie ledwie cóś zrobić się dało. Spodziewano się listu od Henryka, gdy jednego późnego wieczoru zjawił się on sam, pieszo, z tłumoczkiem w ręku. Cecylia załamała ręce i oniemiała. — Odebrałeś mój list? — zapytała. — Żadnego. — Jak mnie kochasz? — Jak ciebie i was kocham! Cóż było w liście? — Prosiłam cię, abyś nie przybywał. Henryk smutnie spuścił głowę. — Dlaczego? — Nie mówmy już o tym — odparła siostra łagodnie. — Nie pokazuj się nikomu, a zabaw jak najkrócej. Pierwsza twoja bytność zostawiła po sobie ślady. Cóż powiedzą, że tak wkrótce się ponowiła? — Ale mamże dla posądzeń dziecinnych… — Nie — dla naszego spokoju — szepnęła Cecylia. — Są położenia, w których i posądzeń unikać trzeba. Niekiedy gardzić nimi można; ale my… mamy i tak dosyć do znoszenia. Henryk zamilkł. Przykro mu się zrobiło. Zobaczywszy chmurkę na jego czole, Cesia przyszła go uściskać serdecznie. Julek objął go czule. — Co się stało — odezwała się siostra — o tym już mówić próżno. Radźmy o przyszłości. Radzono i rozprawiano wieczór cały i zapomniano trochę o niebezpieczeństwie, tak jak się o nim łatwo zapomina w gronie rodziny, wśród ciszy i spokoju — jak grom wszelki zdaje się niepodobnym, gdy słońce świeci na niebie pogodnym. Henrykowi szła nauka wybornie; zapalał się do niej. Przyznawano mu prawdziwy talent w mechanice. Udało mu się w jednej budowie zmniejszyć znacznie stratę siły, w drugiej ruch przyśpieszyć, i chlubił się po młodemu z tych swoich wynalazków, pokazując siostrze chlubne świadectwa, a co Więcej, brzęczący już owoc swej pracy. — Właśnie dlatego, żem się sam chciał przed wami powodzeniem swym pochlubić, pragnąłem tu przybyć i pocieszyć Cesię tym, że darmo na mnie pieniędzy nie wyrzuciła. Siostra była tryumfująca, przyjęcie czułe i wszystko by się przyczyniało do zwiększenia czystej radości, jakiej doznawali, gdyby nie troska o wywołanie nowych gniewów przybyciem Henryka. Zaklęła go więc Cesia, aby siedział u siebie na górze, a oni wszyscy mieli z nim przez te dnie być razem. Pochlebiano sobie, że tym sposobem nikt się przybycia nie domyśli, nikt o nim wiedzieć nie będzie. Domowych zaklęto też na wszystko, co było najświętszym, aby milczeli, a o życzliwości ich wątpić nie było podobna. Jakoż dzień następny upłynął im w tym błogim spokoju. Trzeciego Julek, zdziwiony i przestraszony, odebrał kartkę od hrabiego, który go najmocniej zapraszał, zaklinał, wymagał, aby po skończonym dniu, przybył na wieczór do niego — ze swoim gościem, którego on bardzo bliżej poznać pragnął. Zaniesiono list do Cesi, łamano sobie głowy, jakim sposobem hrabia o gościu mógł wiedzieć, wezwano Praskiego, badając, czy on się nie wygadał; ale stary ogrodnik nie był wcale u hrabiego i dawał słowo, że to nie wyszło od niego. W istocie rzecz się miała inaczej. Henryk, unikając poczty w Błotkowie, konie pocztowe rzucił o jednę stacją dalej, a najął Żydka, który, choć się z tym nie wygadał, poznał go, a raczej się domyślił. Powracając potem z Zawiechowa, popasał w gospodzie, gdzie poczta była i wygadał się przed pocztmistrzem, że woził do miasteczka panicza, który do pałacu wysiadł. Sławczyński pieszo przyszedł nazajutrz na stacją dla rozrywki i z gawędy z poczthalterem dowiedział się o przyjeździe Henryka; a że ani on, ani Mazurowicz języka za zębami utrzymać nie mogli, rozeszła się wieść tak szybko po sąsiedztwie całym, że i hrabia się o niej dowiedział, z tym dodatkiem, iż pan Henryk (wersja to była Mazurowiczowska) krył się i taił z przybyciem. Żonie, nauczony doświadczeniem, nie powiedział ani słowa małżonek; teściowi też nie zwierzył się z niczego, lecz z największą pasją, milczącą i zaciętą, strzelbę z sobą wziąwszy, na kilka dni wybrał się do miasteczka. Tu, w biały dzień, siedział w restauracji, grał w bilard, pił lub spał… a wieczorami podkradał się w gąszcze pod pałac, czatując na Henryka. Byłoby się może to polowanie nie powiodło i widząc daremne zabiegi, Mazurowicz powróciłby do domu, gdyby go do wściekłości nie przyprowadzał Pupart. Stary kapitan dogryzał mu, żartował, jątrzył go w taki sposób, że się doń jakoś przyczepić nie było podobna. Opowiadał historyjki, bodaj z Bokacjusza* zapożyczone, o mężach oszukiwanych i tym karmił nieszczęśliwego. Mazurowicz więc co dzień prawie zacinał się więcej i srożej. Nikt się nie domyślił, co knował. Po odebraniu kartki hrabiego była narada wielka i Cesia usilnie błagała Henryka, ażeby z nią został. Julek miał jechać sam, wrócić prędko i wytłumaczyć brata. Ta nadzwyczajna ostrożność wydała się wszakże Henrykowi i Julkowi zbyteczną. Zaczęli nalegać na siostrę. — Cesiu kochana, któż w świecie wiedzieć o tym może? Siądziemy za ogrodem na konie i pokłusujemy przez pola, a o ósmej godzinie mrok zapada. Nie mogła się wreszcie oprzeć Cecylia… zmilczała. Jak chcieli, tak się stało. Wyprowadził im konie za ogród Andruszka, dosiedli ich i pokłusowali na prost przez pola do Bobryniec. Wieczór był posępny, drzewa stały jeszcze, jak zimą, nagie… tylko ptactwo zaczynało się już odzywać na błotach. Drogę przebiegli szybko i szczęśliwie, Sulejowski ich czekał z herbatą. Znał mało Henryka i ucieszył się z widzenia go. Bardzo żywo rozmawiano wieczór cały, a przedmiotu dostarczał Henryk, który nauką i życiem w mieście silnie był rozbudzony. Nawet dosyć zwykle zamyślony hrabia ożywił się i rozruszał, a że lubił pokazywać, co miał, począł do herbaty znosić książki i ryciny. Na ostatek wydobył przepyszny sztuciec matematyczny*, od Chevalier z Paryża sprowadzony, i postawił go przed Henrykiem. Dziwna rzecz: na pudełku safianowym, wytwornym, dwa H, cyfra* młodego mechanika, znalazły się, pewno nie przypadkiem. Hrabia utrzymywał, że to było zrządzenie losu, że sztuciec kupił na licytacji i że ten los wyraźnie go Horyszkowi przeznaczał, bo jemu on zupełnie był niepotrzebny. Zakłopotało to Henrysia; ale Sulejowski miał tak wdzięczny sposób obdarzania, że mu trudno było odmówić przyjęcia. Gość nie mógł ukryć radości swej z posiadania takiego arcydzieła. Prawie do północy przesiedzieli gawędząc i rozstali się serdecznymi przyjaciółmi. Henryk swój dar na piersi pod zapięty surdut włożył i żegnani jeszcze z ganku, wyjechali. Noe była daleko od dnia posępnego piękniejsza; wszedł księżyc, rozbił chmury i oczyścił niebo; wiatr ustał, tak iż przejażdżka wcale była przyjemną. Pomiędzy Bobryńcami a Zawiechowem mieli do przebycia lasek, po większej części z jodeł złożony, dosyć gęsty i ciemny. Środkiem jego wiła się drożyna, powybijana kołami, świecąca po nocy kałużami, malownicza, lecz niewygodna dla koni. Pościnane równo z ziemią pniaki, korzenie drzew, połamane gałęzie, kamienie owe litewskie, których wszędzie pełno… zawalały drogę. W lesie panowała cisza głęboka. Księżyc, już dosyć wysoko podniesiony, zaglądał gdzieniegdzie między masy ciemne drzew i smugami srebrnymi las przecinał. Fantastyczny krajobraz ten zwrócił całą uwagę Julka, który trochę był i artystą, a więcej miał może ochoty do pędzla niż do piłki ogrodowej. Wyprzedzał też nieco brata, aby, pamiętając drogę, pokazać mu, którędy można było większe objeżdżać kałuże. Przebyli tak już lasu połowę i zbliżali się ku rozstajom, gdzie się dwie drogi krzyżowały, przecięte gościńcem… gdy nagle wśród tego milczenia nocnego, poza nimi dał się słyszeć strzał. Julek obejrzał się i zobaczył Henryka, którego mierzynek unosił nieco… Obaj przez chwilę słowa wyrzec nie mogli… Julian przyskoczył do brata, który siedział na siodle nie poruszony i ręką tylko czoło obcierał. — Henrysiu! co to było?… nic ci? — Nie wiem… któś strzelił do mnie, kula uderzyła mnie w piersi i musiała się spłaszczyć na pudełku. — Jedźmy — zawołał Julek — rozbójnik może mieć strzał drugi… Nie uważałeś nic? — Widziałem między drzewami uchodzącą postać, gdy się przez oświecone miejsca przedzierała uciekając… Kłusem wybiegli na pole, oblane księżycowym światłem, i stanęli. Henryk wziął się za piersi. Kula w istocie, przebiwszy suknie, na blaszanym wnętrzu pudełka rozpłaszczona utkwiła, zostawując w nim dół wygnieciony. Milczał Henryk zbladły. Nie potrzebowali silić się na odgadywanie. — Cesi i nikomu ani słówka! Rozumiesz, Julku? Niech to zostanie między nami. — I puścimy to bezkarnie? — Pan Bóg ukarze — rzekł Henryk. — Ta sama ręka, co mnie cudem uratowała, weźmie na siebie wymierzenie sprawiedliwości. Julku, zaklinam cię, nikomu, żywej duszy ani słowa! W polu byli już bezpieczni. Zwolnili jazdy, Julek jechał obok i nachylił się, aby pocałować Henryka. — Henrysiu, jutro jedź! zaklinam cię! — Niepodobieństwo! Cesia by się domyśliła. Wierzaj mi, to rzecz skończona… takie wypadki nie powtarzają się… Jesteśmy bezpieczni, a ja też nie dam mu sposobności do spudłowania raz jeszcze. Zabawię swoje trzy dni z wami, a potem… — Ja ciebie do trzeciej stacji przeprowadzę — dodał Julek. — Samego cię na krok nie puszczę. Gdy do Zawiechowa wrócili, Cecylia już spała; weszli więc po cichu na górę i mieli czas ochłonąć, a Henryk przestrzeloną suknię i pudełko pod klucz zamknął, aby ich nikt nie zobaczył. Siedli spocząć i mówili z sobą do białego dnia… Henryk był smutny i przygnębiony; czuł, jak mu ciężyła chwila płochości. Jak się to mogło skończyć? chyba wygnaniem dobrowolnym z okolicy lub śmiercią jednego z nich… Juliana opanował rodzaj gorączki i prawie rozpaczy, tak że Henryś uściskami, prośbami musiał go ukajać, aby siostra się czego nie domyśliła. Julkowi wszakże nadto szło o spokój jej, ażeby się wydał dobrowolnie. Przy śniadaniu, choć nie było wesołości dni pierwszych, zapomniano trochę o wczorajszej przygodzie. Cecylia cieszyła się ogrodem i inspektami, w których Praski cudów dokazywał. Nie było się tylko przed kim nimi pochwalić ani z kim podzielić. Uchwalono więc w miasteczku, dla ułatwienia zbytu owoców, warzywa, kwiatów, otworzyć sklep, do którego by mieszkańcy miejscowi i sąsiedni mogli bez żadnej ceremonii się udawać. Julek wnosił, aby w nim posadzić Piotrusię, ale starej słudze pańskiego domu handel był czymś tak wstrętliwym, że na pierwsze słowo klucznica zakrzyknęła. — Co, ja przekupka? Przecież jestem cóś więcej warta! Obrócono to w żart, bo do sklepiku kobieta czy mężczyzna łatwo się mogli znaleźć. Ten nowy pomysł mocno pannę Cecylią zajmował. Henryk już ani krokiem przez dwa dni pozostałe z pałacu się nie ruszał, a choć pogoda i pierwsze dni wiosenne do ogrodu wzywały, Cesia mu się i tu pokazać nie dozwoliła. Posłusznym był bez szemrania. Przypadek w lesie byłby pozostał dla całego świata tajemnicą, gdyby traf, co na miejsce takich przygód zawsze prawie niewidzialnego świadka sprowadza — nie był zrządził, że w pewnym oddaleniu przechodził tamtędy leśniczy, powracający do Bobryniec. Ten, posłyszawszy strzał, skoczył zaraz na miejsce, z którego wyszedł i gdzie krzyk się rozległ, bo Henryk, uderzony kulą, mimowolnie zakrzyknął. Tu znalazłszy tylko dymiący kłak i kawał papieru, który do kieszeni schował, leśniczy pobiegł zaraz na skraj lasu, czatować na nocnego zbója. Z instynktem prawdziwie łowieckim zasadził się na małej ścieżynie, przyczajony tak szczęśliwie, że gdy Mazurowicz, wystraszony sam swoim czynem, biegł, aby się wymknąć z lasu, leśniczy go pochwycił i obalił. Silny i zrozpaczony chłop wyrwał się wprawdzie natychmiast z rąk jego, ale ten miał czas twarz zobaczyć, odarł mu kołnierz i nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, udał się z tym do hrabiego. Sulejowski załamał ręce przerażony i chciał natychmiast posyłać do Zawiechowa; ale leśniczy go upewnił, iż po dniu obejrzawszy miejsce, nie znalazł najmniejszego krwi śladu, że strzał chybionym być musiał. Po rozmyśle postanowiono nie czynić z tego rozgłosu i zmilczeć. Hrabia sam tylko wieczorem podjechał pod domek Praskiego, aby się o braci dowiedzieć, znalazł środek wywołania do siebie Julka i z nim się rozmówił. Leśniczemu kazano milczeć, chociaż dowód był w ręku, bo i oddarty kołnierz od lisiurki, i kawałek papieru niedopalony, z adresem Mazurowicza, starczyły, aby wskazać napastnika. Zdawało się, że to zuchwałe a nieszczęśliwe pokuszenie mogło na wieki zrazić Mazurowicza od prób tak niebezpiecznych. Pokryto milczeniem to szaleństwo. Nazajutrz Henryk miał jechać. Pakowano się z wieczora. Cesi dawszy dobranoc, Julek przeprowadzić miał brata do trzeciej stacji. Z obawy, ażeby znowu się nie narazić na jakie spotkanie, nie mówiono nawet o wyjeździe nikomu. Północ już była przeszła. Julek siedział jeszcze u brata, który właśnie owo pamiętne pudełko i kulą do tłumoka zamykał, gdy drzwi się otworzyły i Andruszka wszedł blady, z palcem na ustach, z oczyma wytrzeszczonymi, niespokojny widocznie. — Panicze! — rzekł głosem zniżonym — aj! aj!… złodziej jest w stajni… złodziej! Ja jego po cichu tam zamknąłem. Można złapać. On się nie wydrze stamtąd. Niech panicze pomogą. Oba chłopcy rzucili się. Henryk porwał za pistolety, które do kieszeni powtykał. Właśnie były ponabijane na drogę. — Gdzie? jak? — zawołał Julek. Andruszka ledwie mógł mówić. — Ja się koło koni położył — począł opowiadać — i tak jakoś spać się nie chciało. Drzwi od stajni ja nigdy na noc nie zamykam, tylko tyle, co trochę przysłonię, bo zaducha straszna. Kiedy ja patrzę, aż z podwórza któś sunie tak przygarbiony, sunie… aż po mnie ciarki poszły. Myślałem, co duch… ale gdzie tam. Czego by duchowi tak się kulić, kiedy on i przez ścianę może przejść?… Milczę, a ten wpadł do stajni i szust w kąt… a tam drabina na wyżki, gdzie siano i słoma. Patrzę… myk, myk po drabinie się przesunął i, słyszę, mości się w sianie… przycupnął cicho… Poczekajże!… Tak ja na czworakach do drzwi podpełzł… i na klucz… Dach stary, dachówką kryty, nie wydrze się łatwo, a okna w stajni takie, że człowiek, by jak cienki był, nie wylezie. Mówił przerywając. Julek pobiegł po swój rewolwer i obaj bracia już mieli skoczyć na schody, gdy Andruszka, stojący naprzeciw okna, krzyknął i palcem wskazał. Wąskimi dymnikami na dachu stajen dym buchał i płomień się pokazywał. Wiatr tego dnia dął od pola i niósł na pałac i jego gontowe pokrycie. Nie było chwili do stracenia… Henryk, Julek i Andruszka pobiegli co żywo ku stajni. — Otwieraj! — krzyczał Julek. Chłopak kłódkę zaczął męczyć, ale nie mogąc jej tak prędko odkręcić, urwał. Strasznie żal mu było koni, które rżały w stajni. Wrota się otworzyły i w tejże chwili pchnięty silnie Andruszka padł na wznak. Podpalacz biegł, chcąc uciec, gdy Henryk i Julek schwycili go tak silnie z obu stron, że się nawet bronić nie mógł, bo ręce mu w tył skręcono. Próbował kąsać… ale Henryk usta mu zatkał chustką… Andruszka krzyczał, budząc, co żyło, gdy Henryk z Julkiem, porozumiawszy się dwoma słowy, schwyconego ponieśli ku pałacowi. Pod schodami była komórka ciemna, w której Julek chował zapas owsa i sprzęt ogrodowy; klucz od niej znalazł się w kieszeni. Jedne drzwi i zakratowane wysokie okienko nie dozwalały stąd uciec. Miotającego się rozpaczliwie złoczyńcę rzucono do komórki i drzwi się za nim zatrzasnęły. Dla większej pewności nadbiegającego właśnie Praskiego, szepnąwszy mu słów kilka, Julek postawił tu na straży. Tymczasem, jakkolwiek wszystko to stało się prędko bardzo, zapalone na wyżkach stajennych słoma i siano miały czas rozgorzeć. Andruszka rozdzierał się, krzycząc ratunku… w miasteczku ktoś już, łunę ujrzawszy, uderzył w dzwon… ale pożarne narzędzia wcale w gotowości nie były, a około pałacu o nich nie pomyślano. Biegła więc rozbudzona ludność z gołymi rękami, krzycząc tylko. Co chwila można się było spodziewać, iż dach przepalony runie, płomień buchnie z całą siłą, a iskry i żużle na pałac się posypią. Niebezpieczeństwo było tym większe, iż wiatr zwięk— szył się nagle i wprost dął na dach pałacowy, suchymi pobity gontami. Na stajni gdzieniegdzie osypały się już dachówki; otworami ogień i dym parły na zewnątrz. Henryk i Julek, nie wiedząc sami, co czynić, zrozumieli wreszcie, iż stajnię poświęcić należało, a pałac ratować. Szczęściem warszawiak widział ową najdzielniejszą w świecie straż ogniową i miał jakieś pojęcie o tym, że dach mokrymi płachtami i wodą zabezpieczyć było można. Obaj pobiegli na strychy. Rozbudzona Cecylia, zaledwie suknie na się narzuciwszy, wyszła na dziedziniec, łamiąc ręce; Piotruska drżąca żegnała ewangeliami i relikwiami; tłum się z miasteczka naciskał, więcej dla widowiska niż pomocy. Dopiero przybycie księdza Kulebiaki, który nadbiegł ze służbą kościelną i dzielnym ramieniem, jakiś ład wprowadziło i zmusiło do roboty. Ludzie stanęli około studni, znalazły się wiadra, przyniesiono haki… Wody jednak za mało było, ażeby pomyśleć nawet o zalaniu na stajni pożaru. Słoma i siano od razu tak gwałtowny ogień roznosiły, iż się staremu dachowi i dylom na stajni łatwo udzielił… Wszystko, co napełniało budynek ten i wozownię, od pierwszej iskry gorzało… Cała obawa była o pałac; ale na dachu już obaj bracia i kilku ludzi dobrej woli zwijali się, gasząc padające nań kawały siana i słomy. Gdy się pułap zawalił, ogień, choć zmniejszony, zawarł się cały w murach wewnętrznych i niebezpieczeństwo się zmniejszyło. Wrzawa hałas, krzyk, bieganina trwały ciągle około pałacu. Nadjechali urzędnicy z miasteczka, nasunęły się tłumy… śpieszył, kto żyw, lecz po godzinie zachodu około pożaru można już było być pewnym, że się on nie rozszerzy. Zalewano ogień między murami i odetchnęli wszyscy. Dnieć zaczynało. Ksiądz Kulebiaka, pot ocierając z czoła, siadł na kamiennych schodach ganku i wykrzykiwał przeciw fajkom i cygarom, wszystkich podobnych nieszczęść przyczynie. Właśnie Andruszka, osmalony przy ratowaniu koni i swoich węzełków, stał nie opodal, a wikary mu groził i fukał. — E! jako żywo! jako żywo! — krzyknął Andruszka, któremu nakazano milczenie. — Fajkim nie palił i w stajni mnie nie było, gdy się pożar wszczął. Zaświadczą to panicze, bom na górze u nich był… A kto tego nieszczęścia narobił, to się okaże… ja wiem. Dobrze już było widno, gdy się nareszcie lud rozszedł i kilkanaście tylko osób zostało. Henryk i Julek spuścili się zmęczeni z dachu. Praski, nie dając nic poznać po sobie, przechadzał się, mając drzwi od komórki na oku. W chwili gdy Julian pobiegł do siostry, Henryk wziął pod rękę wikarego. — Ojcze dobrodzieju, dwa słowa — zawołał gorączkowo. — Odejdźmy na stronę, bo to spowiedź. Żądam od ciebie rady. Dni temu dwa wracającego z Bobryniec w nocy, zdradą w lesie postrzelił mnie Mazurowicz. Łasce Bożej i kawałkowi blachy na piersiach winienem ocalenie. Ksiądz załamał ręce. — Mam w ręku dowody, że on na moje życie godził. Gdy stajnia się zapaliła, wybiegającego z niej schwyciłem… także Mazurowicza. Tu — wskazał na okno komórki — siedzi związany. Co mam robić? Czy oddać go w ręce sądu?… Mów! ojcze. Raz się to prześladowanie skończyć musi. Zamyślił się głęboko ksiądz wikary. — Pytasz się kapłana o to, czy na szalonym zemsty masz szukać? — odparł wyczekawszy. — Ksiądz, Chrystusowy sługa, nie może ci powiedzieć inaczej, jak: przebacz… Jest to mąż tej, którą chciałeś poślubić; gubiąc go, każesz się posądzać, iż chciałeś się go pozbyć. Ale puścić bezkarnie, aby się jutro ten zbrodzień znęcał znów nad wami — nie można. Czekajcie i milczcie. Wiem, że Sławczyński, niespokojny o zięcia i cóś przewidujący, przybył o północy do miasteczka. Pójdę do niego… Spuśćcie się na mnie. Henryk nie odpowiedział nic; poszedł się upewnić tylko, że więzień mu nie umknął. Praskiemu polecił straż drzwi, Andruszce okna i z Julkiem razem pośpieszył do siostry. Cecylia już się była uspokoiła. Siedziała blada, starając się braci pocieszyć, a strapiona tym tylko, że Henryk jawnie się pokazać musiał i wydać z sobą. Piotruska przyniosła właśnie kawę i przypaloną śmietankę, cała we łzach, trzęsąca się, niespokojna, że ksiądz wikary zniknął. Zaledwie tackę postawiwszy na stoliku, poczęła ręce łamać i lamentować. — To nie kto inny, proszę państwa, tylko ten wisielec Andruszka, do wszystkiego złego pierwszy. Pewnie fajeczkę sobie zapalił. Ja sto razy mówiłam, że z tego chłopca musi być nieszczęście; ale jeżeli to jemu na sucho ujdzie… — Piotrusiu, serce moje — rzekł Henryk — gdy się zapaliło, Andruszka był u nas na górze. — A wprzódy ognia zatrząsł — bo skądżeby się on tam wziął? Przecie tam nikt nie chodzi, nie mieszka? Żeby zaś miało być podpalenie… co my komu winni? Boże miłosierny! Cecylia milczała. — Moja Piotrusiu, idź, spocznij. Nie ma już co mówić o tym. Chłopcy milczeli obaj. Minęła dobra godzina, gdy od miasta ksiądz Kulebiaka się pokazał, ogromnymi kroki śpiesząc do pałacu. Spostrzegłszy go w ulicy, wymknął się Henryk nieznacznie i w dziedzińcu go pochwyciwszy, wszedł z nim do ogrodu. Wikary łzy miał w oczach. — Sławczyńskiego zastałem — rzekł. — Powiedziałem mu wszystko. Stary włosy sobie— z głowy wyrywa. Raz chce zięcia poświęcić, to znowu ratować… stracił przytomność i rozum. Musiałem czekać, żeby ochłonął. Koniec końcem, gotów jest zapłacić, co chcecie, gotów za siebie i za niego dać cyrograf, byle sromu nie miał. Błaga i prosi, abyście go ratowali. — Wszystko to — wtrącił Henryk — potrzebuje w ich własnym interesie tajemnicy. Poszedłbym sam do niego, ale będzie to nadto widocznym. Jak skoro noc zapadnie, mój ojcze, udamy się do niego razem. U drzwi komórki nie ma nikogo oprócz starego ogrodnika, który będzie milczał. Chciejcie, mój dobry ojcze, kilka słów przemówić do tego… a ja pomówię z siostrą. Z mocnym postanowieniem nie czynienia już tajemnicy przed Cecylią wszedł Henryk, zawsze jeszcze trochę rozgorączkowany, i pocałował ją w rękę. — Cesiu, tobie, co nam zastępujesz matkę i babkę… tobie, której winniśmy wszystko — ja nie mam prawa dawać ani przestróg, ani nauk. Jestem zmuszony tylko cię prosić: zachowaj spokój i nie trwóż się… Nie chcę, by cóś ważnego dla nas stało się bez twej wiedzy… Cecylia spojrzała nań zaciekawionymi i trwożnymi oczyma. — Gdyśmy wracali od hrabiego, Mazurowicz na mnie czyhał w lesie i strzelił do mnie. Kulą dostałem w piersi — tu — ale na piersi miałem pudełko darowane mi przez Sulejowskiego, na którym się kula spłaszczyła. Leśniczy hrabiego schwytał napastnika i wiemy, mamy dowody, kim on był. . Blada i drżąca szepnęła Cesia: — Nie potrzeba było i dowodów. — Stajnię podpalił ten sam, sądząc, że nas puści z dymem: ale tym razem schwytaliśmy go na uczynku Mazurowicz siedzi w komórce pod schodami. Cesia zerwała się z krzesła. — Henryku — zawołała — to największe nieszczęście, jakie się nam przytrafić mogło! Będziemyż zmuszeni go wydać? — Nikt o nim nie wie prócz nas i księdza Kulebiaki. Nie myślę się mścić, puszczę go; ale muszę spokojność naszę zapewnić. Wikary już mówił ze Sławczyńskim. Śmieszny stary, chce się nam opłacić! — Któż by grosza jego tknął? — krzyknęła Cecylia. — Henryku! splamiłbyś się! — Przecież mnie o to nie posądzasz; lecz zawarować się muszę — rzekł brat. — Dziś wieczorem… Na te słowa wszedł powracający od drzwi więziennych ksiądz Kulebiaka. — Co z nim? — zapytał Henryk. Wikary oczy zwrócił na Cecylią. — Wiem wszystko — odezwała się cicho. Ksiądz Kulebiaka odetchnął. — Ledwiem się go dowołał — rzekł. — Myślałem, że go znajdę rozwścieczonym, bałem się, aby, uchowaj Boże, ćwieka jakiego nie napytał i nie obwiesił się — ale nie: zupełnie zesłabł i upadł na duchu. Płacze… opuścił go szał, a napadł strach. Sybir, ubóstwo, wszystka praca życia stracona! Dziś już nie żąda niczego, tylko się wykupić. A zważ — dodał wikary — co to są za ludzie: obaj z teściem pierwsze słowo na ustach mieli pieniądze. Obiecuje się precz stąd wynieść, co lepiej, i dać na siebie zapewnienie piśmienne… — Dosyć nam będzie tego, mój ojcze — odezwała się Cecylia — gdy obaj ze Sławczyńskim podpiszą to zobowiązanie, stwierdzone świadectwem waszym. Spojrzała na Henryka. On głową skinął, że się zgadza. — A każcie mi teraz dać kawy — zawołał, padając na krzesło, wikary — bo, choć nie ułamek i siły mam dosyć, ale dzisiejsza noc, a po trosze i dzień jakoś mnie złamały. I jednę mszyczkę świętą przyszło dla was opuścić. Ale Bogu milsze to może, iżem tu był, z wami. Obstąpiły go dzieci, a stary głową w dłoni utopił zamyślony. — Przebyliśmy chwilę, jaka się w życiu ludzkim trafia rzadko — dodał z cicha. — Sprawiedliwość Boża ma swe drogi, których my nie widziemy, i swe rachuby, których my nie rozumiemy. Rzadko tak jawnie pomsty szuka i tak się objawia jak dzisiaj. Ja na to, co się tu stało, patrzę z trwogą, jakby wobec siły Bożej, przed którą człowiek czuje się prochem. A tośmy obecni byli wyrokowi i spełnieniu. Zamilkł, dodając po cichu. — Amen… Dziękujcie Bogu nawet za to, że wam dozwala uniknąć zemsty i móc przebaczyć. Przez cały dzień gaszono jeszcze i zalewano resztki ognia: ludzie byli zajęci i wśród zamieszania nie postrzeżonym przeszło pilnowanie komórki. Nad wieczór, nie doczekawszy się księdza Kulebiaki, sam Sławczyński, trochę tylko zmieniwszy zwykłego stroju, prześliznął się do pałacu. Ani Henryk, ani z rodziny nikt nie chciał go upokarzać lub powiększać cierpienia wymówkami. Praski i Andruszka wprowadzili więźnia przez sień ciemną do pustego salonu, gdzie ksiądz Kulebiaka gotowy już cyrograf obu im podpisać kazał. Sławczyński dla ujęcia Horyszków koniecznie chciał przynajmniej szkody z pożaru wynikłe nagrodzić, lecz i tych przyjąć nie myślano. Upokorzony, blady, w podartych sukniach, półżywy Mazurowicz księdza w rękę pocałował płacząc. — Idźcie z Bogiem — rzekł zimno wikary — idźcie z Bogiem! wszystko skończone. Wyjrzał jeszcze przeze drzwi, ażeby się z kim nie spotkali, i upewniwszy się, iż sień i dziedziniec puste,. obu wypuścił. Tak się skończyło po cichu to dzikie i zacięte prześladowanie Horyszków, a chociaż ludzie czegóś się może domyślali… milczano. Sławczyński pozostał w Błotkowie, ale ociężał i mało się już pokazywał. Mazurowicz trzeciego dnia, zabrawszy żonę, a majątek zdawszy teściowi, ażeby go sprzedał, wyjechał co najśpieszniej. Henryk, nie mając już najmniejszego powodu do ukrywania się, kilka dni jeszcze pozostał. Straszliwa ta noc, która wstrząsnęła wszystkimi, błogosławione sprowadziła za sobą skutki. Cecylia uczuła się bezpieczniejszą, odetchnęła… Wiedziała, że jej pozostawało może stokroć gorsze, bo potajemne prześladowanie marszałka; ale to daleko już dla niej było znośniejszym — czuła w sobie siłę wzgardzenia nim. Jednym z najjawniejszych dowodów, że kuzyn zaparł się ich zupełnie, było i to, że gdy całe niemal sąsiedztwo dawało im po pożarze staropolskie dowody współczucia — on ani się zgłosił, ani dowiedział. Ryngoldowie nie odzywali się także, lecz w kilka dni kazali wieczorem pod spaloną stajnię przywieźć całe drzewo potrzebne na jej pokrycie, które u nich przygotowane stało do nowej budowy. Ekonom, co je składał, miał polecenie nie mówić, od kogo pochodziło, i o ile się to da uskutecznić, po cichu je na placu złożyć. Hrabia, który natychmiast napisał do Juliana, ofiarując mu, co tylko było potrzebnym, otrzymał podziękowanie. Cecylia kazała napisać, że już ma wszystko, że jest mu nieskończenie wdzięczną, ale niczego przyjąć nie może. Nie uszło jej baczności, że Julek wzdychał do nauki i zazdrościł bratu. Wyrwał się z tym już w pierwszej chwili po przybyciu Henryka i potem kilka razy, za co się sam na siebie gniewał. Henryk miał odjeżdżać, gdy Cecylia weszła do nich na górę, poważna jak zawsze, a smutniejsza niż zwykle i zamyślona. Łza się jej w oku kręciła, ale po ustach uśmiech przymuszony przelatywał. — No, a gdzież Julka tłumoczek? — zawołała z progu, patrząc na maleńki podróżny przybór Henryka. — Jak to? — spytał zdziwiony Julek. — Ja, o trzy mile tylko przeprowadzając Henrysia, niczego nie potrzebuję. — A ja myślałam, mój drogi, że ty się zdecydujesz przeprowadzić go aż do Warszawy, i oto właśnie przygotowałam ci wiatyk. Julek patrzył, mocno zdziwiony. Pogłaskała go po głowie. — Serce ty moje, szkoda ciebie na ogrodnika. Tobie się trzeba uczyć i szukać innej drogi, szerszej a wyżej prowadzącej. Ja, stare pannisko, która na świecie nie mam nic lepszego do roboty, przy pomocy poczciwego Praskiego będę się tutaj krzątała, abyście mieli swój kątek i przytułek dla spoczynku. Julkowi trzeba dalej. Tak, jedź, mój drogi! Wiem że z duszy tego pragniesz, żeś zostać chciał tylko dla mnie… Aleć ja was przecie nie tracę — wy i tak nie zapomnicie o mnie… Dopóki ta groza od złych ludzi i strach były nad nami, przyznaję się wam, obawiałam się zostać sama. Ale teraz… Julek może jechać i — pojedzie. Stał jeszcze Julek niepewny, czy ma tę ofiarę przyjąć. Serce mu biło; ale jakże było tę, która im zastąpiła wszystkich, zostawić sarnę na tej pustce, z jedną tylko pracą? — Cesiu, to nie może być — zawołał Julian. — Zawszeż ty masz być ofiarą, a my tobie obowiązanymi, bez możności wywdzięczenia się? Mylisz się, sądząc, że już jesteś bezpieczną — został jeszcze marszałek. Cesia uśmiechnęła się. — Zerwał z nami — rzekła — obawy nie mam, tym bardziej że, jak wszyscy głoszą, żeni się z panią Ratajewską. — Przepraszam — wtrącił Julek. — Najbliższy sąsiad pięknej pani, hrabia Sulejowski, więc najlepiej uwiadomiony, zaręcza, iż ten cień projektu rozbił się o jakieś wątpliwości wdowy co do stanu majątku marszałka. — Być może, ale miłość marszałka nie rozbiła się jeszcze o nic; zatem z tej strony możemy być spokojni. Julek jedzie — dodała stanowczo — ja proszę go o to… Julek jedzie uczyć się, czego chce, aby zostać czymś więcej niż moim ogrodnikiem. Uścisnęła go, mówiąc to, a brat w zapale do nóg się jej rzucił. — Wszystko to bardzo ładne — odezwał się Henryk — ale jeszcze nie rozumiem, jak można bez zgryzoty sumienia Cesię porzucić tak samę… — Ale jakże sarnę? — żywo wtrąciła siostra. — Liczmy: ksiądz Kulebiaka, stary Szmul, filozof Praski, najpoczciwsza Piotrusia, a nawet i wisusowaty Andruszka. — No — to dodajmy jeszcze jednego — odezwał się Julek figlarnie — na którego ja liczę najwięcej. Cesia się zarumieniła. — Proszę cię — milcz. — Moja droga, on z taką jest czcią dla ciebie… — I ja też jestem dla niego z największą wdzięcznością, ale ponieważ postanowiłam, jak wiecie, zostać starą panną, opiekun tak młody byłby mi niewygodny. Nie zechcecie przecież siostry narażać choćby na pozory. — Cesiu, on się z tobą ożeni! — zawołał Julek — ja ręczę. — Ale ja nie pójdą za niego — stanowczo przerwała siostra. — Rzecz jest skończona. Pakuj swój tłumok, myśl o tym, czego się będziesz uczył, a mnie zostaw samej sobie i opiece Bożej. Przypomnijcież sobie, że mając lat szesnaście, opuściłam ten dom, nieświadoma życia, sierota, nie znająca ludzi, z wolą tylko niezłomną pracowania dla was i dla siebie. Z tej próby — westchnęła — wyszłam, jeśli nie zwycięsko, to ręką obronną, spokojna w sumieniu, i mogłam jeszcze otworzyć wam drzwi do nauki i pracy, natchnąć was odwagą. Zostawcież mnie z ogródkiem, który będzie moim, przeze mnie stworzonym światem. Znajdziecie mnie tu tęsknie zawsze was wyglądającą. Wkładam tylko na Julka ten sam obowiązek, jaki spełnia już Henryk, obowiązek regularnej, szczerej spowiedzi przed siostrą. Julek był w humorze żartobliwym. — A gdybym ja, broń Boże, zakochał się? — spytał. — Byłoby to w istocie nieszczęściem wielkim, bo oderwałoby cię od obowiązku zdobywania najprzód niepodległości; ale… sercu podobno rozkazywać nie można. Gdybyś się zakochał w ubogim, poczciwym, pracowitym dziewczęciu, które by… — Spojrzała mu w oczy. — Siostrze się przyznać i do tego potrzeba. — Tymczasem — szepnął Julek — daję ci słowo, że zakocham się w nauce. — Czymże chcesz zostać? Julek się zafrasował. — Może to nie wypada dla Horyszki… Cecylia się roześmiała. — Nie rozumiem — rzekła. — Wszak nawet szewcem mógłbyś zostać bez zakały dla imienia, byle nie partaczem. — A! przepraszam — krzyknął Julek — w takim razie wolę być ogrodnikiem. — Więc czymże?… — Czym?… Gdybym słuchał skłonności, zostałbym artystą… Ale malarz czy rzeźbiarz, chodziłbym bez butów. Posłucham więc rozumu. Botanika mnie już trochę przygotowała — szepnął Julek — ot, zostałbym doktorem z ochotą. Cesia klasnęła w ręce. — Cudownie! tylko mocno, mocno uczonym i dobrym jak anioł! Czy może być co piękniejszego? Nie byłże i Chrystus lekarzem? Cały dzień przepaplali tak i do wyjazdu nie przyszło. U stołu Henryk i Julek razem osnuli plan, aby jadąc wstąpić do Bobryniec do hrabiego i pożegnać go. Należało mu się to od nich za tyle przyjaźni dowodów. Cesia się nie sprzeciwiała. — Dobrze — rzekła — a ja nawet daję wam poselstwo do niego. Zdziwieni bracia spojrzeli na nią. — Tak jest. Powiedzcie mu, że ja go uporczywie, koniecznie swatać będę z Ryngoldówną. Jadwisia jest dobra, miła… ich położenie w świecie równe… wiek stosowny… Ofiaruję się gorliwie, jak prawdziwa przyjaciółka, popierać jego sprawę, wyrozumieć rodziców, pannę przygotować, natchnąć ją dla niego szacunkiem i życzliwością… Możecie mu to ode mnie powiedzieć. Julek ją widział razy kilka, więc może jej oddać sprawiedliwość. Hrabiemu zacięży samotność, a nie życzyłabym mu pani Ratajewskiej, którą widziałam wprawdzie krótko, ale mi się mocno nie podobała. To żona dla pana Bolesława — dodała nieco złośliwie. Chłopcy podjęli się poselstwa, choć Julek przysięgał się, że hrabiemu będzie ono przykrym, i jakoś posmutniał. Cesia mu się długo o tym nie dała rozszerzać. — Jeszcze nie jesteś doktorem — zawołała wesoło. — Schowaj na później swoje rady. Z tą przymuszoną nieco wesołością spędzili chwile ostatnie; ale w miarę jak się godzina rozstania zbliżała, smutnieli wszyscy. Julkowi się aż łzy kręciły w oczach. Cesia pożegnała ich uśmiechem, a gdy bryczka potoczyła się od ganku, gdy w tej pustce milczącej znalazła się tak osieroconą i samą, gdy gwar głosów braterskich uleciał… schyliła czoło na stół i chustka jej od łez była wilgotną. VII Prawie lat pięć upłynęło od opisanych wypadków i była znowu wiosna prześliczna, a drzewa pośpiesznie rozwijały się do życia nowego. Toż samo lazurowe niebo śmiało się, przeglądając zza białych chmurek, i ptastwo ciągnęło na stare gniazda i łożyska, na których je pokolenia całe poprzedziły… a z dala patrząc, nie znalazłby podróżny żadnej niemal zmiany w Zawiechowie. Mury pałacu, przed kilku laty odświeżone, teraz już poszarzały, a za dworem widać było jakby młody las szkółek owocowych i drzewek i dachy cieplarni, i szeroką przestrzeń oknami pokrytą; przed nią uprawne zagony, jeszcze szare, gdzieniegdzie już w rząd wysadkami były poznaczone. Kręcili się tu chłopcy ogrodowi, nakrywając jedne, odsłaniając inne rośliny, i stary Praski, w aksamitnej czapeczce na głowie, chodził po tym swoim państwie, z pociechą spoglądając, jak posłusznie rosły jego ulubione wychowanki. Zakład zawiechowski doszedł już był i wcale poważnych rozmiarów, i znakomitej sławy w sąsiedztwie. Był on w stosunkach z innymi tego rodzaju większymi w Europie instytutami i zaopatrywał je w rośliny krajowe, które kultura umiejętna przekształciła do niepoznania ku ozdobie ogrodów. Praski i panna Cecylia cieszyć się mogli dziełem swym, które zamiłowanie ogrodów, uprawę drzew owocowych, a nawet roślin pastewnych i nowych zbóż odmian, ułatwiało tej części kraju. Wszyscy też w końcu, co z przekąsem odzywali się o dziecinnej fantazji panny Cecylii, nauczyli się oceniać jej zasługę. Ogród nie przynosił może fantastycznych tych zysków, o których ludzie roili, z dala nań patrząc, lecz nie tylko utrzymywał siebie, dom, właścicielkę, ale starczył jeszcze na ulepszenia nowe, na pomoc Henrykowi i Julkowi i na stworzenie nieodbicie potrzebnego zapasu, na nieprzewidziane wydatki. Sam handel nasionami opłacał koszta wszelkie. Wiodło się co rok lepiej i raźniej. Szkółki porosły, ogrody bujały — lecz kto by spojrzał na smutne oblicze tej, co to wszystko stworzyła, nie wyśledziłby na nim tego zadowolenia, jakie słusznie zaczerpnąć mogła z widoku swojego dzieła. Lat pięć tego spokojnego, pracowitego życia nie zostawiły po sobie śladów na młodej i zawsze pięknej twarzy Cecylii. Oczy jej czarne błyszczały tym samym ogniem inteligencji i uczucia hamowanego; świeżość nie znikła z oblicza, które rumieniec oblewał lub bladość pokrywała za najmniejszym drgnieniem serca. W towarzystwie zieloności i kwiatów, królowa ich zdawała się wiekuistą młodość zapożyczać z ich blasków i woni; —ale tęsknica spokojna, jakby skazanego nieodwołalnie na śmierć powolną, obłokiem jakimś osłaniała tę uroczą postać. Ożywiała się chwilami, gdy nowe zjawisko jakieś, gość młody z dalekich światów, po raz pierwszy otworzył kielich na powitanie i nieznaną wonią napełnił powietrze; lecz wróciwszy do samotnego pokoju, gdy wszelka praca była skończoną, gdy trzeba było wytchnąć i spocząć, siadała jak posąg, zadumana i półmartwa. Schwytawszy się na tej tęsknicy, co rychlej pory— wała książkę, szła do fortepianu, tworzyła sobie zajęcie, aby mechaniczna praca i potrzeba zwrócenia uwagi na jakiś przedmiot obojętny odciągnęła myśl od kontemplacji i bólów wewnętrznych. Tych chwil atoli smutku mało kto kiedy był świadkiem; podpatrzyli je chyba domowi… obcy ledwie się ich mogli domyślać. Uwielbiano tę niezmordowaną wytrwałość pięknej,, młodej swobodnej kobiety, która, poślubiwszy się obowiązkom, spełniała je z tak bezprzykładną surowością dla samej siebie. Prędzej czy później najzaciętsi nawet nieprzyjaciele zmuszeni są ocenić tę cnotę tak rzadką logiki życia, idącej wprost swą drogą do jasno pojętego celu. Wszyscy też dawni nieprzyjaciele rodziny i ci, co wyśmiewali pomysł biednej marzycielki, składali hołd jej rozumowi i charakterowi. Ten zarosły chwastami i zdziczały ogród, ta pustka nieużyteczna, w której żyć nie było z czego, stały się źródłem dochodów, dawały niezależność, a obiecywały w przyszłości więcej jeszcze. Zazdrościli jedni, dziwili się drudzy, na pociechę sobie mówili inni, że wszystko to Praski stworzył i utrzymywał — lecz, koniec końcem, biedni Horyszkowie nie potrzebowali nikogo. Julek kończył medycynę i już się nawet dał poznać jako bardzo zręczny operator, tak że mu na zajęciu i na świetnych nie zbywało widokach. Henryk miał miejsce zarządzającego w znacznych fabrykach, które mu już więcej przynosiło niż dobra wieś w okolicy Zawiechowa. Jeden i drugi nie tylko nie potrzebowali pomocy siostry, ale zmuszali ją, aby dozwalała ulubiony zakład swój powiększać ich kosztem i stawiać go na coraz wyższej stopie. To polepszenie losu, chociaż je winni byli i własnej pracy, rozumieli dobrze, iż głównie zawdzięczali tej opiekunce, co się dla nich poświęciła, co z tą myślą rozpoczęła życie i całe je dla niej oddała w ofierze. Kilka razy na rok mieniali się bracia, odwiedzając Zawiechów lub przybywając razem to na imieniny, to na święta. Naówczas były to dni spowiedzi i wyznań wzajemnych, których siostra z zajęciem słuchała, rzucając czasem słówko, dające do myślenia, choć nie było rozkazem, choć zaledwie radą nazwać się mogło. To, co dwór otaczało, więcej się zmieniło niż on sam i jego gosposia. Piotruska postarzała znacznie, mówiła ciągle prawie jedno i to samo, gderała zawsze na służące stereotypowym sposobem; ale głowa się jej trząść zaczęła i częściej niż dawniej napadała ją senność. Byle usiadła biedaczka, oczy się jej kleiły i ręce opadały. Tak często, siadłszy z koronką w ręku, drzemiąc i przerywając sobie sen kilką słowami modlitwy, przesiedziała północ i ani się wyspać, ani wymodlić nie mogła. Zajmowała zawsze na pozór toż samo w domu stanowisko, lecz ją wyręczano nieznacznie, bo podołać mu nie mogła, a wyrzec się go nie chciała. Oczy nie dopisywały, ruch więcej zbliżony był do przesuwania się niż do chodu; jadała mało, a przeżywiała się najczęściej samą kawą, której teraz oszczędzać nie potrzebowała. Dom był zaopatrzony obficie we wszystko; nawet pewna wytworność skromna już się w nim postrzegać dawała. Zmienił się także ksiądz wikary Kulebiaka, jak to starym najczęściej się zdarza, wskutek jednego wypadku. Po nocy, śpiesząc do chorego, wywrócił się z wozem, nogę złamał, a zmuszony leżeć z nią długo, postradał siły, które już w jego wieku odzyskać było trudno. Chodzić musiał o kiju, ale przypadek ten wcale go nie odstręczył od równie gorliwego spełniania obowiązków. Usque ad finem* — powtarzał po cichu tym, którzy radzili mu więcej spoczynku. Przychodził on często do ogrodu panny Cecylii, która kwiatów na ołtarze do kościoła obficie dostarczała, oglądał wszystko z zachwyceniem i nie mógł się potem nacieszyć tym błogosławieństwem Bożym, jakiego doznał Zawiechów. On i Piotruska, patrząc na to, do jednej zawsze myśli wracali: „żeby nasza starościna była tego dożyła!” Gdy intrygi pana marszałka, wieściami uwłaczającymi sławie panny Cecylii, zaniepokoiły sąsiedztwo, a Ryngoldowie znacznie dla niej ostygli, po wyjeździe obu braci zamknęła się zupełnie w domu i oddała całkiem pielęgnowaniu swoich wychowańców. Zniknięcie Mazurowicza i jego żony, o którym różnie mówiono i wnioskowano, milczenie Sławczyńskiego, który ani źle, ani dobrze o Horyszkach nie mówił i wspomnień ich unikał — oddziałało też na usposobienie ogółu. Zaczęto z dala wpatrywać się ciekawie w to osobliwe gospodarstwo zawiechowskie, dziwić się mu, a sklepik z kwiatami i owocami, założony w miasteczku, ogromne miał powodzenie. Uprzedzenia znikały. Pełna powagi i spokoju postać panny Cecylii, która szła swą drogą, wcale zdając się na świat nie oglądać, najgorzej nawet usposobionym imponowała. Z nieprzyjaciół, usiłujących szkodzić, został jeden tylko pan marszałek. W miarę jak się polepszało Horyszkom, sprawa jego z nimi coraz dlań stawała się gorszą. Czuł to dobrze, lecz nie umiał radzić na to. Nie próbowano nawet zbliżać się do niego, czego on byłby może pragnął, lecz nie śmiał i nie miał ku temu sposobności. Rozpoczęte staranie o rękę pięknej pani Ratajewskiej dziwnie się jakoś rozchwiało, a raczej przeciągnęło niezrozumiale. Wdowa, dowiedziawszy się o nieszczególnym stanie interesów marszałka, zawahała się z oddaniem mu ręki; lecz że miała sprawę zawikłaną w Opiece, że pan Bolesław był jej potrzebnym, nadzwyczaj zręcznie nie dopuszczała go do oświadczenia się, aby nie być zmuszoną odmawiać stanowczo. Marszałek, którego czułe serce zawsze potrzebowało jakiegoś zajęcia, rzucał się potem w różne strony, nie mając do nikogo szczęścia, a ile razy dostał delikatną odprawę, powracał do pani Ratajewskiej. Tu zawsze przyjmowany był doskonale i bawiony; nadskakiwano mu, ale ostrożna pani układała się w ten sposób, aby gdy niebezpieczeństwo oświadczenia zagrażało, na pozór błahą i chwilową zwlec je przeszkodą. Kto inny byłby się może poznał na tym manewrze, który się często powtarzał i nie mógł być przypadkowym; lecz pan Bolesław pochlebiał sobie, że to były figle złośliwego losu, a nie filuternej pani. Z dala dowiadywał się on rozmaitymi sposobami, o których wynalezienie łatwo mu było, jak i co się działo w Zawiechowie. Wypadek z Mazurowiczem, o którym potajemnie szeptano, bo stary Sławczyński sam się podobno przed jakimś przyjacielem, sub sigillo*, o tym wygadał przy kieliszku, przeraził marszałka i dał mu do myślenia. Łatwo było obrachować, że opinia zwróci się ku tej rodzinie, na której on chciał zemścić się potwarzą; zamilczał więc i oczekiwał. Dowiedział się potem o wyjeździe Juliana i Henryka, o powodzeniu ich obu, o zyskanej przez nich niezależności, o poszanowaniu, jakie wzbudzała powszechnie panna Cecylia. Sprawa jego się psuła. Temu, co rzucił jawnie w obieg przeciw nim, kłam zadawał każdy rok upływający. Wiedziano, że między Zawiechowem a hrabią nie było żadnych stosunków, że panny Cecylii podejrzywać nie było nawet można, tak starannie choćby cienia pozoru unikała. Marszałek cofnąć się nie mógł, zamilkł wszakże. Rad by był wyjść z tego fałszywego położenia, które teraz jemu najwięcej szkodziło, ale nie widział jakoś sposobu. W czwartym już roku szukał pozoru, aby się znowu zbliżyć do Zawiechowa i przejednać z siostrzeńcami; lecz znaleźć go było trudno. Ile razy przyjeżdżali bracia, a rozmowy toczyły się o przeszłości, unikali wszyscy wspomnienia marszałka, jakby go na świecie nie było. Julian jednak miał wreszcie konieczną potrzebę udania się do kancelarii dla wyjęcia jakichś papierów i pojechał do miasteczka. Trybem zwyczajnym podał prośbę, o której dano wiedzieć panu Bolesławowi. Wiadomość ta mocno go poruszyła; rozkazał sekretarzowi, ażeby papiery gotowe oddał mu na ręce, a Julianowi oznajmił, iż go marszałek prosi do siebie. Zdziwiło to Julka, który zrazu zawahał się, co ma począć, lecz po namyśle postanowił nie drażnić gorzej wuja i udał się do niego. Marszałek czekał nań w swoim gabinecie, a ujrzawszy wchodzącego z posępną i chłodną twarzą, nagle na szyję mu się rzucił, łkając i nie mogąc niby wyrzec słowa. Julek nie wiedział dobrze, jak to ma przyjąć. Z chustką na oczach marszałek padł na fotel, długo odegrywając niepohamowane wzruszenie. Ręce mu się trzęsły… głosu brakło… Wskazał Julkowi krzesło. Gdy po długiej oczekiwania chwili mógł wreszcie przyjść do słowa, wyraził najprzód tę boleść, jakiej doświadczył, gdy okrutnie znieważony, posądzony, obrażony, zmuszonym był zerwać z rodziną, co serca jego ocenić nie umiała… Wszystko tłumaczyła ta jedna okoliczność, z którą marszałek taił się całe życie, iż podlega napadom lunatycznym. W takim stanie bezwiednym owej nocy pamiętnej pochwycił go Julek, czego o mało życiem nie przypłacił. Tłumaczenie to było jawnie naciągniętym, ale dowodziło, że marszałek chciał się uniewinnić i pojednać z rodziną. Więcej to pono jemu niż jej było potrzebnym; Julek też, nie rozczulając się zbytecznie, przyjął, co mu dawano za dobre i… rodzaj zgody stanął znowu. Marszałek czulszym był niż kiedykolwiek; mówił, że chlubi się Horyszkami, uwielbiał energią, z jaką dźwignąć się umieli bez niczyjej pomocy, siłę ducha, z jaką walczyli itd., itd. Julek musiał pozostać na obiedzie, a gdy wyściskany powrócił do Zawiechowa i zawiózł tam tę nieprawdopodobną wiadomość, Cecylia przyjęła ją pobladłszy i z twarzy jej wnosząc, raczej zafrasowana niż uradowana. Pan Bolesław nic nie wspominał o dalszych stosunkach, nie mówił, czy będzie w Zawiechowie, ale to, prędzej lub później, wypadało samo z siebie. Zapraszał tylko obu braci i troskliwie dopytując się o ich losy, unosił się nad zdolnościami, jakich dali dowody. Wobec osób, przed którymi wprzód tak jawnie oświadczał się przeciwko swym krewnym, rzecz została wcale innym sposobem usprawiedliwioną. Gdy we dni kilka po przejednaniu się z Julkiem, który miał zawieźć do Zawiechowa gałązkę oliwną, spotkali się z podkomorzym Ryngoldem w miasteczku, stary nie mógł się wstrzymać, ażeby nie powinszował świętej zgody. — Czcigodny panie podkomorzy — zawołał, wysłuchawszy go, marszałek i ręce załamując tragicznie. — Jakie to nieszczęście, gdy u nas człowieka nie rozumieją i słowo każde fałszywie tłumaczą! Utyskiwałem nad losem moich siostrzeńców — prawda, oponowałem — prawda, nie byłem rad — prawda. Lecz proszę wejść w pobudki moje. Co mnie do tego skłoniło? co?… to, co i dziś niezmiennie utrzymuję. Podkomorzy słuchał z uwagą natężoną. — Powiem otwarcie — ciągnął dalej marszałek. — Podkomorzy, mąż tak szanowany, patriarcha nasz drogi — tu go do piersi przycisnął — podkomorzy mnie zrozumiesz. O co szło? O co?… o to, że dla starożytnej szlachty, jak Horyszkowie, których dziadowie i pradziadowie na województwach i kasztelaniach siadywali, ten sposób ratowania się od upadku, jaki wynalazła panna Cecylia, uparcie go się trzymając, ja znajdowałem niestosownym. Noblesse oblige*… i tak lada czego chwycić się dla kawałka chleba — nie godziło się. Dlatego ja pannie Cecylii ofiarowałem dom swój, Julka chciałem prowadzić drogą służby urzędowej. Dlaczegóż nie? za lat kilkanaście byłby mógł zostać radcą stanu. Henrykowi dawałem dzierżawę, aby z niej wrócił do dziedzictwa. To były drogi szlacheckie, tradycyjne, według mnie jedynie godne nas… Wszystko to, co oni przedsięwzięli, dokonali, śliczne jest, ani słowa… ale to dla córki jakiegoś aptekarza, dla synów doktora, dla sierot po panu budowniczym et caetera byłoby właściwym, lecz dla Horyszków… przepraszam. Skłonił się i w piersi uderzył. — Być może, wyznaję, że jestem trochę zacofany, nie na wysokości wieku; lecz tradycje nasze, panie podkomorzy!… W co się obróci szlachectwo, ta instytucja odwieczna i wiekuista, bez której każdy naród kuleje i… Podkomorzy zażywał tabakę spokojnie. — Ja bo także jestem szlachcic i stary — odezwał się zwolna — ja też, mości panie, nad tą kwestią myślałem i przemyśliwałem. Pamięć przodków jest dla mnie spuścizną świętą, chlubię się nimi… ale… distinguo*. Szlachcic musiał być rycerzem i gospodarzem w tych czasach, gdy się masy nie rozbudziły do życia i w wojnie a ekonomice potrzebowały prowodyrów. Nie szkodzi, gdy i dziś szablą a pługiem dalej sobie drogi wyrąbują i wyorują; ale mnie się widzi, że to szlachectwu nie uwłacza, gdy się i na innych gościńcach rej wiedzie. Główna rzecz, aby nie spać i starać się żyć, jeśli nie na przodzie, to przynajmniej nie na tyle. Kto mi mówi o szlachectwie, temu ja Anglią pokazuję… Tam tylko szlachectwo żyje, bo się nowymi przyrostami zwiększa, bo wciela i przyjmuje, a gdziekolwiek życie panuje, ruch i praca, tam być się stara, wyprzedzić się nie dając… Marszałek począł od pocałowania podkomorzego, captando benevolentiam*. — Czcigodny podkomorzy — zawołał — godzę się, uwielbiam; ale mi moich Horyszków było i jest żal na mechaników i doktorów, a takiej osoby, jak Cesia, na ogrodniczkę. Czegoś świetniejszego dla nich pragnąłem. — A toż cię, marszałku, nie cieszy i nie wbija w dumę, że te biedne sieroty, nie potrzebując pomocy niczyjej, tak tryumfalnie wyszły z rozpaczliwego położenia? Przyznam ci się, że gdybym upadł na majątku — czego Boże uchowaj — a moja Jadwisia została sama i z gruzów umiała stworzyć sobie tak godnie egzystencją nową, dusza by moja z niebios ku niej zleciała. Marszałek nie skąpił pochwał, lecz wpadł w szlacheckie wspomnienia stare, w reminiscencje tych błogich czasów, gdy w istocie nie było życia, tylko w jednej klasie narodu… rozczulił się, uniósł, wyegzaltował na zimno i podkomorzego pociągnął za sobą w poetyczne światy przeszłości, tak że obaj o rzeczywistości zapomnieli. Marszałkowi czasem nie zbywało na pewnym rodzaju zręczności w razach ostatecznych. Pomimo zgody nie pojechał on do Zawiechowa. Wstrzymywał się z tym krokiem jeszcze, rachując na to, że przez braci powoli pannę Cecylią przygotuje. Posądzał ją zrazu mocno o skłonność dla hrabiego, a osiedlenie się jego przypisywał tylko chęci zbliżenia się do niej. Tymczasem przewidywania stosunków bliższych wcale się nie spełniły. Śledzono najpilniej, lecz nie odkryto nic nad to, że stary Praski bywał co niedziela w Bobryńcach. W istocie na tego dziwnego pośrednika zeszła miłość dyskretna hrabiego i nim się ograniczać musiała. Czy stary naturalista i filozof–samouk domyślał się, jaką grał rolę — odgadnąć trudno. Miał niby nadzór nad ogrodami. Było to właściwością Praskiego, że mu nikt w świecie nie imponował, że nikogo bardzo nie potrzebując, nie lękał się też nikogo i każdemu czuł się równym. Biedny ogrodnik wśród najświetniejszego towarzystwa ani dowcipem, ani bogactwem, ani wymową, ani urzędem i znaczeniem nie dawał brać góry nad sobą. Zupełnie tak samo się znajdował w gronie parobków ogrodniczych, jak książąt, jednym i drugim ostrą, ale przyzwoitą mówiąc prawdę. Za dawnych czasów, gdy jeszcze był przy oranżeriach hrabiów N. N. w Królestwie, okazywano je ministrowi Lubeckiemu, przybyłemu z Warszawy, a pan Praski czynił honory. Gospodarstwu szło o to niezmiernie, aby go zjednać. Tymczasem minister, który wiele rzeczy umiał i znakomite miał wykształcenie, w botanice palnął okrutnego bąka. Praski podniósł poważnie wzrok, uchylił nieco czapeczki i rzekł dobitnie: — Otóż to tak się dzieje, gdy kto, jak wasza ekscelencja, mówił o tym, czego nie rozumie. I z zimną krwią, nie zmieszany, wytłumaczył, że tak nie było. Z wielką zawsze powagą poczciwy stary wszędzie w swych grubych butach i surducie z 1825 roku, z zawijanym, bufiastym kołnierzem czuł się zupełnie na swoim miejscu. Pałace, wspaniałości, przepychy nie dziwiły go ani przejmowały, ale nowa orchidea, ale roślina nieznana obudzała w nim entuzjazm i poszanowanie. Dziwny też stosunek zawiązał się pomiędzy nim a hrabią, który z nikim prawie nie żył. Zwykle w niedzielę jechał Praski do Brobryniec i wprost się udawał do oranżerii i ogrodu. Zawiadywał nimi nieuk, chłop prosty, który dawniej był parobkiem przy ogrodzie i nabrał praktyki, ale głowę miał otwartą i rad się uczył. Ten spełniał, co mu Praski radził i dysponował, a pokochał starego. Oprócz niego znajdował się prawie zawsze hrabia przy oględzinach i sam im towarzyszył. Ogród dawniej wcale go nie obchodził, lecz w tej samotności, przy braku zajęcia, zaczął go rozrywać. Razem z Praskim obchodzili wszystko najtroskliwiej. Tu szczególne poszanowanie miał stary ogrodnik dla pięknych i ogromnych drzew pomarańczowych, które w bardzo złym stanie razem z majątkiem zostały nabyte. Dzięki staraniom Praskiego rosły teraz pięknie i w lecie przyozdabiały wspaniale wnijście do pałacu. Hrabia rozpytywał zwykle nie tylko o swój ogród, o który mu pono najmniej chodziło, ale o zakład panny Cecylii, a o tym Praski, jako o swym dziecięciu najmilszym, bardzo mówić lubił. Najczęściej trafiało się, że w tej poufnej rozmowie Praski się wynurzył z tym, co by mu jeszcze sprowadzić należało, a potem składało się tak, iż właśnie hrabia tegoż samego potrzebował, to samo sprowadzał i miał jako niewłaściwe sobie lub niemiłe za bezcen do zbycia. Ponieważ manewr podobny powtarzał się często, Praski, choć był monomanem i nie myślał, tylko o mamie naturze i jej pierworodnych dzieciątkach — nie mógł nareszcie nie dostrzec, iż to cóś zakrawało na zręcznie narzucane dobrodziejstwa. Wszakże, czy mu się to zdało niewinnym a przyjemnym, czy bardzo właściwym nawet, nie dał do zrozumienia, iż się na tym poznaje. Raz tylko, gdy chodziło o znaczną partią gladiolusów, sprowadzonych od van Houtena i zupełnie niepotrzebnych hrabiemu — Praski się odezwał: — A już nie wiem, czy pannie Cecylii mogę to proponować, bo… cóś się na ostatnie lilie owe rumieniła i rzucała… więc do czasu trzeba odłożyć, bo się pozna na sztuczkach. Hrabia zamilkł, a stary nie wznawiał rozmowy. Zwykle rozpytywał gospodarz o zdrowie, o zajęcie, o to, co się w domu działo, czy były wiadomości od braci, co panna Cecylia robiła itp. Narzucał czasem kosztowne dzieła botaniczne Praskiemu do przejrzenia, z prośbą, żeby je udzielił swej pani i nie odbierał prędko, gdyż nie były mu potrzebne. Z ogrodu szli na śniadanie. Praski siadał z hrabią i gawędzono znowu. Stary powracał potem do ogrodu dla dopilnowania szczegółów i zjawiał się jeszcze na obiad. Najczęściej jadali go we dwóch, przy dobrym wina kieliszku. Ogrodnik chętnie opowiadał, zawsze bardzo serio, przygody swojego życia, wielce urozmaiconego, wykładał swoje dziwaczne teorie i dopiero wieczorem do domu powracał. Nazajutrz, choć nie pytany, niby tak z własnego natchnienia, milczącej pannie Cecylii opowiadał Praski, co wczoraj widział, robił, nawet o czym mówili, o co się posprzeczali, powtarzając słowa hrabiego. Nigdy mu nie , ale milczenie go nie zrażało, nałogowo odbywał to, jak pańszczyznę. Czy wiedział o tym, czy nie, że służył za węzeł łączący dwa serca, które biły dla siebie, dwie istoty rozdzielone wymaganiami świata… tego się domyśleć było trudno. W ogóle Praski wyglądał, jak gdyby o niczym nie wiedział, co się na świecie działo. Wszystko to trwało lata całe, stawało się powoli nawyknieniem, koniecznością, potrzebą, i nic nie zwiastowało, ażeby się tu co zmienić mogło. Było to cóś doprawdy podobnego do życia Heloizy i Abelarda*, patrzących na siebie z daleka z dwóch klauzur* oczyma duszy i sercami… Hrabia nadto szanował Cecylią, ażeby się pokusił o zawiązanie bliższych, a zakazanych przez nią stosunków. Chciał okazać, że umie cierpieć, milczeć i być posłusznym. Gdy Julek z Henrykiem, mając wyjeżdżać, otrzymali polecenie swatania hrabiego z panną Ryngoldówną, wywiązali się z tego dosyć zręcznie. Julek wziął to na siebie i pół żartem, pół serio tę myśl siostry i życzenie wypowiedział. Hrabia słuchał zdziwiony i trochę niecierpliwy, a w końcu jakby podrażniony: — Kochany Julku — rzekł — proszę cię, wszak pewnie pisać będziesz wkrótce do siostry. Napiszże, jak mi dobrze życzysz, że w ogóle nie mam najmniejszej ochoty się żenić, że za ten projekt panny Cecylii, gdybym się na nią, którą czczę i wielbię, mógł pogniewać, doprawdy pogniewałbym się. Julek co do słowa w liście do siostry to powtórzył. Na tym się jednak nie skończyło. Gdy po pożarze w Zawiechowie znowu państwo Ryngoldowie zaczęli się zbliżać do Cecylii, a ona po wyjeździe braci i sama bywała częściej w Żytkowcach, i przyjmowała podkomorzynę z córką, które tu niekiedy po całych dniach przesiadywały — z innej strony poczęła Cesia te swaty. Odmalowała hrabiego jako człowieka charakteru szlachetnego, wytłumaczyła jego rozwód, wystawiła go z tak pięknej strony, iż i Jadwisia się nim trochę zajęła, i podkomorzyna wzdychała do tej myśli, aby go pociągnąć do córki. Nie śmiała długo o tym mówić mężowi, lecz na ostatek jej się to wymknęło mimowolnie i wyspowiadała się ze wszystkiego. Z podkomorzym było wszakże dosyć trudno: człowiek prosty i prawy, nie cierpiał rzeczy naciąganych i podrabianych. — Wszystko to dobre, moja jejmość — rzekł — wierzę święcie temu, co mówicie; ale… cóż my na to możemy? Ciągnąć go do córki?… a niech mnie Bóg od tego strzeże i moję dobrodziejkę także! Pójdzie Jadwi— sia za mąż prędzej, później; zostawmy to Opatrzności, ale nie uprzedzajmy jej ludzkim rozumem… on w tych rzeczach często zawodzi. Podkomorzyna w wielkim a wielkim sekrecie tyle tylko uczyniła, iż pana Heliodora wykomenderowała parę razy, aby hrabiego przywiózł. Hrabia przyjechał, a macierzyńska troskliwość przypadkowo jakoś tak to ułożyła, iż Jadwisia miała sposobność mówienia długo i bez przeszkody z hrabią. Lecz od pierwszego słowa zapytał ją o pannę Cecylią, mówił tylko o niej i panna Jadwiga posłużyła mu za mimowolnego pośrednika między Zawiechowem a jego sercem. Zacna panna podkomorzanka, która szczęściem nie miała najmniejszej ochoty odbierać komu hrabiego, choć się jej wydał bardzo miłym zresztą człowiekiem — zrozumiała dobrze, iż były tam serce jego i myśli… i cieszyła się, że potrafi może zbliżyć tych ludzi dwoje. Ale gdy potem w Zawiechowie napomknęła o tym, Cesia się zarumieniła, uściskała ją i szepnęła na ucho: — Bardzo szanuję twojego hrabiego, ale ty go sobie sama weź, to zrobisz najlepiej, a mnie nie mów o nim. I palec położyła na ustach. Gdy tedy, po latach pięciu ciężkiego nowicjatu, obaj wyzwoleni: Henryk, dyrektor fabryki, i Julek, doktór medycyny, przybyli do Zawiechowa, u nóg siostry złożyć swe patenta… zaprawdę radość była wielka. Cecylia zapłakała, ale ze szczęścia. Nie mówimy już o łzach Piotrusi, która przyszła też, nieboraczka, ściskać i całować tych swoich wyniańczonych chłopaków, a mówić już nic więcej nie mogła, tylko to jedno ciągle: — Czemu to moja święta dobrodziejka tego nie dożyła? Julek, który już trochę dłużej siostry nie widział, bo mu klinika lat ostatnich i podróże do szpitali zagranicznych wiele czasu zajęły — gdy świece podano, przypatrzył się jej lepiej i odszedłszy z bratem na górę, rzekł mu: — Z pewnego względu smutno to być lekarzem… dziś tego doświadczyłem. Nam biednym wprzód się objawia w ukochanych istotach to, co im zagrażać może. Mnie się cóś Cesi twarz i wzrok nie podobają… trochę nawet pokaszliwa. Jutro, nic nie mówiąc, lepiej to zbadam. Może mi się przywidziało, może to katar przemijający, ale zawsze… Henryk się zląkł bardzo, lecz w jego oczach Cesia nie była wcale zmienioną, owszem, znajdował ją świeżą, oczy pełne blasku, rumieniec na twarzy, żywość wielką. Cały dzień następny spędzili sami ze sobą. Julek patrzył już tym okiem lekarza, co w każdym widzi pacjenta mimo woli, a dzień potwierdził tylko, czego wieczór kazał mu się domyślać. Życia, świeżości wiele było w Cesi, ale to wszystko miało cechę gorączkową trochę. Dawało się to przypisać chwilowemu podbudzeniu, radości nawet. Zresztą symptomata groźnymi nie były wcale, choć wymagały pewnych ostrożności. Chłopcy obaj, jak studenci wypuszczeni na rekreacją, swobodni teraz, weseli, korzystali z chwil wypoczynku. Cesia pierwsza uznała za właściwe, ażeby się zaprezentowali marszałkowi. Jakoż w kilka dni wybrali się na tę wycieczkę. Pan Bolesław znajdował się właśnie w jednym z tych paroksyzmów zwątpienia, gdy mu pani Ratajewska swą wieczną niedecyzją dokuczyła. Zjawienie się Henryka i Julka odnowiło stare wspomnienia. Przyjął ich z czułością niezmierną obiadem wykwintnym, szampanem, toastem wystylizowanym wspaniale — słowem, jak najserdeczniejszy opiekun i krewny. Wieczorem, rozważając cały przebieg swojej sprawy z panną Cecylią, wpadł na tę myśl, że zbyt był obcesowym, że nie umiał należycie się przypodobać, że Cecylia po upływie lat pięciu może by teraz skłonniejszą się okazała do przyjęcia jego ofiary i… postanowił próbować szczęścia raz jeszcze. Z panią Ratajewską nie było sposobu dojść do końca. Zalotna aż do ostatecznie dozwolonych granic, zdawała się mieć upodobanie w tym, by rozdrażniwszy rzucić na bezdroża. Pan Bolesław był znużony zalotami tymi bez celu i końca. Nazajutrz więc oświadczył braciom, iż przeprowadzi ich do Zawiechowa. Musieli za to być niezmiernie wdzięczni; Julek jednak, wiedząc, jak to Cecylią zmiesza i zakłopocze, niezupełnie rad był temu w duszy. Jechali razem z Henrykiem, a doktór ich wyprzedził, ażeby te odwiedziny nie spadły niespodzianie. Nie mylił się w tym, iż uczynią na siostrze wrażenie dosyć nieprzyjemne. W pierwszej chwili pobladła, spuściła oczy, stanęła niema; lecz natychmiast z rezygnacją wzięła się do obowiązków gospodyni. W parę godzin potem nadjechali spodziewani goście. Cecylia przyjęła marszałka jako wuja, z należytym uszanowaniem, a on się rozpłynął w uwielbieniach i czci dla najdroższej kuzynki. Nawykłemu do wdzięków, nieco przejrzałych, pani Ratajewskiej, wydała mu się Cesia świeżą i młodziuchną, on jej mocno wyłysiałym i znacznie opasiejszym. Ma to do siebie życie na takim szlacheckim, gościnnym urzędzie, że głowę osłabia, że brzuch tuczy, że biedną ofiarę wycieńcza na duchu, a na ciele brzemieniem obarcza. Pan Bolesław miał bardziej niż kiedy fizys marszałkowską. Znaczne zmiany wewnętrzne, zaszłe w Zawiechowie, które wiele wpłynęły i na jego upięknienie, bo panna Cecylia lubiła się artystycznym otaczać wdziękiem, obudziły w marszałku entuzjazm dla wytwornego smaku kuzynki. Przy rozbieraniu starych owych murów, po kątach i komórkach, znalazła się niezliczona ilość gratów i sprzętów, skazanych na zniszczenie, które przy bliższym obejrzeniu okazały się ciekawymi zabytkami różnych epok. Pod umiejętnym kierunkiem poodnawiany ten sprzęt stanowił dziś ozdobę kilku pokojów, jakiej by szukać chyba potrzeba po składach antykwarzów w wielkich miastach. Podarte stare obrazy, zrestaurowane, jeśli nie były arcydziełami, zdobiły jednak bardzo mile ściany. Słowem, ubogi dom wyglądał teraz na zamożne gniazdo stare i mógł najwybredniejszy smak zaspokoić. Cesia, wśród tego świata przez się stworzonego z gruzu i ruiny, w czarnej swej sukni, z włosami gładko przyczesanymi, zawsze młoda i uroczo piękna, a obudzająca jakieś uczucie poszanowania, zachwyciła marszałka tak, iż po wieczerzy odjechał do Szmula, u którego stał, przejęty cały i zaprzysięgając sobie, iż pocznie na nowo konkury, bodaj od samego początku, a prowadzić je będzie, stopniując i ze wszelkimi odcieniami, jakich godną była osoba, tak wyraziste nosząca na sobie piętno wielkiego rodu. W domu Szmula — zapomnieliśmy o tym uwiadomić — starego już od dwóch lat brakło; poszedł połączyć się z ojcami i spocząć po długim żywocie pracowitym… Miejsce jego zastępował teraz najstarszy syn, tak zupełnie do ojca niepodobny, jak gdyby prawem życia było, by się pokoleń charaktery i obyczaje mieniały. Stary należał do izraelitów dawnej szkoły, był religijny, surowy w zachowywaniu obyczajów i tradycji. Syn nie nosił już ani sukni, ani zewnętrznych oznak, które by go odróżniały od ludzi klas innych. Rzuciwszy wiarę swoję, uwolnił się też od wszelkiej innej i widocznie wzdychał do zostania jednym z tych obywateli świata, których zadaniem jest zrobić jak najwięcej pieniędzy i użyć ich za wszystkich przodków, którzy pościli i sknerzyli. Nikt go też nie widział z przybywających gości, bo się domem wcale nie zajmował i większymi spekulacjami był zaprzątnięty. Na dole gospoda zostawała w ręku obcego człowieka, a restauracja dobijała się sławy zakładu gastronomicznego nowymi meblami, bilardem, zwierciadłami, niepospolitą, słowem, elegancją. Moryca zastępowało dwóch kelnerów w czarnych frakach, choć jeden z nich miał buty bez podeszew, a za biurem wystrojona panna, otoczona szklanymi słojami i butelkami, z olbrzymią grzywą, doskonale odegrywała rolę osoby wcale nie stworzonej do tak pośledniego stanowiska. Pupart zaprzestał tu chodzić, gdyż cena partii bilardowej została podniesioną, co według niego było nadużyciem. Machczeńko, przeciwnie, pozostał wiernym instytutowi i spędzał tu dosyć przyjemne godziny, sparty na biurze obok panny z wielką grzywą, która od niechcenia jakim słówkiem go czasem raczyła. Niekiedy przynosił jej nawet bukieciki ze sklepiku panny Cecylii, który tuż obok domu Szmula, w osobnym oszklonym budyneczku się znajdował. Sprzedawano w nim wieńce, bukiety, wazony, owoce najprzedziwniejsze, nowalie, i budka, z której się zrazu wyśmiewano, opłacała się sowicie, a kobieta, wyuczona do sprzedaży, miała przy tym dobry chleba kawałek. Praski zwierzchni nadzór nad nią sprawował. VIII Odwiedziny marszałka ciążyły wszystkim; lecz im zimniejsi byli dla niego, tym on grzeczniejszym się stawał, czulszym i bardziej nadskakującym. Niepodobna było nie domyśleć się celu, chociaż pokrewieństwo i przybycie braci dostatecznie na pozór tłumaczyły te odwiedziny. Tym razem pan Bolesław, usiłując zastosować się do smaku osób otaczających, zajmował się nawet książkami, kwiatami i mówił z obu braćmi o przedmiotach naukowych, co mu się dosyć wiodło niefortunnie. Nudził się, czerpiąc tylko trochę życia w pięknych czarnych oczach uwielbianej kuzynki; ale ta je odwracała, jak mogła najprędzej, ażeby pożaru nie wzniecać w zbyt zapalnym sercu wyłysiałego wdowca. Drugiego dnia marszałek stał się sentymentalnym i rozpowiadał o swych nieszczęśliwych losach i zawodach, w czym wielką miał wprawę. Słuchano go z przyzwoitą atencją, lecz wrażenie było małe. Słowem, postępu nie uczynił prawie żadnego. Trzeciego dnia, gdy już i materii do rozmowy, i zmiany możliwych tonów przebierać się zaczynało, całe towarzystwo umyśliło jechać do Żytkowiec. Trochę złośliwa może panna Cecylia dla zachęcenia kuzyna przypomniała mu pannę Jadwigę na wydaniu, uroczą i miłą. Marszałek westchnął tylko. Sam on już pojmował, że trudno mu było sięgać tam oczyma i nadziejami. Wszyscy zaraz z południa wyruszyli na tę, wycieczkę. Państwo Ryngoldowie wyjeżdżali z domu rzadko, można ich więc było zastać na pewno. Jeszcze przed dworem spotkali podkomorzego z kijem sękatym, w kapocie szarej i butach kozłowych do kolan, powracającego z pola. Wysiedli więc wszyscy i towarzyszyli mu pieszo. Był w bardzo dobrym humorze, a szczególniej łaskaw na pannę Cecylią i jej braci, do których zwracał się ciągle, rozpytywał, badał i widocznie rad im był bardzo. Znać też pochwalał i to, że marszałek do rodziny znów się zbliżył, bo i jego, nad swój obyczaj, czule i serdecznie przyjmował. W obszernym ganku od ogrodu zastali podkomorzynę z pończochą nad gazetą, a pannę Jadwigę z jakąś robótką w ręku. Podkomorzy z daleka wołał: — Jejmość! prowadzę asińdźce miłych gości! Panna Jadwiga spojrzała pierwsza. Jakoś się jej Julian na oczy nawinął. Zarumieniła się mocno, prędko złożyła robotę, machinalnie przygładziła włosy i wyszła na powitanie, z twarzą wesołą i ożywioną. Cecylia, której baczności nic nie uszło, spojrzała na nią i na brata, który się także mocno zarumienił, i troską twarz się jej oblokła. Wszyscy zresztą byli weseli, a podkomorzyna obu braci Cecylii, którą kochała bardzo, witała powinszowaniami… Marszałek jeden wśród tego gronka czuł się jakoś obcym. Honorowano go za to i dawano mu pierwsze miejsce, jako widomej głowie powiatu, i rozmowa wszczęła się o troskach urzędowych, o guberni, powiecie itp. Tymczasem Henryś i Julek rozmawiali z panią i panną. Julek dosyć dawno nie widział podkomorzanki, siostra bowiem jakoś zręcznie zapobiegała stosunkom z Żytkowcami, gdy do niej przyjeżdżał, obawiając się, aby piękna i miła Jadwiga nie podobała się zanadto Julkowi, na którym zdawała się czynić pewne wrażenie, i — co dziwniej — Julek też miał u niej łaski szczególne. Wypytywała o niego często siostrę, która zwykle zagadywała czym innym. Sama myśl jakiegoś stosunku serdecznego przerażała ją, upokarzała, napełniała trwogą… Duma jej oburzała się na to, by ich nie posądzano o polowanie na ogromny posag jedynaczki. Dotąd udawało się Cecylii wybornie tych dwoje młodych rozdzielać: zdawało się jej nawet, że potrafiła ich zupełnie zobojętnić — gdy te dwa rumieńce, pochwycone przypadkiem, na nowo rozbudziły w niej dawną trwogę. Pod smutnym wrażeniem tym siedziała dosyć milcząca. Henryk przysiadł się do podkomorzego, Cecylią pochwyciła sama pani i stało się wypadkiem, że Julek musiał bawić pannę Jadwigę. Zbliżyli się widocznie z uczuciem, które Cesia wyczytała z ich twarzy. — Spodziewam się — rzekła Jadwiga, spoglądając nań bardzo śmiało — że tym razem pan Julian z nami pozostaje… Wszak wszystkie egzamina, patenta, eksperymenta dopełnione i masz pan już tytuł doktora, a zatem prawo życia i śmierci nad nami. — Tak, pani. Idzie teraz o to, aby prawa te zużytkować i przywilej wprowadzić w życie. — No, ale w okolicy, nieprawdaż? Winieneś pan, jako tutejszy, pierwszy owoc swej nauki nam… wszak tak? — Tymczasem Hordziszewski starczy. — Tak, doskonały doktór, ale człowiek niemiły a ostry. Wśród tej rozmowy wejrzenia mieniały się jak błyskawice. Ile razy Cesia spojrzała na nich, widziała albo ją z wlepionymi oczyma w niego, albo jego zapatrzonego w Jadwisię. A panna Jadwiga miała obyczaj tego domu; nie była kunsztowną istotą, ale szczerością samą, posuwając niekiedy wyraz uczuć swych aż do dziecinnej prawie otwartości słowa i obejścia. — Zostaniesz pan z nami! — dodała — będziemy tak pięknie prosili, że się dasz skłonić do tego. Przynajmniej wtedy człowiek będzie mógł już śmiało zachorować, gdy zechce. Julek się rozśmiał. — Jeśli Hordziszewski odstraszał chorobę, to doprawdy nie godzi się miejsca jego zabierać. — No, ale naprawdę — odezwała się podkomorzanka — jako dobrej, szczerej przyjaciółce jego siostry, powiedzże mi pan, co zamyślasz? — Szukać sobie gdzieś miejsca takiego, abym nikomu nie zawadzał, a sam mógł się jeszcze uczyć wiele. W wielkich miastach. — Ale fe! fe! nie marz pan o tym — rozśmiała się i razem namarszczyła Jadwisia. — Jakże znowu siostrę tak samę zostawiać. — Cesia tak doskonale daje rady sobie i drugim, że opieki nie potrzebuje. Rozmowa, rozkołysana powoli, bujając w różne strony, szła bardzo żywo, lecz słowa nie stanowiły najważniejszej jej osnowy: oczami także mówiono wiele, aż Julek w końcu, dostrzegłszy, że go siostra niespokojnie śledzi, zmieszał się i umilkł. Panna Jadwiga musiała także pochwycić jej wejrzenie, bo uśmiechnęła się i wstała szybko, aby kazać podwieczorek przygotować. Ponieważ właśnie w tej chwili podkomorzyna o cóś Julka zagadnęła, pobiegła do salonu z przyjaciółką. Gdy się tu znalazły same, Cecylia za obie ręce chwyciła Jadwisię. Były z sobą teraz jak siostry. — Jadziu, niegodziwa, niewdzięczna! czy się to godzi? — zawołała Cesia. — Bałamucisz mi brata! zawracasz mu głowę! Na co ci się to zdało? Jadzia zapłoniła się, ale wnet odzyskała przytomność. — A to dobre! — zawołała — to mi już na Juliana spojrzeć nie wolno, dlatego że jest twoim bratem? — Ale skądże ci się po raz pierwszy w życiu wzięła ta zalotność, której na biednym moim Julku chcesz próbować? — O! o! — rozśmiała się Jadwiga — przywiduje ci się. Ciebie kocham jak siostrę, cóż dziwnego, że i on miły mi jest jak brat? — Niech ci Bóg płaci, Jadziu — przerwała, całując ją, Cesia — ale biedakowi może się głowa zawrócić. Moja droga! po cóż? na co? Biegły tak, rozmawiając, w głąb domu. Jadwiga się nagle zatrzymała. — Cóż to? czy ja już kochania nie jestem warta? — Jadziu! — rzucając się jej na szyję, poczęła Cesia — dosyć tego żartu! Myśmy biedni ludzie, a tak jak grandy hiszpańskie dumą naszą się obwijamy. Pamiętaj, myśmy biedni ludzie… nam kochać nie wolno, tylko tych, co z nami stoją na równi. — Dziecko jesteś, choć starsza ode mnie — poczęła Jadwiga, coraz poważniejąc. — Tych maksym nie chcę słuchać. Gdyby… mi się Julian podobał, na złość tobie zawrócę mu głowę — no i będzie musiał ożenić się ze mną. Ostatnie słowa rzuciła jej w ucho i uciekła. Cecylia stała jak przybita, blada i naprawdę zaniepokojona. Zrobiło się jej przykro. Chciała doczekać się w tym samym miejscu Jadzi, aby się z nią rozmówić: ale po kilku minutach dostrzegła ją już przez ogród zapewne wbiegającą na ganek i sadowiącą się śmiało koło Juliana, z którym zaczęła rozmowę. Cesia pociągnęła też ku gankowi. Oczy się ich spotkały, a Jadzia, szydersko spojrzawszy i nieco wyzywająco, cała potem zwróciła się do doktora. Było to tak dalece uderzającym, że i marszałek dostrzegł, a może i rodzice. Lecz oni oboje patrzyli na to jakoś obojętnie. Julian też, choć go oczy siostry nieustannie przestrzegały, ożywił się, stał swobodnym i zdawał na następstwa wcale nie zważać. Stary podkomorzy z marszałkiem rozprawiali tymczasem o sąsiedztwie. — Bardzo zacny to człowiek, ten hrabia Sulejowski — mówił Ryngold — człek poważny, na którego charakter rachować można. Wszyscy go szacujemy wielce. Pięć lat oto mieszka w okolicy, a na złośliwych ludziach i językach u nas, jak wszędzie, nie zbywa. Paplano i na niego dziwolągi różne w początku, ale dziś nie ma człowieka, co by mu sprawiedliwości nie oddawał. Skromny, zacny, pracowity… dobroczynny… Marszałek, któremu te pochwały, nie wiadomo dlaczego, w smak nie szły, głową wprawdzie kiwał, lecz żywym ich nie potwierdzał głosem. Podkomorzy po chwilce mówił dalej: — Tym też więcej się cieszymy, my, co mu choć z dala szczerymi przyjaciółmi jesteśmy, że nareszcie zdaje się… no, nie wiem, ale są jakieś podobieństwa, że dobierze sobie towarzyszkę życia. Słysząc to, Cesia zbladła mimowolnie i cóś bardzo żywo przemówiła do podkomorzyny. Marszałek tymczasem zapytał: — Skądże te domysły? — Istotnie, nic innego jak domysły — ciągnął zwolna podkomorzy. — Jakiś ruch niezwyczajny objawia się podobno we dworze. Sam hrabia jest ożywienszy niż zwykle: wysyła posłańców, jeździ na pocztę, zdaje się oczekiwać czy wiadomości jakiejś, czy przybycia czyjegoś. A już też czas, żeby z wdowiego tego stanu wyszedł — szkoda człowieka! — Ale o kimże przecie mówią? jakie są domysły? — spytał marszałek. — Nic nie wiem — odparł Ryngold — ani podobna odgadnąć, co to znaczy. Może to pani Ratajewska skomponowała. Marszałek miał nieco urazy do wdowy. — A! pani Ratajewska! — zawołał. Tylko co zaczął wymawiać te słowa, gdy wilk, o którym była mowa, ukazał się w salonie. Zamilkł przestraszony. Piękna Łucja szła, śmiejąc się, ku gankowi i zawczasu przypatrując się towarzystwu, rada, że tyle tu osób zastała. Wchodząc usłyszała w ustach marszałka nazwisko swoje, a słuch miała doskonały, i witając się wesoło, a mierząc oczyma śmiałymi młodzież, którą odgadła, nim ją jej zaprezentowano — zawołała: — Kończ, panie marszałku; weszłam na to, gdyś był en train* mnie obgadywać. Strzelisty wzrok przebódł na wylot nieszczęśliwego. — Tak — zawołał — mogę dokończyć i wszyscy mi poświadczą, że nie kłamię. Mowa była o tym, iż pani hrabiego posądzasz o jakieś matrymonialne zamiary. Ja właśnie miałem powiedzieć, iż bystre oko pani w sądzie o ludziach nigdy się nie myli. Ratajewska dziewiczym dygiem podziękowała. Siadła potem, wachlując się, gdyż piękna tusza nie dozwalała jej bez znużenia odbyć kilkudziesięciu nawet kroków. — Prawda? ciekawi jesteście państwo wszyscy, skąd ja to mam, czy to nie przywidzenie? Ale ja mieszkam o miedzę i chcąc nie chcąc, wiem, co się u hrabiego dzieje… Siedział pięć lat w tej swojej norze, prawię się nie ruszając, zrezygnowany, cichy, nudny i znudzony, słowem, politowania godzien. Nagle, parę tygodni temu, cóś go napadło… począł listy pisać, niecierpliwić się odpowiedziami, słać telegramy, jeździć do miasteczka, a w domu… gdzie wszystko sobie stało, jak było… porządkować, odświeżać, przyozdabiać… Mnóstwo też jakichś pudełek przyszło z poczty, i to jakby ze strojami… Powiedzcież państwo, gdy wdowcowi cóś podobnego się trafi, nie mamyż wtedy prawa domyślać się, że go cóś w serce ukłuło? — Tak, ale czy koniecznie matrymonialna mucha — odparł podkomorzy — to nie dowiedzione. Panna Cecylia odezwała się półgłosem do podkomorzyny, tak że to jednak wszyscy posłyszeli: — Najpewniej spodziewa się odwiedzin swych dzieci, których dawno nie widział. Ratajewska odwróciła się ku niej. — Ale dla dziewczątek się takich przygotowań nie czyni. Panna Cecylia dodała po cichu: — Zresztą, nie wiem. — Być też może, że ja z wielkiego pragnienia, by mieć sąsiadkę, dopuszczam się paradoksu — poprawiła się pani Ratajewska. Nie wiadomo w jakim celu piękna wdowa w tej chwili oczy zwróciła na marszałka i poczęła go nimi magnetyzować. Nie było to łatwym w obecności panny Cecylii, a jednakże działało. Pan Bolesław poprawił włosy, których nie miał, i stał się wesołym a rozmownym. Cała ta wyprawa do Żytkowiec dla Cesi była dosyć nieprzyjemną z wielu względów, najbardziej zaś z powodu Juliana, którego wejrzenia Jadwisi wyemancypowały w taki sposób, iż go, nie powstrzymać nie mogło. Prawie ciągle byli ze sobą. Gdy po herbacie zabrano się do wyjazdu, Cecylia Julkowi siąść kazała przy sobie do powozu. Nie byli jeszcze w końcu dziedzińca, gdy już poczęła kazanie. — Julku mój, co ci się stało? Patrzyłam na ciebie j nie poznawałam cię. Prawda, że ten trzpiot Jadwisia, umyślnie, na złość mnie i na żart, bo mi to powiedziała, starała się ciebie bałamucić — ale ty gotóweś wziąć to na serio. Julek w rękę ją pocałował. — O! najtroskliwsza z opiekunek — zawołał — nie lękajże się o mnie! Jestem doktorem medycyny: wiem, co się w sercu ludzkim dzieje, swojego pilnuję i — wierz mi, nie stracę ani serca, ani głowy. Cesia odetchnęła. — Nabawiliście mnie oboje okrutnego strachu — rzekła. — Proszęż cię, po awanturze Henryka, która dotąd jeszcze cięży na nas, owa jakaś miłość niedorzeczna, i znowu tam, gdzie posag taki wielki… Kochaj się, żeń, ani słowa nie powiem, owszem, sprawię ci wesele; ale się kochaj tam, gdzie nie ma ani dóbr, ani pieniędzy, ani wszystkiego tego, na czym nam zbywa. — Powiedzże mi, Cesiu — co to szkodzi trochę się tak zapuścić w marzenia i przypuszczenia?… A gdyby też panna Jadwiga popełniła tę niedorzeczność i raczyła mnie sobie podobać, a ja gdybym takim był zbrodniarzem, żebym się w niej zakochał… więc cóż? — Jadwidze rodzice by za ciebie iść nie pozwolili, a ja bym u nóg twoich leżała, błagając, żebyś się z nią nie ożenił. — Cóż masz przeciw niej? — Ale to anioł dobroci! — przerwała Cesia. — A ja niewart jestem anioła — co? — zawołał Julek. — Ty wart jesteś… jeśli chcesz… archanielicy, drogi Julku, ale bez złotych skrzydeł. — Dobrze — ciągnął dalej niezmożony brat — więc my oboje, dla ocalenia mojej dumy i miłości własnej, skazani byśmy byli na męczarnię?… Cesiu! Cecylia uderzyła go po ręku. — Milczże, proszę cię, ty nieznośny sofisto. Mnie to przeraża, że mówisz o tym tak, jak gdybyś się już kochał, a ja na samę tę myśl truchleję. Julek zamilkł — i po długim milczeniu rzekł: — Bądź spokojna! Czy tym słowem jednak potrafił rzeczywiście ją uspokoić, trudno było osądzić. Milczała i wzdychała całą drogę. Nazajutrz marszałek wybierał się powoli, gdy około południa powóz zaszedł przed dwór zawiechowski. Wysiedli z niego podkomorzy i Jadwisia. Cecylia, która wyszła na ich spotkanie, sądząc, że znajdzie podkomorzynę, zdziwiła się nieco. — Moja panno Cecylio — rzekł stary, w rękę ją całując — ja mam interes w miasteczku do wieczora, a oto Jadzia mi się wprosiła, żeby ten dzień z wami przepędzić. Zostawiam ją na opiece pani i zdaję władzę moję na nią. Jadwiga była wesołą niezmiernie; figlarnie świeciły jej oczy. Rzuciła się w objęcia przyjaciółki. Tuż obok stali marszałek i bracia. Podała rękę najprzód Julkowi, który zbladł, poczerwieniał, zmieszał się, a z nim i Cecylia. Jadzia szepnęła jej na ucho: — Na złość tobie! Nie było sposobu… Pora obiadowa nadchodziła; Julek musiał asystować marszałkowi, ani go więc odprawić, ani przeszkodzić zbliżeniu się nie mogła siostra. Ponieważ pan Bolesław, korzystając z ostatnich godzin, nie opuszczał Cecylii na chwilę, a Henryk zdawał się być w spisku z bratem i zatopił się w jakichś książkach, Jadwiga przywłaszczyła sobie Julka. — Dostałem wczoraj burę — odezwał się doktór — za to, żem się nie umiał znaleźć w Żytkowcach. — Cóżeś pan popełnił? — spytała. — Zdaje mi się, iż siostra moja wyczytała zbyt gorące uwielbienie dla pani w mych oczach i skarciła mnie okrutnie. Dziś… jestem na pokucie. — Pokutujmy razem — odparła podkomorzanka. — Siadaj pan tu przy mnie, a jeśli masz psalmy gdzie pod ręką, to będziemy je odmawiali, żeby się nie trzpiotać. A tymczasem się trzpiotali. — Wiesz pan co? — szepnęła po chwili — że ja ją chcę oduczyć posądzania i zbytku rygorów. Pójdźmy razem oglądać przed obiadem oranżerie. Doprawdy, przecie w tym nic złego nie ma. Spojrzała mu w oczy. — Nie kuś mnie, pani — rzekł Julek. — Cesi by było bardzo przykro, a ja, choć doktór medycyny i głowę mam pokrytą biretem, który ma bronić i ostudzać, zaczynam się lękać, aby mi się nie zawróciła. — A gdyby się zawróciła? — mówiła nielitościwa Jadzia. — Wyobraź pan sobie… ja nigdy jeszcze nie widziałam, jak się mężczyznom głowy zawracają… musi to być rzecz ciekawa — Najgorsze to, że trudno je odwrócić potem i… — I co? — I… jest to bardzo przykra kefalalgia*. — Nie rozumiem wyrazu, ale jakiś straszny… Cesia, widząc ich tak siedzących razem, bladła. Poprosiła Julka, aby poszedł cóś zadysponować. Doktór musiał być posłusznym, a Henryk stanął na jego miejscu, zabawiać piękną pannę, która z kolei jemu kazała siąść przy sobie i już bardzo serio rozpytywała go o nauki, o projekta, o to, co na przyszłość sobie snuli. Henryk powtórzył jej, że on już miał miejsce dyrektora przy znacznej fabryce, a Julian szukał w większym mieście jakiegoś zajęcia, bodajby połączonego z profesurą. — A więc to serio? — zapytała Jadzia — i znowu obaj panowie opuszczacie siostrę tak nielitościwie? Mnie się zdaje, że jeden z panów powinien by się dla Cesi poświęcić. Nie pan — to niepodobna — ale pan Julian. Choć ona pracuje i dość jej czas leci prędko, ale ta samotność. Henryk zmilczał. — Nie wiem, czyby się Cesia na to zgodziła — rzekł po chwili — a my jej słuchamy nie jak siostry, ale jak matki. — A ona, prawdziwie po macierzyńsku, gotowa poświęcać się zawsze dla wszystkich — dokończyła Jadzia. Dano do stołu i całe towarzystwo przeszło do urządzonej nowo salki jadalnej. Marszałek prowadził Cecylią, Henryk Jadwigę, a Julek szedł sam za nimi; ale za to, staraniem brata, miejsce mu się dostało przy podkomorzance, która ciągle była w wybornym humorze i mówiła wyłącznie prawie z sąsiadem. Wyjazd marszałka po obiedzie nie dał gospodyni zbliżyć się do przyjaciółki; dopiero po nim chwyciła ją pod rękę i odprowadziła do swojego pokoju. Co tam ze sobą długo i żywo mówiły, nie słyszał nikt; wyszły jednak po pół godziny w dobrej zgodzie, serdecznej jak zawsze, Cesia trochę smutniejsza, Jadzia spoważniała. Na podkomorzego czekano z herbatą, ale się przypóźnił, tak że dopiero po księżycu odjechali do domu. Julek spodziewał się nowej bury, lecz ta go ominęła. — Już dziś nie mam siły gderać na ciebie — szepnęła mu przy wieczornym pożegnaniu. — Jadzia, ten nieznośny trzpiot, wszystkiemu winna. Dałam jej naukę, że nigdy nie trzeba z ogniem żartować. Gdybyś memu sercu nie był tak potrzebny, jako przezorna siostra odprawiłabym cię stąd. Jadzia dziecko, fantastyczka, a rodzice tej jedynaczce pozwalają, co się jej zamarzy. Pod naciskiem różnych myśli panna Cecylia była w tych dniach smutną jakoś i zamyśloną. W niedzielę, wedle zwyczaju, Praski pojechał na cały dzień do hrabiego. Nazajutrz rano, gdy się w ogrodzie z nim spotkała Cesia, nie mogła się powstrzymać od zapytania: — Powiedzie mi, panie Praski, cóż to tam się przygotowuje u hrabiego? Ludzie nie wiedzieć co prawią. — A cóż prawią ludzie? — zapytał stary ogrodnik. — Ja tam dobrze nie wiem — śpiesznie schylając się do kwiatków, dokończyła gospodyni — ale jakiś ma być niezwyczajny ruch we dworze… przygotowania… — A — w istocie — odparł Praski — w istocie. — Spodziewają się kogoś? Może dzieci? — zapytała Cesia. — Wątpię — bo gdyby dzieci się spodziewał, nie miałby przyczyny z tym się ukrywać. Cóś innego być musi. — Jakież przygotowania? — Hm! — mówił stary powoli — ja nie wiem, czy to można przygotowaniem nazwać, bo to tam tak dalece nie ma nic wielkiego; ale w hrabi samym — którego ja, mogę się pochwalić, dosyć dobrze znam, bom go przez te lata spenetrował — w hrabi widzę największe przygotowanie. Dawnom go nie widział tak poruszonym, niespokojnym, jak teraz. On jest ze mną dosyć otwarty, bo to dobry, popularny, serdeczny człowiek — dodał Praski. — Otóż przeszłej niedzieli i tej oto wyrywały mu się słowa… Cecylia słuchała z wielką, uwagą, otrzepując róże i egzaminując pączki, czy się tam jakie szkodniki nie wkradły. — Na przykład? — rzuciła z cicha. — Na przykład takie, proszę pani — mówił Praski. — Mój drogi panie Marianie (on mnie tak nazywa), już mi to życie takie samotne obrzydło… dalej wytrwać trudno. Niech się zmieni czy na gorsze, czy na lepsze, bo tak… człowiek usycha. — Powinieneś był mu powiedzieć, czemu się nie żeni. — Ja mu to sto razy, nie raz powiadałem — kończył ogrodnik — ale na to zawsze ta sama odpowiedź: Jedna w świecie jest, z którą bym poszedł do ołtarza… a ta jedna niedostępna dla mnie. Praski, mówiąc to, odchrząknął mocno, kładąc akcent i dając do zrozumienia, że on tę jednę zna dobrze. Wtem panna Cecylia znalazła na liściu gąsienicę i wtrąciła cóś zaraz o tym nieprzyjacielu. — Już to rady na to nie ma… i gąsienice muszą żyć — odparł Praski. — Ja to tępię nielitościwie; ale człowiek ma czasem wątpliwość względem tego żyjątka. Musi ono przecie na cóś być potrzebne. — Ptaszkom na pożywienie wedle naszego prawa ogólnego ofiary — odezwała się z przymuszonym uśmiechem Cesia. — Ale powiedz, na co my komu potrzebni? — My? hm — odparł Praski — ja to także przemyślałem nad tym. Panu Bogu tośmy się tam na niewiele przydali; ale myśmy podobno sobie sami celem. Musiemy sami się zjadać, służąc sobie wzajem za niesmaczną strawę… I zjadamy się też — mruknął stary — tępimy się jak gąsienice, wykurzamy, łowimy, bijemy, trujemy… Ha, co robić? Gdy Praski raz wpadł na podobne filozoficzno–przyrodnicze spostrzeżenia, niełatwo go było powstrzymać i panna Cecylia musiała wysłuchać całej rozprawy, w której więcej było epizodów niż rzeczy głównej, a zakończenie niejasne. Pobyt braci przedłużał się coraz. Było im tu dobrze, choć obu praca wołała. Wreszcie Henryk, który miał ostateczny termin wyznaczony, zapowiedział dzień wyjazdu swojego. Julian oznajmił, że jeszcze zostanie. Miał czas bliżej się przypatrzyć zdrowiu siostry, które w pierwszych chwilach zdawało mu się jakąś chorobę zwiastować. Nie mówił o tym ani z nią, ani z bratem, aż do tego wieczora. — Ja zostaję na dni kilka — rzekł — ze śmiałym bardzo postanowieniem, które powziąłem i od którego nie chciałbym odstąpić. Henryk, póki tu jest, przyjdzie mi w pomoc. Cesia spojrzała trochę przestraszona. Julek się smutnie tylko uśmiechnął. — Nie lękaj się — mówił dalej. — Ot, przybywszy tu świeżo po studiach, starałem się, co było moim obowiązkiem, badać twoje zdrowie. Cesiu moja, jesteś — dzięki Bogu, zdrowa, ale mam o ciebie obawy; a jednak chciałbym dla zupełnej pewności, ażebyś jakiś czas używała kuracji klimatycznej. Ja i tak muszę podróż odbyć, będę ci więc towarzyszył. Potrzeba ci kilka miesięcy przebyć w południowej Francji lub Włoszech. Orzeźwisz się, sił nabierzesz. Zamęczyłaś się pracą, troską o nas. Teraz my cię obaj prosimy, dla nas to uczyń: odetchnij i wypocznij. Poczciwy Praski poprowadzi gospodarstwo przez ten czas, a ja, jako doktór nadworny, będę ci dawał rady. Jechać trzeba, jechać musisz. Łzy się zakręciły w oczach Cecylii; milczała długo. — Dziękuję wam serdecznie — rzekła — za tę troskliwość, ale to rzecz zbyteczna. Mojego życia cel osiągnięty, a ja, powiem wam szczerze, jestem nim zmęczona bardzo. Jeżeli, jak się domyślam, mój kaszelek zwiastuje ci piersiową chorobę… przypuśćmy suchoty… to powoli, bez wielkich cierpień, zasnąć wycieńczonej cóż to złego? Henryk się porwał. — Byłoby to samobójstwem — zawołał. — O tym ani się myśleć, ani mówić godzi. Julek ci powiedział, żeś powinna jechać, a ja cię na kolanach będę prosił: musisz to dla nas uczynić! — Widzisz, Cesiu — dodał Julian pół smutnie, pól serio — spełnisz przez to razem dwa święte obowiązki… ratując siebie i… mnie. Cecylia spojrzała na niego. — Tak — dodał Julian — sama wiesz, jakie mi tu grozi niebezpieczeństwo od pięknych oczów panny Jadwigi. Dobrowolnie wyrwać się stąd kto wie, czybym potrafił, ale dla ciebie jadę choćby jutro. Tymczasem nie może być, ażeby przez kilka tych miesięcy nie trafił się któś tej dobrej, miłej podkomorzance, jaki poczciwy i godny jej ręki człowiek. Julek westchnął… Cesia się zadumała. — Spełnię waszę wolę — rzekła na koniec. — Pojadę, szczerze powiedziawszy, więcej dla Julka niż dla siebie. Kocham Jadwigę jak siostrę, ale Horyszkowie nie posagami, lecz pracą dźwigać się powinni… Szło mi zawsze i idzie o to. Zaczęto mówić o podróży, która była postanowioną. Julek chciał ją mieć długą, a urządzano się tak, aby podwójnie z niej, i dla zdrowia, i dla nauki, korzystać. Henryk, mając wyjeżdżać, zapragnął pożegnać hrabiego; wybrali się więc z Julkiem. Gdy wyszedł do nich, nawykli widywać go tak zawsze dziwnie jednym, iż się ani na humorze, ani w obejściu nie różnił w ciągu lat kilku — obaj bracia spostrzegli w nim łatwo jakąś zmianę, do której w części już pogłoskami byli przygotowani. Hrabia był w istocie podrażniony, rozgorączkowany, niespokojny, a choć jak zwykle uprzejmy, zdawał się roztargnionym. Henryk, pragnąc go rozerwać, opowiedział, jakich się o nim nasłuchali wieści i że go wszyscy żenią. Opisał mu, jak się z tą plotką spotkali w Żytkowcach, będąc tam z siostrą. — Jak to! — i… głośno tam o tym mówiono? — z oburzeniem zawołał hrabia. Potwierdzono mu to, lecz nie zaprotestował, nie zaprzeczył, tylko się zżymał i gniewał, że się nim tak zajmowano. Rozmowa zwróciła się potem na inne przedmioty i Julek oznajmił, że pojedzie z siostrą do Włoch. Sulejowski wstrząsł się cały. — Jedziecie do Włoch? Cóż to? dlaczego? Wytłumaczył mu doktór, że zdrowie siostry wymagało tego, że choć choroba piersiowa nie była rozwiniętą, mogło być usposobienie do niej, które kuracją klimatyczną znieść należało. Zasępił się hrabia. — I chcielibyście jechać prędko? — zapytał. — Ja bym życzył jak najrychlej. Wiadomość ta zdawała się mocno niepokoić Sulejowskiego. Zamyślony, przeszedł się kilka razy po salonie. Zaczął potem wypytywać starannie o wybór do podróży, o cel jej, o plan i poddawać rozmaite ulepszenia. Na samym wsiadaniu wymógł wreszcie słowo od Julka, że go koniecznie przed wyjazdem odwiedzi. Zażądał nawet, trzymając go za rękę, słowa honoru. — Nie chcę, żebyś mi uciekł, doktorze — odezwał się natarczywie. — Nie jest to fantazja: potrzebuję cię widzieć. Drugiego dnia nie było już Henryka, lecz pożegnanie z nim połączyło się z obietnicą spotkania, gdy w wielką podróż się wybiorą. O tej podróży codziennie teraz mówiono. Cesia obiecywała sobie obrócić ją też na korzyść swojego zakładu. W niedzielę zwykle, tak samo jak Praski jeździł do hrabiego, tak podkomorstwo, będąc na mszy w parafialnym kościele, na obiad i resztę dnia przybywali do dworu. I tej niedzieli, choć deszcz ulewny padał od rana, wielki kocz podkomorstwa zatoczył się przed ganek. Sama pani i Jadwisia z niego wysiadły, z panną tylko służącą, którą Piotrusia zwykle przyjmowała. Nie wiadomo jakim sposobem panie już o podróży miały wieść i przybywały się dowiedzieć, skąd ten projekt powstał tak nagle. W myśli podkomorzanki zrodziło się nawet podejrzenie, iż Cecylia umyślnie brata chciała stąd odciągnąć. Nie strwożyło jej to bynajmniej: miała wytrwałość Litwinki. Wesoło się przywitały. — Cesiu moja — odezwała się zaraz na wstępie podkomorzyna — czy to prawda? cóż to, opuszczasz nas? — Ale nie. Pan doktór nadworny każe mi zmienić powietrze, jestem mu więc posłuszną, no, i jedziemy oboje. — Jaka to szkoda — wtrąciła Jadwiga — że ten doktór się w to wmieszał! Gdyby nie on, ja, co wzdycham do tego, ażeby widzieć Włochy, byłabym ci się narzuciła na towarzyszkę, ale z doktorem… póki nie osiwieje, nie wypada. Spojrzała na Julka, a matka z uśmiechem przebąknęła: — Ach ty trzpiocie! Cesia zmieszała się mocno, Julek zaczerwienił. Jadwiga się do niego zbliżyła. — Nie mógłbyś też pan posiwieć tak naprędce? — zapytała. Julek się uśmiechnął smutnie. — Na rozkaz pani gotówem, ale czy to co pomoże? — Prawda!… Cesia… I nie dokończyła. Ten dzień był dla gospodyni rzeczywiście ciężkim do przebycia; musiała bawić podkomorzynę nieodstępnie, a Jadzia wyprowadzała brata do drugiego pokoju, aby z nim zupełnie swobodną moc prowadzić rozmowę. Poczciwa za to podkomorzyna wcale się nimi nie zajmowała; to towarzystwo Julka nie zdawało się jej niepokoić bynajmniej. Któż zdoła spisać rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy tyle mają sobie do powiedzenia, a tego, co najwięcej leży na sercu, wypowiedzieć nie mogą?… Migotały słowa jak błyskawice, każde z nich co innego mówiło, co innego mówić chciało… a rozumiano się jednak doskonale. Julek był wstrzemięźliwszy niż kiedykolwiek, panna Jadwiga nadzwyczaj szczerą i wesoło, żartobliwie otwartą. Przyszło do tego, iż doktór, mówiąc o podróży długiej, wspomniał, że powróciwszy z niej, zastaną pewnie pannę Jadwigę… panią. — Bardzo wątpię — odpowiedziała. — Jestem dosyś trudną i wymagającą. Popsuli mię najlepszy ojciec i kochana matka. Zostawili mi ten wybór najzupełniej do mej woli; tatko nawet dodał, że gdybym się w poczciwym kominiarzu zakochała, to mi za niego wyjść pozwoli. Spojrzała wyraziście na Julka, który mimo stopnia doktora upiekł okropnego raka, ale nic nie odpowiedział. Pod wieczór znowu z tej wesołości wielkiej panna Jadwiga przeszła w smutek. Byli na progu drugiego pokoju. — Panie Julianie — rzekła — i panu nic a nic żal nie będzie Zawiechowa, Piotrusi, Praskiego, nas i… mnie? — Panno Jadwigo — podchwycił Julek, który przez cały dzień walczył ze sobą — miej pani litość nade mną! Czyż pani nie czytasz z moich oczów tych uczuć, których usta wypowiedzieć nie mogą? — Dlaczego? — spytała cicho. — Słyszałaś to pani pewnie od Cesi. — Ale chcę od pana posłyszeć. — Dlatego, że im mi pani więcej żal będzie, tym mniej do tego przyznać się mogę… bo doktór medycyny, ubogi i nieznany, nie śmiałby… Jadwisia spojrzała nań ruszając ramionami. — Jak pan mnie i siebie męczysz nieznośnie! Cesia panu wszczepiła jakieś niedorzeczne idee… Podała mu rękę, nic nie mówiąc; Julek ją gorącymi okrył pocałunkami. — Przyjedź pan, nic nie mówiąc, jutro do Żytkowiec i pomów z ojcem otwarcie. Będzie on przygotowany… Potem dopiero Cesi to oznajmimy i pojedziemy razem do Włoch wszyscy. To rzekłszy, wybiegła do pierwszego pokoju, wołając: — Mamo, deszcz ustaje… późno będzie do domu, a droga niedobra i mama się boi wywrotu. Choć nam tu bardzo przyjemnie, ale jechać trzeba. Wstała podkomorzyna z kanapy i zaczęto się żegnać. Jadzia śpieszyła nadzwyczajnie. Uściskała Cesię serdecznie. — Moja droga — rzekła na wyjezdnym — zapomniałam ci powiedzieć, że tatko prosił bardzo, aby jutro doktór do nas przyjechał i zobaczył starego Ambrożego, który leży, a Hordziszewski mu nie pomaga. Ojciec go tak lubi! Podkomorzyna wcale temu nie zaprzeczyła. Gdy z Julkiem do pokoju wrócili, Cesia nie śmiała mu już czynić wymówek, odezwała się tylko: — Gdybym Jadzi tak jak siebie samej nie znała, musiałabym nie wiedzieć co o niej pomyśleć, tak czasem wydaje się płochą. Coście wy mnie przez ten dzień namęczyli tymi ciągłymi szeptami i chodzeniem po kątach, jak gdybyście nie wiem co sobie do powiedzenia mieli. Julek się zmieszał. — Proszęż cię — rzekł — nie mogłem przecie dziczyć się i uciekać. — Ja też do ciebie nie mam żalu, ale do niej. To takie dobre a urokliwe stworzenie, iż niepodobna się do niej nie przywiązać… ale cóż potem? Julek zmilczał. Bolało go to, że nie mógł wypowiedzieć prawdy, lecz musiał słuchać Jadwigi. Cesia zdawała się go badać oczyma, coś przeczuwać, czegoś się lękać. — Rada bym już doprawdy wyjechać! — westchnęła — Jadzia to czyni na przekór mnie, z tą swą dziecinną nieopatrznością, a to męczy i niepokoi. — Ty bo sobie roisz zawsze troski — rzekł Julek. — Idź spocząć… jesteś zmęczona. — A jutro jedziesz znowu na pastwę tej nieznośnej Jadzi, do Żytkowic. — Odmówić nie mogę. — Ale wracajże prędko, proszę cię! Nazajutrz Julek wyjechał rano. Jakby już oczekiwał na niego, podkomorzy stał w ganku i witając go, do piersi przycisnął, a Julian, jak zwykle, w ramię go pocałował. — Żeby ci oszczędzić kłopotu — odezwał się — powiem ci na wstępie, że już o wszystkim wiem. I uścisnął go powtórnie. — Niech was Pan Bóg błogosławi! Julek mu się rzucił do nóg… Tak, prawie nie mówiąc nic, poszli do podkomorzyny. — Przyprowadzam jejmości zięcia — zawołał podkomorzy wesoło — i proszę dla niego o błogosławieństwo. Siedząca w krześle matka obie ręce podniosła… nie mogła mówić… Julek znowu do nóg jej upadł i na łzy się zebrało. Dopiero weszła Jadwiga, ale nie wczorajszy już trzpiot wesoły, lecz poważna, przejęta, szczęśliwa. Rękę podała narzeczonemu i jeszcze z nim razem padli do nóg rodzicom. Julkowi słów na podziękowanie brakło; ukląkł przed Jadwigą. — Pragnę tylko jednej rzeczy w tej chwili — zawołał — ażebym zasłużył na to szczęście, które na mnie z niebios spadło. — A ja asindziejowi powiem, dlaczego ono na was spadło: oto, żeście pracowali poczciwie i nie sięgali ani myślą, ani sercem nawet po szczęście kosztem osobistej godności. Bóg dobrym pobłogosławił. — Idzie teraz o to — dodała podkomorzyna — co tu z tą upartą Cesią zrobić, bo jeszcze gotowa dziwaczyć. Najmniejsza jednak była to już troska. Jadwisia znany bardzo Cesi pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, bo to była po babce spuścizna, oddała w zamian za bardzo prostą rodziców Julka obrączkę. — Przyjedziesz z nią do Zawiechowa, Cesia spostrzeże, domyśli się i… rzecz skończona. Cały ten dzień spłynął w najsłodszym zachwycie spodziewanym szczęściem. Julka to ojciec, to matka wyrywali sobie, ciągle cóś mu mając do powiedzenia, do zapytania, a choć obiecał siostrze przybyć wcześnie, zwlokło się do wieczora. W ganku jeszcze pożegnała go Jadzia. — Przyjedź jutro — rzekła — i przywieź Cesię koniecznie! Dobrze już było ciemno, gdy Julek wyskoczył z bryczki przede dworem. Cesia czekała na niego niespokojna w ganku i wprowadziła go do pokoju, w którym stół nakryty był do wieczerzy. — Widzisz, jakeś się zabawił! — zawołała z wymówką. Usiedli do stołu; Julek rękę wyciągnął, oczy siostry padły na nią i porwała ją, nie wierząc temu, co spostrzegła. — To pierścionek Jadzi! — zawołała i zdziwionymi oczyma zmierzyła brata. — Tak — rzekł Julian — wczoraj słowo, a dziś zamieniliśmy pierścionki. Ja ją kochałem od pierwszego wejrzenia, gdyś mi zabraniała patrzyć na nią, i ona mnie kochała. Dla dumy nie mogłem szczęścia naszego poświęcić. Przebacz, Cesiu, przebacz! Jam nie winien, jam się tak bronił temu błogosławieństwu, jakby ono było groźbą… Stało się — daruj! Milczenie siostry trwało chwilę, zwróciła się potem ku niemu z uściskiem. — Stało się! — powtórzyła. — Przyznaję się, że nie chciałam tego, ale wyście chcieli i przemogli… zwyciężyła Jadzia. Błogosławieństwo siostry może dla was być obojętne… Ja jednak stawiam warunek: kochany Julek nie wyrzecze się swojego powołania, nie pójdzie na koszt teścia i żony… będzie pracował. Jadzia, jeśli cię kocha, musi za karę być panią doktorową i Ryngoldowską mitrę na bok razem z pychą odłożyć. Życie na wsi, takie, jakie widziemy tu dokoła, może być bardzo przyjemnym, ale się zmieniły stosunki i ono przestało być trudem, posłannictwem, a stało się uregulowanym próżnowaniem i czczą rozrywką. Ludzie w nim oduczają się myśleć, stają się machiną do zabijania czasu, a mój Julek czymś więcej być powinien. — Dobrze, Cesiu. Jutro jedziemy z tobą do Żytkowiec i ty, jako nasza dobra opiekunka, a odważna niewiasta, wypowiesz to Ryngoldom. Zgoda! Podali sobie ręce. Cesia zamyśliła się. — Doprawdy są fatalizmy na świecie i przeznaczenia. Na pierwszy widok Jadzi miałam przeczucie i obawę. Wyprawiłam cię na długo, myślałam, że się to zerwie; ale nic nie pomogło: Jadzia postawiła na swoim. — Pozwólże mi być szczęśliwym trochę! — szepnął Julek pieszczotliwie. — Henryk już nigdy nim nie będzie, a ty… — Ja jestem zupełnie szczęśliwa — surowo przerwała Cecylia. — Pomóż mi zapisywać nasiona. I zwróciła natychmiast rozmowę. IX Wiosna po długich oczekiwaniach jednego ciepłego wieczoru przypłynęła na skrzydłach deszczyku, który ziemię odwilżył; słońce przygrzało nazajutrz i drzemiące pączki tak nagle rozwijać się zaczęły w oczach, jakby im śpieszno było nagrodzić czas stracony… Z ziemi, wczoraj czarnej i zaspanej, dobywały się czerwone i zielone kiełki i zaledwie przebiły skorupkę, co je osłaniała, strzelały ku górze, rozkładały się rozkosznie, bujały… Krokusy, jak pasy sadzone drogim kamieniem, kwitły całymi szeregi; krzewy okrywały się liśćmi; zeschłe na pozór gałęzie nabrzmiewały w pączki i nabierały życia. Stary Praski chodził i cieszył się, jakby po raz pierwszy to cudo odrodzenia oglądał. Zima pozabijała niektórych ulubieńców, inni wyszli z niej zdrowo i silnie. Potrzeba było zajrzeć do każdego kątka. Cecylia też, nim się wybierać zaczęła za granicę, pracowała po całych dniach w ogrodzie. Uśmiechała się jej ta podróż do kraju, co nie zna zimy i zawsze chodzi w zieleni; ale tak jej żal teraz było tego spokojnego kątka… tych swoich dzieci, które jej nigdy smutku i zawodu nie przyczyniły! Co chwila powoływała Praskiego, polecając mu jakąś grzędę, a stary, który komu innemu nie bardzo sobie co mówić dawał, od ulubionej pani przyjmował w milczeniu polecenia, wcale nie obrażając się nimi. — Niech panienka będzie spokojna… Proszę się na mnie spuścić — mówił z flegmą. — Już ja tu niczemu zmarnieć nie dam i zaręczam, że się nie zapomnę z miłości dla kaktusów, bo ja i proste ziele kocham… Wszystko to naród Boży, a kto w nim piękności nie widzi, oczów chyba nie ma. Ja się, owszem, obawiam — dodał — aby pani nie zapomniała tam, zachwycając się naturą, że po ogrodach botanicznych dużo można rzeczy dostać. Gdyby państwo przejeżdżali przez Francją, to jużci ogrodu w Montpellier minąć się nie godzi. Jest tam co widzieć. Ja notatki wygotuję. Właśnie w popołudniowej godzinie toczyła się podobna rozmowa z panem Praskim, a Julek był w Żytkowcach przy Jadzi, bo tam się nie żartem śpieszono z weselem, aby móc towarzyszyć w podróży Cesi — gdy chodząc między starymi drzewy, ujrzała gosposia cóś w ulicy ku Zawiechowu tak niezwyczajnego, iż w pierwszej chwili wydało jej się to złudzeniem oczów. Mało tu kto bywał oprócz znajomych niewielu, których na palcu zliczyć mogła panna Cecylia i poznać z dala. Tym razem osóbki ukazujące się w ulicy zupełnie zdały się jej obce. Były to dwie prawie w rówieśnym wieku dziewczynki, ładniuchne jak dwa różane pączki, ubrane jednakowo, trzymające się za ręce i powoli z podziwieniem, jakby z obawą, posuwające się ulicą w głąb ogrodu. Ciekawie zaglądały na prawo, na lewo, jak gdyby kogóś czy czegóś czekały. Szły zwolna, a po drodze to się schylały do kwiatków, to stawały nad nimi zdziwione. Jedna drugą potem odciągała. Panna Cecylia patrzyła, nie mogąc tych gości zrozumieć — gdy spostrzegła w dali kobietę młodą jeszcze, skromnie, ale wykwintnie zarazem ubraną, która dawała się dzieciom wyprzedzić i szła zamyślona za nimi. Dziewczęta, długo tak wałęsając się w prawo i lewo, nagle zobaczyły pannę Cecylią. Okrzyk wydobył się z ich ust i puściły się ku niej, wyprzedzając prawie razem; potem padły na nią, obejmując ją rękami i wołając uradowane i zdyszane: — Panna Cesia! — panna Cesia! Na ten odgłos i kobieta idąca powoli przyśpieszyła nagle kroku i otwarła ręce. Zbliżyły się ku sobie i uścisnęły serdecznie. — Widzisz, aż tu cię znalazłam, aż tu dogoniłam, tak mi za tobą nieznośnie tęskno było, mnie i twoim wychowankom, które, jak widzisz, podrosły, ale swojej drogiej nie zapomniały nauczycielki. Cecylia była przejęta i wzruszona. Dziewczęta ciągle ją rwały za suknię i ręce. — Mój Boże — zawołała — czym się ja was kiedy mogła tu w tym moim zapadłym kącie świata spodziewać? — Powiedz, pani droga, jakim sposobem… — Najprostszym w świecie… pocztą, umyślnie do Zawiechowa — odparła przybyła pani. Spojrzawszy na nią, nie można się było dziwić, że postanowiwszy to raz, dość długą i ciężką podróż odbyła dla widzenia przyjaciółki, tyle energii prawie męskiej było w tej twarzy już nie pierwszej młodości, jeszcze pięknej, ale obleczonej jakimś smutkiem. Była to pierwsza żona hrabiego Sulejowskiego, którą jak wiemy, wydano za niego z musu, która miłości dla innego pozbyć się i złamać jej w sobie nie mogła… aż nareszcie rozwód wywołała sama, aby zaślubić ukochanego. W czasie pobytu Cecylii w tym domu hrabia Sulejowski, odpychany przez żonę, obojętny dla niej, po— wziął przywiązanie ku pannie Cecylii, która ani go widzieć, zrozumieć, ani słuchać o nim nie chciała. Byłaby nawet, zaledwie dostrzegłszy pierwociny rodzącego się uczucia, natychmiast dom ten opuściła, gdyby jej przyjaźń dla pani Krystyny nie trzymała i przywiązanie do dzieci. Położenie było trudne i fałszywe. Pani Sulejowska nie domyślała się wcale uczuć męża ani ich niebezpieczeństwa dla Cesi. Ona jej była potrzebną dla serca, dla wylania się, dla porady. Panna Cecylia wszelkimi możliwymi sposoby usiłowała małżeństwo zbliżyć do siebie i przejednać; lecz im gorliwiej pracowała nad tym, tym przeciwniejszy otrzymywała skutek. Co miało koić — drażniło, co miało zbliżyć — oddalało. Hrabia wprawdzie nie śmiałby być natarczywym, a nawet długo nie wydał się ze swą miłością dla panny Cecylii, lecz dla niej była ona aż nadto widoczną. Gdy nareszcie oboje państwo Sulejowscy umówili się rozstać, czego sama pani żądała koniecznie, hrabia, widząc się prawie wolnym, począł być coraz czulszym dla Cesi, a ta została zmuszoną uciekać z domu ich, aby nie być posądzoną o intrygę, której myśl ją przerażała. Po pierwszych przywitaniach, w których słów było niewiele i dzieci tylko szczebiotały, gospodyni poprowadziła gości swych do pałacu, przejęta tą niespodzianą radością, jaką jej sprawili. Dziewczątka, którym pozwolono zostać w ogrodzie, nie chciały ani na krok odstąpić swej dobrej Cesi. Miały może przeczucie wstrętu, jaki w Praskim budziło każde niedorosłe a roztrzepane stworzenie, bo zwykł był mawiać: — Dzieci nie są stworzone do ogrodu. To gorzej od gąsienic i kretów… to ruina i spustoszenie! Albo to ma oczy? albo to ma serce? Bez litości i bez głowy. Dziewczęta znać z daleka spostrzegły wytrzeszczone na siebie ze strachem oczy ogrodnika i wolały iść do pokoju. Powóz jeszcze stał przed gankiem; trzeba było myśleć o umieszczeniu gości, bo Cesia na mieszkanie w miasteczku dozwolić nie chciała… Zosia i Mania biegały po wszystkich kątach, rozpatrywały wszystko i z zupełną swobodą gospodarzyły u dawnej nauczycielki, dziwiąc się tylko, do czego to być może tyle nasion, tyle tak różnych kwiatków. Matka tymczasem, padłszy na kanapę, siedziała zadumana i milcząca. Wzrok jej błądził, jakby nie widząc nic, po tych ścianach, myśl zdawała się gdzie indziej. Zdawało się, że nie przybyła dla samej przyjemności widzenia przyjaciółki, że coś jej ciężyło na sercu. Julek zdziwił się niepomału, gdy powracając wieczorem, w ganku postrzegł dwa te wyrostki, trzymające się za ręce i rozpatrujące ciekawie w lipowej alei, wiodącej do miasteczka. Choć w Zawiechowie goście rzadkim byli zjawiskiem, porządek, jaki tu panował, i skromny dostatek ułatwiały przyjęcie. Po wieczerzy wszystko było w pogotowiu do spoczynku. Dziewczęta poszły spać i marzyć, a dwie przyjaciółki, po wyjściu Juliana, zostały także same w saloniku. — Mój Boże, jak ja ci prawie zazdroszczę! — odezwała się pani Krystyna. — Tobie Pan Bóg pobłogosławił we wszystkim, a mnie w życiu nic się nie powiodło… Tyś dokonała wszystkiego, czegoś zapragnęła… cudów prawie, a ja rozbiłam się o rachuby, które mi się zdawały tak pewne! Zamilkła na chwilę. — Znałaś przeszłe moje życie. Rodzice, w chwili gdy pierwsza i najsilniejsza miłość zrodziła się w moim sercu dziewczęcym, gwałtem, bez litości oderwali mnie od tego, którego ukochałam… Zamiast zgasnąć, uczucie to spotężniało, tak że objęło mnie całą. Znienawidziłam tego, którego mi narzucono, choć był dla mnie dobrym, cierpliwym, choć nie kochając mnie, czynił z siebie, co tylko mógł, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Ale naówczas wszystko, co czynił, tłumaczyłam sobie na złe… niechęć ku niemu rosła z latami, rozpacz mnie ogarniała… Wprawdzie mój pierwszy ukochany zmuszony był oddalić się ode mnie, nie widywałam go, jak wiesz, wcale; lecz utrzymywaliśmy korespondencją, która żywiła uczucia nasze i podsycała. Były chwile, żem się starała zrezygnować na los, który by dla innej kobiety starczył za szczęście; to znowu wracała niecierpliwość, rozpacz, jakiś szał… który mi spocząć nie dawał… Pan Zagłoba, dzisiejszy mąż mój — tu westchnęła opowiadająca — był bardzo miłym młodym chłopakiem, gdym go pokochała i gdy on mnie szalenie ukochał… od rozstania się ostatniego, od ślubu go nie widziałam. W mojej wyobraźni był on zawsze ten sam… w listach nie zmieniły się uczucia; zdawało mi się, że i on zmienić się nie był powinien… Nareszcie słowo stanowcze wyrzeczone zostało… mąż na rozwód zezwolił, a rozłączenie urzędowe oswobodziło nas oboje… Czułam się wolną i byłam panią siebie… mogłam temu, który czekał na mnie cierpliwie lat tyle, oddać rękę… Zagłoba, który stracił małe dziedzictwo, jakie miał, zajmował urzędową posadę w Warszawie. Z bijącym sercem poleciałam ku niemu. Głosu zabrakło pani Krystynie… spuściła głowę. — Ale co lata, świat i życie uczynić mogą z człowieka! — szepnęła po chwili. — Nie poznałam go… Nie tyle twarz może, ile sam charakter się odmienił, choć miłość zdawała się ta sama, równie gorąca… Starałam się jednak nawyknąć do tego nowego człowieka, którego, w imię przeszłości, przyjąć byłam zmuszoną. Znasz szlachetny i pełen delikatności charakter hrabiego, który, nie kochając mnie, umiał być zawsze równie dobrym i uszanowania pełnym. Niegdyś zdawało mi się to chłodem… Zagłoba był nieco rubaszny i czuć w nim było o kilka stopni niższy od tego, w jakim żyć nawykłam, świat i obyczaj… nie raziło mnie to jednak z początku… Małżeństwo zresztą było nieuniknione; dałam słowo i musiałam go dotrzymać… Cesiu moja! ani dnia jednego nie byłam szczęśliwą, a dziś walczyć muszę, aby się najnieszczęśliwszą nie nazwać. Ideał młodości rozbił się, przetworzył, stał najpospolitszym i najprozaiczniejszym z ludzi. Na próżno usiłowałam go dźwignąć z upadku i postawić na piedestale, który mu zgotowałam, budując go przez lat tyle… on mnie pociągał na niziny… Zamilkła chwilę — Cesia słuchała, nie mówiąc ani słowa. — Widzisz we mnie — ciągnęła dalej pani Zagłobowa — ostygłą i rozczarowaną istotę, która siłą ducha trzyma się na falach życia, aby nie utonąć. Jakże niebezpieczne są te szały oślepiające młodości, ta młodość sama, co tak cudnie stroi swym wdziękiem tych, którzy po chwili w najpospolitszych zmienić się mają!… Któż by mi był przepowiedział, że idealny kochanek zmieni się w najtrywialniejszego szulera, próżniaka i lekkomyślnego gadułę?… a jednak tak się stało. Być może, iż ja tak samo z dzieweczki naiwnej zmieniłam się w oczach jego w nieznośną i wyschłą od bólu kobietę. Dziś, moja Cesiu, zamiast szczęścia otrzymałam naukę, iż na świecie próżno by go szukać było. Są błyski i chwile niebiańskie… ale życie na tych wysokościach utrzymać się nie może, skrzydła nie starczą… spadamy na ziemię. To dwoje dziewcząt moich tylko na świecie mnie trzyma… wszystko zresztą mi zobojętniało. Smutnym tym wyznaniem skończył się wieczór. Mówiły długo jeszcze… Cecylia wróciła późno do swojego pokoju, zadumana, niespokojna. Weselej rozpoczął się dzień następny, a błysk ten winni byli wszyscy dwom dziewczątkom, którym życie się jeszcze śmiało i one życiu. Nadjechała Jadwiga z podkomorzyną. Pani Krystyna w tym nowym kółku odżyła trochę, zapomniała trosk i zawodów. Sam widok dwojga narzeczonych, Jadwigi i Julka, mógł myśli rozpogodzić, tak tych dwoje kandydatów do życia używało dni najpiękniejszych nadziei całą duszą. Oni i dwie małe córki pani Krystyny zdawali się równie dziecinnymi… bawili się razem, śmieli jednakowo i wszystko im było dobre, wesołe, zabawne. I Cesia też przy nich odżywała chwilami, a nawet matka dawała się pochwycić w to zaczarowane młodości koło. Podkomorzyną, która wcale nie zestarzała mimo swych siwych włosów, do łez się nieraz śmiała i bawiła wybornie. Dzień zbiegł szybko i gdy przyszła Ryngoldom odjeżdżać, każdy by go był rad przedłużyć. Ponieważ ciemno się troszkę zrobiło, Julek siadł na konia, przeprowadzać narzeczoną i wskazywać drogę dziewczęta zasadzono w drugim pokoju, a pani Krystyna została znowu z Cesią. Cóś widocznie miała na sercu i przygotowywała się do jakiegoś kroku, na który ciężko się jej było odważyć. Uścisnęła Cesię kilka razy. — Tyś kobieta, jakich mało — rzekła. — Ja do ciebie mam prośbę i wiem, że mi jej nie odmówisz. Jestem tu o milę od hrabiego, przywiozłam dzieci, potrzeba więc, żeby je widział. Ja do niego nie pojadę… nie mogę, nie chcę… ani mi wypada. Zagłoba jest w dodatku podejrzliwy jak najprostszy parobek. Otóż, proszę cię, niech hrabia tu przyjedzie. Cesia zbladła i nie odpowiadając oczy spuściła. — Droga moja pani! On u mnie nie bywa i nie chcę, ażeby bywał… unikam go… Wiesz o tym dzisiaj, com ukrywała, póki mogłam, że się kochał we mnie naówczas, gdy mu się to nie godziło. Dla oczyszczenia jego i siebie od zarzutu musiałam z nim zerwać wszelkie stosunki… — Przecież dla widzenia dzieci przy mnie, gdy ja tu jestem — ja, co jedna miałabym prawo upominać się… przyjąć go możesz! Popełniłabyś dziwactwo, więcej dające do myślenia, niż gdy po prostu przyjechać mu pozwolisz, będąc dlań obojętną. Cesia zarumieniła się mocno. — Dzieci można by posłać z Julkiem i służącą — rzekła. — Ale ja go potrzebuję widzieć dla interesów — odpowiedziała, całując przyjaciółkę, Krystyna. — Proszęź cię, nie dziwacz się. Jeszcze chciała cóś zarzucić gospodyni, gdy pani Zagłobowa zakończyła: — Uprę się, musisz to dla mnie uczynić, a jeżeli już tak ci jest niemiłym ten hrabia, jak mnie był niegdyś, to powiesz, żeś chora, nie wyjdziesz i… dozwolisz mu domyślać się, że się go lękasz. Cecylia przestała się sprzeciwiać, lecz na twarzy jej znać było doznaną przykrość i niepokój. Na próżno uściskami i słowy miłymi starała się ją przyjaciółka ukoić. Zamiast listu Julek podjął się do dnia pojechać po hrabiego i zwiastować mu tę dobrą nowinę, jak się zdawało, niespodzianą. Szanowny doktór medycyny mimo udawanej czasem powagi, gdy mu na myśl przyszło, jakie na sobie dostojeństwo dźwiga, był wesół, żywy, roztrzepany jak nigdy. O świcie kazał konia osiodłać i puścił się w poselstwie do Bobryniec. Przybył też tam bardzo rano i niezmiernie się zdziwił, spostrzegłszy hrabiego już ubranego w ganku, krzątającego się niespokojnie. Julian, który go nie widział od swoich zaręczyn, miał mu i tę jeszcze wieść szczęśliwą do zwiastowania, gdy Sulejowski, ściskając go w ganku, sam rozpoczął od powinszowania. — Skądże hrabia wiesz? — Cały świat już wie o tym. Ryngold sam to rozgłasza. W pierwszej chwili była to nowina tak niespodziana i sensacyjna, iż jej winienem bilecik pani Ratajewskiej. Pierwszy raz odważyła się obesłać mnie listem w imię tak nadzwyczajnego wypadku, ręcząc za jego prawdziwość. Julek ruszył ramionami. — A ja też do hrabiego przybywam z przynajmniej również zadziwiającą, ale wielce, jak mi się zdaje, wesołą nowiną. Spojrzał mu w oczy Sulejowski, jakoś się dziwnie niedowierzająco uśmiechając. — Dwie wasze śliczne córeczki są z matką u nas… Zapraszamy hrabiego, abyś je odwiedził. Sulejowski odetchnął, nie okazując jednak zadziwienia. — Troszkę się je widzieć spodziewałem, były mi przyrzeczone — rzekł — rad tylko jestem, że pani Zagłobowa wasz dom wybrała. Cieszy mnie to nieskończenie, ze wszystkich względów. Boję się być pannie Cecylii natrętnym, ale na ten raz jeden znieść mnie musi. Pójdź, zjedz śniadanie, a ja dla moich dziewcząt każę zapakować prezenta już przygotowane. Potem koń twój pójdzie luzem, a my pojedziemy razem. Dopiero teraz dostrzegł Julek, że hrabia był tak ubrany, iż mógł pojechać choćby zaraz. Cały stos pudeł i pudełek poznoszono do powozu. Hrabia śpieszył niezmiernie, śniadanie więc trwało nie— długo i jak tylko obrachować było można, iż godzina przybycia do Zawiechowa wypadała przyzwoita, wyruszyli. Julek w drodze był gadatliwy, hrabia zamyślony i milczący. Chwilami można go było posądzić o takie roztargnienie, iż nie słyszał, co do niego mówiono. Gdy Zawiechów się ukazał wreszcie, niepokój Sulejowskiego zwiększył się jeszcze… Stanęli u ganku… Pani Zagłobowa z dziewczętami wyszła… Córki rzuciły się do ojca, który je namiętnie ściskać zaczął. Pocałował w rękę ich matkę i weszli do saloniku. Tu czekała Cecylia, blada, drżąca, pomieszana, usiłując się zdobyć na pozorny przynajmniej spokój. Hrabia pośpieszył ku niej, nie mniej poruszony, i chociaż ręka wyciągniętą była do angielskiego powitania, gorąco ją ucałował. — Pani mi wielką dziś wyświadcza łaskę — rzekł cicho. — Chciej wierzyć, że z duszy wdzięczen za to jestem. Córki mu dłużej mówić nie dały, uwiesiwszy się u obu rąk i napastując go pytaniami. — Tatko się zestarzał — rzekła młodsza — ale zawsze taki ładny, jak był. — Daleko ładniejszy od pana Zagłoby — dodała druga z przekąsem. Rozmowa stała się powszechną i żywą. Dziewczętom Julek szepnął o pudełkach; radość wybuchnęła wielka i zamęt straszny. Pobiegły po te skarby i z pomocą doktora medycyny zaczęły je wprost znosić do pokoju, a potem rozpakowywać. Epizod ten dozwolił wszystkim trochę ochłonąć z niepokoju i trwogi. Dziewczęta były naturalnie najważniejszym rozmowy przedmiotem i treścią, a ich wychowanie i postępy powodem różnych popisów. Wesołość ich trochą blasku ożywiała twarze, jakby strwożone i posępne. Pani Zagłobowa czuła się w obowiązku udawać szczęśliwą, lecz to się jej tak nie wiodło, a prawdomówne dziewczęta wtrącały czasem tak sprzeczne komentarze, iż Cesia uznała koniecznym rozmowę skierować w inną stronę. Nareszcie gospodyni i pani Krystyna mogły odetchnąć swobodniej, bo ojciec z córkami poszedł do ogrodu przywitać starego, jak mówił, przyjaciela, Praskiego. W istocie ogrodnik był „czcicielem” — tak się zawsze wyrażał — pana hrabiego, a ujrzawszy gościa z dala, pośpieszył ku niemu z widocznym weselem. — A, przecież mam szczęście na moim dominium pana hrabiego powitać i pochwalić mu się… Spojrzał na dziewczęta. — Gdyby nie te dwa piękne kwiatki, które we mnie trwogę budzą, mogę powiedzieć, że byłbym szczęśliwy — dodał potem. — Ale dlaczegóż trwogę budzą? — spytał zdziwiony hrabia. — A, bo to są chodzące i skaczące kwiatki, panie hrabio, które siedzącym bywają groźne. — Przecież my, gdy nas Cesia przestrzegła — odezwała się starsza, urażona — bardzo w ogrodzie grzecznie się zachowujemy. — Ani słowa! — odparł Praski — ale po mnie ciarki chodzą… Byle to furknęło… hę, żadnego nie poszanuje zagona. No, ale dziś, kiedy u nas tak wielkie święto… dziej się wola Boża! choćby i batalią wydały moim kwiatkom. Śmiać się zaczęli, ale panny wzięły na kieł i chodziły ścieżkami, tak że Praski aż się dziwował i mocno je pokochał. Dłużej też zatrzymał hrabiego przy swej kolekcji kaktusów, niżby ten był sobie życzył może. — Proszęż pana Praskiego — odezwała się Zosia, stając nad tymi poczwarami — proszę mi powiedzieć, jak można kochać takie paskudztwo? — A któż by je kochał, gdyby nie ja? Przecie i one potrzebują, aby któś się nad nimi rozczulał. — Że brzydkie, to brzydkie! — szeptały dziewczęta — aż strach! Gdy do pokoju wrócili, panna Cecylia pod pozorem domowych zajęć wraz z Julkiem wyszła i na długo zostawiła dzieci i panią Zagłobową z hrabią. Cofnęli się umyślnie, dając im swobodę pomówienia o interesach. Nierychło potem towarzystwo zeszło się przy obiedzie, który był dosyć milczący. Sulejowski, po raz pierwszy odwiedzający Zawiechów, znajdował pałac bardzo smakownie urządzonym i skromnie razem; pani Krystyna unosiła się także nad umiejętnym zużytkowaniem starych okruchów, nad wdziękiem, jaki Cesia umiała nadać tej ruinie. Tak czas zszedł do wieczora, a gospodyni umiała niewidocznie tak unikać spotkania z hrabią, iż zaledwie kilkanaście wyrazów z nim wymieniła. Gdy się chwila wyjazdu zbliżała, Zosia z siostrą przystąpiły obie do gospodyni i poczęły ją całować po rękach. — Myśmy przyszły do panny Cecylii z prośbą, aby naszemu tatkowi pozwoliła jutro przyjechać… Moja panno Cesiu! My go pewnie tak prędko nie zobaczymy! Zręczną tę interwencją dziecinną najpomyślniejszy uwieńczył skutek. Jakże się im oprzeć było?… Hrabia przyszedł podziękować i wyjechał. Dzień to był dla panny Cecylii ciężki, tak iż gdy się wszyscy rozeszli i mogła wreszcie oddalić się do swojego pokoju, padła na krzesło zmęczona, długo, długo nie mogąc się ruszyć. Z wlepionymi w okno bezmyślnie oczyma, w których łza się kręciła, podparta na dłoni, siedziała tak, póki bicie zegara, oznajmującego północ, nie wyrwało jej z zadumy… Obok pokoju jej sypialnego stała pani Krystyna. Usłyszawszy ruch u Cesi, zastukała do drzwi. — Nie śpisz? — spytała. — Pozwól mi wnijść na chwilę. Otworzyły się drzwi i Krystyna weszła na palcach. — Widzę, że i nie śpisz, i nie rozebrałaś się nawet… Ja także… sen mnie odbiegł… Mam cóś, co mi cięży, czego bym do jutra odkładać nie chciała. Rzuciła się jej na szyję. — Cesiu moja, błagam cię, pozwól mi raz w życiu przydać się komuś na co i spełnić dobry uczynek. Ujęła ją za rękę… głos jej drżał. — Mój aniele, moja droga! Dziwna spadła na mnie rola… przychodzę do ciebie w swaty… od hrabiego. Klękam przed tobą i proszę cię, uczyń dla mnie tę ofiarę — idź za niego. On cię kocha z całym zapałem młodości i ty go kochasz… Cecylia wyrwała nagle rękę i zawołała głosem bolesnym: — Krystyno! — Tak, ty go kochasz, ty go kochasz! nie kłam… jam to widziała dawno. On wart twojego przywiązania. Będziecie szczęśliwi, a ja dumną, żem się przyłożyła do tego. — To być nie może — szepnęła Cecylia głosem drżącym… — nie, stokroć nie!… Początek tej miłości zakazany był grzechem… Tak, przyznaję ci się: walczyłam ze sobą, ale kochałam go. Kochałam i nienawidziłam… oburzałam się na siebie i ciężkie bóle przebyłam z tym cierniem w sercu… Chcę teraz ukarać sama siebie, bo samej siebie się wstydzę. — Ale za cóż jego masz karać? — odezwała się Krystyna. — Wierz mi, przecierpiałaś tyle, iż odpokutowałaś to, co w twym sumieniu zdawało ci się grzechem. Cesiu moja, nie zabijaj tego człowieka. Wytrwał on dotąd, lecz któż wie, jak i gdzie rzucić go może rozpacz. Jego miłość dla ciebie przetrwała próby ognia i lodu, i najstraszniejszą czasu próbę… Daj się ubłagać! ja cię za nim proszę… Niech ja, com była jego żoną na to, ażeby mu zatruć życie, przyniosę mu pociechę, niech ja wasze ręce połączę. Któż naówczas będzie śmiał was potępić? Cecylia oczy sobie zakryła i padła na krzesło; łzy się jej rzuciły i szlochać zaczęła… a Krystyna przyklękła przy niej, obejmując ją rękoma i szepcząc słowa pociechy. Rzućmy zasłonę na tę scenę, której pierwszy brzask poranka był jeszcze świadkiem… Gdy się rozeszły dwie przyjaciółki, Cecylia padła na klęcznik i modliła się długo. Nazajutrz hrabia przyjechał o tej, co pierwszym razem, godzinie. Gdy wchodził do salonu, wzrok jego, pierwej niż na Cecylią, zwrócił się na Krystynę, która bardzo nieznacznie oczyma mu wskazywała, że — zwyciężyła. Przywitali się w milczeniu. Przy Julku i dzieciach nie było mowy, tylko o nich. Bardzo zręcznie udało się potem pani Zagłobowej doktora z panienkami odprawić do ogrodu. Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, gdy wstała i podeszła do Cesi. Całując ją w czoło, ujęła jej rękę drżącą i złożywszy ją w dłoń hrabiego, który kląkł w uniesieniu i zachwycie — wybiegła, nie mówiąc ani słowa. — Stało się — rzekła Cecylia — moje męstwo ofiary — wszystko… nie przemogły przeznaczenia… Jestże to sen? Hrabia rękę jej do piersi przyciskał. — O zapomnijmy — odpowiedział cicho — wszystko przeszło. Noc to była czarna, burzliwa, straszna! Com ja wycierpiał! Ale dziś czuję, że stokroć więcej zniósłszy, jeszcze bym nie opłacił szczęścia tej chwili. Jak ludzie, którzy po wiekowym milczeniu raz pierwszy przemówić do siebie mogą, poczęli rozmowę poufałą, słodką… niby przebudzeni ze snu jakiegoś… radując się, iż był tylko marzeniem i ułudą. Powoli smutek znikał z czoła Cesi, a hrabia śledził pilnie każdy jej ruch, każde skinienie, zwiastujące, że ciężar, który tak długo nosiła, z piersi jej spadał. Gdy Julek wszedł potem niespodzianie, znalazł ich pochylonych ku sobie i rozmawiających po cichu. Cesia podniosła twarz uśmiechniętą ku bratu: — Julku — rzekła — musisz trochę zmienić rozporządzenia podróży, ty, co masz być naszym kurierem. Hrabia jedzie z nami. Doktór spojrzał zdziwiony i trochę niedowierzająco. — Jak to? — spytał — hrabia? Sulejowski wziął rękę Cesi, zwieszoną na poręczy krzesła, przycisnął ją do ust i śmiejąc się błogo, zawołał: — Ja z moją żoną i Julian ze swoją… nie będzież to najmilsza w świecie podróż we czworo? Julek mu się z wybuchem radości rzucił na piersi. — A! przecież! — zawołał. — Z przeproszeniem Cesi… ale mocno się na nią gniewałem, że… nie pozwoliła sobie tego wprzódy zaproponować. Wnet i dziewczęta nadbiegły. Weszła z nimi, doskonale odgrywając wesołość i uciechę, pani Zagłobowa… i w harmonijnym gwarze rozpłynęła się rozmowa. X I powieść nasza skończona… Nie — bo życie nie kończy się na tych chwilach wyjątkowo szczęśliwych, które je złocą — bo są w nim niepojęte zwroty, których ani rozum, ani serce wytłumaczyć nie mogą. Wszystko jak najszczęśliwiej się składało. Posłano z oznajmieniem Henrykowi, ażeby wziął uwolnienie choć kilkodniowe i przybył na ślub siostry i brata, mający się odbyć razem. Z wielkim zdziwieniem odebrał Henryk tę wiadomość i odpowiedział, że przybywa. Któż inny mógł błogosławić tym dwom parom nad przyjaciela domu księdza Kulebiakę? W parafialnym kościółku odbył się ślub bez spraszanych gości i szumnego wesela. Życzył go sobie podkomorzy, ale mu wyperswadowano, że młodzi wyjeżdżają zaraz, że sąsiedztwa mało i że wszystkim milej będzie ten dzień spędzić w swoim szczupłym gronie ukochanych. Wymógł tylko, aby wszyscy do Żytkowiec przybyli, i tak się stało. W kilka dni potem Henryk dwie młode pary przeprowadzał aż do Warszawy, powracając do swoich zajęć. Cesi szczerze żal było, że został tak samym i o zmianie stanu ani chciał słuchać. W sąsiedztwie wiadomość o dwóch tych ślubach uczy— niła wrażenie ogromne. Marszałek szczególniej był na Cecylią oburzony i chociaż nie okazał gniewu widocznie, nie szczędził przycinków gorzkich. Dostało się przy tym i hrabiemu, i przeszłości. Pomyślność rodziny cieszyła go pozornie, lecz trapiła wewnętrznie. Zwrócił się do pani Ratajewskiej raz jeszcze. Powoli coraz nabierająca tuszy wdowa rozmyślała o przyszłości z niejaką obawą i po pewnym wahaniu się uszczęśliwiła go ręką swoją. Dziwne tam jakieś zajść musiały wkrótce okoliczności, gdyż po trzech niespełna miesiącach pożycia, które zdawało się nader szczęśliwym, pani marszałkowa wyjechała do swojego Walina i w nim pozostała, marszałek zaś mieszkał u siebie w Odrębach i… urzędował dalej, nie widując się z żoną, tylko rzadko i na krótko. Oboje przed obcymi prawie nie mówili o sobie. Pan marszałek, o żonie mówiąc, nazywał ją grzecznie marszałkowa, a ona jego marszałkiem; lecz skoro kto go wspomniał, urywała rozmowę. Do córki wzięła pani Ratajewska do pomocy guwernera, gdyż sama się ciągle nią zajmowała. Był to Francuz i człowiek bardzo miły. Marszałek, jeszcze przed ślubem, postarał się dla swoich dzieci o Szwajcarkę, która miejsce gospodyni w domu uzurpowała, co może się pani Ratajewskiej nie podobało. Dwie pary nasze śpieszyły na południe. Lecz diagnoza brata musiała być trafną, gdyż mimo łagodnego klimatu i tego szczęścia, co ją otaczało, Cecylia w drodze coraz więcej kaszleć zaczęła. Postanowiono, unikając znużenia, jakiś czas przebyć w miejscu i wybrano Francją. Na jesieni wszyscy razem udali się do San Remo i Nizzy. Julek był niespokojny… Hrabia, który nie widział niebezpieczeństwa, jeszcze śnił o szczęściu, gdy choroba piersiowa rozwijać się zaczęła tak groźnie, że brat, niepewien siebie, musiał do pomocy wezwać doktorów z Florencji. Cecylia zdawała się nie czuć swojego stanu lub nie chcieć go rozumieć. Wesołą była, czynną i marzyła o powrocie do Zawiechowa. Praski odbierał od niej nieustannie posyłki nowe. Plany upiększeń i ulepszeń się mnożyły, chociaż chora ledwie już zimą z krzesła ruszyć się mogła. Nie odstępował jej Sulejowski, którego stan budził równą litość. Był to rodzaj osłupienia, zdrętwienia, zwiększonego tym, że musiał przed żoną taić w sobie to, czego doznawał, aby jej nie przerażać. Z uśmiechem na ustach Cecylia nikła powoli. Piękność jej, jakby coraz eteryczniejszą się stając, promieniała nad grobem blaskiem cudnym… oczy pałały… uśmiechały się usta.7. na alabastrowym czole nie było chmurki. — To osłabienie przejdzie, jak wszystko przechodzi — mówiła. — Ja jestem tak szczęśliwa! mnie tak błogo na świecie, że sam nadmiar szczęścia musiał na chwilę odebrać mi siły… Z wiosną, z kwiatkami i ja się rozbudzę do życia… zobaczycie… Ale trzeba wracać do Zawiechowa, bo ja tam tylko żyć mogę. O tym jednak powrocie mowy już być nie mogło. Jadwiga i Julek dla niej także przedłużyli pobyt za granicą, bo jakże odstąpić ją mogli? Zimę tak, na południowym słońcu się wygrzewając, ciesząc się różami, które tam w ogrodzie kwitły, prześniła chora… zawsze wybierając się z wiosną do domu. Nadeszła wiosna ta pożądana i jednego dnia, gdy motyle latały już, a nowe życie wstąpiło w drzewa i krzewy, gdy jaśminy kwitły i woń poranka napełniała powietrze, siedząc tak w oknie, patrząc na morze, z ręką męża do piersi przyciśniętą… Cecylia zasnęła na wieki. Bóg w nagrodę życia nie dał jej dożyć… rozczarowania może. * patynki (z fr.) — płytkie trzewiki lub pantofle damskie * ekscypować (z łac.) — zastrzegać sobie, zawarować * podorożna (z ukr.) — dowód urzędowy, nakazujący dawać konie podróżne (pocztowe) * ekskuza (z fr.) — tłumaczenie się, usprawiedliwienie * strapczy — prokurator powiatowy w dawnej Rosji * zbuzować — zbesztać, zburczeć zwymyślać, złajać zgromić * austeria (z wł.) zajazd, gospoda, oberża * ekspens (z łac.) — wydatek, koszt * intromisja (z łac.) — oficjalne wprowadzenie w posiadanie (albo na urząd) * poczthalter (z niem.) — urzędnik poczty, utrzymujący konie i wozy do przewożenia osób, rzeczy i listów * Śniadecki Jędrzej (1768–1838) wybitny uczony polski chemik lekarz biolog i filozof. W latach 1797–1822 profesor chemii 1826–1832 medycyny w Szkole Głównej Litewskiej od 1832 profesor Akademii Medyko–Chirurgicznej w Wilnie * Frank Józef (1771–1842) — lekarz austriacki, powołany w 1804 r. na katedrę patologii w Wilnie, w 1806 — mianowany kierownikiem katedry terapii szczegółowej i kliniki lekarskiej. * sprawnik (z ros.) — naczelnik powiatu w carskiej Rosji * półimperiaty — imperiał — w Rosji carskiej złota 10–rublówka * indyferentny (z łac.) — obojętny, biernie do czegoś ustosunkowany * personat (z łac.) — ważna osobistość, figura, dygnitarz * węgierka — krotka szuba męska lub damska przybrana lamowkami lub skórkami baranimi * zwoszczyk (z ros.) — woźnica rosyjski * zelozja (z łac.) — zagorzałość * prejudykat (z lac.) — orzeczenie sądowe stanowiące precedens prawny * honoratiores (łac.) — osoby piastujące wyższe godności; zasługujące na szczególny szacunek * de domo (łac.) z domu * rumacja (z niem.) — zniszczenie, zrujnowanie * powietnik współziomek, mieszkaniec tego samego powiatu * (jak) Byron trochę kuleć możesz — George Gordon Noel lord Byron (1788–1824). wielki poeta angielski, czołowy przedstawiciel romantyzmu w kulturze europejskiej, od dziecka był chromy. * duryhołowie (z ukr.) — głupota * bryftreger (z niem.) — listonosz * kimel (z niem.) kminkówka * eksdywizja (z łac.) — w dawnej Litwie podział majątku ziemskiego na części między wierzycieli * partesy (z łac.) — staropolska nazwa nut; gadać z partesów — gadać jak z nut * status rei (łac.) stan rzeczy * podradczycy (z ros.) — dostawcy, przedsiębiorcy * horodniczyna (z ukr.) — żona horodniczego, urzędnika ziemskiego, pełniącego funkcje naczelnika miasta * châtelaine (fr.) — kasztelanka * Ninon de Lenclos, właśc. Anne Lenclos (1620–1705) — — słynna z urody, inteligencji i kultury autorka ogłoszonych w 1886 r. listów (Lettres); jej salon skupiał świat literacki i naukowy ówczesnego Paryża * familiares (lac.) — familianci, członkowie tej samej rodziny * proprio motu (łac.) — z własnej inicjatywy * mais sans un sous (fr.) — ale bez grosza * Par–dessus le marche (fr.) — na dokładkę, w dodatku * Que votre volonte soit faite! (fr.) — Niech się stanie zgodnie z pani życzeniem! * quand m?me (fr.) — mimo wszystko * Bokacjusz Giovanni Boccaccio (1313–1375), słynny pisarz wioski, autor Dekamerona. zbioru nowel o frywolnej tematyce, u których często pojawiał się motyw niewiernych żon * sztuciec matematyczny — przybornik * cyfra — początkowe litery imienia i nazwiska, monogram * Usque ad linem (łac.) — aż do końca * sub sigillo (łac.) — dosł.: pod pieczęcią; w tajemnicy * Noblesse oblige (fr.) — szlachectwo zobowiązuje * distinguo (łac.) — rozróżniam * captando benevolentiam (łac.) — dla pozyskania względów * Heloiza i Abelard — słynna para tragicznie rozłączonych kochanków. Wybitny francuski teolog i filozof scholastyczny. Pierre Abelard (1079–1142). i jego uczennica, Heloise (1101–1164). potajemnie zaślubieni, po bestialskim okaleczeniu Abelarda za sprawą wuja Heloizy, wstąpili do klasztoru, wyrażając swe namiętne uczucia tylko w listach. * klauzura (z łac.) — część klasztoru zamknięta dla osób obcych * en train (fr.) — w toku, w trakcie * kefalalgia (z gr.) ból głowy