TERRYMCMILLAN ^ ^ ^ ODZIEŃ ZA PÓŹNO,O DOLARA ZA MAŁO. Tytuł oryginału: A Day Łatę and a Dollar Short Projekt okładki:MaciejSadowskiRedakcja: Maria MireckaRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Anna Sidorek 0^'o Original English language edition Copyright 2001by Terry McMillan. Ali rights reserved including theright ofreproduction in whole or in partin any form. This edition published by arrangement with Yiking,a member of Penguin Putnam, Inc. forthe Polish editionby MUZA SA, Warszawa2002 for the Polishtranslation by Aldona Możdżyńska ISBN 83-7319-141-0 Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2002 Akc.^'. '"^ Dla moich sióstr i brata,Rosatyn, Crystal, Vicky i Edwina,z miłością i szacunkiem i pamięcimojej matfciMadeline Tillman (1933-1993),"która dawno wiedziała, co w trawie piszczy". Suzie MaePńscilla - Julian (t)Viola - Cedl Prtce BoogarPrecious Sąwrrel Paris - NathanCharlotte - Albert ToussaintDingus Janelle- Jimmy (+)Lewis- Downetta r- Todd Shanice Jamil Heather TiffanyMoniąueTrevw Gearge Porter \ Arlene JaDonnaYolanda ^Brenda Jak ja to widzę Nicjużmnie nie zaskoczy. Przynajmniej jak sięrozchodzi o moje dzieci. Są już dorosłe, ale podwieloma względami zachowują się jak dzieciaki. Wiem, że im działam na nerwy - ale one też mniewnerwiają - i ciągle się czepiają, że się wtrącamw ich sprawy, ale - cholera - w końcu jestem ichmatką. Moimobowiązkiem jest wtrącać się w sprawymoich dzieci. Po prostu się martwię. O całą czwórkę. Jak jasna cholera. Gdybym ich nie kochała, tobymnieguzik obchodziło, co robią,i w ogóle bym sięnie przejmowała, co się z nimi dzieje. Ale się przejmuję. Przeważnie nie widzą, co wyprawiają, więc immówię, co ja widzę. Wcale mnienie słuchają, alejako matka zawsze czułam, że jak im nie wytknępalcem, że sami sobie robią krzywdę i zadają ból,tokto im to pokaże? No i właśnie dlatego wylądowałamw tym cholernym szpitalu: zezgryzoty. Nawet nie chce mi sięmyśleć o Cecilu, bo jeszcze dostanękolejnego ataku. Cecil to fatalny nawyk, jakimam od trzydziestu ośmiulat, to znaczyodkąd jest moimmężem. Od tej szarpaniny z nim i z dziećmi jestem już zupełniesterana. To cud,że w ogóle jeszcze oddycham. Urodziły się tak szybko jak kocięta, z tym że każdejedne wyrosło na zupełnie innego zwierzaka. Paris tolwica, która ryczyza cicho. Lewisjest koniem, którynie potrafi udźwignąćwłasnego ciężaru. Charlottetoani chybi byk, a Janelle pewnie owca - a raczej jagnię - bo zawsze daje się wywieśćna jakieś pastwiskoinawet nie wie, jak się tam znalazła. Każda matkawiążeze swoimi dziećmi wielkie nadzieje. Marzą się jej różne rzeczy. Chce dla nichwszystkiego, co najlepsze. Chce, żeby dostały od życia,czego - z takiegoczy innego powodu - sama nie dostała. Chce, żeby były inteligentniejsze od niej. Żebydokonywałylepszych wyborów. Żeby robiły mądrzejszekroki. Nie chce, żeby były głupie albo zachowywały sięjak głupki. Dlatego mogłabym gołemi ręcami udusić Lewisa. Jego życie to jeden wielki mętlik. Zawsze sobieznajdzie jakąś wymówkę, a od trzydziestu sześciu lat niezmienił się ani ciutkę. W 1974roku nie ukradł z motelu Lucky Lady tych tam klimatyzatorów, które policjaprzypadkiem znalazła, upchnięte na tylnym siedzeniunaszego sabre'a aż we wschodnim Los Angeles. Lewistwierdzi,że kumpelmu powiedział, że należą dojegowujka. No to dlaczego rruał mu nie wierzyć? Potemniz tego,ni z owego dostał alergii. W kółko kichałi pociągałnosem. Mówił, że to odsmogu. Ja sięnieurodziłam wczoraj, aleon obstawał przyswoim. Comazrobić, mówił,jak mu ludzie ciągle dają różne rzeczydo naprawyalbo towar, o który się wcale nie prosił? Na ten przykład zepsute stereo. Albo jakieś starenarzędzia, które - jak sięokazało - były z garażupanny Bellulah? Czy go oskarżyłam o kradzież tychnarzędzi? A jak! Lewis zawsze lądował w niewłaś10 ciwym miejscui o niewłaściwej porze, jak w 1978,kiedyczekał na Dukeya i Lucky'ego, którzy wyszliz pralni chemicznejbez żadnego prania i poprosili go,żeby"brał dupęw troki", a on jak ten głupi sięposłuchał i policja pogoniła im kota aż do więzieniaokręgowego. Przeznastępne trzy lata Lewisczęsto gęsto wracałdo tego samegoszaregobudynku, a potem spędziłpółtora roku w o wiele większym więzieniu. Ale niebył dobrymprzestępcą, bo: raz - zawsze dawał sięzłapać, i dwa - kradłtylko niepotrzebne nikomu badziewie: zardzewiałe kosiarki, łopaty i grabie, wyczerpane baterie,łyse opony, łożyskai tak dalej, i takdalej. Za każdym razem, jak go przyskrzyniali, łamałam sobie głowę, jakktośz ilorazem inteligencji 146może być taki głupi. Nauczyciele mówili, że to geniusz. Zwłaszcza zmatmy. Miał mózgjak kalkulator. Ale co mu z tego? Wciążczekam na dzień, kiedywszystkie teliczby dadzą jakąś konkretną sumę. Za kratkami cośmusiałosię wydarzyć, bo od tamtejpory- znaczy się od dwunastu-trzynastu lat -Lewisowizupełnie pomieszało się wgłowie. Nie potrafi dokończyć tego, co zaczął. Czasami to nawet nie zaczyna. Na szczęście nie wracał do pudła poza paroma wyrokamiza jazdę popijaku, miał też na tyle oleju w głowie,by, kiedy paru jegokumpli odwaliło kitę,przestaćbawić się prochami. Teraz pali tylko trawkę, siedziw tejnędznejkawalerce, całymilitrami żłopie whiskeyi graw szachyz Meksykanami. Jak zostaje sam (cosię nie zdarza często, bo nie znosi siedzieć samjakpalec dłużej niż parę godzin), rozwiązuje krzyżówki. Trudne. I jest w tym dobry. Krzyżówki toon kończy. Z tego, cowiem,to przez jego mieszkanie przewinęły 11. się setki kobiet, które zostawały u niego na dzień czydwa, ale o^ ciągle tylko narzekał na Donnettę, swojąbyłą, z która rozwiódł się sześć lat temu, więc większość z nich już nie wróciła. I lepiej nie dawać mu dojść do słowa. U niegocodrugie słowo to "Donnetta". Nawija o niej, jakby rozwiedli się dopiero wczoraj. "Chciałamieć idealnegochłopa" - twierdzi, albo: "Wyciskałem zsiebie siódmepoty, żeby zadowolić tę kobietę". Donnetta była troszkę opóźniona, ale to naprawdę miła, porządna dziewczyna. Kiedy poraz trzeci odeszłam od Cecila, przezprawie miesiąc mieszkałam u nich. Już wdrugimtygodniu myślałam, że wyląduję u czubków. Przedewszystkim Donnetta nie potrafiła ugotować niczegozjadliwego. Jak przychodziło do rozmowy we dwójkę,daleko jej było do Oprah. Sprzątanie znajdowało sięnasamym końcu jej listyzajęć, aich synowi przynaj. mniej dwa razy dziennie należałosię lanie na gołądupę,ale ona wierzyła tylko w te brednie białasówo odsyłaniu niegrzecznego dzieckado jego pokoju. Miała nie więcej rozumu niż świąteczny indyk,a jakpoprowadzić dziecko przez życie,kiedy samemu sięjest zupełnie zagubionym? Doskonale rozumiałam tęmałą, kiedy zwróciła się do Boga, została zbawionaiw końcu przestała dawać Lewisowi deser w nocy. Parę miesięcy temu przysłała mi różową pocztówkęz jakiegoś moteluw San Diego, na której napisała, żewyszła za mąż, jest w siódmym miesiącu ciąży i jużwie, że to dziewczynka, jej mąż ma na imię Toddi chce adoptować Jamila i co ja myślę o tym wszystkim? I Jeszcze PS: Nieżeby miałoto jakieś znaczenie,ale Todd jest biały. Przede wszystkim to jej sprawa, zakogo wychodzi zamąż, chociaż Lewis pewnie dostanie 12 szału, kiedy się dowie. Ja tam wiemjedno: dziecikochajątego, kto się nimi opiekuje. Lewis zupełnie sięzałamał, odkąd odeszła. A zaswójosobisty dramat wini każdego oprócz samego siebie. Nie może se znaleźć roboty. "Jestemzagrożeniemdlabiałegoczłowieka" - mówi. "A niby w jaki sposób? "-pytam. "Dla siebie samego jesteś największym zagrożeniem,Lewis". On prycha iparska. "Jestem ofiarą". A ja na to: "Zgadza się. Kiepskiegoplanowania! ". Wtedy on się rozkręca iprzedstawia historię rasy ludzkiej,potem czarnych,aż w końcu dochodzimydo XX wiekuikastracji czarnych mężczyzn, która nadal odbywa sięw naszym społeczeństwie,bo spójrzcie tylko,jakiesukcesy odnoszą czarne kobiety wporównaniu z nami! Wtedy zwykle daję mu kolejne piwo, poktórym wreszcie zamyka jadaczkę albo zapadaw śpiączkę. Jego drugie imię to "Tragedia". Przez całe lata dawałam się nabierać na to jegobajdurzenie. Pożyczam mu pieniądze,które zarabiamu Mary Kay. Forsę z polisy ubezpieczeniowej. Raznawet zastawiłam w lombardzie obrączkę,żeby mógłzapłacić alimenty. Ale potem zaczęło mi świtać w głowie, że dzwoni do mnie tylko wtedy, jakczegoś chce,więc przestałam pokrywać jego wydatki. W zeszłymtygodniuzadzwonił z wiadomością, że jedenz jegogratów zepsuł się na poboczu autostrady na kompletnym odludziu, gdzie kiedyś pobili Rodneya Kinga. Chyba powinnam mu współczuć, i tak też było przezchwilę, ale potem mi się przypomniało, że Lewisodblisko roku nie ma prawa jazdy. Kiedy spytał,czymogłabym muprzesłać trzysta pięćdziesiąt dolarów,dopóki nie przyjdzie jego renta, tym razem mojaodpowiedźbrzmiała: "Nie, dojasnej cholery! ". 13. Wściekł się. - W ogóle cię nie obchodzi, co się ze mną dzieje,co, mamo? -Nie zaczynajze mną, Lewis. - Nie rozumiesz, co ja przeżywam. Nic a nic, nie? - Nieważne,rozumiemczynie. Jestem twoją matką, a nie żoną. Nie jestem twoją kobitą. Anipsychiatrą. Co się stało z Conchitą? - To Cariita. -Comosita, Consuela, Conleche. wszystko jedno. - Rozstaliśmy się. -Jestem w szoku. - Potrzebuję twojej pomocy, mamo! Naprawdę. - A to mi nowina! Nawetniewolno ci prowadzić,Lewis. - To jak mam szukać roboty albo pojechać do pracy? Postanowiłamudawać,że nawet nieusłyszałam słowa "praca". - Nie wiem. Zadzwoń do jednego ze swoich przyjaciół. - Nie mam żadnych przyjaciół z taką kasą. Tutajczarny ma ciężkie życie,mamo,zwłaszcza jak jestinwalidą. Nie wiedziałaś? - Nie wiedziałam, że jesteś inwalidą. -Mam artretyzm. - Aha. A ja jestem w trzecim miesiącu ciąży i urodzę trojaczki. - Dlaczego nikt mi niewierzy, kiedy mówię prawdę? Ledwo mogę zacisnąć dłoń w pięść, takie mamspuchnięte kostki. A z prawego nadgarstka wystajemi kość. Och, nieważne. Mamo, proszę. - Muszę już kończyć, Lewis. Nie mam trzystu pięćdziesięciu dolców. 14 - Właśnie że masz. -Oskarżasz mnie o kłamstwo? - Nie. -Mówię ci. Wydałam wszystkie pieniądze. - Gdzie jest tata? -Przy grillu. A jak ci się wydaje? -kłamię jaknajęta. - Mogłabyś go poprosić? I powiedzieć, że to dlaciebie? Wybuchnęłam śmiechem. Przede wszystkim nie widziałam Cecila ponad miesiąc, ale nie chciało mi siętego roztrząsać. Zajęczał. - No to może chociaż dwieście? Wtejchwili trzasnęłam słuchawką, bo nie mogłamznieść tej żebraniny. Ręce okropnie mi siętrzęsły,a serce waliło jak głupie, więc otworzyłam szufladęw kredensie, złapałam inhalator i szybko zrobiłamdwa-trzy wdechy. Lewis chyba nie spocznie, dopókido cna mnie nie wykorzysta. Już na samątę myślzaczęłam płakać,a nie lubię płakać, bo zawsze mi sięwtedy pogarsza. Niemogłam wciągnąć powietrza aninosem, ani ustami, więc zacisnęłampięści i powiedziałam sobie w duchu: "Boże, daj mi siłę". Poszłamdomojego pokoju, usiadłam na brzegułóżka, włączyłam swoją maszynę, chwyciłam plastikową rurkę izaczęłam wsysać powietrze, aż dłonie mi zwilgotniały,a czoło tak się spociło, że ściągnęłam perukę i rzuciłam ją na podłogę. Kocham Lewisa. Oddałabym mu ostatnie tchnienie. Bóg wie, że nie chcę, żeby mu się stało coś złego, aleLewisma problemy, których nie potrafię rozwiązać. Niektóresprawy miłośćpotrafi załatwić, a niektórych 15 nie. Nie mogę go uratować. Cholera, próbuję wykombinować, jak mam uratować samą siebie. Taka Charlotte. To byk jak się patrzy. Bardzotegożałuję, ale przez połowęczasu nie mogę jejznieść. Niemam też pojęcia, jak tenjej chłop z nią wytrzymuje. Współczuję Alowi, słowo daję. To jeden z tych udupionych pantoflarzy, ale przy ludziach udaje supermana. Wszyscy wiedzą, że Charlotte to strasznajędza. Idziejuż na czwarty miesiąc, jak ze sobą nie gadamy. Możenawet na piąty albo i szósty. Nie pamiętam. Ale,cholera jasna,ja jej tylko powiedziałam,że powinnawięcej czasu spędzać w domu z dzieciakami, a wtedyona się rozłączyła. - Mamo, a kiedy ty ostatnio pracowałaś na cały etat,zajmowałaś się trójką dzieci imężem, prowadziłaśdom i trzy pralnie samoobsługowe, co? -Nigdy. - To po co się mądrzysz i pouczasz, copowinnamrobić? -Weźsobie kogoś do pomocyi nie bierz całej roboty na siebie. - Wiesz, ile terazkosztujesprzątaczka? -Och, przestań tak skąpić, Charlotte. Nie maszproblemówz wydawaniem pieniędzy. - Jaskąpię? Słuchaj no. - Słyszałam, że Tiffany wyrzucili ze szkoły, a Monique na lekcjachtak kłapie jadaczką, że pewniebędzie następna. -Kto ci to powiedział? Janelle? Ta plotkara? Toona, jestem tego pewna. Przedewszystkim tonieprawda. - To prawda i totwoja wina, że nie trzymasz ichkrótko. 16 - Będę udawać, że tego nie usłyszałam. Ale coś cipowiem, matka. Tiffanywcale nie wyleciała ze szkoły. Została odesłana do domu zaużywanie za mocnychperfum, bo polowa klasy- razemz nauczycielem - dostała od nich mdłości. I dla twojej wiadomości - Monique tylko powiedziała dowcip,z którego wszyscy sięśmiali. Wiedziałam, że kłamie jak najęta, ale nie odważyłam się jej tego powiedzieć, więc tylko mruknęłam. - Mhm. -A skoro już Janelle tak rozpuściła jadaczkę, to czyraczyłaci powiedzieć, żeMonique przeżywa ciężkiokres, bo właśnie dobieramy jej lekarstwa? - Już jabym znalazładla niej lekarstwo. -Wiesz co, mamo? Mam już tak dosyć twoich ironicznych uwag, że nie wiem. Mamich po dziurkiw nosie! Nigdy niemówisz nic miłego o moich dzieciach! - Gówno prawda, i dobrze o tym wiesz! -A właśnie że prawda! - Jak zrobią coś dobrego, to będę miała powód, żebyje chwalić. -Właśnie to miałam na myśli! Czy Dingusostatniozrobił jakieś przyłożenie? A ta twoja ukochana Shanice: czyżby miała same piątki? No, powiedz mi toprosto w twarz. Przyda mi się dzisiaj trochę dobrychwiadomości! - Uważaj, co mówisz. Jestem twoją matką. - To nie dzwoń do mnie, dopóki nie zaczniesz sięzachowywać jak prawdziwa matka i babcia moichdzieci! - I- bałU-=trzasnęła słuchawką. ^P.lillinTS^ lu amerykańskim - wniesienie piłkina Przylożeniipolepunk 17. Prawda zawsze w oczy kole. Nie pierwszyraz trzasnęła słuchawką i nie pierwszy raz tak mi pyskowała: jakbym była jakąś obcą babą na ulicy. Co będę kłamać: to boli i głęboko we mniezapada, ale nie dam jejtej satysfakcji i nie pokażę, jak mnie zraniła. Szczerzemówiąc,Charlotte lubi, jak włażą jej w tyłek, ale japrzez trzydzieści osiem lat właziłam w tyłek jej tatusiowi i nie zamierzam podlizywać się własnym dzieciom. O, nie. Teczasy już dawno minęły, zwłaszcza żemoje dzieci zbliżają się już do wieku średniego. Charlotte urodziłasię za szybko. Dziesięćmiesięcypo Paris. Nie chciałam tak szybko następnego dzieciaka i myślę, że ona otym wiedziała. W dzieciństwieżądała, żebym całą uwagę poświęcała tylko jej. Inadaltego żąda. Nie wybaczyła mi, że urodziłam LewisaiJanelle, i zrobiła wszystko, żebym o tym wiedziała. Raz musiałam wlać jejw tyłek zato, że dodała imdomleka płynu do czyszczeniamebli. Kiedy pojechałamdo centrum,żeby zapłacić rachunki, zaniosłaichdobudy i nakarmiła psią karmą. Zmuszała ich do nurkowania w wannie z zimną wodą. Sprawdzała, z iluschodków potrafią zeskoczyć z zamkniętymi oczamibezprzewracaniasię. Mogłabym tęlistę ciągnąć w nieskończoność. Teraz moje dziecisą wyższe niż przeciętny człowiek,przystojne jak cholera i czarne jakwęgiel. Niepotrzebnie zużyłam całą masę czasu i energii, żeby je nauczyćdoceniaćswój kolor skóry. Żeby się go nie wstydziły. Kiedyś immówiłam, że im czarniejsza jagoda, tymsłodszysok, bo wszyscy wiedzą,że wtedy jak ktoś miałżółtą skórę i długiefaliste włosy, to od razu uważanogo za ładnego, ale to gówno prawda. Terazmamy 1994rok iwiele brzydkichżółtych kobit z długimi, rzad18 kimi włosami wciążwierzy w te bzdury. W każdymrazie robiłam imówiłam wszystko, żeby moje dzieciczuły się dumne, ale Charlotte zawsze nienawidziłakoloru swojej skóry. Nieważne, że była najładniejszaz całej gromadki. Nieważne,że miaładłuższe, bardziejgęste i błyszczące włosy niżktórakolwiek z czarnychdziewczynw szkole. Najbardziejsię denerwowała, kiedy Pariszaczęły rosnąć piersi i nauczyła się robićszpagat, a Charlotte nie potrafiła. Była takim dzieckiem, któremu nigdy nie dość pochwał. Zawsze chciała więcej. Ale, cholera jasna, ja musiałam znaleźćjeszcze czas i siłę na trójkę innychdzieci i godzinynadliczbowe. Co ztego zostało, poświęcałam Cecilowi. Gdzie mójlunch? Wiem, że to nie hotel, ale w tymszpitalu możnauświerknąć zgłodu. Patrzcietylko: leje jak z cebra, a jest marzec. Pogoda w Vegaszmieniła się w ciągu lat. Zupełniejakby kule biływ szyby. Mogliby trochę przykręcić tę klimatyzację. Nos mi zmarzł ijuż nawet nie czuję palców u nóg. Mamnadzieję, że jeszcze nie umarłam i tylkoo tymnie wiem. Tak czy siak, to nie moja wina, że jak tylkowyjechaliśmy z Chicago i przenieśliśmysię do Kalifornii,Charlotte się tu nie spodobało i zaczęła takwybrzydzać, że odesłaliśmyją tam z powrotem do mojejzwariowanej siostry, Suzie Mae. Kiedy ją wsadzałamdo pociągu, zapomniała powiedzieć mnie i Suzie Mae,że jest prawie w czwartym miesiącu ciąży. Młodedziewuchy wiedzą, jak ukryć ciążę, ale mnie trudnooszukać. Na wszystko zwracam uwagę. Niewiele miumknie. Ale Charlotte jest dobra w ukrywaniu wielurzeczy. Ukradkiem wyszła za mąż i dopiero dwamiesiące później Suzie Mae zadzwoniła do mnie ze 19. słowami: "Mogłabyś przysłać swojej córce prezentślubny albo chociaż paczkę pieluch dla dziecka". Dlajakiego dziecka? Czyżbym coś przeoczyła? Ale niezamierzałam pytać. Wysłałam jej komplet beżowychręczników od J. C. Penneya, chociaż nie wiedziałamo tymchłopaku nic poza tym, że miał na imię Al, byłkierowcą ciężarówki, a jego rodzina pochodzi z BatonRouge, więc nawet nie mogłam kazać wyszyć na tychręcznikach inicjałów. Dla dziecka kupiłam miętowozielonebuciki, bo podobno planowaniez takim wyprzedzeniem przynosi pecha. Tużpo swoimmiesiącumiodowym (nie wyjechali nigdzie, tylko spędzili tęnoc w Holiday Inn, dwa zjazdy z autostradyod miejsca, w którym mieszkają)Charlotte obudziła sięw środku nocyw kałuży krwi. Miałaokropne bóle i myślała,że już rodzi, ale później powiedziała,że dziecko nieruszałosię od dwóch-trzech dni. Lekarze musielisztucznie wywołać poród i dziecko - chłopiec - urodziło się martwe. Spytałam, czy chce, żebydo niejprzyjechać, ale odmówiła. Powiedziała, że mążsię niązajmie. I tak też zrobił. Powszystkich tych przejściach przestała sobie zawracać głowęcollege'em. Dostała robotę na poczciei brała tyle,godzinnadliczbowych, że nie mam pojęcia, jak znajdywaliczas na robienie czegokolwiekoprócz pieniędzy, ale jakoś udało im się spłodzićjeszczetrójkę dzieciaków. Tiffany - jej najstarsza - ma wielkie szare oczy,ciemnożółtą skóręi burzę pofalowanych włosów porodzinie swojego taty - luizjańskich kreolach - i dlatego zadziera nosa, jakby była ósmymcudem świata. Bo też jest. Drobniutka iładniejsza,niż przystoi dziecku. Ludzie takją rozpuścili, że czasamija sama ledwo z nią wytrzymuję. Dwudziestego kończy trzynaścielat. Pewnie będzie miałaniezły charakterek. Jak jejmama. Jakją poprosić o coś, na co nie ma ochoty,toprzewraca oczyskami jak dorosła kobita. Kiedyostatnio byłam unich, rzuciłam w nią butem i niechcącytrafiłamją w oko, i pewnieto kolejny powód, dlaktórego jai jej mama nie rozmawiamy zesobą. Todziecko cięgiem siedzi wlustrze. Przed wyjściem doszkoły dwa albo i trzy razy zmienia fryzurę i pewniedlategonie ma już czasu naodrabianie lekcji. Zakażdym razem, jak ją widzę, toalbo myje głowę, albościąga włosy w koński ogon, albo rozpuszcza je i suszyw mikrofalówce, dlategona całym piętrze śmierdziprzypalonymikłakami. W dzisiejszych czasachładnabuzia i kiełbie we łbie do niczego cięnie doprowadzą-mówiłam jej. Na świecie są miliony ładnych dziewczyn. Tyjesteś tylko jedną z nich. Postarajsię o coś więcej. Monique jestcałkiem milutka, ale coś hamujejejrozwój. Podobno ma problemy z uczeniem się,czymwielu rodzicówtłumaczydzieci,które po prostu niesłuchają na lekcjach,ale jak tylko na BET pokazujesię jakiśteledysk, ona zaraz rzuca wszystko i wpadawtrans. Zna słowa piosenek z każdej płyty rapoweji hip-hopowej, jakie puszczają wradiu. I tak potrafikręcić tyłeczkiem jak mała kobitka, która wprawia sięw tym, co przy najbliższej okazji zrobi swojemu facetowi. Ale jedno muszę przyznać. Takślicznie granaflecie, że człowiek tylko zamyka oczyi marzy o niebieskichmigdałach. Umie też czytać nuty. Samanauczyła się grać napianinie. - Ale jak tylko od niegowstanie, zachowuje się jakstara. Kiedy ich odwiedziłam w zeszłymroku, kupiłam dla dziewczynek parę 21. filmów na wideo, a Monique naskoczyła na mnie zafilmy dla trzynastolatków. "Babciu,nie wiesz, że najlepsze filmy są od lat osiemnastu? " - spytała mniez rękoma w miejscu, gdziekiedyś będzie miała biodra. "Tostrasznenudy, jak niemaseksu, krwi albo niktnie ginie, co, Tiff? ". A Miss Thang odłożyła klej,zaczęładmuchać na swoje sztuczne paznokcie za dolara dziewięćdziesiąt dziewięć i odparta: "Noo". Za cholerę niemogłam znaleźć na to odpowiedzi. Tochybabędzie jakiś cud, jeżeliw tym tempie skończą liceum,nie zachodząc po drodze w ciążę. Nic mi się nie roi,mówię, co widzę. Trevor to jedyna osoba w tym domu z odrobinąrozumu, ale trudno powiedzieć, co z nimzrobi. Jestinteligentny jak wszyscy diabli - ma same piątkii w ogóle- ale zdaje się, że obchodzi go niewiele więcejpoza maszyną do szycia i innymi chłopcami, i toniekoniecznie w tej kolejności. Jego mama nie chcewierzyć, że jest taki,ale ja to widziałam już, jak byłmalutki. Zawsze był ciutkę za miękki. Robił wszystkotakdelikatnie. No, ale co ma na to poradzić? I chociażwcale mi się to nie podoba, to Oprah pomogła mizrozumieć. Ma prawo być, kimjest, ikocham goniezależnie od tego,gdzie wsadzi ten swój interes. Mamtylko nadzieję, że nie złapie AIDS. Tańczy lepiejod obu dziewczynek, zupełnie jakbynie miał kości. Dostał od Boga więcej niż jeden talent. Poza tym, żeumie projektować ubrania, gotuje jak prawdziwy kucharz. Jegomamienie zaszkodziłoby też zajrzeć dojego pokoju, żebypodpatrzeć parę pomysłów na urząMiss Thang - styl niektórych drągqueen, czyli mężczyzn występującychw programachrozrywkowych w przebraniu kobiety. dzanie domu, bo jej poplątany styl jestzupełnie bezpłciowy. W jednej chwili woli styl chiński, a już w następnej południowy gotyk albo francuską prowincję. Niektórych zasadnie wolno łamać. Klasa to kolejnarzecz, którą według Charlotte można kupić. Od czasu do czasu Trevor dzwoni na mój koszt. "Babciu,jużnie mogę się doczekać, kiedy się stądwyrwę" - mówi zakażdymrazem, kiedy rozmawiamy. "Ale jest w porządku. Jeszcze dwa lata, babciu, i będę wolny". Czy to prawdziwa pielęgniarka niesie mitacę? Mniam-mniam-mniam. Znowu papka dla dzieci? Ktobyto przełknął, jak się ma rurkęw gardle i w nosie? Od rana miałam już dwa zabiegi, a tymrazem czegoode mniechce? Niczego. Sprawdza tylko liczbynatych maszynach i uśmiecha się do mnie. "Wygodnie? "- pyta, a ja przecząco kręcę głową, bo ta pielęgniarkadoskonale wie, że nawet niemogłabym niczego wystękać,ale ona tylko tak jakby dygai mówi "Todobrze", po czym odwraca się i wychodzi! Gdybymmogła otworzyć usta, powiedziałabym: "Te, mata! Jestem głodna jak wilk, zimno tu jak w psiarni i przydałby mi się mocnydrink". Ale nie mogę mówić. Boże,jak ja się boję, wciąż leżęna intensywnejterapii,nudzę się ichcę już do domu, chociaż wiem, że nikttam namnienie czeka. Cecil odszedł na samympoczątku roku, ale teraz nie chce mi się myślećo tymstarym draniu. Również dlatego cieszę się, żemam dzieci. Paris jest najstarsza. I zupełnie inna niż Charlotte. Może aż za bardzo. Nigdy niesprawiała mi najmniejszych problemów. I chociaż kocha się każde kolejnedziecko, to pierwsze zawsze będzie wyjątkowe. Wtedy 23. człowiek uczy się myśleć o kimś innym oprócz siebie. Miałam wówczas szesnaście lat inaoglądałam się zadużo filmów, dlatego ubzdurałam sobie, że któregośdnia pojadę do Paryża, zostanę gwiazdą filmową jakDorothy Dandridge albo Lena Horne, będę nosiła długie, lejące się suknie wieczorowe i spała w satynowychpiżamach. Chciałam nauczyć się francuskiego, bo Paryż wydawał mi się najbardziej romantycznym miejscem na świecie, a w tamtym okresie tęskniłam zaromantyzmem, że cośokropnego. Nie spodziewałamsię jednak, że przyjdzie w takiej postaci,w jakiejprzyszedł: w postaci Cecila. Zamykałam oczy, leżącmiędzyswoimi siostrami: Suzie Mae po jednej stroniei Priscillą podrugiej. Czułam zapach pieczonego chleba iwidziałam czerwone wino lejące się do mojegokieliszka i jasnożółty ser krojony na plasterki, przezkoronkowe firankiobserwowałam mgłę i czułam kocie łby pod butami na szpilce. Słyszałam dźwiękiakordeonu. Oglądałamdrewniane łódki na ciemnozielonejwodzie. Ale kiedy wyszłam za Cecilai zaszłamw ciążę - czy też raczej kiedy zaszłam w ciążę i wyszłam za Cecila - zrozumiałam, że szansa na mojąpodróż samolotem dokądkolwiek zmalała do zera,więc nazwałam córkę na cześćmiasta, którego pewnienigdy nie zobaczę. Popełniłamdwa błędy: wyszłam za pierwszego chłopa,który był dla mnie miły, który okazał mi szczerezainteresowanie i dał niewyobrażalną rozkoszw łóżku. Ale z powodu mojej szczególnej głupoty moim drugimpoważnym błędem było to,że kiedy miałam szesnaście lat, przerwałam naukę w liceum, żeby urodzićdziecko. Dopiero pięć czy sześć lat później, kiedyktórejś nocy oglądałam w telewizjiCasablance - sama 24 - musiałam zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście kocham Cecila. Czy zrobiłabym dla niego aż tyle? Nadługo zanim Humphrey iIngrid w ogóle dojechali nalotnisko, już znałam odpowiedź: nie. W tamtym okresie czułam spokój- nie szczęście - po prostu spokój. W naszym życiu nie było miejsca na niespodzianki. Ale po latach wszystko się przerodziło w pewnegorodzaju miłość - tyle wiem. Jeśli już mowa o temperamencie, to wszystkie mojedziecimają motorki wdupie - co odziedziczyły porodzinie ze strony taty - a Paris nie należy do wyjątków. Pewnie ztego powodu wszystkie rozwiodły sięprzynajmniej raz (oczywiście opróczCharlotte, aletylko dlatego,że jestzbyt uparta, byprzyznać się doporażki). Cała czwórkaz niewłaściwego powodu poślubiła niewłaściwą osobę. Mojedzieci poślubiły ludzi,którzy potrafią tylko rozpalić ich ciała i serca, zupełniezapominając o umysłach i duszach. Cały czas mi sięwydaje, że nie wiedzą, że orgazmi miłość to niezupełnie jedno i to samo. Parisna pewnonie umie wybrać sobie chłopa. Z każdym, którego kochała, było coś nie tak. Nathan - tatamojego wnuka - ma bardzo wysokie notowania w tymteście. Nie wiemdlaczego, ale Pariswybiera sobietakich, którzy wyraźnie mają poważne problemy z głową. Powinni nosić wielkietablice z napisem: "Mamdefekt" albo "Jestem leniwy", albo "Upośledzony",albo "Nie jestemmateriałem na ojca", albo "Przystojniaczek ze mnie niezły, ale za to gówno warty". Onachyba wierzy, że jej miłośćpotrafi nadrobić te braki,bo jakimś cudem ciągnie ją do takich typów. Dofacetów, którzy cię wydrenują, zeszmacą, wezmą więcej, niż dali, a jak cię już wykorzystają, dostaną, co 25. chcą, znudzą się tobą, zostawią cię na lodzie i wyrusząna zieleńsze pastwiska. Pariskocha za mocno. Ma za duże serce i jest zbytszczodra. Ujmując toinaczej:jest po prostu głupia. A nie manic gorszego niż inteligentna idiotka. A inteligentna to ona jest. Mawłasną firmę cateringową. Właściwie to coś więcejniż tylko gotowanie i układanie jedzenia nasrebrnychtalerzach, podgrzewanych od spodu małym płomykiem. O nie. To żadna taniocha. Przede wszystkim musiszmieć niezłą kasę, jakchcesz jeść u Paris, bo jest drogajak cholera. Powiedzmy, że wydajesz wielkie przyjęcie- nie jakąś tamweekendową popijawę, tylkotakie jakz filmu; np. z Ojca chrzestnego, gdzie jedzenie wyglądajaknieprawdziwe albo zbyt ładne, by je jeść,i człowiekażsię boi gotknąć. Wystarczy jej podsunąć temat, a jużona ugotuje coś w tym guście. Wymień kraj, a onaurządzi twojąjadalnię wedle życzenia. Poczujesz się jakw Afryce, Brazylii albo Hiszpanii czy choćby Compton. Wystarczy jej powiedzieć, ajuż się wszystkim zajmie: od sztućców iobrusów przez palmy, żywopłoty i kwiaty,ażpo jazzband czy didżeja. Jedna z jej asystentek,a Paris ma ich kilka,zarezerwuje nawet pokój whoteludla gości i wyśle po nifh limuzynę na lotnisko. Tak czy siakParis ma klasę, a odziedziczyła ją pomnie. Pisalio niej w dzienniku SanFrancisco i chybateż w "L. A. Times". Kilka razy występowała wporannych talk-show, gdzieudawała, żena żywo gotuje coś,co wrzeczywistości przygotowała poprzedniego wieczora. Jednaz lokalnych stacji telewizyjnych zaproponowała jej prowadzenie własnego programu kulinarnego,ale ona, jak ta głupia - odmówiła, twierdząc, żema wystarczająco dużo roboty. A jakiejż to? Gotowanie to nasza rodzinna tradycja. Piętnaście lattemu razem zjej tatą otworzyliśmy nasz pierwszy barz grillem, który nazwaliśmy Chata. Ale Vegas już niejest takie samo. Przez całą tęprzemoc,gangi,narkotyki i małolatów, których nica nicnie obchodzi, żemasz taki sam kolorskóryjak one, i okradają cię,wymierzając wciebie broń, ale nie potrafią ci spojrzećprosto w oczy, bo się boją, że może przypominaszkogoś, kogo znają, musieliśmy zamknąć dwa baryi został nam tylko jeden. Strasznie się naszarpaliśmy,żeby związać koniec zkońcem. Paris jużdawno temuprzestała gotować takjak my. Mówi,że nasze potrawywykańczają ludzi. Ma rację, aleczarnym trudno sięobyć bez grilla, sałatki ziemniaczaneji kapusty z odrobiną solonej wieprzowiny, kromki chleba kukurydzianego umoczonego w sosie,łyżki kandyzowanych słodkich ziemniakówalbo talerza flaczkówraz na jakiśczas. Jej jedzenie jest takie śliczne, żeprzeważnie niewiesz,co jesz, dopókinie włożysz tego doust, a iwtedy musisz pytać. Chociaż zarobiła kupę kasy i kupiła sobie wielkidom, w którym mieszka z moim ulubionym - tak,powiedziałam "ulubionym" - wnukiem, Dingusem- nie jest szczęśliwa. Paris'nie potrzebujeani książkikucharskiej, ani domu,ani garażu. Jej by się przydałchłop, i to już, a Dingusmusimieć prawdziwego tatę. Drugie dziecko to też nienajgorszy pomysł. Parismadopiero trzydzieści osiem lat, ale zarzeka się, że jestjuż za stara na kolejnedziecko. A gówno prawda. "Dopóki krwawisz, to możeszrodzić". Wywróciła oczami. "A niby gdzie mam znaleźć ojca? ". Czasami naprawdę okropnie sobie wszystko utrudnia. "Wybierzse jakiegoś! " - powiedziałam. 27 ^^^ Nie mam pojęcia, jak ona tak przeżyła, sama jedna. Cholera, od jej rozwodu minęło sześć lat. Z tego,cowiem,Paris nie kochanikogoi nikt nie kocha jej. Udaje, że wszystko jest w najlepszym porządeczku. Ale mnie nie oszuka. Wiem, kiedyktóremuś z moichdzieci dzieje się coś złego. Nie muszą nawet otwieraćust. Sama to wyczuwam. Paris tak się wysilała, żebybyć idealną kobietą,superwoman, że chyba nawet niezdaje sobie sprawy z tego, jaka jest samotna. Pewniejejsię wydaje, żejak ciągle będzie pracować, to niebędzie musiała o tym myśleć. Ale ja wiem,czego jejbrakuje. Ciąglelata jak kot z pęcherzem. Sama mogę zaświadczyć, że zawód miłosny możnaprzeżyć wkażdym wieku. Cecil już tyle razy mi złamałserce, żeaż dziw, że jeszcze pika. Ale dość o mnie. Paris jużtak długo opłakuje Nathana,że dosłowniezamieniła się w kamień. Chyba tak bardzo się boikolejnego rozczarowania, że teraz zachowuje sięjakKrólowa Śniegu. Nikogo dosiebie nie dopuszcza. Podobno czas leczy wszystkie rany. Ja bym nie była tegotaka pewna. Wydajemi się, że nowe rany drążą cię odwewnątrz,aż znajdąstare, przyrastają do nich i tkwiątam, dopóki coś cię taknie uszczęśliwi, że zapomniszo bólu. Zupełniejak prayporodzie. Która to godzina? Wiem, że właśnie lecą mojeseriale. Oglądam Restlessi Lives, a niekiedy też World, aleczasami tak mnie wkurzają, że dosłownie nie mogępatrzeć na te głupoty. Ha ha ha. Ale odlot, jak byto ująłDingus, leżę naintensywnej terapii i myślęo jakichścholernych serialach, chociaż powinnam dziękowaćBogu, że dał mi jeszcze jedną szansę: Dzięki Ci, Jezu. Szczerze mówiąc, od samego począteczku nie ufałam temu Nathanowi. Paris znała go zaledwie od 28 dwóch miesięcy,kiedy siępobrali. Przez siedem naosiem lat ich małżeństwa studiował prawo. Nawetjawiem,że takiestudia trwają tylkotrzy lata. Ale tylkougryzłam się w język i zacisnęłam zęby, kiedy mipowiedziała, że nie wytoczy mu sprawy oalimenty. "Niechcę robić afery" - powiedziała. Kiedy to było? W 1987? Teraz mamy 1994, a ja mogę na palcachjednej rękizliczyć, ile razy widział się z synem, odkądwyjechał do Atlanty. Prawie niedzwoni. Pewniezapomniał też, jak się pisze, bo z tego, co wiem, to odtrzech lat nie przysłał im chociaż jednej kartki naurodziny czy prezentu na Gwiazdkę. Nie słyszałamteż, żeby coś wspominała o jakichś niespodziewanychczekach- nie żeby były jej potrzebne, ale nieo tochodzi. Źleto wszystko załatwiła. Jak facet nie chcebyć z własnym dzieciakiem, toprzynajmniej powinienna niegołożyć. To dlatego mamy terazw okolicy tylumłodocianych przestępcówi tyle gangów. Gdzie siępodziewali ich cholerni tatusiowie, jak byli potrzebni? Mama nie załatwi wszystkiego. Jedyną dobrą rzeczą, jaka wynikłaz tego małżeństwa, jest mój wnuk,Dingus. Zapowiada się na wspaniały okaz. Właśnie dostał się do szkolnej reprezentacjiamerykańskiego futbolu. Pierwszy czarny rozgrywający whistorii jego liceum. Jest w dwunastej klasie i anirazu nie widziałam trójki na jego świadectwie. Nigdynie wrócił do domupijany i mówi,że narkotyki goprzerażają. Mówi, żepodkręca się, codziennie ćwicząc,jedząc warzywa i pijąc te napoje proteinowe. Odkładam dla niego pieniądze, żeby został kimś,jak dorośnie. Wysłaniego do tej chrześcijańskiejszkoły tonajmądrzejsza rzecz,jaką Pariszrobiła. Ale nic byjejsię nie stało, jakby chociaż raz w miesiącuposzła do 29. kościoła. Mam tylko nadzieję, że dożyję tego dnia,kiedy Dingus pójdzie do college'u. I zapamiętajcie, comówię: jakdostanie jakieś stypendium albopokażągo w telewizji, to jego tatuś w dyrdy przybiegnie, żebysię upomnieć o prawa do niego. Dzień przedtem, zanim się tu dostałam,Paris zadzwoniła do mnie i zostawiła trzy wiadomościnamojej sekretarce, a kiedynie oddzwaniałam,zatelefonowała na pogotowie, gdzie jej powiedzieli, że zostałam przyjęta do szpitala i że leżę na intensywnejterapii. Oczywiście jużsię szykowała, żeby wsiąść dosamolotu, aleja złapałam lekarza zarękę i tak długokręciłam głową, aż dostałam zawrotów. Więc jej powiedział, że za jakieśtrzy-cztery dni wypuszcząmnie dodomu. Że niebezpieczeństwojużprawie zostało zażegnane. Zejak mi się poprawi, to w czwartek przeniosąmnie na normalny oddział, a jeżeli mój wynik testu naoddychanie wyniesie przynajmniej siedemdziesiątprocent, to w sobotę rano pewnie wrócę do domu. Niemasensu, żeby Paris niepotrzebnie wydawała pieniądze i przyjeżdżała, żeby mnie zobaczyć, skoro jeszczeoddycham, a te same pieniądze może włożyć do kartkiz życzeniami iprzysłać mi je za trzy tygodnie na mojeurodziny. , Czasami wydaje misię, że w szpitalu pomylili się,kiedy mi przynieśli Janelle. Jest jedyna wswoimrodzaju. Przez ubiegłe piętnaście lat z przerwami chodziła do college'u i nie skończyła ani jednego kursu. Cholera, do tej pory powinna już być profesorem. Ledwo człowiek mrugnie okiem, a ona już chodzi najakieś inne zajęcia. Najpierw to malowaniewitraży. Potem draperie i frędzle. Myślę jednak,żezmęczyła jątwórczość i teraz chce zostać kobietą pracującą. Mówi30 ła mi, że przerzuciła się na nieruchomości. Kto wie? Możepo tylu latach porównywania się z rodzeństwemwszystko jej się pokręciło. Ciągle zachowuje się jakdziecko, pewnie dlatego, że tak ją traktujemy. Ani ja,ani jej tata nie mieliśmywobec niej tak wysokichoczekiwań jak wobec pierwszych dzieci i może właśnie dlatego onasama nie żąda od siebie zbyt wiele. Nie wiem. Ale to wina Cecila,że ten dzieciak jest takibez kręgosłupa. On dosłownie żył i oddychał dla niej. Rozpuścił ją,że strach. Janelle zawszemiała rację. Alewtedy żadne z nas nie wiedziało, co robi. Mimo wszystko Janelleto słodkie dziecko, możetrochę mało pojętne,ale najbardziej wrażliwe z całejgromadki. Nawet chodzido mediów,ludzi, którzyczytają z dłonii z takich dużychkart. Nie wiem, co zakłamstwa jej opowiadają, ale ona wierzy we wszystkie tebzdury. A czasamimówi takie głupoty, że aż się nie chcegęby otwierać. To dziecko żyje od święta doświęta. Jaknie wiesz, które z nich się zbliża,wystarczy, żeprzejedziesz podjej domem. W Dzień Świstaka można byćpewnym, że na jej frontowym podwórku będzie skądśwyglądał świstak. Wdzień świętego Patryka: wszędzieczterolistne koniczyny. W walentynki: wszędzie poprzyklejane różowe iczerwone serduszka. Któregośroku w Boże Narodzenie miaław domu siedem choinek-po jednej wkażdym pokoju,i jeszcze jedną, olbrzymią,przeddomem! A teraz zbliżasię Wielkanoc. Kiedy w 1985 zginął Jimmy, Janelle trochę sfiksowała. Był jej drugim mężem. Pierwsze małżeństwo Dzień Świstaka (2 lutego) - dzień,w którym - zgodnie z legendą - świstakibudzą się zesnu zimowego. Jeżeli dzień jest słoneczny i świstak widziswójcień, z powrotemzapada w hibernację, zapowiadając w ten sposób kolejnych sześć tygodni zimowej niepogody. 31. przetrwało zaledwie dwadzieścia dwa dni. Raz ją pobiłi na tym się skończyło. AleJimmy jesttatą Shanice. Kiedy w końcu Janelle znowu zaczęła chodzić narandki, ostatnich paru facetów, z którymi się związała,było żonatych. Mówiłam jej,że źle robi, ale ona odpowiadała, że w ten sposób nie musi się martwić o to,żesprawy zajdą za daleko. No i co? Wyszła za ostatniego z nich. Zostawił dlaniej żonę,z którą był całe życie. Na imię ma George. Jest takbrzydki i stary,że mógłby być jej ojcem. Aleza to ma dużąkasę i nie odmawia jej Janelle. Na tympolega jej problem: Janelle zawsze chce, żeby ktoś sięnią opiekował. Przecież mamy lata dziewięćdziesiąte! Nawet ja wiem,że w tych czasach takie podejściejestidiotyczne, ajestem już prawie wwieku emerytalnym. To dlatego tyle z nas staje sięniewolnicami swoichmężów i dlatego tylekobiet nie może się pochwalićżadnymiumiejętnościami. Żaden chłop tak o ciebienie zadba jak ty sama. Janelle ma trzydzieści pięćlati jeszcze tego nie zrozumiała. Starałamsię, jak mogłam, żeby polubić George'a,zachowywać się wobec niego uprzejmie ikulturalnie,ale już dłużej nie potrafię udawać. Jest szefemochrony w LAK, ale pracuje dla. LAPD. Janelle chwali się,żeGeorge mapod sobąponadsześciuset ludzi. Na mnie to nie robi najmniejszegowrażenia. Shanice, moja wnuczka, która ma zaledwiedwanaście lat, trzy miesiące temu przyjechała do nasna Gwiazdkę. Widziałam, żejakoś sięzmieniła,ale niemogłam się domyślić, o co dokładniechodzi. Przedewszystkim nie chciała zdjąć tej głupiej bejsbolówki,ale wiem, że teraz taka moda, więc nic nie mówiłam. Dopiero po dwóchdniach zauważyłam,jak się dziwnie ' 32 zachowuje. Nie trajkotała tak jak zwykle. Zrobiła sięjakaś nerwowa. Normalnie nie mogła usiedziećw miejscu. Jakby myślamibyła gdzie indziej. Prawiemi spaliła kuchnię, kiedy sobie smażyła hamburgera. Zupełnie o nim zapomniała. Upuściła na podłogę trzyjajka idosłownie ucięła sobie czubek palca,pomagającmi posiekaćselerdo sosu. Kiedy się wogóle nieucieszyłaz prezentów- kupiłam jejjakieś koszmarneciuchy, októre prosiła - powiedziałam: "Czekaj nochwilę, słoneczko. Zdejmij tę czapkę i spójrz namnie". Przecząco pokręciłagłową. "Chyba nie odmówisz swojejbabci, co? ". Znowu pokręciła głową. Podeszłam i zerwałam jej tę czapkę, a kiedy spojrzałam najej głowę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Zobaczyłam duże, brązowepłaty łysejskóry i tu i ówdziepasma włosów. "Cecil, możesz mi przynieść inhalator? ". Ale zapomniałam, że zarazpo meczu poszedł doHarrah, więc się rozejrzałam i znalazłam inhalator nastoliku obok kanapy. Złapałam go i zrobiłam dwagłębokie wdechy. Shanice sięnie ruszyła, a ja niespuszczałamz niej wzroku. "Dlaczego ci wypadająwłosy? ". Nie odpowiedziała. Miałataki pusty wzrok. "Od źle zrobionej trwałej? ". Pokręciła głową. Cholera. To od czego? Zobaczyłam, jak Shanice podnosi rękędo jednego kosmyka i zaczyna go mocno skręcać. "Sama je sobie wyrywasz? ". Kiwnęła głową. "Dlaczego? ". Czekam i staram się nie płakać, bo chcę siędowiedzieć,co się tu, cholera, dzieje, ale wtedy tamała padłana papier od prezentów, jakby dostałanożem. "Maleńka, powiedzbabci, co się dzieje". Onanic, tylko płacze. "Boisz się czegoś? ". Kiwnęła głową. "Czego sięboisz? Kogo? ". Nic nie chce powiedzieć. "Toktoś, kogo znamy? ". Pokręciła, a potem kiwnęła głową. 33. "Powiedz mi, Shanice. Rusz pupę imi powiedz". Usiadła,ale tylko zaczęła się gapić na choinkę. "Czy to George? ".Kiwnęła głową. "Dobierał się do ciebie? ". Kiedy pokręciła głową, nie byłam pewna, czy mnie dobrze zrozumiała. Objęłam ją i zaczęłam kołysać. Kiedy w końcu przestałapłakać, powiedziała, że George jest złym człowiekiem, żeczasami ją bije i że ona się go boi. "Maszjakieś ślady? ".Pokręciła głową. "Na pewno tylko cię bije? ". Kiwnęłagłową,ale z jakiegoś powodu jej nie uwierzyłam. "Powiedziałaś swojejmamie? ". Kiwnęła głową. "I.. ". Znowuzaczęła płakać, ale jajuż złapałam inhalator, chwyciłamsłuchawkę telefonu i zadzwoniłamdoJanelle. - Shanice właśnie mi powiedziała,że Georgeją bije. Próbowałaci o tympowiedzieć, ale jej nie uwierzyłaś. Powiedz, żetonieprawda. - Mamo, George nigdy nie uderzyłShanice. Onaostatnio często kłamie. Po prostu przesadza. - Och, cośtakiego. A co z jej włosami? To teżprzesada? - Lekarz powiedział, że niektóre dzieci tak robią. -PytałaśprzynajmniejGeorge'a? - Oczywiście, że tak. Mamo, posłuchaj. George todobry człowiek. Kocha Shanice jak własną córkę. Robiwszystko,żebygo polubiła, ale ona za nim nie przepada, więc to tylko kolejnyrozpaczliwy krok, żeby się goraz na zawsze pozbyć z domu. - Skąd ta pewność? -Słuchaj,może ją po prostu odeślijdo domu? Jeszcze kilkarazy zaciągnęłam się inhalatorem, po czym walnęłam nimo stół. Przełożyłam słuchawkę do drugiego ucha. - Coś cipowiem. W domu dziecko powinno się czućbezpieczne i chronione. 34 - Wiem,mamo, a Shanice powinna. -Twoja córkanajwyraźniej wcale się tak nieczuje. - Skończyłaś? -Nie. Dopiero zaczynam. Powiem ci tak: lepiej dobrze pilnuj tego skurwysyna, bo onją nie tylko bije. Może tyjesteś ślepa, ale ja nie. A do domu jąodeślę,kiedy będę na togotowa, cholera jasna! -1 odłożyłamsłuchawkę. Moja wnuczka nie jest aktorką,a te łzy byłyprawdziwe. Ponieważ trenuje bieganie, a właśnie zbliżałysię zawody, odesłałam ją do domu, ale obiecałam, żesię zajmę tą sprawą. Kazałam jej zadzwonić pod 911,kiedy następnym razem George podniesie na nią rękę. Dosłownie wyłaziłam ze skóry, usiłując wymyślić,co zrobić z całym tym bajzlem. Cecil powiedział, żebym nie wtykała nosa w nie swoje sprawy. Ja muodpowiedziałam, żeby się pocałował w tę swoją czarnądupę. W żyłach tej małej płyniemojakrew. Imwięcej o tym myślę, tym bardziej zaczynamdochodzić do wniosku, że może jesteśmy jedną z takich dysfunkcyjnych rodzin, jakie czasami pokazująw telewizji. W rodzinie Price'ów od lat dziejesię wielezła. Ale z drugiej strony znam ludzi, którzy biją nas nagłowę. Bo spójrzcie tylko na Kennedych. Może wszyscysą dysfunkcyjni, a Bóg nas wrzucił wten bajzel,żebyśmysię nauczyli żyć. Żebynas wypróbować. Zobaczyć, ile zniesiemy. Sama nie wiem, ale raczej zabardzosię do tego nie przykładamy. Chyba powinniśmy bardziejsię starać, żeby siępozbyć tego cholerstwa na "d". Chciałabym tylkowiedzieć, odczegozacząć. Co będę kłamać: żadne z moich dzieci nie osiągnęłotego, co sobie dlanich wymarzyłam, ale i tak jestem 35. dumna, że jestem ich matką. Starałamsię, jak tylkomogłam. W tamtych czasach Cecil pracował na dwaetaty, co oznacza, że musiałam wszystko robić sama: naprzykładje wychowywać. Próbowałam im pokazaćróżnicę międzydobrem a złem, nauczyćuczciwości,dobrych manier iwszystkiego, co wiedziałam o godności, dumie i szacunku. Tego, co pominęłam, powinnysię dowiedziećw szkółce niedzielnej. Ale zdrowegorozsądku nie da się nikogo nauczyć i dlatego o niektóre rzeczy dzieci powinny winić własnych rodziców,a za inne po prostu muszą odpowiadać same. Ciągle nie mogę uwierzyć,że wyszły z mojego ciała. Wychowały się wtym samym domu. Robiłam,comogłam,żeby otoczyć je wszystkiemiłością i żebyżadne nie czuło się pominięte. Nawet je okłamywałam,żeby czuły się wyjątkowe. Próbowałam je skierować wodpowiednią stronę, ale czasami po prostuniechciałytam iść. Wymyśliły sobie własny kierunek,i bardzo dobrze,ale kiedy twoje dziecko nie ma przedsobą żadnejwyraźnej drogi, to zaczynaszsięzastanawiać, dokąd zmierza. W ciągu wszystkich tychlat patrzyłam, jakpopełniają najróżniejsze błędy. Bałam się o nie. Zamartwiałam się na śmierć. Modliłam sięjak żebrak. Alew końcu zrozumiałam, że nie da się udźwignąć ciężaruwszystkiego, co się przydarza twoim dzieciom. Przezdługiczas próbowałam to robić. Ale już przestałam. Machnęłam ręką na te wszystkie mogłeś-powinieneś-gdybyś tylko i przyznaję, że nie jestem idealną matką, ale starałam się ze wszystkich sił. Jestem zmęczo- na tym matkowaniem. Czas, żeby same sobiepomatkowały. Nie mogę już zrobić nic więcej. I od tejporystaję sobiez boczku. Za dużo razy lądowałam ze 36 zgryzotyw tymszpitalu, więc teraz jedyną osobą,o którą zamierzam się martwić,jestViola Price. Czyli ja. Idziemi na pięćdziesiąty piąty rok. Jeszcze dwadzieścia trzy dni i w końcu osiągnę wiek emerytalny. Już nie mogę się doczekać! Piętnastegokwietnia. Dzień, którego nikt nie chce pamiętać, ale i nikt niepotrafi zapomnieć. Aż trudno uwierzyć, żeCharlottei ja urodziłyśmy się tego samego dnia. Tewszystkieastrolog! nie wiedzą, co mówią. Jesteśmy różnejakdzień i noc. Wiem tylko, że jak stąd wyjdę, wszystkosię zmieni. Wreszcie zacznę żyć. Nie mogęsię doczekać, kiedy zacznę robić to, o czymzawsze marzyłam, a czego - z takiego czy innego powodu - nigdynie zrobiłam. Następnego dnia po urodzinach jadędoJenny Craig, żeby raza dobrze zrzucić te piętnaście-dwadzieścia kilo. Może jeżeli zacznędobrze wyglądać, to i lepiej się poczuję. Możewtedy wymyślę, copocząć z resztą życia. Sprzedawanie kosmetyków Mary Kay to niezupełnie szczyt moich marzeń. Zrobiłamto tylko po to,żeby uciec od tego grilla i dymu - i żebynie zwariować od siedzenia cięgiem w domu. Chociażbardzo się starałam,to niemogłam pozbyć sięzapachutych wszystkich kosmetyków, a poza tym tow takim tempie minęłoby chyba ze dwadzieścia lat, zanimsprzedałabym wystarczająco dużo, żeby sobie kupićjeden z tych różowych samochodów. Ten telefon mógłbyjuż zadzwonić. Paris powinnajuż zawiadomić tę wstrętnąCharlotte, a wiem, żenajpierw zadzwoniła do Janelle,ktośteż mógłbywysłać SOS do Lewisa, a przede wszystkim Cecil powinien się dowiedzieć, żetu jestem. Wróble na dachućwierkają, że żyje z jakąś zdzirą nazasiłku z trójką 37. dzieci. Chyba mu się wydaje, że jest Johnem Travoltączy innym takim. Ale ten jegokryzys wieku średniegotrwa już od dwudziestu lat. Cholera, idzie mu napięćdziesiąty siódmy rok. Co tu kłamać. Cecildoprowadził mnie do szału, kiedy zrezygnował z posady kierowcy szkolnego autobusu i przeszedł na wczesną emeryturę, a na domiar złego w ogóle przestał zajmować sięChatą, bo zatoki zaczęły mu coraz bardziej dokuczać. Musieliśmy zatrudnić obcych do prowadzenia grillaibez pomocy księgowego odkryliśmy, że okradali nasna chama. Cecil niewiedział, co począć z taką masączasu. Vegasleży na pustyni,a tam, gdzie znajduje sięnasz domek ozdobiony stiukiem, nie ma żadnej trawydo koszenia, żywopłotów doprzycinania, chwastów dopielenia,basenu doczyszczenia, więc zaczął przesiadywaćw kasynach i w tym samym czasie odkrył, że jegoczołg nadal jest na chodzie: wjechał nim w jakąś głupiąpipę, która pewnie myśli, że znalazła sobie niezłegosponsora. Niestety lufa czołgu Cecilanie podnosi sięjuż od lat, więc nie wiem, co ta mała z tego ma. Szczerze mówiąc, to wcale nie tęskniłamza nimsamym, lecz brakowało mijego obecności. Bez niegota nora wydaje się jeszcze mniejsza. Zupełnie jakbyktoś wyssał zniej wszystkie soki. Nawet już nie czujęjego zapachu. Nie mam czegopo nim zbierać. Albowieszać. W zeszłym tygodniu tylko raz zrobiłam pranie, a i tak załadowałamzaledwie pół bębna. Izostajemnóstwo resztek. Nigdy się nie nauczyłam gotowaćdla dwóch osób, toco dopiero dla jednej. Jeślibędęmyślała o nim wystarczająco długo, tochybarzeczywiściezacznę tęsknić. W zeszłym miesiącu wpadł po emeryturę. Straszniebył speszony i, kurczę, ależ się zdziwił, kiedy zobaczył 38 swoje rzeczy upchniętew stare poszewkiod poduszek,zawinięte w stare prześcieradła i stojące jedna nadrugiej wskładziku koło zadaszenia dla samochodu. Już zaczynały je oplatać pajęczyny. Zrobiłam to tylkopo to,żeby go zaskoczyć. Chciałam, żeby pomyślał, żepotrafię żyć bez niego. Na pewno mogę,tylko jeszczenie wiem, czy chcę, czy nie. Nic nie wspominał opowrocie dodomu, a i ja nieporuszałam tego tematu. Cobędę kłamać: tuż po jego wyjściu tak mi ulżyło, jakbymwreszcie miała zasłużonewakacje. Zupełnie jakbyta część mnie, którago kiedyś kochała, dostałazastrzyk znieczulający. Nie uroniłam anijednejłzy. Zbytdługo żyłam w dziwnym otępieniu. Mimo wszystko trochę sięboję, bo jeszcze nigdy nie mieszkałamsama. Zawsze był albo on, albo dzieci:zawsze był ktoś. - Jak się czujesz, Vy? Patrzcie,ludzie: Cecil! Początkowo udaję, że jużnieżyję. Chcę, żebygo zżarły wyrzuty sumienia. Ale Cecilsłyszy, jak oddycham przez tewszystkie rurki, widzi,że tlenpłynie przez maskę, a zielone linie namonitorze zygzakami odznaczają moje życie. Bierze mnie zarękę, ale ja jąwyrywam. Kiedy otwieram oczy, widzę,że wygląda jak niedźwiedź. Pachnie płynemdo robienia trwałej. Nawet za cenę życia nie obciąłby tychloków w stylu Jheri Curl. Tysiąc razy mu mówiłam,żeby się rozejrzał wokół siebie: ta "fryzura" już wielelat temu wyszła z mody. Ale jego tonieobchodzi. Myśli, żefarbując je na czarno, będzie wyglądał młodziej, ale guzik prawda. Wydaje mu się, że nadal Jestnafali", jak by się wyraził Dingus. Szczerze mówiąc,Cecil wygląda jak w czwartym miesiącu ciąży. Ma na 39. sobie ten swój podniecający strój: czarne spodnie z poliestru, do których nie potrzeba paska, różową koszulęw stylu Sammy'ego Davisa Jr. , dzięki Bogu bez żabotu, ibuty zeskóry zjaszczurki, które kupił całe wiekitemu, kiedyjeszczemieszkaliśmy w Chicago. Wyglądajak fordanser, który właśnie skończył pracę. Alepoza tym, mając wszystkoinne na uwadze, powiedziałabym, że jest całkiem przystojny. - Martwiłem się o ciebie - mówi,jakby to byłaprawda. - Dobrze się czujesz? -Jeżeli się nie mylę, toma łzy w oczach. Ja też tak potrafię idlatego nica nicmnie nie rusza ten mały pokaz- jak byto nazwać- emocji? Otwieram szeroko oczy - jak kobieta, którazrobiła sobieza dużo liftingów twarzy - łapię notesikze stolika,piszę "Sam się domyśl" i podaję mu go. Wygląda na zranionego,siada w nogach łóżka. Ciepłobijące z jego ciała ogrzewa moją prawą stopę. Mamochotę wsunąć obie stopy pod jego wielki tyłek, alenierobiętego. Jeszcze by sobiecoś pomyślał. - W domu wszystko wporządku? Kiwam głową. - Przynieść ci coś? Chcę wskazać na usta, ale rezygnuję. Przeczącokręcęgłową. Moja przyjaciółka Loretta obiecała, żeprzyniesie mi moją sztuczną szczękę, która leżygdzieś na podłodze w jadalni, bo słyszałam,jak sięprzesunęła po klepce, kiedy sanitariusze mnie podnieśli i położyli na noszach. Ale jej samochód stoi w warsztacie. Lorettato moja sąsiadka. Jest białą, miłą, świeżoupieczoną wdową. Nawet próbowała mnie nauczyćgrać w brydża. Mam nadzieję, że podlewa kwiatkii żewyjęła resztę jedzenia z lodówki, bo właśnieją myłam,kiedypoczułam ucisk w piersiach. - Dobrze wyglądasz - mówi. Gdybym miała siłę,walnęłabym go. Wyglądam jakśmierć na chorągwii Cecil dobrze o tym wie. Włosy mam nadal splecionew warkoczykikoloru burgunda, bo niepozwolilimiwłożyć peruki. Cecilsiedzi takparę minut z idiotycznąminą,jakby próbował sobie coś przypomnieć. To milczenie chyba w końcu zaczyna go męczyć, bobierzegłęboki oddech i w końcu mówi: - To. tokiedywracasz do domu? Pokazuję trzy, potem czterypalce. Wstaje. - Przyjechać po ciebie? Kręcę głową. - Mogę przyjść jutro? Kręcę głową. On zaś potakująco kiwa. - Po robocie. Mojeoczy pytają: "Po robocie? ". - Pracuję jako ochroniarz. Na pół etatu. Zawszeto coś. Zastanawiam się, czy pracuje w Harrah,Circus Circus czy Mirage, któresąjego drugiem domem. Piszę: "CHATA". - Shaquana znowuobrabowali, więc zamknęliśmygrill. Już nie mogę znieść tego stresu. No ipo grillu. - Wstąpię do domu, żeby sprawdzić, czy wszystkow porządku - mówi, schyla się i całuje mnie w czoło. Albo wciąż mnie kocha itylko o tymnie wie, albo sięnade mnąlituje. Teraz niebardzo mnieto rusza,alewiemjedno: odkąd nacierałam maścią głowę Shanice,która usnęła mi na kolanach, jego usta to najcieplejsza rzecz, jakadotykałamojegociała. Trudno mi siędotego przyznać, ale ten pocałunek sprawia mi wielkąprzyjemność. Odwracam twarz do okna i zamykam oczy. Mamnadzieję, że dam radę jeszcze przez parę minut powstrzymać łzy. Słyszę, jak podeszwy jego butów skrzypią napodłodze wyłożonejpłytkami. Otwierają siędrzwi. Wpada podmuch zimnego powietrza, a potemdrzwi zamykają się ze stuknięciem. Spoglądam nazegar. Cecil byłtu całe osiem minut. Kiedydrzwiznowu się owierają, odwracam się, myśląc, żemożeposzedł po rozum do głowy, odwidziało mu się i chcemi powiedzieć coś romantycznego, jak w Ali My Children: coś, od czego poczuję się tak, jakbym dostałaskrzydeł i mogła wyfrunąć z tego szpitala wprostw jego ramiona, gdzie wtulę się w jego miękką pierś,a on mnie ukołysze jak kiedyś i wtedy już bez trudubędę mogła brać jeden oddech za drugim. Ale to nie Cecil. Topielęgniarka. W końcu przyniosła mi lunch. Jakąś gęstą, zieloną zupę i tłuczoneziemniaki. Boli,kiedy przełykam, alecomi tam: umieram z głodu. Wyjadam tapiokę do końca, chociażzazwyczaj nie trawię takich papek. Wypijamsok jabłkowy, żałując, że to nie piwo. Kiedy przyciskam guzik,żeby ktośprzyszedł po tacę, coś metalowego spada napodłogę. Klucze Cecila. Ha ha ha. Kiedy zabrali tacę, a lekarze sprawdzili mojewyniki, chyba zdrzemnęłam się przez paręminut. Wiem, żejestem w kiepskim stanie. Nienawidzę tejastmy. Tocholerstwo nawet nie jest wrodzone. Miałam czterdzieści dwa lata, kiedy o wpół do piątej ranozadzwoniła do mnie Suzie Mae i powiedziała, że szesnastoletniwnuktatyz pierwszego małżeństwa, którego tatawziął do siebie, zadał mu trzydzieści sześć ran nożemi zabił, bo tata nie pozwolił przenocować jego dziew- . czynie. Miałam napad lęku inie mogłamzłapaćtchu. 42 Lekarzezaczęli leczyć mnie na astmę i od tamtej porybiorę lekarstwa. Zawsze kiedy próbujęje odstawić,dostajęataku, więc wydaje mi się, że to lekarze wywołali u mnie tę przeklętą chorobę. Nie mana to rady. Co będę kłamać: ten atak nieźle mnie wystraszył. Zakażdym razemzastanawiam się:czy ten będzie ostatni? W ułamkusekundy człowiek przypomina sobiewszystkich, którychkocha, achwilę później zadajesobie pytanie: Czy dobrze postępowałam? Czy zrobiłam wszystko, co chciałam? Co bym zmieniła, gdybymmogła to zrobić jeszcze raz? Czy zraniłam kogoś tak,że nie może mi wybaczyć? Czywybaczą mi, że niebyłam idealna? Wybaczam sobie. I wybaczam Bogu. Ale potem otwieramoczy i widzę, że nieumarłam. Z ust wystają mi rurki. Światło raziw oczy. Serce midudni. Odmawiam długą modlitwędziękczynną. I leżę, myśląco wszystkim i o wszystkich, bo dostałamkolejną szansę na życie. Pytam samą siebie, co terazzrobię. Moja odpowiedź jest jasna i prosta: zacznęwszystko od nowa, bo - jak to się mówi -jeżelibędziesz robić wszystko postaremu, to i dostaniesztoco zawsze. Święte słowa, chybanikt niezaprzeczy? Tak więc umowastoi, Viola. Przede wszytkim muszę opanować tę astmę, bo nie zamierzam już dłużejrujnować sobie życia. Wystarczy, że moje dorosłe dziecii mąż rujnują mi życie. Mam dosyć tego, żejestemmądra, alenie mogę tego udowodnić. Chcę skończyćliceum. Czemu nie? Na naukę nigdy za późno. Mamtylkonadzieję,że to prawda,że mózgjest jak mięsień. Myślę sobie, że należy mi się wycieczka, zanimzaliczęsześćdziesiątkę, zwłaszcza że miliony lat temu wyzbyłam sięmarzeń o Paryżu. Cholera, janigdzie niebyłam. To jednawielka tajemnica, skąd wezmę forsę, 43. ale jakoś ją zdobędę. Jak mam pojechać, to pojadę. I muszę sobie sprawićporządną szczękę: taką, żebybyła dopasowana i nie wyglądała na sztuczną. Alejeżeli jaalbo któreś z moich dzieci wygra na loterii,zafundujęsobie zęby na stale. Paris i Janelle uważają,że gra na loterii tostrata pieniędzy. Parismówi, żewygrywają tylko emigranci i emeryci. Ale Charlottegra w Małego Lotka trzy razy w tygodniu, a Lewis zakażdymrazem, jak mu się trafi parę dolców ekstra,czyli niezbyt często. Oboje obiecali, żejak cośwygrają,to się ze mną podzielą. Ja impowiedziałam, żeswojąwygraną -jeżeli tylko nie będzie todwadzieścia dolarów- podzielę natrzy części,i tak też zrobię. Przede wszystkim kupiłabym sobie dom, który niewymaga remontu i gdzie można chodzić boso, bo takiegrube tambędądywany. Kurczę, starczyłoby nawetmieszkanie w kamienicy, jeżeli tylko miałabym kawałek ziemi na tyle duży, by zasiać kapustę, parę rządków kukurydzy, kilka wiśniowych pomidorów i ostrąpaprykę do zamarynowania na zimę. Chciałabym teżsię przekonać, jak tojest prowadzić nowiuteńki samochód. Wiem, że to mrzonki, ale kiedy człowiekwie, żeosiemdziesiąt procent życia ma już za sobą, zostająmu tylko marzenia. Gdyby jednakcoś mi się miało stać, to przedewszystkim modlę się o to, żebykażde zmoich dzieciznalazło szczęście. Chcę, żeby im było dobrze. Żebyżyły jak porządne ludzie. Żeby postępowały właściwie. Mam tylko nadzieję, że dożyję tegodnia, kiedy Lewisweźmie się wgarść i zacznie się zachowywać, jakprzystało na prawdziwego mężczyznę, którym przecież jest. Bóg wie,jak bardzobymchciała, żeby Pariswyszła za mężczyznę,który byłby jej wart,i zapłaciła44 bym każde pieniądze, żeby zobaczyć w telewizji o ogólnokrajowym zasięgu,jak mój wnuk robi przyłożeniena meczu futbola. Noi Charlotte. Mamnadzieję, żeprzestanie się na mnie wściekać o byle głupstwoi zrozumie, że nie jest jakimś podrzutkiem, żeją kochamtak jak całą resztę. Chcę dożyć dnia, kiedy Janellestanie na własnychnogach i przepędzi tego gwałciciela, za którego wyszła. A jeżeli nie odzyskam swojegostarego, to, cholera jasna,wezmę sobie nowego męża. Jedno wiem o mężczyznach i dzieciach: zawsze wracają. Możeo dzieńza późno i mając o dolaraza mało, alewracają. Zimne klucze Jak pomyślę o Violi, to normalnie rzygać mi sięchce. Słowo daję, czasamito mi się wydaje, żeonaudaje te ataki. Zrobiłaby wszystko, żebyzwrócić nasiebie uwagę. Przez niąstarzeję się z minuty na minutę. Pod warstwami czarnejfarby moje włosy są zupełnie siwiuteńkie, a we wrześniu kończę dopiero pięćdziesiąt siedem lat. Mójtatuś osiwiał dopiero, jak miałprawiesiedemdziesiąt lat, a przecież całe życie harował wpolu. Ja się nawet w połowie tak nie napracowałem, a spójrzcie namnie: starzec w średnim wieku. Niedo wiary, żeciągle tak leje. Przemoknę dosuchej nitki. Cholera jasna! Kto by spamiętał, gdziezaparkował na takim wielgachnym parkingu? Gdybymój lincoln nie był czerwony, owiele łatwiej byłoby migo znaleźć, alew Vegas są tysiące czerwonych samochodów, a większość chyba dzisiaj przyjechała do tegoszpitala. Pewnie wyglądam jak jakigłupi, kiedy takłażę w kółko. Tam chyba jest jej okno. Zaraz. Tu!Czteryrzędydalej, drugi od tyłu. Ale w tylnej kieszeninie ma kluczyków. Aniw bocznych. Chwileczkę. Cofnij się, Cecil. Cholera! Zostały w nogach łóżka Violi. Powinienemzostać u niejtrochę dłużej. Wiem, żepowinienem. Ale Viola zachowywała się tak, jakby 46 wcale się nie ucieszyła. Jakby chciała, żebym się szybko zebrał i sobieposzedł. Tak mi się przynajmniejwidzi. Odpowiadała "nie" na każde mojepytanie. A jatylko próbowałembyć miły. Wczoraj zadzwoniłem dodomu, żeby sprawdzić, jak się czuje, bochociaż jużtamnie mieszkam, to i tak chcę wiedzieć, jak sobieradzizupełnie sama i w ogóle. Ale nikt nie odbierałtelefonu. Wpadłem tam w drodze do pracy. Pod zadaszeniem stałjejsamochód. Viola nigdzie nie chodzi napiechotę. Zresztą nie bardzo ma gdzie pójść. Pukałemprzynajmniej dziesięć razy, ale niktnie otworzyłdrzwi. Wiedziałem, że Loretta jest w tym swoim wolontariacie, więc Viola nie mogła pójść do niej. Włożyłem kluczdo zamka, alenie chciał się przekręcić. Pewnie zmieniła zamki, żebym nie mógł wejść. Pojechałem do pracy, ale miałemprzeczucie, że coś sięstało. Jak tylko znalazłem się na miejscu, zadzwoniłem do szpitala. Kiedy wykręcałem numer,który jużznam na pamięć,serce mi się tłukło jak głupie. Niktnie wie, gdzie mnie znaleźć, więc jakby się co stało,nawet bymsię nie dowiedział. Kazali mi czekać, a jasię przez cały ten czas modliłem, żeby to był tylkolekki atak, żeby jeszczetrochę dychała,nawet jakbymiała być doczegoś podłączona. A jak pielęgniarkapowiedziała; "Jestna intensywnej terapii",to chociażjestem tu nowyi jeszcze pracuję na godziny, a kasynomi niepłaci, jak nie ma mnie w pracy, to od razupoleciałem na złamanie karku do szpitala. Teraz chyba wygląda przez okno,ale nie jestempewien. Myślę, że nie możewstawać, ale tochyba jejręka odsuwa zasłonę. A możesięmylę. Nie wiem, cojeszcze mógłbym powiedziećVioli. Czuję sięjakoś nieza bardzow porządku. Od dawna się między nami nie 47. układa. Wszystko się zaczęło od tego grilla. A i hazardteż nam zabardzo nie pomógł. W czasach wielkiego kryzysucałamasa ludzi z mojej rodziny ściągnęła z Texarkana do Chicago w poszukiwaniu przyzwoitej roboty, a reszta wagonamitowarowymi pojechała do Los Angeles. Kiedy miałemszesnaście lat, tatuś wysłałmnie do Wietrznego Miasta doswojego brata, żebym skończył szkołę. Powiedział, że jeden rolnikw rodzinie wystarczy. Żebymznalazł robotę,przy której nie pobrudzę sobie rączek. A najlepiej to taką, żebynosić uniform. Czegoś pilnować. Czegokolwiek. I tak poznałem Violę. Zarabiałem, przeprowadzającdzieciaki przez jezdnięprzy szkole na ulicy, gdziemieszkaliśmy. Miała czternaście lat i była śliczna. Jaklaleczka. Zakochałem się. Była moim pieszczoszkiem. Ledwosię obejrzałem, a już się ochajtnęliśmy, urodziła nam sięczwórka dzieci, a nam się sprzykrzyłylodowate wichry, chrzęszczący śnieg, srogie zimyi krwiożercze komary każdego parnego, dusznego lata. Był chyba rok 1973. To ona wpadła na ten świetny pomysł, żeby przeprowadzić się z Chicagodo Los Angeles. Ja się tylkoprzystosowałem. Los Angeles nieszczególnie mi przypadło do gustu, chociaż dostałem tamdobrą robotęjakokierowca szkolnego autobusu. Aleponieważżadne z nas niezamierzało zostać gwiazdą filmową, a Viola nie przepadała za większością moichkuzynów - mówiła, że tohałaśliwe, nieokrzesane i po prostupaskudne (tumiała rację) wsiuny i tylko nam przynoszą wstyd - to kiedy w 1978 roku umarł mój tatuś i coś Wietrzne Miasto (Windy City) - popularne określenie Chicago. 48 mi tam kapnęło z jego farmy,nie mieliśmyjuż żadnychpowodów, by zostawać wKalifornii. Dzieci jużdorosły i poszły w świat, a podobno w Vegas mieliśmyjakąś porządną rodzinę, więc zaryzykowaliśmy i sprawiliśmy sobie tutaj małydomek na przedmieściach. Cała piątka krewnychzmarła,zanim otworzyliśmypierwszą Chatę - pamiętam, bo w tym samymrokuViola kazała się zaprowadzić nakręgle. Wszystkim się wydaje - tak samo jak mnie kiedyś- że Vegas to same migająceświatełka i kasyna. Baryze striptizem ithe Strip. Ale tutaj mieszkają prawdziwe ludzie. W normalnych domach. Iwcale niewszystko było takiecacy. Okolica sucha, płaska, łysai bura. Teraz, gdzie się nie obejrzysz, wszędzie wyrastająnowe domy. Nadal jest sucho, płasko i łyso, chociażniektórym udało się zasadzić trawę, krzewyi kwiaty. Ale nie nam. Pierwszego roku ponaszym przyjeździe tutaj Violanamówiłamnie, żeby zebrać dokupy nasze oszczędności i pieniądze po tatusiu i otworzyćbar z grillem. W końcu zrobiłysię z tego trzy bary,bo - kto jak kto,ale my się znamy na pieczeniu mięsa (jak przystało naprawdziwych teksańczyków), a mójsos do pieczeni torodzinna tajemnica. Wszyscy mówili, że powinienemgo butelkować i sprzedawać, ale mi tam sięnie chciało. Cholera, kiedy niecałe dwa latatemu przeszłem nawczesną emeryturę, to byłem już strasznie zmęczonykochaniem Violi, prowadzeniem szkolnego autobusuprzez trzynaście lat i grillowaniem w Chatach. Byłem^zmęczonyczekaniem, aż coś sięzdarzy. Bo tak sięzaczynałem czuć. Jakby mi czegoś brakowało. Jakby The Strip- słynna aleja kasyn w Las Vegas. ^ 49. to nie było to. Jakbym powinien dostać więcej od życia. Codziennie czułem się jak wtedy, kiedy dzwonisz w interesach i każą ci czekać tak długo, że w końcu zapominasz, do kogo dzwoniłeś, ale wiesz, że nie powinieneśsię rozłączać, więc ściskasz słuchawkę, słuchasz tejmuzyczki i czekasz. A kiedy ten ktośodbiera telefon,modlisz się, żeby ci się przypomniało, po codzwonisz,i żeby mieli odpowiedzi na twoje pytania. Tak sięjednak nie zdarza. No to zaczynaci się wydawać, żejeżeli tylko wytężyszwzrok, to dojrzyszbrakującefragmenty. Ale jak bardzo można wytrzeszczać oczy? I co, jeśli niewiesz,czego tak naprawdę szukasz? Violanie rozumiała, dlaczego ani od jakdawnaczuję się źle. A czułem się tak od lat. Ciężko towytłumaczyć, a i ją tonieszczególnie obeszło, kiedypróbowałem. Jej się wydaje, że z nas dwojga to ona maprawo się bać. Oprócz niej nikt niemożesię martwić. Myśli, że potrafirozwiązać każdy problem, chociażnawet nie jest pewna, na czym on polega. Niedawnomi powiedziała, że jak mi się nie poprawi, tomam iśćdolekarza. Nigdy nie lubiałem chodzićdo lekarza. Niemam żadnych fizycznych problemów poza artretyzmem, ale z tym sam se potrafię poradzić. Niby jak malekarz wyleczyć problemyz głową? A coz sercem? Coma zrobić, żebymi znowu było lekkona sercu, żebymczuł namiętność i podniecenie? Jakilekarz da ci receptę na towszystko? Chyba żaden. Kiedy zaczęli nasokradać i musieliśmy zamknąćwszystkie bary oprócz jednego, Viola wkurzyła się namnie. Obwiniała mnie o wszystkie trudności, ale nigdy nie pochwaliła, jak nam szło dobrze. Dlategozmieniłemmiejsce zamieszkania. Bo gdyby nie ona,nadal mieszkałbym u siebie. Nie zdzierżyłem już tego 50 gadania, co, jaki kiedy mam robić, jak być mężczyznąi że nie jestem już taki jak kiedyś. Czego już nie mogęrobić. Kobita potrafi wykończyć chłopa. Viola zawszesię szarogęsiła. Pogodziłem się z tym. Kiedyś siętaknierządziła, ale wiedziała, jak rządzićmną. Mówiła: "Skacz", a ja tylko pytałem: "Jak wysoko,kochanie? ".Taką władzęmiała nade mną. I nadal ma, ale wkońcuwyciągnąłem wtyczkę i całe powietrze ze mnieuszło. Bosię zmęczyłem. Zmęczyło mnie to zawracanie głowy. Zmęczyłomnie tłumaczenie. Zmęczyło mnie to,że muszę kłamać, bo tak jest bezpieczniejniżpowiedzieć prawdę. Ale głównie zmęczyło mnieprzepraszanie za to,że jestem Cecilem. Kiedyś myślałem, że nie da się przestaćkogoś kochać, ale się myliłem. Może powinienemlepiej towyjaśnić. Naprawdę kocham Violę, ale chodzi mi o to,że już nie mogę jej strawić. Jest okropna. Stara baba,która kiedyś mruczała,aleteraz tylko ryczy. Szkoda,że nie dasię uprzejmie wytłumaczyćżonie,że jestwstrętną jędzą i wrzodem na dupie. Ja przynajmniejtegonie potrafię. Bóg jeden wie, że jakbym umiał, tojuż dawno bym jej to powiedział. Nigdy niechciałemranić jej uczuć, takjak ona rani moje. Nie szkodzi, że moknę. Nie jest ażtakzimno. Mamymarzec. Nasze zimy to bułka z masłem. Jest pewniez osiemnaście-dwadzieścia stopni. Właściwie tojestcałkiem przyjemnie. Gdybym musiał, to mógłbym takstać cały dzień, alenie muszę. Zupełnie zapomniałemo swoich włosach. Za Boga Ojca bym nie chciał,żebypłyn do trwałej mi spłynął na tą porządną koszulę. Założyłem ją tylko dla Violi. Kiedy w zeszłym roku wyniosła się z naszej sypialni,miarka sięprzebrała. Zresztą i tak seks z Viola zawsze 51. był dla mnie czymś w rodzaju nagrody. Musiałem naniego zasłużyć, a potem błagać. Czasami miewamz nim problemy, a czasami nie. I - co tu będę kłamać- Viola jest lepsza w te klocki niż każda inna baba,jaką miałem, ale po tylu latach życia jak w areszciedomowym fajna cipka już nie wystarczy. Przekonałemsię, że w Vegas jest dużo fajnych cipek, a większośćz nich nie bierze za dużo. Nie musisz takiej patrzeć natwarz, nie musisz znać jej nazwiska,nie ma żadnychJak to? " i "gdzie byłeś? "ani "o której wrócisz? ". Niemarudzą,że załatwiasz sprawę w pięć czy dziesięćminut. Po prostu robisz swoje, nawidocznymmiejscuzostawiasz kasę i idzieszswoją drogą. Kiedyś Viola byłamoim przyjacielem. Mogłem jejufać. Wszystko jej powiedzieć. Ale ostatnionie byłempewien, co zrobi z tym, co jej opowiadam. Przeważniewykorzystywała to przeciwkomnie jak jakąśbroń. Zawsze kłapie jęzorem i ciągle mnie dołuje. Kiedyśuważała, że jestem najlepszy: przystojny. Seksowny. Mądry. Silny. A teraz nic, tylko mnie krytykuje. Cholera, wiem, że jestem ze wsi, i wcale mi to nie przeszkadza. Widziałygały, co brały. Ludzie nie zmieniająsię tylko dlatego, że się żenią. Jak cię wychowano, takizostajesz. Chyba że pójdzieszdo jednego z tych doktorów od głowy, który ci wmówi, że jesteś kim innym. W każdym razie Viola się na mnie uwzięła. "Kiedy siępozbędziesz tej trwałej, Cecil? ". Albo: "Powinieneś"robićbrzuszki,bo ci bandzioch rośnie". Ajak czegośzapomniałem: "Gdzie ty masz głowę, Cecil? Alzheimer już cię dopadł? ". Gdzieś się szykujemy: "W tychłachachnigdzieze mną nie pójdziesz". Garniturmożei był stary, ale przede wszystkim to ona gowybrała. A w telewizji zawsze oglądaliśmy to,co ona chciała, bo 52 w naszym domuto ona trzymała pilota. Ale najgorszeze wszystkiegobyło to: "Już skończyłeś? ". Nie liczy się z niczyimi uczuciami opróczwłasnych. Mówi, co jej ślina na język przyniesie, więc nie ma zawielu przyjaciół. Lorettanie jest dla niej żadnymzagrożeniem,więcViola jest dla niej miła. Poza tymLorettajestbiała. Myślę, że Viola albo się boi białych,albo musi udowadniać, żew niczym im nie ustępuje. Ale Loretta niczego od niej nie chce. Jest po prostuserdeczna. Uczciwa. Przyszła z podarunkami i przyjaźnie wyciągniętymi rękami. Violi bardzo się to spodobało. Że ktoś coś dla niej robi. Jeśli chodzio jej siostry, znaczy się jedyną rodzinę,jaka jej została,to straszna kicha, bo obie mają niezłego szmergla. Priscilla topięćdziesięcioletniagangsterka. Przez ostatnie dwadzieścia parę lat co chwilatrafiała dopudła za drobneprzestępstwa. Terazchybajestna wolności. Ale nigdy nie wiadomo. Ledwo sięczłowiek obejrzy, a ona znowukibluje. Nawetjej wszyli wkostkę takie coś, a ona i tak ciąglewykręcajakieś numery. Poza tymjest narkomankąi pewniedlatego takjej trudno zerwać z okradaniem ludzi,firm i innych takich. Wszyscy w rodzinie wołają nanią "Bonnie". Suzie Mae ma sześćdziesiątpięć lat. Zawsze jejbrakowało piątej klepki, a teraz tojuż chyba zaczynajej kompletnie odbijać. Chyba ma tego Alzheimera,ale nikomu nie chce sięw to wierzyć, bo zawsze miałanierówno pod sufitem, jak mówiłasama Viola. Myślę,żeto dlatego, że nigdynie rodziła. Mąż Suzie Maeumarł na jakąś odmianę raka jeszcze w 1971, a Violatwierdzi, że jej siostra nadal śpiz jego zdjęciem, jakbyczekała, że mąż wróci z wojny. Suzie Maezawsze była 53. fanatyczką religijną, chodziła do kościoła cztery-pięćrazy w tygodniu i prawie cały zasiłek oddaje kościołowi. Ale dwa lata temu, kiedy pastor jej wmówił, że ma- jak tookreśla Viola- moc uzdrawiania, Suzie Maeodkryła, jak liczne jest jego stadko wiernych, i wtedypostanowiła studiować Biblię w domu. Od tamtej porynikogo niewpuszcza dośrodka. Gada z tobą przezdrzwi. Podobno w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniemzamarzłyjej rury wkuchni i zapchał się zlew,więcmusiała zmywać naczyniaw wannie. Z tego,coCharlotte powiedziała Violi, wynika, że jeszcze nienaprawiła tego zlewu. Ale Suzie Mae twierdzi, że niechce pomocy, bożadna pomocjej nie jest potrzebna. Suzie Mae zupełnie się pogubiła, ale ja teżcośzgubiłem. Zgubiłemkontakt zwłasnymi dziećmi. Poprawnie mówi się chyba:straciłem kontakt. Nie znamich zadobrze. Znaczy się na poziomie osobistym. Wiem, że todobre dzieciaki. Majądobre serca. Dziewczynki wyrosły na prawdziwe kobiety, w co - jak takpomyślę- aż trudno mi uwierzyć. Przede wszystkimurosłyjak na drożdżach. Mają od 172 do 177 centymetrów wzrostu. Lewis, mój jedyny syn, zaskoczył mnie,bo maniewięcejniż 182 czy 187. Nie mam pojęcia, jaktosię stało. No,ale wróćmy domoich córeczek. W jednej chwili człowiek smaruje im wazeliną buzie, patrzy,jak podczas skakania na skakance kołyszą im się tedługie, grube warkocze, ajuż w następnej wyrastająim piersi, zaczynają nosić rajstopy, zakręcają sobiewłosy na papiloty i kładą sobie cienie na powieki,a usta malują czerwoną albo różową szminką. Ledwosięobejrzałem, a już zdejmowałem dodatkowe kółkaz roweru mojej najmłodszej, ajeszcze trochę późniejpojechała przed siebie i dogoniłaresztę dzieciaków. Z Lewisem to nigdy sięnie spotykamy sam na sam. On mi schodzi z drogi, a i ja mu się nie narzucam. Odkądgo po raz pierwszy aresztowali i nie chciałwysłuchać tego, co mu miałem do powiedzenia - machnął mi pięścią przed nosem, jakby chciał mnieuderzyć - nie mamyo czym gadać. Zawsze uważał, żejest dorosłym mężczyzną, i nie dawał sobienic powiedzieć. Pod tym względem jesteśmy do siebie podobni. Już dawno temu przestałem z nim rozmawiać jakojciec z synem. Mam nadzieję,że przy najbliższejokazji pogadamy jak mężczyzna z mężczyzną. Możeczas coś zmienił. Kocham wszystkie moje dzieciaki,słowo daję, aleprzez tyle latharowałem tak ciężko, żeprzegapiłem, jak dorastały. Viola zawsze była przynich, a mi się wydawało, że jamuszętylko pilnować,żeby miałydach nad głową i cowłożyć do gęby. Aleciężka praca nie popłaca. Teraz to widzę. Możnawielestracić: całe lata. Mijają jak z biczatrząsł. Człowiekpatrzy na swoje ręce i widzimnóstwo grubych, zielonychżył, knykcie spuchnięte od artretyzmu, w kolanach mu strzyka, a białka brązowiejąi wtedy sięzastanawia, co robił przez całeżycie? Siedział w robocie. Przegapiłem najpiękniejsze lata swojego życia. Oj, tak. No,ale dzieciaki są już odchowane i z tego, co wiem - czy też raczejz tego,co mi Viola mówiła -każde maswoje problemy, chociaż nie więcej niżinni. Próbowałem przekonać Violę,żeby nie wtykała nosa w ichsprawy i pozwoliła im żyć po swojemu, ale ona w ogólena mnienie zwraca uwagi. Nic a nic. I dlatego musiałem odejść. Viola mnie nie słucha. Nikogo niesłucha. Zawsze musi mieć rację. Ale nie zawsze ją ma, i kiedyś nieźle się na tymprzejedzie. Oskarża mnie, że od lat ją zdradzam. Ale ona sobietowszystko ubzdurała. No,możei miałem jeden czydwa skoki w bok, ale to dlatego, że do późna pracowałem w barach. Płaszczyłem sięprzed nią, żeby jejpokazać, jak mi przykro, ale tylko nadwerężyłem sobie plecy. Od przepraszania. Tym razem to jej kolej,żeby przeprosić, boja po prostu tylko byłem sobą. Co takiegozrobiłem? Był sylwester. Viola nie chciała nigdzie iść, więc zostaliśmy w domu i oglądaliśmyw telewizji, jak sięmłodziaki bawią w Nowym Jorku. Potem wyszliśmy napodwórko, obejrzeliśmy fajerwerki nathe Strip, naliczyliśmy dwadzieścia sześć wystrzałów, wznieśliśmy toast szampanem Scotta, wróciliśmy do domu i położyliśmy się spać. Chciałem uczcićNowy Rok jakimś małym bara-bara, ale Viola niebyła w nastroju. Poszła do swojego pokoju, a jadoswojego. Następnego dnia zsamego rana poszłem doHowiego. Siedzimy wjego garażu. Pomagam munaprawić jakieś stare klimatyzatory. Krąży międzynami butelczyna. Jesteśmy już zmęczeni, więc trochęsię myjemy, żeby nie wyglądać jakjakieś fleje, i postanawiamy wpaść na minutkę do Harrah. Karta miidzie i kiedy w końcu patrzę na zegarek, jest już wpółdo trzeciejw nocy. Tak hazard działa na człowieka. Zapomina się o bożym świecie, a zwłaszcza o czasie. Poczułemsię jak Kopciuszek. Pognałem do kasy,wymieniłem wszystkie żetony na forsęi powiedziałem Howiemu, że wrócę później. Kiedy podjechałem pod nasz niebieski domek,w oknach nadal paliły sięświatła. Skręciłem na podjazd, alenie wysiadłem z samochodu, bo normalnienie mogłem. Na myśl otym, że Viola znowuna mnienaskoczy, aż zazgrzytałem zębami. Zanic nie mogłem 56 podnieść ręki, żeby otworzyć drzwi. Chwilę późniejusłyszałem jej wołanie: "Cecil! ". Wydarła się na całegardło. Mam nadzieję,że sąsiedzi się nie pobudzili. Jeszcze teraz się wstydzę. Musiała tak wrzeszczeć? Cecil! ". Opuściłemokno. "No? " - wymamrotałem. "Dlaczego tak siedzisz w tym samochodzie? ". Nie wiedziałem, jakjej powiedzieć prawdę, więc nie powiedziałem nic. "Ile dzisiaj przegrałeś? ". Milczę. Chciałempowiedzieć, że tej nocy dopisał mi fart - w kieszenimiałem ponad czterytysiące dolarów - i żemoże zanie cośkupić do domu. "Jak ma na imię? Wziąłeśprysznic, zanimod niej wyszedłeś? ". Ja tylko na niąpopatrzyłem. Stała w świetle padającym z werandy,z włosami jaksrebrny płomień, a zarys jej szerokichbioder nie przepuszczał światła, które próbowało sięprzebić przez jejkoszulęnocną. Violatak się wkurzyła, żeschyliła się, podniosła doniczkę i rzuciłaniąw samochód, a potem oparła ręce na biodrach. Zobaczyłem, jak się kołyszą w tyłi w przód, a jej usta kłapiąz szybkością mili naminutę iwtedy poczułem,że mojaprawa ręka wrzuca tylny bieg, i patrząc się prostoprzed siebie, powolutku wycofałem samochód z podjazdu. Kiedy wjechałemna ulicę, zamknąłemwszystkieokna ispojrzałem nanią. Violastała jak słup soli. Jakskamieniała. Poruszała tylko głową w ślad za mną. Alemnie guzik obchodziło, coczuła. Włączyłem klimatyzację i przycisnąłem "play" namagnetofonie. B.B. King pomógł mi wcisnąć gaz i odjechać. Niewiedziałem, dokąd jadę, i nie miałem dokąd jechać. Jeździłemwte iwewte po theStrip,aż zrobiło się zupełnie jasno. Mam dosyć Violi. Dlatego siedzę terazz Brendąijej dzieciakami. Kiedyściągle przychodziła do Chaty, głównie w okolicach 57. pierwszego i piętnastego. Teraz widzę, jak bardzo niemogłem się jej doczekać. Dogodziłem jej nie raz i niedwa. Miło wiedzieć,że człowiek jeszczepotrafi siępodniecić. Brenda to żadna królowa piękności, alew dobre dni wygląda całkiem ładnie. Jest bardzoczysta. Zawsze ładnie pachnie. Ma najdłuższepaznokcie,jakie kiedykolwiek widziałem u kobity. Z takimimalutkimi wzorkami. Jak się rozstałemz Violą, Brendabyła dla mnie taka miła i słodka,że skończyło sięwiadomo na czym. Zawsze ze mną flirtowała. Mówiła,żejestem atrakcyjnym facetem,ale bo toi prawda. Jestem czarniejszy od Evandera Holyfielda. Moglibyśmy być kuzynami. Jak mi siędługo i uważnieprzyjrzeć i odjąćze trzydzieści lat, to dasię dostrzecpewne podobieństwo. A możei nie. Nie jestem zbytwysoki, ale też nieniski. Kiedyś miałem metr osiemdziesiąt, ale na starość człowiek podobno się kurczy. Violą to taka mała amazonka, bo jest ode mnie tylkoparę centymetrów niższa i dlatego zawsze kazała misię prostować, żebym wyglądał na wyższego od niej. Nawetteraz cochwila się prostuję. Wcale niechcęmyśleć o Violi, ale ona zawsze w jakiś sposób wciskami się do głowy, ai terazstoję na tym deszczu jakjakigłupi, próbując wziąć się w garść i wrócić do szpitalapo kluczyki. Za chwilę złapię zapalenie płuc. Sambędę musiał się zapakować do łóżka. Ale potrzebujęjeszcze minutki. Żeby wykrzesać z siebie odrobinęodwagi. Co ja jej powiemtym razem? Kiedy się ostatnio ważyłem, wskazówka pokazała112 kilogramów. W tym roku zamierzam trochę poćwiczyć, bo podobno gimnastyka przedłuża życie, poEvander Holyfield - amerykański bokser wagi ciężkiej. 58 prawiąsamopoczucie, wmózgu robią się jakieś metamorfiny i człowiek czuje się jak na prochach. Doprochów nigdy mnie nie ciągnęło, ale przydałoby sięzrzucić parękilo. Brenda mówi, żenigdynie uważała,żebym miał wielkibandzioch, a kiedy go w końcuzauważyła, powiedziała, że wcale jej nieprzeszkadza. Mówi, że to taka milutkapoduszeczka. Pozatym,twierdzi, dobry ze mnie chłop. Niewielu nas takichzostało. Szukała nie tam, gdzie trzeba, ale powiedziała: "W ogólenie szukałam. Chciałam, żeby to mnieznaleziono". No to ja znalazłem. I kocha moją trwałą. Onateż ma taką. Coś w tymrodzaju. Jejwłosy są długie. Kuzynka Brendy, która chce zostać fryzjerką, czasamirobi jejnagłowieróżnefioki, ale Brenda mówi, że jakbędzie miałatrochę kasy, to każe sobie spleść włosyw warkoczyki. Warkoczyki kosztują o wiele więcej niżtrwała. Zobaczę, co się da z tym zrobić. Nie ma ojca swoich dzieciaków, dlatego jest nazasiłku. Nie lubi żyć na czyimś garnuszku (ja taksamo), więc próbowała znaleźć robotę, ale tak naprawdę to wolałaby wrócić do szkoły, żebyzrobić maturę. Mówi, że chce, żeby lepiej jej się wiodło. I jej dzieciom. Pomogęjej. Ale najpierw musi się zastanowić,czypójść do AA. Trzeba zacząć od tego, co najważniejsze. Brenda nie potrafi rozpoznać, kiedy jest pijana. Jasamlubię se trochę golnąć,ale nie przepadam za tym,co się czuje potem: człowiekowi tylko kręci się w głowie, nie wie, co mówi, gdzie jest i takietam. I dlategoteż Brenda mnie lubi. Mówi, że umiem się kontrolować. Ale to niezupełnieprawda. Mamsłabość do hazardu. Szczerze mówiąc, to oboje potrzebujemy pomocy. Myślę, żemoglibyśmy popchnąć się nawzajem wewłaściwym kierunku, ale dopiero jak się zejdziemy na 59. poważnie. Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniegosłowa. Mimo wszystko Brenda jest mi wdzięczna. A kiedy wygrywam, wszystkojejprzynoszę do domu. Dziękuje za wszystko, co dla niej robię. Viola mogłabysię sporo nauczyć od tej kobity. Jej dzieciaki są jeszcze małe. Africa, którą nazywają Promyczkiem, ma półtora roku, Hakeem - trzy,a Quantiana - pięć. Mówię na nią "panna Q". Dlaczegoczarni nadają swoim dzieciom imiona, którychniktniepotrafi zapamiętać,żenie wspomnę o przeliterowaniu czy wymówieniu? I po co nazywać dzieciaka pokraju, zamiast po kimś z rodziny? Te smarkacze sąokropne, ale je lubię. A one lubieją mnie. Myślą, żejestem ich dziadkiem,ale mi to nie przeszkadza. Możliwe, że tata panny Q i Hakeema nie żyje, Brenda niejest pewna,ale słyszała, że w zeszłym roku ktoś gozastrzelił. Tata Promyczka buja się gdzieś po Vegas. Znam go. Razwygrał w ruletkę. Nie jest wart funtakłaków. Ktoś siępowinien zająć tymi dziećmi. Dlaczego nie ja? Nie mam nic przeciwko. Miło czuć siępotrzebnym. Zejdźz tego deszczu, Cecil. Idź do szpitala i stawczołatej kobicie. Onanicci nie zrobi. Cholera,nawetnie może mówić - Bogu niech będą dzięki i przebaczmi, Panie Boże, że tak pomyślałem. Ale te jej ślepia. Mogłabynimiprzeciąć szkło. Nie muszę się odzywaćani słowem. Zrób to, Cecil. Przestańsię zachowywaćjak zakuty łeb. Poza tym muszę się pospieszyć i wracać do domu. Brenda prosiła, żebym wstąpiłdosklepuikupił mielone i ketchup. Robi hamburgery. Jej dzieciaki tylko by żarły i żarły. Jedzą same śmieci, a tamalutkaodżywia się jak dorosły. Nie mam pojęcia, jakone rosną. MówiłemBrendzie,że powinna im dawać 60 więcej warzyw, ale powiedziała, że jedzą tylkotez puszki: żółtą fasolkę szparagowąalbokukurydzę ześmietanką. Niezupełnie to miałem na myśli, ale napoczątek musi wystarczyć. Brenda jak jużsię weźmiedo gotowania, to palcelizać. Żałuję, żenie stać jej nagospodynię. Na pewno by się jej przydała. Ale niechbędzie. Niemieszkam u niej na tyle długo, żeby odrazu wszystko zmieniać, ale za jakiś czas zmienię. Jak tylko zapuszczękorzenie. Jak poczuję, że tammieszkam na stałe, a nie tylko jestem na długichwakacjach. Lubię Brendę. Lubię, że przy niej czuję się jak niebyle kto. Mówi, że ma trzydzieści jedenlat,ale myślę,że kłamie. Wygląda starzej. Ale nieszkodzi. Urodziłasię i wychowałatutaj, w zachodnim Vegas. Jej rodzinamieszka na tej samejulicy, tużza rogiem, ale w ogólejej nie pomagają. Im się wiedzie chyba jeszcze gorzej,zależy,jak się na to spojrzy. Rusz się, Cecil. W końcu się ruszam. Tym razembiegnę w stronę wejścia do szpitala, a w środkupodchodzę od razu do recepcji. - Zostawiłem kluczyki od samochodu wpokoju żony. Nazywa się Viola Price i. Recepcjonistka podnosi rękę i macha mi przed nosemkluczykami. - Domyśliła się, że pan po nie wróci. -Dziękuję -mówięi bioręje powolutku. Kluczykisą zimne. A mi się robi niewyraźnie. Naprawdębardzoniewyraźnie. Ciężkim krokiem wychodzę przez drzwiobrotowe i idę do samochodu. Przestało padać. Tymrazem nie patrzę w okno Violi, bo i ona może misięprzyglądać. Pewnie sobiemyśli, żenadalma władzę: nade mną. Aleto nieprawda. Wsiadam do samochodu 61. i myślę sobie, że powinien przez kilka minut pochodzić na luzie, bo ma już piętnaście lat, ale daję sobiespokój. Muszę się uwijaći jechać do tego sklepu. W domudzieci płaczą jeść. Może też kupię Brendziesetuchnę. Chociaż jednaklepiej nie. Wygrana na loterii Guzik mnieobchodzi, co mówią ludzie, nic mi niejest. Właściwie to wszystkow porządeczku. Idealnym. W życiu lepiej mi się układa, niż się spodziewałem. Nie jest doskonałe, ale też inie takie pochrzanione,jak się wydaje mamie ireszcie rodziny. Chociaż,szczerze mówiąc, czasami żałuję, że nie mogę go zacząć odpoczątku. A czasami żałuję, że nieurodziłemsię biały. Pewnie byłoby mi o całe niebo łatwiej. Szedłbym sobie prościutką drogą do jakiegoś cholernegocelu, a nie takimi zawijasami donikąd. Ja tam głupi nie jestem. Wiem,że powinienem pójśćdo college'u, a niedo więzienia. Ale wtedy byłemgłupi. I dlategowłaśnie dzień w dzień czytamgazetyi rozwiązuję krzyżówki, i dlatego przez ostatnie dziesięć lat z przerwami chodzę na zajęcia do college'u. Głównie na biznesi marketing. Komputery. Kursyprzedsiębiorczości. Poza tym staram się jak najczęściej chodzić na zajęcia z filozofii, bo szczycę siętym, żemyślę na więcejniż jednym poziomie. Z ludźmiprzeważnie trudno się dogadać, a tezajęcia dają mi możliwość wymiany opinii bez wrażenia,że robię zsiebieidiotę. Lubię umieć interpretowaćróżne cholerstwa. Patrzeć na życie z różnych punktów widzenia, a nie 63. tylko z tych najbardziej oczywistych. Z tym że teraznie stać mnie było na zajęcia z logiki indukcyjneji dedukcyjnej, więc w tym semestrze całe myśleniebędę musiał odwalić sam. Mam robotę. Ale na razie nie pracuję. Ostatniojestem na rencie. W rodzinie nikt nie wierzy,że mamartretyzm. Tak samo jak mnie kiedyś, wydaje im się,że nato chorują tylko starzy ludzie. Cholera,ja mamdopiero trzydzieści sześć lat. Myślałem, że padnę, jakmi lekarz powiedział, cosię dzieje z moim ciałem. Niewiem, jakmam wszystkimudowodnić, że nie kłamię. Kiedy powiedziałem mamie, zareagowała, jakbym tosobie wymyślił. Jakbym sam wynalazł tę chorobę. A terazjestem już w takim stanie, że dosłownie niemogę wbić gwoździa. Na pewno niemógłbym tegorobić przezcały dzień. Już nie. Przez całe lata udawałem, że nic mi niejest, ale ból zaczął mi przeszkadzaćw pracy. Przezostatnie pół roku z przerwami kładłemparkiet w domach na tych bogatych osiedlachu takiego jednego Woolery'ego, który chce, żebym został jegowspólnikiem, jeżeli tylko wyskrobię pięć-dziesięć tysięcy, ale skąd ja mam wytrzasnąć taką kasę? Takieszansę nieczęsto się pojawiają w moim świecie i chociaż mam dwie siostry przy forsie, to myślicie, żemógłbym którąś z nichpoprosić o pożyczkę? Kurwa,nie ma mowy. Roześmiałybymi się prostow twarz. Uważają, że jestem strasznym gówniarzem. I że jestem niestały. Bo nie kończę tego, co zacząłem. Ale tonie zawsze moja wina. Niewidzą,że się staram. Cholera, mogłemzostać ćpunem. Mogłem zostać włamywaczem i bandytą. Ale japróbujębyć uczciwymobywatelem. To powolny proces, ale robię to tak, jak potrafięnajlepiej. Gdyby mniezobaczyły bez ubrania, nieźle 64 by sięzdziwiły. Kurde, na nadgarstkach mam guzyjak żołędzie. Kości takmi wystają z łokci, jakbychciały się przebić przez skórę. W niektóre dni ranosątakiespuchnięte, że ledwo mogę wyprostować rękę. Że jużnie wspomnę o kolanach i kostkach. Jestem naprostejdrodze do kalectwa. Przez większość czasu moje prawe kolano wygląda tak, jakbym chorował na słoniowaciznę. I niema lekarstwa na to cholerstwo. Jadę naekstramocnym tylenolu. Czasami połykam dziesięćdziennie. Lekarz powiedział, że teraz już tylko będziesiępogarszać. Ale janie narzekam. Przeżyłemjużo wiele gorszy ból niż ten. Prawda jest taka, żechciałbym kiedyś założyć własną firmę, bo mam takie pomysły, pewniaki na stoprocent,że - jeżeli dobrze rozegram sprawę- napewno zrobię duże pieniądze. Cholera, mam głowępełną pomysłów, ale muszętrzymaćgębę nakłódkę,bo lepiej ustawieni mogąmi je sprzątnąć sprzed nosa,a potem powiedzieć, żesami na to wpadli. Wiem, żetrzeba by je opatentować,ale to kosztuje. No i oczywiście niktz mojej rodziny niechce słyszeć o moichpomysłach. Myślą, że znowucoś bajdurzę. "Najpierwznajdź sobie jakąś pracę" - powtarza zawsze Paris. "I utrzymaj ją na tyledługo,by dostaćubezpieczeniezdrowotne". Charlotte pewnieby się pod tym podpisała. Cholera, przy moimstanie zdrowia trudno dostać ubezpieczenie. "Mam nadzieję, że się znowu nieszprycujesz aninie pijesz wódy" - Janelle uważa, żekażdy, kto czasami wypije kropelkę,od razu musi byćalkoholikiem, albo że jakraz od wielkiego dzwonuwypalisz skręta, to jesteśna prostej drodze do narkomanii. Chyba tylko mama chcewe mnie wierzyć: "Masz łeb nakarku, Lewis, mamnadzieję, że kiedyś 65. zaczniesz z niego korzystać". A tatuś,który nigdy niezajmuje zdecydowanego stanowiska: "Rób, co chcesz,Lewis. Dopóki nie pakujeszsię w tarapaty, mi tamwszystko jedno". Nawet mnie nie znają. Tylko mnie pamiętają. Oglądają stare zdjęciai myślą, że jestem tym samymczłowiekiem,co dwadzieścia lat temu. Guzik prawda. Moja rodzina nie ma zielonego pojęcia, kim jestemdzisiaj, co przeżywam, co czuję,i chyba nie bardzo ichto obchodzi. Nieszanują mnie, bo nie wiedzie mi siętakdobrze jak im. A to boli jak cholera. Powinniuważnie przyjrzeć się swojemu życiu i nie marnowaćczasu na rozwiązywanie moich równań. , Będę szczery. Paris- chociaż jest najstarsza, kocham ją,szanuję i w ogóle, ma świetnie prosperującąfirmę i nie zeszła na złą drogę - widzi życie jako prostąlinię. W jej świecie nie ma miejsca naobjazdy. Uniejto albo czarne,albo białe. Ciężko się znią gada przeztelefon. Kiedy do niej dzwonię, to zupełnie jakbymrozwiązywał kwiz. Poza tymw ogóle nie macierpliwości. Nie lubi słuchać i wydaje jej się, że zna się nawszystkim. No dobra, jest inteligentna, skończyła dwacollege'e, ale nieznasię na wszystkim. Wcale niemusisz być idealny tylko dlatego, że odniosłeś sukces. Wcale nie musiszbyć bez skazy. Odwala kawał dobrejroboty przy wychowywaniu Dingusa i wogóle, ale lubimnie krytykować, bo nie jestem takimojcem, jakimjej zdaniem powinienem być. Myślicie, żemusi mio tym przypominać? To ona mieszka wtym wielkimdomu w Bay Area i nie makogo kochać. Janie mamżadnych problemów ze znalezieniemsobie kogoś, ktomnie pokocha. Mógłbym mieć każdą kobietę, jakąchcę. No, może niekażdą,ale większość. Na świecie 66 jest cała masa zdesperowanych bab, trzeba tylkoumieć jedojrzeć. A -możecie miwierzyć - to wcalenie jest takie trudne. Comi przypomina o Janelle. Ta to żyje w świeciemarzeń. Zupełnie jakby cały czas była na wycieczcena jakiejś Bajkowej Wyspie. To prosta dziewczyna, nierozumie, że życie jest jak układanka. Żenajpierwmusisz zobaczyć całość,a potem ułożyćją kawałek pokawałku. Janelle chciałaby mieć odrazu wszystkow kupie. Dlategozawsze uczepi się każdego chłopa,który mógłby jej to dać. Ten mąż, który zmarł, rozpuścił ją jak dziadowski bicz, za dużo jej dawał. Alei takgo lubiłem. Nie jestempewien, czyten cały George todobry wybór. Mojatrzecia siostra, Charlotte, nie zrobi nic, dopókiniema pewności,że coś jej z tego kapnie. Nie lubidużo inwestować, ale chce wysokich dochodów. Te jejpralnie samoobsługowe zupełnie się rozlatują, ale onajest za skąpa,żebyjenaprawić. Nie zliczę, ile interesów już rozkręcała, ale szybko rezygnowała, bo zawolno przynosiły zyski. Poza tym wydajejej się, żecały świat powiniensię kręcić wokół niej. Jesttakaodmałego. Kurwa, w ogóle niewie, o co w tym wszystkimchodzi, Wszyscymiprzypominają, żegdybym był prawdziwym mężczyzną, tobym się nie rozwodził z Donettą, nosił garnitur i krawat (których nie mam dotej pory), pracował od dziewiątej do piątej, odbierałJamila ze szkoły i zawoził go na mecze piłki nożneji treningi małej ligi. Ale wszystko się popieprzyło. Rozwiodłem się. I bardzo się z tego cieszę. Ta dziewczyna miałao wiele większeproblemy niż ja, a jednakwoja własnarodzina wmawia mi, żeto onajest 67. pokrzywdzona. Donetta udawała niewiniątko i przedewszystkim dlatego się w niej zakochałem. Miała wsobie taką delikatność, jakiej nie spotkałem użadnejinnejczarnej kobiety, z którą chodziłem. Udawała, żema ambicje, tak samo jak udawała, że wierzy we mnie. Ale była leniwa. Nie wiedziała, czego chce. Wiedziałatylko, czego nie chce. Nasze małżeństwo skończyło sięjako proces powolnej eliminacji, a potem wszystko siękompletnie pochrzaniło, kiedy odnalazła Boga. Nigdynie przepadała za seksem, alekiedy została zbawiona,robiliśmy to już tylkoraz-dwa razy wmiesiącu, a itobyłodla niej za często. Po dziś dzień nie wiem, czyDonetta kiedykolwiekmiała orgazm. Twierdziła, żetak, ale z jakiegoś powodu nigdy jej nie wierzyłem. Tomałżeństwo nauczyło mnie przedewszystkim cierpliwości, bo chciałem miećjeszcze kilkadzieciaków, alejakminęło dziewięć lati ciągle nic się nie działo,powiedziała, że może jej czas już się skończył. I tyle latposzło w diabły. Ale todlatego, że bardziej kochałemswojegosyna niż ją. Jamil: chciałbym mu zapewnić lepsze życie, aleponieważ nie mogę - przynajmniej narazie - poprostu udaję, że w ogóle nie mam dzieci, inaczejcodziennie zżerałyby mniewyrzuty sumienia,co jużi tak się dzieje, i pewnie dlatego tyle piję. GdybynieDonetta, byłbym w owiele lepszej sytuacji finansowej. To przez nią muszę połowę czasu pracować na czarno,bo jak tylkosię rozeszliśmy, uparłasię, żeby mnie. zaciągnąć dosądu, chociażwiedziała, że zarabiamtylko dwa dolary więcej, niż wynosi płaca minimalna. Nic jej nie obchodziło. Chciała tego i dostała. Mężczyzna czujesię mały, kiedy zna swoje ograniczenia. Kiedy wie, że niewykorzystał swojego poten68 cjalu,i niejest pewien, czy kiedykolwiek go wykorzysta. Człowiekowi może zupełnie szajba odbić,kiedymyśli o tym, jak mógłby żyć, io tym, jak żyje naprawdę. Przestrzeń między tymi dwiema możliwościamijest pusta jak jasna cholera i musiszsię nauczyć, jakją wypełnić. Przynajmniej wiem,że Jamil tamnie cierpi. Nieżąda zbyt wiele. Wiem, że niczego mu nie brakuje. Donetta może i nie jest najbardziej łebską osobąnaświecie,ale todobra matka. To jejmuszęprzyznać. Mieszkają zaledwie czterdzieści siedem milstądi wiem na pewno, że niezadługo zajadę pod ich dom- a może raczej spotkamysię na rogu,bo nie zamierzam tam wchodzić - i zabiorę dokądś Jamila. Pozatym słyszałem, że przychodzi do niej jakiśfacet. Pewnie to taki samfanatyk religijnyjak ona. Ale mnie tonierusza, dopóki nie robi żadnej krzywdy mojemusynowi. Absolutnie nie życzęsobie poznać tego skurwysyna. Nie ma mowy. Gdyby tylko ludzie wiedzieli. Mnóstwo wysiłku włożyłem w to, żeby się znaleźć tu,gdzie jestem. Jatam nie mam żalu. No, może trochę. Bo jest paręosób, które mizrobiły potworne, niewyobrażalne świństwo. Jednegosię nauczyłem: rodzina może cię bardziej skrzywdzićniż, kurde, zupełnie obcy człowiek. Statystyki mówią', że najwięcej morderstw zdarzasięw rodzinie i- możecie mi wierzyć - ja to doskonalerozumiem. Bardzo się staramzapomnieć, żekiedymiałem dziesięć lat, moi szesnaste- i siedemnastoletnikuzyni - Boogar i Wiewióra - wepchnęli mniedonaszego schronu przeciwatomowego i kazali ssać sobie penisy. Nie mogłemuwierzyć, że każąmi torobić, i nie rozumiałem, dlaczego tak się zachowują. 69. Byliśmy tylko chłopcami. Poza tym to byli moi kuzyni. Nigdy w życiu nie czułem się tak poniżony i zagubiony jak tamtego dnia. Kiedypotem zwymiotowałem, tylko się roześmieli i zagrozili, że jeżelikiedykolwiek komuś o tym powiem, to mnie zabiją. Po dziś dzień nie wygadałem się przed nikim. Ale ja nie jestemtaki głupi. Tak samo jak wiem, ilewynosi produktkrajowy brutto, tak samo wiem, że towydarzenie pewniemiało jakiś wpływ namoją osobowość i w ogóle, ale nie wydaje mi się, żeby to onoprzede wszystkim zdecydowało, jakim teraz jestemmężczyzną. Cholera,jak siedziałem w pudle, to żebynie oszaleć,całymi dniami czytałem encyklopedie,i właśnie wtedy zacząłem rozwiązywaćkrzyżówki. Poza tym czytałem te psychologiczne książki Freuda,Junga i innych sukinsynów, którym sięwydaje, żemogąprzeanalizować wszystko i wszystkich. Ale,jakto się mówi na ulicy: świństwa się zdarzają. A niektórez nich wcale nie pasują takślicznie do tych podręczników. Anawet gdyby, to, kurwa, co z tego? I właśniedlatego nikomu niepowiedziałem. Ludzie zawszechcą cię analizować. Kombinują, do której przegródkiby cię włożyć. A jak nie pasujesz do żadnej? Jeżeliw dzieciństwie przeżyłeś jakąś traumę, to automatycznie myślą, że już do końcażycia będziesz zupełniepopieprzony i w ogóle się z tego nie wygrzebiesz. Kurde,spójrzcie na mnie. Jestem doskonałym przykłademkogoś, kto dał sobie z tym radę. Dlatego nie kupujętego gówna. I wcale, kurwa, niczego nie wypieram^Jak człowiek jestłebski,to sam nauczy sięo wszystkimzapomnieć, schowa to do takiej szufladki w mózgu, której już nigdy nie będzie musiał otwierać, zamknie ją i wyrzuciklucz. To się szczególnie przydaje, 70 kiedy masz do czynienia z jakimś cholerstwem, którezadaje ci ból. I coz tego, że czasamicię dopada? Trzebażyć dalej. Poza tym długi zostały wyrównane. Siedziałem króciutko. W pudle nie było mi ciężko i za bardzo się nieprzemęczałem. Przeważnie trzymałem się na uboczu. Całymi dniami czytałem. Edukowałem się. Kiedy tamwylądowałem, Boogar i Wiewióra odsiadywali pięći dziesięć lat. Napadz bronią w ręku i napaść z broniąśmiercionośną. Ja tylko ukradłem kilka cholernychkosiarek do trawy. Trochę narzędzi ogrodowych. Jawychodzę. Mija sześć lat. Oni wychodzą. Przenoszę siędo Kalifornii, żeby być bliżej rodziny, uciec od wszystkich tych bandziorów i prochów,które można dostaćnakażdym rogu południowego Chicago, i uniknąćkontaktu z wszelkiegorodzaju przestępczością, a także zbłąkanych kuł. Mija jeszcze jeden rok. Jest1981: Boogar dostałkulkę w głowę wstrzelaninie na LakęShoreDrove,a prawie dokładnie rok późniejWiewióraprzedawkowuje heroinę. Nikt nie rozumie,dlaczegonie idę na żaden z pogrzebów. Zwłaszcza mama. "Przecież to twoi kuzyni, Lewis. W dzieciństwie bawiliście się razemna podwórku". "Wcale nam się tak dobrze nie bawiło" - odpowiedziałem tylko. Nie odciąłem się od przeszłości. Poprostu staramsiężyć tu i teraz. A właśnie teraz jestem wciśniętymiędzyprześcieradło, materac i kobietę. Kobitka przykości. Strasznie chce mi się palić, ale wiem, że niemam fajek. Tyle to pamiętam. Dosłownie boję sięprzewrócićna drugi bok i zobaczyć, kto to,tylkomrugam oczami, usiłując złożyć do kupy wczorajszyi dzisiejszy dzień. Luisa. Tak ma naimię. Kurwa,co za 71. ulga. Spycham ją na brzeg i turlam się z łóżka. Słuchawka telefonu zsuwa sięz aparatu i z trzaskiemspada na podłogę, ale nic nie szkodzi, bo telefon i taknie działa. Cholera. Łeb mi pęka. W mojej norze jestzupełnie ciemno i śmierdzi popiołem z petów, ciepłympiwem i stęchłą trawką. Ale ja już zdążyłem do tegoprzywyknąć. Mimo wszystko przydałoby się otworzyćokno. Na zewnątrz bawią się dzieciaki. Zanim dotrę do łazienki, słyszę pukanie do drzwifrontowych. Cholera, kto to może być o tejporze? Owijam się ręcznikiem, podchodzę do drzwi i wyglądam przez wizjer, ale nie rozpoznaję twarzy czarnucha w średnim wieku, który stoi za nimi. Niecouchylam drzwi. -Tak? - Czy to pan Lewis Price? -A kto pyta? - The Clearing House Sweepstakes, ale jeślipannie jest Lewisem Price. -Chwileczkę - mówię. Serce mi galopuje jak koń,bo jeszczezanim mi facet poda tę białą kopertę przezszparęw drzwiach, już wiem, że popierwsze - Bógistnieje, po drugie - któregoś dnia mój zły los musiałsię odwrócić, i trzy r niekiedy opłaca się grać. Wydajęz siebie przeciągłe westchnienie i biorę kopertę. - Proszępana, to też chybacoś ważnego -mówifacet, podając mi kartkę. - Było przyczepionedo drzwisiatkowych. Życzę miłego dnia. - Zamykam drzwi,żałując, że nie mam chociaż pół peta, którypomógłby. mito wszystko przyswoić. Niewiem, ilewygrałem, ale The Clearing House Sweepstakes to wielka coroczna loteria, ale również zawiadomieniez izbyrozrachunkowej. . .- 72 na pewno wystarczy na tego forda pikapa, któregooglądałem. Wkolorze burgunda. To mój kolor. Fiuu! Mógłbymspłacić zaległe i przyszłe alimenty - raz nazawsze pozbędę się Donetty. I może wybuduję sobieranczo jeszcze dalejodtychwszystkich popieprzonych skurwieli tu,na High Desert. Rozkręcę własnyinteres. I to niejeden! Opatentuję swoje pomysły. Zapiszę sięna jakieś trudniejsze zajęcia. "Kurwa,zwolnij trochę" - mówię na głos. Mam czas, żebysobiewszystko obmyślić, więc robię głęboki wdech, usiłującsię uspokoić, ale palce aż mnie świerzbią, żebyotworzyć kopertę, którą trzymam w jednej ręce, podczasgdy kartkę ściskam w drugiej. Najpierw czytam kartkę, jakbym próbował przedłużyć orgazm: "Lewis, mama jest w szpitalu. Zrób coś. Zadzwoń. Dzisiaj wychodzi z intensywnejterapii, ale to cię nie zwalnia odmartwienia się. Janelle". Już trzeci raz wciągu dwóchlat mama trafiła do szpitala. Cieszę się, żejest z niątatuś. Ale ponieważ nie pracuję, powinienem pojechaćdo niej na parę dni. Pomóc, bo tatuś pewnie jest zajętyw Chacie. Muszę się dostaćdo Vegas. Ale nie zamierzamcztery godziny tłuc się samochodem z Janelle. Niemamowy. Po pierwsze ona w ogólenie potrafi prowadzić. Nieskupia się nadrodze. Nie zwraca uwagi na znakidrogowe, jedzie za wolno. Poza tym nie pozwala palići lubi słuchaćtejpokręconejmuzyki w stylu New Agę. Nie, do cholery. Pojadęautobusem. W ten sposób będęmógł sobiespokojnie przemyśleć parę rzeczy. Jak tylko zrealizuję ten czek. Nie. Najpierwmuszęsobie otworzyć konto. Ale zapomniałem. NiemamPrawa jazdy. Nie wydadząmi go przez następne osiemmiesięcy. Odebrali mi je na jakiś czas. Dwie jazdy po 73. pijaku w ciągu pięciu miesięcy. Dlategomoje hasło to: "piłeś, nie jedź". Ale może uda mi się zdobyć jedenz tych kalifornijskich dowodów osobistych. Nie. Maminny dowód na to, że jestem, kim jestem. Rachunki. Może uda mi się przekonać panią w banku, że tonaprawdę ja, kiedy zobaczy tę wielką sumę na czeku. No imam inną korespondencję z moim nazwiskiemi adresem. Igdzieś tu się wala kilka zdjęć zpolaroidu. Na blacie wkuchni stoi półbutelki schlitza. Opróżniam ją jednym łykiem. Potem grzebię w popielniczce, ażznajduję całkiem przyzwoitego peta i zapalamgo. W gardle zaczyna mnie piec, kiedy nagle czuję, żektoś na mniepatrzy. Odwracamsię, prawie pewny, żeto Luisa, i ręcznik mi spada na podłogę, gdy widzębrązowąbuzię pięcio- czy sześcioletniego meksykańskiego dzieciaka, który zerka na mnie z kanapy. Wygląda, jakby nie wiedział, gdzie jest. - Cześć -mówię,rzucając z powrotem rozżarzonegopeta do popielniczki, podnoszę ręcznik i owijam sięnim ciaśniej. Szczerzę zęby, ale chłopczyk tylko patrzy na mnie,jakbym był nakręcaną zabawką, i prawdęmówiąc, tak właśnie się czuję. Skończyły się te czasy,kiedywstydziłem się spotkać z synem wBoże Narodzenie. Odtąd będę doniego jeździł trzeźwy jakświnia, z całymi stosami prezentów. I nową furgonetką. Tym F-250 z 1994 roku z rozbudowanąszoferką. I chyba pogadamz Woolerym o tej ofercie związanej z układaniemparkietu, sprawdzę,czy białas mówił poważnie. Jeżeli nie, to niech spada na bambus. Mamprawdziwegowspólnika, mojego krajana, Silasa. Wszyscy go wołają "ProstySam". Zastanawialiśmy sięnad kupnem dużej ciężarówki. Można na tym zrobićniezłą kasę. I pomogęmamie i tacie, bonie trzebabyć 74 naukowcem, żeby się kapnąć, że ostatnia Chata niedaje już takich zysków jak kiedyś. Ludzie już niejedzą tyle potraw z grilla. Poza tym rodzice musząwyremontować dom, przynajmniejpołożyć nowydach, dobudować sobie pokoik na tyłach czy coś. Przydałyby się im też wakacje. Cholera, mnie teżby sięprzydały. Ale dokąd miałbym pojechać? Acapulco. Nieee. Tutaj, w południowej Kalifornii, mieszka połowa Meksyku. Jeszcze się pomyśli. No i moje cudownesiostrzyczki. Zaszpanuję i zrobię dla nich cośmiłego. Jeszcze niewiem co, ale coś im tam kapnie. - Jestem Lewis - mówię w końcudo chłopca. -1 jestem bogaty! - Dochodzę do wniosku, że nadeszłaodpowiednia pora na otworzenie koperty, bo już sięprzyzwyczaiłem do myśli o tym, że jestem nadziany,ale jak tylko odwracam ją na drugą stronę, żeby wsunąć palec wskazujący pod skrzydełko, rozpoznaję logoSądu Rodzinnego Okręgu Santa Rita. -O, w dupę! - mówię i reflektuję się, spojrzawszy na chłopczyka. -Przepraszam. - Obaj mamy takie miny, jakbyśmymieli się rozpłakać. Chłopczyk tak głęboko wślizgujesię pod brązową narzutę, że nie widzę jegooczu, tylkosam czubek głowy. Nie muszę do końca otwierać tej pieprzonej koperty, ale dochodzę do wniosku, żerównie dobrze mogęsprawdzić, ile zalegam. Tona pewno wezwanie. Żebym się stawił w sądzie w celu uiszczenia zaległychalimentów. Suma jestupokarzająca i zawstydzająca: 3269 dolarów. Połowa z tego to odsetki. - Gdziemoja mamusia? Ale suka z tej Donetty. Wie, żenie pracuję. Wie,żeżyjęz renty, mówiłem, że wyślę, ile ikiedy będę mógł. Problem polega na tym, że nie mogę. I nie mam. 75. Cholera, po zapłaceniu czynszu i rachunków za prądledwo mi starcza na to, żebym miał co do gęby włożyć. I dlatego też nie mam telefonu. -Gdzie moja mamusia? - powtarzachłopczyk. - Pójdę po nią. - Odwracam się w stronę sypialni,lecz zatrzymuję się wpółkroku. -Jak masz na imię? - Miguel. Jestem głodny. Masz płatki kakaowe? - Nie, ale zaraz ci coś przyniosę. Kiedy wchodzę dosypialni, Luisa nadal śpi. Chcęjak najszybciej pozbyć sięjej razem z synem,alewiem, że powinienem być miły. Mój samochód jestzepsuty -ponad miesiąctemu rozwaliłem sobieuszczelkę głowicy, więcżeby pojechać do mamy, muszę złapać greyhounda. Wiem, że o 13. 35 odjeżdżaautobus do Vegas. Jedyne wyjście jest takie, żebypożyczyć pieniądze od Luisy. Schylam się, żeby jąpocałować w usta, ale po ostatniej nocy ma tak cuchnący oddech, że zamiast tegoprzyciskam wargi dojej policzka. Porusza się. - Obudź się, maleńka - mówię. - Twójsynekcięwoła,a ja nie mammu co dać do jedzenia. Gramoli się, żeby usiąść. Długieczarne włosy rozsypują się jejpo ramionach. Skórę ma jakzłoto. Toładna babeczka - ma dwadzieścia paręlat - ale jejciało wygląda starzej. Zbudowana jest jakkwadratzaokrąglony na brzegach. Poznałem ją parę tygodnitemu w barze. Zaprosiła mnie do tańca, alejanieumiem tańczyć, więc wypiliśmy po parę piwek i poszóstym czy piątym spytałem,czy nie chciałaby pójśćze mną do domu. Cholera, jak mi ulżyło. Nie lubięspać sam, jeżeli tylko nie muszę. Mamzbyt aktywnyumysł i niezależnie od tego, w jakim akurat jestemnastroju, to jak się urżnę,od razuwpadam w depresję. 76 Bardzo często, kiedy siedzę po pijaku sam, płaczę. Czasami płaczęteż przy kobiecie. Nie celowo. Chcętylko trochęwspółczucia, żeby ktoś poczuł moje cierpienie, wysłuchał, zrozumiał moje rozczarowaniai pragnienia - kurde, moje marzenia. Kobiety uwielbiają mężczyzn,którzy płaczą, i dlatego płakałemprzed wieloma babami. Czują większą bliskość, kiedyzobaczą twojełzy. Ale ja wcale nie udaję. Nierobięprzedstawienia i przeważnie zależy mi tylko na ichcałkowitej uwadze i może jeszcze na fajnej cipce nazakończenie wieczoru. Co będę kłamać. Tęsknię za małżeństwem. Tęsknięza ojcostwem. Tęsknię za swoim synem. I żałuję, żemam tylko jednego. Wiem, że minął prawierok, odkąd go ostatnio widziałem. Mogę winić tylko siebie zato, że tam nie chodziłem, ale ostatnio po prostu niemogępatrzeć na Donettę. To prawda,że kiedy ostatnio tam poszedłem, byłem trochęna rauszui skląłemją przy Jamilu, aleto tylko dlatego, że nie chciałamnie wpuścić, bo zapomniałem najpierw zadzwonić,więc wysłała do drzwi Chuckalucka - swojego wielkiego brata, przy którym, choć mam metr osiemdziesiąt dwa, wyglądam jak karzełek - i nie chciało mi sięz nim przepychać. Ale jeszcze kurzyło mi się ze łbai zbiłem jej przednią szybę w samochodzie,więc postarała się o ten zakaz zbliżania się i od tamtej poryjuż tam nie wróciłem. Czasami nienawidzę kobiet. Może "nienawidzę"toza mocne słowo. Oburza mnie ich władza. Dorastaniewdomupełnym bab pokazało mi, jak potrafią manipulować i kombinować. Ile zrobią, by postawić naswoim. Jakmy, mężczyźni, nabieramy się nate ichsztuczki. Jedynymój problempolega na tym,że mam 77. też do nich słabość. Sąmi niezbędne do życia i dlategotak rzadko jestem sam. Nieważny kolorskóry - ztymże nigdy wżyciu bym się nie przespał z białą - aleinteresują mnie głównie Meksykanki i czarne. Wiem,jakzbajerować kobietę, potrafię im wmówić dosłowniewszystko, bo chyba jestem całkiem przystojny, podobno mam seksapil - cokolwiek to cholerstwo znaczy- ale też jestem inteligentny, a przede wszystkim: fantastyczny w łóżku. Mały Miguel wkracza do sypialni i Luisa podciągakołdrę, by ukryć swe obwisłe piersi. - Cześć, kochanie -mówi, gdy chłopczyk wskakujena łóżko. - Zarazci zrobimy coś na śniadanie, apotempójdziemy do domu, okay? Patrzy na nią, jakby jej nie wierzył. - No,aleidź już, bomamusia chce się ubrać. Pooglądaj sobie kreskówki przezparęminut. Ja zaraz przyjdę. - Ładny chłopczyk - mówię. -Dzięki- odpowiada i wstaje. Kiedy na nią patrzęw pełnym świetle i bez ubrania, uświadamiam sobie,że ma całkiem sflaczałe ciało. Ale kim ja jestem, żebynarzekać? Cholera, itak jestmilutka. Nie jakaś tamćpunka (jak wiele z tych, które zapoznałem w barze). Nie pije na umór. I nie żyjez zasiłku. Zaraz, chwileczkę. Ależ tak, jest na zasiłku, alenapewno nie jestmężatką anijakimś wulgarnym,aroganckim czy tępym nieukiem. Chodzi doszkoły wieczorowej, a pozatym mnie lubi. Zeszłej nocy dotrzymała mi towarzystwa, porządnie zerżnęła - przynajmniej tak mi sięwydaje - więc ją sobie zostawię, dopóki mi się nieznudzi albo dopóki nieznajdę sobie lepszej. W pewnymsensie mam nadzieję, że kiedyś znajdęsobieżonę. Od lat usiłuję zastąpić Donettę inną kobie7ft tą,ale nie tak łatwo sięzakochać. Tego się nie daosiągnąć ciężką pracą. Myślę, że nadal jestem w okresie między małżeństwem a rozwodem. Minęłodopierosześć lat. Prawdę mówiąc, w niektóre dni, gdy Donettapewnie robipranie albo pije mrożonąherbatę i jekanapkę z bekonem, sałatą ipomidorami, albo tkwiw korku,modlę się, by sięopamiętała i zrozumiała, żekochamnie tak samo jak Boga, żeby przyszła do mniei błagała, żebym do niej wrócił i żebyśmy znowu stalisię rodziną. Pamiętam, jak bardzo ją kiedyśkochałem,kiedy wierzyła we mnie, anie wBoga, i kiedy czułemsię przy niej jak król. Jestem pewien, że mógłbym jąznowu pokochać. Byłobymiło, gdybywróciło mi życie. Ale to wszystko sranie w banię, dobrze o tym wiem. Idęza Luisą do łazienki i zamykam za nami drzwi. - Chciałbymcięprosić o przysługę,maleńka - mówię. -O co chodzi? -pyta, odkręcając prysznic. Szukamydła, ale zostały tylko trzy poskręcane płatki,którymi się musi zadowolić. Niebieskim ręcznikiem, którego będzie musiałaużyć, trzy czy cztery dni temuwycierała się Melody. Konieczniesię muszę wybrać dopralni samoobsługowej. - Mówiłem ci, że moja mama jest w szpitalu? -Nie. To coś poważnego? - No, tak jakby. Mieszka w Vegas, a dzisiaj muszędo niej pojechać. Ma straszną astmę. - Wydajęz siebie długie westchnienie. -W zeszłym tygodniumusiałem zapłacić alimenty, samochódmi się zepsuł,amam przy sobietylko cztery i półdolara, więczastanawiałemsię, czy mogłabyś mi pożyczyć czterdzieści-pięćdziesiąt dolców, żebym mógł złapać autobus dziś po południu. Oddam ci wprzyszłym 79. tygodniu, przysięgam. Dostałemfuchę przy ładowaniu mebli, więc będę miał trochę kasy. - Nic się nie martw. Skoro tona uczciwy cel, to cipożyczę, Lewis. Ale pamiętaj, zbliża się Wielkanoc,a ja odłożyłam sobie parę rzeczy u Kmarta i jak ich nieodbiorę do siódmego, to je sprzedadzą komu innemu. Comprende? - Comprende. I nic się niemartw. Nie zrobiłbym tegotwojemu dzieciakowi. - Dzieciakom. Zapomniałeś o Elesii i małym Rockym? Zapomniałem,ale, cholera, większość kobiet, z którymi byłem, miała przynajmniejjedno dziecko, więc nic dziwnego. - Nie, nie zapomniałem - mówię. - Po prostu jeszcze ichnie poznałem. - Niemartw się - powtarza, wchodząc do wannyizaciągając zasłonkę. - Jeszczeje poznasz. - Już nie mogę się doczekać - mówię. Wychodzęz zaparowanej łazienki i siadam na brzegu łóżka modląc się, żeby się pośpieszyła. Łeb mi pęka. Boli jakcholera. Jakbym włożył za ciasną bejsbolówkę. Spoglądam na podłogę i dostrzegam jej czarną, winylowątorebkę. Mam strasznąochotę zajrzeć do niej, wyjąćtrochę kasy i pójść do sklepu na rogu po owsiankę dlajej dziecka, gazetę, nową krzyżówkę nadrogę, paczkękoolsów i setkę na rozruch. Aleto by nie było ładnie. A pozatymnie jestem aż tak zdesperowany. Więcsplatamdłonie. I siedzę. Iczekam. Trening - Dlaczego tak milczysz? - Shanicesiedzi na tylnymsiedzeniu jaguara z książkąprzy twarzy, którąprzytuliła do okna. Wtrakcie jazdy jużrozgryzła i zjadła przynajmniej dwieście ziarenek słonecznika. Kopczyk skorupek leży na plastikowejtorebce, którą trzyma na kolanach. Ciągle jej powtarzam,że takie rzeczymają wysoką zawartośćtłuszczu i potasu, ale onamnie nie słucha. Jak nakogoś, kto uprawia biegi, zadużo je takich rzeczy. To nerwowy nawyk. Jak odpalanie jednego papierosaod drugiego. Alenic niemogę na to poradzić. Kupujeje potajemnie. Siadaw swoim pokoju, czyta książkę za książką, gryzie topaskudztwo i wypluwa łupinki dopapierowych ręczników, aż jej kosz wypełnia się po brzegi. Dzisiajw ogóle się nie odzywa, a kiedyShanice niema ochoty rozmawiać,nic jej nie możedo tego zmusić. Czasami wyłaziz niej prawdziwazołza, zupełniejakz jej babci Vy. Są ulepione z tej samej gliny. UparteJak osły. W takich chwilach George, który siedzi na miejscudla pasażera, nie ma odwagisię do niejodezwać. Jużon swoje wie. Shanice taksię na niego uwzięła, że^usiałam go poprosić, żebypod moją nieobecnośćnie 81. wypytywał jej, nie krytykował ani nie napominał. Zaczęło się od tego, że nakłamała najego temat przedmoją mamą, i od tamtej pory obserwuję go na każdymkroku - tak uważnie, że George czuje się nieswojo - costworzyło w naszym domu atmosferę wiecznego napięcia. Kiedy mama dzwoni, George nie zamieni z niąnawet dwóch słów, aleoczywiściedlatego, że twierdzi,iż mu groziła. Znając mamę, to pewnie prawda, ale niechciał powtórzyć, co takiego mu nagadała. Cokolwiekto było, George już wogóle przestałodbierać telefony. - Jak będziesz siętak opychać, to potem nie zjeszlunchu - mówi George do Shanice. -Nic jej nie będzie -odzywam się,kiedy skręcamyw Sizzler. Zaprosiliśmy Shanice do jejulubionej restauracji, bo dzisiaj i jutrojest coś w rodzaju szkoleniadla nauczycieli iShanice kończy lekcje o wpół dopierwszej. Kiedy wysiadamy z samochodu, moja córka idzieprzodem. Jakoś zbyt szybko nabiera ciała. Jeślisię niemylę,to z rozdarć w dżinsach wyglądają jej pośladki. Ma na sobie obcisły top, ale dzięki Bogu jeszcze nienosi stanika w rozmiarze B. Przynajmniej tak mi sięwydaje. Wygląda jak ja przed dwudziestu laty. Kiedymiałamtrzynaście lat, byłam niebezpieczną dziewczyną, a kiedy skończyłam piętnaście - według mamy- stałam się śmiertelnie niebezpieczna. Miałam ciałodorosłej kobiety. A i teraz, jako trzydziestopięciolatka,nie wyglądam najgorzej. Wiele ludzi dałoby sobie głowę uciąć, że mam dwadzieścia osiem-dziewięć lat. Z trzech dziewczyn w naszej rodzinie ja jestemnajmniejsza. Powinnam raczej powiedzieć: mam najlepszą figurę. Tylko japracuję, a kiedy byłam żonąJimmy'ego, zaczęłam uprawiać sport. Był nie tylko trenerembiegaczy w liceum, ale również dziesięcioboistą. Dbał o swoje ciało, czym z pewnością się odniego zaraziłam. Próbowałam namówić mamę i siostry- zwłaszcza Charlottę z tym wielkim tyłkiem - żebyprzynajmniej spacerowały. Ale one sąza leniwe. Parismaszczęście. Wygląda dobrze w ubraniu,ale poddżinsami na pewno ma sflaczałe ciało, bo oprócz gotowania niczego nie robi konsekwentnie. Zawsze tylkosię zastanawia nad moimi radami, ale najwyraźniejnie bierze ich sobie do serca, bo inaczej znalazłabyczas, żeby z nich skorzystać. Ja zawsze znajduję czasna to, żeby pójść na siłownię. Nawet bawię się myślą,że kiedyś zostanę trenerem osobistym, ale oczywiściewobecnych okolicznościach nie mam co o tym marzyć. Zobaczymy, jak się sprawy rozwiną w ciągunajbliższych paru tygodni. Ale bez względu nawszystko mogę pójść na odpowiedni kurs, jeżeli nie wypaliten pomysł z nieruchomościami. Uważam,że najlepiejmieć parę opcji. Rzucam George'owi - który pali jak kotłownia - złespojrzenia za każdym razem, kiedy zaciąga się papierosem, pochłaniamichę lodów orzechowych albo pożera kawał ciasta marchwiowego. Czylicodziennie przedpójściemspać. Przepada za rybą i mięsem z grilla,a jeżelimasło mu nie kapie na talerz, to znaczy, żetakie jedzenie jest do niczego. Nie wierzy w gimnastykę. Mówi, że dostaliśmy takieciała, jakie są naszymprzeznaczeniem. Trudno mi się z tympogodzić, zwłaszcza że wokół pasa formuje mu się małaoponka,a cycki mu wiszą bardziej niżmnie. Powiedziałammu,że coś takiego nazywa się "tłuszcz". Można gospalić. Sprężyny i hantlepomogłyby się go pozbyć. Jemu się wydaje, że wyglądadobrze,i pewnie dlatego. zawsze kładzie się do łóżka w piżamie. Na palcachjednej ręki mogępoliczyć, ile razy widziałam go nago. Kąpiemy się osobno. Muszę wychodzić z łazienki,kiedy jest jego kolej. Twierdzi, że chodzi mu o zachowanie prywatności. Przeważnie to szanuję. Kiedy siękochamy -jeżeliw ogóle można to tak nazwać - rozbiera się pod kołdrą. Załatwia sprawę szybko, ale niekiedyudaje misię go wyprzedzić - zależy, jak bardzo jestemzmęczona. Nie robitego zbyt często, ajeśli już, toraz-dwa, dlatego też wczoraj przeżyłam taki szok, kiedysię okazało, że jestem w siódmym tygodniu ciąży. Niepowiedziałam George'owi, bo nie wiem jak. Ani kiedy. To pierwszy mężczyzna, jakiego znam, który potrafimieć orgazm, po prostu się o mnie ocierając. Twierdzi,że chodzi o ruchy frykcyjne. Jak tam sobie chce. Lubiteż, jak udaję, że to rożek z lodami,albo błaga mnie,żebym zrobiła to ręką, jakbym rozpalała ogień poprzezpocieranie. Jest takjuż od jakiegoś czasu, ale myślę, żekażdy mężczyzna maswoje kaprysy, a kaprysyGeorge'a są właśnie takie. Nie lubi jednak dotykaćmnietamustami. Prosiłamgo, żeby spróbował, ale powiedział, że poprostu niemoże. To niehigieniczne. Niemoże znieść tego zapachu. Ale mamy pewien rytuał: codziennie kąpięsię o dziewiątej, bo przed pójściemspać czytam jeszcze przynajmniej godzinę. On wchodzido łazienki zaraz po mnie. Próbowałam wszystkiego,ale on używa tylkopalca, a czasami, kiedy siedzimyrazem w łóżku i oglądamyfilm na wideo - niekoniecznie porno - iobie nasze ręce są w robocie, czuję sięstrasznie głupio. Strasznie głupio. Kiedy po Nowym Roku Shanicewróciła od mamy,posadziłam ją i George'a razem w pokoju, żeby załatwić tę brzydką sprawę i mieć to już z głowy. - George, czy kiedykolwiek bez mojej wiedzy podniosłeś rękę na Shanice? -Nie zamierzam zaszczycić tegopytania swojąodpowiedzią. - Proszę, po prostu mi odpowiedz. -Dlaczegoniespytaszjej? - powiedział dość głośno. Odwróciłam się do Shanice. - Było tak? -Niezupełnie. - To znaczy "tak"czy "nie"? -Nie. - To dlaczego skłamałaś, Shanice? -Bo babcia zobaczyła moje włosy i potem ciąglemnie wypytywała,dlaczego i w jaki sposób mi takpowyłaziły, a kiedy w końcu spytała,czy George maz tymcoś wspólnego, powiedziałam "tak", żeby sięw końcu zamknęła. - Ito wszystko? Tylkokiwnęła głową. - Czy w takim razie nie uważasz, że George'owinależą się przeprosiny? Nie odezwała się. - Daj spokój- powiedział George. -Shanice? - Przepraszam- powiedziała do ściany czy dodrzwi, ale napewno nie do niego. - Mogę już iść? - Idź -powiedziałam. George wyglądał tak jak zawsze: ha zajętego czyminnym. I na tym się skończyło. Od tamtej pory już nierozmawialiśmy na tentemat i nasze życie mniejwięcej wróciło do normy. A teraz patrzę,jak Shanice macha tymi dwustomawarkoczykami, jakby były prawdziwe. Parę tygodni. temu pozwoliłam, żeby siostrzenica George'a zrobiłajej tę fryzurę. Łyse placki aż tak bardzo nie rzucająsię woczy i zdaje się, że Shanice wyrywa sobiejuż trochę mniej włosy. Nie mam zielonego pojęcia,dlaczego w ogóle zaczęła to robić. Lekarz mówi,że dzieci czasami tak reagują,kiedy przeżyją jakieśtraumatyczne wydarzenie. Spytałam o to Shanice. Odpowiedziała,że jedyną rzeczą, jaka ją przeraziła,było to trzęsienie ziemi,które miało miejsce w styczniu. Ale robiła to już na długo przedtem. Czasamidzieciaki mają swoje tajemnice,a jeżeli nie chcąich zdradzić,to nic ich do tegonie zmusi. Wie,że jestem przy niej, jasno dałam jej to dozrozumienia. Shanicenie udaje, że nie lubi George'a. Ona naprawdę go niecierpi. George rozpieszcza ją jak własnącórkę. Kupujejej dosłownie wszystko, na co Shanicema ochotę, a ona z pewnością wie, jak o to prosić. George niepotrafi jej niczego odmówić, a ja ciągle goza to strofuję. Z jakiegoś powodu zachowuje się tak,jakby był jejwdzięczny za to, że może z nią mieszkać. Ale to jegodom. W sensie technicznym. Moje nazwisko wciąż jeszczenie figuruje wakcie własności, aletotylkojednaz wielu" rzeczy do wyprostowania. Naszczęście mieszkamy w Kalifornii, w stanie honorującym wspólnotę majątkową, więc nieprzejmuję się ażtak bardzo, co należy do mnie, a co do niego. Jakbyprzyszło co do czego, na pewnonie opuściłabym tegodomu z pustymi rękami. George przytrzymuje dla nasdrzwi restauracji. Mającdwanaście lati trzy czwarte - jak sama to ujmuje- Shanice ma metr siedemdziesiąt: jest prawie tegosamego wzrostu co ja. Ja mam metr siedemdziesiąt ffi' siedem. Wszystkie dziewczyny ze strony Jimmy'egosą szczupłe i mają wąskiebiodra. Wciąż czekam, ażujawni się więcej cech rodziny Price'ów. SkóraJimmy'ego miała barwęczerwonej gliny, aleShaniceodziedziczyła karnację po nas obojgu ijest ciemnobrązowa. Mija George'a, ściskając książkę. Jest zaledwiedwacentymetry niższa od niego. Dzisiaj prawie się doniegonie odzywałam, gdyż rano oznajmił, że nie zamierza jej wysłać do szkoły z internatem, jak to obiecał. Ona chce jechać. Prawdę mówiąc, to błaga o to,cowydaje misię nieco dziwne, zważywszyże w domumawszelkie wygody, o jakich by mogła zamarzyć dziewczyna. W pokoju ma mnóstwo różności i pewniedlatego tak rzadko zniego wychodzi. Przechodzę koło George'a, a kiedy już jesteśmyw środku isiadamyprzy stoliku, Shanice natychmiastskupia swą uwagę na ruchu ulicznym za oknem. Nudzimy ją. - Na co masz dzisiaj ochotę? - pytaGeorge. - Nie jestem głodna. -Mówiłem, żeod tych ziaren stracisz apetyt. - To nie przezziarna, tylko przez ciebie. Jaknaciebie patrzę, to mi się robi niedobrze. - Przestań, Shanice! W tej chwili! -krzyczę, poczym staram się zniżyćgłos. - Proszę,nie dzisiaj. - Słuchaj, nie stać nas na szkołę z internatem,jeślio to ci chodzi. -Stać was. Wiesz, że chcę jechać i dlatego mnie tamnie wysyłasz. Oboje chcecie mnie więzić w domuprzez następne pięć lat, ito wszystko. - Tylko nie tym tonem, proszę - mówię. - Posłuchaj. Mogę poprosić firmę ubezpieczeniową, żeby 87. odblokowała część twojego funduszu powierniczego,ale prawnik twojego ojca tak to zaaranżował, że dopóki nie skończysz osiemnastu lat, wypłacane są określone procenty. - Prywatna szkołajuż nas kosztuje matą fortunę- dodaje George. - Masz pojęcie, jakdroga jest szkołazinternatem? - Nie, nie mam. -Czy moglibyśmy o tym teraz nie rozmawiać? - Wszystko jedno - wzdycha. -Posłuchaj. W tym tygodniu mam dwa egzaminy,mama właśnie wyszła zintensywnej opieki i chciałabym do niejpojechać wsobotę. Sprawdzić, czyu niejwszystko w porządku. - Mogę też jechać? - pyta Shanice. - Zobaczymy. -Nie możesz - mówi George. Shanice wbijaw niego wzrok. - Dlaczego? -Bo w ten weekend sązawody małej ligi. - Aleto nie zawody kwalifikacyjne, a poza tymchcęsięspotkać z babcią. -Chciałabym, żeby ze mną pojechała, George. - Wydawało mi cię, że mówiłaś, że yiola wraca dodomu w sobotę. -Zgadza się. - Nie uważasz, że powinna miećparę dni na to,żebydojśćdo siebie? v - Właśnie zamierzam jej wtym pomóc, George. Sama sobie ze wszystkimnie poradzi. - Myślałem, że Lewis ma doniej przyjechać? -Właśnie takiego komitetu, powitalnego Viola potrzebuje. Bądź poważny. 88 - Wszystko rozumiem, ale myślę, że lepiej bybyło,jakbyś pojechała w następny weekend. -Jestem cido czegoś potrzebna? - A więc zapomniałaś o tym bankiecie w sobotę? Toważnakolacja. Dobrze o tym wiesz. Będą tamwszystkie żony. Oczywiście opróczmojej. - George, nie jestem pewna, jak poważny był tenatak mamy, ale. -Nadal jest wszpitalu, to chybao czymś świadczy - odzywa się Shanice. -Uważaj,jakim tonem mówisz - mówi George. - Słuchaj, ten bankiet jest tylkodwa razy w roku. Mamy go w planach od ośmiu miesięcy. Chorobatwojej matkijest nam trochę nie na rękę, nie uważasz? Opanowanie to coś, czym się szczycę; rzadko nawetpodnoszę głos naGeorge'a, ale tym razemposunął sięzadaleko. - No tak, to przykre, kiedytwoja matka chorujei trzeba jązawieźć do szpitala, i bardzo możliwe,żeumrze, ale nie jest to nawet w połowie tak ważne jak,powiedzmy, jakiś kurczak wyschnięty na wiór alboprzypalona pieczeń. Myślisz,że nie wolałabym brataćsię z jakimiś idiotkami, które nawet nie pamiętają, jakmam na imię, zamiastpomóc własnej matce? Co zatrudna decyzja. - Awięc to tak cenisz moich znajomych? -Znajomych? To gliniarze,George. - To znaczy, że mam iść sam? -Gdybym mogła się rozdwoić, tobym z tobą poszła. Proszę,nie wywołuj we mnie poczuciawiny. - W takim razie jedziesz do Vegas? -Nie mam wyboru. To mojamatka. 89. - Ma, możesz mnie dzisiaj zawieźć na trening? -Nie,nie mogę. Mam dostęp do komputera w bibliotece tylko od piątej do siódmej, a poza tym chciałam na godzinkę wpaść na siłownię. Wrócę o wpół dodziewiątej. Mogę cię podrzucić jutro. - Ja ją mogę podwieźć - mówi George. -Z tobąnie chcę jechać. - W takim razienie masz zbytwielkiegowyboru,co? - Uśmiecha się ironicznie i idzie do baru sałatkowego. Wiem, że ma dobre intencje,ale Shanicestrasznie wydoroślała i maniewyparzony język. Czasami żałuję, że jednak nie wyjedzie do tej szkoły. Kiedy wracamy dodomu, jestjuż prawie wpół dotrzeciej. Shanice idzie prostodo swojego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Jak zwykle. Muzyka pojawiasię niemal automatycznie. Idę dogarażu, żeby poszukać rzeczy na Wielkanoc, a George oczywiście udaje się za mną. - Cozrobimy z jej postawą, Janelle? Już dłużejtegonie zniosę. Dostrzegam dużego niebieskiego króliczka. -Siedzioparty o ścianę w kącie, przykryty folią. - Słuchaj, ona właśnieprzechodzi okres dojrzewania. Wtedy większość dziewczynek przysparza rodzicom kłopotów. Postaraj się być wobec niejbardziejcierpliwy, dobrze? ^ - Uwzięłasię na mnie i dobrze o tym wiesz. -Myślę, że opacznie jąrozumiesz, naprawdę. - Wyciągamdrabinkę spod, regału,gdzie trzymamwszystkie pudła. Są poukładane według świąt i każdeoznakowałam naklejką - "Dekoracje gwiazdkowe", "Czwarty lipca", "Walentynki", "Dzień św. Patryka"i tak dalej. Odnajduję"Wielkanoc". - Chciałaby, żebym przepraszał, że nie jestemjej ojcem. -No, niewiele możemy na to poradzić, prawda? - Wchodzę na drabinęi spoglądam w dół na George'a. -Możesz mi wtym pomóc? - Jasne- mówi izamieniamy się miejscami. Podajemi wszystkie cztery pudła, ale w tym przypadkowojedno z naklejką "Czwarty lipca". - Nie to! - krzyczę, a on odkłada je, jakbym wrzasnęła "Pali się! " czy coś wtym rodzaju. Podchodzę domiejsca, gdzie leżą zwinięte wszystkiechorągiewki,podnoszęfolię i przeglądam je jedna po drugiej, ażodnajduję wielkanocną. Jeśli o mnie chodzi,to wszystkie święta zasługują na uwagę. Wnoszą niecoradościw codzienną nudę i dają mi zajęcie. - Robięwszystko, co mogę, żeby być dobrym ojcemdla tej dziewczyny, ale ona ciągle mnie odrzuca. Zaczynam po kolei otwierać wszystkie pudła, szukając jajek z papier mache. Ich obwód wynosiprawietrzydzieści centymetrów. Zrobiłam je na zajęciachz lepienia z papier mache. Nie podobały mi się. Zadużo przy tymbabraniny. - Cóż -mówię, kiedy odnajduję żółtei różowe jajka. -Będziesz miał drugą szansę. - Drugą szansę? Jak to? - Żeby być dobrym ojcem. Dla następnego. Gdzie togniazdo? Chybanie zdjąłeś pudła z gniazdem. - Czego następnego? -Następnego, które jesttutaj - mówię, klepiąc sięPO brzuchu. Odnajduję pudło oznakowane "Gniazdo/kurczaczki/koszyki" i wskazujęna nie. George. opiera się o niebieskiego króliczka i nieomal go przewraca. Łapiego wporę. - Chyba nie jesteś w ciąży? -Jestem. - Janelle, przecież rozmawialiśmy na ten temat. -Rzeczywiście. Czy mógłbyś wyprowadzić mój samochód napodjazd,żebym mogła tu rozłożyć te rzeczy? - Mówiłem, że nie chcę mieć więcej dzieci. Mamjuż dosyćdzieciaków. Wychowałem dwójkę, którewreszcie dorosły i na które przez lata łożyłem. Mampięćdziesiąt jeden lat. Nie chcę zaczynać wszystkiegood nowa. Do ciężkiej cholery, jestem na to za stary. - Nieprawda. - Podaję mu klucze zhaczykanaścianieprzy drzwiach prowadzącychdo kuchni. - Wydawało mi siecze się zabezpieczałaś -mówi,przyciskając guzik podnoszący drzwi do garażu, poczym otwiera drzwi mojego volvo. -Przed czym, George? Ledwomogę uwierzyć, żewogóle do czegokolwiek między nami doszło. Włącza silnik i wystawia głowę przez okno. - Narzekasz? -Nie. - No, a jednak do czegośdoszło- mówii wycofujesamochód napodjazd. Samochody pędzą ulicą. Ja tylkopatrzę. Ruch na tejulicy jest stanowczo zbytduży. Chciałabym kiedyśzamieszkać w jakimś spokojniejszym miejscu. Nawetw ślepej uliczce. Georgewysiadaz samochodu, wracado garażu i ponowniewciska guzik,zamykającydrzwi. ,Gdy te się obniżają, wołam: - Już mam! - Brezent jest tam, gdzie zawsze. Rozpościeram go w miejscu, gdzie stał mój samochód,i układam na nim po kolei wszystkie ozdóbki. 92 - Nie rzucaj siętak, Janelle. Nie mówię, że nie chcętego dziecka. W końcu nie jest to coś, co można kupićw sklepie. - Mam trzydzieścipięć lat, George. Mój czas siękończy. Poza tymShanice zawsze chciała mieć bratalub siostrę, a teraz mogę spełnić jej marzenie. Spójrztylko na Hugh Hefnera. - Nie jestemHugh Hemerem. -No.. - Który to miesiąc? -Siódmytydzień. - Znalazłam różowe jajko. DziękiBogu. Jutro, zaraz po egzaminach, wystawię je wszystkie na podwórkoprzeddomem. Będzieślicznie. - Wszystko się może zdarzyć - mówi George. -Jak to: wszystko? - Możemysię jeszczerozmyślić. -Ja się nierozmyślę. - Mijam go i idę w stronędizwi kuchennych. - Wiesz,czasami przypominasz mimoją byłą żonę. -Nie waż się mnie z nią porównywać. Jużwystarczającodługo mnie ze wszystkimi porównywano. - Ja cię nie porównuję, aleonalubiła mniezapędzać w kozi róg, żeby dostać to, czego chciała. Cośmitoprzypomina. - Słuchaj, muszę iść się uczyć. -Przepraszam - mówi skruszony. - Po prostusiętegonie spodziewałem. Mam mnóstwo innych rzeczyna głowie. Kojarzysz te segmenty na Zachodnieji CzterdziestejSiódmej? - Tak. -No cóf? ; ćpuny zawładnęły całą ulicą, a czarni. masowosię stamtądwyprowadzają. Koreańczycy wykupują cały teren, członkowie gangu Crips and Bloods. wszystko niszczą i cała okolica przemieniła się w strefęwojenną. Być może będę musiał sprzedać oba segmenty. - Coza idiota twoim zdaniem kupi te rudery? -Te "rudery" przynoszą mi prawiepołowę mojegodochodu, co najwyraźniej wcale ci nie przeszkadza. - Przepraszam. - Ale tak naprawdę wcalemi niejest przykro. - W porządku. Poprostu muszę siędo tego przyzwyczaić. Daj mi parę dni. Przynajmniej. Ale teraz jużpowinienem zawieźć Shanice na trening. - Zaczekasz na nią? -Tak. - Proszę cię, nic jej nie mów. Chcę poczekać przynajmniej do dziesiątego tygodnia. - Dlaczego? -Bo chcę sobiezrobić amniografię i sprawdzić, czywszystko jest w porządku. - Jak tam sobie chcesz. -A poza tym, toja jej chcę powiedzieć. -Przytrzymuję drzwi,żeby móc wyjść. - Nie zdradzę twojego sekretu- mówi. Po ich wyjścui idę dokuchni pobanana. Kochammoją kuchnię. Jest nieskazitelnie czysta. Właśnie taka, jak lubię. Nie cierpię, jak różne rzeczy stoją nie naswoim miejscu albo walają się bezładnie. To mniedoprowadza do szału. Każda półka jest zastawionabibelotami, które zbierałam przezlata: figurynkami" ta czarnych świętych, tancerzy i zakochanych par- i innymi, jakie tylko udało mi się znaleźć. Mój dom jest ładny. Miły. Czysty. Same koronkii pastele. Na podłodze parkiet, tylkow holu kremowy 94 marmur. To imitacja, ale wygląda jak prawdziwy. Myślę, że mam nowoczesnygustz domieszką tradycyjnego. Całe umeblowanie salonu kupiłam w sklepiez meblami skandynawskimi, a stółw jadalni pochodziz Ikei. Majątam ładne rzeczy porozsądnychcenach. Uwielbiam sklepy, gdzie można kupić całe wyposażenie domu. Mam nadzieję, żekiedyśbędziemnie staćnaprawdziwe dzieła sztuki, a nie tylko na reprodukcje, które można kupić w supermarkecie. Idę do pracowni i siadam w moim fotelu z beżowejskóry. Możnamu opuszczać oparcie, a do kompletujest jeszcze otomana. Prawdę mówiąc, nie mam dzisiajochoty iść do biblioteki, ale muszę. Nie mam teżochoty się uczyć, ale muszę. Próbujęwyrobić w sobienawyk kończenia tego,co zaczęłam. Konsekwencji. W teczce mam książki na temat kontraktów, ale teżromans. Och, czemu nie? Jestem uzależniona od powieści o miłości. Przy nich się odprężam. Pomagają miuciec od nudy mojego monotonnego,błahego świata. Wszystko,czego miw nim brakuje, odnajduję w tychksiążkach. W niektóre noce dziękuję Bogu za DanielleSteel, Norę Roberts i Janet Dailey. Nate kursy dla agentów nieruchomości chodzętylkodlatego, że kiedyś wróżka mi powiedziała, że"mam dobry kontaktz ludźmi", a poza tym próbujęznaleźć zajęcie, które bym polubiła. Które by mi sprawiałoprzyjemność. Nie jestto łatwe. Alemuszę przyznać, że się staram. Jak niktinny. To prawda, chybacałą wieczność z przerwami chodziłam docollege'u,ale zdobyłam więcej wiedzy, niż gdybym pracowaław DMV,napoczcie czy, powiedzmy, u Nordstroma. Niejestem jakimś geniuszem i nie jestem teższczególnie kreatywna - tyle wiem osobie. Ale lubię ludzi. 95. I domy. I jestem pewna, że potrafię je sprzedawać. Zwłaszczatutaj, w Palmdale iLancaster, gdzie budująje szybciej, niż się człowiek zdąży obejrzeć. Jeżelidobrze mi będzie szło, to może później postaram sięnaweto licencję brokera. Ale te zajęcia są trudniejsze,niż przypuszczałam - bardzo techniczne - itrzeba byćdobrym z matematyki, z której zawsze miałam najgorsze stopnie, więc jeżeli pójdzie mi'nie najlepiej, tochyba poważnie się zastanowię nad pracą trenera osobistego albo dietetyczki. Jestem również świadoma tego, że cała rodzina nabijasię zemnie za moimiplecami. Wiem,że uważają mniezaniezbyt bystrą. Nazywano mnie "ciemną masą","ćwokiem", "świruską" i innymi równie czarującymiimionami. Znana jestem również jako Zawodowa Studentka, któraciągle nie może skończyć atudiów. Lewispowtórzył mi toktóregoś dnia,gdy był pijany, a ja gozabrałam do IHOP na francuskie tosty i kawę, żebywytrzeźwiał. Wiem, że nie chcąmi sprawić przykrościtymi małymiinsynuacjami i nie mówiątego złośliwie- przynajmniejtak mi się wydaje. To moja rodzina. Zmuszam się, żeby wstać z tego fotela. Nawet idę dobibliotekiz dwudziestominutowym zapasem. Jestemz siebie dumna; bo notorycznie się spóźniam. Ale wiecieco? Komputery nie działają. Wysiadły z powodu przerwy w dostawieprądu, a zanim znowu będziemożnaz nich korzystać, minie przynajmniejgodzinaczy dwie. Początkowo nie wiem, co robić, ale potem sobie przypominam, że o szóstej jest aerobik dla początkującycn,który na pewno nie zaszkodzi dziecku. Na siłowniwezmę prysznic i umyję głowę,a pouczę się w domu. Kiedy wjeżdżam na podjazd, jest już prawie wpół doósmej. Już mam otworzyćdrzwi do garażu, kiedysobie przypominam, że na podłodzeciągle jeszcze leżąozdóbki na Wielkanoc. George wściekłby się,gdybymzajęła jego miejsce, a on musiałby na całą noc zaparkować swego jaga pod gołym niebem. Dla niego jaguarto jednak jaguar. Zostawiamsamochód na podjeździe i wchodzę przezdrzwifrontowe,czego chybajeszcze nigdy dotąd nierobiłam. Czuję się dziwnie,wchodząc do własnego domu jak gość. Zdejmuję tenisówki, bo zwykleproszę gości, by przed wejściemzdejmowali buty. Spoglądam na schody; przydałobysię je wypolerować. Och, nie! Z żyrandola zwisa ogromna pajęczyna. Rano jej nie widziałam. Trzeba to usunąć. Zanoszę teczkę do pracowni i rzucam ją na podłogę. Jak tu cicho. Georgei Shanice powinni niedługowrócić, za jakieś pół godziny. Po treningu Georgeprzeważnie zabiera jąna przekąskę. Idęna górę, żeby się przebraćw czystydres,wychodzę z sypialni i idę z ręcznikiemna półpiętro, żebyzdjąć tępajęczynę, ale nie mogę jejdosięgnąć. Właśnie wtedy dostrzegam plecak Shanice na stole w holukoło kuchni. Nie słyszałam, jak wchodzili. Idęholemdo jejpokoju. Jej drzwi,jak zwykle, są zamknięte. Ponieważ nie wolno jejzamykać ich na klucz,z grzeczności i szacunku dla jej prywatności zawsze pukam. Teraz z jakiegoś powodu otwieram je bez pukania. Niewiem dlaczego, ale nie jestem wstrząśnięta, kiedywidzęGeorge'a,któsy siedzi na brzegu łóżka i ściskaShanice za rękę,którą porusza w swych czarnychspodniach. Oczy maspokojnie zamknięte, ale Shanicezaciskaswoje tak mocno, że widzę, że jąto boli, bo taksamo jak ja przygryza dolną wargę. W moim ciele 97. rozpętuje się piekło, a potem nagle czuję się jak bryłalodu. George szeroko otwieraoczy; wygląda na przerażonego. Shanice spuszcza głowę. W ułamku sekundyogarniam wzrokiem ściany, których koloru nawet niewidać, bo są całe oblepione gazetowymi zdjęciamichyba wszystkich hip-hopowców i raperów na świecie. Pod jej łóżkiem stoją w rządku cztery parytenisówek. Powinnybyć w szafie. Dlaczego sąpod łóżkiem? Kusimnie, żebyje schować do szafy, ale teraz mam wrażenie, że tonę i niemogę się poruszyć. Kręcę głową naboki, żebysięwydostać napowierzchnię, nie mogę sięjednak przebić. Próbuję wziąć głęboki wdech i napieram, ale ciągle tkwię głęboko pod wodą. Ten cholernypokój jest za mały. I taki zagracony. Jak tuduszno. Dlaczego ją tu w ogóle umieściliśmy? I dlaczegotakitu hałas? Dlaczego ta głupia muzyka nagle robi siętaka głośna? Kto ją włączył? Chciałabym, żeby te dzieciaki ze ścian przestały śpiewaći rapować. - Zamknijciesię! George próbuje zapiąć spodnie, jednocześnie wstając, ale to nie ma żadnego znaczenia. Musi przejśćkoło mnie. Nie umarłam. Cały lód stopniał. Nie potrzebuję powietrza, by go powstrzymać. Łapię halegenową lampę z biurkaprzy drzwiach, idę w jegostronę "i go zatrzymuję. Stoimy twarzą w twarz. Otwiera usta,żeby coś powiedzieć i może rzeczywiście mówi, alejanie słyszę ani słowa. Zaczynam go walićpo głowie tąlampąi powstrzymuje mnie dopiero widok,krwi i krzyk Shanice. ' - Przepraszam! - krzyczy George. Usiłuje uciec z pokoju, trzymając się za głowę. -Wracaj tu, ty zboczonyskurwysynu! - Mamo,przestań! - wrzeszczy Shanice. 98 - Naprawdę bardzo przepraszam - powtarza Georgei wybiega przezdrzwi. Słyszę, jak schodzi na dół. Podążam za nim. Przykładasobie do głowy ścierkędo naczyń, kiedygo doganiam. Nie skaleczyłam go ażtak bardzo. Za lekko. Spogląda na mnie. Żałośnie. - Nigdy nie posunąłem siędalej. -Spierdalaj, George. - Przysięgam. -To moje dziecko. - Ale janigdy jej niezrobiłem krzywdy. -W tej chwilisię wynoś. - Ale to mój dom. -Pieprzęciebie i ten dom! - Chciałbym towytłumaczyć. -Powiedziałam wynocha! I to już! - Czymogę chociaż coś ze sobązabrać? -Już zabrałeś więcej,niżci się należało. A terazwynośsię, zanim wezwę policję! Och, zapomniałam. Przecież to ty, kurwa, jesteśpolicjantem! Cała siętrzęsę i nie mogę przestać. Na dłoniachi nadgarstkach mam krew i uświadamiam sobie, żenadal ściskam w rękulampę. George idziedo garażu. Mogłabym go zabić. Powinnam go zabić. Ale nie ruszam się z miejsca. Słucham, jak włącza silnik, a potem uruchamia się system podnoszący i opuszczającydrzwi garażu. Bardzo długostoję wkuchni, ażwreszcie otwieram drzwi i sprawdzam, czyodjechał. Mojeozdóbki wielkanocne wyglądają teraz głupio. Powinnam skończyć z tymidiotyzmem. Naprawdę. Terazjuż i tak nikogo to nie obchodzi. Na najwyższym schodku leżą korki Shanice. Wyglądają nazniszczone. Shanice zawsze chciała trenowaćbiegi. Bić rekordy. Fruwać. Jak to mówią wtych 99. reklamach Nike'a i Reeboka. Tak bardzo się stara. Bardziej niż ja kiedykolwiek. Może dlategoGeorge tak sięna nią napalił. Bo jest młoda, piękna i nadal możefruwać. Kiedyś byłam taka jakona. Przestań kłamać,Janelle. Tylko chciałaś być taka. Ona wie, co lubi. Wie,w czym jest dobra. Mającdwanaście lat jest bardziejzdecydowana niż ty jako trzydziestopięciolatka. Dlaczego nie dostrzegłamsygnałów? Kiedy przestała nas oboje całować na dobranoc? Ponadrok temu. Mam kompletny mętlikw głowie. Muszę sobie wszystkoprzypomnieć. Muszęcofnąćsię myślami rok czydwalata do tyłu. Teraz jednak tylko zastanawiam się,jak długo tak się pastwił nad moją córeczką? A jeżelikłamie? Jeżeli dotykał ją w ten sam sposób, comnie? Dlaczego tego nie zauważyłam? Dlaczego niezwracałam na to większej uwagi? I dlaczego, do diabła,uwierzyłam mu,kiedy powiedział, że nigdy wżadensposób jej nie skrzywdził? Miałam klapki na oczach. Bo chciałam muwierzyć - otóż to. Przyznaj się, Janelle. Bo skrzywdzenie równałoby się molestowaniu,a wtedy straciłabyśwszystko. Zostałybyśmy same. A ja jeszcze nigdy w życiunie byłam sama. Nawet niewiem, czy dałabym sobie radę bez niczyjejpomocy. Zamykam drzwi, podchodzę doschodów i spoglądam w górę. Jutro położę świeżą farbę na tę poręcz. Tak zrobię. Wiem, że będę musiała wejść na samągórę tymi schodami, ale nie potrafię. Jeszcze nie. Shanice skłamała, bo pewnie była wystraszona. A jauwierzyłam jemu. Stawiam lampę na blacie i zmuszam się do tego, by poruszyćstopami. Nie mampojęcia, jak damradę tam wejść. Alemuszę. Nie mami kto pomóc. Alez drugiejstrony moja córka siedzitam zupełnie sama. Mojenogi ważą chyba tonę. Mogę 100 tylko udawać, że jestem na zajęciach stepowania,ipodnosić jedną nogę za drugą, aż w końcu znajdujęsię tam, pod drzwiami jej sypialni, które są zamknięte. Pukam. Nasłuchuję jej głosu. Zatamuje się, gdy Shanicemówi, żebym weszła. Czeka tam na mnie. Dotykam gałki, ale nie mam siły jej przekręcić. Próbujęrazjeszcze,ale nic z tego. Boję się. Bojęsię, że nie będęwiedziała, co powiedzieć, kiedy te drzwi wkońcusięotworzą, alejeszcze bardziej boję się tego, co Shanicemi powie. Oprócz krwi nicwspólnego Próbuję wykrzesać z siebie odrobinę odwagi, żebyzadzwonić do mamy, ale nie wiem, co powiedzieć. Zawsze choruje w najmniej odpowiednich chwilach. Kiedy mam milioninnych spraw na głowie. Codziennie biegamy doskrzynki pocztowej z nadzieją, żeznajdziemy w niej zwrot podatku. Ale nie dostaniemynawet połowy tego, cow zeszłym roku, kiedy to zwrócili nam prawie osiem tysięcy. Oboje zAlem za dużopracujemy, ale i tak nie warto. Człowiek się zabija,a wcale się nieposuwa do przodu. Nasz domwyglądadobrzez zewnątrz, ale w środku cały siępo trochurozsypuje. Trzeba zrobić remont, a w ogóle to najlepiejsprzedać tę ruderę. Moglibyśmy obciążyć domdrugąhipoteką, żeby go wyremontować, a potem sprzedać,ale naprawdęwolałabym nie wybierać tego rozwiązania: coś takiego nazywam podwójnym długiem. No i dzieci. Tiffany ma problemyw szkole. Chłopcytakjej zawracają głowę, że niemoże sięna niczymskupić. Telefon ciągle dzwoni, jakby się paliło. Kiedyśrobiła sobie namiot z narzuty, chowała się w nimz latarką i pisała wiersze, ale ostatnio przyłapałam ją tam, jak gadała przez telefon bezprzewodowy iniemiała przy sobieżadnego pióra ani nic,tylko czystąkartkę papieruna kolanach. Jeszczeniedawno trzyrazy w tygodniu odbierałam Monique z treningów koszykówki, aponieważ ostatnio świetnie jej idzie naukagry na flecie i nauczycielka namawia ją, żeby w przyszłym roku spróbowała się dostać do szkolnej orkiestry, to teraz, cholera, cztery razy w tygodniu muszę jązawozić na lekcje. Nie robi mi to większej różnicy, boi tak haruję na poczcie od poniedziałku do piątku,kieruję dwudziestoma sześcioma tępymi kurierami,wysłuchuję narzekania tych bogaczyz Hyde Parku, żepoczta się spóźniła albo że kurier nie dostarczyłjej dodomu, bo pies chciał go ugryźć, potem wracam dodomu i próbuję wyczarować coś do jedzenia, a w weekendy mam taki sam młyn, bo właśnie wtedy robięprasowanie, chodzę na zakupy i płacę rachunki, a poza tym w każdziuteńką niedzielę od dnia naszegoślubu muszę upiec Alowi coś słodkiego i zrobić muprawdziwą ucztę na południową modłę, no i wreszciemam na głowie jeszcze te dwie rozsypujące się pralniesamoobsługowe w Englewood, gdzie przeważnie bojęsię wysiąść z samochodu, a w tym czasie Al, niekiedyna dwa-trzy dni z rzędu, jedzie sobie na łódki. Tam,gdziemieszkam, brudne ciuchy biorą się dosłownie znikąd. Przynajmniej raz czy dwarazy dziennierobię pranie, bo wszystkim w moim domu wydajesię, że sąbogaci i nie muszą niczego wkładać dwukrotnie. Mówiono mi, że powinnam zatrudnić sprzątaczkę, aleod czego mam dzieci? Ale wolę już samaodwalić całą robotę, zamiast im codziennie przypominać, copowinny zrobić. Niewyrabiam się jednakzewszystkim i pewnie dlatego zawsze jestem taka. zestresowana. W takich chwilach żałuję, że nie poszłam do college'u. Kurczę, gdybym miała czas, tochciałabym wrócić do szkoły: zaliczyć przynajmniejparę przedmiotów. Może nawet zrobić dyplom? Cholera. Dlaczego nie miałabym spróbować? Niektórzyludzie, występujący w talk-show Oprah, iSally, mająpo pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat i dopiero uczą sięczytać albo robią maturę. Jak to się mówi,nigdynie jest za późno. A skorojuż mowa o "późno". Dziś ranodostałamdwie wiadomościod moichwspaniałych siostrzyczek,które próbują wywołać wemniepoczucie winy za to,że nie popędziłam odwiedzić mamy, chociaż doskonale wiedzą, że nie latam samolotami. Bo co, mamwszystko rzucić, wskoczyć do mojego suburbana i pojechać do Vegas? Ten dom chybaby się zawalił, gdybymwyjechała na dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Poza tym je stać, żeby do niej pojechać, bowszystkie mieszkają na wybrzeżu. Ja nie. Mnie niestać. W Chicago pieniądze nie rosną na drzewach. Noi, szczerze mówiąc, okropniemi działają na nerwy, kiedy znajdujemy się pod jednym dachem. Zupełnie jakby wszyscy musieli się licytować: komusiępowodzi lepiejalbogorzej niż wtedy, kiedy się ostatniowidziałyśmy? Kupiłaś nowy materac do pokojudziewczynek, czy nadal wydajesz pieniądze na rzeczy, których wcale nie potrzebujesz? To mama. Kto za bardzoutył i ktopowinien trochę schudnąć? To Janelle. Ktowygląda starzej,niż powinien? Kto cienkoprzędzie? I tak dalej, i tak dalej. Tak więc nieszczególnie mipilno, żeby się spotkać z nimi wszystkimi naraz. W głębi ducha wiem, że mama na pewno nie miałaby nicprzeciwko temu, żebym nie przyjeżdżała. Aż tak bardzo zamną nie przepada. Wszyscy to wiedzą. Kiedyś, jakjeszcze byłam malutka, upuściła mnie napodłogę. O tym też wszyscywiedzą. Miałamniewykąpać, ale w tej samej chwili podobno Paris przytrzasnęła sobie palec w drzwiach i wydarła się tak głośno,że mama zupełnie o mniezapomniała i kiedy poszłasprawdzić,co jej sięstało, ja spadlam ze stołu nalinoleum. Musieli mnie zawieźć doszpitala. Na początku myśleli,że mam uszkodzenie mózgu, ale ciociaSuzie Mae powiedziała, że jakimś cudem amortyzowałam własny upadek iskończyłosię na wielkim guziena głowie. Gdyby sprawy potoczyłysię inaczej, mogłabym umrzeć. Po dziś dzień mama mnie nawet za tonie przeprosiła. Zawsze faworyzowałaParisi chyba wcale nie dlatego, że Paris jest najstarsza. Pariszawsze miała rację. Była idealna. Taka mądra. Sameachy i ochy. A Janelle,jako najmłodsza, mogła robić, co chciała. Tatuśstrasznieją rozpuściłi pewnie dlategowyrosła nataką^ zołzę. No i mój jedyny brat. Lewis. Co za nędznanamiastka mężczyzny. Ale to już wina Cecila. Kocham swoją rodzinę. Naprawdę. Ale też mamdo niej żal jak cholera. Przeważnie czuję się jakwyrzutek, bo mieszkam tu,w Chicago, a oni wszyscytam. Nie lubię Kaliforniiz dwóch powodów:wydawałomi się, że wygląda lepiej w telewizji, a poza tymmój chłopak, który potem został moim mężem,niepochodził stamtąd. Jeszcze nigdy nie byłam w Vegas. Może pojedziemy latem tegoroku, jeżeli uda misię namówić Ala. Przez ostatniesześć lat jeździliśmyw odwiedzinydo jego rodzinyw BatonRouge, więcpostawiłam sprawy jasno: tym razem pojedziemy do mojej. Wszystkich naraz widuję ich tylko wtedy, kiedyktoś umiera, bierze ślub albo kiedy mamy tak zwanezloty rodzinne - a ostatni taki odbył się w 1991 roku. Od siedmiulat nikogo z nichnie odwiedziłam, ale totylko dlatego, że całą gotówkę utopiłam w tych pralniach i musiałam przebudować kuchnię. Ciągle cośzżera mi czas, że już nie wspomnę o pieniądzach. Które na pewno by nam sięprzydały. Z tego właśnie powodu zastanawiam się nad handlem wysyłkowym. Jest wiele możliwościrozkręcenia interesupo niskich kosztach, trzeba tylko spokojnie sięzastanowić, odrobićpracę domową i wpaść na pomysł. Nie ma żadnego powodu, dla którego mielibyśmypoprzestać na klasie średniej,skoro możemy przejśćdo wyższej grupy pod względem dochodu, jeżeli tylko zwiększymy tempo. Ale ja mam więcej energiiw dużym palcu u nogi niż Al wcałym ciele - chybaże chodzi o seks. Przeważniegrzebiesię jak muchaw smole,kiedy trzeba ruszyć dupę i wziąć się doroboty. Nie wymiguje się od pracy, to muszę muprzyznać, ale powtarzałam mu jużchyba z milionrazy: na emeryturze nie zamierzam mieszkać w tejnędznejimitacji domu. O nie! Stać nas na"więcej. O wiele więcej. Telefonbezprzewodowy leży tuż obok igapi się na mnie. Z jednej strony mamwyrzuty sumienia, żedotej pory nie zadzwoniłam do mamy. Tak, to ja ostatniotrzasnęłam słuchawką, aletak się na mnie wydarła^ jakbym byłaobcą babą na ulicy. I co ztego, że nie poszłam do college'u? Janellei Lewis też go nieskończyli. Z naszejgromadki tylkoja się nie rozwiodłam. Nigdy się nie przespałamz niczyim mężem. Nie wyszłam za żadną ofiarę losu,która ' udaje prawnika. Nie ćpałam i nie mamżadnychnałogów, o których wartoby wspominać. Nigdy nie musiałam dzwonić na jej koszt i nigdy nie prosiłam jejo pieniądze- właściwie too nic jej nie prosiłam, możetylko o to,żeby czasami popilnowała dzieciaków, kiedy jeszcze były małe, a i wtedy jej płaciłam. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żebyudowodnić mamie, że jestemtak samo inteligentnai zdolnajak Paris, ale onają postawiłana piedestale, zupełniejakbygówno Paris nie śmierdziało. Paris nie jestświęta. Ani idealna. No dobra, umie gotować. I coz tego? Ja też czasamicoś tam upichcę. Nie ona jednaw całej rodzinie potrafi przeczytaćprzepis. A dorobiłasię tylko dlatego, że zna ludzi, którzy mają znajomości. Podobno to oni kupują te jejwymyślne potrawy. Ale, cholera, każdy może założyć firmę cateringową. Jakbym chciała, to też bym mogła. Ale jedzenie niejest dla mnie aż tak ważne. To Janelle mama powinna podawać rady na talerzu,bo to jej brakuje zdrowegorozsądku, piątej klepki czyjakichkolwiek ambicji. Są książki o takich kobietachjak ona, wspóluzależnionychi takie tam. Jakoś sięwepchnęła do klasy średniej. Przysłała mi zdjęcieswojegodomu, który wygląda, jakby nikt w nim niemieszkał. Przypomina jeden z tych modelowych domów, z tymże Janelle mabardzo dziwny gust. Żadnejklasy. Żadnego dobrego smaku. Jest w ogóle bezpolotu. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. W tej rodzinie prawdziwą ofiarą jest Lewis. Ma problemy emocjonalne. Dobrze by muzrobiło, jakby przestał pić tyle teg(butelkowanego świństwa znanego jako Schlitz MaltLiquor albo Old English. Lewisjest alkoholikiem, ale 107 najwyraźniej tylko on sam o tym nie wie. Gdyby ktośmu pomógł,możezacząłby łożyć na własnego syna. Skoro już mowa o dzieciach. Mamanigdy niemanic miłego do powiedzenia o moich -no, może pozaTrevorem, ale i jego kiedyś posądziła o to, że jestgejem. Wiem to od Janelle. Mój synniejest żadnąciotą. Wiem to na pewno. Po prostu jest nieśmiałyjak dziewczyna, ale wyrośnie z tego. Mama ciągletylko się zachwyca, że Dingus zrobił to czytamto,Shanice miała takia taki wynikna dwieście metrów,ile to ona książek czyta miesięcznie, chwali nawetsyna Lewisa, Jamila - którego już nikt z nas prawienie widuje i który jest mniej więcej w wieku Tiffany- za to, że gra w tej mistrzowskiej drużynie piłkinożnej, która podróżuje po całym świecie (przeztrzy lata z rzędu przysyłała mi nawet wycinki z prasy),i aż się ślini, opowiadając ze szczegółami, jak togo objęto programem ROTC i że zrobił dwie klasyw jeden rok. Cholera, Moniqueprześlicznie gra naflecie i jest głównym graczem przejmującym wdrużynie koszykówki, ale mama najwyraźniej pamiętatylko to, że mojacórka choruje na ADD - w Vegastakiego czegoś nie mają. I co z tego, że Tiffanynie chwyta matematyki czyinnych nauk ścisłych? Piszewiersze niegorzej niż Maya Angelou, aleczy mama kiedykolwiek się nią chwaliła? Wszyscydoskonale wiedzą, że obie moje córki torozsądnedziewczynki, tylkopo prostu ciężko znoszą okres ROTC - kursy prowadzone przez wojskowych w niektórych liceach amerykańskich, mające na celu wzbudzenie uczuć patriotycznych i zwiększeniepoczucia odpowiedzialnościmłodzieży za kraj, ADD- wtaśc. ADHD(Attention Deficit/Hiperactivity Disorder) - zespótnadpobudliwości psychoruchowejz zaburzeniami koncentracji uwagi. dojrzewania - ale kiedy już go będą miały za sobą,wszystko u nas się ułoży. Moją gwiazdeczkąjestTrevor. Kurczę, ma prawie same piątki, aleczymama kiedykolwiek byłaz niego dumna? Cholera. Znowu to samo. Muszęprzestać, zanimdzieci zobaczą, że tak się zdenerwowałam. Wypijęłyczek Asti spumantei do oporu nacisnę dźwignięfotela, żeby jak najmocniej odchylić oparcie. Mam jużserdeczniedosyć tegoniebieskiego futrzaka. Jaksięcoś rozleje, to zostają plamy. Pozbędę się też tej kraciastej kanapy ikupię sobie taki skórzany komplet, boostatnio skóra jest modna. Rękawemocieram oczy. Dlaczego zawszemuszę płakać, kiedy myślę o mamie? Pewnie dlatego że wiem, że -choćbym bardzosięstarała - nigdy jej nie dogodzę. Czasami, kiedy rozmyślam o swojej rodzinie, wydaje mi się, że nie mamynic wspólnego oprócz krwi. Dziewczynki bawią się na podwórku w topniejącymśniegu. Zegar ścienny pokazuje 17:46. To znaczy, żew Vegas dochodzi czwarta. Mama pewnie drzemie. Poserialachzawsze robi sobie drzemkę. Słyszę, że przezgaraż wchodzi AL Z nim też nie rozmawiam. Ten to ma tupet. Wczoraj wieczorem, tuż po tym, jakto zrobiliśmy, powiedział: "Och, kochanie, zapomniałem ci powiedzieć. Jedziemy ze Smittym natrzy dniłowić w przeręblu. Wziąłem sobie urlop. Wyjeżdżamyw piątek". I już. Zepchnęłam go aż na sam brzeg łóżkai położyłam między nami poduszkę na wypadek, gdyby nie zrozumiał. Powiedział, że zachowuję się jakdziecko. "Idź do diabła" - odparłam tylko, a dziś rano,kiedy nie dostał swoich jajek na bekonie i kawy, chybaw' końcu załapał. Teraz zaś wrócił do domu ipewniejakzawsze robi sobie dżin z tonikiem,który zabierze 109. na górę i wypije pod prysznicem. Siedzęi potupujęnogą, aż wreszcie słyszę szum wody i - sama niewiem kiedy - już stoję w łazience i patrzę, jak Alsię rozbiera. - Gdybymto ja któregośdnia wróciłaz pracyi powiedziała,że biorę parędni wolnego,żeby sięrozerwać z koleżankami,tobyś się nie wściekł? -Charlotte, przede wszystkim to niemasz żadnychkoleżanek - stwierdza, zdejmując ubranie. Sam niewie, co mówi. - Właśnie żemamkilka koleżanek. Ale nie o tochodzi. Dlaczego ni z tego, ni z owego jedziesz zeSmittym na ryby? Dlaczegoto takie ważne? - Po pierwsze, nie chodzio to, że to ważne, Charlotte. Po prostu chcę jechać. Nic się nie stanie, jak raznajakiś czas pobędę z przyjaciółmi. Żona Smitty'egonie miała nic przeciwko temu. Za Boga Ojca nie mogęzrozumieć, dlaczego robisz z tego taką aferę. Początkowo nie odzywam się ani słowem. Wiem, żepróbuje we mnie wywołać poczuciewiny. Pieprz się,Al, myślę, patrząc przez drzwi kabiny prysznicowej najegodługie, twarde ciało. Jego skóra ma barwę słomy,oczy są intensywnie szarozielone, wargi - grube, mapiękne włosy - gęstei falujące - i półcentymetrowąszparę między dwoma przednimi zębami. Nadal jestładny - zmysłowy facet z Luizjany. Czasami cholernieżałuję, że tak bardzo go kocham, bo właśnie dlategonie chcę, żeby ktokolwiek innymiał do niegoprawo. - Skąd mam wiedzieć, że rzeczywiście jedziesz zeSmittym, a nie zaszyjeszsię natrzy dni w moteluz jakąś zdzirą? -Naprawdę powinnaś ztymskończyć. W tej chwili. Jadę na ryby. Wrócę z rybami. Jakbym chciał wyje110 chać z jakąś kobietą, to pewnie bym wymyślił lepszekłamstwo. Więc skończjuż, dobrze? Możesz chociażraz nie robić scen? - Dlaczego nie zaproponowałeś, żebym z wami pojechała? -Już ci mówiłem! To rozrywka dla mężczyzn. Prawdę mówiąc, jedziemy całą grupą. Same chłopaki z klubu. A ponieważ już i tak się wściekłaś, to jeszczedodam, że w przyszłym miesiącu wybieramy się napolowanie, więc możesz się wkurzać, ile tylko chcesz. - Ty to masz tupet, Albercie Toussaint. Niesamowitytupet. - To ty jesteś samolubna i głupia. A teraz, jeśli niemasz nic przeciwko temu, czy mógłbym spokojniewziąć prysznic? -Stoi mokry i nagi, całe metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, z obiema rękoma wspartymi nabiodrach. Mam ochotę podtopićgo przez parę minut,ale tylkotrzaskam drzwiami łazienki. Naprawdę niechodzi mio to, że jedzie na teryby, tylko o to, jakmnie o tym zawiadomił. Po prostu, powiedział i już. Niepytał, czy mam coś przeciwko temu - inawet munie przyszłodo głowy, żebyspytać, czy mam ochotępojechaćz nim. Wszystkorobimy razem. Nie pamiętam, żeby któreś z nas poszło gdzieś samo. A pozatym, tak w głębi ducha, nie ufamAlowi. Żadnemuchłopu nie można ufać. Koniec kropka. Jak się takichoć na chwilę zerwieze smyczy, to wykorzysta każdąokazję. Mam powody, żeby takmyśleć,i on dobrze o tymwie. Kiedyś, parę lat temu - może nawet ponaddziesięć - sprzątałam w garażu i, jak tagłupia, chciałarrf podnieść jego skrzynkę na narzędzia, żeby jąpostawić na stole warsztatowym, ale mi wyleciała 111. z ręki. Śrubokręty, szczypce, młotki, gwoździe i nakrętki - wszystko wypadło i grzmotnęło na betonowąpodłogę. Zaczęłam jewkładać z powrotemi natknęłamsię na jakąś brudną,pomiętą kartkę z notesu. Rozłożyłam ją i zobaczyłam, że jest na niej cośnapisane ręcznie, i jak tylko zaczęłam to czytać, zrozumiałam, że to list miłosny do Ala od jakiejś kobiety, którasię nie podpisała. Pisała, jakajuż jest tym wszystkimzmęczona. Że trwato za długo iże stało się dla niejjasne, że Al nie zamierza się rozwieść. I jeszcze: "Bardzocię kocham, ale siebie kochamjeszcze bardziej. Zadzwoń, kiedy się na coś zdecydujesz". Zadzwoń,kiedy się na coś zdecydujesz? Walnęłampo koleikażdym narzędziem, włączając w to samąskrzynkę, w jegothunderbirda, bo nie mogłam uwierzyć wto gówno. Nie czułamsię zraniona. Czułam sięzdradzona. Przechytrzona. Oszukana. Tak bardzo kochałam Ala, był świetny w łóżku, tyle lat figlowaliśmy,a on się pieprzy zinną? Zawsze przysięgał, że jestemnajlepszą laską, jaką kiedykolwiek miał. Kłamał. Kiedy jeszcze kłamał? Gdy mówił, żenikt nie gotujelepiej ode mnie. Że nikt tak nie umie wykrochmalićiuprasować jego koszul jak ja. Żetylkoja tak potrafięwyciąć mu odciski, żeby nie krwawiły. Cholera, powinnam dostać przynajmniej sto złotychmedali za wszystkie rzeczy,w których jestem takadobra. Co jeszczerobiłam, żeby zadowolić mojego pana Mężczyznę? Pamiętałam, żeby zawszeładnie wyglądać. Twierdził, żenajbardziej lubina mnie patrzeć:na tę czarną gładkąi delikatną skórę, i że wszyscy faceci na mnielecą, i żewszyscymyślą, że noszę perukę alboprzypinamsobiesztuczne warkoczyki i że nikomu nie przyszłoby dogłowy, że mam trzydzieści cztery-pięć-sześć czy sie dem lat i urodziłam trójkę dzieci. Cholera,w tamtymokresie nosiłam dziesiątkę, a Al ciągle mi powtarzał,jaki jest dumny, że jestemjego żoną. Jaki dumny. A jednocześnie miał inną? Oczywiście nie wiedział, cozrobić, więc spakowałam torbę ina trzy dni zawiozłamdziecido cioci SuzieMae. Al oszalałze strachu, kiedyprzyszedł dodomu i zobaczył, że nas nie ma. Jak tylkosiędowiedział, że wszystko odkryłam,na śmierć sięzaczął zamartwiać, że od niego odejdę. A przecież jajuż od niego odeszłam. Po to pojechałamdo ciociSuzie Mae. Próbowałam się zastanowić nadnastępnym krokiem. Ale on tamprzyszedł. Chciałporozmawiać. - To nie to, co myślisz, Charlotte. -Och, więc pewnie zwariowałam. Tak naprawdę towcale nie przeczytałam żadnego listu odkobiety, która wyznaje, jak bardzocię kocha, a tak przy okazji,chcesz rozwodu, Al? Bo według tego, co napisała, to jejtoobiecywałeś. Gdzie papiery? Przynieś je tutaj,to je. zaraz podpiszę! Albo jeszcze lepiej,ja ci jeprzyślę! - Niechcę sięz tobą rozwodzić. Popełniłem błąd,a było to tak dawno temu, że zupełnie o tym zapomniałem. - Błąd? I zapomniałeś o tym? - To było ponad pięć lat temu,Charlotte. Kiedybyłaś w ciąży z Monique. Bardzo źleznosiłaśostatniecztery miesiące, pamiętasz? - Do czego by doszło, gdyby każdymąż ucinałsobieromansik, bojego żona źle znosi ciążę? Słowo daję, Al,to takie obmierzłe. - Przepraszam, Charlotte. Bardzo, bardzo cię przepraszam. To nie miało żadnego znaczenia. Poprostuczułem się samotny. Zerwałem z niązaraz po tym, jak 113. urodziła się Monique, bo odzyskałem kobietę, z którąsię ożeniłem. Nawet nie wiem, co się z tamtą stało. Przepraszam. - Dlaczego miałabymci wierzyć? -Bo mówię prawdę. Kocham cię, Charlotte, i gdybym nie był z tobą szczęśliwy, nie byłoby mnie tutaj. Już dawno bym odszedł. - Och, coś takiego. Bardzo touczciwe z twojej strony. Muszę wstąpić dodomu i wziąć trochęubrań dladzieci. Proszę cię, wolałabym cię tam nie zastać. Pozatym dzieci chcą wrócić dodomu, więc byłabymwdzięczna, gdybyś poszukał sobie innego mieszkania. - Nie rób tego,Charlotte - zaczął mnie błagać, ale jamu trzasnęłam drzwiami przed nosem. I już w następnej chwili nie mogłam uwierzyć,że moje małżeństwosię skończyło. Po parusłowach i w ciąguparusekund. Byłam zupełnie rozwalona. Opowiedziałamwszystko cioci Suzie Mae. - Usiądź, dziecko - powiedziała, postukując palcami wblat w kuchni. Dzięki Bogu, było to jeszcze,zanim zupełnie sfiksowała. - Coś ci powiem. - Nie chcę tego słuchać, ciociu Suzie. -Ale wysłuchasz- powiedziała i poprawiła perukę. Wyglądała zupełnie, jak starsza, czarnawersjaRoseanne Barr. Stała przed kuchenką, dodając przecier pomidorowy do olbrzymiego gara chili. - Głupiopostępujesz. Wiem, że cierpisz i wogóle, żadna żonatego nie lubi,ale w pewnejchwili wszystkiechłopyzaczynają zdradzać. Przeważnie, jeślitylko są dobrzy,nie dają się przyłapać, co wszystkim ułatwiasprawę. Ale jak sięich przyłapie,udają skruchę,przepraszają i czasami mówią poważnie. Jeżeli nadalkochasz tego mężczyznę, machnij ręką nadumę i daj mu jeszcze jedną szansę. Bóg prosi nas, byśmywybaczali. - Ale jak po czymś takim mogę mu jeszcze kiedykolwiek zaufać? -Nie zrobił tego tobie, dziecko. Zrobił to sobie. Niezamierzał ciebie zranić. Dlatego to przed tobą ukrywał. Ale niemożesz udawać,że nie cierpisz. Niezapomnisz też o wszystkim. Możesz tylkospróbować o tymnie myśleć iżyć dalej. Kobiety mają to na codzień. - A jak to zrobijeszcze raz, ciociu Suzie? -Wtedy zostaną ci trzy wyjścia: w dyrdy sięz nimrozwiedziesz, sama se weźmiesz kochanka albo porządnie mu wkopiesz w dupę. - W tej chwili wybuchnęła takim śmiechem, że zobaczyłam jej szaredziąsła. Dwa dni późniejwróciłam dodomu. Ale dopiero podwóch godzinach płaczu, negocjacji, gróźbi obietnicjuż-nigdy-cię-nie-zdradzę. Al wyłaził ze skóry, żebypokazać, jaki jest szczęśliwy, że ma nas z powrotem. Zabrał mniena zakupy,do kina, na wszystko się^ zgadzał iprzysięgał, że jeden jedyny raz w życiuzdarzyło mu się zrobić skok w bok. Doszłam do wniosku, żejuż łatwiej przyjąć go z powrotem niż odejść. Tak więczostaliśmy razem. Minęło nieco ponad. dziesięć lat. Chyba nadal się kochamy, ale problemówmamy więcej niż tych ryb, któreniby to łowi. Tylewiem. - Ma, co jest nakolację? - pyta Trevor. Zerkam na niego. Wygląda zupełnie tak samo jakjego tata - ztym że Trevor mapo mnie skórę przypominającąbarwą kawę Maxwell House, ale zieloneoczypo Toussaintach. Jest o wiele wyższy od Ala - maprawie metr dziewięćdziesiąt cztery - a lekarz mówi,że nadalrośnie. Jak tomożliwe? Wstaję z fotela. - Zamów pizzę - mówię. - Nie chce mi się gotować. Powiedz dziewczynkom, żeby wracały i wzięły się doodrabiania lekcji. I nie chcę dzisiaj słyszeć żadnegomarudzenia. - Mogępójśćpo tę pizzę? - To znaczy,że chcewziąć samochód. Paręmiesięcy temu dostałprawojazdy. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało. Jakmawia mama: ma więcej szczęścia niż rozumu. Zawsze tak sięprzygląda,co robią inni kierowcy, żenie uważana to, jak sam jeździ. Nie potrafi równolegle zaparkować, choćby miałogo to kosztowaćżycie, a pasy zmienia tak, że aż mnie ciarki przechodzą z przerażenia, ale co tam. Pizzeria jest nakońcu ulicy. - Idź. - Słyszęwłasny głos. -I odbierz mójlos naloterię, dobrze? Zupełnie onim zapomniałam. - A pieniądze? Odkogo mam wziąć - od ciebieczyod taty? Stoi tuż koło mnie,muszę na niego spojrzeć. Jestnietylkowyższy od Ala,ale i przystojniejszy. Chociażto chyba niemożliwe. - Co masz ode mnie wziąć? - pyta Al, który stajew drzwiach. - Pieniądzena pizzę - odpowiada Trevor, idąc doprzesuwanych oszklonych drzwi, żeby zawołać dziewczynki. -Odsłuchałaś na sekretarce wiadomości od Parisi Janelle o twojej mamie? - Tak. -To co - chyba wszystko u niej w porządku, tak? - Jeszcze z nią nie rozmawiałam. -Dlaczego? - Zamierzałam zadzwonić do niej później. Al spuszcza wzrok na podłogę, apotem spoglądana mnie. - Później? Któregoś dnia może być za późno, Charlotte. Powinnaśprzestać się zachowywać jak dziecko. I ledwo się obejrzę, a Al już wyciąga rękę do telefonu,ale ja podchodzę i wyrywam mu aparat. -To moja mama, a nietwoja! - krzyczę i znowuzaczynam płakać. - Tatusiu,cojest mamie? - pyta Tiffany. RazemzMonique stoją w holu, rozpinając skafandry. Patrzącna nie, można by przysiąc, że Monique ma więcej lat,bo jest wyższa. Obie są ładniejsze od każdej dziewczyny z tych teledysków, które puszczają na BET. A wiele tych Miss America nawet się do nich nieumywa. Ludzieciągle mi mówią, że Tiffany wyglądajak sobowtór Vanessy Williams. - Twoja babcia Vy jest w szpitalu,ale nic jejniebędzie- mówi Al. Tiffanypodchodzi,żeby lepiej mi się przyjrzeć, Pewnie mam zaczerwienione i błyszczące oczy, bo patrzyna mnie, jakby nie mogła uwierzyć, że płakałam. Tedzieciaki nigdy mnie nie widują w chwilach słabości. Przeważnie płaczę wtedy, gdy jestem wściekła,a niezła. Prostuję się i uśmiecham lekko. Tiffany też sięuśmiecha. - Idźcieodrabiać lekcje. Trevor jedzie po pizzę. - Super! - krzyczy Monique. - Ktoś ma ochotę ze mną pojechać? - pyta Trevor. - Nie -odpowiadaMonique. -Ja nie - mówi Tiffany. One też nie lubią, jak ichbrat prowadzi. - Zamów tę pizzę 4 wracaj prosto do domu - mówię. Al sięga do kieszeni i daje mu dwudziestkę. 117. Dziewczynki idą na górę, Trevor rusza do garażu, a Alsterczy i gapi się na mnie. Nadal trzymam telefon. Myślę sobie: chcę zadzwonić, ale co mam powiedzieć? Przepraszam, że ostatnio trzasnęłam słuchawką i nie dzwoniłamprzezcztery miesiące? Dlaczegojesteś taka uparta, mamo? Przecież mogłaś zadzwonićpierwsza, w końcu totyna mnie krzyczałaś. No? - odzywa sięAl, kręcąc głową, po czym idzie na górę i włącza telewizję. Spoglądam na magazyn "Essence", na którymzapisałam telefon do szpitala, ale z jakiegoś powodu wykręcam numer telefonu Smitty'ego. Kiedy odbierajego żona, kusi mnie, żeby się rozłączyć, bonigdy nieznałyśmysię zbyt dobrze; parę razy tylko siedziałyśmy koło siebie na kolacjach organizowanych przezfirmę albo w tej samej ławce w kościele, ale dochodzędo wniosku, że mogłaby nabrać podejrzeń i oskarżyćSmitty'ego o jakąś głupotę, więc mówię: - Cześć, Lela, co słychać? -Chariotte? - Tak, to ja. -Co zaniespodzianka. Cou ciebie? - W porządku, Lela. Czy mogę cięo coś spytać, jak kobieta kobietę? - Chybatak. O co chodzi? - Niejesteś zła, że Smittyjedzie naryby? -Dokąd jedzie? - Na ryby. -Kiedy? - W ten weekend. Z Alem. - W ten weekend Smitty wybiera się tylko do naszego ogródka. Obiecał, że zbuduje szopę na narzędziaijeżeli tylko znowu nie będzie śnieżycy, to właśnie to będzie robiłw ten weekend. Poza tym umarł muwujek i w sobotę jest pogrzeb. Na pewnomieli jechaćw ten weekend? - Tak mi się wydawało,ale może pomyliłymi się daty. -To zupełniebez sensu. Smitty boi sięwody, chybaże chodzi o wannę -mówi i chichocze cicho. - To cotamu ciebie,Chariotte? - Moja mama jest w szpitalu. -Dobrze sięczuje? - Chybatak. Właśnie się zbieram, żeby do niejzadzwonić. - Pomodlę się za nią. -Dziękuję, Lela. Trzymaj się. Słuchaj, czy zrobiłabyś coś dla mnie? - Co takiego? -Niewspominaj Alowi o naszejrozmowie. To nic ważnego. - Okay. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się w kościele. -Na pewno. Z całą pewnością. -Tak mocno zgrzytam zębami, że boję się, że ugryzęsię w język. Naryby, co? Teraz dobrze wiem, jakiej wędki zamierzaużyć. No tożyczę szczęścia, Al. Mam nadzieję, żezłowisz więcej,niż zamierzałeś. Naprawdę. Oj, naprawdę. Tak szybko wykręcam numer telefonu szpitala, żecyfry rozmazują mi sięprzed oczami. Wszystko stanowi niebieską plamę. Pomyłka. Wykręcam jeszczeraz. Chciałabym mieć koleżankę,do której mogłabymzadzwonić. Ale nie mam. Al miałrację. Powinnamczęściej rozmawiać zsiostrami. Ale nie potrafię. Sągorsze niż dwulicowa przyjaciółka. Opowiadasz imo swoich sprawach, a potem one cię obgadują za 119. twoimi plecami. Jednapowtarza wszystko drugiej. I swoim przyjaciółkom. I między innymi dlategonie opowiadam się przed nikim. Mówię tylko to,co chcę, żeby ludzie wiedzieli. Nikomu nie możnaufać. Nikomunie można się zwierzyćze swoichosobistych spraw. Ludzie sąjak szef. Wkładają wszystko do twoich akt, a potem wykorzystują to przeciwkotobie. Dlatego muszę pogadaćz mamą. Powinnam byławcześniej do niej zadzwonić. Zanim się rozchorowała. Na długo przedtem, zanim się rozchorowała. Powinnam była zadzwonićwiele miesięcy temu. Nie powinnam trzaskać słuchawką. Al jedzie naryby. A mojamama jest w szpitalu, bo nie może oddychać. No, jasamaledwooddycham. Zadzwoń do niej, Charlotte. W tej chwili. Ona ci powie, corobić. Sama była w takiej sytuacji. Ale najpierw muszęsię napić Asti spumante. Nie, wcale nie. Wykręć jejnumer telefonu. I tym razem bądźszczera. Powiedz jej o tym pierwszymrazie. I o tymteraz. Powiedz jej, że źle zrobiłaś. Trzaskając słuchawką. Możesz tozrobić? Przyznać się,że źle zrobiłaś? Nie, niemogę. Bo wcale nie zrobiłamźle, prawda? Ależ tak, Charlotte. Ale co tozmienia? Jeżeli zadzwonię, same siędomyśli, że mi przykro. Domyśli się sama,jeżeli tylko wykręcętennumer. Usłyszyto wmoim głosie. Nie muszę nic mówić. Pozatym sama mi nigdy nic takiego nie powiedziała. Nieważne: dzwoń. Posłuchajjej głosu. Módl się, żeby jejoddech nie świstał. Wiesz, żebędzie próbowała sięzachowywać jak gdyby nigdy nic. Jakby nie byławżadnym szpitalu. Jakbymogła oddychać. Więc tyteżudawaj. Udawaj, że nie słyszysz tego rzężenia wjejpiersiach, a kiedy spyta, czy u ciebie wszystko w po rządku, postaraj się powiedzieć prawdę. I tym razemwysłuchaj jej. Wysłuchaj każdego słowa, którepadniez jej ust - czy się z nim zgadzasz,czy nie. Trzymajgębę na kłódkę. Nic, tylko słuchaj. I zrób wszystko, coci powie, Charlotte, po prostu zrób to. Nawet jeżelibędziesz musiałaudawać. Za moimi plecami Słyszałam, że jestem lesbijką. Gdybym nią była, napewno nie próbowałabym tego ukryć. Ale słyszałamteż, że mamfatalny gust, jeśli chodzi o mężczyzn. Jużnic nie rozumiem. Czy jestemlesbijką, czy biorę sobiekiepskich facetów? A może i to, i to? Domyślamsię,żeźródło pierwszego kłamstwa znajduje się w Chicago. To stamtąd dobiega wołanie Charlotte, mojej niegdyśulubionej siostry. Autorem tej drugiej nieprawdy niejest niktinny, jak tylko moja rodzona mama, którejsię wydaje, że doskonale zna się na ludziach, alew takim razie, dlaczego przez tyle lat tkwi przy tacie? Słyszałam też, że jestem perfekcjonistką. Do tegomogę się przyznać i z tego jestem dumna. Ale mojarodzinawymawia to jak jakieś sprośne słowo. Odpowiedź na to mam jedną: nie nienawidźcie mniedlatego, że jestem zorganizowana. Właśnie dlategoo wpół do szóstej rano siedzę przy komputerze, lamentując nad kolejnym epizodemw "Nieustającej sadzerodziny Price'ów",chociaż powinnam dopracowywaćostatnieszczegóły przyjęcia urodzinowego w stylu marokańskim, które moja klientka za trzy tygodnie wydaje na cześć swojego przyszłego męża. Nie zdążyłamugryźć się wjęzyk i zaproponowałam egzotyczną ucztę, a ją oczywiście tak podnieciła wizja czterdziestugości siedzących na podłodze ijedzących palcami,a następnie wycierających je w ręczniki nasączone wodąróżaną, oraz dwu panienek wykonujących w tym czasietaniec brzucha,że teraz mam dokładnie cztery godzinyna przesłanie faksem sugerowanego menu i kosztorysu. Wyrobię sięw terminie,bo uważam, że jeżeli złożyłosię komuś obietnicę, to należy jejdotrzymać. Nawetjeżeliczłowiek przy tym zaharuje sięna śmierć. Jeżeliludzie na tobie polegają, trzeba wykazać się odpowiedzialnością. Zgodnie z tązasadą prowadzę swoją firmę. I zgodniez tą zasadą próbuję żyć. Winteresachczęsto jest łatwiej, ale nie narzekam. Chociaż w tej właśnie chwili narzekam. Mama jestw szpitalu. W Las Vegas. Amojetak zwane rodzeństwo nie za bardzosię śpieszyło, żeby mnie poinformować o swoich planach. Mama właśnie wychodziz intensywnej terapii, co stanowi dlamnie wystarczającypowód, bywskoczyć do samolotu i polecieć do niej. Idę o zakład, że NaszaSłodka Charlotte na pewno nie przyjedzie- zastosuje tę koślawą wymówkę,żeboi się latać samolotami. AleCharlotte jest po prostuskąpa. Dla niej ważniejsza jest nowa tapeta niż mama. NatomiastLewis pewnie nawet nie wie, że mamależyw szpitalu. Ciągle mu odłączają telefon. Ciąglegowyrzucają zmieszkania. Nie potrafi nawetutrzymaćsamochodu,przynajmniej takiego, który byłby na chodzie. Kupił sobierower, ale potem zaczął stękać, żeten jego tak zwany artretyzm tak bardzodaje mu w kość, że nici zjazdy na rowerze,który zresztąwkrótce potem muukradli. Ico miał wtedy zrobić? Lewisa ciągle okradają. Ostatnio ukradli mu materac. Cholera jasna, jak można komuś ukraść materac? A co z tatusiem? Przede wszystkim to on powinienpoinformować całą naszą czwórkę. Zostawiłam mutrzy wiadomości, a on nawet nie raczył oddzwonić,a wtedy instynkt mi podpowiedział, żeby zadzwonićdo szpitala. Tatuś nie należy do moich ulubieńców. Właściwie postawmy sprawy jasno: nie lubię go, głównie dlatego, że mama tyle się przez niego nacierpiała. Chyba wcześniej niż ona dowiedziałamsię o wszystkich jego dziewczynach. Mamaz jakiegośpowodualbo nie dopuszczatego do siebie, albo - jak to sięmówiw Kalifornii - stosuje wyparcie. Najmłodsza w naszej rodzinie niewątpliwie zachowuje się jakmałe dziecko, ale nie można jejza towinić. Tatuś we wszystkimją wyręczał, dawał, czegotylko sobiezażyczyła, A teraz wielkatragedia z tymjak-mu-tam. Nie ufamniskim facetom, którzyfarbująsobie włosy, noszą skarpetki w prążki, palą tanie cygara i jeżdżą dużymi samochodami. Nicmnie nie obchodzi, że jest gliniarzem. Przystawki: Proponuję talerz egzotycznych owocówi warzywśródziemnomorskich; kokosowe krewetkizMadagaskaru przyprawione odrobiną curry i idealnie przyrumienione; paszteciki z krabami z wyspyCape Verde podane z cytrynowym sosem remoulade; sałatkę Kaszmir, talerz tabouli i hummusuz krewetkami gotowanymi na parze podany z sosem z oliwyi świeżejcytryny, przybrany rzymskimipomidorami,serkiem feta i świeża miętaoraz ze świeżo upieczonymchlebkiem pita z masłemczosnkowym; oraz hostia,klasyczne danie kuchni północnoafry końskiej: paszTabouli - specjalność kuchni bliskowschodniej: sałatka z ziaren pszenicy,pomidorów, pietruszki i mięty. teciki z delikatnego ciasta z nadzieniem zkurczaka,twarogu, seraricotta oraz orzechów włoskich zeszczyptą cynamonu i odrobinką aromatycznych przypraw. Co jeszcze o mnie mówią? Ze wydajemisię, że sięznamnawszystkim izawsze mam rację. Cóż, nic na tonie poradzę, że mam rozległą wiedzęi na pewnychrzeczach znam się lepiej niż inni, ale przecież nigdynie zachowywałam się tak,jakbym wszystkierozumypozjadała, nie wysuwam twierdzeń, jeżeli nie mamichczym poprzeć. Nie uważam tego za arogancję,a gdybypewne osoby z mojej rodziny zechciały obejrzeć cośinnego niż Melrose Place, The Young and the Restlessczy Rikki, Jerry, Jenny albo Oprah (chociaż nawet jauwielbiam Oprah), to może też byłyby lepiej poinformowane. O Lewisie mogę powiedzieć tyle: czyta sensowne książki,ale chyba za dużo,bo aż pęka w szwachod nadmiaru informacji,dla których nie znalazłujścia, ale od czego jest rodzina? Już się nauczyłam dawać sobie radę z ich krytycz^ nymi uwagami i oskarżeniami. Zaraz. To kłamstwo. Wcale się tego nie nauczyłam. No, możetylkojeślichodzi o mamę, ale odniej nie spodziewam się niczego innego,bo popierwsze tomoja matka, a po drugie rzadko kiedy ma coś miłegodo powiedzenia o którymkolwiek znas,co po prostu oznacza, że nas kocha. Gdybym nie znałalepiej Charlotte, mogłabym przysiąc, że albo już mnie nie lubi, albożywi domnieurazę o coś, o czym nie mam zielonego pojęcia. W głębi ducha wiem, że ma dobre serce, ale myślę, że ,.delikatność ją przeraża. Dla niej jest równoznaczna zesłabością. Janelle jest słodka i prosta. Chciałabymmóc je] podczas snu dożylnie podać trochę pewnościsiebie, bo Janellenie wie, że brak wiary w siebie. potrafi zniszczyć każdego geniusza, a poza tym Janelle jest o wiele inteligentniejsza, niż sądzi. Dorosłedzieci Price'ów oddawna żywią przekonanie, że jako najstarsza zawsze stawiałam na swoim. Może mylą mnie z kimś innym. Jeżeli dobrzepamiętam, to wszyscy dostawaliśmy wskórę, jak zrobiliśmycoś złego, ale ponieważ ja byłam najstarsza, to przeważnie mnie karano, kiedy oni nabroili. Mama itatuśzawsze pociągali mnie do odpowiedzialności,co niebyło w porządku. Jak wtedy, gdy Lewis wzniecił ogieńw suszarce. Potem przez dwa tygodnie nie wolno mibyło wychodzić z domu. "Miałaś go pilnować. Zostawiłamgo pod twoją opieką". I wtedy, gdysamochód,który zostawił na jałowym biegu,wytoczył się najezdnię i zablokował ruch uliczny, a my nie mogliśmyani znaleźć kluczyków, anipopchnąć go z powrotempod górę. Rodzice znowu zwalili na mnie całą winę,chociaż w tym czasie myłam sobie głowę w łazience. "Lewis nie umie prowadzić. Ma dopiero osiem lat. Cowięc robił w tym przeklętymsamochodzie? ". Miałamochotęwrzasnąć: "A czyja mam oczy z tyłu głowy? ".Żałuję, że nie podniosłamwtedy głosu i sięnie odszczeknęłam. Może teraz by mnie tutaj nie było. A cosię stało, kiedy Charlotte nakarmiła Lewisa i Janellepsim żarciem i zaniosłaich do budy? Kto wtedy musiał połknąć łyżeczkę karmy dla psów Alpo, a potemna kolanach wyszorować iwywoskować każdycentymetrparkietu w całym domu? Charlottepowiedziałamamie, że to ja ją do tego zmusiłam. Na entree proponuję; szaszłykiz gńllowanego kurczaka curry krótkomarynowanego w egzotycznychprzyprawach i pieczonego na grillu. Pani goście majądo wyboru: szaszłyki z wołowiny przyprawione solą 126 morska, czosnkiem iświeżymiziołami grillowane naotwartym ogniu, Alibabę z jagnięciny pieczoną nadogniem, szaszłyki zdelikatnej, marynowanej jagnięciny. Do tego mój szej" kuchni przygotuje: kuskus przyprawiony mostem i zlotami, przybrany francuskimzielonymgroszkiem i grochem włoskim, a na deser: zachodnioafrykański pudding z chleba przyprawionycynamonem, kardamonem i szafranem oraz ozdobionycreme anglaise zbrandy. Jeżeli pani sobie życzy, mogęteż upiec pistacjowy tort urodzinowy, który sprawi, żepani narzeczony poślubi panią już następnego ranka. W każdym razie jutro lecędo Vegas. Nie obchodzimnie, co mówi mama. Astma to poważna choroba. Ludziena nią umierają. Nawet mi się nie chce myśleć,co bym poczęła - co wszyscy byśmy poczęli -gdyby zaktórymśrazem mama nie zdążyła naintensywną terapię. Dzięki Bogu,Lewisa tam nie będzie. To oznacza,że nie dojdzie do sceny. Chyba że dowiedział się zapomocą alfabetu Morse'a. Ale zdrugiej strony, możedostał rentę albo pożyczył pieniądze od jednej z tychswoich idioteki teraz właśnie siedzi w greyhoundzie. Lewis uwielbia jeździć autobusem. Co się zaś tyczyCharlotte, to - chociaż nie jestem przekonana, że jejuwagi dotyczącemoich rzekomychlesbijskich preferencji nie zostały wypowiedziane z czystej złośliwości-to mogę jej wybaczyć. Mama starała się naprawić tęsytuację, tłumacząc, że Charlotte tylko żartowała. AleCharlottenigdy nie żartuje. Wszyscy o tym wiedzą. Mimo wszystko mam nadzieję, że przyjedzie. Słyszałam też, żeLewis powiedział Janelle, że zgrywam ważniaczkę, bobez pomocy męża kupiłam sobiedom. Mama popełniła wielkibłąd, mówiąc Charlotte,że to istny dwór - bo to nieprawda. Dom jest wart 127. pięćset tysięcy dolarów, ma tysiąc trzysta metrówpowierzchni i jest budynkiem zaprojektowanym przyudziale mieszkańca na typowym północnokalifornijskim osiedlu zamieszkanym przez klasę średnią. Nawet nie mamybasenu. Tutajco szósty dom wyglądajak mój. I chybajestem jedną z ostatnich osób, którezamierzają sobieurządzić ogród napodwórku na tyłach. Zabiorę się do tego, jak tylko będę mogła. Kiedy pojadędo rodziców, to powiem im, żeby razna zawsze się odczepili i dali mi święty spokój. Jestemjuż zmęczona przepraszaniemza to, kim jestem. Lubię siebie taką,jaka jestem. Podoba mi się to, co robięze swoim życiem. Uwielbiamgotować i dlatego zarabiam na życie cateringiem. Świetnie się przy tymbawię. Uwielbiam potęgę jedzenia. Jego piękno. Chcę,żeby ludzierozkoszowali się całością doświadczenia,jakim jest jedzenie - żeby używali wszystkich pięciuzmysłów- chcę stworzyć otoczenie, które byłoby wizualnie odurzające - pełne barw, zapachów i aromatów,które uwodzą przez cały czas. To, co robię, uważam zasztukę, ioferuję ją jako podarunek. Poznaję też mnóstwo interesujących ludzi ipodróżuję po całym świecie. Ludzie doceniają moje talenty kulinarne, co mi sprawia ogromną przyjemność. Chcę tylko tyle: byćdoceniana za to, corobię. Chyba jak każdy? Kosztorys:och, na razie o tym zapomnijmy. Planjest łatwiejszy: opiętnastej przyjeżdżam i zaczynamprzygotowania. O siedemnastej pojawiają się ludziez obsługii przygotowują bar oraz stoły. Za piętnaściesiódma gotowe sq przystawki. O siódmej zaczynajązjeżdżać się goście. Oósmej sadzamy ich na podłodze wokół okrągłychstołów goście powinni wziąć zesobąwłasne poduszki). Piętnaście po ósmej podajemy sałat128 ^ ki, w tym czasie tancerki zaczynają wykonywać taniecbrzucha. O wpół do dziewiątej drugie danie,tancerki kończą swój występ. Za piętnaście dziewiąta nastół wjeżdża danie główne. Kwadrans po dziewiątejpodajemyszampana. Wpót do dziesiątej kobiety i mężczyźni się rozdzielająi oglądają striptiz. O dziesiątejdeser,o wpół do jedenastejmuzyka i dalsza zabawa. Obsługa (ja nie. ') zostaje aż do momentu wyjścia ostatniego gościa, poczym sprząta. Ponamyśle dochodzę do wniosku, że może jednakpowinnam tam pojechać i przeprosić, bo wszak dorosłam i zrobiłam to, na co zawsze nas namawiali rodzice: poszłam do college'u,skończyłam studiai znalazłamswoje miejsce w świecie. Nic nato nie poradzę, żeCharlotte zdecydowała się odnieść sukces na poczcie. Alboże Lewis zrobił licencjat w więzieniu 101,a terazprzygotowujepracę magisterską z alkoholizmu progresywnego. Janelle najwyraźniej nadal szuka swojegoprzeznaczenia, ale ile kart tarota będziemusiałajeszczerozłożyć? Moje siostry i brat myślą, że moje życie jest idealne,bo wygląda świetnie na papierze. Niechcą zaakceptować faktu, że tak samojak oni mam problemy. Zakładają, że nic mi więcej do szczęścia nie trzebatylko dlatego, że mam w banku trochę gotówki. Gdybynie oglądali tak dużotelewizji, znaliby to powiedzenie,które rozumiewięszość inteligentnych ludzi: pieniądzenie dają szczęścia czy spokoju ducha. Odrywającięod problemów, zajmują twoje myśli, ale nie mogązaspokoić podstawowych potrzeb, jakie mamy wszyscy. Gdybym mogła pójść do Neimana Marcusa i kupićna kartękredytową trochę miłości, to na pewnobym to zrobiła. Gdybymmogła w miejscowej aptece 129. zrealizować receptę na zdrowie, to nie wahałabym sięani chwili. Gybym mogła w sklepiespożywczymprzejść działem "Potrzeby kobiet" i wybrać sobie z półki męża, który by mi pasował, styl życia i syna, to jużdawno miałabym to za sobą. Z drugiej strony, mama ma tendencję do myleniastresu z nieszczęściem. Ja też nie jestem jakąś pięknością, więc nie mogę kręcić nosem i znikąd wytrzasnąćtakiego męża, o jakim ciągle dlamnie marzy. Tak,byłobymiło znaleźć mężczyznę, który spełniłbywszystkie moje marzenia, ale szczerze mówiąc, już nawet niewiem, jakie one są. Przez trzy lata po rozwodzie byłamw emocjonalnym dołku. Miałam wrażenie, że osoba,którą kochałam najbardziej na świecie, umarła, a japrzechodzę żałobępo jej utracie. Miał na imię Nathan. Jestojcem mojego syna. Teraz niemogę goznieść. Przezosiem długich lat rozstrzygałam wątpliwości na jego korzyść. Mówił jedno, a robił drugie. Mógł za pierwszym razem zdać egzamin adwokacki,ale wgłębiducha myślę, że nie czuł się tego godny. Sabotował własny talent, narażając się na porażkę,boprzegrać było łatwiej. Jednak dla mnienie byłotoatrakcyjne. Miałamjuż dosyć nadmuchiwania jegoego, skoro on nie "odwzajemniał się tym samym. Mójinteres kwitł, a Nathan nawet nie potrafił udawaćradości z tego powodu. Prawdę mówiąc, miałmi tozazłe. Ktoś jednak musiał być głową tejrodziny,gdyż inaczej znaleźlibyśmysię w poważnych tarapatach. Coraz trudniej było mikochaćNathana. Niebył już zafascynowanym polityką idealistą, tym istnym motorkiem, który całymi nocami nie dawał mispać, tylko na jednym oddechu opisywał wstrząsającesprawysądowe, a zaraz potem się ze mną kochał. Straciłzainteresowanie prawem, ja zaś znalazłam sięchyba następna w kolejce. Nie myślałam, że odejdzieode mnie albo popędziz powrotem do swojejrodzinyw Atlancie. A jednak tak właśnie zrobił. Wątpię, czyjeszcze kiedyś z taką samą intensywnością i przekonaniem pokocham innego mężczyznę, ale nienawidzę Nathana również za to, że rozczarował mniei naszego syna. Nienawidzę go za to, że niewalczyłbardziej wytrwale o to, czego pragnął - żenie spełniłwłasnych oczekiwań. Nienawidzęgo za to, że niecieszył się, iż ja spełniałam własne. Chciałam, żebybył zadowolony z moich osiągnięć. Chciałam,żebybył ze mnie dumny. Czy to tak wiele? W wypadkuNathana tak. Myślę, że dla niego byłoto zbyt trudne,gdyż wyskoczył zsamolotu, jeszcze zanim stało sięjasne, że ten się roztrzaska. Nathan dałmi wszak jeden dar, którego nie mógłodebrać:Dingusa. Mój syn nadaje sens mojemu życiu. Ma już prawie siedemnaście lat, a ja nadal go lubię. Okazuje mi szacunek. Nie odszczekuje mi się. Cieszęsię, że nie mam córki, bo pewnie bym zupełnie zwariowała, tak jak Chariotte i Janelle. Przekroczenie budżetu. Przejrzeć stare faktury i obliczyć koszt na podstawie liczby gości. Jeśli dobrzepamiętam, to budżet uwzględniający 40 osób powinienwynieść około 4 tysięcy dolarów. Kto ostatnio wydawat przyjęcie w stylu marokańskim? Sprawdzić archiwum. I pamiętać, żeby daćMariah obniżkę za to, żejest tak lojalną klientką. Czyżby dzwonił telefon? Boję się go odebrać. Opróczmamy nikt nie dzwonido mnie takwcześnie, bo wielelat temu powiadomiłamwszystkich, iż jest to jedynapora, o jakiej mogę spokojnie uporządkowaćswoje 131. sprawy i przygotować wszystko, czym muszę się zająćw ciągu dnia. Może topanna Ordelle, pani, która razw tygodniu u mnie prasuje. Jeżeli to ona, to znaczy, żeznowują rozbolały zęby, przeziębiła się albo ma bólew klatce piersiowej. Nigdy niedzwoni tak wcześnie. Przez cały tydzień ktoś dzwonił, a potem odkładałsłuchawkę. Pewnie tojedna z tych idiotek, które próbują złapać Dingusa przed wyjściem do szkoły i mająnadzieję, że uda im się w jakiś żałosny sposób przekonać go, by je wpisał na swoją listę, ale teraz to raczejniemożliwe, bo Dingus jest po same uszy zakochanyw Jadę: inteligentnej, wysokiej i równie czarnej, coładnej dziewczynie, która co tydzień chodzi do szkółkiniedzielnej i do kościoła, bo jej tata jest kaznodzieją,śpiewa w chórze juniorów, dopinguje zawodnikówszkolnej drużyny i o ile wiem, nie zamierza z tegozrezygnować dla mojego syna. Przez jakiś czasmartwiłam się,bo Dingus zadurzył się w takiej nieciekawejbiałej dziewczynie - Meaganjakiejś-tam - która byłagłupiajak but. Ale trzymałam język za zębami, bomiałamnadzieję,że wkrótce musię znudzi i Dingussię jej pozbędzie, co też uczynił, gdy odkrył, że sypiałarównież z jednym z jego kumpli. Wówczas powiedziałam sobie, żepowinnam się wyluzować, pozwalać synowi wybierać, kogo chce, i przestaćbyć taką rasistką,i okazywaćjego dziewczynie chociażodrobinę szacunku. Tak teżzrobiłam. Za każdym razem, gdyją tuprzyprowadzał, przyjaźnie się z nią witałam i z ulgążegnałam. Raz nawetpoczęstowałamją chipsami z sosem, co wymagałoode mnie ogromnegowysiłku. Namiłość boską, ona nie zdała do ósmej klasy. Mój synzawsze był honorowy. Mama i Dingusnie rozumieją,żeniemam nic przeciw białym. Jestbardzo wielu białych, których lubię. I wcalemi nie przeszkadza, żedziewczynamojego syna jest biała. Nie o to chodzi. Nieważne,jakiego koloru jest jej skóra. Ale głupota tokolor, który mi się nie podoba i który toleruję z trudem. Powolność wmyśleniu wystawia mojącierpliwośćnaogromną próbę. Podnoszę słuchawkę, ale najwyraźniej Dingus jużodebrałtelefon w kuchni. - Cześć - mówi. Boże drogi, ten chłopak z dnia nadzień ma coraz głębszy głos. - Okres mi się spóźnia -mówi Meagan. Onie, niemożliwe, że to powiedziała. Wstrzymuję oddech. - Mówiłaś, że bierzesz pigułkę - mówi Dingus. O, ty maładziwko. Wiedziałam, że do tego dojdzie,Po prostu wiedziałam. Odkąd Dingus dostał specjalnąkurtkę zwycięzcy, jego zdjęcie pojawiło się w lokalnejgazecie, a skauci z college'u zaczęlimu się przyglądać,że już nie wspomnę o starszych dziewczynach, któreoblegają go po zawodach, ta krowarozpoczęła misjępołożenia kresu jego zajęciom pozalekcyjnym. Ale tobardzokiepskasztuczka. I stara: zupełnie jak te stosowane w latach pięćdziesiątych. Ale nie ma się comartwić. Kurwa, niema mowy, żeby mój syn zrujnował sobie przyszłość. Mama cię niczego nie nauczyła? Powinnammu uciąćparęcentymetrówtegoniedojrzałego kutaska, bo najwyraźniej nie używałprezerwatyw, którewkładałam mu do szufladyi plecaka. - Pamiętasz, jak mówiłam, że na parę tygodni muszę przestać je brać, bo mnie od nich mdli? -Słuchaj, Meagan. To jakaśparanoja. Mamuśkamnie zabije, jeżeli sięo tymdowie. Co ty wyprawiasz? 133 (4-łft? - Co ja wyprawiam? Niewiem. Co mam zrobić, Dingus? Co ma zrobić? Czy ta dziewucha się naćpała? Przecież on nawet nie skończył siedemnastu lat. Ona maosiemnaście. Spytaj swojej mamy, mała - a nie mojego syna - co masz zrobić. - Słuchaj - mówi Dingus. - Możemysię po szkolespotkaćw centrum handlowym? Przed Mrs. Field's? - Dobra - odpowiada Meagan i odkłada słuchawkę. Ja też. Ale najpierw otwieram szufladę biurka i szukam buteleczki z lekarstwem na receptę. To pigułkiprzeciwbólowe, któreprzepisałmi lekarz, kiedy miałam operację powiększenia biustu i zabieg dentystyczny. Odkryłam, że działają też na ból głowy wywołanynapięciem, który właśnieteraz się zbliża. Wyjmujęjednąi popijamją paroma łykami gorącej kawy. KiedyDingus puka do drzwi, pigułka już działa. - Dzień dobry, mamo - mówi ospale, ale podchodzi,całuje mnie w policzek i klepie po głowie. -Dzień dobry. Kto dzwonił? - Asokah. Zapomniał, cojest zadane z matmy,więcmusiałem mu podyktować. - Aha. - Szybko potrafi wymyślić kłamstwo. - To jakie masz plany ona dzisiaj, droga mamo? -Takie jakzwykle. - Powiedz jakie? -Lepiej zejdź mi z oczu. - Co cijest? -Zeszłej nocymiałam koszmarny sen. - Powiedz swemu kochającemu synowi, co cię trapi. -Spoglądam na niego. Ma całe metrdziewięćdziesiątwzrostu. Wydaje mi się, że dosłownie jeszcze tydzieńtemu leżał w wózeczku. I czy dopiero co nie zawoziłam gona treningi małej ligi dla maluchów? A on już sięgoli? Czaslecitak szybko. Mama miała rację. Powinnam była urodzić jeszcze jedno dziecko. A teraz jestjuż za późno. - Śniło mi się, że wydały się twoje ciemne sprawkiz przeszłości. -I... - pyta, bawiącsiękarteczkami, na którychzapisałam dwadzieścia trzy numery telefonów, podktóremuszę dzisiaj zadzwonić i dopilnować, żebyprzyjęcie z grillem w Louisville przebiegło gładkopodczas mojej nieobecności. - Jakaś dziewuszka twierdziła,że jest z tobą w ciąży. Spogląda na mnie bez najmniejszego śladu zaskoczenia w oczach i błyska swymi metalowymi zębami. - Za bardzosię martwisz bez powodu, mamo. Totylko zły sen. Zapomnij o nim. - Dingus? -Tak, mamo? - Stoi w drzwiach. Najwyraźniej czuje presję. i- Mam nadzieję, żeużywasz prezerwatywy, kiedyrobisz, wiesz co. - Oczywiście, żetak. Mogę po szkole na pół godzinki wpaść docentrum handlowego? - Po co? -U Footlockera mają dziś być nowe adidasy i chcemy z kumplami je obejrzeć. - Nie masz pieniędzy na adidasy. -Tylko pooglądamy. - Jak chcesz. Tylko wróć przed wpół do szóstej. -Nie ma sprawy. - Odwraca się i zatrzymuje. - Chciałempóźniej zadzwonić do babci i spytać, czycoś jej przywieźć. -Okay. - Muszę ją jakoś pocieszyć. Wiesz,że to potrafię. - O, tak. Kocham cię. Patrzę,jak wychodzi. Moje maleństwo. Na drodzedo męskości. Podoba mi się działanie tych pigułek. Teraz czuję się tak, że mogę powiedzieć dokładnieto, co chcę, nie gryząc się przy tym w język. Chciałabymsię tak czućprzezcały czas -myślę, wykręcającnumertelefonu Meagan, która wkrótce podnosi słuchawkę. - Czy mogłabymrozmawiać z twoją mamą? -Nie ma jej teraz w domu,Paris. - Przecież nie pracuje. Dlaczego nie ma jej w domu? - Bo poszła do sklepu. -O siódmej rano? - To całodobowy. -Czymogłabyś ją poprosić, żeby do mnie zadzwoniła, jak tylko wróci? - A czy mogłabym spytać, w jakiejsprawie? -Sama się domyśl- mówię i odkładam słuchawkę. Głupia suka. Bądź miła, Paris. Ale w tej chwiliw ogóle nie mam ochoty być miła. Cały czasnic, tylkojestem miła. Kurwa, dla wszystkich. Należymi sięprzerwa. Co więc robię? Dawoniędo Nathana. On teżzasługuje na przypomnienie o ciemnych sprawkachz przeszłości. Oczywiście odzywa się automatycznasekretarka, ale nie szkodzi. - Nathan, tu Paris. Jak się masz? Mamnadzieję, żedobrze. Dzwonię, bo jak co roku chciałam ci przypomnieć, że masz syna, cholera jasna, którylada chwila skończy siedemnaście lat, więc jeśli bardzo się tym wzruszyłeś, to może byś mu przysłałchociaż pieprzoną kartkę urodzinową albo zadzwonił. Cokolwiek. To znaczy, jeżeli nie będzie todla ciebie zbyt wielka fatyga, a może cienko przędziesz,panie agencie sportowy? Czy jeszcze reprezentujesz jakichśsportowców? I czy zdałeś egzaminadwokacki w Georgii, czy znowu o tym zapomniałeś? Maszyna się wyłącza, chociaż dopiero się rozkręcałam,ale nic nie szkodzi. Znowu dzwoni telefon. Niemam pojęcia, kto to możebyć. - Halo? -Paris, jesteś tam? Odbierz. To ja - mówi mama. - To ja,mamo. -Ach. Mówisz zupełnie jakta maszyna. - Jak się czujesz? Jeszcze nie jesteś w domu, prawda? Dingus i japrzylatujemy jutro, czy ci się to podoba, czy nie. - Do diabła, dziewczyno,zwolnijtrochę. Bogu niechbędą dzięki. Schudłam trzy i pół kilo, chociaż wcalenie zamierzałam tak szybko chudnąć wtym miejscu. Ale czujęsię owiele lepiej. - Ty dobrze. Gdzie jest tatuś? - Ostatnio nie za dobrze się między nami układa. -Też mi nowina. Nigdy się międzywami nie układało. - On odszedł. -Dokąd? - Mieszka z jakąś młódką,która żyje z zasiłkuz trójką dzieciaków. Sięgam dobiurka iszukam pigułek, ale uświadamiam sobie, że wcale mnie nie boli głowa, więc zamykam szufladę. - Co powiedziałaś? -Słyszałaś. Nie udawaj takiej zdziwionej. To niepierwszy raz, ale na pewno ostatni, cholera. Najwyższapora. Mam go dosyć. 137. - Tatuś się wyprowadził? -Przecież dopiero co powiedziałam, nie? - Kiedy? -Około Nowego Roku. - Co? -Dziewczyno, przestań mi wrzeszczeć do ucha. - Dlaczego nam wcześniejnie powiedziałaś? -Bo to żadne wielkie halo. - Żadne wielkie halo? Mężczyzna, który przez prawie pół wieku był twoim mężem, odszedł, a ty mówisz,że to żadne wielkie halo? Dajże spokój, mamo. - Dopiero co miałam atak astmy. Co mam jeszczezrobić, dostać zawału i paść trupemprzez tego twojegogłupiego tatuńcia? - Nie, mamo. -Wcaleza nim nie tęsknię. Nie wierzę jej, ani trochę. - To znaczy, żejesteś tam zupełnie sama? -Niezupełnie. Lewis właśnie przyjechał. - Żartujesz. -Chciałabym. - Prosiłaś, żeby przyjechał? -A czy ptaki odlatują zimą na północ? - Jak długo ma zostać? - Niedługo. Jak Bóg da. - Stoi koło ciebie? -No. -Pił? - No. -Już cię zdążył zdenerwować? - No. -Jęczy inarzekana Donettę? -No. 138 - Powiedziałaś muwszystko, mamo? -No. - Wkurzył się? -No. - Dlaczego mu powiedziałaś? -Bo mnie wkurzył. - Wjaki sposób? Co zrobił? - Zgadnij. -Przyjechał bez pieniędzy i teraz nie może wrócićdo domu. - Zgadłaś. Poza tym dowiedziałby się wcześniej czypóźniej. To jak tam, przygotowałaśsię już naWielkanoc? - Na Wielkanoc? Niemyślę o żadnej Wielkanocy,mamo. Mylisz mnie ze swoją drugą córką. - Idziesz dokościoła czy nie? -Nie lubię Wielkanocy, mamo. Za dużo tych kapeluszy i nowych ciuchów, zupełnie jak na wybieguw Paryżu czy coś. - Dobra! Zrozumiałam! - Chciałabyś przyjechaći spędzićświęta zemnąi z Dingusem? -Zależy, jaksię będę czuła. Wielkanoc wypada zablisko moich urodzin. Chyba że coś planujesz. Co jejsięwydaje, że jest gwiazdączy co? - Po pierwsze wpłaciłam trzysta dolarów na tęwycieczkę, na którą mnie namówiła Loretta. Jest w czerwcu,pod koniec czerwca, alejużteraz się tymzajęłam. - Na wycieczkę? -No,mamy objechać pięć czysześć wysp na całychKaraibach. Nie pytaj gdzie. I nie pytaj za ile. Nieteraz. Poza tym jai twój tata musimy przedtemrozliczyć się z podatku, bo -inaczej będziemy mieć 139. kłopoty. W każdym razie dam ci znać. Poczekajchwilę. Twój brat chce sięprzywitać. - Cześć, siostra. Przekładam słuchawkę do drugiego ucha. - Cześć, Lewis. -Wszystko w porządku- mówi, chociaż wcale niepytałam, co u niego. Zawsze takrobi. - Jak tam Dingus? - Dobrze. Jak długo zamierzaszzostaćw Las Vegas? - Jeszcze parę dni, chociaż nawet mi się tu podoba. Jeżeli dostanęjakąśprzyzwoitą robotę, tomoże tuzostanę na stałe. - Nawet o tym nie myśl, Lewis. -No, ale większość interesów trzyma mnie w LA. - mówi, wzdychając. Muszę się powstrzymywać, żeby nie spytać: "Jakichznowuinteresów? ". - To co, mama powiedziała ci o tacie, tak? - pyta. - No. Ale on wróci. - Jak możesz tak mówić, skoro nawet nie wiesz, co się tu dzieje? - Lewis, przecież oni wkółko robią to samo. Proszę. - Ale tym razem to napoważnie. -Cieszę się, żeodszedł. - Jak możesztak mówić? Wiesz, wy, kobiety, potraficie być. - Nie zaczynaj ze mną, Lewis. -Czego mam niezaczynać? Mówiłem tylko. - Słuchaj, powtórzę raz jeszcze: cieszę się, że odszedł. Powinien to zrobićze dwadzieścia lat temu. Zrób coś dlamnie, Lewis. Niedenerwuj mamy, dobrze? Jeszcze nawet niewróciła do domu. 140 Wydaje zsiebiekolejne, pełnepoirytowania westchnienie. - Przyjechałem tu, żeby jej pomóc. Jak mógłbym jązdenerwować? - Nieważne. -To jak, pewnie i ty, i wszyscy inni oprócz mniewiedzieliście o mojej byłej, nie? - Aco tujest dowiedzenia? Wyszła za mąż, i coz tego? Ma prawo. - To pewnie jakiśpalant, tyle mam dopowiedzenia. Bo kto by tam ją chciał? - No cóż,Toddto palant, któryma pracę, i. -Jakona znalazła czarnego faceta z takim imieniem jak Todd? - On jest biały. Myślałam, że mama ci powiedziała. - Jaki jest? -Och, dajże spokój, Lewis. To jest Ameryka. Rok1994. - Ochajtnęła się z pierdolonym białasem? -No tak, a poza tym niedawno urodziła dziecko. Dziewczynkę. Ma na imię Heather. Mama twierdziła,że ci o tympowiedziała. - Powiedziała tylko, że ta dziwka wyszła za mąż iżejej facet chce adoptować Jamila. Tylko tyle. -- Onanie jest dziwką, a poza tymnie chcę słyszećtego słowa w odniesieniu do kobiety, słyszysz, Lewis? - No dobra, przepraszam. Ale. - W każdym razie, jak już mówiłam, ten "białas"całkiem nieźlesię zaopiekowałtwoim czarnym synem. -Kurwa, Donetta zupełnie zwariowała. Do jakiegokościoła ona chodzi? - Cholera jasna, nie wyrażaj się,'chłopcze! - Tomamaw tle. 141. - Skąd mam wiedzieć? Poza tym to bez znaczenia. - Niech ten bialas sobie nie myśli, że zostanie ojcem mojego syna. A jak go tknie chociaż palcem, toskopię mu tą bladą dupę. - Okay. Wystarczy, Lewis. Nie zamierzam wysłuchiwać. - Jak ci się wydaje, jak ja sięteraz czuję? Najpierwwłasna matka mimówi, że moja była wyszła zajakiegośobcego człowieka, którego nawet nie znam, a paręgodzin później dowiaduję się, że jest biały i chceadoptować mojego syna. - Ten chłopiec musi mieć ojca. Kiedy ostatnio spotkałeś się z Jamilem? - Nie tak daw. -Kiedy ostatniocoś dla niego zrobiłeś, Lewis? Kurwa, weź się w garść i zejdź na ziemię. Tak mam dosyćtakich mężczyzn jak ty, że już nie wiem, co robić. - Wiesz,wy, baby, wszystkie myślicie taksamo. -Daj mamę do telefonu, dobrze? '- Jeszcze nie skończyłem. - Odłożę słuchawkę, jeśli nie dasz mi mamy. -Chwileczkę. Już nawet własna siostranie chcemniewysłuchać. Tego, co czuję. Zresztą pewnie itaksię zobaczymy jutro. - Już nie mogę się doczekać. Wsłuchawce znowu rozlega się głosmamy. - A jakże - mówi. -Ależ on żałosny, co, mamo? - Gorzej. -Wydawało mi się,że powiedziałaś mu o wszystkim. - Powiedziałam wszystko, co chciałam. Ale co sięstało, to sięnieodstanie. 142 - Rozmawiałaś z Janelle albo z Charlotte? -Janelle i Shanice mająprzyjechać jutro. Charlottesię nie odezwała, ale nie waż się do niej dzwonići prosić, żeby przyjechała. Nie chcę jejwidzieć na oczy. - Nie zadzwonię. -Mówię poważnie, Paris. Chociaż raz w życiu niepróbuj udawać sędziego. Po prostu przyjedź i przywieźmi trochę tego kwaśnego chlebaod Fisherman'sWharf i pudełko tych malutkich krakersówostrygowych do zupy - możesz todla mniezrobić? - Nie ma sprawy, mamo. Kocham cię. - Pamiętaj, że obiecałaś - mówi i odkłada słuchawkę. Spoglądam na moją listę telefonów. Potem naprojekt kosztorysu. Nie chce mi siędzwonić do tychludzi. Niemam ochoty na pogaduszki, nie chcę słuchać ich głosu. Nie mam ochoty myśleć o pieczeniunad ogniem tego czy śmego, omarokańskim tym czyowym. Nieobchodzi mnie, jaką sałatkę zjedzą, w którym miejscu ustawić zespół ani jaka jest różnicawcenie tychstriptizerek, które idą na całość, oraztych,które pokazują tylko piersi. Mój tatuś-odszedł. Ciekawe, czy mama rzeczywiście się cieszy. Częstomówi się jedno, ale czuje co innego. O cholera! Zapomniałam o tym głupim wywiadziez producentami,którzychcą, żebym wystąpiła jako gospodyni programu kulinarnego, gdzie potrawy gotowane są od początku do końca! Od początkudokońca, kurwa. Alebajzel na tym biurku! Jest całezarzucone najrozmaitszymi papierzyskami: zdjęciami potraw, przepisami,które zmieniam i trzymam od lat i które pewnego dniatrafią do mojej książkikucharskiej -jeżeli w ogóleznajdę na to czas. 143 . Jedno wiem: muszę opracować kosztorys, mam syna, który wkrótce kończy siedemnaście lat i który byćmoże niedługo zostanie ojcem, nie mam najmniejszejochoty z nikim się dzisiaj spotykać, a głowa znowuzaczyna mi pękać. Biorę kilka głębokich oddechów,ale tonie pomaga, więcsięgam do szuflady i wyjmujębuteleczkę zlekarstwem na receptę. Wyrzucam jednąpigułkęna dłoń, ale potem dochodzędo wniosku,żedwie powinnyzałatwić sprawę. Nie każdezamknięteoko nie widzi Shanice otwiera mi szarpnięciem. Zanim się zdecyduję, czy wejść, wyłania się zzadrzwi. Sprawia to wrażenie, jakby samą swoją obecnością próbowała uniemożliwić mi wstęp. Czuję, jakz jejciałabucha fala gorąca, tworząc niewidzialną tarczę,której teraz nie mogę przeniknąć. Popatruję na córkę. Nie wygląda jak moje maleństwo. Jest zbyt wysokajakna swój wiek. Ma wyprostowane ramiona, pierśwypchniętą za bardzo do przodu, jak modelkanawybiegu. Ręce przycisnęła mocno do bioder, jakby siłąsię powstrzymywała przed tym, by na mnie skoczyć. Może się myliłam. Mamnadzieję, że tak. Nie wydajesią przestraszona czy przerażona, takjak to sobiewyobrażałam. Jużbardziej wygląda na zirytowaną. - Mogę wejść? Patrzymi prosto w oczy. - Po co? -Myślę, że powinnyśmy porozmawiać, Shanice. - A o czymtu rozmawiać? -Kochanie, tak mi przykro - mówię i wyciągamrękę, chcąc ją dotknąć, lecz ona odskakuje do tyłu. - Nie wątpię. - Wypowiada te słowa z ironią, poczym opada na brzeg łóżka, na to samo miejsce, gdziesiedziała parę minut temu. Na różowej narzucie widnieją krople krwi, które wyglądają jak ciemnoczerwone gwiazdy, które spłynęły z opuszków jej palców. Odchyla sięjeszcze bardziej ispogląda na mnie, -Togdzie onjest? - Poszedł sobie. -Dokąd? - Nie wiem. -Wróci - mówi rzeczowo. - Nie,nie wróci. -Ależ tak. - Niemoże wrócić. Spogląda na mnie znowu, jakby mi nie wierzyła. - Kto gopowstrzyma? -Policja. - Nie dzwoń na policję,mamo. Proszę. Nie dzwoń. - Dlaczego? -Bo wtedy dowie się cały świat. - Cały świat nie musi się dowiedzieć. Shanice, maleńka - mówiępowoli - dlaczego mi nie powiedziałaś? - Bo i tak byś minie uwierzyła. Przygryzamwargę -i pstrykam wyłącznikiem światła,ale na szczęście żarówka jużjakiś czas temusięprzepaliła. Przed paroma tygodniami George obiecał,że ją wymieni. Terazwiem, dlaczego tego nie zrobił. - Dlaczego tak myślisz? -Bo wierzysz we wszystko,co ci mówi. - To nieprawda. -To prawda. Nawet babcia powiedziała, że głupio postępujesz zfacetami. - Naprawdę tak powiedziała? -Ja się z nią zgadzam - mówi,splatając ramiona. Mamochotęją udusić. Dlaczego, u diabła, mamamiałaby dyskutować ze swoją dwunastoletnią wnuczką o moich związkach z mężczyznami? - Twoja babcia nie ma żadnych podstaw do tego,żeby osądzać, jak sięprowadzę. -Ale jamam. Wiem, ilu z twoich narzeczonych jużkiedyś było żonatych. Nawetten zboczeniec, któryw końcu się z tobą ożenił. - Coś ci powiem, żebyraz na zawszewyjaśnić tęsprawę, Shanice. Kiedy twój ojciec zginął, bałam sięza mocno związaćz innym mężczyzną i dlatego postępowałam tak, a nie inaczej. Nie chciałam nikogoskrzywdzić. - Naprawdę mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, żegdybyś spełniała swoje małżeńskie obowiązki,to niemusiałabym cięw tym wyręczać. - Cośty powiedziała? -To, cosłyszałaś. Mam ochotę stłuc ją na kwaśne jabłko. Jak ona śmietaksiędo mnie odzywać, tym tonem. Poza tym, cholera jasna, nie ma pojęcia, o czymmówi. Pewnie'jestw szoku. Przeżyła traumę. Bo cała ta rozmowa anitrochęnieprzebiegatak, jak to sobie wyobrażałam. Przyszłam tu, by jąpocieszyć. Spróbować zrozumieć,co się stało. Dlatego postanawiam przemilczeć testraszne rzeczy, które mówi. - Może masz rację. Wygląda na szczerze zaskoczoną. Jakby sięprzygotowała na walkę. - Tyjesz. Chciałabym jej powiedziećo dziecku. Dziecko. Coz dzieckiem? Co mam zrobić z jego dzieckiem? Nie 147. chcę nic, co należy do niego. Nic. Ale na razie nic niewymyślę. Powinnam zapomnieć o tamtym dzieckui pomóc temu, które mam przed sobą. - Zrobił ci krzywdę? - pytam. - Co masz na myśli? -Co w ogóle ci zrobił? - Niechcę teraz o tym rozmawiać. Wyciąga rękę i zdejmuje książkę ze sterty -najwyraźniejtaką, którą już czytała - kładzie ją sobie nakolanach, otwiera na chybił trafił i zaczyna skręcaćw palcach warkoczyki. - Muszęwiedzieć, Shanice. -Zrobił wystarczająco dużo. - Od kiedy cię tak dotykał? -Dotykał? - Wydaje z siebieironiczne parsknięcie. - Tak. -Nie tylko mnie dotykał. - Cojeszcze robił? -Co powieszna to, że zaczęło się tuż po waszymślubie? Kiedy miałamsiedem lat. Zawsze już spałaś,kiedy przychodził, żeby powiedzieć dobranoc. Gasiłświatło, ale nie wychodził. Podchodził tutaj,kładłsię koło mnie i całował na . dobranoc. Ale potem nie wstawał. -Robi mi się niedobrze. Kurwamać, toniemożliwe, że robił to mojej córce przez pięć lat. Gdzie ja wtedybyłam? Jak mogłam nie zwrócićuwagi na coś takiego? I jak to się stało, u Boga Ojca, że przez cały tenczas nic mi niepowiedziała? - Robił ci toprzez pięć lat? -Prawiesześć. Niedługo kończę trzynaście lat, pamiętasz? - Shanice- jęczę. -W porządku, mamo. Przynajmniej się dorobiłam. - O czym ty mówisz? -Popatrzna całe to gówno. Jak myślisz, dlaczegomi to wszystko kupował? Nie chcę patrzeć. Wiem, co tu jest. Za dużo pluszowych zwierzątek. Zadużo lalek. Za dużo gier wideoi różnych gadżetów. Całe setki bibelotów. Mrugami mrugam, i mrugam, aż wszystko znika. - Ależ Shanice, nigdy nie dałaś mi znać, że dziejesię coś złego. -Babcia to zauważyła - odpowiada cierpko. Czy z takącóreczką odtąd będę musiała mieszkać? Gdziesię podziała cała jej słodycz? Czy tenskurwysynją zniszczył? Nigdy nie słyszałam, żeby przeklinała. Nigdy też nie podniosła głosu, rozmawiając ze mną. Spuściła głowę i widzę,jak jejramiona opadają, a onazaczyna w tę i z powrotem kręcić głową,po czympowoli się prostuje. - W kółko się zastanawiam,dlaczego się nie zorientowałam, że dzieje się coś złego. -Dlatego,że zamiast być gliniarzem, powinien zostać aktorem. Rano był zupełnie innym człowiekiem. Nocą przychodził tutaj. Mówił różne rzeczy. Robiłróżne rzeczy. Przy śniadaniu z powrotem stawał się moimojczymem. Byływ nim dwieosoby. - To choroba. - Tak, tak, tak. Jak nic jest chory. Jakmyślisz,mamo, dlaczegonigdy nie chciałam, żeby mnie zawoził na treningi? ' - Wiedziałam, że go nie lubisz. -Nigdy się nie zastanowiłaś dlaczego? - Myślałam, żedlatego, że nie jest twoim prawdziwym ojcem. 149. - Nawet nie pamiętam swojego prawdziwego ojca,mamo! Miałamcztery lata, kiedy umarł. - Och. - Stać mnie tylko na tyle. Chciałabym usiąśćkoło niej. Chciałabympołożyć rękę na jej głowie, jakwtedy, gdy była jeszcze malutka, wtulić ją sobie między piersi, aż poczuję jej oddech. Chciałabym zsunąćjej główkę po brzuchu, aż położyłaby miją na kolanach, igłaskaćją,dopókinie zaśnie. Tak jak kiedyś. - Cowy tam robicie w nocy? -Co? -Zaskoczyło mnie nie tylkoto pytanie, alefakt, żeShanice nadal leżyna łóżku, a ja stojęwdrzwiach. Niesiedzi mi nakolanach. I nie jest jużmoim dzidziusiem. Ale ja wciąż jestem jej matką. - Nie twoja sprawa. -Dzięki niemu to równieżmoja sprawa. - Ja czytam. -Ja też czytam. Widzisz, na dowód mam tu książkę. - Podnosiksiążkę, po czymrzuca ją z powrotem na kolana. - A potem idę spać. -Jasię nauczyłam spać z otwartymioczami i czuwać, nawet kiedyje zamykam. Przykładam rękę do ust i czuję, jak łzytoczą mi siępo twarzy. Ona wie, że płaczę. Alenic jej to nieobchodzi. Nawet na mnienie patrzy. A dlaczego ona nie płacze? - Co jeszcze tam robiliście? - pyta. - To, co normalni dorośli zwykle robią. -Normalni? - Teraz rzuca miostre spojrzenie. Można by pomyśleć, żemnie nienawidzi. - On niejestnormalny. - Teraz to wiem. -Babciamówi, że czytasz zadużo romansów. iKn - Skąd twojababcia wie,co czytam? -Bo jej powiedziałam. - Czytam to, co lubię. -Powiedziała, że żyjesz wświecie marzeń. I wieszco? Miała rację. - Przestań! -To ty przestań. - Dobrze - mówię i wycieram nos w rękaw bluzy. Znowu spoglądam naShanice. Wciąż tam siedzi. Będęmusiała jej kupić nowełóżko. To trzeba wyrzucić. Jutro ląduje w śmietniku, razem ze wszystkim, co jejkupił. Splatam ramiona i patrzę, jak czyta. - Shanice? - Co? - pyta, nie podnosząc głowy. - Dlaczego nie mogłaś mi po prostu powiedzieć, cosię dzieje? -Już ci mówiłam. - Nie, nie mówiłaś. Powiedziałaś, że nieuwierzyłabym ci, ale to nie wszystko. Musi być jeszczejakiśpowód. Dlaczego? - Bo powiedział, że jeżeli ci powiem,to zrobi micoś,czego jeszcze nie robił, i żebędzie bolało jeszczebardziej. Coś gęstego podchodzi mi do gardła. Wyciągamrękę, łapię biały kosz na śmieci i wyrzucam to zsiebie. Shanice ani drgnie. Czyta dalej. Wystawiam kosz zadrzwi. Jest mi strasznie gorąco. I mam jeszcze większy mętlik wgłowie. Odkądskończyła siedemlat? Moje maleństwo. Co za skurwysyn. KiedypoznałamGeorge'a, był wtrakcie rozwodu z drugążoną, kobietą,której nigdynie poznałam, ale wiedziałam, że miaładwiecórki w wieku Shanice. Czy robił im to samo? I coz jegodorosłymi córkamiz pierwszego małżeństwa? Myślę, że mam gdzieś numer telefonu jego 151. pierwszej żony. Muszę się dowiedzieć. Ale jak to sięstało, że mnie przechytrzył? Przecież nie jestem ażtaka głupia. I tak długo? Idlaczego, u diabła, dorosłymężczyzna chciał się zabawiać z małą dziewczynką? Z moją małądziewczynką? -Przepraszam - znowu słyszę swój glos. - Usłyszałamcię za pierwszym razem. Możesz jużsobie iść? Właśnie dostałam nowy dreszczowiec i naprawdę chciałabym godzisiaj skończyć. Jest zatytułowany Dlaczego boję się pszczół? Możebyć fajny, wiem,co mówię, bo zostałam użądlona już chyba ze sto razy. Łapiesz? - Shanice? -Co? - pyta jużwyraźniezirytowanym głosem. - Tonie koniec. -Pewnienie. - Nie. Chciałam powiedzieć, że powinnaś pójść nabadanie. - Już zostałam przebadana. Jak to się mówi nalekcjach tańca: już przeszłam inicjację. Chciałabym,żeby przestała, ale wiem, dlaczego torobi. Nie winie jej. Aleto moja córka. Kocham ją. I muszęzrobić coś, by dać jej znać, że niezależnie odtego, comyśli albo jak to wszystko wygląda, jej dobroleży mi na sercu. -Powinnam chyba zapisać cię do psychologa. - W szkole mamypsychologa. -Nie takiego miałam na myśli. - A,chodzi ci o psychiatrę? -Może. - Nie muszę sięspotykać z żadnym psychiatrą. Nicmi nie jest. To twój mąż jest wariatem. Toon powinieniśćsię leczyć, a nie ja. 152 - Wiesz co? Przemyślmy to i za jakiś czaszobaczymy, czy coś się zmieni. Co ty na to? - Wiem, że będę czuła siętak samo za tydzień, zamiesiąc i pewnie też zarok. -Nie możesz wiedzieć,jak będzieszsięczulą. - Tyteż. -Masz rację. Ale chciałabym wiedzieć. - W tej chwili po prostu się cieszę, że w końcu zostałprzyłapanyi żeodszedł. Nienawidzę gojakwszyscydiabli. - Wiem. -Nie, nie wiesz. - Wiem. -Nienawidzisz tego, co mi zrobił, ale niemożesznienawidzić jego samego, bo czcisz ziemię, po którejchodzi. - Miłość i nienawiść dzieli bardzo cienka granica,a on ją przekroczył. -Ale co tybez niego zrobisz? ^ - Jak to? -Co ty bez niego zrobisz? - Co zrobię? -Niebędę powtarzać. , - Nic nam nie będzie. -To się jeszcze zobaczy, nie? - Rzuca książkę nastertę, łapie inną, otwiera na pierwszej stronie i robitaką minę, jakby już była całkowiciepochłonięta treścią. -Czy mogłabyś zamknąć drzwi za sobą? - prosi,nie podnoszącgłowy. - Na pewno dobrze się czujesz? - Tak - mówi, przerzucając chyba z pięć czy dziesięć kartek. -Daszradę pojechać do babci? 153. - Pewnie, że tak. - Wzdycha. -Dlaczego nie? Przykro mi, że spytałam. Powolizamykamdrzwii staję na zewnątrz, nasłuchując jakiegoś dźwięku,czegokolwiek, co dałoby mi znać, że Shanice czuje cośjeszcze oprócz gniewu. Słyszę, jak przewraca kolejnekartki. I następne. Smutne jest to, że chociaż wiem, iżto moja córka jest tu prawdziwą ofiarą, ja sama teżczujęsięboleśnie zraniona. Wysypka Słuchawka telefonu bezprzewodowego spada miz kolan i uderza o podłogę. Przechylam się przezporęcz fotela, żebyją podnieść,i cała krew spływa michybado dołu, bo kiedy się prostuję, mam zawrotygłowy, apotem robi mi się słabo. Kładę słuchawkę nakolanachi powolidochodzę do siebie. Co mam jejpowiedzieć? "Cześć, mamo, słyszałam, żemiałaś atak tLastmy. Przykromi, żewylądowałaśw szpitalu, alecieszę się, że nieumarłaś. Przepraszam, że dzwonię ,dopiero teraz, chciałabymprzylecieć, żeby cipomócwrócić do zdrowia, ale nie mogę, bo właśnie odkryłam,że mójmąż zdradziłmnie po raz drugi w ciągu dziesięciu lat i kiedy wstanę z tego fotela, pewnie pójdę nagórę i każę mu się wynosić. Tym razem nie chcęsłyszeć żadnych żałosnych usprawiedliwień. Niewymigasię od rozwodu. Mamo, powiedz, prtszę, czytwoim zdaniem powinnam to załatwić w tensposób? Mam dzieci i tyle obowiązków. Nie wiem,jak tymrazem sobie poradzę bezżadnej pomocy. Alenie po-''zwolę, byon czyktokolwiek inny mnie wykorzystywał. Jak postąpiłaś, kiedy tatuś zrobił coś takiego? Dlaczego nie kazałaś mu się wynosić? Dlaczego sięz nim nie rozwiodłaś? Nie ciężko cibyłoudawać, że 155. cię to nie obchodzi? Skąd wzięłaś odwagę, by zmagaćsię z cierpieniem i z podniesioną głową iść dalej przezżycie? Jak ty to robisz, mamo? ". Mogłabym tak zacząć. Ale powinnam się pośpieszyć, zanim zapomnę, w jakiej kolejnościto wszystkosobiewymyśliłam, bo wtedy to zabrzmi zupełnie bezsensownie i mama pomyśli, że mam załamanie nerwowe, jak to zawsze jej się wydaje, kiedy któreś z nas,jej dzieci, pakuje się w tarapaty i nie jest pewne, jaksobie z tym poradzić. Aleja nie mam żadnego załamania nerwowego. Nie pozwoliłabym, żeby byle chłopmnie doprowadził doczegoś takiego. Kurwa, żadenfacetnie jest wart tego, żeby przez niego wariować. Już i tak mi złamał serce. Towystarczy. W końcu włączam telefon i zarazpotem słyszę głosTiffany. -Muszę skorzystać z telefonu - mówię. - Mamo, to mój korepetytor. Zapomniałaś? Jutromam klasówkę z matmy imusimy dużo przerobićw ciągu czterdziestu pięciu minut. - Przepraszam - mówię i wyłączam słuchawkę. Ico teraz? Odchylam oparcie fotela i włączam telewizor. Ale mój umysł w ogóle niejest gotowy naseriale komediowe, a wiadomości miałam aż nadtodużojakna jeden dzień. Muszę stąd wyjść. Pojechaćdokądś. Dokądkolwiek. Naciskam dźwignię i wstajętakszybko,jakby podniesienie się nie wymagało odemnie najmniejszego wysiłku. Rozglądam się za torebką. Leży przydrzwiach. Łapię ją i idę do garażu. Mamnadzieję, że kluczyki są w torebce. Powinny być. Słyszę,jak brzęczą, i strasznie się cieszę, że Trevor niezamknął drzwi garażu, bo dzięki temuAl nie usłyszy,jak będę wychodziła. Usłyszy tylko pisk opon. 156 Łapię z wieszaka ciemnoczerwony skafander i kiedywsuwam ręce w rękawy, na podłogę spada biała czapka. Podnoszę ją i wciągam na głowę, a potem wkładambrązoweśniegowce, którychcholewkimożna wywinąćtak, że widać kremowe gruzełki futerka. Nogawkimoich niebieskichdżinsównie są na tyle szerokie, byje wypuścić na wierzch, więc wpycham jedo środka. Teraz kolana mi zwisają i wyglądająna trzy razywiększe niż normalnie, alenie szkodzi. Nie wybieramsię dzisiaj na pokaz mody. Wsiadam do suburbana. Nie cierpię tej furgonetki. Jestza duża i zaniebieska, chociaż niebieski to mójulubiony kolor. Ale nie ten odcień. W tym jest za dużozieleni, więc jak tylko Al odejdzie, zamienię ją naczarnego tahoe, którego itak wolałam od samegopoczątku. Tak to jużjest, kiedy się idziena kompromis. Gdyby nie późnapora, pojechałabymprostodo salonu samochodowego i od razu wymieniła tocholerstwo. Zrobię tochoćby i jutro. Wycofuję furgonetkę na ulicę, nie wiedząc, dokądjadę, i ruszamprzedsiebie. Przed pierwszym znakiem stopuzwalniam, zjeżdżam do krawężnika, sięgam do schowkai wyjmuję buteleczkę beefeatera. Mąż mojej znajomejz pracy zatrudniony jest w firmie, która dostarczaalkohol liniom lotniczym i często dostajemy od niejtorbę pełną rozmaitych gatunków. Każda wybiera sobieto, naco ma ochotę, alejanie jestem wybredna. Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda. Pozatym wtakich chwilach miło jest mieć zapasiknadrogę. Rozrywam papierwokół szyjki iodkręcam nakrętkę, po czym jednym łykiem wypijam tę paskudnązawartość i wrzucam pustąbuteleczkędo torebki. Jestmi ciepło. Błogo. Lepiej. Co za skurwysyn. 157. Szarpię dźwignię biegów i robię to, dopóki dwadzieścia minut później nie skręcę na parking centrumhandlowego. Tak trzeba. Byćz dala od niego i oddzieci. Tutaj jest miło i jasno. Pełnoobcych ludzi,którzy nie wiedzą, że mąż zdradza mnie poraz drugiw ciągu dziesięciu lat. Próbuję sięuśmiechnąć, wchodząc do jubilera, i staję przy jednej z gablot zpierścionkami, gdzie dostrzegam diamencik, który wygląda zupełnie tak, jakby nosił moje imię. - Czy chciałaby pani któryś obejrzeć? - Sprzedawczyni jest czarna; włosy ma rozdzielone pośrodkui splecione w dwa grube, srebrne warkocze. - Tak, ten - mówię, wskazując. -To prawdziwy brylant. Pół karata. Drogi. Czy to dla pani? - Tak - mówię, a ona mi podaje pierścionek. -Zaręczyny? Wbijam w nią wzrok. - Niezupełnie. Wydaje z siebie ciche ikrępujące "och". Pierścionekpasuje idealnie, co biorę za znak, że powinnam go kupić. - Czy podać pani cenę? -Kosztuje mniej niż tysiąc? - Wiem, że zbliżamsiędo swojego limitu rachunku u jubilera, więc zaciskam kciuki. - Nieco ponad. -Wezmę go. - Podaję jej kartę i dostrzegamczerwone plamki naswojej prawej dłoni. Sprzedawczyniidziedokasy. Drapię się po ręce, która nagle zaczynamnie okropnie swędzieć. - Zapakować? -Nie. Chyba włożę go od razu. Ale jeśli można,proszę zapakować pudełeczkodo torebki. 158 - Proszę bardzo - mówi. Nie mogę znieść dźwiękujej głosu. Jest za miękki. Zupełnie jakby wydawało jejsię, że występuje w reklamie czy coś. Podaje mi rachunek, podpisuję go iwychodzę zpowrotem dohaligłównej. Czuję sięlepiej. Zrobiłam coś dla Charlotte. Coś ekstrawaganckiego. No. Dzieciom też by się przydałocoś kupić. Aleco? Ruszam w stronę tychnowych sklepów hip-hopowych, które znajdują się wszystkie koło siebie. Rozwiodę się znim. To świństwo mu nie ujdziepłazem. Nietym razem. Może sobie przepraszać, ile chce,i takmu to nicnie da. Niech jedzie na te ryby. Ja i dzieciakidamysobie radę. Tiffany i Monique dostaną dwie paryniebieskichdżinsów i kilka golfów z wyprzedaży,a ponieważw przyszłym roku już na pewno wyrosną zeswoichskafandrów, kupuję dla każdej po jednym. Trevorowinigdy się nie podobato, co mu kupuję, więc biorętylko kilka tych T-shirtów "No Fear", paczkę skarpeteki trochę bieliznyfirmy Jockey. Ciekawe, jakszybkoAl się spakujei sobie pójdzie? Wynocha. Idź. Dokądkolwiek. Nie zasługuje na mnie. Anina dzieci. To ja tyram jak wół, żebybyć dobrążoną imatką, a ontak mi dziękuje? O, nie. Teraz swędzi mnie lewa ręka. Te torby sątakieciężkie. Siadam na ławce, ale uświadamiam sobie,że muszędo toalety. Rozglądamsię na obiestrony,żeby sprawdzić, gdzie jest najbliższa, i mój wzrokzatrzymujesię na telefonie. Nawet nie zdążęsięobejrzeć, a już przy nimstaję i wykręcam numerdo szpitala, bo znam go napamięć. Może mamaogląda telewizję. Albopo prostu leży po ciemku i czeka, aż któreśz jej dzieci zadzwoni, żeby powiedzieć 159. dobranoc. Kiedy odzywa się centrala, początkowo język staje mi kołkiem. - Czy mogłabymniepani połączyć z pokojemVioli Price? -Przykro mi, ale w tej chwili pani matka mocno śpii prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Powinnasię porządnie wyspać. Mogę później jej cośprzekazać, jeślipani sobie życzy. - Dobrze. Czy mogłaby ją pani poprosić, żeby jutroprzesłuchała swoją automatyczną sekretarkę? Mówijej córka,Charlotte. - Oczywiście - mówi pielęgniarka. - Przekażę jej tozsamego rana. Dziękuję, po czym dzwoniędo domu mamy. Mamnadzieję, że Cecila tamnie ma. Dobrze. Nie ma go. Odzywa się ten komputerowy głos, który podaje imięmamy, a nie Cecila. Po sygnale odzywam się: - Cześć, mamo. Wiem, że jeszcze nie wróciłaś dodomu. Mówi Charlotte. Ciągle za tobą tęsknię i chciałam się tylko dowiedzieć, jak się czujesz. Mam nadzieję, że dobrze. U mnie i u dzieci wszystko w porządku. Al jest w nie najlepszym nastroju. Wyjeżdżawdługą podróż. Nie wiem, na jak długo. W każdymrazie naprawdę bardzo . bym chciała przyjechać,gdybyś mnie potrzebowała, ale musiałabym przyjechaćpociągiem, a nie mam z kim zostawić dzieci, ale daj miznać, co mam zrobić. Kocham cię, mamo. Trzymaj sięi zawiadom mnie, kiedywrócisz do domu. Chciałabymciwysłać kwiaty, ale pamiętasz, co się stało ostatnio? Miałaś na nie alergię. No, trzymaj się. Wracaj dozdrowia. I nie martw się o mnie. Umniewszystkodobrze. Lepiej być nie może. Jeszcze raz cię całuję. Zadzwonię jeszcze raz jutro. Idę do łazienki, a kiedy spoglądam na dłonie,okazuje się, że są pokryte nie tylko czerwonymi plamami. Zdejmuję płaszcz, podciągam rękawybluzy i nie wierzęwłasnym oczom, kiedy odkrywamtysiące malutkich krostek pokrywających mojeręce. Cholera, co tozaświństwo? Nerwy. I to wszystko. Nerwy. Przeglądam się w lustrze. Twarz mam czystą, ale szyja już miczerwienieje. Podnoszę spodnie,ale nogi mam takciemne, że prawie nie widać tychwyprysków. Wyczuwamje pod palcami. Maść cynkowa powinna załatwićsprawę. Kręcę głową na wszystkie strony: i doczego to faceci potrafią doprowadzić? Kurwa, tylko sięprzez nich dostajewysypki! Udaję, że niejestem cała obsypana krostkami, kiedy wychodzę z łazienki i idę na parking,ale w pewnym momencie dostrzegamfioletowy, aksamitnykapelusz, który dosłownie gapi się na mnie z wystawyi który idealnie by pasował do tej fioletowo-pomarańczowej garsonki, którą chciałam włożyć do kościoła. Kupujęgo. Ale nie mam już czym nieść pudła, więczdejmuję czapkę, wpycham ją do torebki iwkładamkapelusz na głowę. Wiem, że pewniewyglądam jakskończona idiotka, ale nic mnie to nieobchodzi. Rzucamtorby na tylne siedzenie furgonetki ^wyjmujęnastępną buteleczkę. Tym razem to Stolicznaja. Wszystko jedno, każda robi swoje. Wypijamwódkę,wyjmujęz kieszeni czerwone skórzane rękawiczkii wkładam je. W drodze do domu ściągam je, bo podrażniają mi skórę, chociaż w kółko sobie powtarzam, żewcale mnie nie swędzi, a jednocześnie próbuję wymyślić, w jaki sposób powiedziećAlowi, żeby się wynosił: "Kiedy będziesz wyjeżdżał, możesz wziąć jeszczecoś oprócz samej wędki. Weź wszystkie swoje rzeczy. 161. I mam nadzieję, że złowisz więcej, niż zamierzałeś. Mam dosyć, Al. W ciągu prawiedwudziestu lat małżeństwa ani razu nie przyszło mi do głowy, żebycię zdradzić. Nawet kiedy się na siebie wkurzaliśmy,taka myśl nie postała mi wgłowie. Dlaczego mężczyźnimuszą zdradzać? Dlaczegojedna kobieta im nie starczy? ". I sobie pójdę,bo wiem,że nie znajdzie na tożadnejodpowiedzi. Ale ponamyśle dochodzę do wniosku, żemoże nie powinnam nic mówić. Nie. Muszę coś powiedzieć. O, wiem: "Rozmawiałam z żoną Smitty'ego i okazuje się, że on w ten weekend nie wybiera sięna żadneryby. Wiedziałeś o tym? ". Będzie udawał Greka. A ja powiem tak: "Okazujesię, że Smitty'emu umarł wujek, apoza tym w tenweekend Smitty buduje szopę na podwórku za domem, więc najwyraźniej w ogóle nie planował jechaćna ryby. Co ty na to, Albercie Toussaint? Z kimteraz pojedziesz naryby? Słucham". A on będzie stał jak jakiś kreol, którym rzeczywiściejest, a jabędęmusiała się hamować,żeby czegoś nie złapać i nie zrobić mu krzywdy, Kiedy wjeżdżam do garażu; Al stoiw drzwiach,czekając na mnie. Dobrze. Doskonale. Bo dzieci niebędą musiały tego wysłuchiwać. Mam nadzieję, żepodejdziedo furgonetki. Takbyłoby jeszcze lepiej. Chwytam kierownicę. Właściwie to siłą się powstrzymuję, żeby jej nie ściskać. Jest. - Opuść szybę, Charlotte. Opuszczam. Ale patrzę prosto przed siebie, na nartyustawione pod ścianą i rowery wiszącepod sufitem. Liczę je. Jeden, dwa, trzy. Jeden,dwa, trzy, cztery. - Dokąd pojechałaś? -Do centrum handlowego. - Dlaczego nikomu nie powiedziałaś,że jedziesz? -A kogo obchodzi,dokąd jeżdżę? - Mnie. Wystraszyłaś mnie. I dzieci. - Chyba zarazmi serce pęknie. -Co sięstało? - Wiesz, co sięstało. -Nie, nie wiem. - Zastanów się przez chwilę. -Zaczekaj chwileczkę. Pół godziny temu zadzwoniłSmitty i sklął mnie na czymświat stoi. Teraz ja na niegospoglądam. - No,mów. Widzę, że się rozgrzewasz. - Po cotamzadzwoniłaś? -Bo tak i już. - Po co? -Taką miałam ochotę. - Charlotte,napytałaś Smitty'emu niezłej biedy. -A niby w jaki sposób? - Przede wszystkim nie wiedziałem, że nie powiedział żonie,że jedzie na ryby, natomiast podobno tyjejo tym powiedziałaś. -Myślałam, że wie. - Có, najwyraźniej niewiedziała, aty nie powinnaś . się wto wtrącać. - Nie zamierzałam. Kiedy mi powiedziała o pogrzebie wujka Smitty'ego, myślałam,że mnieokłamałeś. - Smitty mówił, że nawet nie znalgo zbyt dobrze,a poza tym ma dosyć pogrzebów. Ten byłby czwartyw tym roku, a nawet jeszcze niemamy kwietnia. - Coty mi próbujeszpowiedzieć, Al? -To, że Smitty nakłamał żonie. 163. - To znaczy, że rzeczywiście jedziecie na te ryby? -Przecież cimówiłem, gdzie jadę. Ach, więc mi nie uwierzyłaś? - Nie. -Powiedziałem, że jadę ze Smittym i innymi chłopakami. - A kim są ci inni? -Bili Carson,Willie i Buffalo. - Naprawdę? -No, o Smittym możemyzapomnieć. Terazna pewnonigdzie nie pojedzie. Jest uziemiony. - Jakto "uziemiony"? -Wiesz,jaka jest jegożona. - Przepraszam, AL -Nie mnie przepraszaj. To Smitty się wkurzył. Je-' mu możesz to powiedzieć. Otwieram drzwi furgonetki, a Al się cofa, żeby zrobić mi przejście. - Co ty masz na palcu? Cholera. Nie chciałam, żeby go zobaczył. Zwrócę go. Jutro. Wcale nie byłmi potrzebny. Mam wystarczająco dużodiamentów. - Nic takiego. -Pokaż. - Bierze mnie za rękę, ale nie chcę, żebyzobaczył plamy. Już za późno. Teraz mi głupio,żewydałam tylepieniędzy na pierścionek, którego niepotrzebowałam, że już nie wspomnę o kapeluszu. Którego Al najwyraźniej nawet nie zauważył. - Ładny. - Co? - Chyba źle widzi w tymoświetleniu. Idobrze. - A więc kupiłaś go sobie, żeby się zemścić? -Tak jakby. Alemogę go oddać. - Dlaczego? -Dlatego że nie jest mi potrzebny. - Mamy mnóstwo rzeczy, których nie potrzebujemy, prawda,Charlotte? -Tak. - Nadal nie ufasz swojemu staremu? -Chciałabym, Al. - Powinnaś. Naprawdę powinnaś. Wysiadam z furgonetki, a ponieważ okna są zaciemnione, Al nawet nie widzi toreb natylnym siedzeniu,więcich nie wyjmuję. Kiedy wchodzimy do domu,okazuje się, że dzieciaki zostawiły nablacie w kuchnipudła po pizzy i parę wyschniętych kawałków, chybadla mnie. Ale nie mam ochotyna żadną pizzę. - Chodź - mówię do Ala i prowadzę go na górę donaszego pokoju. -Tylko sobie zadużo nie wyobrażaj- mówi. - Mnóstwo sobie wyobrażam. Idę do łazienkipo maść cynkową i postanawiamwziąć prysznic. Alkładzie się dołóżka. - Dzwoniłam domamy! - wrzeszczę. - Jak się czuje? -Nie rozmawiałam z nią. Alezostawiłam wiadomość. - To dobrze. Cieszę się, Charlotte. I co -nie lepiejsię teraz czujesz? - Iepiej -przytakujęi staję nago przed lustrem. Wyciągam ręce; są idealniegładkie. Żadnych wyprysków. Żadnegozaczerwienienia. Żadnych krostek. Tylko dziewięćdziesiąt kilo ciemnobrązowego ciała. Namydlam się cała i zastanawiam, czy czuję się dobrze dlatego, że zadzwoniłam, czy dlatego, żesię dowiedziałam, że mąż mnie nie zdradza. Teraz już naprawdęnie ma to znaczenia. Jest mi tak dobrze, że postanawiam nie tylko umyć głowę, ale i ogolić nogi i pachy. 165. Spryskuję się cała wodą St. Ives ApricotSplash, potem posypuję się talkiem między piersiami i udamii wkładam jasnoróżową koszulę, która wisi za drzwiami. Kiedy biegnę do sypialni,by dać mężowito, comam najlepszego, ten już śpi. Nie szkodzi. Kładę sięna łóżku i wsuwam pod kołdrę obok niego. Całuję jegociepłeręce i właśnie na niego patrzę, kiedy dzwonitelefon. Wiem, że powinnam mu ufać. To dobryczłowiek. Telefon wciąż dzwoni. Ciekawe, dlaczego niktnie odbiera. Spoglądam na zegar. Jest za dziesięćdziesiąta. Dzieci są już w łóżkach, a poza tym nie majątelefonu wswoich pokojach. Całujęgęste brwi Alai podnoszę słuchawkę. - Tak? - mówię głosem, któryjasno daje do zrozumienia, że zostałam obudzona. - Czy jest tam Al? - pyta Loretha. Tasuka to jego pierwsza żona. Minęły całe siedemdziesiąt dwiegodziny, odkąd dzwoniła ostatnio. Chyba próbuje pobić własnyrekord. - Śpi. -To ważne. - Jak zawsze. -Słuchaj, Charlotte. Jest późno. Nie chcę sobiedzisiaj tym zawracać głowy. ' Przekażmu tylko, żewprzyszłym tygodniu trzeba zapłacić czesne za letniąszkołę Birdie, i żeby nie zapomniał. -Wydawało mi się, że Birdie kończy tę szkołę dlakosmetyczek? - Tak, potymlecie. Musi zaliczyć jeszcze paręprzedmiotów. - Jasne. Nie chodziła tam latem zeszłego roku? - Nie pamiętasz, że sięrozchorowała i nie mogłaskończyć szkoły? 166 - Nie, nie pamiętam. -Słuchaj, Charlotte. Birdie również jest córką Ala,tak jak Tiffany i Monique, racja? Z tym że urodziła siępierwsza, więc nie miej jej tego zazłe. - Nie mamnic do Birdie, więc nie próbuj mitu wciskać kitu, Loretha. To ty mnie doprowadzaszdo szału. - Cóż,musisz się z tym pogodzić. Długo się tociągnie, ale musimy się tolerować jeszcze tylko przezrok. Al napewno śpi? - Nie zaszczycę tego pytania odpowiedzią, a dlatwojej informacji, nie musisz miprzypominać, jakdługo Birdie jest córką Ala. Doskonale o tym wiem. Chciałam tylko powiedzieć, że w życiu niespotkałamsięz czymś takim, żeby ktoś szedł do dwuletniejszkoły i kończył ją po trzech latach. Przede wszystkimnie powinnaśbyła jejpozwalać odejść zliceum. - Wiesz, to naprawdęnie twoja sprawa. -Teraz to również moja sprawa. Pieniądze Ala sąmoimipieniędzmi. - Od kiedyto? -Ilewynosi wpłata? - Trzysta sześćdziesiąt dwa. -Dolary? i - Właśinie powiedziałam. Koniecznie mu przekaż tęwiadomość, dobrze? - Domyślam się, że alimenty nie pokrywają czesnego, co? -A jak ci się wydaje? - Kończę już,Loretha. -Dobranoc, Charlotte. Śpij dobrze. Odkładam słuchawkę. Nienawidzę tej suki. Kurwa,zawsze to samo: jak tylko zaczynamsię czuć dobrze, 167. nie minie dziesięć sekund, a zawsze coś wyskoczy. Niemogłaby po prostu zniknąć? Birdie! Birdie teżmniejuż doprowadza do szewskiej pasji. Modliłam się, bynadszedł dzień,kiedy ta dziewczyna skończy liceum,osiemnaście lat, i Al nie będzie już musiał płacićalimentów. Loretha wyciska z niego ostatnie grosze,a Birdie chyba od trzech lat jakoś nie może przekroczyć siedemnastegoroku życia. Lorethazaszław ciążę dopiero wtedy, gdy się dowiedziała, że Alzamierza sięz nią rozwieść. Zawsze była podstępnązdzirą,wiedzieli otym wszyscy oprócz Ala. Kiedyodkrył, że Loretha sypia z jego tak zwanym przyjacielem, Scratchem, zerwałz nią i po dziś dzień nie jestpewien, czy Birdie w ogóle jest jego córką. W ogóle niebyłado niegopodobna,ale łożyłna nią tak długo, żewkońcu się do niego upodobniła. Głowa opada mi na sam środek poduszki. Jestchłodna, kiedy odwracamtwarz w stronę Ala. Jeszcze paręminut temu miałam ochotę objąć go tak mocno, bymiędzy naszymiciałami nie zostało ani odrobiny wolnego miejsca, ale teraz chce misię tylko spać. Rano robię mu kaszę z serem, jajka natwardo,bekon i biszkopty. Kiedy zjawiasię w kuchni, właśniekończę sos. Podchodzi i oełuje mnie soczyście. - Dzień dobry, mała- mówi. -Dzień dobry, kochanie - odpowiadam. - Z kim wczoraj tak późno rozmawiałaś przez telefon? - pyta, zanurzającpalec w gorącej kaszy. - Z Janelle - słyszę własny głos. -Wszystko uniej w porządku? - Tak, postaremu,po staremu. -To dlaczego dzwoniła, skoro nic się nie stało? - Znowu chodzi o Shanice i George'a. 168 - Tak? Nie ufam temufacetowi -mówi, nalewającmnie i sobie kawy. - Czegośmu brakuje. Nie potrafiętego sprecyzować, ale parę razy w jegoobecnościwydawało mi się, jakby były w nimdwieosoby: jedna,którą chce nam pokazać,i druga, którą ukrywa. Wiesz,o czym mówię? - Nie, nie wiem. Ale to nie nasza sprawa i nienaszproblem, tylko Janelle. A teraz posadź tyłek i jedzmy. - Już idę, już idę. A skoro już się na mnie niewściekasz, to co w niedzielę dostanę na deser? - Mnie wpolewie truskawkowej. -Taaak? Cóż, nie zaszkodzi spróbować czegoś nowego - mówi. I natym staje. Serdelki - Co by się stało, jakby umarła? - pytamnieBrenda. - Jak to, "co by się stało"? - Smaruję masłem sześćkromek białego chleba. Dzieciakilubiejąbiały chłebzmasłem, chociaż to tylko margaryna. W ogóle niewidzą różnicy i jedzą tokażdego jednego dnia. PannaQ czasami nawet to sobie soli. Brenda smaży serdelkiw wielkiej rynience bezrączki. Kupiłem je za pół ceny, bo do dzisiaj musieli jesprzedać. Już i tak na mnienakrzyczała,że tak długonie wracałem. Powiedziała,że dzieci były takie głodne, że dostawały histerii, czekając na mnie i mięso nahamburgery, więc zostawiła je na dziesięć minuteki pobiegła do sklepu za rogiem, żeby kupić coś nakredyt. Powiedziałem jej na to, żeto nienajlepszypomysł tak zostawiać dzieci same. Choćby i na sekundę. Ona nato, że Quantiana jest całkiem rozgarnięta. Ale panna Q ma tylko pięć lat. Taki maluch nie ma zadużo oleju w głowie. Powiedziałem jej, że potem takiedzieciaki pokazuje się w wiadomościach o szóstej, aleonasię zarzekała,że topierwszy iostatni raz. Alejeden razwystarczy, nie? Wszystkiedzieci czekały, przytulone do siebie, w salonie. Ten pokój jestpomalowany chyba na trzy czy i'7n cztery kolory: jedna ściana jest żółtozielona,inna jakbardzo dojrzała mandarynka, a jak Brenda doszła doreszty, to chyba już się zmęczyła, bo po prostupomalowałaje na czarno. Sufitma taki odcieńbłękitu, jakiego w życiu nie widziałem. Zwraca uwagę, to na pewno. Panna Qi Hakeem siedzą na podłodze zgłówkaminaniskim stoliku. Dzidziuś - Promyczek - leży pod stołem na brudnym dywanie i ssie palec. Oglądajątelewizję. Ale one ciągle nic, tylko gapiąsię w telewizję. - Kto dostanie dom? - pyta Brenda, upijając łykpiwa, które pewnie teżkupiła na kredyt, bo kiedywychodziłem, w lodówce nie było anijednej puszki. Kiedy kładę ketchup i mięso na hamburgery, znajduję jeszczekilka butelek luzem, które stoją wokółpustego dzbanka po kool-aid. To pewnie jej obiad. Alenic nie mówię. Gorący tłuszcz pryska na wszystkie strony,nawetna jej jasnoniebieski top, ale Brendy to nierusza. W rondlu tuż koło serdelków bulgocze kukurydza ześmietanką. -Ten domfunta kłaków nie jest wart -mówię. - Kochanie, skręć trochęogieńpod tą kukurydzą,bosię przypali. -Zawsze to dom. Lepszyniżten - mówi, zmniejszając ogień z piątki do dwójki. "Ten" to slumsy, alegdyby Brenda cofnęła się czterdzieści-pięćdziesiąt latdoostępówTeksasu i zobaczyła,gdzie się wychowałem razem z jedenastką rodzeństwa, to przestałabynarzekać. Ma bieżącą wodę. Łazienkę itoaletę zespuszczaną wodą. Telefon,który działa, odkąd tujestem. I całe dwa pokoje dlatrójkimalutkich dzieci. Myteż mieliśmy dwa pokoje. No i nie musi się użerać zeszczurami. Czasami przylezietylko parę karaluchów, 171. i to wszystko. Więc "ten" nie jest taki zły - myślę sobie,rozglądając się. Wszystko zależy od punktu siedzenia. Musieliśmy na zmianę pracować na farmie, więcniektórzy z nas chodzili do szkoły, a inni nie. Kiedydwóch moich braci zginęło,bawiąc się przy wózkuwidłowym, tatuś wysłał mniedoChicago, do swojegobrata. Byłem dopiero w dziesiątej klasie. Chciał, żebymskończył szkołę. Lubialem się uczyć. Chciałemskończyć szkołę. I skończyłem. Kiedy wyjechałemz Teksasu, już wiedziałem, jakdziała większość maszyn. Przyglądałem się,jak tatuśje obsługuje i prowadzi gospodarkę. Umiałem gotować. Miałem nieźle poukładane w głowie. Potrafiłem nawet zarobićnażyciebez dobrego wykształcenia. Bywało ciężko. Bywałoletko. Nadal mi się wydaje, że najlepiej byłoby skończyć college. Gdybym miał wybór. No, ale. Mamy jużprawie kwiecień. Jestrok 1994. Dla mnie to już z górki. Powinienem przejść na emeryturę. A dopiero zaczynamwszystko od nowa. - Urząd skarbowy wziął naszdomw zastaw - mówię. - Można więc powiedzieć, że nawet jużnie należy domnie. - Co to jest zastaw - pyta Brenda,stawiając na stole papierowe talerze iczyste plastikowe łyżki,które wyjęła z szuflady na sztućce. Ma dwa-trzy prawdziwewidelce i nożestołowe, którymi jemyzazwyczaj. Miałem wpaść do Targeta i kupić dwa komplety. Są tylkopo 19. 99 dolara imają rączki wróżnych kolorach. - Zastaw jest wtedy, kiedy urząd skarbowy się wkurza, bo nie płaciłaśpodatków, więc trąbiąo tym naprawo i lewo. Wtedy nigdzie nie możesz dostaćkredytu, nie możesz sprzedaćdomu, dopóki ich nie spłacisz. Jeżeliprzez długi czas nie zapłacisz anigrosza, nali ^ czają ogromne odsetki,a potem do tego jeszcze karęi w końcu jesteś winnadziesięćrazy tyle co napoczątku. Niktci nie współczuje,jeżeliniemożesz płacićrachunków. Mogą ci zabrać wszystko, żeby zdobyćswoje pieniądze, i zrobią to,nawet dom, samochód czyobrączkę, wszystko, co jest cokolwiek warte. Tak sięstało zReddem Foxxem. - Z kim? -Nieważne. - A co się robi, jak ci zabiorą dom, samochódi inne takie? -Jak to, "co sięrobi"? - No, przecież nie ma sensu płacić za coś, co już niejest twoje. -To nie tak, Brenda. Toznaczy, że nie możeszkupić innego domu,jeżeli nie zapłacisz rządowi tychpieniędzy. - To już lepiej im zapłacić. Cecil, nie zrobiłbyś szybciutko trochę kool-aiddla dzieciaków? - Jasne, gdzie dzbanek? - Ale natychmiast mi sięprzypomina. - Tam gdzie zawsze. W lodówce. Dlaczego nie płaciłeś podatków, Cecil? - Głupie pytanie, Brenda. -Co w nim głupiego? - pyta, wyjmując z szufladyprawdziwy widelec i wbijając go naraz w dwa chrupią- . ceserdelki. Tłuszcz spływa na kuchenkę, a ciemnobrązowe krople kapią na żółtą kukurydzę. Nie zjemtakiego świństwa. - Jak ci się wydaje, Brenda,dlaczego ludzie zwyklenie płacą podatków na czas? - Chyba dlatego że nie mają pieniędzy. -Zgadzasię. - Ale przecież miałeś te bary z grillem. -Właśnie - miałem. - Quantiana! Chodź jeść! No toco się z nimi stało? - Słuchałaś mnie, dziewczyno? -No, ale właściwie nic mi nie powiedziałeś. Idą dzieciaki. Jedno za drugim. Jak żołnierzyki. Panna Q jest śliczna. Ma gęste kręcone włosy. Jejskórajest koloru nowiutkiego miedziaka. Myślę, żetatuś jej i Hakeema jest, a raczej był, Meksykaninem. Nie wiem na pewno. Sąjakimiś mieszańcami. Z tegoHakeema jest niezły przystojniaczek. Już ma twarzdorosłego faceta. Widać,jak będzie wyglądał za dwadzieścia lat. Tak mi się widzi, że jestmały jak na swójwiek. Ma trzy lata, alejest niewiele większy od Promyczka, która w Święto Pracy kończy dopiero dwalatka. Tato jest w stu procentach czarna. Nie ma cozgadywać. Jejtatuś lubił grać w kości, ale nigdyniemiał farta,kiedy grał przeciwko mnie. Raz wygrałemzłotą koronkę najegozębie, ale nie dałem radygowyrwać. I, jeżeli pamięć mnie niemyli, nadal mi wisityle, cojest warta złota korona. Brenda opiera sięo zlew, kiedy dzieciakisiadająprzy stole. Są tylko trzy krzesła, więc nie możemy jeśćwszyscynaraz, nawetjakbyśmy chcieli. - Mamo, Hakeemsiedzi namoim krześle. -Nie siedzę na twoimkrześle. - A właśnieże siedzisz! -A właśnie żenie! Panna Q, która stoi za Hakeemem, kładzie obie ręcena oparciu jego krzesła i przechyla je do tyłu takszybko, że zanim ktokolwiek zdąży otworzyć usta, 174 chłopak lądujena podłodze, drąc się wniebogłosy. Wtedy Promyczek też zaczyna płakać,a panna Q poprostu siada na krześle i jak gdyby nigdyniczabierasię do jedzenia. Mam ochotę cośpowiedzieć, ale przecież nie jestem u siebie. Te dzieciaki mnie lubią. A jakzacznę na nie krzyczeć jak na własne,to jeszcze im sięodmieni. Brenda upijakolejnyłyk piwa i dopiero wtedy sięodzywa. - Mam iść po pas? Nie wiem,do którego mówi, onasama chyba teżtego nie wie,ale cała trójka przecząco kręci głową. - Wstawaj ztej podłogi, Hakeem. Wiesz, że Quantiana codziennie siada na tym samym krześle,więcdlaczegosię z nią drażnisz? Wcale nie płacze, jak mi się wydawało, tylkopoprostu okropnie się wydziera. Dramatyzuje, jakby toujęła Viola. Ale już siedzi na innym krześle i siorbie kukurydzę. Panna Qprzewraca oczami, że niby wygrała kolejnąrundę, a malutka ssie serdelka. Brenda powinna wiedzieć, że to dziecko jest za małe na takie ostrepotrawy, ale najwyraźniej dla niejniema żadnegoproblemu. - To jak, będziecie grzeczne? - pyta. Wszystkie kiwają głowami. - W takim razie idziemy z Cecilem do salonu,bomamy ważne sprawy do obgadania. Nie wchodźcietam, dopókiwam nie pozwolę, zrozumiano? Panna Q i Hakeem kiwają głowami,a malutka'ichnaśladuje. Idziemy z Brenda do salonu i siadamy nakanapie. To nędznakanapa. Trudno powiedzieć, jakiegojest koloru. Te dzieciaki wszystko niszczą. 175. W środkowej poduszce jest wgłębienie, więc żeby sięna siebie nie zsuwać, musimy usiąść na przeciwnychkońcach. W zeszłym tygodniu dałemBrendzie stodolarów i wydawało mi się, że mówiła, że kupi nową,bo u Levitza była wielka wyprzedaż. Ale jakośniewidzę nowej kanapy. Brenda trzyma w ręku piwo, które po upiciu potężnego łyka odstawiana stolik. Stolik lepi się od czegoś. Nawet nie chcę wiedzieć od czego. A dywan podspodem jestrozdarty w jednym miejscu, więc żeby sięcałkiem nie rozleciał, podnoszę nogę stołui przybliżam do siebie oba końca dywanu. Teraz prawie niewidać dziury, ale ja wiem, że tam jest. Brendabierze pilota i przelatuje przez kanały,ażznajduje BET. Odchyla się; z lewego ramienia zsuwajej się ramiączko stanika, ale ona nawet chyba tegonie zauważyła, bo go nie poprawia. Chyba jest jużnaniezłym rauszu. Przechyla głowę na bok,spogląda namnie i uśmiecha się. Ja też się uśmiecham. Gdybyzostała w tej pozie, mogłaby uchodzić za całkiemładną. Ale oczywiściezmienia pozycję, a potem patrzyna podłogę. - Lubisz mnie, prawda,Cecil? Głupio zadawaćtakie pytanie mężczyźnie,któryz tobą mieszka, oddaje ci całą forsę i pomaga sięzajmować twoimidzieciakami, ale mówię tylko: - Pewnie, że tak. -Jak bardzo? - Coto znaczy jak bardzo"? Chyba w końcupoczuła to zsunięte ramiączko, bozgina palec wskazujący i wciąga jez powrotem naramię. Właśnie zauważam, że zmieniła lakier do paznokci. Ma kolor różowej gumy do żucia i poprzykleja176 ne malutkie zielone palmy. Ta dziewczyna ma niezłąwyobraźnię. - Dobra. Wiesz, jak się mierzy trzęsienie ziemi, nie? - No, na skali Richtera - mówię, chociażmyślę, żegada bezsensu, ale zazwyczajbez problemówpodążam za jej tokiem myślenia, więc dlaczego teraz mi sięwydaje, że zaczyna filozofować? -No. To ile stopni miało to ostatnie w L. A.? - Nie wiem. Ale było silne. - Oczywiście, że tak, Cecil! Miało przynajmniejosiem - pozabijało ludzi i narobiło szkód, nie mamracji? - Masz. -Dobra, to powiedzmy, żedziewięć to okropniewielkie trzęsienie ziemi, a trzy to takie tam małewstrząsy. Gdzie na skali Richtera są twoje uczuciado mnie? I tylko oto jejchodzi? -Spokojnie osiem stopni,Brenda. - Nie kłam, Cecil. -Nie kłamię, dziewczyno. Jesteś najlepszą rzeczą,jaka mi się przydarzyła oddługiego czasu. Serce misię do ciebie wyrywa. Kiedychodzę, stopami ledwodotykam ziemi, a jak już na niejstanę, to prawie nieczuję odcisków. A co z twoimi uczuciami? ^ Upijałyk piwa i decyduje się dokończyć butelkę. Odstawiają i wstaje. Przeciągasię seksownie,tak żejej piersi unoszą się, apotem opadają. Potem bierzejew obie dłonie i ściska. - Ty też mógłbyśdostać ósemkę. -Co to znaczy "mógłbym"? - No, musimy jeszcze podjąć parę decyzji. -Na przykład? 177. - Powiedz mi coś. Skoro twojażona nie umarła, to fzy planujesz niedługo rozwód? - Oczywiście. Żyjemy w grzechu. Tak być nie może. Dobrze to wiem. Twojedzieci jeszcze są małe, aleniedługo dorosną. - To kiedy się rozwiedziesz? -No,muszę ją postawić na nogi, a dopiero co cimówiłem, że mamy problemy finansowe i najpierwmusimy to wyprostować. Tego sięniezrobi takraz-dwa, Brenda. Dlaczego chcesz to wszystko wiedzieć dzisiaj, przecież już o tym rozmawialiśmy? - Bo pewne rzeczy się zmieniły. -Co się zmieniło? - Coś się stało i niemogę nic z tym zrobić. -Co takiego sięstało? Zanim się obejrzę, patrzyw stronę kuchni, żebysprawdzić, czy dzieci nie podglądają,a kiedy się okazuje, że nie, podciąga jasnoniebieski top i wyjmujeobie piersi ze stanika. - Niewyglądają na większe? Trudno powiedzieć. Nigdy ich nie mierzyłem linijką. Yłdadaje zpowrotem i obciąga top. - No to za parę miesięcy będą większe. -Niemusiszsobierobić operacji, Brenda, jeżeli o to się rozchodzi. Kręci głową w tę i zpowrotem. Ile lat matwojenajmłodsze dziecko, Cecil? -- Trzydzieści pięć. --A najstarsze? -- Chyba trzydzieści osiem. Bo co? - Bo może powinieneśje powiadomić, że gdzieśkoło września będą miały zupełnie nową siostrzyczkę albobraciszka. 178 - Żartujesz sobie, co,Brenda? -Dlaczego miałabymżartować z czegoś takiego? - Siedzisz tu i ot, tak sobie mówisz, że w twoimbrzuchu rośniedziecko, które ma moją krew? -Właśnie to ci mówię. - Podchodzi do mnie. Sercebije mi nierówno. Robi mi się gorąco. Czuję się młodo. Czuję się błogo. Jakby midano kolejną szansę. Dziecko. Prawdziwe, żywe dziecko. Jasna cholera, Cecil. Nawet nie wiedziałem, że mój mały ma w sobie jeszczetyle mocy. - No- Brenda szepczemi do ucha iliżemnie pomałżowinie. Wie, że to mnie doprowadza doszaleństwa,dosłownie wyłażę ze skóry. - Chcesz byćojcem mojego dziecka? - Pewnie,że tak - mówię. - Pewnie, że tak. - To trzeba będzie zmienić parę rzeczy. -Wiem. - Musimy się przeprowadzić. -Wiem. - W jakieś przyzwoite miejsce. -Wiem. - Żeby dzieciaki mogły chodzić do dobrej szkoły. -No. - Bliżej białych, o tomi chodzi. -Białasynie są nam do niczego potrzebne. Dziecimogąiśćdo szkoły prywatnej. - Prywatnej? - Jest tu kilka porządnych chrześcijańskich szkól;. Przydałoby się,żeby dziecibyły bliżej Boga,a jednocześniedostały dobrewykształcenie. Tutaj to chybajuż nikt nie chodzi dokościoła. - My też moglibyśmy zacząć chodzićdo kościoła. -Bardzo dobry pomysł, Brenda. - Okay,ale jajeszcze nie skończyłam. 179. - Zamieniam się w słuch, mała. Słucham cię uważnie. Ale możesz mi jeszcze popieścić uszko? - W moim stanie nie będę mogła już sprzątać. -Nic sięo to nie martw. Przeciągapowoli językiempo boku mojej szyi aż poucho, po czym w nie dmucha. O, ja cię kręcę. - Aw moim samochodzie trzeba wymienićnie tylko skrzynię biegów. - Możemyw ogóle wymienić tego grata. Teraz leciutko kąsa mojąmałżowinę. To też lubię. I to jak. -Muszę się pozbyć tej trwałej i zapleść sobie warkoczyki, bo jak zrobię się gruba, trudno mi będziepodnosić ręce do góry, żeby się uczesać. - Dobra. -Ty też powinieneś trochę sięostrzyc, Cecil. Albo sobie wymyślić jakąś nowąfryzurę. Pozatym mamytylko dwie poszewki na poduszki i, tak między nami,obie sąpoplamione. A poszewki nie sątanie. - Na pewno się tym zajmę, Brenda. -O. I ostatniarzecz - mówi, po czymcałuje mniewpoliczek, od czego dosłownie się roztapiam, więccały się aż skręcam,a wtedy czuję jej usta na moich. Ssiemoje wargi jakjakieś mandarynki, a potemmi je zwraca. - Hakeemi Promyczek muszą pójśćdo dobrej zerówki,bo nie dam radysię uczyć,jakmi dzieciakiprzez cały dzieńbędą siedziały na głowie. - Czego tysię chceszuczyć? -Do matury. Pamiętasz? Mówiłam, że chcę zrobić maturę. - No, pamiętam. Mi też nie zaszkodziłoby trochę zajrzećdo książek. - Mówiłam, że musimy zmienić parę rzeczy,nie? -mówi z dumą. Naprawdę lubię tę dziewuchę. Jesttakaambitna. Chce tylko poprawić jakość życiaswojego i dzieciaków. A teraz chyba i naszego. To dla mnienowość. Ale fajna. I potrzebna. - No jasne, że mówiłaś, Brenda. Alemusimy dodaćjeszczejedną rzecz do tej listy. - Jaką? - pyta, nieco zaniepokojona, jeżeli mniewzrok nie myli. - Wylać to piwsko z lodówki do zlewu. Nie jest ci doniczego potrzebne, a już na pewno nie dziecku. - Dobrze,Cecil. Nie bój nic. - Dziecko - mówię. -No. Ale nie urodzi się już dzisiaj- mówi,odwracającsię w stronę kuchni. - Chcesz serdelka? - Nie. Ale jak chcesz, to sobie weź. Jestem teraz taki szczęśliwy, że mamochotę wylecieć na ulicę i drzeć się na całegardło. Mam ochotęzadzwonić do Violii przekazać jej dobrą nowinę. Kobieto, nadal mogęrobić dzieci! Po tylu latach. Ale,Boże drogi, nie mogęjej o tym pisnąć ani słówka. Dzieciom też nie. Jeszczenie. Cholera, trzeba to jakośuczcić. Ale jak? Brenda stoi w drzwiach kuchni, patrząc nadzieci. Ich papierowetalerze są czyste. Dzieci piją kool-aid. Staję za nią, kładę jejręce na brzuchui. zataczamnimikrąg. - Co? - pyta. - Muszę iść to uczcić - mówię. -To przynieś mi po drodze jakąś zieleninę, dobrze? - Brokuły czy kapustę, maleńka? Wybieraj! Przydeptuje mi stopę, staje dokładnie na odcisku,ale udaję, żenic nie poczułem. 181. - Okay! - mówię i ruszam do drzwi. - Przyniesiesz dzieciom coś słodkiego? -Chcecie? - pytam. - Taaak! - odpowiadająwszystkie. - Wafelki waniliowe! - mówi panna Q. - Lody! - mówi Hakeem. Dzidziuś tylko uśmiecha sięszeroko. Zje wszystko,co jej się da. Wychodzę z domu, staję pod drzwiamii patrzę na tę czarną pustynię. Widać tylko migająceświatełka na Mirage, Excalibur i Caesar's Palące. Czuję, że mam fart. Jakbymrozbił bank i musiał komuśo tym opowiedzieć. Zbiegam na palcach ze schodów. Zanim otworzę lincolna, olśniewa mnie:Howie! Jemumogę siępochwalić. To jedyna osoba na świecie, której mogę zaufać. Howie niebędziemnie osądzał. Napewno się ucieszy. Wsiadam do samochodu i zapalam silnik, aprzedwrzuceniem biegu włączam kasetę B. B. Kinga, ale niesłyszę ani słowa, bo tak szeroko szczerzę zęby. Niemogę się doczekać, kiedy powiem Howiemu. Wiem, żetrudno mu będzie uwierzyć. Ale, cholera, niejemujednemu. Sny orybach - Mogę sama chodzić! - dręsię na pielęgniarkę,która upiera się, żebymwyjechałastąd na tymprzeklętym wózku. Znam przepisy. Już je tu wszystkieprzerobiłam. Ale, cholera jasna, niektóre przepisysąpo to, żeby je łamać. - Jestem tegopewna, pani Price, ale zna pani przepisy szpitalne: musimy panią stąd wywieźć na wózku,niezależnie od tego, czy może pani chodzić, czy nie. Czy tamten pan to pani syn? Lewis siedzi na jednymz tych jednakowych krzeseł,z dłońmi tak mocno złożonymi, jakby gorąco modliłsię o coś, naco - jak sam wie -nie zasługuje. Twarzlśni mu od potu iz pewnością przydałby mu się gorącyprysznic. Czy naprawdęmusi pokazywać się ludziom,wyglądając jak jakiś bezdomny czy coś? - Tak, to mój syn- mamroczę, a Lewis spogląda namnie tak, jakby za toprzepraszał. Czasami żałuję, żeBóg nie stworzył mnie jakoczarownicy albo żeprzynajmniej nie dał mi jakichś magicznych mocy. Zaczęłabym od naprawieniamojego syna, dałabym muczysteciuchy i pchnęła na prostą drogę: taką,któradokąś prowadzi. - Czy zawieziepanią do domu? 183. Patrzę na niego ostro. Nie ma prawa jazdy, alepozwoliłam mu przyjechać tutaj moją sentrą, żeby miprzywiózł sztuczną szczękę, bo przez ostatnich parędni Loretta sama była trochę schorowana i nie dałarady tego zrobić. Poprosiłam go też oczystą bieliznęi jakieś porządne ciuchy, w których mogłabym wrócićdo domu- cokolwiek z szafy, coś elastycznego, i błagam, żadnych zamków błyskawicznych, guzików, haftek czy pętelek. I ostrzegłam go: lepiej, żebym niewyniuchała alkoholu w jego oddechu - chociażpewniei tak będzie mu parował przez skórę - i niech mudogłowy nie strzeli, żeby się rozbijać moim samochodem. Szybko bym się zorientowała, bo pilnuję licznika, a gdybym to odkryła,tak bym mu wkopaławdupę, że poleciałby na the Stripszukać swojegotatuńcia. A niech sobie do usranej śmierci pomieszkaz Cecilem, tą jego panienką i jej bachorami w luksusowych slumsach. Lewis obiecał, że będzietuo dwunastej, chociaż mielimnie wypisać dopieroo pierwszej. Dwie pielęgniarkipowiedziały mi, że jesttu jużod wpół dojedenastej. Siadam na wózek i potakująco kiwam głową dopielęgniarki. Lewiswstaje i idzie za namido okienka,gdzie wydają mi plastikową torbę z moimi rzeczamiosobistymi. Kładę ją nakolanach. Pielęgniarka dajemi stertę papierów - milion instrukcji, jak mamoddychać, a potem jeszcze mały pakiecik. Wiem, co totakiego. - Ma tu pani siedem recept,które proszę zrealizować jak najszybciej. Czysynmoże to dla pani załatwić? - Mogę - mówi Lewis. -Dobra, dobra. Weźciemnie stąd. Chcę do domu. 184 Słyszę, jak wydaje z siebie długie westchnienie, a janie odzywam się ani słowem, dopóki nie wjedziemyna podjazd przed moim domem. Nie wierzę własnymoczom. Dom jest cały wysprzątany. Wygląda jak spod igiełki. - Kto tozrobił? -Ja. Nie było za wiele do roboty. Idę do kuchnii powolutku otwieram lodówkę. Onateżjest wyczyszczona,zostało tylko parę słoiczków musztardy francuskiej, słoik granulowanej kawy Folgera i dwie duże butelki Schlitz Malt Liquor. Te na pewno nie są moje. Nagle wyczuwamzapachśrodka odkażającego, więc zatrzaskuję drzwi. Odsamych oparów mogę dostać ataku. Cholera,jeszczetylkotego mipotrzeba, żeby wrócić do szpitala tegosamego dnia, kiedy wypisali mnie do domu. Alebyłby numer! - Naprawiłem twój samochód - mówi, idąc prostodo lodówki. Próbuję zgadnąć,co zamierzaz niejwyjąć. Pewnie drynia. Ale cotam, mnie też by sięprzydał. - Przecież nie był zepsuty - mówię, kierując siędosypialni. Widzę, żeLewis całkiem nieźle się zainstalował w pokoju, gdzie kiedyś spał Cecil. Mam nadzieję,że nie zamierza się wprowadzić nadobre. Chyba gozaskoczę, jeżeli o to muchodziło z tym naprawianiemi sprzątaniem. Niechmu się nie wydaje, żemójdom tojakiśmotel. - Mamo, kiedy ostatnio zmieniałaśolej? -Jak toostatnio? Nigdy nie zmieniałam oleju. Tonależało do twojego taty, a nie do mnie. 185. Lewis wchodzi do pokoju z jednym z moich słoikówna spaghetti wypełnionym piwem i siada na brudnobiałej kanapie. - Nie! - krzyczę. - Co jest? - pyta przestraszony. - Lewis, proszę cię, nie siadaj namojej porządnejkanapie w tych brudnychciuchach. -Doobra - jęczy, wstaje i rozgląda się po pokoju. Patrzy nadwa złote krzesła, na którychniedawnokazałam zmienić tapicerkę, potem na swoje spodniei w końcu decyduje się w ogóle nie siadać. - No,w każdym razie padły ci świece zapłonowe i trzebabyło wymienić rozrusznik, więc namówiłem takiegofaceta, żeby mi je dałw zamian za robotę, i dlategojestem taki brudny. Patrzy przez korytarz na mnie, chybaczekając, żego pochwalę, więc torobię: - Dziękuję, Lewis. Cieszę się, że nadalkorzystaszz tego łba na karku, z którymsię urodziłeś. Przynajmniej czasami. - Nie powinnam była wypowiadać tegoostatniego zdania, ale tak jakoś mi się wypsnęło. -Zarobotę? - No. Powiedział, żemnie zatrudni, jeżeli szukampracy. - Świetny układ, Lewis. -Chciałbym zmienić parę rzeczy. - No, tylko żebyś się za bardzo nie pośpieszył. Maszpojęcie, jaktu bywagorąco? - Mamo, proszę. Potrzebujesz czegoś? - No, daj łyktego piwa. - Urywami zastanawiamsię przez chwilę. -Albo nie, nalej mi całąszklankę,co? Wiesz, kiedy Janelle i Paris mają przyjechać? - Nie. Ale nasekretarce masz chyba parę wiadomości. 186 Podnoszę się z brzegu łóżka,pochylam i widzę, żemruga pomarańczowa czwórka. - Dlaczego ichnie przesłuchałeś? -Bo to niemój telefon. - Ajakto coś pilnego? Lewis, cholera jasna, przecież byłam w szpitalu. - Przepraszam -mówi. - No dobra. Co ztymi receptami? Mam iść do apteki i je zrealizować? - No, ale mam tylko siedemdziesiąt parędolarów,więc się spytaj, ile to będzie kosztować. W domu niemanic dojedzenia, co? Umieram z głodu. - Ja też. -Na pewno - mówię. - Trudnomisię do tegoprzyznać, ale wiele bym dała za serdelki,jakie robitwójtata, z pieczoną fasolą, sałatką ziemniaczanąi odrobiną kapusty. Chociaż łyżeczkę. - Mogę wpaść do Chaty. -Z choinki się urwałeś? Nie ma już ani jednejChaty - wyrzucam z siebie, po czym zaczynam przeglądać stertę korespondencji leżącej koło telefonu. Lewis tylkokręci głową i żłopie resztkę piwa. Pewnie trudno mu się z tym pogodzić, ale dobrzematak: niech sobie nie myśli, że wszystkim się świetniepowodzi,tylko nie jemu. Że wszyscy sątacy cholernie szczęśliwi. Jatam nie znam żadnych szczęśliwych ludzi. Takich, co to chodzą ipodśpiewują sobie z radości. No, może izdarza sięto raz na jakiśczas, ale to wszystko. Więc może ta wiadomośćściągnie go z obłoków,w których buja. - Kup mi BigMaca, duże frytki i dwajabłeczniki na ciepło. Nie. Bez jabłeczników. I małe frytki. Zapomniałam, jestem nadiecie. - Mam wziąć samochódczy pójść pieszo? 187. Mam ochotę czymś w niego rzucić za tak durnepytanie. Miał o wiele więcej oleju w głowie, jak byłnastolatkiem. - Zrób to, couważaszza stosowne, Lewis. Zastanawiasię przez chwilę. Wzdycha. Robi parękroków w stronę drzwi wejściowych, po czym mówi: - To chyba wezmęsamochód. Mogę sobie kupićpaczkę papierosów? - Dodaj to do rachunku,jedź i wracaj prostodo domu. I, Lewis,niech ci nawet dogłowy nieprzyjdzie, żeby palić w moim samochodzie albow tym domu, jasne? - Chyba nie mamwyboru. Kiedy słyszę trzaśnieciedrzwiami, uświadamiamsobie,że o czymś zapomniałam. - Lewis, kupmi jeszcze dwa losy! - Czasami jest takinteligentny, jak bym sobie tego życzyła, ale niekiedyaż trudnomi uwierzyć, że skończył liceum. Pierwsza wiadomość jest od mojejsfiksowanej siostruni, SuzieMae,która pyta,czy jestem jeszczewszpitalu. Jak takstrasznie chce wiedzieć, to dlaczego nie zadzwoni do któregośz moich dzieci? Potemdosłownie nie wierzę własnym uszom, kiedy słyszęgłos Charlotte. Początkowo w ogólego nie rozpoznaję,bo mówi bardzo łagodnie, i domyślam się, że dzwoniz automatu, bo w tle słychać straszny hałas i muzykę,jaką puszczają w supermarketach. Pewnie cośsięstało uniejw domu, bo inaczej by tak do mnie niedzwoniła. No, ale przynajmniej zadzwoniła. Niezabardzo jestem wstrząśnięta tym, że nie przyjedzie. Ciekawe, na jakie to wakacje wybiera sięAL Może dostał jakieś duże zlecenie na przewóz tą swoją ciężarówką. O cholera, to Cecil? Mówi, że słyszał, że wracamdzisiaj, iże wpadnie później, żeby się dowiedzieć, jak sięczuję. Dodaje, że ma jakąś nowinę. Mam nadzieję,żezapłacił urzędowi skarbowemu. To by oznaczało, żemogęsię wyprowadzić, kiedy zechcę, a nie kiedybędęzmuszona. Ale właśnie mi przyszło dogłowy: cholera,gdzie ja siępodzieję, jak będę musiała się wyprowadzić? Żyjęz ubezpieczenia i ledwo mi starcza od pierwszegodo pierwszego. Właśnie nad tym medytuję, kiedy słyszęgłos Esseksa, przewodniczącego naszej ligi kręglarskiej. Mówi, żewszelki słuch po mnie zaginął i jeszcze "Cienkoprzędziemy bezciebie,Vy. Zbieraj się, rusz dupskoi przyjdź dokręgielni. Gdzie ty sięchowasz? Żyjeszjeszcze? Tylko nie umieraj przed zawodami w przyszłymmiesiącu. Hi-hi-hi". Czy to ktoś puka do drzwi? Niechcemi się wstawać i otwierać, zwłaszcza jeżeli to Cecil alboLoretta, bo dopiero weszłam do domu i ledwo zdążyłamtrochę odsapnąć. Jeszcze nie jestem w nastroju napogaduszki. Zerkam przez zasłonyi rzeczywiście, toLoretta. Znowu sobie ufarbowała włosy. Terazsą lawen- . dowe. Powinnajuż z tym skończyć. Ma takie rzadkiewłosy, że prześwituje przez nie łysa czaszka, a onajeszcze nakłada na nie tylepianki i lakieru, że wyglądato tak, jakby miała na głowie watę cukrową. - Viola, słoneczko, jesteśtam? Ow mordę. Nie mogę tak okłamywać Loretty. Pukam w okno, żeby ją przywołać, a ona podchodzi. - Cześć,Loretta. Dzięki, że wpadłaś, kochana, aledopiero co wróciłam i przynajmniej do jutra powinnam leżeć w łóżku. - Jasne. Ale może czegoś potrzebujesz? Właśniejadę do supermarketu i mogłabym ci coś kupić. - Dzięki, ale syn właśnie poszedł do sklepu. -O, to twój syn przyjechał? Tomiło. - No. Reszta moich dzieci też dzisiaj przyjedzie. Chyba zrobiłojej sięprzykro. Jakby nie wiedziała,co ma terazzrobić. - Loretta,kto ci ufarbowałwłosy? -Ufarbowałam sięu Vivaciousa. - Wyglądasz fantastycznie, kochana. -Dziękuję, Vy. No, to pojadę prosto do domu, alezadzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała. I daj mi znać,kiedy będziesz planowała brydża. - Dobrze. A ty się dobrze czujesz? - Zależy od dnia. Cukrzyca potrafi płatać figle. Aledziękuję Wszechmogącemu, że jeszczeżyję. - Witaj w klubie. To na razie, kochana. Uśmiecha się,macha do mnie, odwraca się i schodziz werandy. Lorettajest taka drobniutka i blada. Ażtrudno uwierzyć, że mieszkaw Las Vegas. Nie mażadnej bliskiejrodziny, ale jak tak o tym pomyśleć, tochyba ja jestem jej rodziną. - Mamo, obudźsię - mówi Janelle. Ale toniemożliwe,bo wcale nie śpię. Ktoś jednak mną potrząsaiuświadamiam sobie,że mam zamknięte oczy,chybaod paru minut. Poczta, którą przeglądałam i która leżykoło mnie,wygląda jak wachlarz zrobiony z białychkopert, z których wyróżnia się tylko jedna brązowaz urzędu skarbowego z ostatnim ostrzeżeniem dotyczącym odebrania mi domu. A niechsobie biorą tęnędzną norę. Nie zamierzam już dłużej zamartwiać sięo tęruderę. Niech Cecil się onią martwi. Niechterazon pogłówkuje. 190 - Jak się czujesz, babciu? -Shanice? Próbuję usiąść, a ona mi pomaga. Janelle stoi wnogachłóżka, wkładając gumowe rękawiczki. - Kiedy przyjechałyście? Lewis już wrócił? - Dzięki Bogu nie. Przyjechałyśmy jakieś piętnaście minut temu. Spałaś jak niemowlę. Chciałam, żebyś odpoczęła, ale twoja wścibska wnuczka uparłasię,żeby posiedzieć przy tobie i poczekać, ażsię obudzisz. Obudziła cię? - Wcale jej nie obudziłam -warczy Shanice. -Może opół tonuciszej, kiedy mówisz do swojejmatki, dziewczyno? - Przepraszam, babciu. Przepraszam, mamo. - Czujesz sięjuż mniej więcej normalnie, mamo? -Jako tako, ale żyję, więc nie mogę narzekać. A cou was? Na pewno jesteście zmęczone. Same przyjechałyście aż tutaj? - No jasne. Bardzo przyjemnie się jechało. Przydałonam się trochę czasu tylkowe dwójkę. Patrzę na Shanice. Jej oczystraciły cały blask,zupełniejakby próbowała w jakiś sposób ukryć swoje'uczucia. W tym też jest dobra. Potempodnoszę wzrokna Janelle, której oczy zachowują się zupełnie odwrotnie: ledwo coś powstrzymuje. Nie łzy. Cośjeszcze. Co,na Boga Ojca, to może być? Mam nadzieję, żenieto,copodejrzewam. Powie, kiedy będzie chciała. A japoczekam. ' - Chyba przytyłaś? - pytam ją. - Może parę kilo. -Wydawało mi się, że lubiłaś się głodzić - mówięz drwiącym uśmieszkiem. - Nie chcę być gruba. 191. - Jeśli to cię pocieszy, to zeszłej nocy śniły mi się ryby. - I.. -To zwykleznaczy, że ktoś jest w ciąży. Coty na to? - Mamo, dobrze wiesz, że bajaniastarych bab się nie sprawdzają. - Ajednak wydajesz dziesięć dolarów na wróżkę iuważasz,że to dobra inwestycja? - To inny sposób na zdobycie wiedzyo samymsobie, wglądu do własnego wnętrza i okazja na lepsze poznanie samego siebie. - Oszczędź mi tej gadki, dobrze? Kto oprócz mniema cię lepiej znać niż ty sama? Czyktóraś z tychwróżek przepowiedziała ci, kiedy skończysz collegealbo dostaniesz prawdziwą pracę? - Mam pracę. -Nie,nie masz - wypala Shanice. - Zajmuję siędomem i wychowuję dziecko. Słuchaj,mamo, dopiero co tu przyjechałam, więc nie zaczynaj, dobrze? Spogląda na córkę i przewraca oczami, więcdecyduję się wtrącić. - Shanice, kochanie, czy mogłabyś przynieść babci szklankę, którą wujek Lewis zostawił w salonie? - Wylałamją do zlewu - mówiJanelle. -Co? Dlaczego? - Bopiwo to ostatniarzecz, jakiej teraz potrzebujesz. Paris niedawno mi opowiadała o takim artykule, któryczytała w jakimś holistycznym magazynie. To byłoo chmielu- z tego robisię piwo - i o różnych innychrzeczach,których astmatycy powinni się wystrzegać. - Paris wierzy we wszystko, co tylko przeczyta. Atak przy okazji,gdzie ona jest? Rozmyśliła się? 192 - Lada chwila będzie tu z Dingusem. Ich samolotmiał wylądować jakieś pół godziny temu. Niechciała,żebypo nią wychodzić na lotnisko. Ma wynająć samochód. Znasz ją. - No, dobrze ją znam. Shanice, wstańi pokażsię babci! Wstaje. Nogi aż do szyi. Na udach ani grama mięsa. - Dlaczego teszortysą takie krótkie? -Są od Daisy Dukes - mówi. - Od jakiej Daisy? Nicmnie nie obchodzi, jak onasię nazywa. W tych gaciach nie możeszsię pochylić,żeby ci tyłeknie wylazł. - Więc. - pyta ironicznie Shanice. Wyciągam rękę, biorę inhalator i robię kilka wdechów. - Nie życzę sobie ich oglądać ani tutaj, aniprzyludziach, więc ściągaj je iwłóż coś przyzwoitego. -Wszystko wporządku, mamo? - Nic niejest w porządku - mówię. Gdybym mogła,tobym wyskoczyła z łóżka iporządnie sprała tyłekmojejwnuczce, alekiedy patrzę jej w oczy, widzę, że coś tu jestnie tak. Moja wnuczka nigdyw życiu by nie wypowiedziała pod moimadresem tak bezczelnej uwagi. Nieodezwałaby się tym tonem. Coś tu jest nie tak. Tak. więcdaj sobie spokój,Vy. Weź na wstrzymanie. - Już dobrze. - Gdzie jest tatuś? - pytaJanelle. Słyszę dźwięk silnika na podwórku. - Idź,zobacz,czy to on -mówię i dopiero potemgryzę się w język. Obie wychodzą do salonu, a jazmuszam się, żeby wstać. Początkowo trochę kręci misię w głowie, potem robi mi się słabo, ale dochodzędosiebie. Kiedy wchodzę do salonu, właśnie się zaczynazlot rodzinnyPrice'ów bez pozostałej dwójki dzieci. 193 : .^^wsasisisaai^is. No i dobra. Wszyscy się ściskają, ale najwyraźniejnikt nie robi tego szczerze - tylko ja, kiedy przytulamswego wnuka, który wyrósł na olbrzyma. Dingus całuje mnie w czoło, po czym ujmujemniepod łokieći prowadzi do kanapy. Ma na sobie niebieskie dżinsyidługączerwoną bluzę. Temu chłopakowi dobrzew czerwonym. - Wolno ci wstawać, babciu? -Kotku,jużwyszłam ze szpitala i nie zamierzamzachowywać się jak kaleka. Miałam tylko lekki atakastmy. No, słowo daję, z minuty na minutęwyglądaszcoraz bardziej jak twój tata. Co ty wyprawiasz,rośniesz trzy centymetry na miesiąc czy jak? - Nie. Podać ci coś? Szczerzy zęby, chwaląc siętymi klamerkami. Mamnadzieję, że zadziałają, bo Dingus w niektórych miejscach miał strasznie powykrzywiane zęby. Zanim udaje mi się odpowiedzieć, z zewnątrz wchodzą Parisi Lewis. Już się o coś kłócą. - Mamo, mogłabyś jej powiedzieć, żemiałem cikupić hamburgera? - Lewis wyglądajak oskarżonyo zbrodnię, której nie popełnił. Biedaczysko. - Tak było. Dawaj go, umieram z głodu. - Mamo, wiesz, że nie powinnaśjeść tego paskudztwa - mówi Paris, stojąc z rękoma na biodrach. Jeżelinie wygląda dokładnie tak samo jak ja dwadzieścia lattemu, to nie nazywamsięViola Price. Te niebieskiedżinsy to chyba dwunastka, a itak ciasno się na niejopinają. Ale ja nie miałam takich piersi. O, nie. Pozostałe dziewczynki przez cale lata nazywałyją "Cycuszek". Łapię torbę od Lewisai wyjmuję parę frytek. - Jesttu cośdo jedzenia? - pyta Paris,kierując się dokuchni. Słyszę, jak otwiera, a potem zamyka drzwi 194 lodówki. Shanice zasnęła na łóżku Cecila z książkąw ręku. Jej mama puściła wodę w łazience. Wiem, żesię nie kąpie, bo wzięła telefon bezprzewodowy, a pozatym włożyła gumowe rękawiczki. - Co zmoimi receptami, Lewis? Zpowrotem wyszedł przed dom i siedzi teraz naschodkach, rozwiązując krzyżówkę i paląc papierosa,Pewnie sięzamyślił, bo nieodpowiada. - Wujku, babcia pyta, co z jej receptami -Dinguspowtarza z progu, po czym wchodzi i włącza telewizję. Iod razu, jak za sprawą czarów, pojawia się koszykówka. - A, tak. - Słyszę, jak chrząka,wstaje ikuśtyka dośrodka. -Nie ucieszysz się. - No? Pewnie te lekarstwa kosztujągrubo ponadsiedemdziesiąt dolarów, tyleto wiem. - W sumie czterysta dziewięćdziesiąt siedem dolarów i osiemdziesiąt trzy centy. -Coś ty powiedział? - Kazałem to sobie napisać, bo sam nie mogłemw to uwierzyć. Kładę dłoń na piersi i tylko patrzę, jak jedenz chłopaków z Utah Jazz wykonuje rzutza trzypunkty. - Gdzie jest ta apteka, Lewis? - pytaParis. - Parę ulic dalej. -A spożywczy? - W tym samym miejscu. -Chodźmy. Wrócimy za jakieś pół godziny. Potrzebujesz czegoś konkretnego, mamo? Tylko kręcę głową. Paris zawsze przychodzi mi z pomocą. Ciekawe, ktopomaga jej? Dingus macha swymi długimi rękoma. - Mamo, mogłabyś mi kupić dietetyczną pepsi? 195. - Zaraz! - mówię. -Przydałoby się też trochę seraVelveeta i tortilli. Możemy sobie zrobićnachos domeczu - nie, Dingus? Mruga do mnie. Ale jego mama kręci głową, jakbymiała zaraz odlecieć. - Mamo, nie wolno cijeść nabiału. Jeżelichceszwyzdrowieć,to lepiej w ogóle zapomnij o serze, mlekui jajkach. Mam listę produktów, których powinnaśunikać. Masz ochotę na coś innego? - Może sama mi powiesz, na cobym miała ochotę? -Babciu, zapomniałem - odzywa się Dingus. - Jateżnie mogę jeść sera. Włazi mi wklamerki itrudnomigo potem wydłubać. - Zaraz wracamy - mówi Paris, odwracając się. -I, Lewis, ostrzegam cię. Jeżeli chociaż raz wspomniszo Donetcie,zatrzymujęsamochód i wracaszpieszo. Jasne? Lewis wygląda na zdezorientowanego. - Przecież toty właśnie o niej wspomniałaś. Nawetnie myślałem o tej kobiecie. - Chwileczkę - mówi,wkłada rękę do torebki i wytrząsa na dłoń jakąś białą pigułkę. -Co to? - pytam. - Advil. Czuję, że zaraz mnie rozboli głowa. - W życiu nie widziałam białego advila - mówię. -Jaka to dawka? - Spora. Lewis, gotowy? - Od dawna. A dla twojej wiadomości - jestem takdaleko myślami od swojejbyłej,że w ogóle nie rozumiem, o co ci chodzi. - To nawet nie próbuj - mówi Paris, a ja przesuwamrękęz piersi na usta,żeby nikt nie zobaczył, że sięśmieję. 196 Chyba znowu wszyscy przysnęliśmy podczasprzerwy, bo kiedy otwieram oczy, Paris iLewis już wrócili,a mnie się wydaje, że wyszli dosłownie przed chwilą. Dingus położył się na podłodze zramionami rozpostartymi jak orzeł. Zajmuje większą część mojej powierzchni mieszkalnej, więc jego mama musi przejśćnad nim,żeby się dostaćdo kuchni, ale najpierw dajemu lekkiego kopniaka, a on podnosi głowę. - Mógłbyś nam pomóc wyjąć parę rzeczy z samochodu i wnieśćtorby? -Jasne, mamo. Gdzie babcia? - pyta, rozglądającsię. - Tutaj - odpowiadam tuż zza niego. Spoglądaw górę na mnie,kiwagłową i uśmiecha się. - Gdzie twoja kula, babciu? Myślałem, żepójdziemy wszyscy nakręgle. - Chyba tam, pod łóżkiem. Ale przez następnychparę tygodni nie mam nawet co marzyć o kręglach. Dingus milknie i wraca dooglądania meczu. Z sypialni wychodzi Shanice, wycierając zaspane oczy. Jeszcze niezdjęła tych szortów. Macha na powitaniedo Dingusa. - Gdzie moja mama? - pytamnie. - Chyba dzwoni do George'a. Rozmawia z kimś,odkąd zaczęliśmy oglądać mecz. Shanice przewraca oczami o trzysta sześćdziesiątstopni. - Dlaczego się tak zataczasz, Niecie? - pyta Dingus,otwierając drzwi, kiedy widzi, że Paris idzie po niego. - Wcalesię nie zataczam -odpowiada Shanice nieprzyjemnym tonem. -A mnie się wydaje, że tak. Ilepiej nie wywracajtak oczami - mówi i wychodzi. 197. - Chodź, usiądź koło babci - proszę, kiwając na niąręką. Siada na drugim końcu kanapy. Klepię poduszkęmiędzynami. - Przysuń się bliżej. - Po co? -Shanice, mówisz do mnie, swojej babci, czy do kogoś innego? Wygląda, jakby właśnie się ocknęła, siada na tyleblisko, że dotyka ręką mojej ręki. Patrzy prostoprzed siebiew telewizję, ale wiem, że w ogólenie ogląda meczu. - Shanice? -Tak? - mówi, nie patrząc na mnie. - Spójrzna mnie. Powolnym ruchem odwracado mnie głowę ikiedyspoglądanamnie, widzę, że temu dziecku znowu cośsię stało. Widzę to w jejoczach. Smutek ijakiś ból. Sączerwone i błyszczące,jakbypłakała albo bardzo mocno spała. Ale zaraz. Jeśli się nie mylę, to chyba wionieod niej piwskiem? To niemożliwe. Jej mama wylałacałepiwo do zlewu. Aleprzecież rozpoznam zapach browaru. - Wszystko wporządku? -Tak. Po prostujestem zmęczona i głodna. CiociuParis, kupiłaś cośdobrego" do jedzenia, czy tylko same zdrowe rzeczy? - Kupiłam trochę halibuta - odpowiada Paris. -Namówiłem ją nakilka mielonych - wtrąca Lewis,chichocząc cicho. Stoi przydrzwiach siatkowych, kopcąc kolejnego papierocha i sącząc coś zbutelki. Popierwszych dwóch drinkach zawsze jest wesolutki, alepo trzecim wciągu paru minut podlapuje doła. - Co pijesz? - pytam. - Drinka. Ma tylko siedem procent. - Ale to już trzeci. O tym zapomniałeś wspomnieć! - krzyczy Paris z kuchni. - Mamo, miałaśjakieś wiadomości odCharlotte? - Umiem pić, Paris, dziękuję ci bardzo. Nie jestemdzieckiem, więc nie musisz na mnie kablować mamietak jak kiedyś. Jeśli mnie pamięć nie myli, to wszyscyjesteśmy już dorośli. - Zamknij się, Lewis -mówi Paris. -Charlotte nieprzyjedzie -mówię. - Nadal boi sięlatać samolotem. Powiedziała, że musiałaby przyjechać pociągiem. Nieważne. Powiedziała też, że Al wybiera się na jakieś wakacje. Nic z tego nie rozumiem. - Janelle! Pośpiesz się izwolnij telefon. Muszę zadzwonić! - woła Paris. - Gdziemoje lekarstwa? - pytam. - Tutaj - odzywa się Paris z kuchnio wiele cichszym głosem. - Zrobiękolację. Imożecie mi wierzyć,że będzie to coś, co wszyscy docenią i zjedzą. - Przyniosę ci je, babciu - mówi Shanice,najwyraź-'niej szukając wymówki, by wstać. Janelle w końcuwychodzi z łazienki z bezprzewodowym telefonemw ręku. Wygląda, jakby właśnie coś straciła. Podajetelefon Paris. - Co się stało, mała? Janelle tylko kręci głową. - Nic takiego. -No to nie miej takiej kwaśnej miny. Pomóżmi. Zrób sałatkę. - Mamo, tatuś przyjechał - odzywa się Lewis. Popijampięć czy siedem pigułek dietetyczną pepsi,której smaku nie znoszę i którą Dingus postawił nastoliku. Mam nadzieję, że przynajmniejjedna z nichzadziała szybko. 199. - Cholera - mamroczę. -Co mówiłaś, mamo? - pyta Janelle. - Nie twój interes. -Nie widziałem dziadka od zeszłego roku - mówiDingus i podnosi się z podłogi. Widzę, jak Lewis, stojąc na górnymschodku, podajedłoń swemu tacie,a potem Cecil poklepuje go poramieniu, idąc do drzwi. Pomyślałby kto, że to jakiśświęty Mikołaj- wszystkiewnuki lecą do niego i ściskają się znimna niedźwiedzia. Dingus oczywiście jestod niego wyższy, a iShanice niewiele mu ustępuje. - Cześćwszystkim -mówi Cecil. -Cześć, tatusiu. - Janelle całuje go wpoliczek. Wchodzi Paris. Staje jak wryta i nie rusza się z miejsca. -Cześć, tato. Cieszęsię, że znalazłeś trochę czasu, żeby wpaść. - Wpaść? - dziwi się Janelle. Zapomniałam,że o niczym nie wie. - Chciałem sprawdzić, jak się czuje waszamamai czynie siedzi tu sama jak palec. -Sama? - pyta Janelle. - Przecież ci mówiłam, żeLewis przyjechał, nie, Cecil? - Nic takiegonie mówiłaś. -Czyżbym coś przegapiła? - pyta Janelle. - Nie powiedziałaś dzieciom? - pyta mnie Cecil. - Nie wszystkim. -Co miała nam powiedzieć? - Czy to nie oczywiste, mamo? -wtrącasię Shanice. - Dziadek już tu nie mieszka. Halo! - Od kiedy? Biedactwo. Wygląda na takąskołowaną. nn - Gdzieśod Nowego Roku. Wtym domu chyba jeszcze nigdy nie było takcicho. Nikt sięnie porusza, aCecil sprawia wrażenie,jakby chciał zniknąć. Ale nie ma dokąd uciekać. Do-brzemu tak. - Tatusiu,to mamacię wyrzuciła, czy sam odszedłeś? Cecil robi nieszczęśliwą minę imówi: - Pogadaj o tym z mamą. -A kiedy wracasz? -Janelle nadal nic nie rozumie. Tym razemCecil nawet nie odpowiada. - Może im powiesz, kiedyGeorge wraca? - wypalaShanice. - Gdzie jest George? - pytam. - Gdzie Charlotte? - pytaCecil. Paris łapie telefon i zaczyna wykręcać jej numertelefonu. Atmosfera za bardzo się zagęszcza. - Gdzie mój inhalator? -Pójdę po niego, babciu - mówi Dingus i wychodzido sypialni. Cecildalej nie wie, corobić: widać, żepróbuje sięzdecydować, czy usiąść, czy stać. ' - Przynieś miteż brązową kopertę, która leżynałóżku, dobrze, kotku? -Tęz napisem"UrządSkarbowy"? - Właśnie tę - mówię i zezuję na Cecila. Terazdobrzewidać, że żałuje,że nie przyszedł innym razem. - Charlotte? - odzywa się Paris. -Tak. Jesteśmytuwszyscy. U mamy. Dzisiaj wróciła do domu, ale chybanie bardzocię rusza, że o mało co nie umarła? To jedenwielki błąd: dzwonić do niej imówić takimtonem. Charlotte to się nie spodoba. Zwłaszczaże mywszystko słyszymy. - Tak. A na jakie to wakacje Al się wybiera? Tyleto sama się domyśliłam. Nie musisz podnosić głosu, 201. Charlotte. Nie. I przestań przeklinać. Mówię tylko, żemama o mało co nie umarła i że powinnaś ruszyć dupęi tu przyjechać jak my wszyscy, ty egoistko! Paris odsuwa słuchawkęod ucha i patrzy nanią. - Trzasnęła słuchawką. -Dziw nad dziwy - mówi Janelle. - Suka - mówi Paris. -Gdziejest George? - pytam Janelle. - Wyjechał. -Dokąd? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. -Słuchaj, jak długo zostaniesz w mieście? - pyta Cecil. - Tylko przezweekend. Bo co? Chcesz nas zaprosić do siebie? - Nie możesz zostać na kolacji, tatusiu? - pyta Janelle. - Nie, nie może - odpowiadam. -Nie mogę,złotko - mówi Cecil. - Muszę iść dopracy. - Do pracy? - dziwi się Janelle. - Zdaje się,że słowo "praca" jest ci obce - drwiParis. Próbuje żartować. Chyba. Dingus zpowrotem położył sięna podłodze itylkosłucha, kręcąc głową wte i we wte jak nameczutenisa. Na'' twarzy ma ironiczny uśmieszek, jakby tascena była lepsza od The Youngand the Restless. I właściwie to ma rację. Shanice zniknęław kuchni. Słyszę, jak otwiera lodówkę. Opróczmnienikt sięnad tym nie zastanawia. Muszę mieć na nią oko. Dzisiaj browarek, jutro szkocka. Muszę porozmawiaćz wnuczką. Przemówić jej do rozumu. Zmusić Janelle,żeby coś zrobiła. - Idź do diabła, Paris -mówi Janelle. - Tatusiu? - Jestem ochroniarzem w Harrah. -Uważasz, że to rozsądne tyle godzin przebywaćw kasynie? - pyta Paris. Powinna się zamknąć. - Świetnie sobie radzę. -Paris-odzywam się-czy twoja pigułkajuż działa? - Niezupełnie. -Może powinnaś wziąć jeszczejedną. - Dlaczego? -Bo nadal jesteś jakaś rozdrażniona. - Rozdrażniona? -Przecież mówię. - I pewnie powinnam tylko gotować i w ogóle sięnie odzywać? -Nie, czekaj. Cecil, zdaje się, że mówiłeś, żemaszjakąś dobrą wiadomość? - pytam. -Ja? - Nie, twój wujek. -Tp może poczekać. - Oj, tatusiu - mówi Paris. - Strasznie byśmy chcieli wysłuchać jakiejś dobrej wiadomości, nie? -Rozgląda się, a wszyscy chyba się z nią zgadzają. - Zawsze warto się podzielić z innymidobrą wiadomością - dodajeJanelle. -Mnie też by się przydała dobra wiadomość - mówię. - I mnie - odzywa się Lewis z werandy. Zaczynamsię zastanawiać, czyzamierza tamnocować. Cecil wygląda na podenerwowanego, zmartwionego,przestraszonego. Możeto wcaleniejest dobra wiadomość? Przecież powiedziałtylko,że ma jakąś wiadomość. Nie mówił, że jest dobra, nie? Cholera, wcale niechciałam stawiać go w takiej sytuacji. Może to jakaśsprawa osobista. Między nami. 9m. - Powiesz mi później, a ja powtórzę dzieciom - decyduję w końcu. Cecil oddycha z ulgą. Całe szczęście,myślę sobie, bo zaczynało się robić nieciekawie. Wiemtylko, że jestemw domu. Że żyję. I cieszę się,żeprzyjechały dzieci i wnuki. Przydałoby się trochę rozładować atmosferę. - Hej, a mówiłam wam,że zeszłejnocy śniły misię ryby? - Nie -mówi Paris, mocnoprzyciskającręce dobioder, jakby nie mogła się doczekać, kiedy Cecilwyjdzie, żeby móc w końcu wrócić do kuchni i zająćsię swoją robotą. -Mówiłaś - odzywa się Janelle. - No, muszę lecieć - mówi Cecil. -A coto znaczy, jak śnią się ryby? -pyta Dingus. - To znaczy, żektośjest w ciąży czy coś w tym stylu,prawda? - mówi Lewis, znowu stając przy drzwiachsiatkowych. - Z całą pewnością -przytakuję, a gdybym niebyła na tylu prochach,mogłabym przysiąc, że Janellei Cecil, anawet Paris i Dingus robią takie miny,jakby właśnie zobaczyli Boga albo jakiegoś cholernego ducha. Dziesięćtysięcy rzeczy - Mamo, smakował ci halibut? -Był inny, tyle ci powiem. Miał jakiś taki octowysmak. Nie narzekam, ale miałam apetyt na mielonez sosem. - Janie jem smażeniny. -No, oczywiście, Paris. Najbardziej mi smakowałsos do tej sałaty i to takie pokruszone coś, co zrobiłaśna deser. Chichoczę cicho. - To się nazywa creme brulee, mamo. Leżękołoniej nałóżku. Dziwne, że jeszcze nie śpi. W końcu dochodzi już pierwszaw nocy. Zaraz pokolacjizaczęliśmy grać w TrivialPursuit i skończyliśmydopiero teraz. Wygrał Lewis. Mama się tylko przy^glądała. Opuściłanas trochę po jedenastej. Telewizjajest włączona, ale bez dźwięku. Jesteśmy do połowyprzykrytekołdrą. Oprócz Lewisa wszyscy już śpią. Słyszę telewizor z drugiego pokoju i grzechotanie loduw szklance. Myślipewnie mu biegają po głowie jakmyszy po strychu, bo nie nauczył się ich dzielić nakategorie tak jak całanasza reszta. Współczuję swojemu bratu,naprawdę. Jest taki mądry, że aż głupi. Czasami mam wrażenie, że i mnie działa zbyt wiele 205. obwodów naraz, ale wtedy wyłączam kilka, żeby zwolnić do rozsądnego tempa i móc robić jedną rzecz, niemyśląc jednocześnie o dziesięciu tysiącach innych,którymi muszę się zająć. Częstosię zastanawiam, czynadejdzie taki dzień, kiedy moja lista spraw do załatwienia będzie zupełnie pusta. - Paris? - Mama leży na samym brzegu i ledwoczujęciepło jej ciała. Przysuwam się. Wiem, że terazjej trochę niewygodnie, ale trzymam ją za ramię, żebyniemogła się wywinąć. - Tak,mamo? -Wygodnie ci na tym materacu? - Bardzo. -Kupiłam go w systemie rezerwacji. Jest odSealya. - Bardzo ładny. -Łóżko itoaletkę też kupiłam w tym systemiew Thomasville. Kupiłaś tam cośkiedyś? - Nie. -Jak na mojąkieszeń to jest najlepszy systemrezerwacji w całym mieście. Można się nie śpieszyći płacić dwadzieścia dolarów miesięcznie, nie mająnicprzeciwko temu. A ichmeble wcale nie sątanie. Sądobrej jakości i bardzo eleganckie. Uwielbiamten sklep, i - Cieszę się,mamo. -Muszę coś tu zrobić, alemoże szkoda czasuienergii. - Co masz na myśli? -W tej chwili nie chce mi sięo tym mówić. Systemrezerwacji {layaway} - metoda dokonywania zakupów na raty,polegająca na rezerwacji towaru i odebraniu go po wniesieniu całej opłaty. 206 - Dobrze. Łóżko, komoda i toaletka wtym pokoju pochodząz lat siedemdziesiątych, ale wszystkie meble są tuw doskonałymstanie. Gładkie kremowe zasłonyzostały wykrochmalone i wyprasowane. Wiem, że samatozrobiła. Mama zawsze była czysta i schludna. Podoba mi się tow niej. Jej buteleczki z perfumami stojąw rządku na toaletce, chociaż niektóre mają po trzydzieści lat i został w nich sam zapach. Są tu teżokrągłepojemniczki na puder z różnymi deseniami,kwiatami i miętowozielonymi pnączami wijącymi sięna krawędziach; tony szminek - wiem, że niektóremająpo pięć-sześć lat, bo widzę z dziesięć różowychpomadek z Targów Mody, które Janelle, Charlotte i jadałyśmy jej na pięćdziesiąte urodziny. Nie widać żadnej biżuterii,bo - chociaż większość jest sztuczna- mama trzyma ją zamkniętą w szufladzie, między"znoszoną" bielizną (a ma jej całe stosy),^gdyż tamzłodziej pewnieniezajrzy. Tatuś dałjej pierścionekz diamencikiem tak maleńkim, że gdyby wypadł,nawet by nie zauważyła. Leży w pudełku razem zesztuczną biżuterią. Ściany mają kolor starej skorupki jajka i żółknądosłownie w oczach, a do tego jeszcze są zupełniegołe, gdyby nie liczyć dwóch identycznych widoczkówznad morza, które kupiła na wyprzedaży garażowej. Dywan jest w ohydnym, rdzawobrązowym odcieniu. Zawsze tu było brzydko, chociaż mamastara się,jak może. Chciałabym jej móc kupić nowy dom pełennowiutkich mebli,z lśniącymparkietem,zagranicznymi dywanami i przynajmniej jednym oryginalnymobrazem. - Dziękuję,że przyjechałaś - mówi. 207. - Nie musisz mi dziękować. -Wiem. Ale już mi lepiej, jak wiem, że tu wszyscy jesteście. - Od tego są dzieci, mamo. Żeby zapewnić ci pewien poziom komfortu. - Szkoda, że Charlotte tak nie uważa. -Na pewnoteżtak myśli. - Kogo ty chcesz oszukać? Ona lubijeszczemniedobijać, ale nie szkodzi. Troje dobrych dzieci na czworo to itak niezły wynik. - Charlotte zawsze była zazdrosna o osoby, którymokazywałaś trochę zainteresowania. W głębi duchapowinnaś wiedzieć, żeona naprawdę nie chce cię ranić. - Wiesz,nie wszystkie dzieci lubieją swoich rodziców. I nigdzie nie jest napisane, że rodzice musząlubić swoje dzieci. No, ale nie chce mi się o niejgadać. Chciałabym,żebyśmnie wysłuchała, i to uważnie, zgoda? - Zgoda. -I weź to sobie do serca. - Mamo, tylko mi tu nie wygłaszajmowy w stylu jeśli-umrę-dzisiaj-albo-jutro, dobrze? i - Cicho bądź, Paris. Nazywaj to sobie, jak chcesz, nic mnieto nie obchodzi. Tylko słuchaj, co mówię,dobra, panno Mądralińska? - Dobrze, słucham. -Ten atakwystraszył mnie jak jasna cholera. - Jak każdy poprzedni. -Nie,dziecko. Tym razem było naprawdękiepsko. - Ale jakoś jeszcze żyjesz - mówię, z całych siłstarając się myśleć pozytywnie, ale wesołość w moimgłosie jest udawana. -Tak,ale nie mogę już dłużej. - Czego nie możesz? -Walczyć. - Jak to "walczyć"? -Za każdym razem, kiedy czuję, że zbliża sięatak,wpadam w panikę i wtedy jeszcze trudniej mioddychać, i wiele mnie kosztuje, żeby to przetrzymać. - Co ty próbujeszmi powiedzieć, mamo? -Próbuję ci powiedzieć, że kiedy przyjdzie takidzień, że nie będę już miała siływalczyć, to chcę,żebyś dopilnowała, żeby reszta dzieci do końca sobienie spieprzyła życia. Ktoś musi nimi pokierować, Paris, i może to będzieszmusiałabyć ty. -Ja? - Tak, ty. -Tylkodlatego, że jestem najstarsza? - Nie, to nie jedyny powód. Masz zdrowy rozsądek. I używasz gotak, jak zawsze sobie tego życzyłam,i robisz też coś, czego reszta z nas nierobi. -Co takiego? - Pieniądze. -No, słowo daję. Mamo, przede wszystkim powinnaś w ogóle skończyćz tymi ponurymi rozmyślaniamio śmierci, bo jak tylko przejdziesz na tę nową dietę-jeżelidasz radę rzucić to głupiepiwsko - i zacznieszchodzić do lekarza holistycznego zamiast do tych idiotów, którzy cię faszerują pigułkami, to sama zobaczysz, jak szybko pokonasz tę chorobę. Kręci głową, jakbym nicnie rozumiała, poczymmocno ściska moją dłoń. Zbytmocno. - Mnóstwo astmatyków prowadzi produktywny, aktywny tryb życia. Na przykład Jackie Joyner-Kersee. Jest siedmioboistką, olimpijką, zdobyła złoty medal. 209. - No i jest młoda. -Mamo,przecież ty nie jesteś stara. Masz dopiero pięćdziesiąt pięćlat. - Za dwa i pół tygodnia już nie będę mieć pięćdziesięciu pięciu lat. W każdym razie nie mamzamiaru biegać czyskakać jak jakaś głupia. Niech tam jejsię wiedzie. Chciałabym tylkomóc bez zadyszki wejśćpo schodach albo pójść za róg i z powrotem. - Wiem. -Nie, nie wiesz. - Okay. - Nie jestem pewna,co teraz powiedzieć, ale słowa same płyną zmoich ust: - Mamo, powiedzmy, że,tylko takw teorii, gdyby coś ci się stało, a jamiałabym się zaopiekować rodzeństwem, to moje pytanie brzmi: kto zaopiekuje się mną? - Ja - mówi rzeczowo. I zwalnia uścisk. Tarozmowa wcale mi się nie podoba. Nie podoba misię temat ani ton, jakim jest prowadzona, a zwłaszczakierunek, w którym zmierza, więcpostanawiamgo zmienić. - O co tak naprawdę chodzi z tatą? -Nie rozmawiamy teraz o Cecilu, prawda? Kręcę głową. - Słuchaj, Paris. Nie -chcęcię przestraszyć. Może pożyję jeszcze ze dwa lata, a może dwadzieścia. Nigdynic nie wiadomo. Chciałampo prostu obgadać paręspraw na wypadek, gdyby coś mi się stało, chciałam, żeby ktoś był na to gotowy. - Jato mam szczęście. W porządku, mamo. Zrozumiałam. Czy możemy teraz przez parę minut porozmawiać ożyciu? - Dobrze. Czego ty chcesz? - Jak to "czego ja chcę"? -Dla siebie. - Mam prawie wszystko, czegochcę. -I tusię z tobą nie zgadzam, dziecko. - A cóż toma znaczyć? -Bóg cię obdarzył Dingusem. Obie towiemy. Ale,Paris, masz wypisane natwarzy, że czegoś ci brakujew życiu. Jedzenie iforsato nie wszystko, nie rozumiesz? Dlaczego musi się mnieczepiać? Przecież jejobiecałam, że kiedyumrze, zaopiekuję się wszystkimi,prawda? Ale to chyba nie najbardziej odpowiedniapora, byją besztać, więc mówię tylko: - Robię, co mogę. -Nieprawda. Za bardzo się starasz żyć, jak należy,żeby wypełnić wszystkie puste miejsca. Ale wypełniasz je samym gównem. Rzeczami, które tak naprawdę nie dają ci zadowolenia. Z zewnątrz wygląda todobrze i dlategomasz te bóle głowy i bierzesz pigułki. Ale żadna pigułka nie wyleczy tego, na co cierpisz. - Ana cóżto ja cierpię? ' - Na złamane serce. -Na jakie serce? - Możesz to sobie nazywać, jak chcesz,alewszystkoi tak sięsprowadzado zwykłej samotności. Ona nie wie, o czym mówi. - Nie jestemsamotna, mamo. A niby kiedy to miserce pękło? Patrzy na mnie jak na wariatkę. Chybama na myśliNathana. - Nie oszukasz mnie, Paris. Wydałam cię na świat. Znam cięjak własną kieszeń. Powinnaś przestaćsiętak pilnować i pozwolić, by ktoś znalazł klucz dotwojegoserca. Poczułabyś się o wiele lepiej. 211. - A dlaczego uważasz, że jest zamknięte? -Bowysyłasz sygnały, które mówią: "Nie rozmawiaj ze mną, nie zawracaj mi głowy, nic mi nie jest. Sama dam sobie radę. Nikogo nie potrzebuję! ". - Chybaprzesadzasz, mamo. A poza tym, co jestzłego w tym, że chcę sobie radzić sama? - Nic, Paris. Ale przestań tak bardzo się skupiać naDingusie. Chłopak idzie już własną drogą. Dobrze gowychowałaś, teraz już sam sobie poradzi. Poświęćtrochę tej energii samej sobie. - W jaki sposób? -Wyjdź czasami z domu. Zaszalej. Zrób coś głupiego, zabaw się - cholera, przestań byćtaka rozsądna. - Mogłabyś się wyrażać jaśniej,Oprah? -Wstąp do klubu. - Jakiegoklubu? -Kurczę, nie wiem! Jest cała masa różnych klubów. - A co z tobą, mamo? -Nie gadamy teraz o mnie, prawda? - Prawda. W takim razie zróbmy sesję dwustronną. Co ty na to: nie ja mam pięćdziesiąt pięć lat i tonie mój mąż wprowadził się do jakiejś zdziry, żyjącej z zasiłku, zostawiając mnie samą w walącym siędomku, który - o ile dobrze rozumiem - urząd skarbowy wziął w zastaw, i to nie ja dopiero co wyszłamze szpitala po ciężkim ataku astmy, i to nie ja niemam żadnych stałych dochodów oprócz ubezpieczenia. Tak więcjakie zmiany tychcesz przeprowadzić, panno V? - Przede wszystkim coś sobie wyjaśnijmy. Ten domnie tylko poszedł w zastaw, dziecko. W każdej chwilimogą mi odebrać tę ruderę. Gardło misię ściska. - Odebrać? -Słyszałaś, co powiedziałam. - Jak możemy temu zapobiec? -Nic nie będziemyrobić. Niezamierzam dłużejmieszkać w tejdziurze. - Ale co z tatą? Jesteś pewna, że nie wróci? - Nie chcę, żeby wracał. -Już to kiedyś słyszeliśmy, - Chcesz posłuchać, co zamierzam zrobić, czy nie? -Chcę. - Dobra - mówi nieco łagodniej. - Strasznie bymchciała pojechaćna wycieczkęz Lorettą. - To brzmi nieźle. -Chcę sobie wstawić porządną sztuczną szczękę. Dopasowaną,żeby mi zęby nie dzwoniły,jak mówię. - Powinnaś sobie sprawić jak najlepsze zęby, mamo. -Mówię poważnie,Paris! Nienawidzę tej, którąmam teraz. Dziąsła mnie odniej bolą. / - Przepraszam. - Uśmiecham się głupio, zadowolona, że jestciemno. - I chcę trochę schudnąć. U JennyCraig. Chce mi się śmiać, kiedy pomyślę, jak mama robireklamę Jenny albo skubie te miniaturowe danka, alewiem, żemówi poważnie, więc tylko mruczę: - Mhm. -I chcęzamieszkać w prawdziwym domu zsystemem do otwierania garażu, ale wystarczyłoby mieszkanie w kamienicy, pod warunkiem że będęmiałaogródek, gdzie można coś posadzić. - Nie najgorszy plan. -Ostatnia rzeczmoże ci się wydać trochę zwariowana - ciągnie. Tak jakby poprzednie nie były. 213. - Co to takiego? -Chcę sobie kupić nowy samochód. Marka nieważna. Wiedziałaś, że nigdy sobie z tatą nie kupiliśmynowego samochodu? - Nie. Mamo, nie chciałabymci podcinać skrzydeł,ale jak zamierzasz to wszystko osiągnąć? - Nie wiem. -Musisz coś wymyślić. - Mogłabym otworzyć przedszkole. -Co takiego? - Słyszałaś, co powiedziałam. -Myślałam, że dzieci cię denerwują. - Bo to i prawda. Mogłabymje tylko prowadzić. Niemuszę się zajmować dzieciakami. - Dobry pomysł. Ale musisz mieć licencję. - Toją dostanę. -Musiałabyś zrobić kurs. - Umiem czytać. - Wiem. -Poza tym gram na loterii i w zeszłym roku raz najakiś czas obstawiałam czwórkę, a teraz ręce mnieswędzą, co oznacza, że bardzo niedługo coś się wydarzy. Po prostu to czuję. - Rozumiem, że będziesz jeszcze żyła,kiedywygrasz? -Idź do diabła, Paris. - Będę trzymać za ciebie kciuki, mamo. Ale takpoważnie,mogłabym ci odpalić parę dolarów. Kiedyzapłacę podatki za tenkwartał,usiądę z księgowąisprawdzę, jak będę mogła ci pomóc w tych planach. - Byłoby miło, ale nie wysilaj się za bardzo. -Przecież muszę coś zrobić. - Nic niemusiszrobić. -Ale mogę, mamo. 214 - No dobra, mogę cię jeszcze ocoś spytać? -Nie, mamo. - Dlaczego nie chcesz zrobićtego programu w telewizji? -Bo byłobyto za bardzo czasochłonne. - Aco nie jest? Mnieto pachnie niezłąkasą. - Dlatego jest tylu nieszęśliwych ludzi, bopracujątylko dla pieniędzy. A poza tym ażtak bym się na tymnie dorobiła. , - A co z tąksiążką kucharską? -Pracujęnad nią. Po prostu potrzebuję trochę czasu,żeby rozwinąć ten pomysł. Tocoś więcej niż tylkozebranie sterty przepisów. Przewraca sięna bok i z przyzwyczajenia sięga poinhalator. Robi kilka wdechów, kładzie się z powrotemnaplecach i patrzy w sufit. Przez paręminut milczy. Słucham tej ciszy. - Z Janelledzieje się coś złego. Chyba odkryła, żeGeorge robił to,o co go przez całyczas podejrzewałam. - Dlaczego tak uważasz? -Nie widzisz, jak Shanice wydoroślała,że już niewspomnę o jej zachowaniu? - Nic nie zauważyłam. -Jestzupełnie inna. - Przechodzi okres dojrzewania. -Okres dojrzewania, dobre sobie. Ktoś nieźle namieszał w jej okresie dojrzewania, a tenktoś nazywasię George, albo ja niejestem Viola Price. - To co powinniśmy zrobić? -Niewiem. Ale coś ci powiemi chcę, żebyś zachowała to dla siebie. - W porządku. -Dzisiaj czuć jej było z ust alkoholem. 215. Aż się prostuję. - Co? -To, co słyszałaś. Wiem, że to było piwo. - Mamo, ona ma dopiero dwanaście lat. -Obudź się,Paris. Coś męczy tego dzieciaka. Instynkt mi mówi, że u nich w domu źle się dzieje. Chcętylko, żebyś miałana nią oko, bo Janelle jest za głupiai stawia tego faceta na pierwszym miejscu przed własną córką - obiecaj, że jak się zrobi afera, to zaopiekujesz się nią, zanim ktoś inny ją capnie. - Wydawało mi się, że Janellemówiła, że Georgeodszedł? Mama tylkossie zęby, po czym je wyjmujei kładziena stole. Chyba jednak kupię jejporządnąszczękę. - Jak daleko on sięmoże posunąć? - mówi. -Tojego dom. - Spytamją o torano. Mama łapiemnie za rękę. - Pamiętaj, żemasz nic nie mówić o Shanice i piciu. -Dobrze. Spytam ją,dlaczego Georgeodszedł i czyzamierza go przyjąć z powrotem, jeżeli wróci. - Wróci- mówi i przekręca się na bok. - Idę spać,jeżeli więc masz jeszcze coś do powiedzenia, to będziesz gadała sama do siebie. Dobranoc. Nie mogę usnąć. Przewracam się z boku na bok,w końcu zsuwam się z łóżka, biorę torebkę, wkładamdo niej rękę i odnajduję pigułki. Idąc do salonu,niemalprzewracam się o Dingusa. Zawinąłsię w kilkaprześcieradełi flanelowy kocyk,który mama chybazabrała z samolotu. Lewis rozwalił się na kanapie. Słyszębrzęknięcie szklanki o zlew, które dochodzi z kuchni. Wyłania się z niej Shanice,w tychsamychszortach, któremiałana sobie wcześniej, i jasnoróżowymtopie zawiązywanym na plecach. - Co ty tu robisz tak późno? - pytam. Oczywiściejest zaskoczona moim widokiem. - Chciało mi się pić. Nalałam sobie wody - mamrocze szybko. Podchodzę do niej, a ona ruszaprosto do pokoju,w którym nocujerazem z Janelle. - Chwileczkę- mówię. -O co chodzi,ciociu Paris? -Stoi tyłem do mnie. - Dlaczego się tak śpieszysz? -Muszę do łazienki. - No to idź. Dobranoc. - 'branoc - odpowiada i pędzi do łazienki w holu. Słyszę, jakodkręca kurek i parę minut późniejspuszcza wodę. W kuchni znajdujęczystąniebieskąszklankę leżącą na boku pośrodku zlewu z nierdzewnej stali. Kładę pigułkę na języku, biorę szklankęiwącham. Robi mi się przykro, kiedy wyczuwamzapach drinka Tropical Breeze, ale połykam pigułkęna sucho i wracam do łóżka. Budzimnie zapach bekonu i głośna muzyka rapowa. Mama jużwstała. Nie chce mi się ruszać. Rozlegasię pukanie do drzwi. - Nie śpię - mówię. -Mogęwejść? - pyta Janelle. - Nie, stój tam i mów przez drzwi. Uchyladrzwii w tym samym czasie dzwoni telefon. Słyszę wołaniemamyz kuchni: "Odbiorę! ". Spoglądam na zegar. Dopiero wpół do dziewiątej. - O co chodzi? - pytam. Pomimo białego dresuJanelle prezentuje się ponuro. Włosy związaław koński ogoni umalowałasię ciemnoróżową szminką. Z tąciemną skórą wygląda jaksomalijska Barbie. Jeślimnie wzrok nie myli, to przydałoby jej się też zrzucićparę kilo. Nie śmiemsię odezwać, bo jeszcze sięwkurzy. - Usiądź - mówię. -Nie, czekaj. Chodźdołazienki, chcęsobie umyć zęby. - Dingus! - drze się mama. -Dzwoni jakaś Meagan! Staję jak wryta, aż Janellewpadana mnie od tyłu. Cyckichyba jej urosły. - Paris, możemy chwilę porozmawiać? -Sekundkę. - Idę do drzwi, żeby sprawdzić, czyDingusjeszcze śpi. Śpi. Lewisa nigdzie nie widać. Gdybym nie miała widowni, odebrałabym telefon i usadziła tę małądziwkę, a potem wkopała w dupę mojemusynowi za to, że postawił nas w tak niebezpiecznympołożeniu. Jadąctu, za bardzo się martwiłam o mamę,żebyporuszać ten temat, i chociaż bardzo mi zaprzątałmyśli, postanowiłam zaczekać z tym do wyjazdu stąd. Teraz nieczas ani miejsce na takie rozmowy, bo mamienie tylko serce by pękło z żalu,ale jeszcze z powrotemwylądowałaby w szpitalu. Mimowszystkowymierzammu mocnego kopniaka wtyłek. - Ałła! Mamo, kurczę! Co jest? - Cóż tak ważnego się stało, że twoja dziewczynamusi dzwonić aż tutaj? -Kto? - Meagan. -Nie wiem. - Oboje dobrze wiemy. I sugeruję, żebyś terazsię tymzajął,bo inaczej później poniesiesz konsekwencje. 218 - Nie mam pojęcia,o czym mówisz, mamo. Babciu,mogłabyś jąspytać, czy mogę zadzwonić później? - Nie będziesz stąd dzwonić doinnego miasta. Koniec kropka. Paris,chodź, porozmawiaj ztą dziewczyną, dobrze? - Nie! - woła Dingus. -Wszystko jedno. Ja z niąpogadam. - Co dzisiaj robimy, Paris? Chcesz iść do centrumhandlowego? - Mamo,czy tobie już wolno chodzić i załatwiaćróżne rzeczy? -Czuję siędobrze. Nie mam ochoty siedzieć tu całydzień jak głupia. Musimy czymś się zająć. O którejwyjeżdżacie? - Ja mam samolot jutro wcześnie rano. -Czymogłabyś zarezerwować miejsce dla swojegobrata? - A właśnie,gdzie on się podział? -Powiedział, że idzie dopracy. I nie pytajgdzie. Kręcę głową i ruszam z powrotem do sypialni, ale zatrzymuję się wdrzwiach, kiedy słyszę, jak mama mówi: - Wiem tylko jedno: lepiej, żeby zwrócił misamochód w jednym kawałku. -Nie powinnaś mu gopożyczać, mamo. - Wiem, ale to za daleko i jest za gorąco, żeby iśćnapiechotę, a poza tym artretyzm znowu go połamałi w ogóle. , - Co takiego? -Może rzeczywiście sobietego nie wymyślił. Prawekolano mu spuchło jak bania, a jakbyś zobaczyła jegołokciei nadgarstki, Paris! Wyglądają jak wielkie węzły. Nawet dwapalce ma powykrzywiane. 219. - Naprawdę? A ja myślałam, że on udaje. Ze narzeka, żeby mu współczuć, i tylko wymiguje się odroboty. - Widziałam to nawłasne oczy. -To dlaczego nie pójdzie do lekarza? - Mówił, że był u trzechczyczterech, ale oni dalimu takie lekarstwo, po którym tylko miał kłopotyz żołądkiem. Powiedział, żeczasami mu pomaga tylenol. A bierze ich cztery naraz. Może dałabyśmu zedwa te swoje advile? Co ona, żartujesobie? - Jak wróci, to go spytam, czychce spróbować. Gdziejest Shanice? - Jeszcześpi! - krzyczy Janelle z łazienki. Kiedytam wracam, siedzi na brzeguwanny, szarpiąc zasłonkę w tropikalneryby, którą ma za plecami. - Pewniebyła strasznie zmęczona. - To na pewno- mówię i wyjmuję spod zlewunowiutkąszczoteczkędo zębów. -Co zrobimy naurodzinymamy? - Otym chciałaś ze mną pogadać? -Tak. - I towszystko? -No, niezupełnie. ' i - To o czym jeszcze? -Masz jakieś pomysły, co moglibyśmyzrobić? - Chciałam jej zaproponować, żeby przyjechała domnie na parę tygodni, ale nato jużmamy odpowiedź. Poza tym może będę musiała na cztery-pięć dnipojechać do Londynu. Mogłabyzostać z Dingusem,możespędzić z tydzień u ciebie. - Jeszcze nie wiem, jak wtedy będzie wyglądać moja sytuacja. 99n ^ - O to się nie martw. A właśnie, o co chodziz George'em? Naprawdę sięrozstaliście? - Chyba tak. -Co sięstało? - Nie chce mi się o tym rozmawiać. -Dlaczego? - Bo jeszcze jestemza bardzo wkurzona. -- Chyba niedobierał się do Shanice, co? - Nie - mówi oschle. -Chyba byś mnie nie oszukała, co, Janelle? - Nie,nie oszukałabym cię. Ale na razie nie chce misię gadać o George'u, w porządku, Paris? - Jesteś w ciąży? - Wyglądana zaszokowaną moimpytaniem. - Dlaczego pytasz? - Oczy maczarne i szkliste. Jakby lada chwila miała się załamać. - No,wyglądasz, jakbyś przytyła i masz większecycki. -I co z tego? Ty teżmasz większe. - Tak, ale ja je sobiekupiłam. -Co? - Wszczepiłamsobie implanty. -Kiedy? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Pokaż! Podnoszę góręod piżamy i pokazuję jej te cudeńka. - Cholera - mówi, gapiącsię. - Są olbrzymie! - Wcale nie. Noszę rozmiar 34D. I już. -Ujmuję jew obie dłonie i puszczam. Nie ruszająsię. Janelle przykładaobie ręcedo ust. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? -Ty mi niemówisz o wszystkim, prawda? - Ale to ważne. -To jak,jesteś wciąży, czy nie? - pytam, opuszczając góręod piżamy. 221. - Nie mogę w to uwierzyć, Paris. Ile kosztowały? - Około pięciu tysięcy i są warte każdego centa. Znowu mogę nosić top bezstanika. Dzwoni telefon. - Niech go ktoś odbierze! - wrzeszczy mama z kuchni. - Ja odbiorę- mówię, podchodzę dostolika kołołóżka i podnoszę słuchawkę. - Halo? - Paris, mówiLewis. Miałem mały wypadek. Nicpoważnego, ale. - Gdzie jesteś, Lewis? Kiedy słyszę, jak wzdycha, jużwiem, że stało sięcoś złego. - Gdzie jesteś? -W więzieniu. Przekładam słuchawkę do drugiego ucha. - Co ty robisz w więzieniu? -Prowadziłem bezprawa jazdy. - To wszystko? -I pod wpływem. - Pod wpływem czego? -Alkoholu. ^ - Lewis, jestdopiero jedenasta rano! -Wiem, która jest godzina. Pojechałem tam, gdzieten facet powiedział, że da mi robotę, ale go nie było,a taki drugi też na niego czekał, miał flaszkę, więczacząłem sączyć razem z nim, a potem on zdecydował,że już nie będzie czekał, i poprosił, żeby go podwieźćdo domu, więc go podwiozłem i nas zatrzymali. - Gdzie samochódmamy? -Skonfiskowali go. - Mama się wkurzy. -Wiem,ale czy ty albo ktoś innymógłby przyjechaćiwpłacić za mniekaucję? - Lewis, cholerajasna. Mama dopiero wczoraj wyszła ze szpitala, a ty już zaczynasz. - Paris, nie praw mi teraz kazania. Możesz przyjechać imnie stąd wyciągnąć czynie? - Ile wynosi kaucja? -Dwa tysiące. - Dolarów? -Musisz wpłacić tylko dwieście. Oddam ci, niebój nic. - No jasne. Jużto widzę. Daj mi godzinę. - Powiedzmy, że dwie. Muszę tu zostać przynajmniej cztery godziny. Chcą poczekać, aż wytrzeźwieję,chociaż wcale nie jestem pijany. Dzięki, siostrzyczko. - Ja ciebie też całuję bardzo gorąco - mówię kąśliwie i odkładam słuchawkę. -Słyszałam - mówi Janelle. - Nie mówmamie,tylko jedź poniego. - No więc? - pytam, patrząc na jej brzuch. - Nie, nie jestemw ciąży. -Pojedź zemną. - Dobrze - mówi, ale nie rusza się zmiejsca. -Mogę cizadać jeszcze jedno pytanie? - Słucham. -Zauważyłaś jakąś różnicę wzachowaniu Shanice? - Pewnie, że tak. I zamierzamją wysłać do psychologa. - A więc przyłapałaś ją na tym? -Naczym? - Na piciu. -Na piciu czego? - pyta Janelle oszołomiona. U-ła, Paris. Język ci lata jak łopata. - No, może sięmylę, ale wydaje mi się, że wczorajwieczorem napiła się drinka. - Chyba zwariowałaś, Paris. -Janelle, mama wczoraj poczuła od niej piwo. - A cóż to niby ma znaczyć, dojasnej cholery? Mama zawsze dawałaswoim wnukom po łyczku piwa. Możei Shanice wypiła odrobinę. Wszystkie dzieciakieksperymentują. Wielkie rzeczy. - Czy u was w domu dzieje się coś, co jąmartwi? -No cóż, jej tata odszedł. - Georgenie jest jej tatą, a poza tymwszyscy wiedzą, że ona go nie znosi, Janelle, więc wątpię, czy tojego odejście tak ją rozstroiło. -Cokolwiek to jest, same damy sobie z tym radę. Będę gotowa za piętnaście minut. - Kiedy wstaje,zasłonka od prysznicuzsuwa się z trzechkółeczek. Pewnie Janelle uważa, żewyglądam głupio. - Mamo, mogę jechać ztobą do więzienia po wujkaLewisa? - pytaDingus z salonu. - Zamknij się- szepczę głośno. -Dokąd wysię wybieracie? - pyta mama. - Do centrum handlowego. -Przecież mówiłam, że ja też chcę jechać. Cholera, cholera, cholera. Patrzę na Dingusa i robiętaki ruch, jakbym chciała mu uciąć głowę. - Dobrze, mamę, ale przedtem musimy z Janellejeszcze gdzieś wstąpić, więcnie możesz z nami jechać,bo to niespodzianka. -Jaka niespodzianka? - pyta, wchodząc do salonuiwycierając ręce w żółtą ścierkędo naczyń. Już sięubrała; ma na sobie różowe bawełnianespodnie, żółtąkoszulkę polo i białe skórzane pantofle. Włosy mastrasznierozczochrane. Jej głowa jest pokryta kwadratowymi plackami suchychwarkoczyków. Nieumalowała się. Pewnie czekała, aż ja albo Janelle to zrobimy. 224 - Gdybyśmy ci powiedziały, to już by nie była niespodzianka, prawda? -Uwielbiamniespodzianki. - Wszyscy je uwielbiamy, mamo- mówię. - Wszyscy. -Po tych słowach stwierdzam, że powinnyśmy jużpędzić do więzienia po naszego głupiego braciszka,odebrać samochód mamy,a potem jeszcze odnaleźćten sklep meblowy Thomasville, wykupić jej rzeczy- mam nadzieję, że je dzisiaj dostarczą - może teżposzukać jakiegoś salonu kosmetycznego dla czarnych, gdzie jej położą maseczkę intensywnie nawilżającą, podetną włosy i zrobią trwałą, a potem wrócići przed pójściem do centrum handlowego zabrać ją nalunch do Czerwonego Homara, a jeżeli nam zostanietrochę czasu, to kto wie, może ją weźmiemy na próbnąjazdę nowym samochodem? Jezus w płynie No i dobra. Namieszałem. Nie powinienem był pociągać z butelki Kirka. Nawet go nie znam. Może,majakąśchorobę? Wiele chorób. A co tam. Teraz muszęsię przygotować nato, że siostry przez całą drogę domamy będą mi prawić kazanie. Nic nie rozumieją. A janiemam im jak tego wytłumaczyć. Nie chcę musiećpić, ale kiedy dzisiaj czekałem natego faceta, ciągletylko myślałemo tym, że mam okazję zarobić trochęgrosza, nieważne ile, ale dość dużo, by nie musiećnikogo o nic prosić. Zwłaszcza moją rodzinę. Nie lubię błagać, a do tego właśnie się sprowadzapożyczanie. Boja czegoś nie mam, a ktoś inny to ma. Potemprzeważnie jest tak, żeszansę na oddanie corazbardziej się kurczą, bojak raz zaczniesz pożyczać, totak, jakbyś miał obsuwę w płaceniu rachunków: rzadko kiedy udaje ci się je uregulować. Najpierw musiszpamiętać,kto i ileci pożyczył. Ale powiedzmy, żektóregoś dnia dopisuje ci fart i trafi cisię parę dolcówekstra (co jest mało prawdopodobne). Kurde, do tegoczasu to już pewnie zdążyłeśzapomnieć, ile pożyczałeś i komu jesteś winny (chyba że ta osoba nie pozwalaci zapomnieć, zwłaszcza jeżelito byłyprawdziwe pieniądze, na przykład ponad sto dolarów), a w takim 226 razie, ponieważ nie możesz z czystym sumieniem postanowić, komu zapłacić najpierw,po prostu unikaszwszystkich, dopóki niebędziesz ich mógł spłacić: czylinigdy. To oczywiście oznacza, żetaznajomość zostałazerwana już na zawsze, bo tak naprawdę to olałeśczłowieka, któremu byłeświnien, nie okazałeś muszacunku, potraktowałeś go tak, jakbyś to ty jemurobiłłaskę albo po prostu jesteś niedpowiedzialnyi nie można ci zaufać. Corównież oznacza, że kiedy poraz kolejny wpakujeszsię w tarapaty,niepróbuj nawet prosić chociaż o ćwierćdolarówkę. I z tego teżpowodustaram się nie pożyczać. Najpierwidę dolombardu. Ale robiłemto już tyle razy,że nie zostałomi nic wartegozastawienia. Jakomężczyznę nie obchodzi mnieto, że jestemniepełnosprawny, chcę tylko zachować godność. Muszę ustalać dla siebie zasady, nawet jeżeli nie potrafięsię ich trzymać. A bardzo się staram. Nie ma lekko. Z jednej strony wiem, jakwrócić na prostą drogę,a z drugiej chcę to zrobić. Niby tojedno ito samo. Kurwa, to jasne jak słońce. A jeszcze z innej strony- to smutne, alesłyszę cichy, leczprzekonujący głos: toza trudne. Za bardzo się boisz. Nigdy niczegonieosiągniesz, choćbyś nie wiadomo jak się starał. Nigdysię nie dowiesz, co toznaczy prawdziwy sukces. Nigdyniepoczujesz jego zapachu. Nigdy się nim niezaciągniesz. O nie. Ten głos jestnajgłośniejszy: jesteś popieprzony, Lewis. Pochrzaniony. Jeszcze nie zwariowałeś,ale masz zadużo pomysłówi za mało siły, żeby jezrealizować. Kurwa, ty nawet nie wiesz, gdzieleżypunkt A. A skądwiesz, kiedy docierasz do punktu B? Czasami nawetnie widzisz, że jeden krokto nawet niecały krok. Tak cisię tylkowydawało,że idziesz do 227. przodu, a naprawdę to stoisz w miejscu. Wiem, żeniezrobiłem zbyt dużego postępu, więc żeby te wszystkierozpalone druciki w głowie mi się nie przepaliły, zalewam je drinkiem. Nie przyjechałem aż do Vegas tylko po to,żebywylądowaćw pudle. Chciałem zobaczyć,jakmama sięczuje. Przywitać się z tatą. Cholera, czeka mnie tusprawa sądowa,a jak wrócę do Kalifornii, to pewniejeszcze kilka. Będę musiał zostać u mamy, żeby zobaczyć,kiedy mamsię pojawić w sądzie albo czymidadzą nadzór sądowy, czy wlepiąparę miesięcy w więzieniu okręgowym, ale niech mnie wszyscy diabli,jeżeli się dowiedzą o innych wyrokach za jazdę popijaku w Kalifornii. Cholera. Ta era technologiiczasami się przydaje, ale nie wtedy, kiedy człowiek byłkarany. W ciągu paru minut potrafią dogrzebać sięcałej historii twojego życia. Muszę też co nieco wysłać Donetcie. Jakąś symbolicznąsumę. Ale ona nie rozumie, co to znaczy, jaksię cienko przędzie. Nieobchodzijej, co to znaczy dlaego mężczyzny, że nie może on wychowywać własnego dzieciaka. Trudno jej - i innym ludziom- toprzetłumaczyć. Więc po prostujuż nawet nie próbuję. Cholera,są. Po co-Paris wzięła ze sobą Dingusa? Niechcę, żeby mniewidział w takim miejscu. Nieważne,czy jestem przestępcą, czy nie. Jakkolwiek by na topatrzeć, to jednak więzienie. Ale, co bardzo smutne,większość tych facetów tutaj tonie kryminaliści. Poprostu idioci. Jak ja. Siedzą za kratkami za popełnienie przestępstw przeciwko maszynom, firmom,które okradają ludzi. Kurde,ja nic nikomu nie zrobiłem. Tylko prowadziłem pod wpływem. Nawetniebyłem pijany,ale cieszę się, że nikomu nie zrobiłem 228 krzywdy, chociaż nigdy nie upijam sięaż tak, żebymnie mógł prowadzić. Aż takigłupi toja niejestem. Rudy facet zestalowoniebieskimi oczami podaje mimoje rzeczy w plastikowej torbie: zniszczony czarnyportfel, zegarek Casio z pamięcią i kalkulatorem, pamiątkowypierścionek zczerwonym kamykiem, który jeszcze w liceum dala mi taka jedna dziewczyna jako dowódmiłości, zmiętą paczkę koolsów z trzema połamanymipapierosami, dwa czerwono-żólte supermocne tylenolei dziewięćdziesiąt dwa centy drobnymi. Facet, który midaje tą torbę, wygląda, jakbyczekał,że mu podziękuję,ale nie robię tego. Nie wyświadczył mi żadnej przysługi. Rozlega się długie brzęczenie i powolutku otwierambeżowe metalowe drzwi. Paris stoiz rękoma na biodrach, ale lekko przechylona na bok. Chybastara siętak zachowywać, jakbynie była za bardzowkurzona. Janelle wygląda, jakby myślamibyła gdzie indzieji tylko przyjechała tu na wycieczkę. Równiedobrzemógłbym być kimkolwiek innym. Dingus podchodzii obejmuje mnie. - Jak tam, wujku? - Uśmiecha się, odsłaniając tesrebrne klamerki. Przystojnychłopak. Inteligentny. Chyba nie wie, co to naprawdę znaczy żyć w tymświecie, w którym żyje, alei tak to dobry dzieciak. Maprzed sobą jeszcze całe życie, żeby siędowiedzieć, cosię dzieje naulicach albożeby wogóle ich unikać. - Wszystko w porządku. Cieszę się,że wyszłem. - To dobrze. -No,przynajmniej to ładny budynek- mówi Janelle, rozglądając się po tym cholernie sterylnymmiejscu. - Zupełnie inaczejgo sobie wyobrażałam. Nawet mi się nie chceodpowiadać, tylko idę zanimi. Paris nie odzywa się ani słowem, dopóki nie 229. wyjdziemy i nie staniemy koło jej niebieskiego wynajętego samochodu. To cutlass. Nie jechałem takim od lat. - Daleko jestsamochód mamy? - pyta. - Nie bój nic, Paris - mówię. - Oddam ci całą forsę. Nie bój nic. - Nie boję się, Lewis. Nie boję się, kiedy mi jąoddasz. Ktoby się tymprzejmował? Czy mógłbyśodpowiedzieć na moje pytanie? ^ . - Nie wiem. Ale chyba niedaleko - mówię i zapalampapierosa. - Wiesz, że nie wolno ci palićw samochodzie, więcsię pośpiesz. - Jeszcze dwa razy zaciągam się głębokoi siadam z tyłu koło Dingusa. Paris wyjmujekomórkęi dowiadujesię, jak dojechać na ten parking. To tylkoparę ulic stąd. Jak zwykle wszystkim się zajmuje. Janelle jedzie za nami samochodem mamy. Widzęoczy Paris we wstecznym lusterku. Jest mną zupełniezdegustowana, ale nie nią się przejmuję, tylko mamą. Kazanie mam jak w banku. Za parę minut znowubędę miał czternaście lat. - Kiedy przyjedziemy do domu - odzywa sięParis-nie wolno ci pisnąć ani słowem o więzieniu anio tym, że jej samochód został skonfiskowany, rozumiesz, Lewis? - No. To znaczy nie. Dlaczego? Znaczy się, onao niczym niewie? - Nie, nie wie. Odświeżę ci pamięć: dopiero co wyszła ze szpitala, cholerajasna! Tylko tego jej brakujedrugiegodnia w domu, co? I znowu to samo. Wieszana mnie psy. Jestemdiabłem. Czarną owcą. Ja tylko słucham. Z nią niema sensu się o nic kłócić. Poza tym marację. Zawszemarację. - Jak tam twoja firma? - pytam. - Co? -Jak twoja firma? - Dobrze, Lewis. Nie staraj się zmieniaćtematu. - Nie zmieniam tematu. Wyraziłaś sięjasno. Powiedz mi coś. Jak sięnazywa ten twój interes? Zapomniałem. - Dziki Tymianek -wypala. - Dziki Tymianek. Zasypiamna tylnym siedzeniu. Kiedy otwieramoczy, okazuje się, że zaparkowaliśmypod sklepemmeblowym. Siedzę tu sam. Silnikjest na chodzie,klimatyzacja włączona. Kiedy widzę, że Paris i Janellewychodzą ze sklepu, szybko z powrotem zamykamoczy. Nie otwieramich, nawet gdy dziewczyny wsiadają. Ciekawe, gdzie się podziałDingus, alenie otwieram oczu, dopóki nie dojedziemy do domu. A jeśli jużmowa o domu, to właśnie to muszę zrobić: pojechać dodomu. Ale jest jedno pytanie:jak? - Długo was niebyło - mówi mama, kiedywchodzimy. -Gotowa? - pyta ją Paris. - Już od dawna - odpowiadai bierze torebkę. - Ktojedzie igdzie konkretnie sięwybieramy? - Ja nie jadę - mówię, podnosząc rękę, jakbym byłw szkole. Paris przewraca oczami. - Jedziemy do centrum handlowego. Jedź z nami,Shanice. - Niechce mi się - mówi, wychodząc z sypialni. Tamała ma nogi ażdo samej ziemi ilubi je pokazywać. Janelle powinna na nią uważać. Napaleni faceci będąsię na nią gapić. - Jedziesz - mówi Paris. -Oczywiście,że tak - dodajeJanelle z werandy. - Kochanie, dlaczegonie chcesz jechać do centrumhandlowego? - pyta mama. - Nie mam pieniędzy. Po co mam tam jechać, skoroi tak niemogę sobie nic kupić? Janelłe podajejej dwa dwudziestodolarowe banknoty. Paris dorzuca jeszcze dwa. Ślinami się zbieraw ustach, ręce mnie świerzbią. Mogą otworzyć torebkęi ot, tak sobie,wyjąć forsę. Niektórym ludziom to siępowodzi. Shanice zaciera ręce,jakby udawała podniecenie,ale widać, że w ogóle się nie cieszy. - GdzieDingus? - pyta mama. - W salonie samochodowym -mówi Paris. -A cóż on, u Boga Ojca, robi wsalonie samochodowym? - Ogląda samochody. Zabierzemy go po drodze. - No, mamo,muszę wykonać szybki telefon. -Okay. - Mama idzie dodrzwi. Siadamna kanapie,czekając na rozkazy. - Będzie dostawa - mówi Paris, wskazując na mniepalcem. - Nic nie pij. Przywioząmeble. Wpuść ichi pokaż im, gdzie jemają wstawić. - Nie wiem,co idzie do którego pokoju. -Właśnie chcęci powiedzieć. To będzie łóżko i toaletka. Dopokoju mamy. - A co zestarymimeblami? -Sam się domyśl, Lewis. - Jak długo was nie będzie? -Bo co? 232 - Tak tylkopytam. -Dwie-trzy godziny. - Chciałemdziś wieczorem złapać autobus do domu. -Za co? Zgrzytam zębami. - Jak toza co? -Nie masz pieniędzy. Za co kupisz bilet? Czyonamusi być taka rzeczowa? Przecież nie wie,ile mam pieniędzy. - Prawie mi wystarczy- mówię. -Prawie to nie za dużo, Lewis. - Wiem,Paris. Nie jestem ażtaki głupi. - Powiedz mi coś. Już zapomniałeś orozprawie? - Nie, nie zapomniałem. -Jeżeli się nie stawisz, moje dwieście dolarów przepadnie. - Nie zrobiłbymtego. Miejdo mnie trochę zaufania. - Mama proponowała,żebyś rano poleciałz namisamolotem. -Nie lubię samolotów. - Topolub. Poza tym to już załatwione. - Odwracasię i wychodzi. Załatwione. Już. Załatwione. Dlaczego jejsię wydaje, że chciałbym wsiąść do tego samolotu i siedziećkołoniej w tej ciasnocie, skąd nie ma jak uciec,i musieć słuchać, co powinienem, a czego nie powinienem robić? Nigdy w życiu. Jak tylko przyjadą ciz meblami, wynoszę sięstąd. Cośwymyślę, żeby przyjechać na tę rozprawę, ale na razie mamsprawy dozałatwienia w domu. Biorę długi prysznic, golę się,z tysiąc razyszczotkuję włosy, wskakuję w te same ciuchy, idę do kuchni 233. i wkładam do mikrofalówki kartoflankę Campbella. Zjadam ją, apotem zaczynam główkować,czym by jąspłukać. Mój wzrokpada najeden z drinków. Decyduję się go nie pić, ale zanim zdążęsięzorientować, mojaprawa ręka już zdejmuje nakrętkę, a zimna szyjkaprzyciska się do moich ust. Przez chwilęzastanawiamsię, czy nie wylać tego do zlewu, ale w końcu to tylkojedna butelka i masiedemprocent, więc wychylamwszystko do dna, potem wygrzebuję dziurę w śmieciach pod zlewem i zakopuję butelkę. Z kieszeni w koszuli wyjmujępapierosy i idę zapalićna werandę, i właśniewtedy chodnikiem nadciąga tabiała pani. Chyba wiem,kto to. - Dzień dobry -mówię. -Dzień dobry,synu. Ty pewnie jesteś Lewis. - Zgadła pani. A pani to pewnieLoretta. - Tak jest. Gdzie twoja mama? - Pojechała z moimi siostrami do centrum handlowego. -To pewnie czuje się już o wielelepiej. - O, tak. -Co ty tu robiszzupełniesam? - Powiedzieć pani szczerą prawdę? -Oczywiście. , - Mam pewien problem. -Jakiż to problem? - Wygląda na zainteresowaną,szczerze zatroskaną. - Cóż, czekamna dostawę mebli dla mamy, a właśnie dostałem telefon z informacją, coś sięstało w domu i muszę natychmiast wracać do Kalifornii, aleakurat brakuje mi gotówki i nie bardzo wiem, jaksobie poradzić w tej sytuacji. -A ilepotrzebujesz, Lewis? - Jakieś czterdzieści-pięćdziesiąt dolarów, ale, paniLoretto, odeślęje pani pocztą, obiecuję. -Tym sięnie przejmuj. Czykomuś coś się stało? - Dzięki Bogu, nie. -To pobiegnę po torebkę i zaraz wracam. - I odchodzi. W tej samej chwili podjeżdża ciężarówka z meblami,a kiedy mnie pytają,gdzieje wstawić, uświadamiamsobie, że łóżko mamy jest nieposłane, a na toaletcestoi mnóstwo gratów i nie wiem, co z tym zrobić, więcmówię,żeby zostawili wszystko pod wiatą przed samochodem mamy, gdzie nikt tego nie zauważy. Kiedy torobią, wraca panna Loretta. - No, Vy wreszcie sobie sprawiła nowy komplet dosypialni,co? Od lat modliła się o taki! Widzisz, Bógwysłuchuje naszych modlitw. - Czasami. -Proszę, Lewis - mówi, podając mi trzy dwudziestki. - Potrzebuję tylko czterdzieści czy pięćdziesiąt. -W porządku. Przecież nie możesz wrócić do domuz pustymi rękami, prawda? - Nie, proszępani. Dziękuję. - Podwieźć cię dokądś? -Czy mogłaby mnie pani podrzucić na dworzecgreyhounda? - Oczywiście. Tylko pójdę po kluczyki. Wchodzę do domui piszę krótki liścik na pierwszejkartce, jaka mi wpada w ręce, czyli na serwetce, którąprzyczepiam magnesemdo lodówki. Potem zamykamfrontowedrzwi na kluczi modlę się, żebyśmypodrodzenie minęli sięz mojąrodziną. (Y Zanim pęknę Nie lubię jeść w restauracjach, gdzie są boksyz drewna pokrytego szelakiem i krzesła w zachodnimstylu z siedzeniami w kratkę i jednym grubym marszczeniem, co ma sprawiać wrażenie solidności. Jest miniedobrze. Chcemi się rzygać. Sos z chili mamyprzecieka przez cienki biały papier isączy się międzyczerwonymi kwadratami plastikowego koszyczka,w którym leżą nieapetycznie wyglądającefrytki. Podnoszę głowę na tyle wysoko, by patrzeć ponad drewnianą ścianką tego ciemnegoboksu, w którym razemz Dingusem, Shanice, Paris i mamą siedzimy nadtym, co się tu nazywa obiadem. Tym razemParis przeszłasamą siebie, przekazując swą kartę Neimana Marcusa mamie, którauparta się, żebyzrobić zakupy tylkow dzialez wyprzedażą. Trzeba jej było pomóc wynieść torby z centrumhandlowego na parking. Potem,kiedy podjechaliśmy podsalon samochodowy Acury, mamapowiedziała: - A my tu poco? -Ciocia Paris chce ci kupić samochód - wypaliłaShanice, która nigdy nie potrafi utrzymać języka zazębami. 236 - Zmiłuj się,PanieBoże. Nie wytrzymam aż tyluniespodzianek jednego dnia, Paris- powiedziałamama, odwracając siędo nieji sięgając dotorebkipo inhalator. - Nie muszę miećdrogiej Acury. Aleskoro chcesz wydać aż tyle pieniędzy, to zawieźmnie parę ulic dalej do tego salonu Mitsubishi. Widziałamtam takiego eleganckiego galanta, którydosłownie miał moje imię wypisane na masce. Alenie musimy tego robić dzisiaj. Jestemzmęczonai głodna. Możemy się gdzieś zatrzymać i coś przetrącić? - Jak sobieżyczysz, mamo. Ale pamiętaj, że ranowyjeżdżamy, dobrze? - Wiem, wiem. Ale nie miałam przyzwoitego samochodu od dziesięciu lat,więc nic mi sięniestanie, jak poczekam jeszcze parę tygodni. Pozatymnie chcę zostawiać Lewisa samego w domuna tak długo. Więc przyjechaliśmy tutaj. To był wspaniały pomysłmamy. Nawet nie wiem, jak się nazywa ta restauracja. Ale napewno należy do zwykłej sieci barów. Mojasałatka szefakuchni byłaobrzydliwa, a pozostali wzięli cheesburgery i frytki. Tylko mama i Dingus zdecydowali się na chili. - Muszę do toalety. - Mam nadzieję, że mamaszybko wstanie,ale najwyraźniej wcale jej się nieśpieszy. Grudka chili utknęła mi w gardle, a pod niątkwią jeszcze kawałkikurczaka i wafle, które jadłamna śniadanie,i wszystko to chce czym prędzej wydostać się na zewnątrz. Kiedy mama wkońcu zsuwasię z krzesła, nie mogę się już powstrzymać i całeśniadanie, lunch i obiad lądują na stole i podłodze. Cholera. , 237. - Co ci jest, dziewczyno? - pytamama, a Dinguspomaga mi wstać. - Dobrze sięczujesz, Janelle? - pyta Paris. -Codzisiaj jadłaś? Ale ja jeszcze nie skończyłam. Tym razem celujęwpodłogę. Teraz wszyscy się już gapią. Twarzmniepalii cała pulsuje. Boli mnie brzuch i głowa. Straszniesię wstydzę i mam nadzieję, że zdołam się jakośwytłumaczyć. Kiedy już jest po wszystkim, uświadamiam sobie, żeShanice ani drgnęła. Ze znudzonąminą nadal siedziw kącie boksu, z głową opartąo ściankę w kratkę. - Pewnie się zatrułaś - mówi mama. - Okropneuczucie, co, Janelle? Spoglądam na nią. - Muszę poszukać toalety - mówię. -Zaprowadzę cię - proponuje Paris. - Dingus - zarządza mama - zadzwoń do domuisprawdź,co z wujkiem. Powiedzmu, że będziemywdomu za dziesięć-piętnaście minut, więc jakrobicoś, czego nie powinien, to lepiej niech przestanie. - Już się robi, babciu. -Shanice,co z tobą, dziewczyno? Może tak byśruszyła tyłek i sprawdziła, czy twojejmamie nic niejest? - Patrzę, jak moja córka rozluźnia ciasno splecione ręce i zachowuje się tak, jakby przyjście mi z pomocą sprawiało jej wielkie cierpienie. Kiedy wchodzimy do toalety, idzie prosto do kabiny. Nie rozpina dżinsowych szortów. Nawet nie siada nasedesie. Widzęnoski jej tenisówek na koturnach skierowane w stronę sedesu, brązowe łydki przyciśniętedo szarych, metalowych drzwi. To jej naburmuszeniedziała mi na nerwy. Wydajejej się, że cały świat 238 powinien się kręcić wokół niej. Płuczę ustawodąz kranu iopieram się o umywalkę. Paris patrzy miprosto w oczy i mówi: - Janelle, możesz oszukiwać mamę, ale nie mnie. Wcale się nie zatrułaś. Jesteś wciąży, albo ja sięnienazywamParis. No, wyrzuć to z siebie. Prostuję się zbyt szybko, z palcem wskazującymprawej ręki na ustach, żeby ją uciszyć, i kręcę głowątak gwałtownie, że znowu dostaję torsji. Ledwo zdążęsię zorientować, Parispuka do drzwi kabiny, wktórejstoi Shanice,i teraz widzę, jak czubki jej palców unógzwracają się wnaszym kierunku. - Shanice! Czy twoja matka jest w ciąży, czy nie? Kiedy drzwi się otwierają, boję się tego,co Shanicemożepowiedzieć, jaką będzie miećminę, co zrobi. Aleona tylko spogląda na swojąciotkę i mówi: - Nie mam pojęcia. Jestem ci tu potrzebna czy daszsobieradę? - Idź -wskazuję na drzwi. -Chwileczkę - mówiParis. - Co się tu,u diabła,dzieje? - Czego znowu? - jęczy Shanice. - Nie tym tonem - mówi Paris. - Zachowujesz siętak,jakby cię to w ogóle nie obchodziło. - Po prostu mnie to nie interesuje. -Dobra, przestańcie! - krzyczę. -Może jestemw ciąży, amoże nie. Jaka to różnica? Jestem mężatką. Czy to jakieś przestępstwo,jakbym zaszła wciążę? - Możespytaj swojego męża, policjanta? On siędoskonale znana przestępstwach - mówi Shanicei wypada z toalety. - Onic mnie już nie pytaj - mówię, przechodząckoło Paris. 239. Słyszę, jak mówi zza moich pleców: - Do ciekawych światnależy. Wiem tylko, że w Kansas nie dzieje się dobrze. Nawetnie silę sięna odpowiedź. Kiedy wracamy, Lewisa nie ma. Samochód mamystoi naswoim miejscu,bo miała ze sobą kluczyki. Wszyscy obchodzimydom dookoła, jakbyśmy mielinadzieję, że Lewis nagle się pojawi, ale to oczywiste,że sobie poszedł. - Patrzcie - mówi potem Dingus, opierając się o lodówkę. - "Musiałemjechać do domu. Proszę, niemartwcie się o mnie. Mamo, cieszę się, że już ci lepiej. Nie wiedziałem, cozrobić z twoimi rzeczami, więcmeble stoją podwiatą przed samochodem. Całuję,Lewis". - Jakie meble? - pytamama. - On chyba zwariował! - wypala Pańs. -A coz rozprawą? - Zczym? - woła mama z kuchni. -I o jakichmeblach on pisze? Nie kupowałam żadnychnowychmebli! - Idzie prosto do bocznego wejścia, które prowadzi do wiaty. Shanice, podąża za nią. - Ma sprawę sądową,o którejzapomniał! - krzyczę,po raz drugi tego dnia pokazując Pańs, żebyzamknęłajadaczkę. - Ten chłopakzawsze cośnabroi - mówi mama. Słyszę, jak wydaje z siebie głośny okrzyk, potem przeciągłe "Ooo", wzdycha: "Ale z was numery! " i wchodziz uśmiechem od ucha do ucha. - Kto to zrobił? Paris kłamie, wskazując na mnie: - To jej pomysł. 240 - Jesteście dla mnie zadobre, ale te meblesą takiepiękne, przepiękne! Dziękuję, Janelle. - Bardzo proszę - mówię i uśmiecham się z wdzięcznością do Paris. Wie, żekupiłabymmamie temeble,gdyby byłomnie na nie stać. - Animi w głowie wstawiać je do tej nory. Przypomnijcie mi, żebym przykryła je brezentem. Nikt niepomyśli, że jakiś głupek zostawił przed domem nowiutki komplet do sypialni. - Wraca do swojego pokoju. -Shanice, chodź, pomóż mi rozpiąć stanik,zanimpęknę. Boże drogi, jak ten Lewiswrócił do domu? Pewnie znowucoś wykombinował. Dingus, chodźsprawdzić, czy niezabrał biżuterii babci, dobrze? Lewis nie wie, że na wierzchu zostawiam sztuczną biżuterię, żeby zmylić złodziei. Zajrzyj do środkowejszuflady toaletki, pod bieliznę, podnieś środkową stertęi poszukaj plastikowej torebkize skarpetą w środku. Powiedz tylko, czy tam jest. Janelle, twójkochającymąż zostawił wiadomość, żebyś zadzwoniła do niegodo domu. - Do domu? -Głucha jesteś? - Na pewno powiedział "do domu"? -Posłuchajsamej siebie. Nat King Cole też zostawiłwiadomość. Pyta, czy może was wszystkich zabraćna kolację - coza niespodzianka - czywoliciepójść do kasyna. Nie zostawił swojego telefonu. Powiedział, że zadzwoni koło siódmej, czyli za jakieśpiętnaście minut. - Mamo, czyty się w ogóle nie martwisz, że tatuśodszedł? -A wyglądam na zmartwioną? -mówi z uśmiechem. 241. Wiem, że to tylko część gry. Mamaukrywaswojecierpienie tak samo jak ja. Mam dość tego wszystkiego. Niemogę znieść, że udaje, że nic się nie stało. Że ja i moja córka należymy do zdrowej, kochającejsię, zżytej rodziny. Że mójmąż to naprawdę dobryczłowiek. Żenie mogłabym sobie wymarzyć lepszegotowarzysza życia. A co z tatą? Dlaczego się spakowałi odszedł od mamy po prawiepół wieku? Cholera,dlaczego mężczyźni zawszerobiąto,na co mająochotę, nie zważając na innych, a przynajmniej na nas,kobiety, które we wszystkim ich wyręczają? I jakąnagrodę zato dostajemy? Samotność? Zdrady? Żadnych alimentów? Molestowanie dziecka? Shanice klapnęła na kanapę koło Dingusa. Głowęoparła na jego ramieniu, jakby była zmęczona, ale jawiem,że to nieprawda. Jest umalowana. Szminkaw kolorze cynamonu i ciemne,roztarte kreskipodoczami. Do tej pory nawet tego nie zauważyłam. Kiedyzaczęła się malować? I kto jej pozwolił? - Shanice,usiądź prosto. Marszczy brwi i gwałtownie się prostuje. - Czego? - pyta, wyraźnie poirytowana. - O co ci znowu chodzi? - pyta Paris zkuchni. Gotuje coś o egzotycznym zapachu. Bóg jedenwie, coto takiego. - Daj spokój tej dziewczynie! - woła mamaz sypialni. Wchodzędo jejpokoju i siadam koło niej na łóżku. Musi się trochę przesunąć. - Mamo, mam do ciebie wielkąprośbę. -Nie tyjedna. O co chodzi? 242 - CzyShanice mogłaby zostać u ciebie na parętygodni, dopóki nie podejmę jakiejś decyzji? Mamyz George'em trochę problemów i niechciałabym, żebynadal musiała wysłuchiwać naszych kłótni. - Jakie macie problemy? - pyta, zerkając na mniekącikiemoka. - Nie takie, jak myślisz, mamo. To skomplikowanasprawa, a poza tym Shanice mogłaby ci pomóc, wiesz,skoro nie matatusia. A ta szkoła na końcu ulicy chybanie jest taka zła,co? - Chcesz, żeby chodziła tutaj do szkoły? -Przecieżnie może cały dzień siedzieć w domu. - A co Shanice nato? -Jeszcze jej nie pytałam. - Nie pytałaś, czy nie powiedziałaś, Janelle? Zawsze musi miwszystkoutrudniać. - Shanice? Mogłabyś tu przyjść na chwileczkę? Siedzimy i czekamy, aż się pojawi w drzwiach. - Tak? - pyta. Warkoczyki mierzwią jej się nalinii włosów, au nasady wyglądają jak malutkie,czarne rzodkiewki. Bardzo by jej się przydała wizytau fryzjera. Zanim zdążę się namyślić, jak sformułować pytanie,mamamówi: - Słyszałam, żetwoja mamai George mają jakieśproblemy, i mama uważa,że lepiej by było, jakbyśzostała u mnie na parę tygodni, dopóki ich nie rozwiąże. Co o tym myślisz? TwarzShanice się rozjaśnia. Od lat nie widziałam,żeby była tak podekscytowana. - To znaczy, że nie muszę jutrowracać z tobądo domu? -Nie- mówię. 243. - Tak! - wykrzykuje, przykładając łokieć do kolanajak Arsenie Hali podczas swojego talk-show. -Jakdługo mogę tu zostać? - Nie wiem. Jakieś parę tygodni. - Tylkotyle? To niesprawiedliwe. Mam rzucić szkołę, przeprowadzić siętu na tydzień czy kilkatygodni,a potem tam wrócić? Skąd będę wiedziała, co przerobili? - Czekaj chwilę! Zastanawiam się. Próbuję cośwymyślić. To wszystko dzieje się za szybko. - Nie mogłabym zostać do końca semestru? -Na to nie mogę się zgodzić - mówię. - Może doferiiwiosennych? - Możesz zostać, dopóki niezaczniesz mi działać nanerwy - mama odzywasię z uśmiechem. -Dzięki,babciu. Przynieść ci coś? - No. Piwo - mówi,po czym dodaje gwałtownie: - Nie. Od dzisiaj w tym domu koniec z piwskiemi wódą. Mam już dosyć picia. Zrozumiano? - Tak. -Możesz mi zrobić herbatę. To powinno wystarczyć. - Mamo, a co z moimi rzeczami? -Nie martw się, przyślę, co ci potrzebne. - Napewno musi mieć jakieś kieszonkowe, bo jasię przestawiam na dietę Jenny Craig i nie będępitrasić. -Ja też mogę jeść produktyod Jenny Craig, babciu. - Tobieby się przydała MarieCallender. -Zostawięci czek, mamo. - Czek na nic mi się nie przyda. Urządskarbowymana mnie oko. Przyślij mi przekaz, jak wróciszdo domu. 244 - Mamo, możesz mi teżprzysłać moje książki? -Shanice, nie podniecaj się aż takbardzo. Niewyobrażajsobie, że zostaniesz tu na stałe. - Ucieszę się z każdego dnia bez niego. Mama bierze pilota i zaczynaskakać po kanałach. Nie chce słyszeć tego, co właśnie usłyszała, a ja nie chcę przyjąć tego do wiadomości. - Tojak, zadzwonisz do niego czy nie? -Zadzwonię, kiedy będęmiała ochotę, mamo, alewtejchwili naprawdę nie mam munic dopowiedzenia. W tej chwili dzwoni telefon, a ja podskakuję nałóżku zedwadzieścia centymetrów. -Odbierz - mówi mama. - To Tarzan, aja w tejchwili czuję do niegoto samo,co ty czujesz do staregoGeorge'a. Ale zanim zdążę podnieść słuchawkę,Paris ubiegamnie i odbiera telefon w kuchni. Strasznie się boję, comoże powiedzieć tatusiowi. Tylko słucham. - Tatusiu, mówi Paris. Co możemydla ciebiezrobić? - Tak sobie myślałem, że może by was zabrać nakolację, zanim wyjedziecie. -Kochany jesteś, ale właśnie zrobiłam kolację. Może innym razem. - A nie macie ochotywyskoczyć na godzinkę czydwie do kasyna? -Nie przepadam za hazardem. - Jateż nie mam ochoty - słyszę własny głos. -Jest tam Lewis? - Jużpojechał do domu - mówię. -Tatusiu, może pójdziemy na drinka? - proponujeParis. 245. Jestem wstrząśnięta jej słowami, bo wiem, że macoś w zanadrzu. I niewiem, czy chcę zobaczyć co. - Ostatnio rzadko piję, ale możemy posiedzieć w barze, jeśli masz ochotę. -To może oósmej? Spotkajmy się przed twojąpracą. To w Harrah, prawda? - Tak. Pracuję w ochronie - mówi z dumą. - Dobrypomysł, kochanie. Janelle, ty też przyjdziesz? - Jestem za bardzo zmęczona, tatusiu, a poza tymmuszę jutro wcześnie wstać i jechać do domu. -To możeteraz z nim porozmawiaj? - mówi Parisi odkłada słuchawkę. Czuję się jakidiotka. Nie mammunic do powiedzenia. No,może i mam, ale niewiem, jak to ująć, więc tylko pytam o coś, naco nigdynie dostałam odpowiedzi: - Tatusiu,kiedywracasz do domu? Mama tak mocno wali mnie pięściąw ramię, żeczuję, jak nabijami guza, więc wstaję z łóżkai usuwam kabel z zasięgu jej ręki. Kręci głową, jednocześnie słuchając, jak się przedstawiają trzej zawodnicyteleturnieju Jeopardy! , zupełnie jakby któregoś dniaktoś jąmógłprzepytać z ich biografii. -Może porozmawiajmy o tymkiedy indziej - mówitatuś. - Chciałem tylko spędzić z wami trochę czasu,dopókijesteście tu wszyscy. - Gdzie mieszkasz? -W takim jednym mieszkaniu. - W jakim mieszkaniu? -Toslumsy- wtrąca mama, nie spuszczającwzroku z ekranu telewizora. - W takim tam zwykłym mieszkaniu. -Mieszkasz tam sam? - Niezupełnie. 246 - To znaczy? -Z takim jednym znajomym. - Z mężczyzną czy kobietą? Odchrząkuje. - Z kobietą. -Żyje z zasiłku ipodobno jest alkoholiczką - mówimama,zmieniając kanał na Kolo fortuny,w którym toteleturnieju nigdyw życiu nie odgadłaby ani jednejzagadki. Wiele razy grałyśmy w to razem. - Czy to jakieś dziecisiędrą? -No jasne. Cała trójka. - Mieszkasz z kobietą, która ma dzieci? -I co w tymzłego? - Nic, tatusiu. Nic. Muszęjuż kończyć. - Chwileczkę. Mam dobrą wiadomość, ale musiszobiecać, że nie powtórzysz mamie. Jeszcze nie teraz. - Co takiego? -Będę tatą! - Czym? -Ojcem. - Chyba nie mówisz poważnie, tatusiu. -Mówię bardzo, bardzo poważnie. Staryjeszcze jestna chodzie, hę? - A czy to był kiedyś jakiś problem? -Nato nie chcęw tej chwili odpowiadać. Jak sięczuje twojamama? - Dobrze. A ty się nieważ tu wpadaćbez zapowiedzenia, botak się zdenerwuje, że wróci doszpitala. Zrozumiałeś, tatusiu? - Kup samogłoskę, matole. Kup samogłoskę. Dziękuję! - mówi mama głośnym szeptem. - Chybajesteś zdenerwowana, maleńka. Co się stało? 247. - Nie jestem twoją maleńką, tatusiu. A poza tymjaka toróżnica, jestem zdenerwowana czy nie? Nic nato nie poradzę. Częściowo jestem wkurzonaz twojegopowodu, alena razie nie chce mi się z tobą gadać. Dowidzenia. - I odkładam słuchawkę. - Pieniądze podatników! - Słyszę okrzyk mamy. Klaszcze głośno. Spoglądam w telewizję. Za chwilęnatablicy zostanie ułożona kolejna zagadka. VannaWhite wyglądatak samo jak dwanaście lat temu,kiedy karmiłam piersią Shanice. Oto co potrafią zdziałać pieniądze. Mama przyciska guzik na pilocie i wracamy doteleturnieju Jeopardy'. Kiedy telefon znowudzwoni, mamamówi: - Toznowu on. Podnoszę słuchawkę. - Tak? -Janelle- mówi tatuś. - Przykro mi,że jesteś namnie taka zła, i w takiej sytuacji myślę, że chybajednak nie wybiorę się na tego drinka z Paris. - Chyba się nie wystraszyłeś, co, tato? -A powinien- odzywa się mama. Znowu przełączyła na Koto fortuny. Tym razem zagadkajesttrudna. Miejsce. Na trzy linijki. - Powiedz mu,że jak będzie w okolicy, to w skrzynce czeka naniego kolejna brązowakpperta. To go może zainteresować. - Słyszałemją, Janelle. A w odpowiedzi na twojepytanie: nie, wcalesię nie, wystraszyłem, nie bojęsięwłasnej córki. Alepo prostu czuję, że nie rozumiecie,co od jakiegoś czasu działo się w domu, i to zrozumiałe, żestoicie po stronie mamy, ale ja nie zrobiłem nic złego i nie chciałem naumyślnie skrzywdzićwaszej mamy. Ona dobrze otym wie. - Toco mam przekazać Paris,tato? 248 - Powiedz jej, że pójdziemy na drinka następnymrazem. Kiedy sytuacja się trochę uspokoi. - Przekażę jej - mówię i bez pożegnania odkładamsłuchawkę. Mama, nie spuszczając wzrokuz ekranu telewizora,wypowiada następujące słowa: - Kłamie jak najęty. -Odpowiedź brzmi "SanJuan Puerto Rico", mamo. I nie on jeden. Bingo - Na jaki film idziecie? - wołam z pralni do dzieci. - Chcemyzobaczyć Aboue the Rim z Tupacem i Leonem! - drze się Tiffany i całatrójkapojawia sięw drzwiach. Mają na sobie skafandry ode mnie, którepowinny włożyć dopiero w przyszłym roku, ale niechce mi się nic mówić. - Mowy nie ma,żebym wysiedział do końca - mówiTrevor. -Jesteśmy w szoku! - wykrzykuje Monique, przewracając oczami. Któregoś dnia tak jużjej zostanie. - To na jaki film ty byś chciał pójść, Trevor? - pytaTiffany. - Właściwie to planowałem podrzucić was do kinai pobuszować z kolegą w sklepie zmateriałami,dopókifilm się nie skończy - odpowiada, odwracając się domnie. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, mamo. - Po co ci tyle materiału? - pytam. Cały jeden kątpiwnicy jest zawalony stertami materiału. Leżątami butwieją koło mojej bieżni, która też stoi odłogiem. - Nie miałbyś ochoty nacoś innego? -Właśnie na to mam ochotę. - Chciałabym tylkosię dowiedzieć, kiedy uszyjeszmniei Tiff takie błyszczące spodnie w stylu Janet 250 Jackson, które nam obiecałeś na Gwiazdkę i którychjakoś nie znalazłyśmy podchoinką? - Niedługo, niedługo, niedługo. Mam jeszcze paręzamówień, które najpierw muszę dokończyć. Aż trudno miuwierzyć, że prowadzę taką rozmowę,ale gdybyście to wy spytali swego jedynego syna, cochciałbydostać na Gwiazdkę, a on by wymieniłtylkojedną rzecz - maszynę do fachowego wykańczaniaściegów - to taka rozmowa nie powinna was dziwić. Jatylko segreguję dwie tony brudnych ciuchów na trzyczy czterysterty: ciemne, średnie, bielizna i bardzobrudne. Trevor chyba sobiezrobił trwałą, bo teraz włosy mapofalowane i sczesane do przodu. Wygląda jakczarnoskóry Beatles. Jak przychodzi do układania włosów, tojest jeszcze gorszy niżdziewczynki. I chociaż śledzimodę z Paryża i Nowego Jorku, to ubiera się jakpalant, jak to nazywająmałolaty. Nosi granatowe dżinsy,biały golf pod biało-żółto-niebieską marynarkąi granatowe zamszowe buty. Nie miałam odwagi go o nic pytać,Al mówi, żeby poprostu daćmu spokój, Trevor nikomu nie robi żadnejkrzywdy, a poza tym nawet jeżeli jest homo, to niemożna go o to winić, bo podobno to jest zapisanew genachczy coś w tymrodzaju. Ale nikt,ani z mojejstrony, ani zestronyAla, nie miał takichgenów, nic miprzynajmniej o tymnie wiadomo. Trevor nawetprosidziewczynki, żeby mu robiłymanicure i pedicure. Kazałim przysiąc, że nikomu się nie wygadają, ale przecieżnie jestem ślepa. Jego paznokcie wyglądają lepiejniżmoje, a pięty ma gładsze niż większość kobiet. Na samąmyśl, że mógłby się całować z innym chłopakiem - żejuż nie wspomnę o czymś więcej - rzygać mi się chce. 251. - Odklej się od tego lusterka, Tiffany - mówię i biorę majtki, które pachną jakoś zbyt mocno jak nabieliznę dziewczynek w ich wieku, a kiedy przyglądam się uważniej, dostrzegam ciemnoczerwoną plamę, której nie powinno tam być. Zwijam je wkulkęi rzucam na osobną stertę. Dlaczego nic mi nie powiedziała? Przecieżjestem jej mamą. Powinnam pierwsza się o tym dowiedzieć. Kto jej doradził,co marobić? I kiedyto się stało? Nie chcę jej teraz zawstydzać, więc trzymam gębę na kłódkę. Panna Tiffanydzisiaj najwyraźniej postanowiłasię upodobnić do Cindy Crawford, bo włożyła niebieską bejsbolówkę z napisem "North Carolina" daszkiem do tyłu,a na ramiona opada jej burza rudawobrązowych włosów, które z pewnością nie sąjej własne. Ma pastelowoniebieską kurtkę, a Monique- różowąjak wata cukrowa. Tiffany zapięła ją sobieaż pod samą szyję, co oznacza, że z pewnością niewłożyła golfu,ale nie jestem w nastroju do sprzeczki,chcę tylko, żeby cała trójka siępośpieszyła i jużstąd wyniosła. WczorajAl wyjechałna te swoje rybyichociażpoczątkowo byłam na niego wściekła, toaż dziw, jak mi ulżyło już pięć minut po jego wyjściu. Teraz, kiedy i dzieciw^gdą, będę miała dom tylkodla siebie,co się nie zdarza prawienigdy. Powinno ich nie być przynajmniejtrzy-cztery godziny, będę więc miała mnóstwoczasu, żeby zajrzećpod łóżka, przeszukać szafy i opróżnić przepełnioneszuflady. Robię to dwa-trzy razy w roku, żeby siępozbyć rzeczy, z których albo już wyrosły,albo już ichnie noszą. Niektóreubrania ibuty trzeba wyrzucić, alezawsze najpierw starannie je oglądam, bo - jak to sięmówi - codla jednegojest śmieciem, dla innego może 252 oznaczać skarb. Część oddaję dokościoła, a resztęzabieram do schroniska dla kobiet z dziećmi. Jeślichodzi o oddawanie rzeczy moich i Ala, to też nieskąpię, ale tojuż zrobiłam dzisiajrano. Te schroniska mnie przygnębiają- chodzędodwóch czy trzech na zmianę - ale też i przypominająo tym, jakie to szczęście i błogosławieństwo, że mamyaż tyle. Co jakiś czas, kiedy się nudzę i mam ochotęwyjść z domu,przeglądamswoje karty kredytowe,wybieram jedną czydwie, na których mam niski rachunek, i idę do centrum handlowego,chociaż wiem,że ani ja, anidzieci niczegonie potrzebujemy, i wtedymi się przypominają te biedactwa ze schroniska, i dostaję wprost szału. Udaję, że to moje własnedzieci,aprzynajmniej siostrzenice i bratankowie, którzy nicnie poradzą na to, że mają za rodziców ćpunów, alkoholików czy idiotów, ani na to, że nie mają gdziemieszkać. Czyżby Monique umalowała się szminką? Mamnadzieję, że to tylko wazelina. Przyglądam się uważniej i przekonuję się, żeto rzeczywiścietylko pomadkaochronna. Ale Tiffany tozupełnie inna bajka: oczyobrysowała sobie czarną kredką, austa konturówką i umalowała je ładną jasnoróżową szminką. Kto ją nauczył, jak to się robi? Wygląda ładnie,chociaż nie jestem pewna,czy powinnasię jużmalować,ale cotam, wiele się zmieniło, odkądbyłam wichwieku. Teraz trzynastolatki robiąrzeczy,o których nam się nawet nie śniło, dopóki nieskończyłyśmy liceum. - Chodźmy - mówi Trevor, wychodząc przez drzwiod garażu. Jest taki niecierpliwy. Nie mam pojęcia,jak to się dzieje, że szyje takdobrze i tak dużo. 253. A potrafi uszyć prawie wszystko, co zobaczy w tychmagazynach, które kupuje: tym z literą "W" na okładce i jakimś z Europy, który nawet nie jest po angielsku. Przeważnie nawet nie korzysta zwykrojów. Talentu napewno nie mogę mu odmówić. Jeżeli w ogólekiedyś zrzucęte piętnaście kilo, to go poproszę, żebymi uszył obcisłą sukienkę, ale dopiero wtedy, kiedywbiję sięw dziesiątkę. - Zaczekaj, Trevor! - krzyczy Tiffany. -Mamo, możemy potem pójść do centrum handlowego? - Po co? Przecież nie masz pieniędzy. - Nie. Ale właśnie chciałam spytać, czy mogłybyśmy wcześniej dostać kieszonkowe. - Naco? -Bo chciałyśmy poszukać dla ciebie prezentu naurodziny. Jestem wstrząśnięta, żew ogóle pamiętały, zważywszy, że urodziny mam dopieroza całe dwa tygodnie. - Nic nie chcę. -I tak cicoś kupię -mówiMonique. -Ale tymrazem coś, co na pewno ci się spodoba. - Ja też - dodaje Tiffany. -Milczę jak grób -. mówi Trevor. - Nicnie chcę, mówię poważnie. -Słyszeliśmy, mamo. A co z babcią? Jak myślisz, cojej by się spodobało? - pyta Monique. - Nie wiem! Zadzwoń i ją spytaj. - Dziwne, że obie macie urodziny tego samego dnia,a w ogóle nie jesteście do siebiepodobne, prawda,mamo? - mówi Tiffany. - No, niezły numer. Czy ktoś mógłby mi przynieśćz kuchnitorebkę? ' 254 Monique wypada iwraca w mgnieniu oka. W portmonetcemam stotrzydzieścidwa dolary. Daję im poczterdzieści. Twarze im się rozpromieniają. - Dzięki, mamo! - mówi Monique. - No, wielkie dzięki! - dołącza się Tiffany. - Ja nie potrzebuję - mówi Trevor, nie chcąc wziąćswoich pieniędzy, a siostry patrzą na niego jak nawariata, zwłaszcza wtedykiedychowam forsę zpowrotem. -Proszę bardzo. Jeżelimnie nie zastaniecie po powrocie, to pewnie będę robić obchód pralni. No, już,wynocha. I bawcie się dobrze. -Kiedy tylkodobiegamnie trzaśniecie drzwiami i odgłos samochodu wycofywanegoz podjazdu, uśmiecham się szeroko. Tak sięcieszę, że wyszły, że nie wiem, co teraz robić. Nieważne, ile mnie kosztowało, żeby się ich pozbyć. Czasamizadajęsobiepytanie, dlaczegomusiałamurodzić trójkę, skoro jedno starczyłoby aż nadto. Za dużo przy nichroboty, zbyt różne mają osobowości i z wszystkimimuszę sobie radzić,że już nie wspomnę o mężu,cholera jasna. Wlewam do wody trochę wybielacza, dodaję cheer andbiza, a potem wsypuję trzy-cztery garście proszku dobiałych ubrań. Jest chyba koło trzeciej. Z całą pewnościąmamy sobotę i czuję sięuprawniona do tego, żeby zrobićcoś, co mi trochę poprawi nastrój, idęwięc do naszegomałego prowizorycznego barku i nalewam sobie tanqueraya z tonikiem. Na górze, w pokoju dziewczynekznajduję istną lawinę kolorów: ubrania, skarpetki,ręczniki, prześcieradła,majtki -cała masa tego cholerstwależy wszędzie,tylko nie na swoim miejscu. Drzwi pokojuTrevorasą jak zwykle zamkniętei chociaż założył sobie zamek, to nie wie, że znam jego 255. skrytkę na dodatkowy klucz. Zawszesięzamyka naklucz, a raz zobaczyłam, jak wyjmuje go spod poduszki tego starego fotela, na którym planuje zmienićtapicerkę. I rzeczywiście,klucz tamjest. Odstawiamdrinka na podłogę, ale dywan jesttak wybrzuszony,że szklanka się przewraca. Cholera. Posprzątam topóźniej. Nie miałam pojęcia, że istnieje tyle odcieni niebieskiego. Trevor sam pomalował sobie pokój i utrzymujego w idealnym porządku. Idealnym. Codziennieścielełóżko, nawet jeżeli jest spóźniony. Łazienkę dzieliz dziewczynkami, aleręcznik i myjkę wieszana wieszaku,który przyczepił koło swojej szafy. Zrobił teżolbrzymi obraz złożony ze zdjęć kobiet imężczyzn,które wyciął z magazynów iprzykleił jedno przy drugim tak blisko siebie, że nawet nie widać tablicykorkowej pod spodem. Nazywato "collage mody",czyjakośtak. W ogóle nie rozumiem, o co w tym chodzi. Oddziesiątego roku życiama tęsamąkomodę, cowidać. Nawet nie wiem, czy to prawdziwe drewno, aleTrevor ciągle ją poleruje. Buteleczki z wodą kolońskąstoją na takiej składanej półeczce, a biżuteriętrzymaw pudełeczku obitym niebieskim aksamitem. Stojęprzezchwilę,zastanawiając się, czy to miejsce wygląda jak pokój chłopaka. No, właściwie tak. Niema tużadnych falbaneczek. Ale zdrugiej strony, z tego cowiem,są różne rodzaje homoseksualistów. Szybko otwieram jednąz szuflad komody. Równiutko poskładana bielizna. Następna szuflada. Podkoszulki. Następna. Skarpetki. Potem piżamy i T-shirty. Kusi mnie, żebywsunąć pod nie rękę, jak w filmach,ale za bardzo się boję. Poza tym wszystko tujesttakzorganizowane, że nie miałbyjak czegoś ukryć. 256 Wnętrze jego szafywygląda jak dwa rzędy wieszakóww sklepie. To absurdalne. Napudełkach nawetpowypisywałfason i kolor butów. Łóżko sprawia takiewrażenie, jakby nikt nigdy w nim nie sypiał. Beznamysłu wsuwam ręce pod materaci sprężyny i - bingo! - znajdujęczasopisma. Wyciągam jedno, przerzucamje i - Boże miłosierny! - mężczyźni robią ze sobąróżnerzeczy. Rzeczy, które ja robię mojemu mężowi. Szybko zamykampismo. Następne to "Playgirl". Nawiększości zdjęć są młodzi biali faceci z wielkimigrubymi penisami. Okazuje się,że te bzdury, żenibybiałasy mają małe interesy,to całkowita nieprawda. Nawet sobie nieuświadamiam, że wygodnie rozsiadłamsię na podłodze i z wielkim zainteresowaniemoglądam te zdjęcia, a potem czytam o Jimie i Billu,którzywystępują w jakimś serialu. Niezłe przystojniaczki, i takie seksowne, nie ma co. Ale potem gwałtownie zamykam magazyn, wsuwam wszystkie egzemplarzez powrotemna miejsce, wygładzam narzutę nałóżku i wynoszę sięz pokoju. Zamykam drzwi i odkładam klucz tam, gdzie goznalazłam. Okay. Więc toprawda. I coja, kurwa, mogę z tymzrobić? Nic. Absolutnie nic. Mogę zapomnieć o tym,żemój syn dostanie stypendium sportowe, mogę daćsobie spokój z marzeniami o jego występach wNFLalbo NBA, o tym, że da mi kiedyś wnuki albożekiedykolwiek się ożeni, W całej tej sprawie najgorszejest to, że cała rodzina przekona się, że jej podejrzeniabyły uzasadnione. Słowo daję, chyba bym tegoniezniosła. Tak więc poprostubędętrzymać język zazębami. W pokoju dziewczynek zaczynamsortować ciuchyna sterty, ale już po chwili uświadamiamsobie, że 257. wszystkie należą do Tiffany: nie szanuje ich nic a nic,bo inaczej nie leżałyby na tej przeklętej podłodze. Moje córki koniecznie muszą miećcałe to hip-hopowebadziewie, jakie sprzedają ci raperzy, którzy dosłownie z dnia na dzień zostali projektantami mody. Wszystkie małolaty kupują to na pniu. Poprawka: toja tokupuję. Otwieram komodę Monique: wszystkie jejubrania są starannie złożone. Monique zawsze narzeka, że Tiffanyto fleja, inigdy nie kłamie. I spójrzcietylko na te wszystkie tenisówki:powinniśmy miećudziały w Nike, bo moje córkinoszą tylko ich buty. A jeżeli Michael Jordanwypromuje jeszcze jakiś fasonadidasów, to chyba mu wkopię wdupę. Blisko godzinę zajmuje mi wysprzątanie tego pokoju. Parę dzieciaków się ucieszy jak cholera, kiedydostaną tyle ciuchów, zktórych część nigdy nawet niebyłanoszona. Samapowinnam sobie wkopać wdupęza to, żetyle forsy wydaję na swoje dzieci. Napełniamtrzy dużezieloneworki naśmieci, do których zwyklezbiera się liście i trawę, wypycham je stopą na korytarz, a potem strącam jeden po drugim ze schodów, ażlądują pośrodku przedpokoju. Wymijam je i nalewamsobie kolejnego drinka. Ciekawe, czyAl złowił jakieśryby? Nie zamierzam do niego dzwonić, mowy nie ma. Nie chcę cierpieć, jeżeli się okaże, że go nie ma w motelu. I nie jestem w nastroju na wyciąganie żadnychwniosków. Wiem,powinnam była mu powiedzieć o telefonie od Lorethy, ale niechciałam, żeby podczastego wyjazdu przez cały czas miał dołek. Mój fotel czeka, ażusiądę na nim z drinkiem. Czujęsiętak, jakby ktoś wziął odkurzacz i wyssał ze mniecałąenergię. Do diabła z tymi pralniami. Sątak samozrujnowane dzisiaj,jak w zeszłym tygodniu. Bębny 258 w pralkach się nie kręcą. Suszarki nie suszą. Wszyscyżądają zwrotu pieniędzy. Nie mam pojęcia, za co mypłacimyPopeye'owii Płożenie. Chyba nie znają takiego słowa jak "konserwacja". I niezamierzam uśmiechać się do handlarzy narkotyków i udawać, że niewiem, kimsą, kiedy przychodząsię ogrzać. Za każdym razem, kiedy mnie widzą - już mnie znają -zawsze podchodzą do ciepłej suszarki i przyciskają doniej twarz, jakby sprawdzali swoje pranie. O,nie. Myślę, żejak na jeden dzień, dośćsię naharowałam. Kiedy jednocześnie rozlega się dźwięktelefonui dzwonka do drzwi, dosłownie wyskakuję z fotela. - Chwileczkę - mamroczę i wlokę się do drzwi. Furgonetka pocztowa: topewnie naszeczeki. Zdajesię,że przyszło do nas za dużo korespondencji, żebysię zmieściła do skrzynki, więc listonosz przyniósł jądo drzwi. Otwieram. To nie ten sam facet, co zwykle. - Dzieńdobry pani - mówi. - Polecony,proszę tupodpisać. Podpisuję, a on podaje mi brązową kopertę zaadresowaną do Alberta Toussainta. Jest z urzędu skarbowego. Chciałabym jąotworzyć, ale nie ma na niejmojego imienia. Tylko jego. Odkładam ją na stolik,wracam do salonu i odbieram telefon. - Tak? - mówię,podchodząc do przesuwanychoszklonych drzwi, i wyglądam na podwórko za domem. Co za paskudny dzień. Płatyszarego śniegu naziemi wyglądają jak brudne chmury. - Obudziłam cię, złotko? -Ciocia Suzie? - Tak, to ja. Spałaś? - Nie, tylko zdrzemnęłam sięna minutkę. Jaksię masz? 259. - Jeśli chodzi o mnie, to czuję się jak w niebie,chociaż wszyscy ciągle mi powtarzają, że mam początki Alzheimera. Może itak, ale wczoraj wygrałamw bingosto czterdzieści sześć dolarów. A może dwadni temu. Nieważne. W każdym razie wygrałam. - To miło. -A jak! Kupię se samochód. Chyba sięprzesłyszałam. - Ciociu Suzie, a skąd ty, u licha, weźmiesz tylepieniędzy? -Odłożyłam sobie. - Chwileczkę. Przede wszystkim, kiedy ostatnioprowadziłaśsamochód? - Chybaw 1978. Złotko,pewnych rzeczy się niezapomina, jak się ma dryg ciociSuzie. - I wyje ześmiechu. - Wydawało mi się, że odkąd miałaś tę operacjębiodra, ledwo możesz podnieść nogę. -Jakoś damse radę. - A coz tymilekarstwami, które bierzesz? -Tojuż moja sprawa, nie? Mam już dosyć siedzenia ^w domu i czekania na autobus dla staruszków albo żeprzyjadą znajomii mnie gdzieś zawiozą. Kurka wodna. Czasami nie chce mi sięhandryczyćz jakimiśstarymi dziadami. - Czy tymaszpojęcie,ile teraz kosztują samochody? -Złotko, mam w banku odłożoneprawie szesnaścietysięcy dolarów. Chyba coś se za to znajdę, nie? Powiedziała: szesnaście tysięcy? Chichoczę cicho. Nie dziwota, że tak bardzo schudła. Nic nie je. Alecioci Suziejuż od dawna brakuje piątej klepki. Ciekawe,jak ona sobie to wszystko wyobraża? 260 - Ciociu Suzie, chciałabym cię o coś spytać. Czymaszważne prawo jazdy? - W portfelu. -Ale jest ważne? - Nie wiem. Przestań się tak zamartwiać, Charlotte. Co tam u ciebie słychać? - Wszystko w porządku. -To dobrze. A u Ala? - Jest w pracy. Właśniewrócił z wyprawy na ryby. - Złowił coś? -Tak. - To mu powiedz,żeby cośdlamnie zostawił, to sezamrożę. -Dobrze. - A jak dzieci? -W porządku. Są w kinie. - Nadal masz tylko trójkę, nie? -CiociuSuzie, dobrze wiesz, ile mam dzieci. - Czasami trudno nadążyć. To ile? - Nadal trójkę. Tyle samo, co wzeszłym tygodniui wzeszłym roku. - Wiesz, żeciocia Priscilla wychodzi z pudła jakośW tym tygodniu? -Ciociu,proszę cię, nie dawaj jej mojego telefonu. - Dobra. Powiedziała, że może pojedzie najakiśczas do Violi, jak tylko staniena nogi. Wiedziałam, że tak naprawdę tozadzwoniła wsprawie mamy, tylko nie powiedziała tego wprost. - Zakładam się, żew tym tempie Viola odwali kitęjeszczeprzedemną. -Przestań tak mówić, ciociu! Poważnie! , - Powiedziałam tylko prawdę. Wiem, że ci to niew smak, kurde, może i zaczynam fiksować, ale jedno 261. wiem na pewno: ja tam nie mam problemów z oddychaniem. - Dzięki za pocieszenie, ciociu. -Proszę bardzo. Wszyscy się starzejemy,Charlotte. Ty też, więcsię nie zachowuj, jakbyś miała żyćwiecznie. - Skończyłaś, ciociu? -Nie. Dlaczego nieruszyłaś dupy i nie pojechałaśdo swojej matki? Cholera jasna! Jeszcze i ona. No, alecoś muszępowiedzieć. - Ciociu Suzie? -Słucham. - Przede wszystkim czasami nie robi się czegośz pewnego powodu. -Właśniedlatego pytam, panno Charlotte. Chciałabym wiedzieć, z jakiego powodu przestałaś jeździć doswojej mamy, skoro wiedziałaś, że może umrzeć. - Ale nie umarła! -Ale mogła. Pewne sprawy trzeba doprowadzać dokońca. Nie słyszałaś o tym? - Nie było mnie stać! No! Zadowolona? - Nie podnoś na mnie głosu, panieneczko. Jak to siędzieje, że bierzesz kartę kredytową i lecisz do centrumhandlowego, kiedy ci tylko przyjdzie ochota, a niemożesz się szarpnąć na samolot? - Janielatam. -To powinnaś się nauczyć. Dowidzenia,Charlotte. Miłego dnia. I powiedz Alowi, żeby nie zapomniało moich rybach. Ja nie zapomniałam. Ciocia Suzie zawsze dzwoninie w porę. Zawsze. Odkładam słuchawkę,podchodzę dostolika i spoglądam na kopertę. Cholera, w końcu jestem jego żoną. 262 Mam prawootwieraćjego korespondencję. Robię totak szybko, że rozdzieram papier. Od razu spostrzegam, że to nie czek. Nic w tym rodzaju. To list. Kurwa,niewierzę własnymoczom, a w uszach zaczyna midzwonić, kiedy czytam, żeurząd skarbowy zatrzymałnasz zwrot z podatków, żeby spłacić jego alimenty. Przecież on płaci! Lorethaod lat dostaje pieniądzez jego czeków. Co to za cholerstwo? Tochyba jakaśpomyłka. Kiedy Al wróci jutro do domu, dowiemysię,kto ją popełnił. Porządki Nawet nie próbowałam dzwonić. Zresztą co miałabymmu powiedzieć przez telefon? "Tęsknisz za mną, kochanie? A może bardziej tęsknisz za mojącórką? Dlaczegosobie nie poszedłeś? Miałeś się wynieść". Ale i takwiem, że pewnie go zastanę w domu, kiedy przyjadę. Poprostu to wiem. Prawdę mówiąc, im bardziej się zbliżałam, tym goręcej się modliłam, żeby tam był. Miałampotrzebęspotkać się z nim twarzą w twarz. Spojrzeć muprosto w oczy i przekonać się, czy znajdę tam oznakiskruchy, jakiekolwiek ślady żalu czy wstydu. Podróż z Las Vegasbyła natyle długa, że zdążyłamsobieprzemyśleć parę rzeczy. Nie wszystko, ale dośćdużo. Boję się, alebędęudawała, żewcale się nie bojętego, co się stanie, kiedy w poniedziałek rano złożępozew rozwodowy. Byłam jego żoną przez sześć lat. Nie powinnam sięmartwić, jaksobie poradzę,kiedyodejdzie. W końcu adoptował Shanice. Moja córkanosi jego nazwisko: Porter. George ponosi za nią prawną odpowiedzialność, dopóki Shanice nie skończyosiemnastu lat. Znajdęsobie prawdziwą pracę. Nieszkodzi,jeżeli dostanę płacę minimalną. Nie, to kłamstwo. Muszę zarabiać więcej. Ale wtej chwili prawiewcale mnie nie obchodzi, co muszę zrobić. 264 Kiedy skręcam w naszą ulicę,widzę, żeGeorgewystawił wszystkie wielkanocne ozdóbki na podwórkoprzed domem. Ale wszystkojest pomieszane. Przedewszystkim duży niebieski króliczek nie powinien siedzieć tak daleko od jajek,gniazdko musi znajdowaćsię w koszyku. Flaga nie może być wetknięta wziemię, wciągasię ją namaszt na werandzie. Dekorowałam ten dom przez ostatnie pięć i pół roku. I gdzie siępodziałykurczaczki? Dlaczego nie wystawił miniaturowych jajeczek? Są najładniejsze: całe błękitne jakjajka drozda. Dekoracja jest taka skąpa i wykonana poamatorsku. Powinien mi tozostawić, skoro nie wiedział, jak to się robi. Nie wyobrażam sobie, cona tosąsiedzi. Poprawię to później. Drzwi garażuotwierają się,jeszcze zanim zdążamuruchomićje pilotem. Wysiadam z samochodu,a George prawie biegnie mnie przywitać. - Cześć, Janelle - mówi. - Pomogę ci z tymi torbami. - Jest tylkojedna. -GdzieShanice? - Zniknęła - mówię. - Nie widzisz? -Wymijam go,idę do kuchni i trzaskammu drzwiami przed nosem. - Ale takpoważnie -słyszę,gdy wchodzi za mną. -Jestgdzieś, gdzie będzie bezpieczna. - Od tej pory już zawsze będzie bezpieczna. -Daruj sobie,George, co? - Co za bajzel. Wzlewiepiętrzą się brudne naczynia. Podłoga się lepi. Nablacie walają się kartony po sokach i parę pustychbutelek po winie. Na mikrofalówceleżądwa niedojedzone gotowe obiady z cielęciny i wołowiny od MarieCallender. Nakuchence stoją garnki. Strasznie tuśmierdzi: jakby starymibrokułami. George napawamnie wstrętem. 265. Wchodzę do jadalni, gdzie na środku stołu znajdujęchyba największy bukiet wiosennych kwiatów, jakiwidziałam w całym swoim życiu. Słyszę, że Georgewchodzido pokoju. Czuję, jakstaje za mną. Kiedy siędo niego odwracam, odkrywam, żewcale nie jestprzystojny. Sama nie wiem, jak mogło misię kiedyśtak wydawać. A dotegojest stary. Wygląda na owielewięcej niż swoje pięćdziesiąt jeden lat. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie często biorą go za mojego ojca. Ale w tej chwiliwygląda po prostu żałośnie. Jak szczeniaczek. Wcale mi go jednak nieszkoda, bożadenz niegoszczeniaczek. To człowiek, którymolestowałmoją córkę. - Dzisiaj rozpoczynam terapię - mówi. -Co powiedziałeś? - Terapię. W związku ze swoim zachowaniem. Żebyz tymskończyć. Żeby to się już nigdy nie powtórzyło. Nie chciałemjej nic zrobić, chociaż właściwie to aż takbardzo jej nie skrzywdziłem. Czuję się tak, że przydałbymi się inhalator mamy. - Spakowałeś się? -Nie mogę stąd odejść. - Będziesz musiał, kiedy to zgłoszę na policję. -Janelle, proszę cię, nie rób,tego. Błagam cię. Tomożewszystko zniszczyć. Życie, które budowałemz takim trudem. - Powinieneś był pomyśleć o tym, zanim zacząłeśnocąchodzić dopokoju mojej córki. -Myślałem o tym. - Och, a więc myślałeś, atwój mózg dałci pozwolenie, tak? -Nie. To znaczy, nie myślałem, kiedy torobiłem. Na tym polega cały problem. 266 - Ale w pracyto jakoś myślisz, a poza tym nosiszpieprzoną broń. Tam jakoś nie masz problemów z podejmowaniem decyzji, co? Bo chyba nigdy nikogo niezastrzeliłeś pod wpływem impulsu, co? - Chyba nie. -Przedewszystkim co, udiabła, cię podkusiło, żebyzrobić cośtakiego? - Nie wiem. -A potem to powtarzać? - Słowo daję, że nie wiem. -Zastanów sięprzez chwilę! Jeśli tynie wiesz, tokto ma wiedzieć, do jasnej cholery! - Chyba chciałem, żeby mnie polubiła. -Co takiego? - Chciałem, żeby mnie polubiła. -Coś takiego! I to był najpewniejszy sposób? Ontylko kręci głową. - Nigdycię nie lubiła, George, i od samego początku powinieneś ufać jej instynktowi. -Wiem, aleciągle miałem nadzieję, że jednak mniepolubi. To jest bez sensu. - Inaprawdę uważałeś, że obmacując moją córkęi zmuszając ją doróżnych rzeczy, sprawisz, że bardziejcię polubi? Dobrze cięrozumiem, George? - Tak jakby. -Zastanowiłeś się kiedykolwiek, jak^onasię czujepo tym, co jej robisz? - Myślałem, że tolubi. Sięgam po bukiet, by nim rzucićw George'a,aledochodzę do wniosku, że nie warto. Zaciskamzęby,zwijamdłońw pięść i cofam się przed nim. - Chyba się przesłyszałam, co? -Mogła mniepowstrzymać. 267. - Jak? -Mogła powiedzieć "nie". - Mam ci uwierzyć, że tego nie zrobiła? -Słuchaj, Janelle. Nie chcęsię o to kłócić. To,cozrobiłem, było nikczemne, i teraz chcę sobie pomóc. Nie podoba mi się impuls, którymnie do tego popchnął. Splatam ręce,żałując, że to nie kije do baseballa. - A jeżeli ci nie pomogą? -Tonie ma znaczenia. Zdajęsobie sprawę z wagitego, co zrobiłem. To było złe i mogę ci przysiąc, że jużnigdy się nie powtórzy. - Ija mam citak po prostu uwierzyć? -Tak. - Pozwól,że cięo coś spytam, George. Czy swoimcórkomteż to robiłeś? - Absolutnie nie. -Och, więc moja córka została wyróżniona, co? - Nie, Janelle. -A innym dziewczynkom? - Nie. Słuchaj, tak samo jak ty jestem wstrząśniętyswoim zachowaniem. - Coś takiego- mówię. Nie jestem pewna, czymuwierzę. Złodzieje zazwyczaj długo kradną, zanim sięich przyłapie. Na pewno o czymś jeszcze się dowiem. - Janelle- wzdycha. - Naprawdę myślisz, że celowochciałem skrzywdzić Shanice? - Nie chodzi tu tylko oShanice, George. -No to was obie. - Otak, skrzywdziłeś nas. Jak cholera. - Ale nie chciałem. Przysięgam. Zapada długie milczenie. Mam już dosyć tej rozmowy. Mamdosyć słuchania go. Wcale munie jest 268 przykro. Tylko się martwi. O wiele bardziej się martwi, co się stanie z nim, niż co się stanie ze mną i mojącórką z powodu tego, co zrobił. Już na zawsze zmieniłnasze życie. I chociaż bardzo chcę, niemogę nic na toporadzić. - A co z przysięgą, jaką sobie złożyliśmy? - pyta,gdy ruszam w stronę schodów tylko po to, żeby dłużejnie przebywać wjego towarzystwie. - Jaką przysięgą? -Że razem przetrwamyciężkiechwile. - To raczej nie podpada pod kategorię "ciężkichchwil", George. -A co z wybaczaniem? - Tak. Pewnych rzeczy nie powinnosię wybaczać. - Naprawdę tak uważasz, Janelle? -Niektóre rzeczy są niewybaczalne. - To znaczy, że ^wszystkie te niedziele w kościele,kiedy wielebny Mitchell nauczał o wybaczaniu tego,co niewybaczalne, nic dla ciebie nie znaczyły? -Tak, znaczyły. - Przystaję na dziesiątymczydwunastym stopniu, odwracamsię i spoglądam naniego. - W takim razienie powiedziałabyś, że to wydarzenie jest pewnego rodzaju próbą? -A kto nas na nią wystawił? - Wolałbymtego nie mówić, ale powiem:Bóg. Już miałam sięodwrócić i iść dalej, ale nieruchomieję, kiedy słyszę słowo "Bóg". Z Nim niema żartów. I chociaż bardzo nie chcę się do tego przyznać, to, copowiedział George, jest prawdą. WielebnyMitchell dalnam wiele przykładów uczynków,które bardzo zraniłyinnych, ale mówi, że Bógobdarzyłnas zdolnościąwybaczania. Chce, byśmy wybaczali. Ale teraz niewiem, jak miałabym to zrobić. Wcale niechcę mu 269. wybaczyć. Nie sądzę, bym poczuła się lepiej, wybaczając mu. A co z Shanice? Czy ona też ma mu wybaczyć? - Coz naszymdzieckiem? - mówi. Siadam na stopniu. Dziecko. W moim wnętrzu rośnie dziecko. Co, u licha, mam zrobić z tym dzieckiem? Z jegodzieckiem? Jak będę się czuła, mającprzysobie osobę, która nieustannie będzie mi o nim przypominać? Przecieżnie mogę odgrywać się na własnym dziecku, prawda? Ale jak mamje chronić? Niezadobrze wyszło mi z córką; jak mam uchronić przedkrzywdą to nienarodzone? I jak je będzie traktowałaShanice? - Słuchaj, Janelle, wstydzę się tego, co zrobiłem, alecieszę się, że to odkryłaś, bo teraz można temu położyćkres. To się skończy. Jaz tym skończę, lmam nadzieję, że spokojnie będziemy żyć dalej. Chcę, żebynasze dziecko wychowało się w tym domu z obojgiemrodzicówpodjednym dachemi żebyśmy muzapewnili atmosferę zaufania i miłości. Cholera, możemykupić większy dom. Wypełnićgo większą miłościąizaufaniem, niż moglibyśmy to sobie wyobrazić. Wiem, że będę musiał ponownie sobie na to zasłużyć,ale, kochanie, zrobię wszystko, żeby to odzyskać. Obiecuję. Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Nie możemy o tym zapomnieć i pomyśleć o przyszłości? Próbuję powstrzymać łzy, alenie mogę nad nimizapanować. Chciałabym, żeby to byłtylko zły sen,który się skończy, kiedy ktoś pstryknie palcami albozapali światło. Żeby moja córka w swoim pokoju nagórze czytaładreszczowce, żebym ja siedziała nadpowieścią Janet Dailey, a George pocierał stopą mojąnogę, dopóki nie zaśnie. Kiedyś bardzo go kochałam, ale teraz nie kocham go już anitrochę. Nie mogę. Kiedyś czułamsię przy nim bezpieczna i pod opieką. Jak można odzyskać coś takiego, gdy utraciło sięto na dobre? George też płacze. Obojepłaczemy, dopókisobie nieuświadamiam, że nasze cierpienie nie jest takiesamo. Pochodzi z dwóch zupełnie różnych źródeł. Pewnieijest mu przykro, ale większości przestępców jestprzykro, gdy zostaną złapani. Współczuję mu. WspółczujęShanice. Współczuję samej sobie. Ale nie zamierzam być idiotką. Niebędęjuż igrać z życiem własnejcórki. Spoglądam w dół naniego imówię po prostu: - Chcę, żebyś wynióał się stąd do końca dnia. Jeżeliodmówisz, wezwę kilku twoich kolesi w niebieskichmundurach i wtedy imsię będziesz tłumaczył. - Gdzie mam się podziać? -Nie wiem, George. Alesłyszałam, że w pieklepotrzebują takich jak ty. - Wstaję i z powrotem schodzę, jakbym się bardzo śpieszyła. Wpadam na niego,aż traci równowagę. Stara sięją odzyskać, lecz jago ignoruję i idę do kuchni, żeby posprzątać, bo i on,i wszyscy inni wiedzą, że lubię mieć porządekw domu. Rozdanie za rozdaniem - Kończymy,stary? - pyta Howie. Siedzimy w kasynie, odkąd skończyłem robotę. - A która godzina? -Późna. I jestemgłodny. Od pięciu godzin nic niejedliśmy. Muszę cośprzetrącić,zanim wrócę do domu. No, Cecil. Chodźmy wymienić żetony. Spoglądam na swoje żetony. Cholera,co tu wymieniać? Sama drobnica. Mam ze dwieście-trzysta dolców. Howiemu poszło trochę lepiej, ale czasami tak tojuż jest. Zbieramy żetony i zanosimy jedo kasy, gdziepracuje jedna z najmniej lubianych przeze mnie kasjerek: Betty Sue, wsiunka z Reno, która powinna tamzostać. Strasznie się wynosi, a dotego ma rzadkiebrązowe włosy, które wyglądają jak szczurzegniazdo. Zachowuje się,jakby okropnie cierpiała, kiedy czarnyodbiera forsę, więc w tej chwili jestem trochę wkurzony, żewymieniam tak mało. Nie odzywam się anisłowem. Patrzę tylko, jak jejpalce śmigają po banknotach lekko jakpiórka. Howieodbiera to, co ugrał,i idziemy do restauracji. Nie mawielkiego tłoku, me otej porze. Jest poniedziałek. W tymtygodniu nie zwaliłysię wielkie tłumy. Dzięki Bogu. Toznaczy, że możejutro uda nam się trafić parę dolców. 272 Siadamy w boksie, skąd widać kasynoi ludzi, którzy łażą w tę i z powrotem, szukając szczęśliwegoautomatu do gry i krupiera, który, rozdanie za rozdaniem, będzie im podsuwał szczęśliwe karty. Mamstraszną ochotę powiedzieć tym ćwokom, że nie istnieje cośtakiego jak szczęśliwy automat czy dobrykrupier. Szczęście zależy od samego gracza. Kasynotylko zarabiapieniądze. W niektóre dni daje ci wygrać, ale przeważnie przegrywasz. To prosta arytmetyka. Nie ma sensu główkowaćbez przerwy,kiedy wypadnie ten fartowny dzień. Ale, cholera, myślałem, żewszyscy to wiedzą. Podchodzi rudakelnerka po nasze zamówienie: jesttu nowa. - Poprosimy mocno wysmażone steki, jajka z przysmażanymi ziemniakami i tosty z białego chleba - mówi Howie. Kelnerka spoglądana mnie, aja patrzę na niąwzrokiem, który mówi: "Powiedziałpoprosimy,nie? ". Odwraca się i odchodzi. Pomarańczowy uniformnie za bardzo pasuje do tych włosów ibladejskóry. Najej miejscu nie wziąłbymtakiej roboty. W tymmieściejest mnóstwo podobnych miejsc, gdziemają uniformy, które tak się nie gryzą z tymmiedzianym kolorem. Ale jestem tylkomężczyzną, co ja tam mogęwiedzieć? - Tojak tambyło u dzieci, Cecil? Upijam łyk wody. - Trudno powiedzieć, Howie. -Co to ma znaczyć? - Chyba są na mnie wściekłe. -Za to,że niemieszkasz z Violą? - Iza to,i za to, że żyję z inną. 273. - Chyba się będą musiały przyzwyczaić, nie? -Chyba tak. Howie zapala papierosa iwydmuchuje dym, odwracając głowę. Orientuje się, że mamalergię, alejużtak się przyzwyczaiłem do dymu, że nawet nie wiem,czy jeszcze mi przeszkadza. Howie niema żony aniżadnej kobity na stałe - tylko gości, jakje nazywa- i żadnych przyjaciół oprócz mnie. Ale za to ma psa: niemieckiego owczarka, którego nazywaLassie. Kiedyś mu powiedziałem, że togłupie imię dlapsa, aleodparł, że zawsze lubił ten film i sztuczki, jakie robiłtamten pies, więc nazwał swojego Lassie, a mojezdanie go nie obchodzi. Z tegoLassie to też niezłyskurwysyn. Wżyciu by ciniepodał łapy. Nigdy niejest w dobrym nastroju, ale, dzięki Bogu, chyba mnielubi. Pewnie Howie mupowiedział, że jestem jegonajlepszym przyjacielem. - Powiedziałeś im o Brendzie? - pyta. - Tylko najmłodszej, Janelle, ale Viola pewnie jużcoś słyszała i wygadała się Paris iLewisowi. -Nie popełniłeś żadnego przestępstwa, Cecil. - Wiem, Howie. -To w czym problem? - pyta, drapiąc się poczubkuswej łysej głowy,która błyszczy jaklakierowany parkiet. Howie ma oczy tego samego koloruco głowa: jasnobrązowe, a jego skóra, która zawsze śmierdzistęchlym tytoniem, kiedyś pewnie miała złotawy odcień. Teraz już się zestarzał, nie trzyma się, jak powinien, ajego twarzi dłonie - takszczerze mówiąc - sąmoże tylko ze dwa-trzy odcienie jaśniejsze od moich,a wszyscywiedzą,że jestem czarniejszy niż przypalony kurczak. Tyle czasu spędzamy pozadomem w tymgorącym pustynnym słońcu,że obu nam sięzmienił 274 kolorskóry,chociaż nie wyobrażamsobie, żebymmógł się zrobić jeszczeciemniejszy. - Po prostu nie chcę, żeby dzieci się na mnie wściekały - mówię. -Moje są namniewściekle już od dawna - mówi,wyjmując papierosa i machając na kelnerkę. Wiem, żechce zamówić drinka. Przeważnie zamawia wodwrotnejkolejności, ale teraz - ponieważjesteśmy nagłodniaka - nie chce ryzykować. Howie ma słaby żołądek. Przekonaliśmy się o tym wiele lat temu. - To co innego. -Wściekły to wściekły. - Ale mi sięraczej zdaje, że już mnie nielubieją,a nie że po prostu sąna mnie wściekłe. Tak se myślę,że to ma jakiśzwiązek zutratą szacunku. Przynajmniej tak to brzmiało, kiedy rozmawialiśmy przeztelefon. Nie jest to przyjemne, Howie. - Toco zrobisz, przylecisz z powrotem do Yioli, żebyim się podlizać? -Nie, tego nie mogę zrobić. - No. Kelnerka przynosi jedzenie, które wygląda dokładnie tak samo jak zawsze,a Howie mówi: - Mogę poprosić opodwójną dewar zlodem? I piwoimbirowedla kolegi. Kelnerka uśmiecha się, mruga i mówi, że zarazwraca. Przypomina mi tędziewczynę z Wyspy Gilligana. - Masz czasamiwrażenie, że wszystkodzieje się takszybko, że chociaż to tyto robisz, nawet niemaszpojęcia,kiedy sięstało? -Możesz powtórzyć, Cecil? Kelnerka stawia nasze drinki. Howie upija duży łyk. 275. - Chciałem powiedzieć, że, wiesz, czasami to człowiek ledwo się obejrzy, a tu już tydzień zleciał. -Tak jakby. - Odtrzydziestu ośmiu lat jestem mężem Violi,a teraz żyję zBrendą i będziemy miećdziecko. -Myślę o tym dzieciaku, odkąd mio tym powiedziałeś. - Czekaj, bostracę wątek, Howie. -Dobra, dobra. Słucham. - W każdym razie wydaje mi się, że ledwo się obejrzałem, a już całemoje życie się zmieniło, z tym że czujęsię bardziej jak obserwator, a nie uczestnik. Łapiesz? - A jak, kurde. Tak szybko wpadłeś w innegówno,żenawet nie wiesz, jak siętam dostałeś ani jak sięz niego wygrzebać. Zgadza się? - Tak jakby. Ale nie zrozum mnie źle. Lubię Brendę. Bardzo. Może nawet ją kocham. Po prostu niemogę uwierzyć, że już niejestem z Violą. - Jeszcze nie jestza późno. -Czasami jestza późno. - Skąd możesz wiedzieć? -Nie wiem na pewno, ale to trochę tak jak w ostatnidzień w robocie przed wakacjami,kiedy człowiek marzy, żebyw ogóle znichnie wracać. - Mogę cię ocoś spytać,Cecil? Tylkonie weź tegodo siebie. - Dawaj. -Ten dzieciakna pewno jest twój? - Nojasne. Tak myślę. Dlaczego nie? Musi byćmój. Dlaczego pytasz? - Strasznie szybko zaszła w ciążę, nie? -Jest młoda. U młodych to idzie strasznie szybko,Howie. - No, ale posłuchajmnie przezchwilę, Cecil. Gadaliśmy już o tym przedtem i obajwiemy, że od jakiegośczasu masz problemy w te klockii tylko się zastanawiam, jakto możliwe, że zrobiłeś jej dzieciaka, skorojesteś z nią tak krótko? - Widocznie możliwe. Ale do czego ty pijesz, Howie? - Napewno miała innych, zanim się pojawiłeś, nie? -Oczywiście. To atrakcyjna dziewucha. - Kwestia gustu, Cecil. Ale łapiesz, doczego zmierzam? - Nie, nie łapię. -Dostajeszemeryturę. Nie masz żadnych zobowiązań. Masz szczęśliwą rękę do hazardu. Można powiedzieć, żejesteś niezłą partią. Ja tam bym chciał, żebyśzostał ojcem mojegodziecka, gdybym był młodą brzydką dziewczyną ze slumsówz trójką bachorów ispotkałtakiego skurczybyka w średnimwieku jak ty. - Przede wszystkim Brendą wcalenie jest brzydka. Tu się ztobą nie zgadzam,Howie. Wolę ją od każdejjednej z tych małpów,z którymi sięspotykasz, więcsię zamknij. - Każda potwora znajdzieswojegoamatora -mówiHowie, chichocząc. - Zastanów sięnad tym. Wiem, że nie chciał mi sprawić przykrości, ale mówię: - Niekażmi się teraz zastanawiać, Howie. I tak mamjuż dość do przemyślenia. Będę musiał rzucić tę robotęw Harrah, bo zdaje się, że urząd skarbowyzamiaruje miodbierać czeki. Ale wracając do tematu: myślę, żeBrendą nie okłamałabymnie wtakiej sprawie. - Nie znasz jej aż tak długo, żeby gadaćtakie głupoty, Cecil - daruj sobie. -Ale ma dobre serce. - W tej chwili nie mówimy o niczyim sercu. -Wiem, ale myślę, że to może być moje dziecko. - Który tomiesiąc? -Nie wiem dokładnie. - Noto pilnuj kalendarza, tyle ci powiem. Nie dajsię oszwabić, słyszyszmnie, Cecil? - Słyszę. -A zresztą,jak ty, stary dziadu, dasz sobie radęz dzieckiem? Bardzo jestemtegociekaw. - Nie wiem. Tak jak każdy: wychowam je i będękochał. - Możeszwykitować, zanimzdążysz się wziąć dowychowania, ale ode mnie tego nie słyszałeś. Chichoczemy. Upijam kilka łyków piwa imbirowego. Dobre. Nawet włożyli do niego plasterek limony. - Ale powiedz mi coś, stary. - Howie pochylasię,jakbym miał mu wyjawić tajemnicę. -Jak tojestz taką młódką? - Po prawdzieto zupełnie tak samo,Howie. Trochęinaczej się ruszai mamłodszą twarz. - I to wszystko? -O ilewiem. - Znaczy się, nie robisz tego, jak trza. -A co tymi tubędziesz mawił, jak mam to robić? - Dobra, czekaj chwilę. Słuchaj. Obaj wiemy, żeViola to dużababa. - Ładnie to powiedziałeś. -Nie jest gruba. Po prostu krzepka - mamroczeHowie. - Jest gruba. -Dobra, ty to powiedziałeś, nie ja. Ale Brenda wygląda, jakby nie miałaanigrama tłuszczu. To nic niezmienia? - Nie bardzo. Nie,czekaj. Kłamię. Powiem szczerze: ciało Violi jest jakpoduszka, ale z Brenda to ja mampoduchę, więc wszystko się wyrównuje. - Myślisz, że naprawdę jesteśzakochany, Cecil? -Znaczy się tak jak w Violi, kiedy ją jeszcze kochałem? - No. -Nie, ta miłośćjestinna. Jestgładsza, łatwiejsza. Tym razem niewariuję. - Myślisz? -Wiem. Tak czy siak, jest całkiem fajnie. Lepiej niżna tej wojnie, którą od paru lat miałem w domu. Alemamnadzieję, że ta zołza czujesię już lepiej. - Wpadaj do niejod czasu do czasu, stary. Chybanie ma w tymnic złego, nie? - Nie, chybanie. Siedzimy jeszcze jakieś dziesięć minut, zbierająctostem resztkę żółtka. Za pięćdolców nie można bysię lepiej najeść. Kiedy wchodzęna parkingdla pracowników, otwieram samochód i wsiadam. Na paręminut zapalam silnik. Muszę zadzwonić do dzieci. Żeby zasięgnąć języka. Sprawdzić, czy wiedzą, że nadal kocham ich mamę,i powiedzieć, że jeżeli jestjakiś sposób, żebyśmy znowu się zeszli i byli szczęśliwi razem, to na pewno go znajdziemy. Może niedzisiaj. Możenie jutro. Może w ogóle nigdy. Ale jeżelijest nam pisanebyć razem, toznajdziemy drogę dosiebie. Tymczasem chcętylko, żeby mnie jakoś znosiły i zrozumiały, że po raz pierwszy od długiego,długiego czasu mogę powiedzieć,że jestem mniejwięcejszczęśliwy. Pulsowanie Nie robię nic, tylko se leżę i oglądam In the Heat ofthe Night, bo ostatnie siedem dolarów wydałem nasetkę, filet z ryby, hamburgera z frytkami, los naloterię i paczkę koolsów. Przez cały dzień pada z przerwami, a ponieważ mójsamochód nadal jest zepsuty,a komunikacja autobusowa tutaj, w Lancaster, właściwienie istnieje, trudno mi pojechać dokogoś. W moim stanie nie mogę chodzić, a poza tym nawet niewiem,gdzie Luisamieszka. Pamiętam, jakmówiła, żeniedaleko ode mnie,ale, cholera, to znaczy gdzie? Zresztą wiszę jej na trochę kasy,więcnaprawdę niemuszę się dzisiajz nią spotykać. Wszystkie inne mojeznajome- kurde, w tej chwili nie przychodzi mi dogłowy ani jedno imię -mieszkają na tyle blisko, żemożna tam dojść na piechotę, ale dzisiaj nie mamochoty na babskie gadanie i dlatego postanowiłemzostać w domu i pooglądać telewizję. Przynajmniejdopóki nie przestanie padać. Poza tym to jest za friko. Psiakrew! Przypomniała mi sięta laska, DeniseNicholas, z ROOTO 222! Jeszcze jestładna. Ciekawe, cosię stało z tym serialem? Pociągamz butelki i leżęsobie nieruchomo. Przydałoby się wziąć prysznic, ponieważ jednaknigdzie się nie wybieram, to tylko 280 ściągam dżinsy i T-shirt, rzucam je na podłogę i wskakuję pod kołdrę. Po paru minutach dochodzę do wniosku,że ani trochę mnie nie interesuje to,co leci wtelewizji, ale też nie chce mi się wstawać, żeby zmienićprogram. W takich chwilach żałuję,że nie mam pilota. Kiedyś w Circuit City widziałem takiego długiego napół metra, z guzikami do obsługi magnetowidu, zaniecałetrzysta dolców. Ciekawe, czy prowadzą tamrezerwację? Cholera,muszę się strasznie nudzić, skoro rozmyślam, jak by tuzdobyć pilota - chociaż niestać mnie dosłownie na nic. Biorąc pod uwagę moją sytuację, cieszę się, że tylkoto mam na głowie. Ale na razie nic niemogę na toporadzić i dlatego nie myślę otym, jak mama icałaresztapewnie się namnie wkurzyłaza to, że takzniknąłem, ani o fakcie, że w Vegas pewnie wydanonakaz aresztowaniamnie, bo się nie stawiłem w sądzie, i o tym, że jak Woolery się nie pośpieszy i niezapłaci mi tych trzech stów, które jest mi winien, tonie będę miał na czynsz, naprawę samochodu ani zestu dolców, żeby wysłać Donetcie na mojego syna. Cholera, zupełniezapomniałem, że zbliżasię terminrozprawy ote alimenty, jeżeli się na niej nie stawię, towpakuję się wniezłe gówno. ^ Ale w tej chwili nie chce mi sięo tym myśleći dlatego schylamsię, wyjmuję spodmateraca skarpetę, grzecznie wkładam ją sobie lewą ręką, po czymprawą przesuwam jąw górę i w dół po penisie,aż widzę, jak się powiększa i zaczyna ją wypełniać. Od tarciarobi się ciepły. Coraz cieplejszy. Skopujęz siebie kołdrę, bo nagleoblewa mnie takie gorąco,jakby ktoś podkręcił ogrzewanie. Potrzebuję tego: gorąca. Tarcia. Soków. Wszystkiego. Więc zamykam 281 oczy i zupełnie zapominam o tym nędznym pokojui wszystkim, co się w nim znajduje. - Och,tak, maleńka. Zorientowałem się, że HalleBerry w tej samej chwili, kiedymnie zobaczyła, zapragnęła possać mi kutasa. Bo i czemu nie. Mamkieszeń wypchaną kasą, kartykredytowe wysypują mi się z portfela, a na zewnątrzczeka namnie mój benz. Cholera, ale ładniepachnę. A wyglądam jeszcze lepiej. -No, Halle. Weźgo. - A ona oczywiście bierze. - O cholera, och, tak! - Grzeczna dziewczynka. Halle,tak dobrze, maleńka. Psiakrew! Ona potrafi robićcuda tymi ustami, oj tak. Czuję się napięty i rozpalonyjak pęcherz, który ladachwilapęknie, jakby łaskotałomnie włosie gorącej miękkiej szczoteczki, tylko że towcale nie jest śmieszne, a jednak szczerzę zęby oducha do ucha, bo. Uważaj, Halle! Toni Braxton powiedziała, że robi laskę lepiej niż ty! Przesuń się,mała, niech Tonipokaże, co potrafi. Mówiła prawdęi tylko prawdę! Mam ochotę spojrzeć wdół, ale nie chce mi sięotwierać oczu. Czuję, jak Toni gogłaszcze, jakby doskonale go znała, jakby go kochała,jakby nie mogła siędoczekać, kiedy go pocałuje, dotknie, weźmie do rękiiporządnie wypieści. - Nie śpiesz się, mała - szepczę. Zaczynam czućmrowienie. Przesuwasię przez wszystkie żyły aż dokoniuszków palców. Cholera. Kutas mi pulsuje. Chciałby krzyknąć i powiedzieć całemu światu, jakmu dobrze. Teraz czuję lodowate gorąco, całe ciałoprzeszywa mi taki jakbyprąd elektryczny ischodzina dół. - Tak,Toni! 282 Uwielbiam, jak mu śpiewa. - Dawaj, Toni. - Mój penis porusza się do rytmu. - No, Toni, zagraj, jak chcesz. Niech sobie poskacze. Właśnie tak! O tak tak tak, Toni, TAK! Czuję,że skarpetka robi się mokra, a moje ciałozapada sięw ten nędzny materac, bo jestem już w prawdziwym świecie, ale nie chcę otwierać oczu, dopókiprzynajmniej nie pocałuję Toni i Halle, niepoliżęichpo ślicznych sutkach i nie podziękuję, że dzisiaj wieczorem były do moich usług. I one mi dziękują. Chcą sięzwinąć koło mnie wkłębek i spędzić tu noc, ale mówię: - Niemożecie zostać obie. Tak nie można. - Niezłybigos, ale, cholera, niemogę się zdecydować, bo kocham je obie. Kłócą się, która ma zostać, ale znikają na odgłospukaniado drzwi. Ściągam skarpetę irzucam ją podłóżko. Wyjmę ją później. Ale zawsze tak mówię. Psiakrew, ciekawe, kto to. Jeżeli tylko to nie teskurwysyny z izby rozrachunkowej albo Luisa, to właściwie wszystko mijedno. - Chwileczkę! - drę się, wkładam czyste spodnie oddresu i podchodzę do drzwi. -Lepiej niech to będziecoś ważnego. Kto tam? - Toja, Jamil - odzywa się cichy, łamiący się głos. -Twój syn. Mój syn. O w mordę. Wyglądam jakśmierć nachorągwi. Cholera. Mój syn. Co on tu robi? Nawetniewiedziałem, że wie, gdzie mieszkam. Otwórz te pieprzonedrzwi, Lewis. - Chwileczkę - mówię i biegnę po czysty T-shirt. -Mogę wrócićpóźniej - mówi przezdrzwi. - Nie! Nie idź nigdzie. Dajmi sekundkę! Jużidę! - Pędzę i wkładam jasnoniebieski T-shirt, który 283. prawie nie jest wygnieciony, łapię papierosy i jakieśzapałki i tak szybko, jak tylko mogę, kuśtykam dodrzwi. Otwieram je. Jestem zaszokowany jak jasnacholera, kiedy widzę miniaturową wersję mnie samego, która gapi się namnie. Nie mogę w to uwierzyć. - Cześć -mówię. - Wejdź. Jamil ma na sobie czarną bejsbolówkę zsuniętąstrasznie głęboko na oczy, więc właściwie nie widzęjego oczu. Jegousta wyglądają zupełnie jak moje, taksamo broda. Urósł. Ma pewnie z metr siedemdziesiątdwa czy cztery. I jest takichudy. Na pewno waży niewięcej niż siedemdziesiąt kilo, jeśli nie mniej. Nieprzypominam sobie, żebymja w jego wiekubył takichudy. Ma chyba trzynaście lat, ale nie jestem pewny. Jakgo ostatnio widziałem,to był jeszcze maluch. Przezrok wielesię może zmienić. - Usiądź- mówię. Jestem zdenerwowany. Mamochotę go przytulić, ale nie jestempewien, czy powinienem. Nie wiem,czyon tego chce. Niewygląda nato. Ale, kurde, to mój syn. Tutaj. W moim mieszkaniu. Podchodzi i siada na kanapie, ale od razu podskakujei bierze do ręki zmiętą kupkę plastiku. Cholera,zupełniezapomniałem o Cycatej Betty. - Co to? - pyta, gdy pojawia się jejgłowa. - Takie tam badziewie. -To nadmuchiwana lala? - Rumieni się. - Nie. Czasami zabieram ją do pracy, kiedy sięspóźniam i chcę jechać pasem, którym mogąsię poruszać tylko samochody z co najmniej dwójką pasażerów. Nadmuchuję ją i sadzamna przednim siedzeniu. Parska śmiechem,ale widzę, że nie kupił tego. Przesuwa Cycatą Betty na drugi koniec kanapy, a japodchodzę i siadam na krześle naprzeciw niego. Kie284 dy spoglądamy na siebie,dostrzegam, że ma podbiteoko. Iopuchnięte. - Co ci się stało w pko? -Ktoś mnie uderzył. - Boli? -Pulsuje. - Przyłożęci lodu. Kto cię uderzył? - Mój tata. -Czekaj. To ja jestem twoim tatą. - To znaczy mój ojczym. -Tenbiałas aż. tak qi^ walnąłw oko? - No. -^ - Dlaczego? -Bo znalazł trochę trawki w moim plecaku. - Palisz marihuanę? -Czasami. - To gówno szkodzi. -Wszystko jedno. - Myślałem, że jesteś w tymprogramie ROTCi w ogóle. - Wyjmuję papierosa z paczki i zapalam. - Byłem. To jest wogóle do niczego. - Wiem. Byłeś? - Wstąpiłem tylko dlatego, żemikazali. -Kto? - Rodzice. Kiedy słyszę słowo "rodzice", wiem, że niemówio mnie i swojejmamie. Psiakrew. - W której jesteś klasie? -W ósmej. - Przypomnij mi, ile masz lat? -Trzynaście i pół. - Tak myślałem. Ale właściwie dlaczego się odwinąłi rąbnął cięw oko? 285. - Chyba mu pyskowałem. -Gdzie wtedy była twoja mama? - Stała obok, trzymała Heather i patrzyła. -Co? - Ona nigdy nic nie mówi ani nierobi. To on trzęsiecałymdomem. Ona jest zupełnie jak marionetka. - Uderzyłeś go? -Po tym, jak mnie uderzył, oczywiście mu oddałem. - Naprawdę? - Staram się ukryć uśmieszek na swojej twarzy, ale jestem dumny, że miał odwagę sięobronić. -Czym gouderzyłeś? - Pięścią. -Kitujesz - mówię, ale myślę sobie: rany, musiałogonieźle zaboleć. - A on cięteż uderzyłpięścią? - Tak. Ładnych parę razy. - Gdzie jest teraz? -W domu. - Wiedzą, żetu przyszedłeś? -Nie. Nie wiedzą, gdzie jestem. - Znaczy sięuciekłeś czy co? -Właśnie. - I gdzie chcesz uciec? -Tutaj. Chcę z tobą zamieszkać. - O cholera. - Stać, mnie tylko na tyle, ale jednocześnie główkuję, jak by tu dostać się do ichjlomui wkopać w dupę temu skurwysynowi. Przysięgam, żejeżeli jeszcze choć raz podniesie rękę na mojego syna,to zrobię mu kuku, poważnie. - Nie cieszysz się, że przyszedłem? - pyta. - No. Pewnie, że się cieszę. Tylko że nie wtakichokolicznościach. Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj. - Mogę spać na kanapie. Nie mam nic przeciwkotemu. 286 - Czekaj, Jamil. Po pierwsze. Tonie takie proste. Nie możesz tak se tu przyjśći spać na mojej kanapie. Mama jest twoim prawnym opiekunem. Jesteś niepełnoletni. Nie możesz się do mniewprowadzić tylkodlatego, że masz na to ochotę. - Todlaczego tyniezostaniesz moimprawnymopiekunem? -Co on robi? - Todd? -^ - No, Todd. ^ - Co masz na myśli? -Ładnie się wysławiasz. Jak biały chłopak. Przechyla głowę na bok jak Stevie Wonder. Pewniemajuż dosyćtakiej gadki. - Ale to fajnie - mówię,jakbym przepraszał. - Mówisz jak inteligencik. Boto i prawda, a mnie też by się nic nie stało,gdybym mówił tak, jakbymskończył liceum. Zwłaszcza przy nim. Ja tam swoje wiem. Nieszczególnie musimu się podobać to, jak się wysławiam. - No, tego. o coci chodziło z Toddem? - Gdziepracuje -toznaczy - czym się zajmuje? -Pracuje w UPS, ale musiałmieć operację ramienia, więc od paru miesięcy jest nazwolnieniu. - Co mu się stało? -Lekarzpowiedział, że od dźwigania ciężarów rozerwał sobie dziewięćdziesiąt procent mięśni barku. Byłw kiepskim stanie. - Tak? -No. Dwa razy w tygodniumusi chodzić na fizykoterapię, a resztę czasu, kiedy mama wraca z pracy,spędzają w kościele. Chodzą tam trzy razy w tygodniui dwa razy w niedzielę. Ja sięwtedy opiekujęHeather. 287. Cała ta rutyna doprowadza mnie do szału. Nawet każąmi śpiewać w chórze, amnie przecież słoń na uchonadepnął. Parskam cicho. - Kiedywraca do pracy? -Gdzieś za miesiąc. Ale powiedział, że przez jakiśczas będzie miał ograniczony zakres obowiązków. - Ale żeby cię uderzyć, to jakoś znalazł siłę? ' - Na to wygląda. Zaciskam zęby. Próbujęwziąć się w garść. Trochęsię rozluźnić. - Mama jeszcze gotuje? -Nie. Todd prawie całkowicie sam zajmuje się gotowaniem i sprzątaniem. - Bezjaj? -Nie żartuję. - I może jeszcze sam pierze? -Tylko rzeczy swoje i mamy. - To kto pierze twojeciuchy? -Musiałem się nauczyć. Raz w tygodniu chodzę dopralni samoobsługowej. Sammuszę sobiekupowaćproszek do prania i z pieniędzy za roznoszenie gazetpłacić za pranie i suszenie. - Chyba się ze mnie nabijasz. Dlaczego każącito robić? - Żebym się nauczył odpowiedzialności. -Sraniew banię. - Zgadzam się. -A dlaczego palisz trawkę? - Nie wiem. Żebynie musieć tyle myśleć. - Ciągledostajesz dobre stopnie? -Mniej więcej. W zeszłym semestrze miałem prawie samepiątki, ale też dwie czwórki i jedną troję. 288 - To przeztą trawkę,JamiL, -Niepalę aż tyle. Po prostu byłem zestresowany. W ogóle mnie nieobchodziło, jakie stopnie będęmiałnaświadectwie, ale potem znowu wziąłem siędo roboty. -Znaczysię Todd cię uderzył, a twoja mamastałai patrzyła? - Poprosiła go,żebyprzestał,kiedy zobaczyła, żezrobił mi krzywdę. -Uderzył cię kiedyś wcześniej? - Raz czymś we mnierzucił, -Naprawdę? No, ale nie trafił. -Czymrzucił? - Kijem do baseballa. -Kijem do baseballa? - No. Co cisięstało w rękę? Próbuję ją zacisnąć w pięść, ale nie daję rady. - To lekkiartretyzm. -Masz zupełnie powykręcane palce. - Wiem. -To dlatego kulejesz? - Niestety. -Jak można się tego pozbyć? - Właściwie tonijak. Biorę tylko pigułki na opuchliznę. - Boli? -Tak. Pewnie, że tak, alejakoś sobie radzę. Niemam wyboru. - Masz coś do jedzenia? Kurwa. Nie spodziewałem się towarzystwa. Aż sięboję otworzyć lodówkę. Ale podchodzę do niej, tak dlapicu, żebyudać zdziwienie, kiedy w środku nic nieznajdę. 289. - Właśnie wróciłem z Vegas i jeszcze nie zdążyłempójść do sklepu. Twoja babcia byław szpitalu. Miałaciężki atak astmy. Ale teraz już czuje się całkiemnieźle. Niewiem, co mam do jedzenia. - Otwieramlodówkę i ukazuje się smutny widok. Jest zupełniepusta. Ani kawałeczka masła, ani kromki chleba,nic do picia. Powinienem sięwstydzić. Dobrze towiem. Otwieram zamrażalnik. Mnóstwo lodu. Bioręścierkę do naczyń, wyskrobuję trochę lodui zwijamjąw kulę. - Mam prawie dwieście dolarów. Możemy coś kupić. - Masz przysobie dwieście dolarów? -No. - Skądwytrzasnąłeś tyle pieniędzy? -Pracuję - przecież ci mówiłem, roznoszę gazety. Ale nie wolno mi ich wydawać. Kłamię, ile zarabiam,i trochę chowam. To mojeukryte zapasy. Niedaleko padajabłko odjabłoni. - Dobrze,że masz pracę. To chyba uczy odpowiedzialności. - Tato, mam trzynaście lat. -No, mówiłeś. - Jest tu gdzieś Tony Roma? -Kto? - TonyRoma. To taki grill. - Nie, ale mamy Arby'ego. Marszczy brwi. - A McDonalda? Myślę sobie, żejuż dzisiaj jadłem hamburgeryz McDonałda, awłaśnie jest okazja przetrącić cośnormalnego. Nie chcę jej stracić, aleoczywiście mamszczery zamiar wszystko oddać synowi. Poważnie. Po290 daję mu lód, a on przykłada go sobiedo oka i wtedysłyszę własnygłos: - Chybanie chceszjeść tego świństwa, co? -A jest tuw pobliżu coś lepszego? - Mamy Marie Callender. Miła,dosyć eleganckaknajpka, mają tam najlepsze zapiekanki. Co ty na to? - Wporządku. -Ale musimy pójść na piechotę. Samochód właśniemi się zepsuł. Stoi w warsztacie. Jestw naprawie. Będziegotowy dopiero zaparę dni, ale może nawetjutro. - Ja mogę iść, ale co z tobą? -Jakoś dam sobie radę, ale chybajeszcze pada? - Nie padało, kiedy szedłem od autobusu. -A jak ty w ogóle się tu dostałeś? Ikto ci powiedział, gdzie mieszkam? - Przyjechałem dwomagreyhoundami. Zajęło mi tocztery godziny, ale było nawet fajnie. Nigdy przedtemnie jechałem greyhoundem. Ciocia Janelle dała mitwójadres, bo powiedziała, że nie masz telefonu. Grasz jeszcze wszachy? Jestem wstrząśnięty, że pamięta. To miłe. Żeprzechowuje jakieś dobre wspomnienia związane ze mną. - Kiedy mam godnego przeciwnika - mówię. -No to go masz - mówi i rusza do drzwi. Mamnadzieję, że nie jest za dobry, myślę sobie,łapiąc kurtkę,ale potem robi mi się wstyd, że w ogóledopuściłem do siebie taką myśl. Nawet nie chodzio niego, tylko o mnie. Po prostumam dosyć przegrywania. Chcę, żeby zobaczył, że jestem mądrzejszyod niego. Może na tonie wyglądam,ale jestem. Chcę,żeby poczuł więcej szacunku dla mnie, kiedyzobaczy, jak szybko wykonuję ruchy, jaki jestem 291. dobry w rozgrywce. Chcę, żeby popatrzył, jak jegoojciec myśli i działa, jak podejmuje szybkie, inteligentne decyzje. Nieważne, że tylko naszachownicy. Bo zwycięstwoma wiele wymiarów. Zwycięstwo topotęga. I gdybym miał z kimś przegrać, to mam tylkonadzieję,że nie z własnym synem. Kredyt Nie chciałam byćtutaj, kiedy Alwróci do domu,więc zarazpo pracy zatrzymałam się koło monopolowego, kupiłam los na loterię, a potem poszłam docentrum handlowego, żeby odnieść ten głupi kapeluszi absurdalny pierścionek z diamentem i odzyskaćz powrotem pieniądze z karty kredytowej. Potem wybrałam się doCzerwonego Homara, gdzie uraczyłamSię kolacją złożonąze steku i homarów oraztrzemamargaritami. Były słabe. Nadal nie chciało mi sięjechać do domu,więc kiedy zauważyłam kino,poprostu zaparkowałam, kupiłam sobie bilet na film,o którym nigdy nie słyszałam, weszłam i usiadłam naswoim miejscu. Obejrzałam tylko ostatnie dwadzieścia minuti chociaż nawet nie wiem, o czym był, toi takwystarczyło, żeby zająćczymś myśli. Przez ostatnie parę dni zamieniłam z dziećmimoże ze dwa słowa. Wiedzą, kiedy coś jest nie tak: przeważnie jestemwtedy strasznie spokojna, apotemwybucham. Chodziły na paluszkach, tylko czekając. Ale tym razem ichnabrałam: nie wybuchnę. Zachowam zimną krew. Kiedy wracam dodomu, dziecijedzą resztę zupyogonowej, którą ugotowałam w zeszłym tygodniu,a Tiffany przyrządziła trochę słodkich ziemniaków, 293. których nie je nikt oprócz niej. W kuchni jak zwyklepanujeokropny bałagan, ale nic nie mówię. Ten pieprzony dom może się nawetzawalić, mnieto nie rusza. - Cześć, mamo - mówi Tiff. - Nic się nie martw. Posprzątamy, jak tylko skończymy. Gdzie byłaś? - Na mieście - mówię isiadam na swoim krześle. -Dlaczego jecie tak późno? Jest jedenasta. - Czekaliśmy na ciebie. -Jestem wzruszona. Zostawcie to, idźcie na góręi szykujcie się do spania. W tej chwili. Czmychają jak myszki,nawet Trevor, którynieodezwał się do mnie ani słowem oprócz "Mamo, byłaśw moim pokoju i przeszukiwałaś moje rzeczy osobiste? ", na co odpowiedziałam: "Nie. Dlaczego pytasz? Ukrywasz coś? ", a on:"Nie, niczego nie ukrywam,ale niektórzy wolą miećswojerzeczy pochowane,bo tak jest łatwiej. Okazuje się jednak, że niekoniecznie". I z tymi słowami zamknął mi drzwi przedsamym nosem. Alogląda wiadomości. - Cześć,kochanie - mówi. - Martwiłem się, niewiedziałem, gdzie jesteś. Pracowałaś do późna? - Nie, nie pracowałam do późna. Miałam parę sprawdo załatwienia. - Tak? - mówi, niespuszczając wzroku z telewizora. - W końcu mają pozwolićczarnymAfrykanom tamgłosować. -Gdzie? - W Południowej Afryce. Zamknęli tego Mandelęna dwadzieścia parę lat za coś, co próbował zrobić, takjak doktor King tutaj, a teraz wyszedł i ludzie masowoidą na głosowanie, chociaż nikt się tego nie spodziewał. Czarni są niesamowici -mówi, chichocząc. 294 - Bardzo się cieszę. - Tylkotylemi przychodzido głowy. - Co jest, kochanie? Cośsię stało dzisiaj w pracy? - Właściwie to tak. -Aha - mówi. Niesłucha. Przykleił siędo tegotelewizora, więc mówię tylko: - Dzisiaj rzuciłam pracę, bo chcę zostać prostytutkąna cały etat,zachodzić w ciążę, a potem odszukiwaćtatusiów i kazać im płacić alimenty. -Możesz powtórzyć? O czymty tam mówisz, mała? - Powiedziałam, że chcę rozwodu. Te słowa zwracają jego uwagę. Bierze pilota, ściszatelewizor ispogląda na mnie. - Co takiego? -To,co słyszałeś, Al. - Ojej, Charlotte, nie dzisiaj. -Dlaczego nie dzisiaj? - pytam,sięgam do torebki,wyjmuję ten list i rzucam nim w Ala. Podnosi goi zaczyna czytać, po czym opuszczago na kolana. Nieodzywa się ani słowem, siedzi tylko, jakby zupełnienie miał kości. Ramiona zaczynająmu opadać i chwilępóźniej pochyla się, jakby miał się przewrócić. - Sia daj prosto - mówię, jakbym wydawała rozkaz. Ale Alsię nie prostuje. Ręce przyłożył do czoła, żebyzasłonić oczy. - Modliłem się,żeby ten dzień nigdy nie nadszedł. -Płacze. Al płacze. Ale mnie to nic nie obchodzi. - Ale nadszedł -mówię. -Nie chciałem cię skrzywdzić, Charlotte. - Mnie skrzywdzić? -Tak. - Mam mętlik w głowie, Al. Jakaś baba żąda odciebie alimentów na swojego bachora, odbierają nam 295. zwrot z podatku, a ja mam ci uwierzyć, że nie chciałeśmnie skrzywdzić, do kurwy nędzy? Daruj sobie. Strasznie jesteśdobry, ALCo to za wywloką? - Wiesz, kto to. Serce boli mnie tak, jakby ktoś wbijał w nie rzutki. Wiem,kto to? Aż się boję przypomnieć sobie wszystkiemojeznajome i nie zamierzam siedzieć tui zgadywać. - Kto to, Al? -Pamiętasz, jak dawno temu znalazłaś ten liścikw mojej skrzynce na narzędzia? - To ona? -Urodziła dziecko, a ponieważ się z tobąnie rozstałem,to powiedziała, że dopóki będę jej co miesiącwysyłał pieniądze, nie będzie mi robić problemów. - Urodziła twoje dziecko? -Tak. Chłopca. Ma na imię Raynathan. Idziemu nadziesiąty rok. Mieszkają w Południowej Karolinie,skąd pochodzi jej rodzina. - Jak ma na imię? -Alice. Charlotte,powiedziała mi o tym dopierowtedy, kiedy było już za późno, żeby cośz tymzrobić. - Widziałeś kiedyś tego chłopca? -Dopiero poparu lataoh. Nie było mi łatwo. Nigdyniekochałem tej kobiety, Charlotte, a ona zrobiła topoto,żeby zatrzymać mnie przy sobie, i udało jejsię. - Jak bardzo się to udało, Al? Powiedz mi. - Przez wszystkie te lata regularnie wysyłałem jejpieniądze, ale sama wiesz, jak nam tuszło z tymipralniami i w ogóle, naparę miesięcy musieliśmyzacisnąć pasa, więc nie mogłem jej wysyłać pieniędzy,a ona chyba się wkurzyła. -Wkurzyła się, co? - No. Wkurzyłasię. - To fatalnie. -Dlaczego? Mogę to naprawić, Charlotte. - Ty zepsułeś, ty powinieneś naprawić, ale wieszco,Al? -Co? - Nie marnuj energii. - Wstaję i kieruję się doschodów. - Charlotte, zaczekaj chwilę! - mówi, idąc za mną. - Nie, to ty zaczekaj chwilę, draniu. Kurwa, dałamci najlepsze lata swojegożycia, a ty mnie tylkozdradzaszi okłamujesz, ateraz jeszcze się dowiaduję, żemasz inne dziecko -i to nie jedno, aledwoje! Nie chcęmieć męża, któremu nie mogę ufać. A ty? Nie możnaci zaufać, więc te wszystkie teatralne gestyzachowajdla tej całej, jak jej tam,Alice. Jejto powiedz! - Charlotte, proszę cię, nierób tego. Zastanów sięprzez chwilę. Prześpijmy się z tym. - Nie, ty się ztym prześpij, Al. Tylkonietutaj. A jeżeli będziesz tu jeszcze, kiedy się obudzę, pójdęprosto do sądu izałatwię dla ciebie zakaz zbliżania się. -Za co? Nic ci nie zrobiłem! " Coś ty powiedział? -Nie tknąłem cię nawet palcemani nic w tymrodzaju, Charlotte. - Ależ tak, Al. Ależ tak. Wiesz co? Jesteś jakkartakredytowa, którąmiałambardzo długo, ale już przekroczyłam limit, więc biorę nożyczki i przecinamtocholerstwo, żeby go już nie używać. Mam dość dużykredyt, wiesz, co mam na myśli? - Nie, nie wiem. Charlotte, kochanie,a co z dziećmi? - Dzieciom nic nie będzie. Cholera, już są odchowane. - Nie chcę się rozwodzić. -Nie? Nie rozumiem dlaczego. Przecież dzięki temu będziesz mógł się pieprzyć na prawo i lewo. Pewnie itak przez wszystkie te lata robiłeś to w tej swojejwielkiej ciężarówce, nie? To tamsię puszczasz? - Przestań, Charlotte. Powiedziałem ci prawdę. Oddziesięciulatnie spałem zinną kobietą opróczciebie. Przysięgam na grób rodziców, że to prawda. - Ależ z ciebie kłamca, AL -Czasamitrzeba kłamać, żeby niezranić czyichśuczuć. - Słuchaj, niemam ochoty już ciebie słuchać, jestem zmęczona jak wszyscy diabli i chce mi sięspać. - Wchodzęparę schodów wyżeji wtedysłyszę,jak mówi: - Co ty beze mnie zrobisz? Spuszczam stopę schodek niżej, odwracam sięi spoglądam na niego,chociaż nie bardzo wiem,jak odpowiedzieć na to pytanie, ani od czego zacząć. Mówię tylko: - O wiele więcej. -Coto ma znaczyć, Charlotte? - Naprawdę chceszusłyszeć, Al? -Och, a więc już się nad tym zastanawiałaś? - Ujmę to w ten sposób. Mam już tak dosyć tejpracy na poczcie, że chce mi siękrzyczeć. Damcipojęcie, co robię przez cały dzień. Dzisiaj zepsuł siękomputer, więc musiałamręcznie obliczyć, ile czasuzajmiekażdej osobie rozniesienie korespondencji, cooznacza, że musiałam pomnożyć czas potrzebny naumieszczenie poczty w każdej skrzynce - czyli osiemnaście sekund - przez liczbę domów na każdej z tras. Och, zapomniałam dodać, że czterech listonoszy po szłodzisiaj na chorobowe, więc musiałam znaleźćkogoś na zastępstwo, a potem zepsuła się jedna furgonetka, a ja nakryłam kilku roznosicieli na leserowaniu,bo oni zrobiliby wszystko, żeby tylko dostać nadgodziny, potem przeprowadziliśmy męczącą dyskusjęna temat jakiejś przeklętej umowy o pracę, późniejprzyszło paru wściekłych klientów, którzy wrzeszczeli,że ich poczta ciągle idzie na zły adres albo że niedostają jej przed szóstą, a dzisiaj nawet musiałampojechać do Hyde Parku do domu jakiejś bogatejbiałej zdziry, bo jej zły pies nie pozwolił listonoszowiotworzyć skrzynki, bo ten listonosz dawno temu potraktował go pieprzem i teraz gadzina nie pozwala mu sięnawet zbliżyć do skrzynki, więc musiałam tam sięzawlec i powiedzieć tej babie, żeby trzymała psa w domu, bo inaczej będzie musiała sama przychodzić napocztę po swoje listy, a ten pies przez cały czas lizałmnie po ręce. Nie muszę sięzajmować takim gównem. Mam głowę na karku i jej używam! Jestem psemłańcuchowym. Tym właśnie jestem. Pieprzonym psemłańcuchowym. Chcesz wiedzieć, co bez ciebie zrobię,Al? Wrócę do szkoły,cholerajasna, to właśnie zrobię. - Do szkoły? -Słyszałeś, co powiedziałam. - Czekaj, wiem, że nie rzuciszpracy. -Rzucę. Wycofujępieniądzez funduszu emerytalnego. - Nie wygłupiaj się, Charlotte. To nasze pieniądzena emeryturę. - Nasze? -Twoje, nasze, to jedno i to samo. - Nie, to nie to samo, Al. Na tym funduszujest mojeimię, a nie "Albert Touissant", jasne? - Już dobrze, dobrze. Zastanawiaszsię nad prawdziwym college'em? - Nie wiem. Może. Wiem tylko, że mam dosyć wstawania o czwartej rano i już nie chcę wieczorem miećwrażenia, że przez cały dzień robiłam coś, czego niktnie docenia. Chcęzrobić cośtylko dla siebie. Coś, comi poprawi nastrój. - Nigdy citego niezabraniałem, Chariotte. -A czy ja tak twierdzę? Robi parękroków w stronę dolnego stopnia. - Nie podchodź tu, AL Mówię poważnie. -Jak chcesz sobie poprawić nastrój, Chariotte? Powiedz mi. - Jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że cokolwiek tobędzie,chcę to zrobić wdomu. - Na przykład co? -Przecież mówię, że jeszcze nie wiem! Ale ujmętow tensposób: widziałam w telewizji taką reklamęmiędzynarodowej szkoły korespondencyjnej i poprosiłam o informator. Przejrzę goi może coś mnie zainteresuje. - Na przykładco, Chariotte? -Cholera, dlaczego ciągle zadajesz mi to samopytanie? Idź! Wynocha! , - Już dobrze, dobrze. Ale chciałemci coś powiedzieć: przepraszam. Niechciałem cię zranić. Myślałem, że chronię nasze małżeństwo, załatwiając tow ten sposób, ale się myliłem. Czasami ludzie podejmują złe decyzje, Chariotte, ale to przecież nie oznacza, że sami są źli, prawda? - Nie wiem, Al,ale już nawet nie jestem pewna, czyw ogóle cię znam. Nie wiem, czy jesteś tym samymmężczyzną, którego poślubiłam. I szczerze mówiąc, 300 w tej chwili guzik mnie to obchodzi. Dobranoc - mówię i idępo schodach. Mijam pokoje dzieci, wchodzędo naszej sypialni izamykam za sobą drzwi. Kładęsięw ubraniu dołóżka i zawijam się w narzutę. Leżę,nasłuchując,czekając, ciekawa,ile czasu mu zajmieto, co zamierza zrobić. Zastanawiam cię, czy wejdziena górę i będziepróbował o mnie walczyć, czy stchórzy i odejdzie. Kiedy słyszę dźwięk silnika jego samochodu i odgłos otwieranych, a potemzamykanychdrzwi garażu, chyba mam już odpowiedź. ^^8^^. Facet, który zbudował ten dom, poskąpił, kiedyzabrał się do projektowania ogrodu. Krzewy są tukarłowate, drzewa- rzadko rozsadzone i wyglądają jakwysokie gałęzie. Kwiatymogę policzyć napalcachjednej ręki. Podwórko za domem wznosi się stokiem,a ponieważ poszycie nieurosło dośćwysoko, słońcei skwar zmieniły kolor ciemnobrązowej kory w szarawy brąz. Przysięgał,że do tej pory iglaki urosną jużprzynajmniej do siedmiumetrów, ale bałabym sięzawiesić na nich lampki choinkowe. Dwa lata temu,kiedy się tu wprowadziliśmy, obiecałam sobie, że sięwezmę do upiększania ogrodu, i dzisiaj dzień tenwreszcie nadszedł. Właściwieto staram się zabić czymś czas, czekającna dalszy rozwój wypadków. Kiedy wreszcie znalazłam czas na dokończenie tego,co nadal uważałam zawersję roboczą mojej propozycji, byłam zdumiona,kiedy agentka reprezentująca mnie jako autorkę tejksiążki kucharskiej powiedziała, że swoje zainteresowanie wyraziło jeszcze dwóch czy trzech wydawców. Dzisiaj lub jutro ma mi dać znać,która ofertajestnajlepsza. Prawiesię zesrałam,kiedy stwierdziła,żezażąda "sześciocyfrowej sumy". Ale nie pozwolę, żeby wodasodowa uderzyła mi dogłowy. Ucieszę się z każdej sumy, która pozwoli mi kupić mieszkanie isamochód dla mamy i wysłać ją na tę wycieczkę. Chcę jejpodnieść standard życia. Chcę, żeby się trochę zabawiła. Żeby przestałasię takzamartwiać. Odkąd złożyłamswoją ofertę, nie udało misięwyskrobać dość czasu nanapisanie choćby linijki tekstu. Jeszcze nawet niezaczęłam segregować przepisów. Mam tylko pomysł: jak szybkoczy dosłownie w jednej chwili przyrządzićzdrowe i pyszne, i wytworne potrawy za mniej pieniędzy, niż mogłoby się wydawać. Agentka powiedziała,żezaparę tygodni chcą zobaczyć gotową wersję wstępu. Że muszę im dać lepsze pojęcie o układziecałejksiążki. Czekam też na projektanta ogrodów. Jest czarny. To niespodzianka, bo dziewięćdziesiąt dziewięć procent wszystkichprojektantów w Kalifornii to Meksykanie. Ale jedna z moich klientek przysięga, żeten facet to nie jakiś tam zwykły ogrodnik: to prawdziwy "architekt krajobrazu". Opracowuje prawdziwyprojekt. Powiedziała, że jest niesamowity, zwłaszcza^jeślichodzi o stawy, te całe japońskie rybki koi fishi wszelkierodzaje egzotycznych roślin. Lubię wydawać pieniądze "na czarnych", kiedy tylko mogę, więcbędzieto dość odświeżające doświadczenie. Spóźniasię już dwadzieścia minut, ale nie zamierzam mutego wypominać. Na blacie leży sterta korespondencji. Zaczynamją sortować i układać na kupki. Przynajmniej dziesięćzaproszeń od klientów - te wyrzucam do śmieci. Dwa czy trzy listy do Dingusa zróżnych uniwersytetów. Dostałjuż listy zUSC, UCLA, Stanfordui całej masy innychuczelni. Zapowiedział, że tak. będzie w przedostatniej klasie. Ja nigdy nie dostałamżadnego zaproszenia z college'u. W liceumnależałamraczej do "mięśniaków". Jak tu cicho. I spokojnie. Na zewnątrz ćwierkająptakii uświadamiam sobie, że jest wiosna. Słońceświeci jasno. Moja kuchniawygląda jak zdjęcie z magazynu poświęconego urządzaniu wnętrz. Jestidealna. Właściwie to zbyt idealna. Zaprojektowałam jązgodnie z obowiązującymistandardami. Kupiłamwszystko, co najlepsze: kuchenka Wolf, zmywarkaMiele, piekarnik Gaggenau, lodówka Sub-Zero. Alekogo obchodzi, na czym gotuję, w czym zmywamnaczynia i jak chłodzę jedzenie? I czy rzeczywiściemusiałam ją pomalować na żółtawy kolor? Osuwamsię po ścianie i ląduję na podłodze. Chciałabym,żeby przydarzyło mi się coś dobrego. Niemówię o umowie na napisanieksiążki kucharskiej. Mam na myśli coś, co by przerwało monotonię zbytciężkiej pracy. Właściwie to powinnam teraz siedziećw swoim gabinecie iplanować przyjęcie albo pracowaćnad cotygodniowym programem imprez na lato. Jazawsze cośplanuję. Albo siędo tego przygotowuję. I prawie zawsze dla kogoś innego. Dla ludzi, którychnawet nie chcę znać. Oninie wiedzą, że największąradością gotowania jest samo gotowanie. Zaczynadochodzić do tego, że nawet prezentacjapotraw zaczyna się robić dla mnie niepotrzebna. Bo jak ludziejużto wszystko zjedzą, cała radość znika. Nie zostajenawet cień. Opada mój poziom energii. To same negatywnemyśli, myśli, które niepomogą mi w tym, co mamzrobić. Potrzebuję kopa. Zaczepiam stopę o pasekodtorebki i przyciągam ją dosiebie. Wytacza się z niej buteleczka, wyjmuję jedną pigułkęi połykam ją nasucho, ale wtedy przypominam sobie, że siedzę tużkoło zlewu, więc wstaję, nabieram w dłonie wodyz kranu i chłepczę. Sama nie wiem kiedy, pochylam się i zaglądam dosrebrnego odpływu. Nicnie widzę. Jest tam za ciemno. Wpatrujęsiędalej. Mam nadzieję, że ta dziewczyna niejest w ciąży. Wiem też, że właśnie to mnietak martwi, i nie mam pojęcia, dlaczego sama przedsobąudaję, że tak nie jest. Nie mogę tego kontrolowaći będęmusiała doprowadzić do konfrontacji z Dingusem. Gówno mnie obchodzi, że może się wkurzyć zato, że podsłuchiwałam. Przezostatnie szesnaście latnaszego życia próbowałam go wychować na odpowiedzialnego mężczyznę. Raz za razem podkreślałam wagę wyższego wykształcenia, zwłaszczadlaczarnego. Wpoiłammu znaczenie uczciwości,odpowiedzialności, godności. Nauczyłam go, że należy starać się byćjak najlepszym, nawet jeżeli nigdy się tego nie osiągnie. Że to wystarczy. I jakdo tego obrazu ma pasowaćdziecko? Co, jeżeli ta dziewczyna zdecyduje się urodzić? Czyten chłopak ma pojęcie, jak to wpłynie najego przyszłość? Błagam. Panie Boże, niechdo tegonie dojdzie. Mój syn może i jestgłupi, ale za tointeligentny. Pracował takciężko. I ja zbyt ciężko pracowałam, żeby miało sięwydarzyć coś podobnego. Nawet nie wiem, do której siostry telefonuję, dopókisię nie odzywa. - Charlotte? -No. - To ja, Paris. -Co mogędla ciebiezrobić? - pyta oschle. Zupełnie jakbym była poborcą podatkowym. - Charlotte, na miłość boską, nie musisz mówićtakim lodowatym głosem. -Nie mówię lodowatym głosem, a jeżeli dzwonisz,żebyznowu prawić mi kazanie, to nie jestem w nastroju. - Nie zamierzam ci prawić kazania, więc proszę, nieodkładaj słuchawki. -No to o co chodzi? - Dzwonię, żeby spytać, jak się masz. -Doskonale. Czemuż by nie? Sam tonjejgłosu zdradza, żeCharlotte kłamie. Niewiem, dlaczego coraztrudniej namrozmawiać szczerze, chociaż kiedyś mówiłyśmy sobie wszystko. - Spokojnie, Charlotte. Dlaczego jesteś taka zaczepna? To ty odłożyłaśsłuchawkę, kiedyostatnio rozmawiałyśmy,pamiętasz? - Słuchaj, Paris. Rozmawiałam z mamą i ona rozumie, dlaczego do niej nie pojechałam, jasne? - Jasne. Nie dlategodzwonię. - Topo co dzwonisz? Na linii rozlega się pikanie. To pewnie moja agentka. - Możesz chwilkę poczekać? -No. Przed przełączeniem się na drugą Unię słyszę, żebocznymwejściem wchodzi panna Ordelle,starszapani, która prasuje u mnie w środy. Widzę bandanęzawiązanąna jej głowie. - Dzień dobry, dziecko - mówi, spuszczając wzrokku podłodze, naktórej siedzę. -Dzień dobry, panno Ordelle. Jak się panimiewa? - Gorzejjuż być nie może - mówi, po czym kaszlegwałtownie. - Ale jakoś się przywlokłam. 306 W telefonie znowu rozlega się pikanie. -Odebrałaś? - pyta Charlotte. Tym razem włączam słuchawkę. - Halo, pani Price? Moja agentkazwraca się do mnie po imieniu, a pozatym to głosmężczyzny, więc przychodzi mi do głowy,że topewnie Dingus udaje Isaaca Hayesa albo Barry'ego White'a, ale przecież jeszcze jest w szkole. - Niech mnie pan posłucha, mammiędzymiastowąna drugiej linii, więc jeżeli próbuje mi pan cośsprzedać,to nie jestem zainteresowana,już mamcoś podobnego inie, nie chcęzmienić firmy telefonicznej, a jeżeli pan nic nie sprzedaje, to kto mówi i skąd ma panmój telefon? -Mówi Randall Jamison. Jestem projektantemogrodów. - Och, przepraszam. - Alemi głupio. - Nie, to ja przepraszam za spóźnienie. Utknąłemw korku. Zdaje się, że na dwieście osiemdziesiątejprzewróciła się jakaś półciężarówka i chyba zestosamochodów czekana przejazd. Chciałem tylko paniązawiadomić. - Dziękuję za telefon, Randall. I proszę sięnieprzejmować, mam się czym zająć do pana przyjazdu. Przed przełączeniem się na linię, na której czekaCharlotte, muszę chwilkę odczekać. Co za miły głos. I takiseksowny. Projektant ogrodów. To pewnie jakiśnieokrzesany, obdarty, brzydki, brudny prostak, któryna dodatek śmierdzi. Och, nie szkodzi, jeżeli tylkojest dobry w swoim fachu. Przyciskam guzik na słuchawce. - Charlotte? -Jestem. 307. - To co tam u ciebie? -Wszystko wporządku, Paris. Nie możebyć lepiej. Jak tam Dingus? - Dobrze. Z tym że jakaś biała dziewczyna chybajest z nim w ciąży. - Aha - mówi, jakby guzik ją to obchodziło. -Co utwoich dzieci? Jak się mają? - Dobrze. Bardzo dobrze. -AA1? - Och, w porządku. U naswszystko w porządku. - To dobrze. Co robisz w urodziny? - Nic. Już nie obchodzę urodzin. Taki sam dzieńjak inne. - Zastanawiamy się, co zorganizować na urodzinymamy i tak sobie pomyśleliśmy, że. -Kto to jest "my"? - Jai Janelle - kłamię. Właściwie tojeszcze nieomówiłyśmy tego szczegółowo, ale już ona na pewnocoś wymyśli. Jak zwykle. - Słucham. -No, najpierw myślałam, że mama będzie chciałatu spędzićparętygodni. - Chyba jak zwykle? -Nie, nie jak zwykle, Chariotte. Mogęskończyć? - Słucham. -W każdym razie, ponieważ Shanice u niej mieszka. - A kiedyto się do niej wprowadziła? -Pod koniecmarca. Nierozmawiałaś z Janelle? - Nie. Nie rozmawiałam z nikim oprócz prawnika. - Prawnika? Po co? - Rozwodzę się. -Chwileczkę! Mówiłaś, że u ciebie i Ala wszystkow porządku. 308 - Bo tak jest. To najlepsza rzecz, jaka mogła sięnam przydarzyć. Powinnam była to zrobić dawno temu. DlaczegoShanice mieszkaz mamą? - Bo Janelle i George mają pewne problemy. -I Janelle wygoniła ją, a nie tego sukinsyna? - Święte słowa. Prawdopodobnie George się wyniósłz domu. - Co między nimi zaszło? -Niejestem pewna. Janelle nie chce o tym mówić. - Mama podejrzewa, że George dobierał się do Shanice, chociaż Shanice twierdzi, że tylko ją uderzył. -Kto ci to powiedział? - pytam. - Mama. Bo co? Tomiała być jakaś tajemnicaczy jak? / - Nie wiem. Mam mętlik w głowie. Strasznie towszystko popieprzone. Wszyscy się rozwodzą. Rozstają. Co się dzieje z tobą i Alem? Chociaż pewnie wolałabym tego nie wiedzieć. - Nie musisz. -To coś poważnego, Chariotte? - Jak rak. Dostał jakieś papiery wzywające do zapłacenia alimentów na dzieciakajakiejś baby,z którąsię przespał dziesięć lat temu i która teraz naglewyskoczyła jak Filip z konopi, i zabrali nam zwrotz podatku, kurwa mać. - O w mordę. Cotoza kobieta? - Nie znam tej dziwki! -Urodziła dziecko Ala, a on o tym nie wiedział? - Najwyraźniej wiedział. -Nie wiem, co powiedzieć, Chariotte. ,, - Nie musisz nic mówić" Już dawno temu chciałamuciec z tej poczty i szczerzemówiąc,Al tylko mipodcinał skrzydła. Wpadliśmy wrutynę, więc może ta 309. afera to prawdziwe błogosławieństwo. No, aleco z tymi urodzinami mamy? Nie wiem, cojeszcze powiedzieć o jej rozwodzie,więc na razie zostawiam tę sprawę. Ich problemywyglądają na poważne, ale nie czuję się uprawnionado ich rozwiązywania, jeżeli rzeczywiście są prawdziwe. Z Chariotte nigdy nicniewiadomo. Potrafi byćstrasznie melodramatyczna. - Mama zakazała nam organizować cokolwiek na jejurodziny, ale zastanawiała się, czy moglibyśmy sięzrzucić po trochu na wycieczkę, na którą się wybieralatem ze swoją znajomą, Lorettą. -Ile to jest "po trochu"? - Jeszcze nie wiem. Pewnie nie więcej niż pięćsetdolarów. - To mnóstwo kasy. Dlaniektórych. - Jak masz, to dobrze. Jak nie masz,to trudno. Nieprzejmuj się, Chariotte. - Zajmiesz się tym, jeżeli nie damy rady,prawda,Paris? -Nie wiem. Ja też mam ostatnio sporowydatków. Chciałam tylko, żebyś wiedziała. - Dobra. To wszystko? - Chyba tak. Ale napewno dobrze się czujesz, Chariotte? - Nie może być lepiej. Słuchaj, Paris, muszę kończyć. - Okay, Chariotte, alezadzwoń, jeżeli będzieszchciała pogadać. -Dobrze. I powiedz Dingusowi, żeby namówił tędziewczynę na aborcję. Niepotrzebny mu dzieciak. Maprzed sobącałe życie. Pa. Jestem zaszokowana. Chariotte się rozwodzi? Chariottekocha Ala, a on jest z nią i jej dziećmiod am niepamiętnych czasów. Czy można kogoś winićza to,cozrobiłdawno temu i co teraz się na nim mści? Toniesprawiedliwe, ale z drugiej strony nie jestemw jejskórze. Nie mogę teraz iść do gabinetu. Nie ma mowy. Czekając na tego faceta i telefonz Nowego Jorku,mam wrażenie, jakbymtrwała w zawieszeniu. Dlaczego ta agentka nie dzwoni? Czyżby umowa niedoszła do skutku? Wykręcam numer telefonu doswojej drugiejsiostry, która odbiera po pierwszymdzwonku. - Jak sięmasz, Janelle? -Dobrze. A ty? - Jestem wykończona, jeśli chceszznać prawdę. -Ja też. - Jak coś ci powiem,to nieuwierzysz. -Co takiego? - Chariotte mówi, że się rozwodzi z Alem, bo jakaśjego była kobieta żąda od niego alimentów nadziecko. -Nie przychodzi mi do głowy lepszy powód rozwodu. AleChariotte wcale się z nim nie rozwiedzie. Poczekaj, a się przekonasz. - Sama nie wiem. Rozmawiałaś z Shanice? - Tak. Wszystko w porządku. Coraz bardziej związują się z mamą. - Tęsknisz za nią? -Oczywiście. - Kiedy wracado domu? -Jeszcze nie wiem. - Dlaczego nie wiesz? -Bo mam w domustraszny młyn. - Jaki młyn? ^ - Nie chce mi się w tej chwilitego wałkować, Paris. an. - Dlaczego, Janelle? Nigdy ci się nie chce rozmawiać o tym, co jest naprawdę ważne. Dlaczego? - To nieprawda. Po prostu czasami inni ludzie niemogą rozwiązać twoich problemów. - Aczy ja coś mówiłam orozwiązywaniu twoichproblemów? Nie. Ale jestem twoją siostrą, ty krowo,więc jeżeli dzieje się u ciebie coś złego, to pamiętaj, żezawsze możesz ze mną pogadać. - Pamiętam. -To dlaczego nie chcesz nic powiedzieć? - Przecież mówię. -Nie, nic nie mówisz. Coś się dzieje między twojącórką i mężem, a tymi o niczymnie chcesz powiedzieć. - Masz rację. Ale, jak już wspomniałam, sama muszę sobie z tymporadzić. - Alejakoś cito nie wychodzi. -A skąd tyo tymmożesz wiedzieć? - Janelle, znam cię zaledwie od trzydziestupięciulat. Wychowałyśmy się wtym samymdomu. Więc- chyba wiem. - Słuchaj, możemy pogadać o czymś innym? Naprzykład o urodzinach mamy? - Powiedziała, że chciałaby, żebyśmy się zrzucili natę jej letnią wycieczkę. -Niezły pomysł. Telefonznowu pika. Tym razem to na pewnoNowy Jork. - Możesz chwilkępoczekać? Zaraz wracam, obiecuję. - Dobrze. -Halo? - Czy to Paris? - pyta ktoś ochryple. 312 - Kto mówi? -Ciocia Priscilla, dziecko. Jak się masz? - CiociaPriscilla z więzienia? - pytam, znowu rozczarowana. - No, skoro jużtak to ujęłaś. Ten telefonoznaczadwie rzeczy: ciocia wyszłai chce czegoś ode mnie. Jak zwykle tego samego- gotówki - nato samo,co zawsze - narkotyki. Jestnajstarszymnarkomanem, jakiego znam. Mam nadzieję, że to nie rodzinne. - Ciociu, czy mogłabym do ciebie oddzwonić? Właśnie mam międzymiastową. - Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Wiesz, właśniemnie wypuścili, poszłam do lekarza i powiedział, żemam raka, i chciałabym się spytać,czy dałabyś mikasę na operację. - Na jaką operację? -Taką, żeby wycięli tego raka. Tym razem przeszła samą siebie. - Jakiegomasz raka? -Chyba w gardle. Jakiśguz czy coś i trzeba go wyciąć. - Ciociu,naprawdęstraszniemi przykro, że maszraka, i bardzo chciałabym ci pomóc, ale sama jestemspłukana. Nie masz ubezpieczenia czy bezpłatnejopieki lekarskiej? - Spłukana? Dziecko, wszyscy wiedzą, że masz pieniądze. Nie musisz okłamywać własnej ciotki. Jaksięodsiaduje wyrok, to nie przysługują żadne świadczenia - mówi i zaczyna płakać. - Ładny mi powrót dodomu:bez grosza przy duszy,ale za to z całą masąkłopotów. Nie pomożesz cioci pożyć jeszcze trochę? - Ile kosztuje ta operacja? - pytam dla świętegospokoju. Mam wielką ochotę spytać ją wprost, ile jej 313. potrzeba, żeby przetrwać dzień, ale dobrze wiem, żesama mi to powie. - Chyba ztysiąc, ale na razie mogłabyś mi przystaćtylkoze sto-dwieście na lekarza i tego rentgena. -Zatrzymałaś sięu ciociSuzie Mae? - Nie nie nie nienie. Wiesz, że jesteśmy ze sobą nanoże. Na razie nie mam żadnego stałego miejscazamieszkania. - Chwileczkę,ciociu. - Znowu przełączam się naJanelle. -Jak cicoś powiem,to nie uwierzysz. Nadrugiej linii mam ciocię Priscillę. - Znowu uciekła? -Nie, wypuścili ją. Ma raka i chce, żebym zapłaciłaza jej operację. Zaraz wracam. - Przełączam się z powrotem. -Ciociu? - Jestem. -Mogłabym ci co nieco przesłać przez Federal Express na adres cioci Suzie, odebrałabyś jutro. - A dałoby się wysłaćz pięćdziesiąt czy sto przezWestern Union, żebym dostała jeszcze dzisiaj? -Mogę spróbować, ale sama nie wiem,ciociu, mamdzisiaj mnóstwo roboty. Rozmawiałaś z Charlotte? Jest w Chicago. - Suzie Mae dała nai telefon do niej i zostawiłam jejwiadomość, ale jeszcze nie oddzwoniła. Znasz ją. - Ciociu, naprawdę muszę jużkończyć. Sprawdźjutro. - Czekaj! Podobno można skorzystać z karty kredytowej, i to przez telefon. Nie musiałabyś się ruszaćzdomu! - Dobrze! Tak zrobię. Aleteraz już naprawdę muszękończyć. Cieszę się, że wyszłaś. Znowu. Do widzenia! - Iprzełączam się na drugą linię. 314 Janelle nadalsię śmieje. - O nicnie pytaj. No, co teraz robisz? - Toznaczy w tej chwili? -No. - Stoję napodwórku przed domem i liczę czerwonesamochody, które tędy przejeżdżają. Doszłam już dosiedemnastu. Chyba próbuję się zdecydować,czy urodzić to dziecko, czyzrobićaborcję. W gardle rośnie migigantyczna gula. -Och, a więc. - A więc miałaśrację. Ale czuję się jakoś dziwnie,Paris. George odszedł. - Na jak długo? -Mamnadzieję, że na zawsze. Nie wiem, coterazrobię. Za dużo tego wszystkiego. Muszę pogadaćz kimś, kto mnie nie zna. Zrozumieć, jakmogło dojśćdo tego wszystkiego. - Proszę cię, tylko nie chodź do żadnego popieprzonego medium. Proszę cię, Janelle. - Za bardzo się boję. Poszłam dotarocistki ipierwsza karta, jaką odwróciła,była straszna, więc uciekłam. - Tak z czystej ciekawości - coto byłaza karta? -Wisielec. W każdym raziechcę, żeby moja córkawróciła do domu. Szczerzemówiąc, niewiem,jak misię uda wychować ją samodzielnie, i nie wiem, czypowinnam urodzić to dziecko. - Nie jesteś kaleką, Janelle. Możesz sobie znaleźćporządną pracę. Który to miesiąc? - Drugi zkawałkiem. -U-ta! To jużprawie za późno. - Wiem. Wdrzwiach staje panna Ordelle, z jednąręką nabiodrze, a w drugiej trzymając parę dżinsów. Coś tu 315. jest nie tak. Zatrudniłam ją tylko do prasowania, aleona się upiera, żeby też prać (kiedy kończą się jejopowieści, zaczyna się nudzić). Spierałyśmysięo to,ale wygrała. Prosiłam ją, żeby nie prała mojej bielizny,bo używa zadużo wybielacza, a skąpi na płynie zmiękczającym. - Chwileczkę,Janelle. Tak, panno Ordelle? - Przepraszam, dziecko, ale nie wiem, jak to sięstało. Widzisz tę czerwoną plamę? Dingus pewniemiał wkieszeni coś czerwonego i mnóstwo ubrańsiętym zabarwiło i chciałam tylko, żebyś wiedziała, żeto nie moja wina. - Wporządku. Proszę się tym nie martwić. - Na pewno? Bo mogę spróbować to sprać - mówi. - Ale chyba nie zejdzie. -Jak pani może,to proszę bardzo. - Dobra -mówi, kaszląc gwałtownie, gdy ruszawstronę pralni. Pali jak kotłownia. Za drzwiami garażu. I chyba z raz na miesiąc robi jejsię ropień i musiiść na wyrwanie kolejnego zęba. Trzy latatemubyłabezdomna, chociaż ma dorosłedzieci. Znalazłam jąprzez agencję. Prasowałatak dobrze, jak mnie tegonauczyła mama. Ale kiedy mipowiedziała,ile agencjajej zabiera z wypłaty, zaproponowałam kilka dolarówwięcej, jeżeli zgodzi się przychodzić raz w tygodniubez jej pośrednictwa. To było dwa lata temu. Odtamtej pory, gdy ją pytamco tydzień,jak się czuje,odpowiada, że coraz gorzej, więc w tym tempie powinna umrzeć już z rok temu. "Bardzo mi przykro" -odpowiadam wtedy. - Czy tobyła panna Ordelle? - pyta Janelle. - Oczywiście. Uwielbia mi przerywać, kiedy rozmawiam przez telefon. 01 a - Ma na głowie tę swojąbandanę? -Pewnie. - Ile zębów jej jeszcze zostało? -Nieważne, kocham tę kobietę, więc się zamknij. Słuchaj, zadzwoniłam, bo chciałam do ciebie w siostrzanym geście wyciągnąć pomocną dłoń. Do ciebiei do Charlotte. Bóg jeden wie, co kombinuje naszwspaniały braciszek. - Wiem tylko, że parę dni temu dzwonił tu Jamili pytał o jego adres. -Żartujesz. - Nie żartuję. Nie był za bardzo rozmowny, aledałam mu ten adres. I na tym się skończyło. Słyszę dzwonek do drzwi. - Słuchaj, ktoś dzwoni do drzwi. To pewnietenprojektant, na którego czekam. - Myślałam, że masz już urządzony ogródek. -Nie powiedziałabym. W każdym razie ten facetma na niego rzucić okiem, podsunąć parę pomysłów,opracować projekti uprzedzić, ile będzie mniekosztowało urządzenie go, chociaż szczerze mówiąc, tostrasznie trywialne w porównaniu z tym, co wy tamprzechodzicie. - Nie przejmuj się. Wszystko się jakoś wyprostuje. Nie miałam okazji spytać - co u ciebie? - Wszystkow porządku. Chyba sprzedam tę książkękucharską i właśnie odchodzę od zmysłów, czekającna wiadomości mojej agentki o umowie. - Byłoby cudownie,Paris. To coś w sam raz dlaciebie. Zadługo to się już ciągnie. - Tak, tak,tak - mówię, usiłując zerknąć za róg, alenie mogę tego zrobić, niewystawiającsię nawidok. Znowu rozlega się dzwonek. 317. - Chwileczkę! Już idę! - Noto leć, pogadamy później. -Postaraj się na razie nie podejmować żadnychdecyzji, dobrze, Janelle? - Dobrze. Dzięki, Paris. Odkładamsłuchawkę i spoglądam w lustro, żebysprawdzić, czy wyglądam jak gospodyni domowa bezmęża. Tak właśnie wyglądam. Czyli koszmarnie. Mamnasobie szare spodnie od dresu i różową bluzę, którąrano poplamiłamsobie kawą. Nie pamiętam, czyw ogólesiędzisiaj czesałam. Alekogo to obchodzi? Totylkojakiś pieprzony ogrodnik. Kiedy otwieram drzwi, okazuje się, że gula, która miurosła wgardle, gdy rozmawiałam z Janelle, terazwróciła. Nie mogę otworzyć ust, językstanął mi kołkiem. To pierwszy czarny projektant ogrodów, jakiegokiedykolwiek widziałam, i od razu przysłali mi przystojniaka, który wygląda jak żywcem wyjęty z kalendarza z tymi seksownymi czarnymi modelami. I tow moim stanie? Kobiecie, która od niemal roku nawetnie powąchała mężczyzny, już nie wspominając o dotykaniu. A niech mnie. Myślę sobie: przynajmniejprzezmiesiąc, czy ile totam potrwa,będęmogła sobiepopatrzeć na coś ładnego. Jeżeli w ogóle coś z tegowyjdzie. - Witam, pani Price. Jestem Randall. Wreszcie dotarłem - mówi, wyciągając rękę,by uścisnąć mi dłoń. Ma czystepaznokcie. Jego dłonie są pokryte grubymiżytami, ale wyglądają tak,jakby je regularnie nacierałbalsamem, bo ma zmatowiałą obrączkę. Przełykam ślinę. - Witam pana, Randall. JestemParis. Cieszę się, żepan dojechał. - Czuję siębrzydka i gruba i wiem, że 318 powinnamsię uczesać, nawet gdybym na nikogo nieczekała. Na tym właśnie polega cały problem,że pozaprzyjaciółmi Dingusa tego domu prawie nikt nie odwiedza. Dlaczego tak jest, Paris? - Niestety wydarzyło się kilka fatalnych zbiegówokoliczności, ale jestem. Ma pani piękny dom - mówi,rozglądając się. Niewierzę samejsobie. Podniecam się przez jakiegoś obcego faceta, który przyszedł rzucić okiem namój ogródek. Opanuj się, Paris. Proszę. - Czy zechciałaby mipani pokazać swój ogród? -Oczywiście - mówię i wskazuję na drzwi balkonowe prowadzącena zewnątrz. - Zaraz wracam. -Jestemza bardzo podekscytowana. Muszę siętrochę uspokoić. Ale dobra wiadomość jest taka, że coś podobnegonie przydarzyło mi się już od lat. To,że jest żonaty,wcale mi nieprzeszkadza. Właściwie to mam nadzieję,że jego małżeństwo jest udane. Jestem poprostuwdzięczna za to, że zapewnił mi trochę rozrywki. Muszę ukryć to uczucie, jakoś je uwięzić. Tak więc biorętorebkę, wyjmuję pigułkę, a potem postanawiam przełamaćna pół jeszcze jedną. Połykam obie. Wychodzęprzez otwarte drzwi, staję w progui patrzę,jak ten facet kręci się po moim podwórku. Wszedł naszczyt zbocza i stanął koło iglaka, który wygląda, jakbychorowałna^ruźlicę. Ten projektant ma pewniez metrosiemdziesiąt trzy, może metrosiemdziesiąt. Jest czekoladowobrązowy. Ma nie więcej niż trzydzieści cztery,góra trzydzieści pięć lat. Bóg dobrze wiedział, co robi,gdy go stworzył. Jego żona to niezła szczęściara. Kiedywychodzęna podwórko, wota: - Może mi pani zdradzi swoje pomysły, a potem japrzedstawięswoje? 319. - Jasne - mówię, wstępując w plamę słońca. Tenskwarjest taki przyjemny. Przez następną godzinę,czy coś koło tego, będę udawała, że myślę tylkoo kwiatach, stawach, rybkach koi, iglakach i krzewach. Ale wnocy, kiedy zamykam oczy,jestem prawiepewna, że ten właśniemężczyzna kiedyś będzie leżałw łóżku koło mnie. Zawsze marzyłam w ten sposób. I marzęnadal. Możesz se zajarać Ograł mnie. Ale nie zrobiło mi się tak przykro, jaksię tego obawiałem. Właściwie to było tak,jakbym grałz samym sobą, bo mój syn jest łebski, może nawetbardziej niż ja. Ale to fajnie. Mówi się, że każdepokolenie powinno być udoskonaleniem poprzedniego, aon jest tego żywym dowodem i chyba dlategotonawet lepiej, że z nim przegrałem. Jeszcze śpi na kanapie, a jajuż wstałem i wyszłem. Dorwałem Woolery'ego iodzyskałem większość kasy, dość dużo, by starczyłona części domojego samochodu, i chociaż okropnie mi sięniechciało oddawać wszystkiego naraz, wysłałem pannie Loretcie tę szczęśdziesiątkę, którą mi pożyczyła,i czterdziestkę Luisie. Mój kumpel Silas przez całerano pomagał miuruchomić samochód, więc terazjuż tylkopalę sobie papieroska i czekam, aż sięJamil obudzi, żebygo odwieźć do domu. Położyliśmy się dopiero o trzeciej ranoi cieszę się, żew domudo picia została zaledwie resztka tej setki,bo nawaliłem się tylko odrobinkę. Miło było obudzićsię ranoz lekką głową, a nie ztakimołowianymłbem jakzwykle. Nie mam też uczucia suchości w ustach, cooznacza, że mógłbym się całować 321. z języczkiem, gdybym tylko miał z kim. Muszę częściej to powtarzać. Po filiżance kawy te trzy tylenole zadziałają szybciej. Wcześnie rano bywa fatalnie, kiedy wstaję z łóżkai stopy i kostki rwą mnie tak koszmarnie, że nie mamnawet co myśleć o tym, żeby im kazać dźwigać ciężarciała. Dziś rano było nawet nieźle,ale jeżeli czegoś niewezmę do popołudnia,to będę łaził jak kaleka. Czasami to nawet niemogę poruszać palcami, żeby utrzymać papierosa. Tak jakteraz: niektóre są spuchniętei wyginają się w stronę małych palców. Niezadługo tewęzły w nadgarstkach i włokciach chyba zaczną siępalić, jak będę je próbował wyprostować do końca. Niechcę, żeby syn widział, jak cierpię. Nie chcę, żeby mi współczuł,bo nie chcę jego litości. - Hej, Jamil- mówię dość głośno. - Pobudka. Zjedzmy śniadanie i zabieram cię do domu. Chcę pogadać z Toddem. Głowa podskakuje mu na oparciu kanapy. Spał w czapeczce baseballowej. -Nie lubię śniadań - mówi. - Ale ja lubię. Żołądekmi się skręca, jak czegośrano nie przetrącę. Poza tym śniadania sądla zwycięzców,nie wiedziałeś^ Uśmiecha się szeroko. Ten chłopakma dołeczkiw policzkach. Anija, ani jego mama takich nie mamy. Jak o tym pomyślę, tonie mampojęcia, jakto będziezobaczyć Donettę po takiej długiej przerwie. W tejchwili w ogóle sięnie denerwuję, tylko trochę się boję,że możeporuszyć sprawętych alimentów, alepowiem,że mam jużustalony termin rozprawy, apoza tympokażę jej swoje ręce. Może wtedy zrozumie, dlaczego nie pracuję. Kiedy Jamil bierze prysznic, wypalam kolejnegopapierosai próbuję się zastanowić nad tym, co mampowiedzieć Toddowi. Zachowam się jak mężczyzna. Nie zamierzamzrobić z siebie idioty ani się wygłupiać, ale chcę,żebywiedział - powiem muto jakmężczyzna mężczyźnie - że nie wolno podnosić rękina czyjeś dziecko. I już. Powiem mu, że jak jeszczekiedyś gotknie, to poniesie konsekwencje. Ja tamnigdy nie uderzyłem Jamila. Nawet kiedybył niegrzeczny, tylko z nim rozmawiałem. Jamilzawsze byłuparty, nie mógł usiedzieć w miejscu dłużej niż pięćminut, więc kazałem musiedzieć dziesięć, potempiętnaście i w końcu półgodziny. Kiedy Donetta wniosłapozewo rozwód, doszedłjuż do dwóch godzin. - Jestem gotowy - mówi. - Musisz sobiekupićjakieś ręczniki,tato. Te śmierdzą pleśnią. - Wiem. Wszystko w swoim czasie. Chodźmy. - Jak tam dojedziemy? -Mój samochód jest już na chodzie. - Super. Dokąd pójdziemy coś zjeść? - Cococzy IHOP -co wolisz? -Wszystkojedno. - Ja najbardziej lubię IHOP. Ja stawiam. - Super. Gdybym stał tyłem do niego, dałbym głowę, że tobiałas. Kiedy wychodzę dosamochodu,Jamil jest zajętyzmienianiem stacji w radiu. Nie mówi ani słowana temat dymu, który wydobywa się z tłumika,czy o tym, jaki to staryi zdezelowany gruchot,a i ja się nie odzywam. Cieszę się, że mam środek 323. transportu, chociaż ma dwanaście lat i trudno znaleźćdo niego części. Ta ciemnoczerwona riviera wozi mniepomieście, kiedy o nią dbam. Spala mnóstwo benzyny, ale odkupiłem ją od jednego takiego Meksykańca za jedyne dwieście dolarów, więc nieszczególniemnie obchodziło, w jakim jest kolorze. Poza tym niemam aż takiegoświra na punkciesamochodów. Nie tocow młodości. Teraz po prostu chcę mieć samochód,który zawiezie mnie tam, gdzie chcę. Ale, cholera,jeżeli kiedyś wygram na loterii, to zarazpo zapłaceniuwszystkich zaległych rachunkówsprawię sobie nowiutką furgonetkę. - Wszystko w porządku? - pytam. - Tak. Chyba. Mam nadzieję, że nie dojdzie dożadnej sceny. - Nie bój nic,Jamil. Chcętylko powiedziećtemugościowi, że nie wolno mu na ciebie podnosić ręki. Jakto zrobi jeszcze raz, to wylądujew pudle. I to wszystko. Znowuuśmiecha się szeroko. Prawie się nie odzywamy przez następne czterdzieści minut, kiedyw końcu dojeżdżamy do Simi Valley i parkujemy podich domem. Jest wtym samym odcieniu co kantalup,to jeden z tych tanich budynków ozdobionych sztukaterią, którebudowałem,zanim artretyzm połamałmnie na dobre. Nie wiem,dlaczego wszystkiemusząbyć w takich owocowych kolorach i ustawione dokładnie tak samo jak inne. Jakby człowiek wrócił narąbany, to pewnie bynie odróżnił własnegodomu od domusąsiada. Ale za to są nowe. A ludzie lubieją wszystko,co nowe:buty, samochody, a zwłaszcza domy. Wszyscylubieją zapach nowości. Nowy wygląd i dotyk nowości. Nie można ich za to winić. Gdyby było mniestać, toteż bym w takim zamieszkał. ; 324 Ciekawe, coDonetcie strzeliło do głowy,żeby zamieszkać aż tutaj? Co za durne pytanie, Lewis. Przecieżma białego męża. Co oznacza, że pewnie myśli takjakinni: imdalej się wyniesiesz od czarnych, tym będziesz bezpieczniejszy. Ale patrzcie tylko, co się przydarzyło Rodneyowi Ringowi, a stałosię to nietakdaleko stąd. Jamil w jednej chwili otwiera drzwi po swojej stronie i zanim w ogólezdążę wyłączyć silnik, wysiadaz samochodu i staje pod frontowymi drzwiami. Kiedysię gramolę na chodnik,Donetta już stoiw drzwiachz jedną ręką na biodrze, spoglądającna mnie zukosa. Wygląda lepiej niż ostatnio. Skórę nadal ma gładkąi kremową, jakby umoczyła ją w karmelu. Jej włosy sąpiaskowobrązowe i falujące i terazopadają już poniżejramion. Jakna kobitę, która niedawno urodziła,wygląda dobrze:jestszczuplejsza niż kiedykolwiek. - Co ty tu robisz? - pyta. - Przyszłem rozmówićsię z tobą i twoim mężem. Nie chcę żadnej afery, nie bójnic. - Kochanie, ktoprzyjechał? - Słyszę męski głos,który brzmi prawie jak babski, ale facet nawet niepodchodzi do drzwi. - To Lewis - odpowiada Donetta. Jestem zaskoczony, kiedy przesuwa się,żebymnie wpuścić. - Niezmuszaj mnie,żebym ci załatwiła kolejny zakaz zbliżaniasię - mamrocze do mnie. Powejściu uświadamiam sobie, że pewnerzeczy sięnie zmieniają. Ten dom może i jest nowy, ale stojąw nim stare i niemodne meble, może z wyjątkiemtelewizora z dużym ekranem. Donettama tąsamąkanapę odJ. C. Penneyai fotel, które kupiliśmy tuż poślubie. Stołów niemieliśmy z prawdziwego drewna, 325. ale wtedy mi nie zależało, było nas stać tylko na takie. Na trzechszklanych półkachspostrzegam pucharychyba z czterech lat i zdjęcia Jamila w strojach małejligi i do piłki nożnej. Pachnie tu odświeżaczem powietrza Glade, ale pozatym jest postaremu. - Jak się masz? - Znowu słyszę ten głos, a kiedy sięodwracam, widzę Todda, tego blacharza. Nie dziwota,żebijedzieci. Pewnie tylko dziecko by munie oddało. Nawet nie jest przystojny i chociaż jest mniejwięcejmojego wzrostu, to waży pewnienie więcej niż siedemdziesiąt-siedemdziesiąt pięć kilo. A jego głowawygląda na za małą wobec reszty ciała. Jest gładkoogolony i ma oczka jak koraliki. Wyciąga do mnierękę,aleja nic, tylko na niego patrzę. - Nie zostanę długo - mówię. -Co cię tu sprowadza? - pytaDonetta. -I gdziewpadłeś na Jamila? - Wcale na niegoniewpadłem. Wczoraj sam domnie przyszedł. - I pewnie strasznie ci nakłamał - mówi Todd. -Nie wiem,czy mi nakłamał, ale mamparę pytań,na które chciałbym usłyszeć odpowiedź. - Naprzykład? -Na przykład, dlaczego uderzyłeś pięścią w okotrzynastoletniegodzieciaka? Todd zaczyna krążyć pojadalni, jakby zastanawiałsię nad właściwą odpowiedzią. Jamil, który pobiegłprosto nagórę, gdy tylko tu przyjechaliśmy,teraz stoina szczycieschodów, patrząc w dół na nas, jakby zarazmiałobejrzeć przedstawienie. - Słuchaj, Todd. Sprawa jest taka. Nie życzę sobie,żebyś podnosił rękę namojegosyna, i uważam, że niepowinieneś tłuc dziecka jak dorosłego. 326 - Chwileczkę, kolego. Przede wszystkim, czypowiedział ci,co zrobił? - Nie jestem twoimkolegą, Todd. Lepiej od razu tosobie wyjaśnijmy. - Powiedział ci, co zrobił? -Co zrobił złegopoza tym, że parę razyzaciągnąłsiętrawką? - Nie wierzę własnymuszom. Czy jesteś bogobojnym człowiekiem? - A co ma Bóg z tym wspólnego? -Nie pozwolę,żeby trzynastolatek pod moim dachem używał narkotyków. Niew tym domu. - Aleto nie twój syn! -Przez ostatnie cztery lata to ja się nimopiekuję. - Och,niemożliwe? -Lewis, proszę - mówi Donetta,wstającod stołu,przy którym siedziała ze splecionymidłońmi. - Posuwasz się trochę za daleko i wcale mi się tonie podoba. Załatwmy sprawęprzez telefon. - Możebyś się zamknęła, Donetta? - mówi Todd. - Tak, Donetta, zamknijsię. -Nie mów mojej żonie, żeby się zamknęła. - Kiedyśbyła moją żoną i jak mi się spodoba,to mogę kazać jej się zamknąć. Skoro tobiewolnouderzyćpięściąw twarz mojego syna,to mnie wolnodziesięć tysięcy razy kazać jej się zamknąć, dokurwy nędzy. - Nie w tym domu. -Słuchaj, chcę tylko, żebyś wiedział, że jeżeli maszproblemy z Jamilem, to zanimznowupodniesiesz naniego rękę, lepiej się zastanów, bo tak ci nakopię dodupy, że cię własna matka nie pozna. - Groziszmi? 327. - A jak ci się wydaje, skurwielu? -Jeżelibędzie nieposłuszny, jeżeli nie będzie miokazywał szacunku, ukarzę go w taki sposób, jakiuważam za stosowny, a zważywszy na fakt, że napalcach jednej ręki możemy policzyć przykłady twojegoudziału w jego wychowaniu w ciągu ostatnich czterechlat, to nie sądzę, byś miał tu zbyt wiele do powiedzenia. A teraz czy byłbyś tak łaskawy i opuścił mój dom? Wmgnieniu oka robię zamach i walę tego pieprzonego blondaska tak mocno, że przelatuje nad stołem i wpada do kuchni. "Skop mutyłek, tato! " - słyszękrzykJamila i zakładam,że woła do mnie, a potemsłyszę wrzask Donetty: "Dzwonię na policję! ", a kiedypodnoszę wzrok, widzę, żeTodd naciera na mniez mopem,któregowyrywam mu z ręki,jakbym niemiał żadnego artretyzmu, i zaczynam gonimokładaćpo całym ciele,aż drewniana rączka pęka na pół,krwawi miręka, wszyscy drą się i wrzeszczą, ajamyślę tylkoo tym, że Toddjuż na pewnonigdynieuderzymojego syna. Kiedy przyjeżdża policja,zakładają mi kajdanki,wsadzają na tylne siedzenie swojegowozu i wioządowięzienia. Gówno mnie to obchodzi. Powiedziałem,comiałem do powiedzenia. J)onetta pobiegła, przyniosłato na wpół białe dziecko,które przez cały ten czasukrywałaprzede mną, i stanęła,trzymając jenarękach i kręcąc głową. Todd nadal leżał na podłodze,zachowującsię jak półżywy. Aż tak bardzo nie stłukłem tego skurwiela,biłem go tylko cienką jak patyczek rączką, ale kiedy glinywypchnęły mnie za drzwi,udawał,że nie może wstać. Policjanci mi powiedzieli, że kaucja za wypuszczenie mniewyniesie jakieś pięćdziesiąttysięcy. Cholera. 328 Nie mogę do nikogo zadzwonić i poprosićo pięćdziesiąt patyków. Jeszczetego mi było potrzeba:kolejnejrozprawy, kurwamać. Paris już itakjest na mniewkurzona za to, co się stało w Las Vegas, więc nawetnie mam co marzyć o tym, żeby do niej dzwonić. A pieniądze Janellenienależą do niej, więcniemogęliczyćnato, że spróbuje wytłumaczyć George'owi,naco jej trzebatyle kasy. Jest jeszcze Charlotte, którapewnie sklęłaby mnie, na czym świat stoi, gdybyusłyszała słowo "więzienie", a potem trzasnęłaby słuchawką. Tak więc pieprzyć to. Po prostu będę musiałprzeczekać. Dlaczego musiało się to wydarzyć akuratw sobotę? Bo to znaczy, żepostawią mnie w stanoskarżenia dopiero w środę. Jeden z oficerów mówi mi,że zostałem oskarżonyonapaść ipobicie oraz zakłócenie pierdolonego porządku. Ten Todd z całąpewnością przesadza. Nigdyw życiu mnietiie oskarżono o przestępstwo z użyciemprzemocy iwłaściwie nie jestem do końca pewien, coto oznacza, ale kiedy dojeżdżamy do więzienia, pytam,czyprzed wejściem mogę zapalić i ile czasu mnietuprzetrzymają. Obaj chichoczą, po czym jeden znichmówi, że nie wyjdę na ulicę wcywilnych butach przeznastępne przynajmniej dwanaściemiesięcy iże mogęse zajarać. Lucky Strikes - Babciu, robimy to ciasto na twoje urodziny czynie? - pyta mnie Shanice. Mówiłamci już ze sto razy,dziewczyno: nie zamierzam robić żadnej kruszonki ani kroić jabłek. Kocham todziecko, ale ostatnio zaczyna midziałaćna nerwy. Zrobimy to? Pójdziemy tam, zrobimy tamto? Wydaje jej się, że jestem młoda, więcmusiałam jejprzypomnieć, że od dnia dzisiejszego zaliczam się dopokolenia osób starszych, niech więc trochę przystopuje. Przesadzam. Trochę. Właściwie to już przywykłam do narzekania i cieszę się, że jest ktoś, kto tegowysłucha. W tej chwilileżęna łóżku, jednym okiemoglądając Oprah, a drugimczytając kartki urodzinowe. Dopiero co wzięłampryszsic, zrobiłam ćwiczeniaoddechowe i teraz próbujęzdrzemnąć się na godzinkęczy dwie, zanim pójdziemy na kręgle. Ten dzień byłokropnie męczący. - A nie mówiłam, że powinnaś mi pozwolić samejupiec tort? - mówiShanice zsalonu. - Po pierwsze,to nie dyktuj mi,co mam robić,panieneczko, apo drugie, to moje urodziny, aja nielubię tortów. Zawsze są za słodkie, za grube iza suche,zwłaszcza jak na te moje zębyod Kmarta. Lubię placki, biszkopty z owocami i pudding chlebowy alboryżowy razna jakiś czas. - To może kupimy mrożoną szarlotkę? -Wiesz, jak biali skąpiąjabłek. - Ale nie wfirmieMrs. Smith. Ale z niej uparciuch. - Jejszarlotki są najgorsze. Ale wiesz co? Kupimyplacek po drodze na kręgle, zostawimy wsamochodzie, żebysię rozmroził, dokupimytrzy-cztery jabłka,które pokroisz, akiedy wrócimy dodomu, ciasto będzie już na tyle miękkie, że da się je rozkroić. Dodamytrochęcynamonu, brązowego cukru, sokuz cytryny,wanilii i odrobinkę masła i tak je doprawimy, żebędzie smakowało jak domowe. - A nie prościej byłoby rzeczywiście zrobić domowe? -A weź ty posadźgdzieś ten swój chudy tyłeki zajmij się czymś. Albo nie. Przynieś babci kulę dokręgli ipołóż ją na tylnym siedzeniu mojego nowegosamochodu, dobrze? - Kiedy słyszęwłasne słowa, ażmi zaczyna drżeć skóra na policzkach. Uwielbiam to: "mój nowy samochód". Słowo daję, Paris czasamiprzechodzi samąsiebie. Jak się ma pieniądze, to można kupić dosłownie wszystko, nawet nie wychodzącz domu. Wystarczy telefon, kartakredytowa i FederalExpress. Wczoraj wieczorem, tuż przed ArsenioHali, zadzwoniła mojasiostra Priscilla z życzeniami urodzinowymi. Miała czelność sięcieszyć, że w tym samymwięzieniu,wktórym siedziała, spotkała Precious, tą swoją cholerną córkę. Możejeszcze miałam skakaćdo góry zradości? Precious matrzydzieści pięćlat. Nawet nie spytałam, zaco siedzi,bo cała ich sytuacja to jeden wielki 331. cyrk. Najpierw Boogar i Wiewióra, a teraz jej jedynacórka. Wpakowali się wniezłe gównoi nie potrafiętego zrozumieć. Powiedziałam Priscilli, że właśnie zasypiałam, kiedy zadzwoniła, stwierdziłam, że nie mogę Jej wysłać więcej niż dwadzieścia-trzydzieści dolarów, i się pożegnałam. Jeszcze kręciłam głową,kiedytelefon znowu się rozdzwonił. Tym razem to byłaParis, która chciała mi złożyć wcześniejsze życzenia,bo następnego dnia miałajechać z jakimś ogrodnikiem po drzewka, rośliny, kamienie, łupki i jakieś tamrybki akwariowe, nie wie, o której wróci, a konieczniechce mnie zastać w domu. Powiedziałam, że mniezastała,że już prawie śpię, więc niech się pośpieszyi mówi, coma dopowiedzenia,bochcę wracać dołóżka. Ona na to, żebymlepiej się obudziła, jeżeli chcęusłyszeć dobrą wiadomość. Usiadłam ipowiedziałam,że już się obudziłam, więc niech przechodzi do rzeczy. I wtedy oznajmiła, że za dużą kasęsprzedała swojąksiążkękucharską iże mogę nie tylko po wpół dojedenastej następnego dnia pójść do salonu samochodowego iodebrać nowiutkiego granatowego mitsubishi galanta, ale jeszcze pojechać nim do najlepszegodentysty w mieście i umówić się na dopasowanienowiusieńkiej sztucznej szczęki, a potem dodała, żebym rozejrzała się po okolicy i jak tylko znajdę dom,w którym chciałabym zamieszkać, to mam iść prostodo agenta nieruchomości. Początkowo nawet niepodała górnego pułapu ceny, ale potem powiedziała, żema mieć napoczątkujedynkę i żeby mi tylko zabardzo woda sodowa nie uderzyła do głowy. Cholera,tutaj, wValley, zasto tysięcy dolarów każdygłupimoże się nieźle ustawić. A ponieważ jestem wścibska,musiałam się dowiedzieć, ile dostała za tą książkę, 332 której jeszcze nawet nie napisała, zwłaszcza że tochyba jej sodówkauderzyła do głowy, ale ona odpartatylko: "Wystarczająco dużo" i na tym stanęło. Obie zShanice byłyśmy strasznie podniecone, kiedy pojechałyśmy tym cudeńkiem po nowe zębyi naposzukiwanie domu. Poszłyśmy touczcić do Czerwonego Homara i na kogóż to wpadłyśmy? Na Cecilai jego nową rodzinę - wyglądali jakczarniFlintstone'owie- ale mi to "zwisało", jak by powiedziałDingus. Cecil właśnie wkładał do ustmalutką krewetkę, kiedy njas zobaczył,a jatylko kiwnęłam napowitanie głową do niego i tej zdziry siedzącej obok, któramogłaby być jego wnuczką i która powinna się zdecydować na jedną fryzurę, zamiast trzech czy czterechnaraz. Po lewej stronie głowy miała ręcznie układanefale, na czubku afro irudawoblond warkoczyki, któreopadały jej na fale. Cholera,może to miał być wodospad, trudno powiedzieć. A po prawej stronie warkoczyki ciasno splecione przy głowie poprzetykałasobie fioletową włóczką. Co ją opętało, żebytak sięuczesać? A to był tylkosam przód. Obok siedziała trójka całkiem milutkich dzieciaków, którym jednak przydałoby się porządnie wyszorować okolice pieluszek, szare łokcie ikolanai namoczyć jew gorącejwodzie. Cecil chyba zabrał je doswego najulubieńszego sklepu na świecie - Targetu- bo miały na sobie nowiutkie ubranka, ale powinienteż zahaczyć o dział obuwniczy. Uśmiechnęłam się,popchnęłam Shanice koło całej grupki izaprowadziłam ją dostolika wkącie, skąd nie było ich widać. A co zrobił Cecil? Przylazł do naszego stolika, stanąłi powiedział: - Wszystkiego najlepszego, Viola. 333. - O, jak to miło, że przyszłeś na moje przyjęcie,Cecil. Dziękuję -odparłam,wzięłam kartęi zaczęłamją czytać. Kiedy podeszła kelnerka, zamówiłam dlasiebiemargaritę, a dla Shanice - Shirley Tempie. Cecil sterczał jak kotek. - Idź - powiedziałam w końcu. -Wracajdo swojej nowejrodzinki. - Jedzieszpóźniejdo domu? -Nie, nie jadę później do domu. Mam urodzinyizamierzam się zabawić. - Chciałem ci coś podrzucić. -Mam randkę. - Comasz? -Randkę. Tak jak ty. Ja też się dzisiaj z kimśumówiłam. - Zkim. - zaczęła Shanice,ale ją kopnęłam podstołem. -A, z nim, jasne, zapomniałam. - Chciałem coś ci dać, Viola. Niekonieczniedzisiaj. - No to nie dzisiaj, Cecil. Zdaje się,że jesteśdośćzajęty. No, idź już. - Dobrze- mówi, odwraca się i odchodzi, jakby gobolały odciski. A dobrzemu tak. Czasami żałuję, żenie mam takiego ogromnego odkurzacza, którym mogłabym wessaćwszystkich głupich facetów na świecie,a potem wrzucić do wielkiego, dołu i zagrzebać w gorącym błocie, żeby żaden z nich nie wylazł, dopóki niezrozumie, że tylko kobieta, którą poślubił - ta, którawytrzymywała z nim przez tyle lat - kochała go naprawdę, i że chociaż te nowe i poprawione modelkimoże i są podniecające, ale po paru numerkach stająsię nudne. Co on sobie wyobraża,czego od takiegostarego grzyba może chcieć młoda dziewucha z przychówkiem? Myśl,że Cecilowi i jemu podobnym wydaje się,że takie dziewczynymogłyby ich lubić (bo 334 raczej nie użyłabymtu słowa "kochać", ale powiedzmy, że "kochać"), wydaje się "odjechana", jak bytoujął Dingus. Te stare pierdziele mają im do zaoferowania tylko plastikowe karty kredytowei gotówkę. Ale janie po to spędziłam znimtrzydzieści osiem lat, żebygo tuczyćdla jakiejśzdziry. Tylko patrzeć, jak sięprzyczołga z powrotem do domu,ale ja wtedy odwrócęsię do niego plecami. Oni zawsze wracająo dzień zapóźno i mając odolara za mało,ale tonie moja winaiz pewnością nie mój problem. - Babciu, nie mogę nigdzieznaleźć twojej kuli. -To poszukaj! Nie mogła się zgubić w takim wielkim pałacu! - Muszę wszystko tu robić, nie, babciu? -Co mówisz, mała? - Spytałam,czy muszę tu wszystko robić. - Stoi terazwdrzwiach,wzruszając tymi kościstymi ramionkami, aletylko się ze mną drażni. Nieźlesobie radzi. Uśmiecha się. Śmieje się głośno. I jużnie czuję alkoholu w jej oddechu. Miałam strasznąochotę pozbyć się całej gorzały z domu,ale jakoś nie mogłamsiędo tego zmusić. Za dużokosztowała, apoza tym raz na jakiś czas lubię sobiełyknąć, żeby się trochę podkręcić. Zaznaczyłam butelki,a Shanice chybanie znalazła moich zapasów, bowyglądanato, że tylko ja wycierałam kreski i robiłamnowe. ; Chyba już dochodzi do siebie. Samanie wiem. Codziennie ją przytulam. Staram sięjejpokazać, że jestwyjątkowa, bo naprawdę jest. I strasznie szybko biega. Mogłaby być drugą Flo Jo. Ale tak w głębi ducha nieobchodzi mnie,jakszybko biega, jeżelitylko nie musiuciekać przedludźmi, którzy jejrobią krzywdę. I dlategojest umnie. Chcę, żeby wiedziała,co to znaczyczuć się bezpiecznie. 335. W niektóre noce śpi ze mną i wtedy razem czytamy. Mama przysłała jej wszystkiestare romanse, ale jamam dość czytania o tych bzdurach, które nigdy sięnie wydarzają, więc zaczęłyśmy chodzić do księgarniNative Son, na "D" Street, gdzie taki miły starszy pandaje mi zniżkę dla emerytów na książki w miękkiej oprawie. Myślę, że Shanice na swój sposób próbuje mniechronić. Cieszę się, że jej na mnie zależy. To miłe, żesą wokół ciebieludzie, którzy o ciebie dbają. Udało misię też powstrzymać ją przed wyrywaniem sobie włosów. Powiedziałam, że nie ma sensu robić sobie krzywdy, skoro już innitoza nią zrobili,ale niech jej się niewydaje, że ujdzie im to na sucho. Bóg na to niepozwoli. I dodałam, że powinna się odpłacić własnymszczęściem. Niech dobre samopoczucie będzie jej zemstą. Rzucam jej miętówkę i puszczam oko. - Nie płacisz mi czynszu, więcmogę cię traktowaćjak swojąmłodą niewolnicę. -Babciu! - Mówiłaś, żerozmawiałaś z mamą? -Tak. - Chyba się nie wygadałaś,że pozwoliłam ci dzisiajnie iść do szkoły, żebyś odebrała zemną samochód, co? - A skąd. -A o czym ona mówiła? - Dzwoniła, żeby ci złożyć życzenia urodzinowe, alezabrałaś w tym czasie pannę Lorettę naprzejażdżkęnowym samochodem. Mówiła, żema jakieś kobieceproblemy i przez parę dni musi zostaćw łóżku. - Jakie problemy? 336 - Nie wiem, babciu. -Wykręć jejnumer i daj mi ją do telefonu, dobrze, maleńka? Ale gdy tylko kończę mówić, dzwoni telefon. - Shanice, mogłabyś odebrać? Zresztą nie trzeba. Sama odbiorę. - Łapię słuchawkę i mówię: - Tak? - Wszystkiego najlepszego, mamo. -Chadotte? - No. -Cóż, dziękuję. I nawzajem. Dostałaś moją kartkę? - Tak. Wczoraj. Bardzo ładna. Dziękuję. W każdymrazie od rana ganiam jak głupia, przez cały dzieńchciałamdo ciebie zadzwonić,ale udało mi się dopieroteraz. Kartka dla ciebie jużjest w drodze. Powinnaśdostać jąjutro, najpóźniej pojutrze. - Nie szkodzi. Jak obchodziszswoje urodziny? - Nie obchodzę. -Jak to nie obchodzę? - A takto. Nie mam ochoty. - Toznaczy, że Al nic dla ciebie nie przygotował? -Al odszedł. - Dokąd odszedł? -Nie wiem. Złożyłam pozew rozwodowy, ale wtejchwili nie chce mi się tego wałkować. Są twojeurodziny. Czekaj, dzieciaki coś mówią. Rozwód? Wali z grubej rury, aja mam się zachowywać jak gdybynigdy nic? - Wszystkiego najlepszego, babciu! - Słyszę, jakcała trójka drze się naraz. -Mamy dlaciebie cośładnego! - Dziękuję - mówię. Charlotte wraca do telefonu. - A jak ty obchodzisz swoje urodziny? 337. - Cholera, chwileczkę, Charlotte. Powiedziałaś, że się rozwodzisz. - Mamo, możemy o tym pogadać kiedy indziej? -Dobrze- zgadzamsię. Skoro nie chce o tymgadać, to niech jej będzie. - To co, rozmawiałaś ostatnioz Paris? - Od parudni nie, bo co? -Wiesz, że sprzedałatą swoją książkę kucharską, nie? - Nie, nawet nie wiedziałam,że piszejakąś książkę. -Ależ wiesz. W ostatnie Święto Dziękczynienia mówiła nam wszystkim, że od lat się do niej przymierza. No, w każdym raziedostała za nią kupę kasy ikupiła mi nowy samochód! - Jaką markę? -Mitsubishi galant. Granatowy. - To miło - mówi takim tonem, jakby wcale tak nie uważała. - Czekaj. To nie koniec. - Kupiła ci coś jeszcze? -O, tak,dziecko. Mam nową sztuczną szczękę - najlepszą, jaką można sobiesprawić - a jutro idęoglądać nowe mieszkania! -Paris kupuje ci'mieszkanie? - Właśnie mówię. -Co jeszcze dostałaś na urodziny? - Shanice ulepiła mifiliżankę na zajęciach z plastyki, a Dingus przysłał złote kolczyki. -Z prawdziwego złota? - Chyba nie, ale jaka to różnica? Liczy się sam gest. A mojaprzyjaciółka Loretta - ta, z którą może pojadęnatąwycieczkę - uszyła mi bardzo ładną złoto-fioletowo-zieloną narzutę na moją starą kanapę. -Ona jest biała, nie? - Jest, bo co? -Tak tylkopytam. - I to wszystko. -Janelle i Lewis nic ci nie dali? - Janelle co roku daje mi to samo:bon towarowy doNordstroma. -A^co to za sklep? - Luksusowydom towarowy. Nie całkiem jak Neiman Marcus, ale jak na mójgust to prawie. Lewis sięnie odezwał, co oznacza, że pewnie jest w więzieniu,bo nigdy niezapomina omoich urodzinach. - Znowu to zrobiłaś, mamo. -Co zrobiłam? - Wypomniałaś mi. -O czym ty, udiabła,mówisz, Charlotte? - Musiałaś się pochwalić, co inni dali ci naurodziny, i tylko nie wspomniałaś o mnie i moich dzieciach. Nie widzisz tego? - Spytałaś,co dostałam, więcci powiedziałam! -Tak, ale popatrz, w jaki sposób to zrobiłaś! - A co miałam zrobić, wyszeptać? Powiedzieć, żejestemrozczarowana, bo moje pozostałe córki zawszepamiętają, żeby mi coś dać na urodziny, a ty jakośnie? Ciągle nie mogę tego zrozumieć. Co ja ci takiegozrobiłam, że mnietraktujesz jak macochę? A może poprostu jesteś zwykłą zołzą? - Nie, nie jestem, a typowinnaś sobie przypomnieć,jak mniekrzywdziłaś, bo najwyraźniej,kurwa, zupełnie otym zapomniałaś! -Lepiej przestań sięwymądrzać iuważaj, jak siędo mniezwracasz. Zawszeznajdziesz sobie jakiśpowód, żeby wrócić do swojego tematu, nie? Choćby 339. nie wiadomo co, zawsze wszystko się sprowadza dobiednej Charlotte. Ciągle robisz z siebie niewinnąofiarę. Nigdy celowo cię nie skrzywdziłam i przysięgam na gróbswojej matki, że to prawda. - Tak,tak, tak. -Nic na tonie poradzę, że ani ty, ani twoje dziecinic mi nie przysłaliściena urodziny. - Przecież dopiero co powiedziały, żecoś dla ciebiemają! -To gdzie to jest,cholera jasna? Prezentyodemniezawsze dochodzą donich na czas. A ty? Zawsze takazajęta - zbyt zajęta, żeby. - Słuchaj, nie musisz wywoływać we mnie poczuciawiny. -Nie wyglądasz, jakbyś czulą się winna,bujać tomy, nie nas. - Masz rację, mamo! Wcalenie czuję się winna. I odtej pory nie będę czułasię winna z powodu tego, corobięczy nie robię! Mam jużserdecznie dosyć robienia tego,czego inni się po mnie spodziewają. Jużmisię nie chceżyć tak, by zadowoleni byli wszyscyoprócz mnie samej. I, tak, mam dosyć poczucia winy,bo mojawłasna mama lubi dołowaćwłasną córkę,wypominając łjej, co robi jej rodzeństwo! - Wcale tak nie robię, Charlotte, idobrze o tym wiesz. -Och, tak! Przynajmniej tak się czuję. Tak więcbaw się dobrze w swoim nowym samochodzie, załóżnowe kolczyki,napij się czegoś ciepłego znowejfiliżanki, połóż głowę na niebiesko-pomarańczowej narzucie, a kiedy się wprowadzisz do nowego mieszkania, nie dzwoń do mnie, dopóki się nie nauczyszrozmawiać z innymi, bo prędzej piekło zamarznie, niżja zadzwonię pierwsza! - Klik. 340 ^nowu to samo. I tow moje urodziny! Ta mała zołzatrzasnęłasłuchawką o jeden raz za dużo. Alchybazrobił coś paskudnego, bo strasznie świruje. - O kurczę - mówi Shanice. - Ale świruje. - Słuchałaś przezcały czas? -No. To lepsze niż seriale, babciu. Co siędziejezciocią Charlotte? Zupełnie jej odbiło. - Zrób coś dla mnie. Nie wymawiaj jej imieniaw tym domu, dopókici nie pozwolę, dobrze? - Dobrze. -A teraz dzwoń doswojej mamy, i to szybko. - Dobrze. - Słyszę, jakwykręca numer, ale kiedypodnoszę słuchawkę, odzywa się Suzie Mae. Jak tomożliwe? - Vy? Jesteś tam? - Tak, Suzie, jestem. -Dzwonię, żeby życzyć ci wszystkiego najlepszego. Najpierw w ogóle nie mogłam sobie przypomnieć,czyje to urodziny,ale w końcu mnie olśniło. Twojei Charlotte. Obie się urodziłyście w ostatecznym terminie rozliczania się z podatków. - Dzięki za telefon, Suzie, ale czy mogłabym oddzwonić później? -Jasne. I tak zadzwoniłam tylko naminutkę. Otejporze strasznie dużo się płaci za rozmowę. Dobrze sięczujesz? - Dobrze. -Przygotowałaś sobiepapiery? - Jakie papiery? -No wiesz, jakbyś umarła czy coś. - Nikt tu nie zamierza umierać, Suzie Mae. -Nigdynicnie wiadomo. Lepiej się przygotowaćzawczasu. 341. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że to moja siostra,słowo daję. - Wszystkie papiery mamuporządkowane. -Chyba nie chcesz, żeby dzieciaki kłóciły się o twoje rzeczy osobiste, co? - Tak jak twoje, co, Suzie? -Ja nie mam dzieci. - Ani rzeczy osobistych. -Słyszałam, że Cecil odszedł. - A więc oglądasz wiadomości o szóstej? -Najwyższa pora -mówi. - Nie byłciebie wart, alejatego nie powiedziałam. - Pa, Suzie. -Pa, Vy. Zadzwonię jeszcze w niedzielę, bo wtedyopłaty są niższe. Zaczekaj chwilę! Odezwałasię dociebie nasza siostrzyczka? - Nie wymawiaj w mojej obecności imienia tej wariatki, dobra? Mam serdecznie dosyć idiotek i samanie wiem, której najbardziej. - Mam nadzieję,że niemnie. Pa.Chichoczę, poczym sama wykręcam numer telefonu do Janelle. - Wszystkiego najlepszego,mamo. - Ma słaby izmęczony głos. - Co ci jest, Janelle? -Brzuchmnie boli. - Od kiedy to miewasz bóle brzucha? -Od czasu do czasu, zależyod pory roku. - Ajaka to pora? -Wiosna, mamo. Jest wiosna. Gdzie Shanice? - W kuchni. Zajakiś czas idziemy na kręgle, jeżeliuda mi się przedtem zdrzemnąć. - Chcę, żeby wróciła do domu. 342 - fo miło, ale jeszcze nie jest na to gotowa. -Aleja jejpotrzebuję. - Słuchaj, Janelle. Już zdążyłaś niepotrzebnie narazić to dziecko naokropne świństwa. Jest tu dopieroparę tygodni, świetniesobie radzi w szkole, trenujebieganie, zapisałam ją na tygodniowy obóz z jakimiśdziewczynami, które poznała w kościele Ylctory Baptist, i tak się złożyło, że wypada on w tym samymtygodniu co moja wycieczka. No. W pierwszy tydzieńczerwca nie mają lekcji i nie zamierzam jej oddawać. Musiszpoczekać,aż obie wrócimy. Co ty na to? - Dobrze,dobrze. Zresztą i tak zamierzam szukaćpracy. - Niemożliwe? -Mamo, nie dzisiaj. To jak, pewnie już słyszałaśo Lewisie? - Co takiego? -Paris nie dzwoniładzisiaj do ciebie? - Dzwoniławczoraj wieczorem. -I nic o nim nie wspomniała? - Dziewczyno, przejdź do rzeczy, dobra? -Lewis jest wwięzieniu. Ale tym razem posiedzidłużej. Może nawet rok. To zależy. Może stanąćprzed sądem. - Co? Za co? - Uderzył mopem męża Donetty. -Jak to uderzył? - Uderzył go drewnianą rączką mopa. -Na pewnokłamiesz. - Chciałabym. -Nawet nie chcę słuchać szczegółów. Dzisiaj już i takmiałam dosyć niespodzianek. Uderzył. Boże święty,gdzie był ten chłopak, kiedy rozdawali zdrowy rozsądek? 343. - Może odwiedzę go w przyszłym tygodniu. -Wykończysz się. Gdzie jestGeorge? - Już tu nie mieszka. Mówiłamci. - Zobaczymy. Ale coś ci powiem: jeżeli niewróci, toserdecznie ci pogratuluję. - Staramsię, mamo, staram się. Ucałuj ode mnieShanice. Wzięłam pigułkę, od której chce mi się spać,i muszęzamknąć oczy. - Nie zatrzymuję cię. Pogadamy później. I dziękizaprezent urodzinowy. Jak tylko schudnępięć-siedemkilo, wybiorę sięprosto do Sawy Department ponowe ciuchy. Dziękuję,kochana. - Całuję słuchawkęi ją wyłączam. -Shanice! - wołam. -Wyjmij wtyczkętelefonu z gniazdka, dobrze? Nie chce mi się jużz nikim gadać. - Dobrze,babciu. Ale co z drzwiami? Zdaje się, żedziadekCecil właśnie podjechał. - Cholera! Są moje urodziny i chcę się zdrzemnąć! - mówię,gramolę sięz łóżka iidę do drzwi. - Czymmogę ci służyć, Cecil? -Nadal ma na sobie tękoszulęw stylu Sammy'ego Davisa ispodnie w stylu JamesaBrowna. Pewne rzeczysię nie zmieniają. - Mówiłem, że chcę ci przynieść takitam drobiazgna urodziny. -Jaki drobiazg? - pytam przez drzwi siatkowe. Nieotworzę ich, dopóki nie będę miała ochoty, niech mi tunie przyłazi, nie obchodzi mnie, co mi przyniósł. - Czyj to samochód stoina podjeździe? -Znajomego. - Jakiego znajomego? -Nie twójinteres, Cecil. No,co tam masz? Bomuszę iść się ubierać. - Dokąd idziesz? 344 Robię głębofei wdech, a potem mówię, by zaspokoićjego ciekawość: - Idziemy na kręgle. -Aha. Znam go? - Wątpię. Sama dopiero co go poznałam,skąd więcty masz go znać? - Vegas nie jestaż takie wielkie. -Słuchaj, Cecil, dasz miten prezent dzisiaj czyjutro? Bo nie będę tu sterczeć cały dzień- mówię,uchylając drzwi na tyle szeroko,by mógł mi podaćprezent. - Proszę - mówii podaje mi plastikową torbę, którawygląda jakz Philmon's HairEmporium, gdzie kiedyś robiłam sobie włosy, dopóki nie postanowiłamczesać się sama. Ale u Philmona jest też księgarnia. I kiedy otwieram torbę, znajduję w niej książkę. -Dziękuję, Cecil. Miło, że pamiętałeś. - Proszę bardzo. Zdaje się, że niedługopowinniśmypogadać o tym, co zrobimy z domem. - Możesz sobiez nim robić, co chcesz. -Co to znaczy, Vy? - Ato,że niedługo się wyprowadzam. -Do tegofaceta? - Boże, nie. Nie zamieszkałabym już z innym chłopem,nawet gdyby mi płacili. Wyleczyłeś mnie z tego,Cecil. Nie, lepiej sięustawiłam. Paris kupuje mi mieszkanie. Cecil się uśmiecha. - O rany -. mówi, pocierając chyba świeży zarost, bowidzęna jego twarzy siwą, kłującą szczecinę. - Dobredziecko. - Pewnie. -Coś jednak nam się udało, nie, Vy? 345. - Chyba tak. Ale, Cecil, jak już mówiłam, muszękończyć. I dzięki raz jeszcze. - Proszę bardzo. Mogę cidać całusa? Nie w usta. W policzek. -Naprawdę nie trzeba, Cecil. - Wiem, ale chcę, Vy. -Och, no dobrze -mówię i nadstawiam twarz tak,że mój prawy policzek znajduje się w uchylonychdrzwiach. UstaCecila są suche, twarde i chropawe,jakby nikogonie całował. Prawie mi go żal, ale szybkomi przechodzi. - Wszystkiegonajlepszego - mówi, robi w tył zwrot,idziechodnikiem iwsiada doswojego czerwonegolincolna, który - ku mojemu zdumieniu - od razuzapala. Kiedy się odwracam, widzę,że Shanice obiemadłońmi zasłoniła usta - chyba żeby ukryćśmiech. Wychodzi zza lodówki, gdzie się schowała. - Niezłajesteś, babciu. -Czasami trzebaskłamać. Tylko nie można pozwolić, żebyto weszło w nawyk. No, wyszykuję się i lecimy. Do diabła z drzemką! Idędo sypialni i wciągam przez głowę żółtyT-shirtdo gry w kręgle, z dużym czerwonym napisem "LuckyStrikes" naplecach, kiedy dzwoni telefon. - Shanice, miałaś wyłączyć telefon! -I wyłączyłam, babciu, alety nie wyłączyłaś swojego! - Cholera - mówię i podnoszęsłuchawkę. To Essex. - Kiedy przyjdziesz? Czekamy na ciebie! - Już jadę,już jadę! Daj mi piętnaście-dwadzieściaminut, Essex. - Dobra, tylko się pośpiesz. 346 Odkąd wróciłamze szpitala, Essex ciągnie mnie nakręgle. Należę do nielicznych w naszej drużynie, którzy zbierająsto siedemdziesiąt punktów, więc jestemim potrzebna. Bardzopotrzebna. LuEsther rzuca przeciętnie za sto pięćdziesiąt pięć do stu siedemdziesięciu, ale cotydzień jest inaczej, zależy, ilesobie golnie. Essex od lat zbiera po sto osiemdziesiąt parę punktów. Gramyw zespole dwuosobowym, ale odkąd jaodpadłam, jest zmuszony turlać z panem Kentuckym, którystrasznie cuchnie,ale nikt nie ma śmiałości mu tegopowiedzieć. Kiedyzbliża się jego kolej, schodzimy muz drogi,bo rzuca jak wariat. Po drodze wstępujemy do spożywczego, gdzieShanice bierze szarlotkę, paręjabłeki lody waniliowe. W Showboat idziemy prosto do torów kręglarskich,agdy patrzę na lewo, nie widzę ani jednej znajomejtwarzy, odwracam się więc na prawo i tamteżniewidzę znajomych z naszej drużyny. Wiem, że mi sięnie pokręciło. To nasz "dom". Ruszam do baru poprosić Zenobię, żeby włożyła lody do zamrażarki,i spytać, gdzie się, u diabła, wszyscy podziali,ale onatylkoszczerzysię jak jakaś głupia - popisując siędwoma złotymi zębami, które już dawno temu straciłypołysk - i wtedy słyszę, jak za moimi plecami grupaNegrów drze się z całych sił: - NIESPODZIANKA! WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGOZ OKAZJI DWUDZIESTYCH PIERWSZYCHURODZIN, VIOLA! WITAJ W DOMU, MAŁA! Aż sięboję spojrzeć, bo jeszcze dostanę zawału,ale nie mogę przepuścić takiej okazji. Kiedy sięodwracam, widzę, że Essex i cała reszta trzymają ogromny prostokątny tort z moim imieniem wypisanymprzez środek różowymi literami iz dwiema wielkimi 347. żółto-zielonymi różami w dwóch rogach - na pewnokupili go w Costco. Zapomniałam powiedzieć Shanice,że lubię torty z Costco, bonie lepią mi się do podniebienia jak inne, ale tak sobie myślę, że jak jejpozwolę parę razy rzucić moją kulą, to uda mi sięukradkiem zjeść kawałek i może Shanice się nie pokapuje. Jak jasna cholera Niewiem, dlaczego się nie boję. A w tejokolicypowinnam: South Central. Tutaj Jimmy zginąłw strzelaninie na ulicy. To było w 1985 roku, kiedyokreślenie "strzelanina uliczna" jeszcze nieistniało. Aż trudno uwierzyć, że to się wydarzyło dziewięć lattemu. Gdybym pojechała dwie-trzy przecznice daleji skręciła paręrazy, znalazłabym się tuż przed domem, gdzie do tego doszło. Ale nie chcę oglądać tejwerandy ani schodów prowadzących na nią. Niechcęoglądać tej czerwonej trawy ani ciemnoczerwonegochodnika. Pęknięte szkłopotłukło się irozprysnęło,tworząc mapę świata, na której każdy kraj wylądowałw niewłaściwymmiejscu. Nie chcęsobie przypomniećkrzyków, które brzmiały jaksyreny, i syren, którebrzmiały jak krzyk. Anitłumu, tych ludzi - nawetdzieci - którzy przybiegli i stanęli nadnim w zwartymkręgu, by przeżyć dreszczyk emocji na widokkolejnego trupawiezionegodo kostnicy:kolejny wypadekwich okolicy spowodowany przezjednego z sąsiadów. Jimmy nigdy nikogo nie skrzywdził. Nawet kiedyjuż zrobiłdyplom i zostałtrenerem w liceum,nadaltu przyjeżdżałna lato, na ochotnika zgłaszał się doprzygotowania młodych, utalentowanych biegaczy na 349. olimpiadę juniorów. Miał wielkie serce i cieszę się, żedane mi było to odczuć. Był najlepszą rzeczą, jaka misiękiedykolwiek przydarzyła. Jestem pewna,że gdybyżył nadal, Shanice i jabyłybyśmy szczęśliwe. Niepozwoliłby, żeby stało się nam coś złego. Opiekował sięwszystkimi ito smutne, że nikt w okolicynawet tegonie zauważył. Zdaje się, że to Malcolm X powiedział,żekiedyzabijamy się bezsensownie, popełniamy ludobójstwo, a biali tylko się uśmiechają i patrzą, jak ichwyręczamy. To napewnodlatego nigdy nie znaleźlizabójcy mojego męża. Nie szukali aż tak gorliwie. Mijam NormandieAvenue, Western i CrenshawBoulevard i uświadamiam sobie, w jaki sposób Rodney King rozsławił teulice. Nadal nie wyglądają zbytzachęcająco. Wszędzie szukałam telefonu do Arlene - byłej żonyGeorge'a - i znalazłamgona jednej z takich samychkartek, jakie mu przez ostatnie cztery lata przysyła naBoże Narodzenie. Na osobnej kartce zawsze prosiła,żebyzadzwonił do niej przedświętami i żeby niezapomniał jej przysłać trochę pieniędzy,które jejobiecał, bo inaczej będzie zmuszona nieładnie się zachować. Zakażdym razem George mówił tylko "suka"i wyrzucał kartkę do śmieci. Zachowałam pierwszą. Dziś rano próbowałam dodzwonić siępod numer, który był na niej zapisany, aleokazało się, że należy dokogoś innego. Wiedziałam, że Arlene nadal tam mieszka - nie płacąc czynszu - bo George jest właścicielemtego bliźniaka. Zdaje się, że w ten sposób płacił jejalimenty, gdyż - z tego, co wiem - Arlene nigdy niepracowała. Dom należy do nielicznych na całymosiedlu, któresą zadbane. Jest stary, ale świeżo pomalowany. Na 350 jasnożółto albo migdałowo, nie jestem pewna. Na spłachetku świeżo przystrzyżonej trawy, który udaje trawnik, widnieje kilkaokrągłych klombów otoczonychsiatką. Nakońcu ulicyjakieś dzieciaki jeżdżą na wrotkachpo pochylni, którą zrobiły z dykty. Na chodnikudwóch starszych czarnych mężczyzn siedzi ze skrzyżowanymi nogami na kuchennych krzesłach, popijając pepsi. Parkuję przed rdzewiejącym,niebieskim escortem,podchodzę do drzwi i pukam. Sama nie wiem, co mampowiedzieć, jeżeli ją zastanę. A jeżelizatrzaśnie mi drzwiprzednosem? Ajeżeli oleje to, że przyjechałam? A jeżeliw ogóle się nie przejmie tym, co się stało mojej córce? - Kto tam? - zza drzwi dochodzi ochrypły głos. / - Czy zastałam panią Arlene Porter? -A kto pyta? - Janelle Porter. -Coś takiego! Jestem zdziwiona, kiedy drzwi otwiera przystojna,pięćdziesięciotrzy-czteroletnia kobieta. - Co pani tu robi? - pyta. -George umarł? - Nie, niestety nie. -To w czym mogępani pomóc? - pyta, nie ruszającsię. Spoglądam jej przez ramię i widzę, żemieszkankojest czyste i schludne. Że Arlene dba o to, co ma. Samateż jest zadbana. Ma siweodrosły, ale widzę, że niedawno zrobiła sobie trwałą, bo włosy płasko przylegająjej do głowy. Manieskazitelnąceręw pięknym odcieniu brązu i ani jednej zmarszczki. Może pochodziz jednej z tychwysp karaibskich. No ite oczy. Wyglądają na zielone lub szare, trudno powiedzieć. Cóżona zobaczyła w George'u? 351. - Czy mogłabym z panią o czymś porozmawiać? To nie potrwa długo. - Znaczy się, chce pani wejść? -Jeśli można. - Można, ale właśnie wychodziłam. -Och, przepraszam, jeśli przyszłam nie w porę. - Mamtylko minutkę, bo zanim zamkną, muszęjechać do Rossa po coś, co sobie tam odłożyłam, a topiętnaście minut drogi stąd, więc proszę wejść i się streszczać. Kiedy wchodzę, ruchem ręki pokazuje mi, żebymusiadła na kanapie, co też robię. Ma gust rodemz latsiedemdziesiątych, ale to zrozumiałe. W całymsaloniesą porozstawiane zdjęcia jej córek z różnych okresówdorastania, oprawione w stare ramki. Tylko na jednym widnieje George. Sądząc po zdjęciach szkolnych,wyrosły na atrakcyjne dziewczęta. Nie wiem,którajest która, ale jedna gra w koszykówkę i chyba wykonuje wsad. Jest też zdjęcie zpolaroidu, na którymjedna z nich trzyma niemowlę. Wygląda na jakieśosiemnaścielat. Nie wiem, która to i kiedy zrobiono to zdjęcie. - Jak się mają panicórki? - pytam. - Dobrze, bo co? - Zupełnie jakbym spytała o coś,o co nie powinnam pytać. - Tak, z ciekawości. -Nie przyjechała pani aż tutaj takz ciekawości - mówi i wyjmujez torebki papierosa. Zaciągasięgłęboko, a kiedy znowu na mnie spogląda, jej oczymówią mi, że dobrze wie, po coprzyjechałam. - Ile teraz mają lat? -JaDonna madwadzieścia sześć, a Yolanda niecałedwadzieścia cztery. Bo co? 1KO - Nadal mieszkają w L. A.? - Tak. JaDonna mieszka zemną, a Yolanda gdzieś tuw South Central. Ale niewidziałam jej jużod dwóchlat. - Dlaczego? -Bo nie rozmawiamy zesobą. - Czemu? -Nie mamy o czym. - JaDonnajest teraz w domu? -Tak, leży w łóżku. - Jest chora? -Możnatak powiedzieć,ale niezupełnie. Ma dobrei złe dni. - Co jej jest? -Leczy się. - Na co? -Na depresję. Podobno jest maniakalno-depresyjna. Ja tam nie wiem. Czasami wydaje mi się, że jest poprostuleniwa, ale przecież nie mogęjejwyrzucić naulicę. Wiele przeszław życiu,a poza tym to mojapierworodna. - Tak,wiem. -Skąd pani wie? Paniteż bierze lekarstwa? - Nie. -Jak chce pani porozmawiać, to myślę, że powinnapani spytać JaDonnę, bo ona uwielbia gadać i napewno o wszystkim pani opowie. Wiewszystko, co siędziało w tym domu, apoza tym czas leci i muszę jużsię zbierać. - Mamo, kto przyszedł? - dobiega głos z korytarza. - Czwarta żona twojego taty, Janelle! -Trzecia - prostuję. - Czwarta - powtarza Arlene i tak jakby chichocze. -Ja byłamdruga. 353. Czuję, że w gardle rośnie mi gula. Czwarta? Powolutku nabieram powietrza, żeby móc oddychać. Tokłamstwo numer jeden. - Niech pani tam idzie, to pierwszedrzwi po lewej. Są tylko dwapokoje. Na pewno pani trafi. Wracamzadwadzieścia, góratrzydzieści minut, ale jeżeli panitu nie będzie, jak wrócę, to nie szkodzi. Może mipani wierzyć. - Dobrze. Mam taką ochotę poprawić jej angielski, że ledwosię powstrzymuję. Nie do wiary, że Georgetolerował u niej taki język. -Janelle, niech mi pani coś powie: czy na horyzoncie pojawiła się żona numer pięć? - Nie wiem. -Jestjuż na to za stary. Dziw, że wytrzymała paniażtak długo. Gdziemoje klucze? JaDonna, widziałaś moje klucze? - Dlaczego to dla pani takie dziwne? -Nie, mamo! Zobacz na lodówce! Ariene gasi papierosa i idzie do kuchenki, gdzierzeczywiście znajduje klucze. - Bo on niepotrafi właściwie traktować kobiet. Najpierw rozpuścicię jak dziadowski bicz, opiekuje siętobą,zakochujesz się w nim po same uszy, ufaszmu, uzależniasz się od niego, a w końcu przekonujeszsię, że przez cały czas cię okłamywał. Nie wiedziała panio tym? - Poznałam to na własnej skórze. -Przejrzałam na oczy dopiero po szesnastu latach,ale wygląda na to, że panii LaYerneteż się pokapowałyście. - LaVerne? -Tak, żona numer trzy. Postrzeliła go w dupę, aleto go jakoś niczego nie oduczyło. - Postrzeliła go? George mówił, że dostał podczasnapaduod włamywacza. - To prawda, wpewnym sensie. -Wiepani, gdzie ona mieszka? - Słyszałam, żezabrała córki i przeniosła się z powrotem do Dallas,alenie jestem pewna. Niech panispyta George'a. - Nie mogę. -Mi tam wszystkojedno. Mam faceta. To porządnyczłowiek. No, ale już i tak powiedziałam więcej, niżzamierzałam. Muszę lecieć. Jak pani skończy rozmawiać z JaDonna, to jeżeli będzie pani chciała się jeszczeczegoś dowiedzieć, możemy pogadać, jak wrócę. Jak nie, to niechpani mocnozatrzaśnie drzwi, ażpstryknie. I poszła. Stoję w miejscu przezchwilę, nie wiedząc, coterazrobić. Naprawdę się boję wchodzić do pokoju JaDonny, więc ruszam wtamtą stronęmalutkimi kroczkami. Kiedy staję w progu, widzęwyglądającą naczterdzieści lat kobietę, która leży na boku, zajadająccheez doodles i oglądając telewizję. Waży pewnieconajmniej sto pięćdziesiąt kilo. To niemożliwe, że jestjedną z tamtych dziewcząt ze zdjęć, chociażoczywiście wiem, że to ona. - Cześć, Janelle. Co mamanakłamała pani o nas? - Jak to? -Kłamie jak najęta. Nadal stojęw drzwiach. Tutaj w ogóle nie ma gdzieusiąść. Ten pokój jest taki malutki. Zagracony. Jedyneokno jest częściowo zasłonięte czarnym ręcznikiem, 355. najwyraźniej po to, by światło nie odbijało się w ekranie telewizora. - Mogłabym usiąść na podłodze? -Niech siępani walnie. Co panią sprowadza doCzarnego Beverly Hills? - Cóż. -Chwileczkę, sama zgadnę. Pan Jebu-Jebu-Jebakawyjebał też pani córeczkę. Chyba się nie mylę, co? Nie wierzęwłasnym uszom. Nie spodziewałamsię,że takie słowa padną z ust tej młodej kobiety. - Mylisz się. - Tylkotyle jestem w stanie powiedzieć. Głośno klaszcze. - Nie odpuścił sobie,co? -To znaczy, żerobił to też tobie i twojejsiostrze? - O, tak. -Kiedy? - Jak byłyśmy małe i jak byłyśmynastolatkami. -Dlaczego wasza matka gonie powstrzymała? Wbija we mnie spojrzenie ostre jak nóż. - Niby jak miała to zrobić? -Nie powiedziałyście jej? - A kiedy córka powiedziała pani? -Właściwie wcale nie powiedziała. Sama się dowiedziałam. - No właśnie. Szantażuje cię, nie pozwala nikomusię wygadać, a kiedy w końcu masz już dosyć i mówisz"pieprzę to", i zdobywasz się na odwagę, żeby o wszystkim powiedzieć, przekonujesz się, że twoja własnamatka jest taka głupia i tak zakochana w tym skurwielu, że wmawia ci, że wszystko sobie wymyśliłaś, bonie chce w to uwierzyć, nawet kiedy jako czternastolatka zachodzisz w ciążę z własnym przeklętym oj356 czymem i mówisz:"A teraz mi wierzysz? ", tylkocięoskarża, że jesteś małą dziwką, każecizrobićskrobankę, a ty wiesz tylko, że nie w taki sposób chciałaśstracić dziewictwo i nawet ci się nie śniło, że pierwszyraz zajdziesz w ciążę z własnymojczymem, a ponieważzniszczył wszystko, co było dla ciebie cenne, kiedyzachodzisz w ciążępo razdrugi, tymrazem już samanie wiesz, kto jest tatusiom,i nawet ciętonie obchodzi, booddawałaś się każdemu, kto miał na ciebieochotę, i to tylko dlatego, że sobie powiedziałaś: "Pieprzyć to, pieprzyć wszystko", a któregoś dnia okazujesię, że nawet ci się nie chce wstać z łóżka i kiwnąćpalcem w bucie, więc każesz swojej mamie opiekowaćsię sobą i twoim dzieckiem, bo to, kurwa, jej wina, żezrobiłaś się taka, więc w ogóle sobie odpuszczaszi całymi dniami nic, tylko gapisz się w telewizję i obżerasz, dni mijają, a ty czekasz, aż coś się zmieni nalepsze, ale wiesz, że tak nie będzie - no i proszębardzo. Jest super. Nie mówię ani słowa. - Pani coś powie. -Nie wiem,co powiedzieć. - Wiem. Zupełnie jak w tym głupim serialuSallyJesse, nie? - George nie był twoim ojcem? -O, nie. Nie wiedziała pani? - Nie, nie wiedziałam. - Przez parę sekund zupełniebrakuje mi słów. -Ile miałaś wtedy lat? Zamyka oczy i szybko je otwiera. - Chyba pięć albo sześć, bo wyszła za pana Jebu-Jebu-Jebakę, kiedy miałam siedem. Mieszkał nadolewtym domu. Był wtedy z żoną numer jeden, a potemmamago jej odbiła. 357. - Coś takiego. -Mówiła, że miała lepszą cipkę. Aż zgrzytamzębamiz oburzenia. - Ale okazało się,że nie lepszą niż moja i Londy. -To znaczy twierdzisz, że twojamatka przezcałyczas wiedziała, że George wam to robił, i w ogóle na tonie zareagowała? - Nie chciała nam wierzyć. Wierzyła jemu. - To znaczy, że nikogo o tym nie zawiadomiłyście? -Kogo? Skoro rodzona matka ci nie wierzy, to ktoma ci, kurwa, uwierzyć? - Nie powiedziałaś nikomu więcej? Krewnym? - Matka im powiedziała, że Londa maniepo koleiW głowie. Co rzeczywiście było prawdą. - Aco z tobą? -Już dawno temu sobieodpuściłam. Przez półrokunie wstawałam z łóżka, aż mi zaczęli dawać to lekarstwo. Ale Londa ma wszystko w porządku z głową,tylko poprostuokropnie nienawidzimamy i ta nienawiść odbiła się na niej. - A ty jejnienienawidzisz? -Właściwie to jej współczuję. - Dlaczego? -Bo jest takażałosna i głupia. Szczerze mówiąc, towydaje mi się, że coś z niąjest nie tak. Tego faceta, coma go teraz -Charliego-Z - odbiła kobiecie, która nibyto była jejprzyjaciółką. Mieszkała zaraz po drugiejstronie ulicy. Znały sięjeszcze zliceum. Ale mamatwierdzi, że nie zrobiła nic złego. Mówi, że to nie jejwina,że facetmiałjuż dosyć Sheili. Mama lubi zabierać rzeczy,które należą do kogoś innego. Trochę potrwało, zanim się przekonałam, wjaki sposób zdobywała wszystkich swoich facetów. Zupełnie jakby grała, żeby sprawdzić,czy wygra. Aleco takiego wygrywa? To niesą prawdziwi mężczyźni. Udają dobrych, alew środku śmierdzą zgnilizną. Nie mam pojęcia, dlaczego ona tego nie widzi. To głównie przeznią nieprzejmuję się, że nigdy nikogo nie pokocham, boskoro miłość wyprawia z człowiekiem takie rzeczy jakz nią, to ja jej nie chcę. - Aco z Yolandą? ' - Jaktoco? -Gdzie mieszka? I jaksię czuje? - Gdzieś tu w okolicy. Trochę ćpa. Nie, dosyć tychkłamstw. Ćpa na potęgę. Aleteraz może jest na odwyku. Wychodziz niego i wraca. Próbuje jakoś zebraćsię do kupy,ale jestjej ciężko. Nie rozmawia z mamąjuż od czterech lat - Dlaczego? -Mówi, że nieodezwie się do niej ani słowem,dopóki mama się nie przyzna, że wiedziała o wszystkim, co nam robił George. - Dlaczego nie chce się przyznać? -Bo zaklina się, żeon nic nam nie robił. - Ale wy wiecie,że o wszystkim wiedziała. -O, tak. Wiedziała. - Nienawidzisz go? -Jak jasna cholera. Kiwam głową ze zrozumieniem. - Ilelat mapani córka? - pyta. - Niecałe trzynaście. -Też jej się popieprzy w głowie, mogę ci to powiedzieć już teraz. Nieuniknie tego. - Och, nie byłabym taka pewna. Ale coś ci powiem,JaDonna - mówię, wstając. - Zrobię wszystko, co mogę,żeby jej się nie popieprzyło wgłowie, i zacznę od asa. tego, że nie pozwolę, żeby George zrobił to jeszczekomuś innemu. - Niech panitak zrobi- mówi, bierze pilota i zaczyna skakać po kanałach. -Mogę cię spytać o cośjeszcze? - Pani pyta. -Nie próbowałaś z nim porozmawiać, kiedy trochę podrosłaś? -Nie. - Dlaczego? -Bo on też doskonale potrafi udawać. - Dlaczegoty czy twoja siostra nie doniosłyściena niego? -Komu? - Na policję. -Przecież sam był policjantem! - Wiem, ale to nie znaczy, że nie mógł pójść dowięzienia. -Naprawdę wierzy pani w tebrednie? - Poczekaj trochę, tosama się przekonasz - mówię. Spogląda na mnie tak, jakby mi wierzyła. - Mama powiedziała, że gdyby ktoś nam uwierzył,to razem z siostrą byśmy wylądowały w domu dziecka. Amy chciałyśmy zostać razem. - JaDonna, zrób coś dla mnie. Przekaż matce podziękowania za to, że poświęciłami czas,a ty dbajo siebie. - Dobrze- mówi. - Mama wcale nie pojechała dotego sklepu. - Nie? - mówię tak przekonująco, jak tylko potrafię. - Nie, do cholery. Nigdzie sobie niczego nieodłożyła. Uciekła, bo się bała,po co tak naprawdę pani tuprzyszła. Bo przecieżnie wpadła paniot, tak sobie, co? 360 - Nie. -Zanim pani wyjdzie, czy mogłaby mi pani podrzucić piwo z lodówki, a potem porządniezatrzasnąćdrzwi, bo cholernie nie chce mi się wstawać? - Nie ma sprawy - mówię i idę dokuchni poto piwo. Przedpowrotem do jej pokoju przestaję się głupiouśmiechać. To nie przypadek, że Arlene wysyłałanamte kartki świąteczne. I wiedziała, że JaDonna powiemi całą prawdę. Bo sama nie mogła. Pewnie bardzodługo czekała, aż jej córka opowie o tym odpowiedniejosobie. Przez chwilę kusi mnie, żeby zaczekać nanią. Powiedzieć, że jestem wdzięczna za to,co zrobiła. Żerozumiem, jak jej było ciężko przez wszystkie te lata. Ale wiem, żenie pojawi się, dopóki mójsamochódbędzie stał pod jej domem. Kiedy wracam dopokoju,JaDonna siedzi w łóżku. Ma nasobie jasnoniebieski dres. Tak strasznie mi jejżal. Wygląda jak olbrzymie niemowlę. I w tejchwiliprzychodzi mi do głowy, że nigdzie niewidziałamśladów obecności jej dziecka. - Gdzie jest twoja córka? - pytam. - W domu dziecka -odpowiada. - A gdzież byindziej? Odwracam się do wyjścia, a kiedy staję za drzwiamifrontowymi, zatrzaskuję je tak gwałtownie, że ocieramsobie kostki oframugę. Rozglądam się po ulicy. Ścigasię nowagrupka dzieciaków. Gdyby był tu Jimmy,podszedłby do nichi spytał, czy chciałybyspróbowaćpobiegać po prawdziwymtorze. Powiedziałby, że sądość szybkie,by dostać medal. Nawet gdyby to byłanieprawda, uwierzyłybymu. Żałuję, że go tu nie ma,bo pomógłby mi uwierzyć, że mi się uda. 361. W poniedziałek o wpół do dziewiątej rano podnoszęsłuchawkę telefonu i wykręcam numer TowarzystwaOpieki nad Dziećmi, żeby złożyć doniesienie o przypadku molestowania seksualnego dziecka. Przez następną godzinę odpowiadam na wszystkie pytaniai wyjaśniam,cosię stało. Mówiąmi, w jaki sposóbprzekażą tęinformację i złożą doniesienie na policję. Pytają, czyGeorge jest jeszcze w domu, odpowiadam,żenie. Pytają, czy mojacórkajest w domu, mówię, żepojechała do Las Vegas do swojej babci. Są zadowoleni. Mówię, że nie wiem, gdziemieszka George,alewiem, gdzie pracuje. Jakoś ichto nie rusza, kiedydodaję, że jest policjantem. Zaaresztujągo wpracy. Oskarżą i zatrzymają w celu złożeniadalszychwyjaśnień. Mówią,żepewnie wniesie prośbę o kaucjęi zostanie wypuszczony, dopókinie zgromadzi sięprzeciwko niemu wystarczającej liczby dowodów. A jedynym sposobem na to jestnakłonienie Shanice, bypoddała się badaniom lekarskim, i nagraniena wideorozmowy z adwokatem. Wiem, że się nie zgodzi. Pracownik socjalny mówi, że wiele dzieciz oczywistychpowodów nie chce przez to przechodzić. Biorę całąserię głębokich oddechów i wyrzucam z siebie: - Chcę, żeby'jużnigdy tegonie zrobił. - Potemsiedzę przez jakąś godzinę i usiłuję wymyślić, w jakisposób powiedzieć o wszystkim rodzinie. Recepta - Halo, mówi Paris Price. Chciałam spytać, czy mogęodebrać receptę. - To nowarecepta czy przedłużeniestarej? -Przedłużenie. Dzwoniłam wczoraj wtej sprawie - mówię, bujając się nakrześle w kuchni. -Czy może pani chwileczkę poczekać? Muszęsprawdzić. - Dobrze, czekam. Spoglądamna zegar. Dochodzi wpół do czwartej. Znowu to samo. Czekanie. Znowu się spóźnia. Coś mimówiło, że w ogóle nie powinnam była zaczynać pracować z tymRandallem. Próbowałam okazać facetowiszacunek, dać mukredyt zaufania, bo nie należę doludzi, którzy uważają, że na czarnych nie można polegać - cholera, sama jestem tego dobrym przykładem - ale to właśnie tacy jak on zarabiają na nasze złe imię. Odwołał nasze ostatnie trzy spotkania i miał dopowiedzenia tylko tyle, żeto nagła sytuacja, że przepraszai czy może przełożyć termin. Przełożyć? Moje podwórko wyglądajak pole bitwy. I topo tym, jak muzapłaciłam jedną trzecią megahonorarium, bo tyle minaopowiadało swoich planach i wizjach bujnegopięknego ogrodu. Ha! 363. Miał przyjść między wpół do drugiej a drugą. Tymrazem nawet niezadzwonił. Pewnie kiedy mnie poznał,zobaczył słowo "idiotka" wypisane na moim czole. Pewnie sobie terazimprezuje za moje pieniądze. Aledokończyto podwórko. Zasypie i uzupełni te cholernedołytą drogą ziemiąi całym tym cholerstwem, na któremnie namówił. Jeżeli tego nie zrobi, zaciągnę go dosądu tak szybko, żeaż mu się w głowie zakręci. - Przykro mi, ale pan doktor jeszcze nie zadzwoniłz potwierdzeniempani recepty. -Co takiego? Dlaczego? - Nie wiem. Proszę zadzwonićdo swojego lekarzarodzinnego. Oni czasami zapominają. Odkładam słuchawkę. - To mójdentysta! - mówię, czym prędzej wykręcając jego numer. -Halo, Sylvia, mówi Paris Price. Prosiłam o przedłużenie recepty, ale waptece mipowiedziano, że doktor Bronstein jeszczenie zadzwonił z potwierdzeniem. Czy jest jakiś problem? - Chwileczkę, połączę panią z panem doktorem. Znowu czekam. Czekam na Dingusa, bo wczorajwieczorem postanowiłam go spytać, czy ta dziewczynajest z nim w ciąży,czy nie. Mam już dosyć udawania,że wszystko jestw najlepszymporządku. Czekam teżna faks od klientki ze wskazówkami, jak dojechać dojej domuaż w Hillsborough, gdzieś na wzgórzach,w bok od smaganej wiatrem drogi, dokąd jest przynajmniej godzina jazdy stąd. Jest dyrektorem jednejz największych agencji reklamowych wSan Francisco. I wydaje wielkie przyjęcie dla Bóg wie kogo. Jestem pewna, żejest skłonna wydaćte sto tysięcy z kawałkiem,które jej zaśpiewałam. Muszę tylko zobaczyćto miejsce osobiście. - Paris, mówi doktor Bronstein. Nie przedłużyłempani recepty, bo zastanawiam się, dlaczego po takdługim czasie nadal odczuwa paniból dziąseł. Możepowinna pani przyjść, żebym sprawdził, co siędzieje. Kłamię bez namysłu: - Nie chodzi o dziąsła, panie doktorze, to chyba ząb,ten w mostku, kiedyś o nimrozmawialiśmy. -Ach,tak. Zaczyna paniąboleć, co? Czy udałobysię panidzisiaj do mnie przyjść? - Mogę jutro, dzisiaj nie. -Dobrze. Proszę poczekać, poproszę Sylvię, żebypanią zapisała najutro. - Chwileczkę! Ale co mam zrobić dzisiaj? - Ażtakbardzo boli? -Tak. - Próbowała pani tylenolu albo advilu? -Nie działają. - Każę pani wydać sześć vicodinów. To powinnopani wystarczyć, a jutro zobaczymy, czy dasię gowyleczyć. Trzymaj się, Paris. Daję Sylvię. Umawiam się na wizytę, chociaż doskonale wiem,żenie pójdę do niego jutro,boz moim zębem nic się niedzieje. Ból, jaki czuję, nie jest piekący ani kłujący. Szczerze mówiąc, zaczynam w końcu rozumieć, żew ogóle niechodzi tuo ból. Chcę się otumanić. Chcę przestać się martwićtym, co się dzieje. Chcęprzestaćsię przejmować. Chcę być bardziej nonszalancka,mniej spięta emocjonalnie. Problem polegana tym, że przejmuję się wieloma rzeczami, któryminie chciałabym się przejmować. Rzeczami, na któreniemamżadnego wpływu. Jedna czydwie tabletkiprzeciwbólowe pomagają mi się wycofać, oddać rządyw ręcebogów. 365. Tak się składa, że na szczęście i na nieszczęścieprzejmuję się tym, czy mój syn w wieku siedemnastulat zostanie ojcem. Przejmuję się tym, czy moja matkabędzie szczęśliwa w nowym mieszkaniu,sama, beztaty, który by ją drażnił, ale z nowymi zębami i nowymsamochodem. Wiem, że to nie wystarczy. I chociażjestemwkurzona na tatę za to, co zrobił, i w jakisposóbodszedł od mamy, o niego też sięmartwię. Martwię się,że ta jego młoda laskago wykorzystujei cosię z nimstanie, kiedy jej się znudzi. Nie chcę patrzeć,jak tatacierpi. Niechcę patrzeć, jakląduje na śmietniku. Niezasługuje na to. Nie w jego wieku. Za długo iza ciężkopracował. Wszyscy wiemy, że mama już dawno temuwyrzuciła go ze swojego życia. Widzieliśmy tona własne oczy. Ale jak możesz naprawićmałżeństwo swoichrodziców,kiedy twojewłasne nie jestidealne? Jestem samotna. Przyznaję. Ale nie jest to coś, cochciałoby się rozgłaszać wszem wobec - nie chcęsiętym dzielić ze światem - a zwłaszczaz rodziną. Samotność naprawdę jest czymś wstydliwym. Sprawia, żew jakiśsposób czujesz się nieprzystosowany. Tak jakbyś sobie nie radził w tej dziedzinie życia. Niemaznaczenia nawetto, że odnoszę sukcesy, bo jako kobietaczuję się przegrana, a tego uczucia nie cierpię. Wiem, że to niema sensu,próbowałam sobie wmawiać,że w samotności nie ma nic złego,że tonie koniecświata, że damsobie radę, alei tak czuję się, jakby miczegoś brakowało. Brakowało tego, co inni ludzie mają. W pewnym sensie uznaję to za swojego rodzaju karę,ztym że nie mam pojęcia, jaką zbrodnię popełniłam. To tylkojeden zpowodów, dla których biorę takdużo tychgłupichpigułek. To żadne lekarstwo, dobrzeo tym wiem, ale pomagają mi nie myśleć o tym, 1RR jak długojuż nie byłam całowana i tulona. Pomagająmi zapomnieć o namiętności. Szczerze żałuję, że niewystarcza mi miłość mojego syna. Żałuję, że nie wystarcza mi praca. Dopóki nieznajdę lepszego, mądrzejszego rozwiązania, na razie muszę brać te tabletki. - Cześć, mamo - mówi Dingus, wchodząc z pocztą. Schyla się, całuje mnie w policzek i kładzie listy nakuchennymstole,po czym rzuca plecakna podłogę. Oglądakażdąkopertę, magazyn i katalog i wyciąga zesterty osiem czy dziewięćlistówz college'ów. Dostałich już chyba z osiemdziesiąt. Trzyma jew pudełku pobutach pod łóżkiem. - Cześć- mówię, nieruszając się ze stołka, naktórym się bujam. Jak zwykle otwiera lodówkę,żebysprawdzić, na conie ma ochoty, zamyka ją, po czym zmienia zdanie,łapie galonowy karton sokupomarańczowego i idziedo spiżarki po torebkę ciastek czy chipsów - dla niegoto żadna różnica - wychodzi i kieruje się w stronękorytarza. Zanim jednak dociera do drzwi, mówię: - Stój! Staje w pół kroku. - Takjest! - mówi, odwracając się do mnietwarzą. - Mógłbyś sprawdzić, czy przyszedł jakiś faks? Znika na chwilę i zaraz wraca z faksem wzębach. - To chyba te wskazówki- mówi. -Dzięki. Siadaj - mówię, wyjmując mu papierz zębów. - Ale mammasę lekcji do odrabiania imuszę posprzątać pokój. -Powiedziałam: siadaj. Bałagan był iwczoraj, możezaczekać jeszcze chwilę. A pracadomowa nie jest ażtak ważna. 367. - Co? Wiedziałam, że to zwróci jego uwagę. - Chcę wiedzieć, co się dzieje z tobą i Meagan. -Nic. Absolutnie nic. - Jakiś czas temu podsłuchałamwaszą rozmowęprzez telefon i wcale nie wygląda mi to na nic takiego. -Och, awięc chodzi ci o to, że być może Meaganjest w ciąży? - Właśnie. -Wymyśliła to sobie. - Jak to wymyśliła? -Udawała. Oszukiwała. Próbowała mnie wrobić. To wielka ulga,ale coś tu się nie zgadza. Czujęw ustach jakiś kwaśny smak. - Dobra, panieSeks Maszyno,a więc tym razem"udawała", ale co, jeżelinastępnym razem zdecydujesz się na nią wskoczyć bez cholernej prezerwatywy? Co, jeżeli to się stanie, kiedy będziesz się wybierałdoStanfordu, UCLA albo US-kurwa-C? Myślisz, że i wtedy będzie udawać? - Spokojnie,mamo. Wszystko w porządku. Już sięznią nie spotykam. Słowo. - Już to widzę. Nie bądź głupi,Dingus. Wszystkiedziewczyny tak postępują. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. -Wtedy on robi tę minęw stylu "znowu to samo", ale mnie to nie rusza. - Słuchaj,wszystkie ślicznotki, któreniemają żadnych planówna przyszłość, stosują takie gierki. Frajer, który miałsię dostać do NBA, NFL czy do innejsłynnejdrużyny, jest tak oszołomiony i wdzięczny, żezłapał taką laskę, że żeni się z nią i dziewucha ustawiasię na całe życie. Dingus,kochajsobie, kogo chcesz,i naprawdę nie obchodzi mnie, jakiego koloru jest IRft skóra twojej dziewczyny, ale pamiętaj, że te, które niemają średniej przynajmniej dwa przecinek siedem - i nie paliim się do college'u - przeważnie mająpewien plan. Chcą się wydać zamąż, i to dobrze. A kiedy się rozwodzą, doprowadzają faceta dobankructwa. Więc nie zostanie cizbyt wiele dozaoferowania następnej żonie i gromadce dzieciaków. Będzieszcienko prządł, nawet zarabiając miliony. Łapiesz? - Łapię, mamo! Kurczę. Może byś się tak wyluzowała? - Jużsię wyluzowałam - mówię bez namysłu. -Mogę powiedzieć cośnaswoją obronę? - pyta,podchodzi i klepie mnie po głowie. - Słucham - mówię, usiłując zrobićunik. Uśmiecha się szeroko. Szkoda,że jego ojciec goteraz nie widzi. - Dobra. Nie jestem aż tak nieodpowiedzialny, jak cisię wydaje, mamo. Zabezpieczałem się. Meagan powiedziała, że zdarzyła się wpadka, ale dobrzewiem, że toniemożliwe, więc nie ma się czym martwić. Wydajesięjej, że jest cwana, ale nic się nie bój, kochana mamo,nie zaprzepaszczę swojej przyszłości dla jakiejśdziewczyny, niezależnie odkolorujej skóry. Comprende? - Comprende - mówię z ogromnąulgą. - A co sięstało z Jadę? Jeśli wolno spytać. - Wszystko spoko. -To znaczy? - To znaczy, że ją lubię. -Dlaczego już do ciebie nie przychodzi? - Po co, skoro codziennie widujemy się w szkole? -To dlaczego nie chodzicie do kina, nakolację,gdziekolwiek? Zabierasz ją dokądś? To znaczy, umawiacie się jeszcze na randki? ^RQ. - Czasami chodzimy do kina. -Zabierz ją na randkę, Dingus. Wydaj na nią trochękieszonkowego. - Dobra! Ale możemy już skończyć? - krzyczy. - Dobra - odwrzaskuję. -Idę z nią na bal szkolny. - Alleluja. -Coś jeszcze,dopóki tu jestem? - Właściwie to tak. Muszę jechać do klientki w Hillsborough, więc możesz sobie zamówić pizzę czy coś. Ale- pamiętasz,jak odwołałam wyjazd do Londynu, kiedybabcia się rozchorowała? - No. -Przełożyłam go i jadę na początku czerwca. - Szkoda, żeniemogę jechać z tobą. -Dlaczegonie możesz? - Mamo. Po treningach wiosennych sątreningi letnie, a poza tym mam pracę, pamiętasz? - Tak, tak, tak. Próbuję. - Coś na pożegnanie? -Tak. Zejdź mi z oczu i pamiętaj posprzątać pokój,zanim wrócę. Bo cisiędostanie. - Tak, tak, tak. Ale się boję - mówi dobrodusznymtonem, który tak kocham. Jestwpółdo piątej. Godzina szczytu. Co ja, docholery, otej porze robię na autostradzie 680 ? Jasnygwint! Utknęłam za jakimś hipisem wcytrynowożółtym volkswagenie ztakim bagażnikiem na dachu,którego zastosowania nigdy nie rozgryzłam. Oczywiście jedzie poniżej limitu szybkości,a ja nie mogęzmienićpasów. Inni kierowcy śmigają koło nas, a my 370 się wleczemy jak na piknik. Jak mogłam być takgłupia, żeby przełożyć spotkanie na tę godzinę dniaroboczego? Zgrzytam zębami, a tego nie cierpię. Sięgam do torebki,ale kiedyzaglądam do pomarańczowej plastikowejbuteleczki, okazuje się, że na dniegrzechoczą tylkodwie pigułki. Cholera. Jestem dosyćzaskoczona, kiedy z tego powodu ogarnia mnie lekkapanika, ale natychmiast odczuwamulgę, gdy sobieprzypominam, że w aptece czeka na mnie jeszczesześć. Ale zaraz: tylko sześć? Wystarczą na cały dzień,ale co z następnym? Aptekę zamykają odziewiątej,a jajestem daleko od domu i nie wiem, czywyrobięsię w dwie godziny. Będę musiała. Po prostu. Albomogłabym poprosić Dingusa, żeby jeodebrał, ale niewiem,czy mapieniądze. Cholera. Dlaczego wcześniejo tym nie pomyślałam? Podnoszę słuchawkę samochodowego telefonu i dzwoniędo swojego lekarza. Jest bardzo miły. Przypomina midoktora Welby'ego. Odbiera recepcjonistka. - Dzień dobry, Liso, mówi Paris Price, czy mogłabym prosić doktora Lernera? -Ma teraz pacjenta. Czy to coś pilnego,czy możepani poczekać parę minut? - Oczywiście poczekam. Mam zadzwonić jeszczeraz? - Bardzo proszę. Najlepiej za dziesięć minut. - Dobrze -mówię i odkładam słuchawkę. Spoglądam na zegar. Jest za piętnaście piąta. Doktor kończy pracę o piątej. Korek trochę się przepchał,teraz jedzie się nieco szybciej. Jestem prawie na580,ale muszę jeszcze przejechać most Dumbarton, a potem mam dodatkowo" ze dwadzieścia minut jazdy alboi więcej. Cholera. 371. Wykręcam numer swojej automatycznej sekretarkii przesłuchuję wiadomości, bo próbowałam dokończyćprojekt na to spotkanie i przez cały dzień nie odbierałam telefonu. - Halo, Paris,mówi Frances Moore. Strasznie przepraszam, żeci pokrzyżowałam plany, ale umarł ktośz mojej rodziny i muszę lecieć do Bostonu,więc niebędę mogła osobiście siędzisiaj z tobą spotkać, alemożesz przyjechać i rozejrzeć się po domu. Wpuści cięSophia, mojagospodyni. Nie śpiesz się i zostań, ilepotrzebujesz. Wracam za cztery-pięć dni i z wielkąciekawością czekam na twoje pomysły. Do widzenia. Przykro mi, że ktoś jej umarł,i z wielką ochotązawróciłabym i pojechała z powrotem do domu, aleoczywiście jestem już prawie na miejscu, więc byłobyto bardzo głupie, bo i tak musiałabymtu przyjechać. Pochodzę trochę po domu, żeby sięzastanowić, jakzorganizować przestrzeń, i już mnie nie ma. Wiadomość numerdwa: - Paris, jesteś tam? Mówi mama. Odbierz. Nie majej. No dobra. Chciałam ci tylko powiedziećparę rzeczy. Po pierwsze, mojezęby wyglądają świetnie, aleuwierają jak cholera, a dentystapowiedział, że dopasują siędopieropo paru tygodniach, aleza toteraz,kiedy się uśmiecham, towyglądam jak gwiazda filmowa. A ponieważ trudno mi gryźć, schudłam całeczteryi pół kilo. Gdybym wiedziała,że można schudnąćw ten sposób, to już dawno temu sprawiłabym sobienową sztuczną szczękę. W każdym razie, kochanie,w przyszłym tygodniu przeprowadzam się do nowegomieszkania. Teraz jeodmalowują, chociaż wcale nietrzeba. Wybrałam inny kolordywanu ichciałabymspytać, czy możesz mi wyświadczyć przysługę, a ja '^'79 obiecuję,że przez długi czas nie będę cię jużo nicprosić. Czy mogłabyś mi pożyczyć albo po prostuprzysłać dwa tysiące dolarów, bo chciałam sobie odłożyć wThomasville taki komplet do jadalni, którybardzo by pasował do mojegonowego mieszkania,i dorzucić się dorenowacji dywanu? Jeżeli proszęo zbyt wiele, toniema sprawy. Już i tak dużodla mniezrobiłaś, ale jestem takapodniecona. Całuję. Zadzwoń, jak tylko dostaniesz tą wiadomość. I przekażmojemu wnukowi, żebydo mnie zadzwonił! Mama mama mama. Jakona uwielbiaten Thomasville. Czteryi pół kilo? Uwielbia też przesadzać. Nieuwierzę, dopóki tego nie zobaczę na własne oczy. Powinnam ją poprosić, żeby zrobiła sobie zdjęcie, alena pewno znalazłabysobie wymówkę. Jest niesamowita. Ale kocham ją na zabój. Świetnie się bawi. Żyjew świecie fantazji, na co zasługujekażdy z nas. A więc- tak, mamo, możesz sobie zarezerwowaćten kompletdo jadalni, oddać dywan do renowacji i wprowadzić siędo prawie nowego mieszkania. Wiadomość numer trzy: - Paris, mówi twoja siostra, Janelle. Mam nadzieję,że u ciebie wszystko w porządku. Ja już się czuję lepiej. Chciałam z tobą pogadać o George'u. Między innymi. No, ale. Aresztowali go. Wiem, że nie jesteś zaskoczona,ale zadzwoń, kiedy dostaniesz tę wiadomość. Aha, przyokazji, nasz brat znowu siedzi wwiezieniu. W przyszłymtygodniu mają go skazać. Pewnie skończy na krześleelektrycznym. Żartuję, chociaż wiem, że nie powinnam. No, w każdym razie dostanie chyba nie więcej niż rok. Dziwne, że jeszczedo ciebienie zadzwonił. Rozmawiałaś ostatnio z Charlotte? Przeżywa poważne zmiany. No,ale chyba jakmy wszyscy? Zadzwoń. Pozdrów Dingusa. 373. Ojej. Cholera. I tak w kółko, aż do usranej śmierci. Znowu wykręcam numer telefonudoktora Lernerai kiedy odbiera recepcjonistka, od razu mnie do niegoprzełącza. - Dzień dobry,Paris. Czym mogę służyć? - Panie doktorze, parę dni temu podczas joggingunaciągnęłamsobie ścięgno, upadłam na chodnik,pojechałam na ostry dyżur, zbadali mnie i powiedzieli, że wszystko w porządku, ale dali jakieś lekarstwo przeciwbólowe i powiedzieli, żebym po następne recepty zgłosiła się do swojego lekarza, noi właśnie dzwonię z taką prośbą, bo to lekarstwomi się skończyło, a noga dalej mnie boli, że cośokropnego. -Ojej. Kiedy to się stało? - Cztery dni temu. -Czy to byłona szlaku IronHorse? Samtamsięparęrazy przewróciłem. - Właśnie tam. -Trzeba uważać. A więcprzyjął panią ktoś naostrym dyżurze w Regionalnym CentrumMedycznym, tak? - Tak, ale niepamiętam, jak się nazywał. -Nie szkodzi. I tak. tam wszystkich znam. Alejakielekarstwo paniprzepisano? - Chyba się nazywavicodin, a po nim są litery - Aha. To musiałobyć silne sthiczeme. Pewnie mapanisiniaki? - Jasne. -Przepiszę pani dwadzieścia pigułek. Czy to wystarczy, dopóki nie przyjdzie pani do mnie za parędni? 374 - Tak myślę, ale niestetyjutro wyjeżdżam z miasta,więc czy mógłby mi pan przepisać trzydzieści, tak nawszelki wypadek? -Nie ma sprawy. Przepiszę czterdzieści, żeby niemusiałasię pani martwić, że nie starczy. - Dziękuję, panie doktorze. -Do której aptekimam zadzwonić? - Do Wallgreen w Danville. -Jużdzwonię. Przykłada sobiepani lód? -Tak. - To dobrze. I proszę trzymać nogę wysoko uniesioną, żeby poprawić krążenie krwi. - Tak zrobię. Dziękuję, panie doktorze, zadzwonię,jaktylkowrócę. - Miłej podróży - mówi. Po odłożeniu słuchawki czuję jednocześnie wstydi ulgę. Dlaczego torobię? Wyłudzamod mojego miłego lekarza pigułki, których nie potrzebuję. Zastanówsię, Paris. Dopiero teraz sobie uświadamiam,że jużdawno temu przejechałam przez most i zbliżam się domojego zjazdu. Kiedy zaczynam zmieniać pasy, ktośprzyciskaklakson, a kiedy się odwracamw tamtąstronę,okazuje się, że to jakiś facet wciężarówce,który trzyma wielką gumową dłońz uniesionym środkowym palcem. Pewnie wepchnęłam się przed niego,ale tylko odwzajemniam jego gest. Kiedy zjeżdżamz autostrady,zatrzymujęsię, opieram głowę o zagłówek i zamykam oczy. Ale nie mogę myśleć. O niczym. Idosłownie odruchowo sięgam do torebki, wysypuję na rękę ostatniedwie pigułki, otwieram butelkę z wodą ipołykam. Opuszczam głowę na poduszkę,aletym razemmamświadomość, żezapewniłam sobie natychmiastową 375. pomoc, więc może uda mi się zastanowić nad tym,kiedy zaczęło się moje tak zwane długotrwale złesamopoczucie. W zeszłym roku. Tuż po tym, jaksobie powiększyłam piersi,przepisalimi vicodin iwtedyuświadomiłam sobie, żepodoba mi się jego działanie. Że mogęmyśleć o jednym, robiąc coinnego. Nawet mnie wtedyaż tak bardzo nie bolało, wystarczyłoby parę advili, alepamiętam, że dostałam kolejną receptę, której już niepotrzebowałam, a potem zadzwoniłam do tego lekarzai poprosiłam o następną, a on mi ją wypisał. Tuż potym miałam serięzabiegów nadziąsłach i ucieszyłamsię, kiedy znowu dostałam to samo lekarstwo. W tym okresie brałam jedną pigułkę co cztery godziny, ale teraz biorę sześć, a czasami i osiem dziennie. Jak i kiedy do tegodoszło? Niejestem żadnymnarkomanem, prawda? Czy w tensposób człowiek sięuzależnia? Niemamowy. Nie ma mowy, dokurwynędzy. Po prostu przestanę je brać. Koniec kropka. Dam radę przeżyć dzień bez pigułki. Niczegonieleczą. Niczego nie załatwiły. Niczegonie zmieniły. Nierozwiązały żadnego problemu. Po prostu przestanę jebrać, dorosnę i stawię czoło życiu. Bona co ja właściwie narzekam? Mojeżycie jest bardzo miłe. Mamładny duży dom. Dobrego syna. Żyję. I nie jestemżadnym ćpunem. Nie ma mowy, kurwa. A jednak jestem szczerze zaszokowana, zawstydzona izażenowana, kiedy sobie uświadamiam, że jestemsłabsza, niż myślałam. Gdy kończę oglądanie domui gospodyniprowadzi mnie do sypialnipana domu,rozlega się dzwonek do drzwi i Sophiaidzie je otworzyć, pędzę do łazienki i otwieram jedną z dwóchapteczek, które wyglądają jak półkiw aptece. Omijam 376 percodan, percocet, darvocet, a także antybiotyki,prozac i xanax, aż wreszcie znajduję dwieolbrzymiebutleyicodinu. Szybko otwieram jedną, wysypuję kopczykna dłoń i wrzucam pigułkido kieszeni żakietu. Tosamorobię z drugą butelką, poczym zamykam apteczkę i wychodzę nakorytarz. Kiedy Sophia wracaipyta, czypotrzebuję czegoś jeszcze,przychodzi mi dogłowy, że przydałaby się szklanka wody. Grzesznicy Dwa tygodnie temu poszliśmy we dwójkę do kościoła i Brenda została zbawiona. Wystraszyłem się, że cośokropnego, kiedy zaczęłaskakać, wymachiwać rękami nad głową i boksować powietrze pięściami, a potem chyba nawiązała jakiś kontakt, bo wrzasnęła dochóru: "Tak! Jest wielki! ". Chyba porobiło jejsię takod tej pieśni, bo przedtem wielebny Xavier Jones wygłosił niezgorsze kazanie o pokucie io tym, że dobryBóg wybacza namnasze grzechy, i wtedypot jejspływał po skroniach, a łzy leciały z oczu, ale aż takbardzo się nie rzucała. Wielebny dał takiego czadu, żeBrenda, jakzresztą wszyscy pozostali, zaczęłaklaskaći pokrzykiwać, wachlując się i jęcząc "Amen", "Alleluja", "Dzięki Ci, Jezu", "Umarł za nasze grzechy"ico tam jeszcze. Wszyscy oprócz mnie. Ja się niepodniecam tak łatwo. Byłem wzruszony, ale nie ażtak, żeby drzeć się, mówić językami czy skakać. A zanim wielebnyskończyłnamawiać ludzi, żeby przyłączyli się do kongregacji, kiedy chór zaczął nucić i śpiewaćw tle, Brenda padła na kolana. Płakałai takszybko kiwała głową,że spadł jejjeden z tychkolczyków w kształcie obręczy, ale nawet tego nie zauważyła. "Przepraszam, przepraszam" - powtarzała. 378 Chciałem jej powiedzieć, żenie ma za co przepraszać,ale nie mogłemdoniej dotrzeć, bo akurattej niedzielinie czułem obecnościDucha Świętego i gdybym się doniej przyłączył, to musiałbym udawać. A tak nie wolnow Domu Pana. Kilkastarszych kobiet, ubranych w sameróżowości, przytuliło Brendę i ukołysało, aż sięuspokoiła. Dobrze, że dzieci byływ budynkuobokw szkółce niedzielnej, bo przestraszyłyby się na widokmamy w takim stanie. Dla mnie to też nie było łatwe. Ale kiedyBrenda wróciła na swoje miejsce, wyglądałainaczej. Zupełnie jakbywzięła prysznic czy coś. Wiemtylko, że kiedy chwyciła mnieza rękęi ją uścisnęła,w tejjednej chwili zrobiła mi się bliższa niż Violakiedykolwiek. Potem, kiedy wsiedliśmy do samochodu, od razująspytałem: - Wszystko wporządku, Brenda? -Tak. Nigdy nieczułam się lepiej. - Co tam się stało? -Niejestem pewna, Cecil. Wiem tylko, że poczułamw sobie moc Boga. Tak mi przykro, że nie jestemdobrąmatką, że przez tyle lat piłam jak smok, a terazznowu jestem wciąży, ale i tak trochę dawałam sobiew szyję. Wstyd. Wiem, że mogłabym żyć lepiej niż dotej pory. Nie jestem głupia. Niepowinniśmy mieszkaćw slumsach, bo przecież mamłeb na karku. - Wiem, Brenda. Międzyinnymi dlatego misięspodobałaś. Czy Bóg ci powiedział coś konkretnego? Co masz teraz zrobić, czy coś w tym guście? - Nie. Poczułam siętylko oczyszczona. I jeszcze nieskończyłam. Muszę odpokutować. Muszępatrzećw światło, a nie w mrok. A w to właśnie patrzyłamprzez wszystkie te lata - w mrok. 379. - Kto ci to powiedział? -Nikt. Wychowałamsię w wierzącej rodzinie. Odeszłam od kościoła, kiedy zaczęłam robić mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Ale wiesz, Cecil - mówi, patrzącna mnie, jakby błagała - czuję, że Bóg dał mi jeszczejedną szansę na porządne życie z tobą. Jesteś błogosławieństwem. Wiem, że jesteś ode mnie starszyi w ogóle, alemi tam nieszkodzi. Chcę spędzić najlepsze lata swojegożycia inajlepsze lata życia, jakie cijeszcze zostały, ztobą. - Jasna sprawa. -Wstąpisz ze mną? - Znaczy się, do kościoła? Jak będzie trzeba, towstąpię, ale nie lubię co niedzielachodzićna mszę. - Przecież nie proszę, żebyś chodził co niedziela, nie? - Nie. Ale, Brenda, proszę cię, nie zmieniaj sięw jakąś szajbniętą dewotkę i nie próbuj zbawiaćmniei wszystkich ludzi tylko dlatego, że sama zostałaśzbawiona. Obiecasz, żenie będziesztegorobić? - Obiecuję, Cecil. Po prostu czuję, że nadszedł czas,by oczyścić swoje życie. Myślę, żeto dlategodzisiajposzłam dokościoła. Coś mnie tuprzyprowadziło. - Toświetnie, Brenda. Cieszę się tylko, że nieumiesz śpiewać. - Dlaczego? -Bo nie muszę się martwić, że wstąpisz do chóru. - Czyżby? - mówi, po czym z piskiemwali mnietorebką i zaczynastrasznie głośnośpiewać AmazingGrace, zupełnie jak ciludzie, których trzeba kijemprzeganiać ze sceny podczas Nocy Amatorów w Apollo. 380 Widzieliśmyw tymdomu już dwa cudy: Brenda niewypiła ani kropelki, odkąd znalazła Boga, a ja zrzuciłem cztery kilo, odkąd, jakieś półtora miesiąca temu,zacząłem chodzić na wieczorne spacery. Lubię, jakjest trzeźwa,a ona mówi, że podoba jej się to, co zemnie zostało. W tej chwili siedzimy w parkuLorenzie i patrzymy,jak dzieci karmią kaczki. Brenda jestna mnie wściekła. Od dziesięciuminutnie odezwała się anisłowem. Posadziła sobie Promyczka na biodrze i sama teżzaczęła rzucać do wody okruchy chleba. Panna Q próbuje policzyćkaczki, aleciągle odlatują i mała denerwuje się, bo musi zaczynać wszystko od początku. Jaknapięciolatkę nie liczy zbytszybko, ale próbowałemjej pomóc przyużyciu wykałaczek do zębów. Kupiłemwędkę, żeby Hakeem zobaczył, jak się łowi ryby, aleon ciągle tylkochce biec do wody, żeby złapać kaczkę. Chciałem ich zabraćdo McDonalda, a potemna poranek do Sammy Davis Theatre, aleterazjużsam niewiem. Zależy,w jakim nastroju będzie Brenda. Robi się coraz większa. Brzuch zaczyna jej wystawać. Dla mnie to wygląda słodko. Jużtak dawno niebyłem z kobitą, która ma w brzuchu dzieciaka. Zastanawiałem się nadtym, o co mnie pytał Howie,i doszłem do wniosku, że mi tam nie robiróżnicy, czyto dziecko jest moje, czy nie. Będę udawał, że jestmoje,i w ten sposób rzeczywiście stanie się moje. OdkądHowie o tymwspomniał, coi rusz mam ochotęspytać o to Brendę, ale jakoś nie potrafię się na tozdobyć. - Kocham ją. Jej dzieciaki wychowują się przy mnie. Uczęsię nawet zaplatać warkoczyki. Brendamnienauczyła, bo Promyczkowi włosy sterczą nawszystkie 381. strony i wygląda jak mała dzikuska. Kupiłemdzieciomprzynajmniej dwadzieścia książek. Tak sięucieszyły, jakby nigdy przedtem nie miały książkiw ręku. Powiedziałem Brendzie, że czytanie jestważne. Zwłaszcza dla czarnychdzieci. Pisałbymimówił o wiele lepiej, gdybym w młodościnauczyłsię doceniać czytanie. Czytam im przed snem, przynajmniej w wolne wieczory, a jakmnie nie ma,to zastępuje mnie Brenda. Mówi, że Dobranoc, księżycu podobajej się bardziej niżdzieciom, a Gdybyludzie umieli latać poprawia jej nastrój. Powiedziała,że nawet nie zdawała sobie sprawy, że czytanie totakaprzyjemność. Że słowa tak potrafią człowiekapocieszyć. I również dlatego lubię Brendę: mówito, co myśli. U-ła, jużidzie. Promyczek zasnęłajejna ręku. - Cecil, możesz ją ode mnie wziąć? -Jasne. Opiera ręce na biodrach. - Zrobić cidzisiaj gumbo? Jasna cholera. Dobrze wie, jak wydębić coś odfaceta. - No, jeżelito nie za duża fatyga. -Wiesz, jaka . to fatyga, ale jakbymnie chciała cirobićtejzupy, tobym nie pytała, nie? - Dziękuję, Brenda. "" - Proszę. Wracamy dodomu? - Chciałem wziąć dzieciaki do McDonalda i do kina. -Jestem zmęczona, Cecil. Podjedźmy do okienkai weźmy na wynos. A dzieciaki mogą obejrzeć filmnawideo,imtamwszystko jedno. Gumbo - gęsta zupa z ryby i kurczaka. 382 - No dobra. -To jak, myślałeś o tym, o co cię prosiłam? - Jasne,że tak. -I co? - Myślę, że może i masz rację. Że żyjemy w grzechuna oczach dzieci i że trzeba cośz tym zrobić. - To kiedypójdziesz złożyć pozew? -W poniedziałek rano. - Na pewno tegochcesz, Cecil? -Niemogę wrócić do Violi, Brenda. Nie teraz. - Dlaczego nie teraz? -Bo ma sięurodzić dzieckoi w ogóle. - Ajakbym ci powiedziała, żenie jestempewna, czyto dziecko jest twoje? -A masz powody w to wątpić? - Może. A może nie. Sama nie wiem. Próbuję byćszczera. - Naprawdę mi nie zależy, Brenda. Lubię byćz tobąitwoimi dziećmi. - A jalubiębyć z tobą, Cecil. Strasznie mi siępodoba, jak traktujesz mojedzieci. I jak traktujeszmnie. Idlatego dzisiaj ci zrobię tą zupę, ale musisz iśćdo sklepu. - Nie szkodzi. -Jak myślisz, kiedy będziemy mogli się przeprowadzić? - Niedługo. Viola wyprowadza się w przyszłym tygodniu. Poszłem do urzędu skarbowego i okazało się,że mogę wystawić dom na sprzedaż i spłacić długz tego, co zaniego dostanę. Powinnomi zostać tyle,żeby kupić jakiśprzywoity dom. - Ale dlaczego nie możemy tam zostać? -Nie możemy tam mieszkać. 383. - Dlaczego? -Nie mogę cię wprowadzić do tego domu, Brenda. Samapomyśl. - Co mi tam. Przecież niemusimy spaćw tymsamym łóżku. - Nie. I tyle mam do powiedzenia na ten temat. - Dobra. Ale kiedy zaczniemy szukać? - Kiedy dostaniemy ofertę. -My? - No, to znaczy jai Viola. Muszę się z nią podzielićkasą, jaką dostanę za dom. - Hakeem! Panna Q! Chodźcie! Idziemy do McDonalda! Dzieciaki przybiegają. Widzę, żeznowu jest wściekła, ale tojeszcze niekoniec. Mam jej jeszcze coś do powiedzenia: - A tak przy okazji,muszę wpaść do Violi wziąćmoje rzeczy spod wiaty. -Dzisiaj? - To mi zajmie najwyżej dziesięć-piętnaście minut. -Na pewno wiesz, co robisz, Cecil? Boja tamniezamierzam cię naciskać. Przez tyle czasu sama zajmowałam się dziećmi. Nie chcę, żebyś czuł się wobecmnie jakoś zobowiązany. - Brenda, przestań. -Masz rację, Cecil. Przepraszam. Chwała Jezusowi. Wiem, że zostałam pobłogosławiona, a zachowuję siętak niewdzięcznie. Nie mampretensjido Violi. Żadnej. Była twoją żoną, jeszcze zanim się urodziłam,więc rozumiem, że jesteś z nią związany. Tylko się nierozmyślaj co do nas, Cecil. Proszę. Już prawiejesteśmy przymoim samochodzie naparkingu. 384 - Tak sobie myślałem, że jak się sprzeda dom, tomożna by wymienić tegogruchota na furgonetkę. Dzieciakom byłoby wygodniej. Co ty na to, Brenda? - Fajnie. Bardzo dobrypomysł. Sadzamydzieci na miejsca, pochylam się icałuję jąw usta. Brenda świetniecałuje. Nawet nie wie, jakijestem szczęśliwy,chociaż jeszcze daleko mi do zbawienia. Czyżbyten facetznowu wrócił? To się robi idiotyczne. Nobo spędzamnóstwo czasu z kobietą, która sięjeszczenie rozwiodła. Nie ma wstydu. Powinienem gospytać. Ale nie. Niemogę rozmawiać o grzeszeniu. Boco sam robiłem przez ostatnie pięć miesięcy? Ciąglesię zastanawiam,co tam robią zViola. Sam musiałemsię nieźle napocić, żeby położyć się z nią do jednegołóżka, już nie wspominając o czymś więcej. Chcę gozobaczyć. Przekonać się, co ma takiego, czego mibrakuje. Kiedy podchodzędo drzwi wejściowych,Viola otwieraje, zanimw ogóle zdążę zapukać,a ja aż muszęprzetrzeć oczy ze zdziwienia, bo chyba mam przywidzenia. Ta kobieta wygląda jakdziesięć-piętnaście lattemu. Tonie możebyć pięćdziesięciopięcioletnia Viola. Ona tak nie wygląda. - Nie umieszmówić? - Teraz wiem, że to ta samaViola, którą opuściłem pięć miesięcy temu, ale i takwyglądana tyle ładnie,że mam ochotę ją pocałować. Gdyby tylko zmieniłatoni nie mówiła takim złymgłosem. - Jaksię masz, Vy? Świetnie wyglądasz, mała. Chyba sobie nie zrobiłaś operacji plastycznej? 385. - Nie, cholera, nie zrobiłam sobie żadnej operacji. Aco z tobą, Cecil? Wyglądasz,jakby ciodessalitłuszcz. Gdzie twój brzuch? Spoglądam wdół. Rzeczywiście zgubiłem trochębrzucha. Wciągam go jeszcze bardziej i się prostuję. - Trochęćwiczę. -Dlaczego dopiero teraz? - Słuchaj, Viola? Masz jakichś gości? - Nie. -Bo jak tu byłem ostatnio, mówiłaś, że ten samochód należy do twojego przyjaciela. Dał cigo? Uśmiecha się szeroko. O jasnygwint, jakie maładne i białe zęby. Co ona wyprawia? - Viola? -Co? - Co się stało z tamtymi zębami? -Paris kupiła minowe. - Nie wyglądają jak sztuczne. -Bo to nie takataniocha jak tamte. - Coś mi aię widzi, że sporo schudłaś. -Bo schudłam. I nadal chudnę. Muszę zrzucić jeszczez pięć-siedem kilo. - Ja też - mówię. - Jest tutwój przyjaciel? - Nie. A ten samochód należy do mnie, Cecil. Paris mi go kupiła. - To znaczy, żenie masz żadnegoprzyjaciela? - - A czy ja coś mówiłam o jakimś przyjacielu? -Nie, nie mówiłaś. - To niech cię o to głowa nie boli. -Przyszlemtylko po moje rzeczy. - Są tam. -Niepotrzebujesz pomocyprzy przeprowadzce? - Jeszcze nie wiem. Mnóstwo gratów tu zostaje. 386 - Jakichgratów? -Na przykład meblez sypialni. - Przecież to całkiem porządne meble. -To je sobie weź. - Nie,nie mógłbym spać na tym łóżku. -To się zamknij. - Dobrze wyglądasz, Vy. Zdrowo. Cieszę się. - Dziękuję, Cecil. No, chciałabym tu jeszcze postaći pogadać, ale twoja wnuczkadzisiaj bierze udziałw biegu. Oglądałam w telewizji całą tą aferę z O. J.Simpsonem i już prawie jestem spóźniona. - Jasna sprawa, że to onich zabił. Shanice jeszczetujest? - Wraca do domu dopiero w przyszłym miesiącu,ale ja ci tego nie mówiłam, Cecil. -Niedługo się zobaczymy, prawda? Co słychaću dzieci? - Cecil, do cholery. Przecież mówię, że muszę jużiść. Musiałabym tu sterczeć całą noc, jakbym ci chciałaopowiedzieć,co u nichsłychać, ale powiem tylkojedno: Janelle wreszcie wydała George'a, który pewnie trafi do pudła. - Co ty mówisz? -To,co słyszałeś. Chariotte ze mną nie rozmawiai proponuję, żebyś do niej zadzwonił,bo ja mam jużjejpowyżej dziurek w nosie. Poważnie. Twój syn znowusiedzi. Podobno może dostać nawet rok za pobiciemęża Donetty rączką od mopa. - Co ty mówisz? -A Paris dalej siedzi w Kalifornii i udaje superwoman. Łyka pigułki jak te kobity w Yalleyof theDolls, żeby utrzymać to szybkie tempo, ale wydaje jejsię, że nikt o tym nie wie. 387. - Co ty mówisz? -Jakjeszcze raz powiesz "co ty mówisz", to tak ciwkopię w dupę, że popamiętasz. No, wynoś się już, bonie mamywięcej dzieci doobgadania. I nie dotykajmojejkosiarki ani niczego, codo ciebie nie należy. Dowidzenia. Stoję i przyglądam się, jakzamyka drzwi,do których miałem klucze przez dwadzieścia parę lat. Alemoje klucze już niepasują do tego zamka. Idę dowiaty, odwracam się i patrzę, jak Viola wsiada doswojego nowegosamochodu. Niewygląda młodziej,tylkojest szczęśliwa. Od lat jejtakiej nie widziałem. Kiedy macha do mnie, wycofując się z podjazdu,zastanawiam się, czy to dlatego, że przyszłem, czy dlatego, że ją zostawiłem. Nowe życie - Nie do wiary, że Jackie Onassis nie żyje, co, Loretta? -Nie do wiary, że ja jeszcze żyję- mówi Lorettaześmiechem. - Była za młoda, żeby umierać. I taka śliczna. Pamiętasz, jak zastrzelili prezydenta Kennedy'ego? - Oczywiście, że pamiętam, Vy. Wszyscy pamiętajątamten dzień. No dobra, ale nie mówmyjuż o zmarłych. Żyjemy i świetniesię bawimy w twoim nowiutkim mieszkaniu. Jest piękne! Piękne, Vy! - Prawda? - mówię, rozglądającsię. Pewnie, że jestpiękne. I na tyle daleko od staregodomu, żemogęchodzić do innego spożywczego, banku ina inną pocztę. -Dziękuję, Loretto. Mówiłam, że ci się spodoba. - Nie mogłamsiędoczekać, kiedy będę mogła się nimpochwalić, ale chciałam poczekać, ażprzywiozą nowydywan i odmalują ściany, żebym zobaczyła już ostateczny efekt. Ponieważ był Dzień Pamięci, mogli się dotegozabrać dopierow tym tygodniu, a guzdrali się jakmucha w smole. Skończyli ledwie dwa dni temu, a zatydzień od dzisiaj - szesnastego - jedziemy na wycieczkę i mamdozałatwienia jeszcze milion spraw. Mogę się wprowadzić dopiero za parę dni, więc chciałamtucoś przynieść,żeby poczuć się, jakbym tu już 389. mieszkała, więc razem z Lorettą zatrzymałyśmy siępo drodze w Targecie i wybrałyśmy dwie roślinydoniczkowe po 7. 99 każda. Lorettą pomogła mi teżprzynieść moje najporządniejsze ręczniki, pościeli szklanki, których dotąd nie używałam. Zastanawiamsię,czypostawić jedną doniczkę na kuchennymoknie, a drugą w łazience pana domu. Sama niewiem. Jasna cholera! Nie podoba mi się to określenie: łazienka pana domu. Ale skoro nie ma pana domu, tomoże nazwę ją łazienką pani domu? Nie, tutaj nie mateż żadnejpani. Kurczę, topo prostu moja dużałazienka. Tak będzie dobrze. Mamdwie umywalki! Mogę więc sobie wybrać, wktórej wolę myć zęby,a w której twarz. Wyglądają jak marmurowe, chociażto sztuczny marmur, aleco tam. Nadal niemogęw touwierzyć. - Lorettą, jak ci się podoba ten ciemnobłękitnydywan? - pytam izaraz potemkicham. - Oj, bardzo, Vy. Masztaki dobry gust. - Ty też,Loretto. Co ty wygadujesz? Japo prostutak nie przepadam zafalbankami, i tyle. Chodź zobaczyć, jaką mam dużą sypialnię. - Już idę - mówi. - Ojej, ojej, jak tuwysoko. Imasznawet mały ogródek. Coś przepięknego. Żałuję, że niemam takiej córki jak ty. - Wszystkiemoje dzieci toskarb,chociaż czasamidoprowadzająmnie do szału. Nie mogę się doczekać,kiedy wstawię tu nowe meble, a jeszcze i tak zostaniemi mnóstwo miejsca. Jakzacznę chodzić na te kursydla przedszkolanek i jeżeli dostanę pracę, któraniebędzie się kłóciła zzasiłkiem, to może sobie kupiętaką dwuosobową kanapkę albo szezlong, na jakimleżała Marlena Dietrich, pamiętasz? 390 - Pewnie, że pamiętam. Nadal myślisz o założeniuprzedszkola? - Samanie wiem. Nie mogęsię w tym połapać. Niemam pojęcia, jakie kursy zrobić, ale muszę sięczegośnauczyć. Tyle wiem. - Znowu kicham. - Na zdrowie. -Dzięki. No dobra, bierz aparat i rób mi zdjęcie. Muszę się stąd wynosić,bood tej farby zaczynamsiędusić. Poważnie. - A może od nowego dywanu? Czytałam gdzieś, żeastmatycy nie powinni przebywać w pobliżu nowychdywanów, bo barwniki mogą spowodować atak. - Sięga do swej dużej torby i wyjmuje polaroid. -Oprzyjsięo tę ścianę. Zdjęcie będziewyglądać bardziej profesjonalnie na białym tle. Opieram się i uśmiecham, pokazując nowe zęby,a potem odwracam się trochę bokiem, żeby się pochwalić nowąfigurą. Mam nasobie takie legginsy,jakie nosząwszystkie młode dziewczyny, i czarnybawełnianyT-shirt. - Powiedz "pizza"! -Pizza. Wiem, Lorettą. Dlatego wprowadzam siędopiero w przyszłym tygodniu. No, chodźmy już. Pozatym muszę zatankować trochębenzyny i wykupićprednison i teofilynę, bo już mi się skończyły, a potempojechać po Shanice. Ma dzisiaj tylko połowę lekcji. Zrobisz jeszcze jedno, tak na wszelki wypadek? - Dobrze, Vy. Powiedz jeszcze raz "pizza"! - Wolę powiedzieć "cheese"! - I pojawia się błyskflesza. - Pierwsze wyszło bardzo ładnie. Wyglądaszo wielemłodziej - mówi Lorettą i zaczyna z powrotem wkładać buty. Kazałam jej zdjąć, kiedytuprzyszła. Swoje 391. też zdjęłam. Ale kiedy się wprowadzę, nie będę nikomu kazała zdejmować butów, chyba że będą bardzobrudne. - Cecil pomaga ci w przeprowadzce? - Nie poprosiłabymCecila o pomoc, nawet gdybychciał mi zapłacić. Zaczynam nowe życie, Loretto,i nie ma w nim dla niegomiejsca. Proste. - Tak siętylkozastanawiałam, Vy. -Wiem, Lo. Nie chciałam się na ciebie złościć. Robitaką minę, jakbyzobaczyła coś niesamowitego,chociaż to niemożliwe, bo właśnie idziemy do garażu. Uwielbiam przyciskać pilota, drzwi się wtedy otwierająiwidzę w środku swój nowy samochód. Takie życie toja rozumiem! Zęby mnie już prawie nie uwierająi zrzuciłam całe dziesięć kilo. Lepiej być nie może,Bóg mi świadkiem. - Wieszco, Vy? -Co? - Już się spakowałam - mówiLoretta, rumieniącsięjak pomarszczona dziewczynka. -Nie ty jedna. - Znaczy się, ty teżsię już zaczęłaś pakować? -Skończyłam. Kiedy miałabym na to czas,jak sięwprowadzę? I jakmiałabym cokolwiek znaleźć? Wiesz, ile mamgratów. - Wiem. -Zamknij się, Loretta. To na razie. Śmiejesię, macha do mnie, podchodzi do swojegobiałego cadillaca i wsiada. Loretta wie, żetaki dużystary samochód nie jest jej potrzebny,ale mąż jej gozostawił i powiedziała, że będzie nim jeździć, dopókinie padnie któreś z nich. Tutaj jest gorąco jak w kotłowni. Oj, tak. Aleco tam. W samochodzie mamklimatyzację. I w nowym miesz392 kaniu też. Jasna cholera! Pod apteką wjeżdżam namiejsce dla inwalidów i stawiam znak na tablicyrozdzielczej, żeby policja go zauważyła,a potem pędzępolekarstwo. Tenznak inwalidów jest świetny, bo dziękiniemu zawszemogę znaleźć miejsce do parkowania. Kiedy podjeżdżam pod stację benzynową, przypominami się, że wydałam prawiecałą gotówkę, a jeszcze niezrealizowałam czeku, więc czym prędzej tankujębezołowiową za pięć dolarów, bo nie cierpię smrodu benzyny. Przytankowaniu z trudem wstrzymuję oddech, aleczasami, kiedy zatykam sobie nos, ludziepatrzą namnie jak na wariatkę. Dzisiaj znowu będę tak wyglądać. Shanice stoi na krawężniku pod liceum Hyde Park,rozmawiając zchłopakiem z warkoczykami we włosach. Niezłyprzystojniaczek. Nic dziwnego, że jej siętu podoba. To jedna z tych szkół Magnet", którestworzono po to, żeby wszystkie dzieci, a nie tylkobiałe, dostały dobre wykształcenie. Mam ochotęnacisnąć klakson, ale nie chcę, żeby się poczuła skrępowana. Rozgląda się, a kiedy mnie dostrzega, mówi cośtemuchłopakowi i biegnie do samochodu. - Cześć, babciu - rzuca i całuje mnie w policzek. -Cześć, kochanie. Co to za chłopiec? - Gerard. Jest ze mną w jednej klasie. Razem robimy projektdotyczący zmysłów. - A którymi ty masz się zająć? -Smakiem i zapachem. - No jasne. Szkoły Magnet - sieć alternatywnych szkól, mających na celu indywidualne podejście do ucznia izwalczanie rasizmu. 393. - Babciu! Przestań. Zaraz. Dokąd my jedziemy? - Zaszalejemy. Jedziemy do Mirage'u na lunch,a potem do domu zacząć się pakować. Wyjmij dlababci po jednej pigułce z każdej butelki ipodaj mi tąpepsi, która ci się przetacza pod nogami, dobrze? I przy okazji daj mi inhalator z torebki. Dusi mnie odtej farby i oparów benzyny. - Babciu? - Podaje mi pigułki iinhalatori otwieraciepły napój. - No? - Połykam pigułki iużywam inhalatora, alezaczynam kasłać,bo w piersiach czuję ucisk i zawszetak się dzieje, kiedy zaczyna ustępować. Zaciągam sięraz jeszcze, tak na wszelki wypadek. - Dobrze się czujesz, babciu? -Tak. Już w porządku, kochanie. Masz,możesz toodłożyć. Wrzuca inhalator do mojej torebki. - Bardzo byś sięna mnie zezłościła, gdybym powiedziała, że po obozie niechcę wracać dodomu? -Nie, wcale bym się niezezłościła. Ale dlaczego niechcesz wracać? George'a aresztowali. Będzie tam tylko twojamama. - To prawda, ale mama powiedziała, że nie mogą gozatrzymaćw więzieniu, jeżeli się nie zgodzę na badania i tęgłupiąrozmowę,a ja nie zamierzam tego robić. Koniec kropka. - Dlaczego? Jeżeli dzięki temu ten drań trafitam,gdzie jest jego miejsce - czyli do San Quentin - todlaczego nie chcesz się zgodzić? - Bo nie mogę. Po prostu nie mogę. Chcę zapomnieć o tej sprawie, a ciągle cośmi o niej przypomina. - Może powinnaśsię jeszcze zastanowić. Ci pracownicy społeczni, z którymi rozmawiałam, są bardzo 1QA sympatyczni. Próbują cię ochronić, Shanice. Twojedobro leży im nasercu. - Wiem. Ale nie jestem tymzainteresowana. Babciu,sama często mówisz, że oni zawsze pojawiająsięo dzień za późno imając o dolaraza mało. - Ale to nieich wina. -Nie mogę wrócić do tego domu. Moja noga tamjuż nie postanie. Więcjeżeli mama chce, żebym wróciła, to będzie musiałaznaleźć dla nasinny dom. - W takim razie pogadaj z nią o tym. -Pogadam. Nie mówimy już o tym ani słowa. Zatrzymuję się podbankiem, realizujęczek z opieki społecznej i jedziemypod Mirage, gdzie zostawiam samochódparkingowemu. Zamawiamy steki, kraby i homary i właśnieoblizujemypalce, kiedyw drugiej sali widzęna dużym ekraniewyścigi konne. Wiem, żeKentucky Derby były prawiemiesiąc temu, a poza tym wiem, że niepowinnam tegorobić,ale z jakiegoś powodu czuję, że mamfarta, więcbeznamysłu łapię Shanice za rękę i po chwili stoimyw tej wielkiej, starej, okrągłej sali z olbrzymimi ekranami dookoła, na których nadawane są różne wyścigi. - Babciu, co my tu robimy? -Chcę postawić na konia. - Którego? -Nie wiem - mówię, podnoszącgłowę. - Spytamkogoś. Tak też robię. Podchodzę do jakiegoś starego czarnego faceta, który mi wygląda na przyjaznego i którytrzyma przed sobą pomiętągazetę. Jest ona - jak sięokazuje - kuponem wyścigowym. - Przepraszam, złociutki, który to tor wyścigowy? -pytam, wskazując na ekran. aoR. - Hollywood Park. -Co mam zrobić, żeby obstawić konia? - Którego? -Nie wiem. - Musi pani wiedziećktórego. Albo ile. I czy chcepani obstawić pierwszego, drugiego czy trzeciego. - Znaczy się pierwsze, drugie i trzecie miejsce? -Zgadza się. - A którego pan obstawia? -Tedwa tutaj - mówi i pokazuje mi konie, które zakreślił: Dorobkiewicza i Latawca. - Dziękuję. -Życzę szczęścia. Jak pani chce obstawić w tymwyścigu, toma pani jeszcze tylko trzy minuty. - Cholera- mówię do Shanice. - To znaczy, kurczę. Przepraszam, kochanie. Wyjmij mi ztorebki portfel. Podaje mi portfel, a ja lecę do okienka, gdzie przyjmują zakłady, a kiedy pytają, na którego konia chcę postawić,słyszę własny głos: - Chcę obstawićwszystkie po pięć dolarówna pierwsze, drugie i trzecie miejsce. Facet w okienku patrzy na mnie jak na wariatkę. - To popiętnaście dolarówna każdego. -Tak? Wiedziałam. - Diabła tam wiedziałam. Idziena to prawie cały mójczek, ale z jakiegoś powodusama nie wiem, co robię, i guzik mnie to obchodzi. Może właśnie tak Cecil się czuł przez wszystkiete lata. - Nawszystkie? -Na wszystkie. - Jak sobie paniżyczy - mówi i podajemi kupony. Ściskam je kurczowo wręce i zamawiam dla siebiei dla Shanice ShirleyTempie, a kiedy wyścig sięzaczyna, serce mi wali okropnie szybko. Ludziewrze szczą i wyją, corazgłośnieji głośniej, gdy koniezbliżają siędo mety, a potem rozlegają sięjęki i narzekania,kiedy bieg się kończy. Tylko ja nieutyskuję. Mojekonie wygrały. Siadam i czekam, a potem patrzę jakgłupia, kiedy zaczynają wyskakiwaćte numerki jaknaperonie,więc znowu podchodzę do tegosamegofaceta i pytam, ile wygrałam. Spoglądana moje kupony izaczynasię śmiać, jednocześnie kręcąc głową. - Fart nowicjusza - mówi. -Ile? - pytam. - Chwileczkę. Pani spojrzy na tamten ekran. Zarazsię dowiemy. Ale trochę to dzisiaj wygrałaś, kochana. Stoję, ściskając Shanice mocno za rękę, i kiedywreszcienumerkisię zatrzymują, znowu patrzę natego facetai pytam: - To ile wygrałam? -No - mówi, przeglądającmoje kupony - gdzieśw granicach ośmiuset-dziewięciuset dolarów. - Chyba pankłamie. -Pani pójdzie do kasy, to pani powiedzą. Gratuluję. Chce pani zostaćmoim bukmacherem? Śmieję się i zanoszęswoje kupony do kasy, i rzeczywiście, dają mi 898 dolarów. W drodze naparking nieposiadam sięz radości. Kiedy chłopak parkingowyprzyprowadza mój samochód, daję mu pięć dolarównapiwku, a gdy wsiadamy, daję Shanice nowiuteńki,jeszcze ciepły banknotstudolarowy. Śmiejemy sięprzez całą drogę do domu. Kiedy wjeżdżamy napodjazd, przedmoim domemz białegoSaturna wysiada jakiś białas,ale nie mampojęcia, kto to może być. - Słucham pana? - mówię. - Czy pani Viola Price? - pyta. 397. - Tak, to ja. O co chodzi? - Mamcoś dla pani. - Podchodzii podaje mikopertę. - Co to takiego? -Niewiem. Ale czy mogłaby pani tu podpisać? - Dobrze- mówię i podpisuję się na linii za moimnazwiskiem. - Wygrałam cośczy jak? - Może wycieczkę? - mówi, wraca do samochodui odjeżdża. Jasna sprawa, że to nie wycieczka ani wygrana nawielkiej loterii. Wchodzę do domu, siadam na kanapiei nawet bez okularów widzę, że to list z sądu rodzinnego. Otwieram kopertę. To papiery rozwodowe odCecila. - Shanice! Przynieś babci inhalator, dobrze? - Gdzie twoja torebka? Cholera. - Zostawiłam ją w samochodzie. Ale drugi stoikołomojego łóżka. Pośpiesz się. Znowu czuję ucisk w piersiach. Cholera. Nie mamteraz na tonastroju. Cecil chce rozwodu, co? I bardzodobrze. Ubiegłeś mnie, draniu. Zaoszczędziłeśmi kupę forsy. Możesz się rozwodzić. - Proszę, babcp. Po dwóch wdechach już mi lepiej. - Dobrzesię czujesz? -Tak. Idź do kuchni, zajrzyj do drugiej szuflady odlewej i przynieśbabci pióro, a potem idź do sypialni,otwórz szufladę w nocnym stoliku i wyjmij kopertę,podkładkę z ptakami i znaczek za dolara dwadzieściadziewięć centów. I przyokazji sprawdź, czysą jakieświadomości na sekretarce. Paris już odtygodnia jestw Londynie i przez tenczas się nie odezwała ani razu. 398 Poprosiłamją, żeby mikupiłataki kapelusz w styluksiężnejDi. Mogłaby zadzwonić. - Dobrze, babciu. Na pewnonic ci nie jest? - Na pewno. Tylko trochę mi duszno. Za dużo emocji. I zaszkodziła mi świeża farba i benzyna. Muszętrochę posiedzieć,odpocząć, zrobić parę ćwiczeń oddechowych i wszystko będzie dobrze. Cholera! Przegapiłamswoje seriale! Możesz mi włączyć Oprah? Czekaj. Właściwieto nie chce mi się jej dzisiajsłuchać. Nastaw na BET. - Dobrze,babciu. -I czy mogłabyś skoczyć po pocztę? - Dobrze, babciu. Słyszę głos Paris: "Cześć,mamo. Cześć, Shanice. Świetnie się tu bawię. Możesz się niemartwić, kupiłam ci ten kapelusz. Shanice. Dla ciebieteż mam cośładnego. Mamnadzieję, że uwas wszystko w porządku. Wracam za parę dni. To była bardzoefektywnapodróż. Zwiedziłam wiele miejsc. Mamo, jak maszochotę zadzwonić do Dingusa, to jest uswojego kolegi,Jasona. Zostawiłam ci jego telefon, pamiętasz? Kocham was. Zadzwonię, jak wrócę". Kiedy Shanice wraca z tym, oco ją prosiłam,biorępapiery i podpisuję je tak szybko, że aż wybuchamśmiechem. - Z czego sięśmiejesz, babciu? - pyta Shanice,niosącpocztę i zatrzaskując za sobą drzwisiatkowe. - Co toznaczy "efektywna podróż" i ile razycięprosiłam, żebyś nie trzaskała drzwiami? -Przepraszam,babciu. To znaczy produktywna, dobra, że wydarzyło się coś, naco liczyłaś. - Gdzieś ty się nauczyła takich wielkich słów? Jesteś dopierow ósmej klasie. 399. - To wcale nie takie wielkie słowo, babciu. -Alejestemgłupia. Trzaśnij jeszcze raz drzwiami,a każę ci uciąć rózgę z jednego z tych drzew, którychnie mam. Są jakieś dobre wiadomości? Teraz ona się śmieje. - Ta dużakoperta jest od Dingusa. -Otwórz ją, dobrze? Szybciej, szybciej! - Skąd tenpośpiech, babciu? ' - Chcęzobaczyć, co w niej jest! Obiecał, że przyślemi swoje zdjęcie ze szkolnego balui parę tych listówz college'u, którymi go zasypują. Chcę je obejrzeć,bo mnie nikt nie prosił, żebym przyjechałaobejrzećjego szkołę. Jestem taka dumna ztego chłopaka,że nie wiem. - A moja mama i ciocia Paris? -Tozupełnie co innego. Te college'e błagają Dingusa, żeby przyjechał. Szybciej, Shanice! Shanice strasznie sięguzdrze przy otwieraniu koperty, aż wreszcie wyjmuje z niej coś, co z tyłuwygląda nazdjęcie. - Ładniutka - mówi tylko i podajemi zdjęcie. - Dingus wyglądałby o wiele lepiej, gdyby wyjął sobie tożelastwoz ust, apoza tym na pewnonie zaszkodziłbymu clearasil i oxy pads. Ale smoking ma niezły. - Cicho bądź, dziewczyno. - Odwracam zdjęcie i widzę na nim swojegoprzystojnegownuka. Wogóle niewidać mupryszczy; obejmuje tadniutką czekoladkę,która ma dobre pochodzenie wypisane na twarzy. Paris mi mówiła, że jej ojciec jest kaznodzieją, co oznacza, żedziewczyna została właściwie wychowana i raczej nie należy do takich łatwych jak wiele innych. - No, muszę powiedzieć, że ma dobry gust - mówięizaczynam przeglądać osiem-dziewięć innych listów, 400 któreShanice właśnie mipodała. - Kochanie,możeszprzynieść babci okulary? - Nie wiem, co ty byś beze mnie zrobiła, babciu. Może chciałabyś, żebym została twoją pokojówką? Kiwam twierdzącogłową i chichoczę, ajednocześniełzy napływają mi do oczu, kiedy zaczynam czytaćnazwy szkół wypisanetak wielkimi, kolorowymi literami na górze każdego listu, że nie potrzebuję okularów: Stanford Universtity, University of Southern California, Michigan State University, University ofCalifornia w Berkeley, University of Miami i tu sięzatrzymuję, bo to starczy. Mój wnuk idzie do college'u. I mawybór. I proszą go, żebyzechciał przyjechać doich szkoły. Czasy się zmieniły, dzięki Ci, Jezu. - Shanice,co to dokładnie znaczy średnia trzyi osiemdziesiąt siedem? -To znaczy, że dostaje prawie same piątki. - Aha - mamroczę i czytam każdy list słowo posłowie, chociażwe wszystkichpisze to samo. Jestświetnym rozgrywającym w koszykówce. Doskonalesobie poradził w przedostatniej klasie. Ma imponującąśrednią oceni wszyscy mają nadzieję, że zdecyduje sięgrać i zrobić dyplom w ich szkole, po czym wymieniają wszystkie powody, dla których powinien wybraćwłaśnie ich szkołę. Puszczam listy na kolana, a Shanice podchodzi i ociera mi oczypapierową chusteczką. - Babciu,mam nadzieję, że kiedyś i ze mnie będziesz dumna - mówi, przytula się i ściskamnie takmocno,że niechcący wyrywam jej pasmo sztucznychkręconych włosów,które - ku mojemuzdziwieniu - poprostu rzuca na stolik. -Wiesz co, kochanie? Ja już jestem z ciebie dumna. Jestem dumna, żetak dzielnie sobieporadziłaś z tą 4m. straszną rzeczą, która ci się przydarzyła, i co nocmodlę się na kolanach, żebyś wyrosła na silną, zdrowąkobietę. Modlę się, żebyś - jeżeli nie uda ci się o tymzapomnieć, a takpewnie będzie - zagrzebała to wspomnienie bardzo głęboko i już do niego nie wróciła. Tak głęboko, żebycię nie prześladowało. Jestemszczęśliwa, kiedywidzę twój uśmiech. Nie będę kłamać -teraz, jak już wiem, co to znaczy średniaocen,a twoja wynosiła trzy, jeślisię nie mylę, to chciałabym,żebyśw przyszłym roku trochę ją podwyższyła - tobędzie twój pierwszy rok w liceum, zgadza się? - Zgadza się, babciu. -I nic się nie martw: jeszcze zobaczę,jakbiegnieszna sto i dwieście metrów, i w sztafecie szybciej niż FloJo. Co tyna to? - Świetnie, babciu. Naprawdę świetnie. - No to dobrze - mówię, otwieram notes i zaczynampisać. -Co piszesz, babciu? - Nie twój. -Nie twój? - Nie twój interes. Ale jak skończę, chciałabym,żebyś to zaniosła pannie Loretcie, dobrze? Potakująco kiwa glową, a ja zabieram się dopisania. Przez całąnoc przewracałam się z boku nabok, odpopołudnia corazbardziej mnie ściskało w piersiach. Wzięłam pigułki i zrobiłamparęćwiczeńoddechowych. Cholera, co jeszcze mogę zrobić? Nie czuję sięza dobrze. Wiele razy już tak bywało. Ale nie ruszamsię z łóżka, bo chcę zobaczyć, co się stanie, a poza tymnie chcę przestraszyć Shanice, gdybym musiała za409. dzwonić na pogotowie. Czasami to cholerstwo mijasamo. Która to godzina? Spoglądam na zegar: za dwadzieściadruga. Psiakość. Znowu łapie mnie kaszel,więc zasłaniam usta ręką, bo mała śpituż obok, ale niemogę się powstrzymać. Cholera. Przez cały dzieńmiałam duszności. Wiedziałam, że nie powinnam tamsiedzieć takdługo w tych oparach farby i wyziewachdywanu. Cholera. Zresztą, coto zmienia? Jestem głodna. Może jak coś zjem, to poczuję się lepiej. Wstaję z łóżka, idędo kuchni iotwieram lodówkę. Zostało trochę spaghetti z pulpetami idobrym sosem. Leży tylko trzy-cztery dni. Teraz powinno być jeszczelepsze. Nakładam sobie trochę do miski, podgrzewamwmikrofalówcei siadamprzy tymrozklekotanymstole, którego się pozbędę, jaktylko kupię nowy komplet. Za forsę, którą wygrałamna wyścigach, wpłacępierwszą ratę. Kończę, wkładam talerz do zlewu, wyjmuję sobiepuszkę piwa imbirowegoi wracam do sypialni. DziękiBogu, Shanice leżyodwrócona tyłemdo mnie. Upijamparę łyków i kładę się. W piersiach wciąż czuję ucisk,który wcalenie przechodzi. Cholera. Nie mam na tonastroju. Niedzisiaj. Wyciągam rękę po inhalator,robię kilka wdechów i kładę się z powrotem. Czekam. Nic nie pomaga. Wiem, że powinnam zadzwonić napogotowie, ale leżę jeszcze parę minut, może samoprzejdzie. Czasami przechodzi. Nigdy nie wiadomo. Mam ochotęwłączyć telewizję,ale Shanice mogłabysięobudzić,a niechcę tego, bo jutro musi rano wstaćdo szkoły. Zaraz. Nie. Jutro jest sobota. Może jaknastawię bardzo cicho,to nie usłyszy. Biorę pilotai włączam telewizor na jakiś stary film, coś, co znam,ale w tejchwilinie mogę sobie przypomnieć. Muszę 4na. się czymś zająć, żeby przestać myśleć o piersiach. Niedziała. Cholera. Gardło mi się zaciska i ledwołapiępowietrze. Cholera. PotrząsamShanice tak mocno, jaktylko mogę, i staram się powiedzieć głośno: - Dzwoń po pogotowie. Ale brzmi to jak szept. Shanice przewraca się nadrugi bok, przecieraoczy, akiedy widzi, jak z trudemłapię powietrze, krzyczy: - Babciu! Łapię ją za rękę tak mocno, żena pewno ją boli, aletylko wtedy mogę powtórzyć "Dzwoń", i tym razemprzeskakuje przeze mnie, dzwoni na pogotowie i słyszę jej krzyk: - Moja babcia maatakastmy, przyślijciezaraz karetkę na 4807 BledsoeAvenue! Jasnoniebieski dom! Szybko, błagam! Chyba trochę mi ulżyło. - Jużdobrze,Shanice - mówię, wachlując się ręką. -Muszę tylko trochęposiedzieć nieruchomo. Zarazprzyjadą i wszystko będzie dobrze. Wszystko będziedobrze. - Siadamprosto, po czym się pochylam, botylko w tej pozycji łatwiej mi się oddycha. Po twarzypłyniemi pot, a koszula nocna lepi mi się do ciała. Chciałabym ją zdjąć. - Babciu, wyjąć twoją maszynę spod łóżka? MamJą wyjąć? Kaszlętak bardzo, że flegma podchodzi mi do gardła,a kiedy próbuję usiąść prosto, mam wrażenie, że naszyi, piersiachi żebrach mamzaciśnięte gumowe pasy. Nie chcęprzestraszyć wnuczki, ale znowuzaczynamnie boleć w klatcepiersiowej. Nozdrza mnie palą, bokiedy usiłuję wciągnąć powietrze, prawie nic się przeznie nie przedostaje. Otwieram usta i staram sięłapać 4f4 powietrzemałymi łyczkami, bo tylko na tyle mnie stać. Ale teraz czujęsię, jakbyktoś mi włożył dogardłarurkę, przez którąprzedostaje się malutki strumyczekpowietrza. Tonie wystarczy. Staram się nie ruszać, niepłakać, ale bardzo się boję. Przyjeżdżajcieszybciej,proszę. Boże, błagam, niech oni się pośpieszą. Nieruszaj się, Viola. Nie ruszaj tejswojej tłustej dupy. Raz. Dwa. Trzy. Otwórz drzwi. Cztery. Pięć. Sześć. Idź cośzjeść. Siedem. Osiem. Dziewięć. Będzie ci jak w niebie. Słyszę syrenę karetki wjeżdżającej na nasze osiedle,zamykam oczy i czekam na głośne pukanie do drzwi,i dziękuję Jezusowi. Biedna Shanice, stoiw progu,obserwuje mniei jednocześnie drzwi wejściowe, poczym znika i słyszę, jak je otwiera. - Gdziejest twoja babcia, kochanie? -Tam! - Biedactwo. Nie powinno jej tu być. Niepowinna mniewidzieć wtakim stanie. Niech ją ktośstąd wyprowadzi. Proszę. Do pokoju wchodzidwóchsanitariuszy i słyszęodgłos rozkładanychnoszy, poczym jeden z nichpodchodzi domnie z torbą i patrzy,jak siedzę z głową na kolanach, kołysząc się do tyłui do przodu. - Jak się pani czuje? - pyta, wyjmując coś z torbyi przyczepiając to doczubka mojego palca. Kiwam głową i mówię: - W porządku. -Todobrze. Proszę się nie martwić, zarazpanipomożemy. Zaciskam ręce na pościeli, a on w tym samym czasierozpina mi koszulę. Chwytamgo zarękę, on mi przyciska dopiersiten zimny przyrząd i mówi: - Proszę się na chwilę uspokoić, proszę pani. Iniech pani spróbuje zrobić głęboki wdech. 405. Ale ja nie mogę. - No, spróbujmy jeszcze raz. Próbuję znowu, ale nie wiem, czy wciągnęłam powietrze. - Świszczący oddech! - mówi. Słyszę głos drugiego: - Częstość oddechów ponad 33. Czy mogłaby siępani trochę rozluźnić? Niech pani oddycha trochęwolniej. Gdybymmogła, tobym zwolniła, czy on o tym niewie? Ale nie mogę. Szybciej, dajcie mi coś! Cholerajasna, spójrzcie mi w oczy! - Teraz podam pani tlen,łatwiej będzie pani oddychać - mówi. Chwilępóźniej maska zasłania mi nosi usta i przez minutę czuję pewną ulgę. - Wyniki nadalsą złe. Trzeba jej podać albuterol- mówi jeden z nich, a potem słyszę głos Loretty. - Vy, wszystko będzie dobrze, złotko. Nic się niemartw. Otwieramoczy tak szeroko, jaktylko mogę, bomożewpadnie przez nie trochę powietrza i przedostanie się do płuc, ale to na nic, a kiedy patrzę naLorettę, widzę, że wie dobrze, co chcę powiedzieć,bo mówi: - Nic się nie martw. Nie zapomnę. A teraz ćśś,rozluźnij się. Rób, coci każą, Vy. No, kochana. - Babciu! - Shanice płacze. Nie mogę znieść tego,że mnie widzi w takim stanie. - Shanice, złotko, wyjdźstąd. Ci mili panowie pomogą twojej babci. No, chodź. - Loretta obejmujemojąwnuczkę, a ja jej dziękuję oczami. Przykładamipalec do ust, żebymnic nie mówiła, cozawsze robi,kiedy uważa, że za bardzo trajkoczę, a ja szybkoki406 wam głową na znak, że to właśnie zamierzam. Zamknąć się. I być cicho. Ale dziękuję, że wyprowadzaszstąd moją wnuczkę. Dziękuję, Loretto, że jesteś prawdziwąprzyjaciółką. Mam nadzieję, że zobaczyła tow moich oczach. Teraz coś pakuje mi się do gardła i wiem, że tota drugarzecz, którą stosują,kiedy pierwsza nie zadziała. - Ma za wysokie ciśnienie:170 na 104, i tachykardię: puls 160. Poobserwujmy ją przez chwilę. Jeżeli niebędzie żadnych zmian,jeszczeraz podamy albuterol. Jak siępani czuje? Ja tylko potrząsam głową. Zdaje się, że zmięłamw ręce cale prześcieradło. Jak tu gorąco. Czyktoś niemógłby otworzyć tego przeklętego okna? - Proszępani, zrobię pani zastrzyk w rękę, ale musipani leżeć nieruchomo. Potem podam pani kroplówkę, położymy panią nanosze i zawieziemy do szpitala,dobrze? Niechpani spróbuje się rozluźnić, zaparęminut będziepani w szpitalu. Mógłby jużprzestać! Cholera jasna, jak ja mam sięrozluźnić, skoronie mogę oddychać? Wbijająmi jeszcze kilka igieł, ale z jakiegoś powodu wcale nie czujębólu. Teraz wydaje mi się, żeza chwilę sięporzygam,i rzeczywiście, zwracam całe spaghetti. - O nie, ona wymiotuje! Głowę mam ciężką i rozpaloną i teraz wiem, że jużnie złapię ani odrobiny powietrza. Nawet kiedy czuję,że wkładająmi do gardłarurkę, wiem, że ito nic nieda. Kiedymnie podnoszą, kładą na noszach, przypinają pasami i podpierają głowę, coś zimnego przesuwami się między nogami. Zazwyczajjest mi zimniej. Dłonie mi puchną. I ręce też. Cała się rozdymam. 407. Jeden z nich bierze telefon i mówi: - Baza,tu karetka numer 4. Jadę do was, kod3. Będziemyza jakieś dwie minuty. Mam tu pacjentkęz ostrym atakiem astmy. Niepoprawia jej się pozastosowanym leczeniu. - Rozłącza się i spoglądaw dół na mnie. -Niech siępanitrzyma, wszystkobędzie dobrze. Wiem, że kłamie. Ale nieszkodzi. Naprawdę nieszkodzi. Już nie ma sensu się szarpać. Bardzo chcęprzeżyć, wprowadzić się do nowego mieszkania i pojechać na tę wycieczkę z Lorettą, ale tak jest o wielełatwiej. To niewymaga zbyt wiele siły. Dlaczego niztego,ni z owego czuję sięo tyle lepiej? Nawet niemuszę oddychać. Boże,jak miło. Jak bardzo miło. - Jest nieprzytomna. Serceprzestaje bić, robi się sina. Wcale nie jestem nieprzytomna. I nie sinieję. Co toza wyspa tam, Loretto? Jamajkaczy St. Thomas? Psiakość, gdzie my dzisiaj jesteśmy, mała? Dobra,strzelimy sobie partyjkę brydża, ale najpierw zagrajmy w kręgle. Chwileczkę. Już jesteśmy w domu? Cecil? Jesteś tam, kochany? Wiem. Wiem. Tak. Nadal. Powienieneś o tym wiedzieć. Ale chcę, żebyś byłszczęśliwy,zwłaszcza potylu latach. Teraz ja jestemszczęśliwa. Jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Czuję siędobrze. Tak jak tuż przedtym, gdyzaczęłam rodzićParis. Mamcałkowitą jasność umysłu. Czuję, że gdybym tylko chciała, mogłabym się unieść w powietrze,pofrunąći zrobić parę fikołków. Dosłowniew jednejchwili. Mogłabym. Wiem, że bym mogła. Jest mi ciepło i jednocześnie chłodno. Miękko. Wilgotno i rozkosznie. Jak w Chicago w upalne popołudnie tuż pogwałtownej burzy. Fiu. Co toza lekarstwo mi podali? Boże,dajcie jeszcze trochę. Dajcie, ilechcecie,bo w tej 408 chwili czuję się tak, jakbym miaławszystko, czegopotrzebuję. Nie wiem, dlaczego znalazłam się w tymmiejscu dopiero teraz. Dlaczego opierałamsię przeztyle lat. Skoro mogłam mieć całą tę gładkość. Tenspokój. Tę swobodę. Ażtrudno to opisać. Nigdy bymnie uwierzyła, że to takie uczucie. Jest dobrze. Podobami się. O nic się nie martwię. Poza dziećmi. Boże, coone poczną? Proszę, niech za bardzotego nie przeżyją. Proszę, niech sięnie załamią. Proszę, niech pamiętająo wszystkim, czego ichuczyłam. Niech znajdą swojemiejsce - miejsceprzeznaczone tylko dla nich odchwili narodzin. Niechnie cierpią za bardzo. A zwłaszcza - niechnie ranią siebie nawzajem. Niech wiedzą,że mają tylko siebie. I niech zaznajątrochę szczęścia. Niech nanich przejdziecała moja odwaga, energia,siła, bo mnie już nie będą potrzebne. Daj im to, co miz tego zostało. Pomóż im pamiętać, by pływały stylemgrzbietowym i żabką, zamiasttylko brodzić w wodzie. I proszę,cokolwiek zrobicie, nie tońcie i nie pozwólcie,by ktoś czy coś ściągnęło was na dno. Macie wzbić sięnasam szczyt, botak waswychowałam. Tak wychowałam całą waszą czwórkę. Na dobrych ludzi. Bądźciejeszcze lepsi. Dla siebie nawzajem. Jedno dla drugiego. I dlawszystkich, którzy coś dla was znaczą. Niezapominajcie,że kochałamwas do utraty tchu i żegdybym miałazrobić to raz jeszcze - zacząć od nowa-to wiedzcie, że oddałabym wam ostatnie tchnienie. Po co włożyłambuty mamy? Powinnam się za siebie wstydzić. Określenie "kupować aż do upadłego" nie odnosi się do mnie, bo jajeszcze stoję. Ale w końcu ten pokój hotelowy jestmałyi żadnąmiarą nie przypomina wielkością tychstandardowych apartamentów, do jakich przywykłamw Stanach. Gdybyto była, powiedzmy, typowa garderoba mieszkanki Kalifornii (zktórą rzeczywiściebardzo się kojarzy), to pewnie już by pękał w szwach. Jest aż po same brzegi zapchany pudłami nakapelusze, ciuchami i torbami na zakupy tak licznymi,żedosłownie muszę się przedzieraćprzez morze bibułki,by dotrzeć do łazienki. Jak ja przytaszczę całe to cholerstwo do domu? Ładne torby muszę zostawićdla mamy, bo ona jezbiera. Chwali się(a z tego, co wiem, to niekiedyrównież kłamie) przedswoimi kolesiami od kręgli, żerobiła zakupyw tychsklepach, ale przeważnie nosi jejako dodatkowetorby, które mają zwracać na siebieuwagę, bo są nie tylko zdumiewająco kolorowe, alerównież noszą nazwy sklepów, jakich nie można znaleźć w Vegas. 41 Kopię jedno zpudeł nakapelusze, aż spada z niegopokrywka. Widzę pomarańczowy kolor i chichoczę, bowogóle sobie nie przypominam, żebym kupowałapomarańczowy kapelusz,ale w tej chwili to nieważne,bo przez ostatnie pięć dni tak sięubawiłam, że cośniesamowitego. Wszyscy byli dla mnie tacymili i gościnni. To samiszefowie kuchni etnicznych i restauratorzy, więc doskonale umieją gotować - w każdymznaczeniu tego słowa. Jadłam potrawy wschodnio-,zachodnio- i południowoafrykańskie, hinduskie o smaku,jakiego nigdy dotąd nie zaznałam, najbardziejpikantne, ostre i zmysłowe daniajamajskie, a niektórez nich zostały przygotowane w prywatnych domach! Miałam okazję spróbować nawet autentycznych potrawwietnamskich, które tutaj nazywają "euroazjatyckimi"- co dla mnie w ogóle jest bez sensu, alei tak byłylepsze od wszystkich dań azjatyckich, jakie znałam. Wczoraj wieczorem Bernard, szef kuchni specjalizującej się w daniach z Grenady, zabrał mnie do klubunocnego, gdzie nawpół nadzy mężczyźni ikobietytańczyli w klatkach wiszących pod sufitem. Muzykadudniła okropnie głośno,a ja włożyłam tę "wulgarną"różową sukienkę, którą kupiłam sobiena SloaneStreet razem z czółenkami od FM, za które Chariotteoddałaby życie. Tańczyłam takdziko i długo, żewkońcu musiałam je zdjąć. To było dzisiaj o czwartejrano. Fajnie tak się wyszaleć. Czułamsię,jakbymznowu miała dwadzieścia pięć lat. Muszę częściej wychodzić. Szybko to zrozumiałam. I poprzysięgłam sobie, że kiedy wrócę do domu, zacznę to robić. Razw miesiącu będę chodziła potańczyć. Choćby i sama! Kiedy taksiedzę w tym pokojuw żółto-biało-niebieskie kwiaty, mam wrażenie,że budzę się ze snu. 411. Wydałam mnóstwo forsy, wykosztowałam się, ale nieżałuję ani chwili spędzonej tutaj. W domunigdy nieszaleję. Zawsze staram się zachowywać rozsądnie. Z jakiegoś powodu,którego nierozumiem, tym razemnie miałam ochoty się kontrolować. Czuję się tu również bardzo seksownie,aż żałuję, żenie przywiozłam sobie satynowo-koronkowej koszulinocnej. Bo ipo co? Zrzucam z nóg sandałki na szpilce,rozglądam sięi uświadamiam sobie, że będę musiaładokupić jeszcze ze dwie walizki. Dla każdego mam prezent. Dla mamy jest to kapeluszod Harrodsa, i na pewnospodoba jej się ta zielonatorba! Dlataty kupiłam ręcznie zwijane cygara z Covent Garden. Shanice: ciuchyz butikudla nastolatków. W tej chwili niemogę sobieprzypomnieć, comam dla Charlotte,Lewisa i Janelle. Dingus dostaniebieliznę od Marksa i Spencerai takie dziwaczne dżinsy. Ciekawe, co on teraz robi? Pewnie jestu Jasona. Podnoszę słuchawkę telefonu i dzwonię do domu,żeby sprawdzić, czy mam wiadomości na sekretarce,bo nie odsłuchiwałam jej przez całe cztery dni. Nawetnie próbuję zadzwonićnaswój numer służbowy, bonie chce mi się otym myśleć. Tylko trzy wiadomości! Początkowo doznaję ulgi, ale zaraz potem czuję sięosamotniona. Gdzie siępodziałyte moje głupie pigułki? Ciągnę telefon do stolika przy kanapie, otwieramszufladę, przesuwam Biblię i wpycham rękę do środka,aż znajduję buteleczkę. Recepta została wypisanana Dingusa. Tuż przed wyjazdem skończyły mi sięmoje"zapasy", ale przypomniałam sobie, żepodczaswiosennego treninguDingus naderwał sobie więzadlow ścięgnie Achillesa, a dwa tygodnie później naciągnął sobie mięsień zginający w biodrze, więc lekarz A1 wypisał mudwie różne recepty:środek przeciwzapalny naopuchliznę i vicodin na ból. Wzięłam od niegotenvicodin, bo Dingus powiedział,że nie lubi jegodziałania. Szkoda,że nie mam takiego samego problemu. Dostał dwa opakowania. Potem zadzwoniłam dojego lekarzai powiedziałam, że Dingus mamały nawrót, że brał kiedyś lekarstwo o nazwie vicodin, którebardzo mu pomagało naból, i czy nie mógłby muwydać jeszcze jednejrecepty. No więc mam. Bioręjedną. Boję się, że jeżeli będębrała po dwie, to mi sięskończą jeszcze przed powrotem, a wtedyznajdę sięw niezłych tarapatach. Pierwsza wiadomość to tylko dźwięk odkładanejsłuchawki. Potem słyszę seksowny głostego niesławnego architekta krajobrazu, który zniknąłz powierzchni ziemi. Lepiej, żebymiał dla mnie dobre wieści. "Dzień dobry, Paris. Mówi RandallJamison. Pewniejesteś na mnie wściekła jak nie wiemco, i masz dotego prawo. Ale proszę, wysłuchaj mnie. Po pierwsze,chciałbymprzeprosić iwytłumaczyć,żenie jest to mójnormalny styl pracy. Ponieważ powierzyłaś mi takwielki projekt, jestem ci winien szczerość i chciałbympowiedzieć,co się ze mną dzieje. Właśnie przechodzębardzo przykrą sprawę rozwodowąi sprawę nad przyznaniem praw do opieki nad dzieckiem. Do tegojeszcze właśnie się dowiedziałem, że moja żona dopuściłasię defraudacjii za moimiplecami okradała nasząfirmę. Byłem pod takąpresją, że musiałem poświęcićtemu cały swój czas i energię". Biiip. "Tu znowu Randall. Twoja maszyna się wyłączyła. W każdym raziebardzo gorąco cię przepraszam zawszelkie problemy, jakich mogłem ci przysporzyć, 413. i obiecuję, że ci to wynagrodzę. Obiecuję, że w ciągunastępnych dwóch miesięcy dokończę twój ogródek,a staw z rybkami koi urządzę na własny koszt. Jeżeliwięc jeszcze mnie nie wyrzuciłaś, to zwrócę ci częśćpieniędzy, i to bardzo niedługo. Mam dziesięcioletniącórkę. Mamnadzieję, że stanę się dla niej ojcemi matką wjednej osobie, jeżelisądzrozumie jej sytuację. Tak nawijam,bo nie chciałbym,żebyśzrezygnowała ze mnie jako fachowca. Niemogę się doczekać, kiedy będziesz mogła podziwiać swój pięknyogród. Obiecuję, że cię nie zawiodę. Tak więc mamnadzieję, że wkrótce siędo mnie odezwiesz. Tylko,proszę, nie dzwoń po to, żeby mnie zmieszać z błotemjak inni. Mogłabyś udawać, że jesteśmojąprzyjaciółką, i zostawić mi miłą wiadomość? Trzymaj się, Paris. Cześć". Jasna cholera. Przyciskam guzik numer trzy i jeszcze raz odsłuchuję całąwiadomość. Ojej. Rozwód? Fiu-fiu. A jego żona zdefraudowała pieniądze? O, kurczę. Siadam na kanapie, po czym z niej zeskakuję,odsłaniam okno i patrzę na Hyde Park. Znowu pada. Ale nie szkodzi. Chyba z dziesięć czy dwanaście godzin spędziliśmy razem w różnych szkółkachleśnychw poszukiwaniuroślin i drzewek i muszę przyznać, żenie mogłam się doczekać każdego kolejnego razu. Rozmawialiśmy o wszystkim - od tego, czym się zajmujemy,ażpo to, co nam się podoba wBay Area. Debatowaliśmynawet nad tym,dlaczego nie jest jeszcze za późno, żebymiećkolejne dziecko. Był dośćprzekonujący. Taki ciepły i szczery. Ciekawe, jakie tofundusze zdefraudowała? I czy tylko raz? Och, jaka toróżnica? A ja- od jak dawna biorę vicodin? Cholera. Prawie rok. 414 Coś mipowiedziało, że Randall to nie żaden oszust. Może powinnam bardziej ufać swoim instynktom. Mimo wszystko postanawiam,że zadzwonię do niego popowrocie doKalifornii, czyli za dwa dni od dzisiaj. Jużnie mogę się doczekać. Wchodzę podkołdrę i boję sięzamknąć oczy,bo jeżeli to zrobię, Randall zaraz znajdzie się podtą kwiecistąnarzutą,a w tej chwili niejestemw nastroju na fantazjowanie. Nie wtedy, kiedypojawiłasię możliwość, że ja - Zasuszona Kobieta- mamokazjęzrobić coś więcej niż tylko powąchaćfaceta. Budzę się głodna jak wilk. Spoglądam na zegar i niemogę uwierzyć,że jest już za piętnaście dziesiąta. Z jakiegośgłupiego powodu, zamiast najpierw umyćzęby i twarz jakkażdy normalny człowiek, otwierampudło z kapeluszem od Harrodsa. Mama chyba padnie, jak gozobaczy! Wkładam goi przeglądamsięw lustrze. Jakkolwiek by nie patrzeć,to odlotowykapelusz: jestz czarnego aksamitu i wygląda jakbardziej banalna wersja kapeluszadoktora Seussa. Domnie niepasuje. Nie dotej nudnej fryzury. Te mokrefale jużdawno się rozprostowały, więc jak najszybciejmuszę sobiezrobić świeżą trwałą. Otwieram pudełko z butami i przymierzam różowo-zielono-lawendowe sandałki. Mama i Charlotte chybabydostały apopleksji, gdyby zobaczyły te cudeńka! Wszystkie mamy obsesję na punkcie butów i nosimynawet ten sam rozmiar. Ciekawe,jak to możliwe? Jakto się stało? Ciągleumieram z głodu. Tyle wiem. Właśnie mamzadzwonić po obsługę hotelową, kiedy rozlega się 415. dzwonek telefonu, aż podskakuję z przestrachu. Ktotu do mnie dzwoni? To może być tylko jedna z trzechosób, a u nich jest dopiero trzecia w nocy. - Halo? - mówięostrożnie,mając nadzieję, że topomyłka albo ktoś z brytyjskim akcentem. - Paris, to ty? Ktokolwiek to jest, na pewno nie mówi z brytyjskim akcentem. - Tak, ktomówi? - pytam. Tak jakbym już kiedyśsłyszała ten głos, ale nie mogę sobie przypomnieć, dokogo należy. - Kochanie,tu Loretta, przyjaciółka twojej mamy. Serce mi zamiera. - Panna Loretta? Co sięstało, coś z mamą? Proszęnie mówić,żecoś jej się stało. - Jest w szpitalu, alejuż wszystko w porządku. Byłam przy niej z Shanice, kiedy pogotowie zabrało jąjakieśpół godziny temu, ale nie mogłyśmy znaleźćtelefonu do Cecila, a potem Shanice powiedziała,gdzie jest twój telefon, i ledwo się obejrzałam, jużsiedziała w samochodzie Violi, i kiedy wyjrzałamprzez okno, pojechała za karetką. Nie wiedziałam, corobić, więc najpierw zadzwoniłam do ciebie,ale terazjuż lecę po nią do szpitala i zaraz potemzadzwonię dojej matki. Wydaje mi się, że mam halucynacje, ale wiem, żenaprawdę słyszę pannę Lorettę tutaj, w hotelu Dorchester w Londynie, w Anglii, gdzie za oknem padadeszcz. Tak na wszelki wypadek pytam: - Czy może panipowtórzyć? -Nic się nie martw, kochanie. Przepraszam, żezadzwoniłam o tej porze. Którą tam macie godzinę? - Nie wiem. W którym szpitalu jest mama? 416 - Sunrise- mówi i podaje mi numertelefonu. -Oddzwoniędo pani. Dziękuję. Nie czekam, aż się pożegna,bo serce wali mi takmocno, że je słyszę. Wykręcam numer telefonu doszpitala, aleniemogę się połączyć. Próbuję znowu. Nic z tego. Kurwa, dlaczego tak trudno uzyskać połączenie międzynarodowe? W końcu mi się udaje i jaktylko ktoś odbiera,mówię: - Poproszę z izbą przyjęć. Łączą mniei odbiera pielęgniarka. - Dzwonię wsprawie mojej matki, VioliPrice. Jakona się czuje? - Chwileczkę, proszę pani, połączę panią z lekarzem. Przygryzam dolną wargę i czekam całą wieczność,aż wreszcie słyszę głos mężczyzny: - Mówi doktor Glover. -Tu Paris Price. Jestem córką Violi Price. Czy mojamamajest upaństwa? -Tak. - Czy wyzdrowieje? -Tak,nic jej nie będzie. Ale niestety nie na tymświecie. - Coto znaczy? -Odeszła. Co on powiedział? Na pewno nie to, cousłyszałam. Powiedział: "Odeszła"? Powiedziałtak? Nie. Tak. Powiedział, że moja mama odeszła. Dokąd odeszła? Dlaczego? Kurwa, chwileczkę. Biorę głęboki oddech, aleczuję się tak, jakby hel mi się dostał do głowy, w którejkręci mi się milion mil na sekundę, więc wypuszczamz siebie całe powietrze ipróbuję się opanować,bo wiem, że musiałam się przesłyszeć, wiem, że ten 417. facet, który tylko udaje lekarza, nie powiedział tego,co mi się wydawało. - Co pan powiedział? -Bardzo mi przykro, paniPrice. Przez czternaścielat praktyki lekarskiej ani razu nie musiałemzałatwiać takiej sprawy przez telefon. Bardzo mi przykro. - Chce panpowiedzieć,że moja mama umarła. -Tak. Siedzęi siedzę, i w końcu słowa lekarza trafiają domojego mózgu, ale chcę się dowiedzieć czegoś jeszcze. - Długocierpiała? -Nie. To się stało bardzo szybko, zapewniam panią. Ileto jest "bardzo szybko"? I skąd onwie, że niecierpiała? Żołądek zaczyna mi podjeżdżać do gardła. Czuję się tak samo jak wtedy, gdymiałam szesnaścielat i rzuciłampiłkę do Esther Washington, a ona jąodbiła i piłka z szybkością czterdziestu mil na godzinęwalnęła mnie w sam pępek, aż mi dech zaparło w piersiach. Tak jak teraz. Przyciskam obie dłonie do brzucha, żeby przestał podskakiwać, ale toniepomaga,bopłaczę takbardzo, że ledwo mogę oddychać. Gdzie siępodziało całepowietrze? Bolą mnie ramiona. A terazpieką. Imam wrażenie, że ktoś mnie dźgnąłw piersiszpikulcem do rozbijania lodu. Dosyć! Ona nie mogłaumrzeć. Moja mama nie umarła. To niemożliwe. Przecież dopiero co jej kupiłam nowy kapelusz i buty. Musije przymierzyć. O kapelusz prosiła, alebuty miały byćniespodzianką. Chciałam jej zrobićniespodziankę. Uwielbiamją zaskakiwać. Moja mama nie mogłaumrzeć. Kurwa, przecież ma dopiero pięćdziesiąt pięćlat! Cierpina astmę. Miała mnóstwo ataków i przeżyławszystkie. Matkiinnych ludzi umierają ze starości. Moja mama nie jeststara, więc to chyba jakaś pomyłka. 418 Chyba wydałamz siebie przeciągłewycie,ale niejestem tegopewna. Wiemnatomiast, że żołądek cały misię trzęsie, a w rękach w ogóle nie mam czucia i pewniedlatego telefon spada na podłogę, gdzie leży, dopóki nieprzestaję krzyczeć i płakać. Wtedy rozglądam się popokoju. Jaki brzydki. Za dużo kwiatów. Wszystko tu jesttakidiotyczniejaskrawe. I po co wydałam tyle pieniędzyna rzeczy, których nie potrzebuję? Bo kogoobchodzi,jakiego koloru są moje sandały iile kapeluszy noszę? Kogo, kurwa, obchodzi, czy włożę apaszkę od VivienneWestwood, sukienkę odVoyage albo srebrny, lejący siępłaszcz od HarveyaNicholsa i że kupiłam czarny kawiori przepiórki u Harrodsa? Kurwa mać, kogo to obchodzi? Spoglądam wdół na telefon i podnoszę go w zwolnionym tempie. Ze zdziwieniem stwierdzam,że lekarzjeszcze się nie rozłączył. Łapię butelkę z pigułkami,wyrzucam z niej dwie, połykam je bez popijania i dopiero wtedy przyciskamsłuchawkę do ucha. Niewiem, czy jest zimna, czy ciepła. - Przyjaciółka pani matki, Loretta Susskind, jedzietu popani siostrzenicę. Zdaje się, żema pani jeszczeinne rodzeństwo? - Rodzeństwo? - Sięgam po szklankęz wodą, którąpostawiłam sobie przy łóżku zeszłej nocy,i wypijamtrochę. Jest ciepła. - Tak. Jestem pewien, że pani Susskind zadzwonido matki dziewczynki, ale czy mogłaby pani powiadomić resztę rodzeństwa? - Ja? Mówiłam panu, że jestem w Londynie? - Nie. Mój Boże. Zadzwonię do nich, jeśli paninie może. Zamiast najpierw przemyśleć, jak mam to zrobić,mówię: 419. - Ja zadzwonię. -Dobrze. I, pani Price, powinna pani rozpocząćprzygotowania. - Przygotowania? Jakie przygotowania? - Przygotowania do pogrzebu. Jeśli taka była wolapani matki. Przygotowania? Pogrzeb? Wola? Czyj pogrzeb? Ktoumarł? Przecież nikt nie umarł. Czy to telefon z Fundacji "Spełnimy Twoje Marzenia"? Czyto o to chodzi? Bo jeślinie, to musi to być jakaś wielka, ogromnapomyłka. Na pewno, bo ktoś do mnie zadzwonił, zrobiłmi brzydki, paskudny dowcip i powiedział, że umarłami mama. Chwilę później słyszęwłasny głos: - Do widzenia. - Iodkładam słuchawkę. Czy japodziękowałam? Niewiem. I za co właściwie miałabymmu dziękować? Gryzę się w język, żeby sprawdzić, czy go poczuję, i rzeczywiście boli. Znowuspoglądam na telefon. Czy ja przed chwilą trzymałamsłuchawkęprzy uchu? I czy panna Lorettazadzwoniła, żeby powiedzieć, żebym zatelefonowała do szpitala? Naprawdę tozrobiłam? I czy rzeczywiście rozmawiałamz doktorem Gloverem, który powiedział,żemoja matka odeszła? Że moja matka nie żyje? Chyba tak. Czyżnie tak? Siadam na brzegu łóżkai oblizuję wargi, aż znika słony smak krwi i łez. Patrzęna zegar. Dziesięćpo jedenastej. Patrzę na stopy. Poco włożyłam buty mamy? Zdejmuję je iwkładamz powrotem do pudełka. Na pewnojejsię spodobają. Jestem tego pewna. Wiem,co jej się podoba. Znam jejgust. Ale gdy tylko podnoszę pokrywkę, spoglądam naswoje ręce i uświadamiam sobie, że nadal trzymamsłuchawkę telefonu. Mrugam oczamiz pięć-sześć razy, 420 żeby się przekonać, czy nadal jestem w tym pokojuhotelowym, a potem szczypię sięw ramię, by sprawdzić, czy w ogóle jeszcze żyję. Żyję. I jestem tymzaskoczona. Biorę ze sobą telefon do oknai wyglądam napark. Trawajest połyskliwiezielona. Liście na drzewach taksamo. Jest mi tak zimno,że cała siętrzęsę. Ale mogętylko stać ipatrzeć, jak po szybie płyną krople czystejwody, aż mi oczy zachodzą mgłą. Aż cała kostnieję. Kiedy w końcu ruszam się z miejsca, zataczam się naścianę, łapię zasłonęi owijamsię nią, aż robi mi sięciepło. Trzymam ją, aż czuję się tak, jakbym znowubyła w objęciach mamy. Ściskamją tak mocno,żekiedy zasłona zsuwa się z karnisza ispada na podłogę,ja osuwam się razem z nią. Leżąc znowu rozglądam siępopokoju. Gapięsię i gapię, aż wszystkie te kwiaty naścianie, krzesła i kanapa zaczynają się kurczyć i nikną, a ja zanoszę się suchym szlochem, bo czuję sięw środku pusta, jakby złodziej ukradł mi coś, czegonie da się niczym zastąpić, jakby wyparowało to, co wemnie najlepsze. Przepraszam - Mamo, co to za papiery? - Tiffanysiedziprzystole w kuchni, gdzie rozłożyłam wszystkie ulotkiz Międzynarodowej Szkoły Korespondencyjnej, o które prosiłam. - Informatory zawodowe. -Jakie znowu informatory? Wyglądają zupełnie jakznaczki! - I wybucha śmiechem. Aledla mnienie maw tym nic śmiesznego. - Tylkomi ich nie pomieszaj. Gdzie jest Trevor? Chciałabym się dowiedzieć, gdzie położył mój los. Zapiętnaście minut będzielosowanie. - Który kurs wybierzesz, mamo? Musiszsię na cośzdecydować. - Myślę o cateringu albo prowadzeniu kuchni. Jeszcze nie wiem. - Tak jak ciocia Paris wKalifornii? -Nie! Moja firma byłaby zupełnie inna. Nie prowadziłabymjej tak jak ona. Monique! Proszę cię, zamknij drzwi, kiedy będziesz wieczoremgrać na flecie,bo boli mnie głowa i nie słyszę nawet własnych myśli. - Dlaczego? Ona zarabiakupę kasy. Słyszę trzaśniecie drzwiamina górze. - Bo mam własne pomysły. 422 - Na przykład jakie? -Może tak przestałabyś mnie męczyć, co, Tiffany? - Mamo, zadałam ci proste pytanie. Kurczę. Ma rację. Ale, cholera jasna, w tej chwili nie mamżadnych odpowiedzi. Dzieciaki sąokropnie wścibskie. Zadają zbyt wiele pytań w nieodpowiedniej chwili. No, ale. Nie powiedziałamim, żekupiłam książkęo firmach zajmujących się handlem wysyłkowymi przeczytałam ją od deski do deski, a jutro idę nakonsultację z pewną panią, która ma wysłuchać moichpomysłów, podpisać taki papierek, na którym przysięgnie, że nie ukradnie żadnego z nich, i powie mi,czy jej zdaniem którykolwiek się do czegoś nadaje. Ale jeden z moich pomysłów znalazłam potem w jejksiążce, więc chyba idęw dobrym kierunku? - No dobra,mogę cię o coś spytać, panno Mądralińska? -Mamo, nie nazywaj mnie tak. - Okay. Masz rację. Przepraszam. Kim chcesz zostać, kiedy będziesz dorosła? - Nie wiem. -Zastanów się przezchwilę. - Kurczę,mamo. Skąd mam wiedzieć? Mam dopiero trzynaście lat. - I co z tego? Cały czas piszesz wiersze. - Alenie są zbyt dobre. -Są dobre. - Ale poetanigdzie nie znajdzie pracy. -MayaAngelou świetnie sobie radzi. - To prawda. -Zainteresuj się tym. Poczytaj jakieśksiążki o poezji. Tylko w ten sposób cośwymyślisz. - Dobrze, mamo! 423. Dalej kartkuje ulotki, ale teraz widzę, że tak naprawdę w ogóle ich nie czyta. Ma dokładnie dziesięćsekund, żeby wynieśćsię z kuchni. Jeden. Dwa. Trz. - Mamo, tęsknimy za tatusiom i chcemy, żeby wrócił do domu. Cholera. - Wiem, ale czasamidorośli mają problemy w małżeństwie, którychdzieci nie rozumieją. -A właśnie,że rozumiemy i uważamy, że togłupie,że wypędziłaś tatusia i chcesz rozwodu za coś, cozrobił tysiąc lat temu. Nie płacze się nad rozlanymmlekiem. - "My" to znaczy kto? -Ja, Trevor i Monique. - Tak? -Tak. Mamo, nie masz pojęcia, ile dzieci wszkolema rozwiedzionychrodziców. Zawsze tak sięcieszyłam, żemogę powiedzieć, że moi rodzice nawet niemyślą o rozwodzie iże mam strasznie fajnego tatę. Nobo, mamo, tata wszystko robi,zabiera nas w różnemiejsca,no i nie każdy ojciec myje głowę i zaplatawarkoczyki swojej córce. - Dziewczyno, to było dawno temu. -Ja i Moniqueniezapomniałyśmy. Nawet ciociaSuzie Mae uważa, że źle robisz. - Rzeczywiście? - mówię, chociaż tak naprawdęmam ochotę krzyknąć na cale gardło: Odpieprzcie sięwszyscy! , ale wiem, że tak nie wolno. Parętygodnitemu kupiłam sobie książkę odobrym samopoczuciu i jedna część dotyczyła kontrolowania gniewu. Pisało tam, że trzeba się nauczyć niemówić pierwszejrzeczy, jaką ślina na język przyniesie, bo czasamimoże to wyrządzić drugiemu człowiekowi większą 424 krzywdę, niżmogłoby się wydawać. Ciężka sprawa. Mówią tam nawet, żemożna kontrolować swoje myślenie, co jestdla mnie zupełną nowością, ale zgodniez takim głupim testem,jaki sobie zrobiłam, mamwiele negatywnych myśli, co oznacza, że czasami niewidzę różnych rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Jakośmnie to nie przekonuje. Chociaż niektórefragmentybyły sensowne. Ale inne nie. Czyzawsze uważam, żemam rację? Tak, bo przeważnie ją mam. Nic niemówię, jak niemogę tego udowodnić. Musiałam przestaćczytać tę książkę, bo zaczynała midziałać nanerwy,tak jak teraz Tiffany. Ale też dzięki niej sięzastanawiam,że może potrzebuję czegoś więcej niżtylko książka. Może powinnam pogadać z jakimś żywym człowiekiem. - Cześć, mamo - mówi Trevor, wchodzącdo salonui podając mi los. - Proszę. I, jak to się mówi:życzymywysokich wygranych! - Zrobiłbyś midrinka? -Oczywiście. Na co masz ochotę? - Wszystko jedno. Tylko żeby był mocny. - Dobrze, mamo. Co mówiłaś o tacie? - Nic. Poczekamy,zobaczymy. Ja też. - Poczekamy, zobaczymy? - powtarza Trevor. - Tak jest. -A tak w ogóle to gdzie on jest? - U jednego zeswoich kumpli. Włączam telewizję nakanał 9. Gram na loterii w poniedziałki, środy i piątkiod Bóg wie ilu lat. Pewnegodnia wygram. Po prostu wiem, i już. Umówiłyśmysię zmamą, że która wygra pierwsza, dzielisię napół. Strasznie bymchciałamócsię z nią podzielićpieniędzmi. Nieważne,że ze sobą nie rozmawiamy. 425. Umowa to umowa. Pozatympo raz pierwszy mogłabym jej dać coś od siebie. - U którego? - pyta Trevor. - A co się tak martwicie o tatę? Toja tu jestempokrzywdzona. - Nieprawda. Z tego, co wiem, to karzesz go zazbrodnię, którą popełnił bardzo dawno temu. Nie słyszałaś o przedawnieniu? - O czym? -Nawet ja wiem, co to znaczy - odzywa się Tiffany. - To znaczy, żejakminie tyleczasu, tonie możnaczłowieka skazać. A to było ponad dziesięć lat temu,nie? - Słuchajcie, ponajbliższej rozmowie z waszym tatąpowiadomię was,jaki jest wyrok, ale na razie zostawmy ten temat, dobrze? - Jestem taka wściekła, żeażdrgają mimięśnieszczęki. Nie cierpię, jak się mnietak przyciska do muru. Niewiem, dlaczego stają pojego stronie, zwłaszcza że nie znają całejsprawy. - No dobrze, mamo - mówiTiffany, w końcuwkładając talerz do zlewu. - Jak to się stało, że nie powiedziałaś ani słowa o moim świadectwie? - A gdziejest? -Koło ciebie, koło tegoEbony. Bioręje do ręki i przekładam pierwszą kartkę. Niewierzęwłasnymoczom. Czy to czwórki? I piątka? - Tiff! Kochanie! Odkąd to jesteś taka mądra? Znaczysię, jestem z ciebie straszniedumna! Jak ty to zrobiłaś? - Uważniejsłuchałam - mówi,uśmiechając się. -Mój korepetytor powiedział, że kiedy czegoś niełapię, tozamiast udawać, że zrozumiałam,mam podnieść rękę ipoprosić nauczyciela, żeby mi to wytłumaczył. I wiesz co, mamo? 426 - Co? -Wiele dzieci z mojej klasy cieszyło się, żepytałam,bosame nie łapały wielurzeczy. Podnoszę oba kciuki. - Brawo,Tiffany. Mówiłam, żebyś się nie bała odzywać, prawda? Z samegorana pójdędo Kinko,zrobiękopię i wyślę twojej babci. -Tiffany kiwa głową,jakbynagle usłyszałamuzykę. Wiem, żejest inteligentna. Po prostu głupio się zachowywała. Mam nadzieję, żeto stała tendencja. Jeśli tak, todwojedziecimamz głowy, zostanie tylko jedno. Monique bardzo sięstara i może któregoś dniato zaowocuje, zwłaszczakiedy dorośnie i nie będzie potrzebowała żadnegolekarstwa namyślenie. Ale jaksię nadtym zastanowię, to wydajemi się,że miała lepsze stopnie, zanimjej przepisali to świństwo. Takjak lekarze uprzedzali,trochęzwolniła,ale, cholera,może zabardzo. Nie lubitego brać, to wiem na pewno. Więc może odstawiętepigułki izobaczę, jak będzie sobie dawała radę beznich. Biali każą nam wierzyć we wszystko, co mówią,tylko dlatego, że to się sprawdza w ich wypadku,alemoże niekoniecznie w naszym. - Dobrze, mamo. Wydawałomi się, że chciałaś mnieo coś spytać. - Już spytałam. O college. Możesz coś dla mniezrobić? Popracuj nad angielskim, dobrze? Mówiszstrasznie niepoprawnie. Skoro potrafiszdobrze pisać,to mogłabyś też ładniej się wysławiać. - Dobra. Ale chyba rozmawiałyśmy o jakimś żarciu,to znaczy jedzeniu? - A,tak. Co najlepiej gotuję? - Ciasta - mówi Trevor, podając mi kieliszekz czymś jasnożółtym. To pewniedżin z sokiem. 427. - Twoje ciasta są bombowe, mamo, ale pieczesz teżdobre torty. I pyszne ciastka. To jak, myślisz, żemogłabyś robić coś takiego? - Nie wiem. Może. Zobaczymy. - Ale co by ludzie jedli do tego? -Można się wyspecjalizować - mówię. - Wiem- mówi Trevor. - Felbc i ja właśnie toplanujemy. - Felix tociota - mówi Monique, stającw drzwiachw piżamie. Śmiejesię, a po chwili dołączado niejTiffany. - I co z tego, ja też jestem ciota - mówi Trevor,a japrawie się krztuszę swoim drinkiem. -Wiemy- mówi Tiffany. - Wszyscy otym wiedzą. Wielkie rzeczy. Nie odzywam się ani słowem. W gruncie rzeczyudaję, że wogóle tego nie usłyszałam. Gapię siętylkow telewizjęi wypijam drinkado dna. - Nie skomentujesz tego, mamo? - pyta Trevor,spoglądając na mnie. Z trudem przełykam ślinę. Próbujęwymyślić jakąśwłaściwą odpowiedź, ale nic mi nie przychodzi dogłowy. Moje córki najwyraźniej nie przejęły siętąwiadomością, która prawdopodobnie nie jest dla nichniczym nowym. Cholera, to ich jedyny brat, a zachowuje się jak dziewczyna. - Wszystko wporządku, mamo - mówi. -Nie, chwileczkę. W tej chwili powiem tylkotyle: przedewszystkim wydawało mi się, że mówi się "homoseksualista". Wygląda na zaszokowanego. Tak samo Tiffany i Monique. Prawie że się uśmiecham, ale nie chcę przeciągać struny. 428 - To termin techniczny - mówiTrevor. -Cóż, to twoja sprawa,kim twoim zdaniem jesteśalbo kim chcesz być. Nie mogę ci niczego zabronić,jeżeli tylko nie próbujesz w ten sposób zwrócić nasiebie uwagi. - Dlaczego miałbym to robić? - pyta. - Nie wiem. Ale nalej mi jeszczejednego drinka,dobrze, Trevor? Działaciemi na nerwy. Tiffany, naszortach z tyłu masz plamę. Tiffany wykręca szyję i próbuje obejrzeć się z tyłu,ale nie może. - Zresztą sama sobie zrobię - mówię i idę z pustymkieliszkiem do barku. - Tiffany, skoro już wszyscyjesteśmyw nastroju do zwierzeń, to chciałabym cięo coś spytać. Kiedy zamierzałaś mipowiedzieć, że jużmiesiączkujesz? - Mamo, czy mogłabyś tu przyjść? - mówiTrevor. - Chwileczkę! Zadałam ci pytanie,moja panno. - Przecież ci powiedziałam. -Nie, nic niemówiłaś. - Mamo, mówię poważnie! - wołaTrevor. - Cholera, powiedziałam: zaraz! -Mówiłam. Trzy miesiące temu. - To dlaczego nic nie pamiętam? -Bo tamtej nocy trochę wypiłaś. - Mamo, trafiłaś piątkę! -Nie wypiłam aż. Cośty powiedział, synu? - Trafiłaś piątkę! Nie żartuję! Rozbiłaś bank! Tobędzieze dwieście tysięcy dolarów! - Ale jaja - mówi Tiffany. -O cholera- mówi Monique. -Kurwa, w samą porę. Czy ja sięprzesłyszałam, czymoje córki zaklęły? Nie, na pewno zaklęły. Aletymczasemnie mogę 429. uwierzyć w to, co usłyszałam, więc podchodzę doTrevora, wyrywam mu los i porównuję go z numerkami na ekranie. Kurwa, miał rację! Wszyscy skaczą, a ja padam na kanapę. -Spokojnie, nie cieszcie się za bardzo. Najpierwmuszę sprawdzić, ile osób ma się tym podzielić. - A, tak. Zapomniałem -mówi Trevor. - Będziemy trzymaćkciuki - dodaje Tiff. -Może powinniśmy się pomodlić - mówi Monique. - Dobry pomysł. Kładę głowę na oparciu kanapyi zamykam oczy. Mam okropnąochotę zadzwonić domamy, ale lepiejzaczekać do rana. Nie chcę, żeby się za bardzo napaliła. W tej chwili chcę tylko podziękować Bogu za to,że wysłuchał moichmodlitw. Obiecuję, żebędę lepszym człowiekiem, lepszą matką, lepszą żoną, lepsząsiostrą - że w ogóle we wszystkim się poprawię. Boto jestznak. Dzieci chyba usłyszały, jak mówię"Dzięki Ci,Boże, za to, że pobłogosławiłeś mniei wszystkich wtym domu",bo chwilę później słyszę głos Trevora: - O Boże, mama znowu ma religijny odlot. Budzę siępierwsza. Kiedy dzieciaki wychodzą doszkoły, łapięsię za każdąrobotę,jaka mi wpadniewręce, żeby tylko czas szybciej zleciał. Niechjużbędzie ta dziewiąta. Kiedy w końcu dochodzi ta godzina,dzwonię iokazuje się, że tylko dwie osoby trafiłypiątkę. Ale co tam: itak jestem bogatsza o sto czterytysiące dolarów! Teraz trzeba jeszcze tylko trochęcierpliwości, bo pieniądze mogęodebrać dopiero poczterech tygodniach. Mogę poczekać. Ain Wykręcam numer telefonu mamy, ale nie ma jejw domu. Odzywa się automatyczna sekretarka. - Mamo! Mamo! Cześć! Tu Charlotte! Wiem, że dalejjesteś namnie wściekłai wogóle, ale dajmy jużz tymspokój. Wieszco? Mam dla ciebie prezent! Pięćdziesiąttysięcy dolarów! Słyszałaś? Zgadnij, kto wy grał w Lottosto tysięcy dolarów? Ja! Tak,ja! Zadzwoń, jaktylkodostaniesz tę wiadomość, i nic się niemartw, nie trzasnęsłuchawką. Obiecuję. Są jeszcze wolne miejsca natejwycieczce, naktórą się wybierasz? Nigdy nigdzie niebyłam. Może bym z wami pojechała. A kiedy się przeprowadzasz? Chcę cicoś kupić na nowe mieszkanie. Naprawdę. Kocham cię, mamo, iprzepraszam, że byłamtaka przykrai tyle razy trzaskałam słuchawką. Bardzoprzepraszam. Z całego serca. Kocham cię. Tyle czasuczekałam, żeby zrobićdlaciebie cośmiłego, iwreszciemam okazję. Więczadzwoń do mnie, jaktylko dostaniesztę wiadomość! Paaaa. Aha, odchodzę z poczty, sprzedajępralnie ipewnie założę własną firmę handlu wysyłkowego, wktórej będę sprzedawała same desery. Opowiem cio niej, jak się spotkamy, chociaż nie,chyba nie, bo. Biiip. Maszyna się wyłączyła. Kusi mnie,żeby zadzwonićjeszcze raz, ale jestem za bardzo podniecona. Nie mamwyboru,muszę zadzwonić do pracy ipowiedzieć, żejestem chora. Zatykam nos i trochę kaszlę, żeby zabrzmiało to wiarygodnie,a resztę dnia spędzam namarzeniach inicnierobieniu. Mogłabym się do tegoprzyzwyczaić. Z jakiegoś powodu, kiedy o wpół do piątej, tak jakcodziennie, dzwoni budzik, ledwomogę się ruszyć. Za 431. wcześnie poszłam spać i pewnie dlatego teraz jestemtaka zmordowana. Moje ciało nie przywykło do odpoczynku. Dośćtego. Wstawaj, Charlotte. Rusz swojebogate dupsko! Wstaję. Nie mogę się doczekać, kiedypójdę do pracy i opowiem owszystkim Belindzie. Tylko jejmogępowiedzieć. Ale nie odejdę już dzisiaj, to na pewno. Wyłączam budziki wchodzę pod prysznic, alemogłabym przysiąc, że w tej samej chwili słyszętelefon. Kto, u diabła, dzwoniłby domnie o tejporze? Wiem, że to nie Al, bo odkąd gowyrzuciłam,niewiele ma mi dopowiedzenia. Ale nigdy nic niewiadomo. Łapię ręczniki owijam się nim. Lepiejniech tobędzie coś ważnego. Czym prędzej podnoszęsłuchawkę telefonu bezprzewodowego,który stoi tuż przy łóżku. - Halo? - mówię załamującym się głosem, bo niemówiłam od wczorajszegowieczora. - Charlotte? - pyta czyjś głos, który brzmi jeszczegorzej niżmój. - Kto mówi? -Paris. - Paris? Dlaczego dzwonisz tak wcześnie? Co sięstało, chora jesteś czy jak? - Nie, nie jestem chora. Jestem w Londynie. - Co tytam robisz? Która u ciebie godzina? - To teraz nieważne, Charlotte. -Jakto? Co się dzieje, Paris? Powiedz mi. - Coś się stałomamie. -Jak to "coś"? - Stałosię najgorsze - mówi. Mam nadzieję, żetylkomi się wydaje, że płacze, i mam nadzieję, że niemówi tego, co słyszę. 419 . - Chwileczkę, Paris - mówię powolutku. Chcę sięupewnić, czydobrzeją zrozumiałam. Chcęsię upewnić,czy słyszę przez telefon słowa, jakie padają zjejust. - Okay. Co się stało mamie? Słyszę tylko,jak płacze i wydaje z siebietakiedźwięki,jakby próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła, i wtedy już wszystko rozumiem. Ja też zaczynampłakać i przestajędopiero wtedy, kiedy do pokojuwchodzą dzieci, przytulają mnie i kołyszą, apotemkładą dołóżka, gdzie zostaję przez następne dwadni, kiedy to przyjeżdża Al i pomaga mi wstać, przychodzi ciocia Suzie Mae i mówi, że nie pójdzie napogrzeb mamy, bo mówcie sobie, co chcecie, ale jejsiostra nie umarła. Chcę jej powiedzieć, żezupełniesfiksowała i niech sięwynosi z mojego domu, aleAl robi to za mnie. Moja mamanie żyje. Jużnigdy z nią nie porozmawiam. Już nie dam jej powodu do dumy. Niebędęmiała szansy przeprosić jej za wszystkie te rzeczy,których nie powinnam jej mówić. Tak cię przepraszam, mamo. Przepraszam, że cię przeklinałam ipodnosiłam głos. Przepraszam,że cię oskarżałam o faworyzowanie innych dzieci, bo wiem,że nie robiłaś tegocelowo. Przepraszam, że rywalizowałamzeswoim rodzeństwem, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę. Przepraszam,że przez tyle lat nienawidziłam Paris, chociaż nicmi nie zrobiła, tylko próbowała być mojąstarszą siostrą. I bardzo przepraszam, że nie poszłamdo college'u, tak jak chciałaś. Za to, że cię nie słuchałam,kiedy mówiłaś, żebym tak się nie śpieszyła dodorosłości. Nie posłuchałam cię i patrz, co się stało. Osiemnaście lat na poczcie i mąż, który mnie zdradza. Kocham swoje dzieci, ale nietakieżycie dla mnie 433. sobie wymarzyłaś, prawda, mamo? Ja też nie o takimżyciu marzyłam. Teraz to wiem. Tak bardzo cię przepraszam. Alejeszczebardziej mi przykro, że nie będęjuż miała okazji cię przeprosić. Mam nadzieję, że mniesłuchasz. Modlę się, byś mnie teraz słyszała. Słyszyszmnie? Słyszysz mnie,mamo? Czarno-białe sny - Espera memento! Zgrzytamzębami. - Dobrze. Aqui estoy. Hola. - Rozmowa na koszt odbierającego, od Lewisa- mówię. -Si. To znaczy, tak. Dobrze. - Cześć, Luisa. Mówi Lewis. - Wiem, Lewis. Pewnieteż jesteś w więzieniu, nie? - Też? A kto jeszcze tujest? - Tylko mój młodszy brat, kuzyn i dwóch wujków. Sami faceci. Co tam u ciebie, Papi? Odwracam się do zimnej ściany zcegieł, żeby żadenz tych facetów, którzy czekają za mną, nie usłyszał,co mówię. - Luisa,słuchaj. Mam tylko dziesięć minut. Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła. Wiem, że nie dzwoniłem jakiś czas, ale odkąd mojamama się rozchorowała, byłem w Vegas,pamiętasz? - Tak,pamiętam. Już jej lepiej? - O wiele. Dzięki, że pytasz. - Es dobrze. Su mama es a muy importante częściąciebie. Cieszę się, że się dobrze czuje. Może ją kiedyśpoznam, co,Papi? A9tt. - Zobaczymy. Słuchaj, dostałaś te czterdzieści dolarów, które ci przystałem z kartką na Wielkanoc, nie? - Si. Nie mogłam uwierzyć,że nie zapomniałeś. Zaco cię wsadzili, Papi? - Nieważne, za takie tam drobne wykroczenie. -Poważnie? - Po co miałbym kłamać? -Rzeczywiście. To miałeś już rozprawę i w ogóle? - Tak. -Mogłeś zadzwonić. Przyjechałabym. Lubię rozprawy. - Tak jak każda starszasiwapani w Valley, któranie ma nic lepszego do roboty, tylko siedzieć na przesłuchaniach ludzi, których nawet nie zna. -Wiem. Ale tylesię można dowiedzieć, Papi. - Naprzykład, czego? -Co jest ważne dla ludzi. Cokradną. Kogo napadają. Kogozabijają. Widać, że w ogólenie doceniająludzkiego życia, chybaże chodzi o ich własne. Wtedydopiero podnoszą krzyk, nie, Papi? - Nie każdy więzień koniecznie musi być przestępcą. -Maszrację. Ale jak robisz cośzłego i cięłapią, topowinieneś zostać ukarany. Bógjestsprawiedliwy. - No, to kwestia poglądów. -Chyba nie masz nic przeciwko Bogu, co, Lewis? - Nie,kurde, pewnieże nie. Tak samo jak ty wierzęw Boga. Mówię tylko,że to mi przypomina przedstawienie, rozrywkę za darmochę. Ludzie siedzą nasalisądowej i dowiadują się o tobie rzeczy,którychw ogóle nie powinni wiedzieć. No, ale nie po to. - Jak długo posiedzisz? -Dalimi tylko dziewięćdziesiątdni, ale myślę, żemogłem kiblować z rok, więc miałem fart. Przez trzy 436 miesiące raz w tygodniu muszę chodzić na terapię dlaagresywnychosób i raz wtygodniu przez pół roku doAA. Ale przy dobrym sprawowaniu może wyjdę zaparę tygodni. - Już tyle się nasłuchałam odobrym sprawowaniu,że mam go po dziurkiw nosie. Dlaczego dzwoniszdopiero teraz? - Luisa, właściwie to niejestem w nastroju do pogawędek. Nawet jeszcze niezadzwoniłem do swoichsióstr. Słuchaj, prawie mi się już skończył czas. Zaczekajchwilę. - Odwracam się do faceta za mną i pytam: - Makaron za pięćminut rozmowy? Kiwa głową. - Z krewetkami,kurczakiemczywołowiną? -A co wolisz? - Krewetki. -To dostaniesz krewetki. Odchodzi, siada i zaczyna oglądać telewizję. - Luisa? -Jestem. - Mogłabyś pójść do mojego mieszkania i sprawdzić, czywszystko wporządku z moim samochodem? -Si. Znaczy się,czyjeszczetam stoi? - No. Pamiętasz Woolery'ego, tego faceta, u któregoczasami pracuję? - Tego z tym nosem? -No, tego. Pamiętasz, gdzie on mieszka? -Si. - Wisi mi na trochę kasy. Chciałbym, żebyś ją odebrała i zapłaciła mój czynsz,bo mnie wyrzucą. Zarazkoło drzwi,po lewej stronie, pod krzakiem leży kawałekzwiniętej skóry, która wygląda jak śmiecie, alew środku jest klucz. Weź go i sprawdź, czy w środku 437. wszystko w porządku. Mam tamtrochę ważnych dokumentów, nie chciałbym, żeby ktoś mi je rąbnął. - Jakich dokumentów, Papi? -Z różnymi wzorami ipomysłami. Luisa wybucha śmiechem. - Jesteś nie tylko przestępcą, alejeszcze naukowcem? -Odpieprz się, Luisa. - Nie znasz się na żartach? -Znamsię, ale wtejchwili nie jestem w nastrojudo żartów. To jak, możesz to dla mnie zrobić czy nie? - Si, Papi. Ale nie dzisiaj. Jutro. Dzisiajmuszęzabrać dzieci do lekarza. - Dzięki. Poważnie. Zajmę się tobą, jak wyjdę, niebój nic. Naprawdę jestemci bardzo wdzięczny. - Dobry zciebie chłop, Lewis. Ale nie wracajjuż dowięzienia. Mamjuż dosyć tychrozmów na mój koszt. Możesz zadzwonić jutro wieczorem po Jeopardy. '? - Luisa, a której leciJeopardy'. '! - Masz tamkablówkę? -Zadzwonię koło ósmej, dobra? - Muy bien. Zdamci sprawozdanie. Tak tosię mówi? Sprawozdanie? - Luisa, muszę kończyć. Dzięki. I pozdrów odemnie swojego syna. - Pamiętaj, że mamtrójkę dzieci! - słyszę, alejużodwieszam słuchawkę, jednak zaraz z powrotem jązdejmuję i macham nią do faceta, który czeka za mną. Kiedy wstaje, idę do automatu po makaron i daję mu. Siadam i biorę magazyn "GQ", alerzucam go z powrotemna stertęgazet i podnoszę. "Life". Przerzucamstrony, aż znajduję zdjęciejakichś złotych wzgórz,którewyglądają zupełnie jakpustynia, potem całą 438 stronę mgły i w końcuszmaragdowoniebieskie morzez łódką pośrodku, która sobie dryfuje na powierzchniwody. Fajnie by tam było. Posiedzieć sobie w łódce naśrodku wody i kołysaćsię w tył i w przód w rytm fal. Mógłbym takusnąć jak dziecko i mieć kolorowe sny,a niesameczarno-białejak tutaj. Rozglądam się ponaszym oddziale i patrzę na tychwszystkich czarnych i brązowych. Tylko trzydziestuna stu siedemdziesięciu to biali. Ale wszyscy tu jesteśmyza jakąś głupotę,jakkradzież, jazda po pijakuczy posiadanie odrobiny narkotyków, a nie za coś,co można by uznać za poważny występek. Są tu teżludzie tacy jak ja, których jako za mało agresywnychnie wsadzono do więzienia o zaostrzonym rygorze,razem z mordercami i ludźmi,którzy kogoś zatrzelili,tylko oskarżono o przemoc w rodzinie, więc siedzimyw więzieniu o złagodzonym nadzorze. Jedenministertonawetnazywa takich "prawnymi analfabetami"- bo jakby tylkostosowali siędoniektórych przepisów, tobyich tu teraz nie było: prowadzenie samochodu bez prawka, nakazy sądowe za niezapłaconeparkowanie i przekroczenie prędkości oraz za niestawienie się w sądzie. Trzymam gębę na kłódkę,bo jeszczenie wysunęli przeciwko mnie wszystkichoskarżeń. Wszyscy oglądajądogrywki NBA. Nawet nie wiem,kto gra. I nicmnieto nie obchodzi. Staram się wytężyć umysł i wykombinować, co będę robił,jak stądwyjdę. Nie mogę robić tego co dotąd, to na pewno, bodonikąd mnie to nie zaprowadzi. Tylko tutaj, awięzienie to nie hotel. Mogłobyć gorzej. Wiele osób, którenigdy nieznalazły się w pudle, byłoby wstrząśniętych,jakby tu przyszły. Wszystkim się wydaje, że więzienie 439. to malutkie cele i kraty w drzwiach. Ale nie tutaj. Niew tych czasach. Teraz mamy sale wieloosobowe. A zamiast krat są szybki z pleksiglasu, przez które widaćmiejsce, gdzie siedzę. Mamy dwa telewizory, którewiszą na ścianie w metalowych obudowach. Kurde,tutaj wszystkojest z metalu i przymocowane do czegoś: prycze wbudowano w ściany, umywalki i sedesysą z nierdzewnej stali, stoły i taborety są metalowei przyśrubowane do podłogi. Przynajmniej ściany sąkremowe, więcnie ma aż takprzygnębiającej atmosfery. Dwa razy w tygodniuprzychodzą ochotnicyz wózkiem pełnym książek, a paru facetów, którzysiedzą tu od roku czydłużej, prenumeruje"Playboya"i "Penthouse'a", ale"Hustler" jesttu zabroniony, bounano go za zbyt zboczonego, chociaż za paczkę papierosów i makaron czasami da się na pół godzinki "wypożyczyć" parę kartek. To nie mój dom, więc nie staram się z nikim skumplować, ale jestem nastawiony przyjaźnie. Robięlistęrzeczy, którymi się zajmę,jak już wyjdę na wolność. Mam nadzieję, że nikt jej nie znajdzie inie zabierze. - Masz, Lewis. Mówiłeś, że chciałeśto poczytać, jakskończę, nie? Ten facet, który ma na imię Hector i tak się składa,że jest pół napół czarnymi Portorykańczykiem,chociaż dla mnie tam w ogóle wygląda na czarnucha,podaje mi dwa magazyny dla biznesmenów,w którychstoi napisane, jak stwoczyć biznesplan ijak rozwinąćswoje pomysły. Hector siedzi za mandaty za parkowanie na dwa tysiącedolarów. - Dzięki, Hector. Oddam zaparę dni. - Możesz je sobie zatrzymać,facet - mówi. - Ja tamsię już wszystkiego dowiedziałem. 440 Pielęgniarkawrzeszczy, że już czas na lekarstwai niech każdy, kto ma receptę albo bierze jakieś pigułki,podejdziedo niej, to ona mu je wyda. Biorę swojetrzy tylenole, wrzucammagazyny do swojej sali i bioręszybki prysznic. Po powrocie czytam jeden z nich oddeski do deski, aż wyłączają telewizory i radia i gasnąświatła. Splatam dłonie, jakbym chciał się pomodlić,i myślę otym, o co bym się modlił, leżę i udaję, żemam dwanaście lat, jestem na obozie i modlę się, żebymnie komary nie zjadły, kiedy rano pójdę na ryby. A może popływam łódką po jeziorze. -Price, obudź się. Obudź się. Kiedy się odwracam, widzę dyżurnego klawisza,który stoi przy mojejpryczy. - No? - mówię. - Wstawaj. -Dlaczego? Co się dzieje? Która godzina? - Jakieś wpół do piątej. Masz siostrę, Paris, zgadzasię? - No. -Dzwoniła z Londynu ipowiedziała, że zdarzył sięjakiś wypadek w waszej rodzinie, nie wiemy dokładnie, o co chodzi, ale ma zadzwonić jeszcze razza półgodziny. Ubierz się, to cięzaprowadzę do rozmównicy,gdzie ciępołączymy z siostrą. Możesztam odebraćtelefon i zniąpogadać. Dobra? - No, dobra. Nie mówiła, co się stało? - Nie. Sama ci powie. No, szybciej, ubieraj się. - Dobra. - Wkładam spodnie od dresu i T-shirt i idęza nimkorytarzem dosali widzeń, gdziemniezamykają w rozmównicy B. 441. Siedzę, nie wiedząc, o co chodzi, i aż się boję pomyśleć, więc staram się opróżnić umysł i wytrwać w tymstanie. Nawet zamykam oczy,żeby nie widzieć nicoprócz szarości pod powiekami, i nic mnie nie obchodzi, czy dyżurny to zobaczy. Kiedydzwoni telefon,niepodskakuję. Odbieram podrugim dzwonku. - Halo? -Lewis? - Tak, Paris. Co się stało? Coto za wypadek? Płacze. Cholerajasna, onapłacze. To może oznaczaćtylko jedno. Chodzi o mamę. O naszą mamę. Coś sięstało naszej mamie. Do oczu napływają mi łzy, a szarośćrobi się czerwona. Otwieram oczy. - Paris, czy mama nieżyje? -Tak, Lewis. Paręgodzin temu miała atak astmy. Jestem w Londynie, dzwoniłapanna Lorettai powiedziała, że mama jest w drodzedo szpitala, ale, Lewis,nie przeżyła. Mama nie przeżyła! Chciałbym, żeby otworzyli te drzwi. Szyba z pleksiglasu zaparowała i czuję się jak w piecu. Nie moglibychociaż uchylić okna? Zapomniałem, tutajnie maokien. Słuchawka pali mnie wucho, mam ochotę jąrzucićnastół i uciec z powrotem do mojej sali, aleznowu słyszęgłos siostry. - Lewis? Jesteś tam jeszcze? - Żałuję, że zadzwoniła. Akurat tutaj. Chciałbym zatelefonować domamyi powiedzieć jej, że planowałem zrobić parę rzeczy,zanimumrze, żeby zaczekała jeszcze chociaż z rok,żebym mógł jej udowodnić, że nie zamierzam do końca życia być pijakiem. Nie mogłaby jeszcze trochępoczekać z tym umieraniem? Pokazałbym jej, jakijestem mądry. Bo jestem gotówto udowodnić. Terazczuję się silny. Może dałoby się zrobić tak, żeby po442 czekała i zrobiła to innym razem? Bo to nie najlepszapora na jej śmierć. Nobo,do kurwy nędzy, jestemw więzieniu! Jak mamstąd wyjść i jej pomóc? I gdziejestmoja żona, kiedy jej potrzebuję? Jasna cholera,gdzie ona jest? Wyszła za innego. Pamiętasz? Zgadzasię. Rozwiodłem się. Ale potrzebuję żony. I żałuję, żejej teraz nie mam. -Lewis! - krzyczyParis. Wtedy sobie uświadamiam, że nie tylko ja straciłemmamę. Wszyscy jąstraciliśmy. Cała czwórka. - Jestem, Paris. -Lewis, nie wiem, co. - Wszystko u ciebie w porządku,Paris? Jesteśtamsama? - Tak. Ale za parę godzinwyjeżdżam. Niepytaj jak. - Co my bez niej zrobimy? - Słyszę własnygłos. - Nie wiem - mówi. - Nie wiem. Siedzimy tak, sam nie wiem, ile czasu, inic niemówimy, aż w końcu przychodzi klawisz, puka w szybęi pyta, czy może coś dla mnie zrobić, mówięnie,dzięki, a on pyta,czy przyprowadzić mi księdza,mówię nie, dzięki, a wtedy Paris pyta, czy mnie wypuszczą na pogrzeb mamy, a ja mówię, że nie wiem, bojeszcze nigdy nie siedziałem w więzieniu, kiedy miumarła mama, więc będę musiał się dowiedzieć. Dwójka buław alboodwrócony Wisielec Zdaje się, że wszyscy w mojej rodzinie czekali na to,co zamierzam począć z George'em. Mamie na pewnoulżyłoi jestemwdzięczna, że mi niczego nie wypomniała, kiedy jej powiedziałam, że złożyłam na niegodonos. Powiedziała, że cieszy się, że wreszcie stanęłam w obronie własnej córki. Już mnie przesłuchiwano. Policjanci przyszli do naszegodomu. Chcieliwiedzieć, dlaczego wcześniej tego nie zgłosiłam. Odparłam, że dopiero niedawno odkryłam, co się dzieje,a córka nie chciała,żebym wydawała George'a, ale teżniedawno dowiedziałam się, że mój mąż kiedyś wykorzystywał seksualnie własne córki. Było to bardzoupokarzające, kiedy musiałamim bardzo szczegółowoopisać, w jaki sposób sięo tym dowiedziałam. Musiałam im nawet pokazać pokój Shanice. George, jakmnie otym uprzedzili, już wpłaciłkaucję. Żeby gozatrzymać, potrzebne im są konkretne dowody i jeżeliShanice po powrocie do domu nie zgodzi się na badania ina przesłuchanie nagrywane nawideo, to Georgedo końca będzie sobie chodził na wolności i robił tosamo innym dziewczynkom. Zapewnili mnie, że jeżeli 444 Shanice wyrazi na to zgodę, niebędzie musiała zeznawać w sądzie. Tak więc na razie mamy tylko nakazsądowy, który zabrania mu dzwonić do nas i zbliżaćsię domnie i do Shanice na mniejniż trzydzieścimetrów. Nie wiem,co jeszcze zrobić, żeby ją przekonać, żepowinna poddać się tymbadaniom, ani jakją namówić na zeznawanie przeciwko niemu. Wytłumaczyłamwszystko jej i mamie. Powiedziałam im, że osoba,która się nazywa adwokat dziecięcy -co oznacza, żejest postronie Shanice -zada jej parę pytań, dziękiktórym będziemożna postawić George'a w stan oskarżenia. Powiedziałamjej,że całe przesłuchanie potrwazaledwie godzinę. Że zostanie nagrane na wideoi przedstawione w sądzie. Bez tego nie będziemożnago skazać. Aleona itak nie chce się zgodzić. Już sama niewiem, co robić. W tej chwili mojaprzyszłość jest tak niepewna, że nie mam pojęcia, cosię wydarzynastępnegodnia. To żadna zbrodnia, aleto równieżjeden z powodów, dla których przyszłam tuna wróżenie z kart. Słyszałam, że ta Zina jest dobra. Bardzo dobra. Jest młoda. Ma nie więcejniżtrzydzieści cztery-pięćlat. ToHinduska. Ładna. Między oczami ma czerwoną kropkę. To chyba znaczy,że jestmężatką. Jest ubrana w czerwono-niebieskie sari, które wygląda tak, jakby owinęła się nim przynajmniejcztery-pięćrazy. W białym pokoiku, którego okno wychodzi na małepodwórko, pali sięz piętnaście-dwadzieścia świeczek. Dym z kadzidełek pachnie jaśminem. Zinawyjęłakartyz czegoś, co przypominachiński mieszek. Jestfioletowo-pomarańczowy. Brzegi kart są pozaginane,pewnie od częstego używania. Siedzęnaprzeciwko 445. niej po drugiej stronie stołu. Zina przez ładnych paręminut tasuje karty. - Weźkilka głębokich oddechówi skup się - mówi. -Oddychaj,patrz na moje ręce imyśl o pytaniach,jakie chcesz zadać, o swoich nadziejach, marzeniach,ambicjach i troskach i spróbuj się skoncentrować,chociaż może to być trudne, i powiedz, kiedy mamprzestać tasować. - Stop - mówię. Przesuwastosik w moją stronę, żebym przełożyła. Już jej powiedziałam,dlaczegotu przyszłam. Czekam, aż położy dziesięć kart, co właśnie robi. Przyglądamsię bacznie. Pierwsza to odwrócona dziesiątkakielichów przedstawiająca szczęśliwą paręzdwójką dzieci tańczącą pod tęczą. Druga todziesiątka buław. - No dobrze, Janelle - mówi Zina, spoglądając nadwie pierwsze karty, a potem prosto na mnie. - Widzętu wielkie zmaganiai trudności. Powiedziałaś, że trochę znasz się na kartach, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym powiedzieć, co oznaczająw tym konkretnym kontekście, dobrze? - Dobrze. - Wiem jedno:jeżeli karta jest odwrócona,to znaczy, że coś jest nie tak. - Pierwsza karta - dziesiątka kielichów, tutaj odwrócona - oznacza, że w twoim życiu dzieje się cośbardzo złegoi są tu teżbardzo gwałtowne uczucia: gniew i zdrada. Czy toprawda? -Tak. - Karta numer dwa,dziesiątka buław, reprezentujetwoje przeszkody. Postaćna tejkarcie dźwiga wielkiciężar: można powiedzieć, całe brzemię sytuacji. Konflikty i problemy. Co ta postać może zrobić? 446 Wiem, że nie czekana moją odpowiedź, więc tylkosiedzę i słucham. - Cóż, może rzucić ten ciężar za siebie ipójść w innym kierunku. Albo,jeżeli rzucipałki i spróbuje przeznie przejść, znowu się o nie potknie. Mamy tu złąsytuację w twojej przeszłości. Wielki wysiłek poświęcony nadźwiganie wszystkiego, co starałaś sięudźwignąć. Tak więc pytanie brzmi: czy zmieniszswoje postępowanie? Jakto w tarocie,twoje decyzjemają wpływ na twoje przeznaczenie, są więc szalenieważne. Kiwam głową, jakbym rozumiała, i rzeczywiście wydaje mi się, że zaczynamrozumieć. - Alewidzę też jakiś opór. Spójrz natę kartę podspodem, która odnosi się do fundamentów lub podstawy całej sytuacji -odwrócona dwójka kielichów. Reprezentujeona związek, w którym się nie ułożyło,w którym nigdy nie było równości, lub rozłam międzytym, co robisz, i tym, co czujesz. A teraz spójrznakartę, która reprezentuje samą ciebie: piątka kielichów. Jest naniej mężczyzna w pelerynie, odwróconyplecami. Jak myślisz, od czegosię odwrócił? - Nie wiem. -Patrzy na to, co stracił, a nie na to, co jeszcze ma. - Straciłam męża. Nie mam pracy. Moja córka byławykorzystywana seksualnie. I nie wiem, co mnie jeszcze czeka. - Ale co jeszcze ci zostało,Janelle? Co to za kielichy,na które nie patrzysz? - To mojacórka. -Aletu są dwa kielichy. Co jest w tym drugim? - Nie wiem. -W takim raziemusisz się nad tym zastanowić. 447. Zastanawiam się z takim skupieniem, że ledwo słyszę, co ma do powiedzenia o następnych pięciu kartach. Czekam, ażdojdzie do dziewiątej. O tej chcęposłuchać,bo to odwrócony Wisielec. Miałam ją poprzednim razem i gdy jązobaczyłam, po prostu musiałam wstać i wyjść. Kiedy widzę, jak dotyka jej palcem,mrugam oczami i znowunadstawiam uszu. - ... oznacza kogoś, kim jesteś, chociaż wszyscyuważają,że robisz wszystko na odwrót. Czy jest w tobiecoś, co nie do końca akceptuje twojąobecną sytuację? Czy walczysz z czymś,chociażwiesz, żeto prawda? - Nie wiem. -Wisielec możecię zaprowadzić do prawdziwegoźródła twojego lęku. Uporaj się z nimi przestań muzaprzeczać. Udaje mi się tylkowykrztusić: - Spróbuję. -Dziesiąta karta to odwrócona dwójka buław. Takarta bardzo wyraźnie mówio kimś,kto żył w niezadowalającej lub nieprzyjemnej sytuacji i postanawia dokonać zmiany. Mówi o porzuceniu bezpiecznych sytuacjii wkroczeniu w nieznane oraz o uczuciachi energii,które się wtedy uwolnią, ale to, że Wisielec jest odwrócony, sugeruje, że boisz się uwolnić tę energię, którawybuchnie, gdy zostawisz za sobą stare, niebezpiecznebezpieczeństwo. Możeoznaczać samotność, tak jakEremita -który w tymukładzie jest twoją najsilniejsząkartą. Zobacz, trzyma latarnię, więc ma czym oświetlićswoją drogę. Wiemy, że Eremita to mądry człowiek, więczmierzasz wstronę własnej mądrości, zostawiając zasobą to, co kiedyś było bezpieczne, lecz tylko pozornie. To przecież prawda, myślę, podając jej czterdzieścidolarów,chociaż jej stawkato trzydzieści. Wgłębi 448 duszy myślę, że jużwcześniej wiedziałam wszystko,co mi właśnie powiedziała, alemusiałam usłyszeć, jakmówi to ktoś inny. - Bardzo ci dziękuję, Zina. -Cała przyjemność po mojej strome. I życzęszczęścia. Wychodzę na dwór. Prawie zapomniałam,że jestemna ekscentrycznej uliczce, po której obu stronach znajdująsię wszelkiego rodzaju ekskluzywne sklepiki ibutiki. Nie jestem nawet pewna, jak odkryłam tę okolicę,bo zwyklenie robię zakupów w takich miejscach. Mijam salonkosmetyczny, mały, lecz zagracony sklepze sprzętemdo ćwiczeń, sklep z akcesoriami do pielęgnacji zwierząt, sklep z bielizną, wspaniały sklep z wyrobami skórzanymi, jedną z tych nowych kafejek Starbucksai dochodzędo delikatesów z kanapkami i zupami,lecz moją uwagę przyciąga to, co znajduje się obok. Jużsama wystawa wygląda jak z moich marzeń. Sklep nosinazwę"Eleganckie rupiecie" i jest pełen kolorowychprzedmiotówwszelkich kształtów i rozmiarów, a kiedywchodzę, ażmioczy wyłażą na wierzch: sątuświecei lampki, podstawki na książki i pucharki zręczniedmuchanego szkła, w którym wirują smugi fioletui złota. Odwracam się i widzę bibeloty z brązu i mosiądzu,onyksu i piaskowca, oranże i fiolety, rozmaiteręcznie rzeźbione pudełeczka i półki pełne płynów,olejków i aromatycznych sprayów,posążki i kamiennefontanny, z których tryska prawdziwa woda. I te ściany. Pokryte są oszałamiającą kolekcją obrazów pochodzących zróżnych kultur. Coś niesamowitego. Niemogęuwierzyć, kiedy dostrzegam oszkloną etażerkę pełnątakich samych czarnych figurynek, jakie mam wdomu. I tak tu ładnie pachnie. Mogłabymtu staći stać. 449. - Czym mogę służyć? - odzywa się glos kobiety. Jestem zaskoczona,kiedy widzę rudowłosą, czarnąkobietę mniej więcej w moim wieku, która stoi tuż zamną. Jest tak samo piękna jak wszystko tutaj. Mamochotę ją spytać,jak długo tu pracuje, czy przydałabysięjej pomoc, a jeżeli tak, toile płacą. Ale to bybyło dośćobcesowe, ajanie mam śmiałości, więc jedyniemówię: - Tylkosię rozglądam. Śliczny sklepik. Wszystkotutaj jest wspaniałe. - Dziękuję - uśmiecha się. - Proszę powiedzieć,jeżelibędzie pani szukała czegoś konkretnego. Właściwiesklep jest zamknięty, ale proszę spokojnie się rozejrzeć. Nie musi pani niczego kupować. Proszę się nie śpieszyć. Jak to miłoz jej strony. Wpadło mi woko coś, coidealniepasuje do mamy. To kiść złotych winogron naczarnej, lakierowanej paterze. Mama uwielbia takiedrobiazgi. Spoglądam na metkę z ceną. Właściwiebyłoby mniestać. Zdejmuję pateręz półki, a kiedyprzechodzę do innej, zastawionej płynami, czujęjakiśzapach. Wtedy kobieta znowu siępojawia. - To liść figowy. Prawda, że piękny? - O, tak. -Jest też wpłynie, żelu do kąpieli i aromatycznymsprayu. Mamyrównież świeczki. Spoglądam nacenę. Rozsądna. - Wezmę płyn, żel do kąpieli i świeczkę. -Już pakuję. Jest tu paninowa? - Nie, ale mieszkam jakieś czterdzieści minut jazdystąd. -Ja też. - Mieszkamw Palmdale. -Ja też! - Chyba pani żartuje. 450 -Nie. - Gdzie? Na jakiej ulicy? - Na wzgórzu. -Na Quartz Hill? Ładnie tam. Na jakiej ulicy? Znam parę osób stamtąd. Ichdzieci chodzą do szkołyz moją córką. - Teraz mieszkam w Good HillEstates. -Och, awięc w luksusowej części Quartz Hill. Słyszałam,żeto osiedle zamknięte. - Złociutka, napewno nie żyję w luksusie, a jeżeliwkrótce nie znajdę wspólnika, będę musiała się przeprowadzić do bloku. -Wspólnika czego? - Mojego sklepu. -To znaczy, że to pani sklep? - Tak. Wiele osóbto dziwi. Białym naweto tym niemówię. Nie chcę ich wystraszyć! - Wybucha śmiechem, a ja dołączam się doniej, chociaż mózg mipracuje jak taśmatelegraficzna. - Dlaczegopotrzebny pani wspólnik? -Bo się rozwodzę i muszęspłacić męża, a nie staćmnie samej na prowadzeniesklepu. Zna pani kogoś,kto by był tym zainteresowany? - Sama chętnie bym sięzgłosiła- słyszę własnygłos - ale pewnie też się rozwiodę i w tej chwili niemam nic do zainwestowania, jednak możemy porozmawiać. Czy mogłaby mi pani dać ogólnepojęcie, ileby kosztowało wejście współkę? Nie, zaraz,niech paninie mówi. W tej chwili jeszcze niechcę wiedzieć. Czymogłabym dostać pani wizytówkę? Nazywam sięJanellePorter, to znaczy Janelle Price. Nie wiem, czy porozwodziedostanę jakieś pieniądze, ale przynajmniejodzyskam własnenazwisko. 4R1. - Z rozwodu zawsze coś tam kapnie - mówi. - Chociaż nie aż tyle, żeby skakaćz radości. - A jak pani się nazywa? -OrangeBlossom. Mojej mamie, jak wielu innym, zupełnie odbiło. Oto moja wizytówka - mówi, poczym zanosi moje zakupy na ladę, pakuje je w pomarańczowo-złotą bibułkę i nawet wkłada do torby jakieśmałe gałązki z pączkami na końcu. Spoglądam na jejwizytówkę. Na nazwisko ma Snipes. Oczywiście nieśmiałabym spytać, czy jestspokrewnionaz Wesleyem. Nie wyglądana to. Och, nieważne. Wychodzi zza ladyi podaje mi torbę. - Niedługo się odezwę, OrangeBlossom. Masz jakiśtermin ostateczny? - Teraz jest czerwiec. Mogę poczekać do października. Najwyżej do listopada. Ale wtedy będę musiałazacząć wyprzedawać część towarów. Całasztywnieję. - No dobrze. A możesz mi podać jakąś ogólną sumę? Tak w przybliżeniu, mniej więcej. - Sześćdziesiąt-siedemdziesiąt i załatwione. Ręce mi opadają. Odwracam się do niej. - Tysięcy? -Tak. Dla większości osób to fortuna - mówi. - Toprawda. - Mimo wszystko mamochotę powiedzieć banalne "To ja wrócę", ale nie robiętego. -Mamnadzieję, że niedługobędziemy mogły dokładniejotym porozmawiać. - Kiedy tylko sobie życzysz. Tymczasem proszę domnie zaglądać. Może byśmy się wybrały na lunch czykolację? Chodzisz na siłownię? Orange Blossom - Kwiat Pomarańczy. 459 : - Tak, chociażnie byłam tam od tygodni, ale straszniebym chciała znów zacząć. -Towybierzmy się razem. Niezależnieod tego, jaksię sprawy potoczą. Mój adwokat iksięgowy chętniecię zapoznają zrachunkami z ostatnich pięciu lat. - Pracujesz tu od pięciu lat? -Sklep prowadzę od pięciu,, ale tutaj od trzech i półroku. Poprzedni okazał się za mały. Prowadzenie własnej firmy jestfantastyczne. Uwielbiam to, co robię,i również dlatego nie chciałabym rezygnowaćz tegosklepu. To moje pierwszedziecko. - Amasz drugie? -Nie. Ale nato już chyba za późno. - Wyglądasz na mojąrówieśnicę. -To znaczy? - Trzydzieści pięć lat. -Ja mam czterdzieści pięć. - Chcę chodzić na twoją siłownię - mówię i obiewybuchamyśmiechem. -Kiedywychodzę, jestem o krok odtego, żebyzacząć podskakiwać jak dziecko. Już na samą myśl, żemogłabymsię zająć czymś takim, adrenalina zaczynami krążyć we krwi. Dziękistaremu Georgiemu mamw gotówce jakieśdwadzieścia-dwadzieścia pięćtysięcy, aw zależności od tego,jaka zapadniedecyzjaodnośnie do podziału majątku, toktowie? Ale nie będędzielić skóry naniedźwiedziu. Jeszczeza wcześnie. Chociaż. Bo jakie było prawdopodobieństwo, że trafięna taką okazję? I dlaczego właśnie dzisiaj? Mam ochotępobiec zpowrotem do Ziny iporządnieją wyściskać. Nie chce mi się wracać do domu. Jest dopiero kołoszóstej, postanawiam więc zrobić coś, czego jeszczenigdy nie robiłam. Pójść sama do restauracji. I takteż 4.1:a. czynię. Idę do włoskiej knajpki i zamawiam lasagnei sałatkę. Potem robię jeszcze jednąrzecz, jakiej nigdynie robiłam: wybieram się sama do kina. Oglądamdwa filmy. Po powrocie do domuzasypiam takmocno,że kiedy dzwoni telefon, wydaje mi się, że to sen. Alenie. Na zegarze jest za piętnaście czwarta. Coś sięstało. Boję się podnieść słuchawkę, ale wiem, że powinnam. - Halo - mówię z takim wahaniem istrachem,żepewnie brzmi to bardziej jakpytanie. -Mamo,mówi Shanice. Pogotowiezabrało babciędo szpitala. Boję się! - Shanice, powoli! Gdzie jesteś? - W szpitalu. -Jak się tam dostałaś? - Przyjechałam. -Czym? - Samochodem babci. -Naprawdę? - Zabrali ją, a panna Loretta znalazła telefon docioci Paris w Londynie i. -Gdzie jest teraz panna Loretta? - Stoitam, przed parawanem, za którym leży babcia. Mamo, boję się. A jaksię babci coś stanie? Możeszprzyjechać? Proszę. - Oczywiście, że przyjadę, kochanie. Zostań tamz panną Loretta, słyszysz? Możeszją poprosićdotelefonu? - Panno Loretto, moja mama chce z panią rozmawiać. Serce wali mi tak mocno, że niemogę wytrzymać. Już wyszłam złóżka. Stoję. Chodzę po pokoju. Zastanawiam się, jak szybko o tej porze uda mi się 454 dojechać do Vegas. O tej godzinie z Burbank nieodlatują żadne samoloty, a to najbliższe. - Dzień dobry, kochana. -Pani Loretto,jak się czuje mama? - Jeszcze nie wiem, kochana. Jeszcze nie wiem. - Czy mogłaby pani coś dla mnie zrobić? Proszęzabraćstamtąd Shanice. Nie chcę, żeby tam była,gdyby coś się stało, rozumiepani? -Tak. - Dziękuję. Przylecę najbliższym samolotem. Proszę nie odchodzićod mamy. - Dobrze. -Dziękuję. W którym jest szpitalu? - Sunrise. Doktor nazywasię Glover. Podam ci jegotelefon. Zapisuję numer telefonu, wstaję i ubieram siętakszybko, że wskazówki zegara chyba nawet nie zdążyły się poruszyć. Na lotnisko Burbank dojadę za pięćdziesiąt minut. Cosię stałoz tą kartką, naktórejzapisałam telefon? Jest. Biegnę na dół, otwierampilotem drzwi garażu, wsiadam do samochodui uruchamiam silnik. Postanawiam odrazu zadzwonić do szpitala. Proszę doktora Glovera i dostajępołączenie. - Dzieńdobry, panie doktorze. Mówi JanellePrice,jestem córką Violi Price. Jadęna lotnisko Burbank,bopróbuję jak najszybciej dotrzeć do Vegas. Czy mógłbymi pan powiedzieć, jak się czuje moja matka? Toznaczy wiem, że jest na intensywnej terapii, ale czymógłbymi pan powiedzieć, ile czasu tym razemtamzostanie? Na drugimkońcu zapada całkowita cisza,wycofujęwięc samochód z garażu, myśląc, że może połączenie 455. zostało przerwane albo że mam za słaby sygnał w komórce, ale wtedy słyszę głos mężczyzny: - Bardzo mi przykro, ale panimatka nieprzeżyła. -Co? Chwileczkę. Tylko wyjadę samochodemnaulicę. - Wycofuję samochód aż na tę pieprzoną ulicę. - Czy mógłby pan powtórzyć, tylko proszę trochęgłośniej. -Powiedziałem, że pani matka nie przeżyła. Zmarła. Usłyszałam go za pierwszym razem. Ale miałamnadzieję, że może była na tyle silna, że ich nabrałai jeszcze złapała oddech. Mama jest w tym dobra. Nie poddaje się. Zastanawiam się, czy dobrzesprawdzili, bo może tylko drzemie. Te ataki astmy strasznieją wyczerpują. Mówiła mi to milion razy. Może poprostu śpi. Ktośpowinien to sprawdzić. Otwieramusta, żeby powiedzieć to lekarzowi, ale nie wydobywasięz nich żaden dźwięk. Absolutnie nic. Wtedy zaczynam tłuc pięściamiw kierownicę, aż tracęwszystkie siły. Telefon spada na podłogę po stronie pasażera,a głowa opada mi na kierownicę. Muszę poczekać. Tutaj. Na tym podjeździe. W tym samochodzie. Doczasu, aż będę mogła się poruszyć. Dopóki nie wykombinuję, jak^się przedrzeć przez tę gęstą głośnąciszę. Od jednego wejściado drugiego - Właśnie się rusza,Cecil, połóżtu ręce i zobacz- mówi Brenda. Leży kołomniena plecach. Początkowo sięboję - odtrzydziestu pięciu lat nie czułem, jak w czyimś brzuchu rusza się dziecko - ale po chwili Brenda bierzemoją rękę i przykłada ją sobie do ciepłej, gładkiejskóry, rozkłada moje palce tak szeroko, jak tylko sięda, i przesuwa moją dłonią, i wtedy wyczuwam matygarbek, który przesuwa się wyżej, a potem tuż podmoją rękę, i aż podskakuję. - Hej! Brenda się śmieje. - Czekaj, teraz przesunął się chybatutaj. -On? - On alboona. Innej możliwości nie ma,Cecil. I rzeczywiście, znowukopie! Dziwne uczucie. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić, jak się czuje Brenda, kiedyjej coś tak pływa w brzuchu. - Nie boli? - pytam. - Właściwie to całkiemprzyjemne. I wcale nie boli. Czasami trochę łaskocze. ChwałaBogu. 457. Jeszcze trochę przesuwam dłoń po jej wielkim brzuchu, czekam i czekam, ale przez następne pięć czydziesięć minut nic się nie dzieje. - Śpi. Koniecprzedstawienia - mówi Brenda,alenie zdejmuje mojej ręki. - Ja też śpię - dodaje. Leżę,słuchając jej oddechu,aż przechodzi w cichy gwizdi wtedy przewracam się nadrugi boki idęw jej ślady,dopókinie zadzwonibudzik, a ja wiem, że jest wpół doczwartej, czas do roboty. Nie wiem, dlaczego przyjąłem tą robotę. Czasami tylkostoję godzinami ichodzę wtei wewte od jednego wejściado drugiego, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Pomagam ludziom, kiedy nie mogą znaleźć łazienkialbokiedy są tak urżnięci, że nie pamiętają,gdzie zaparkowali samochód, albo w którymsą kasynie. Takie tam. Niedzieje się tu nic ciekawego. Dlatego nawetniemambroni, tylko sam mundur. Ale każdy, kto mnie widzi,pewnie wie, że bym go nie złapał,gdybym musiał. No boniby codziennie spaceruję ipodnoszęsztangi, ale pobiecnie dałbym rady, nawet jakby mi zapłacili. Wyciskamtylko pięćdziesiąt kilo. Widywałem dziewuchy, którepodnosiły więcej. Ale tak se myślę, żelepsze to niż nic. Czy to mojenazwisko podają przez system przywoływania? Nie. Kto by tam mnie wzywał? Po razsetnyzaczynam się gapić na ruletkę i próbuję odgadnąćnumer, który wypadnie. Przez wszystkie te miesiące,jak tu pracuję, trafiłem tylko raz. Ciężko wygrać, jaksię nie gra. W końcu do tego doszedłem. Za dużojużprzegrałem i teraz todlamnie już żadna radocha. Właściwie to zastanawiam się nad ponownym otworzeniem jednej z Chat. Zależy, iledostaniemy za dom. 458 TV - Czy Cecil Price mógłby się zgłosić do biura ochrony? Cecil Price proszony jest do biura ochrony. Tym razem usłyszałem. Tojednakbyło moje nazwisko. Jeszcze nigdy niesłyszałem, żeby je tak głośno podawano. Człowiek się czuje ważny. Tak jakbywszyscy powinni przestać robićto, co akurat robią,i zobaczyć, kto to taki ten Cecil Price. Mamnadzieję,że nie chcą mi powiedzieć, że urząd skarbowy zabieramoją wypłatę. Mam nadzieję, że nie o to się rozchodzi. Otwieram oszklonedrzwi i widzęBilly'ego, kierownika, który siedzi za biurkiem. - Ktoś mnie wzywał? -Tak. Cecil, dzwoniła jakaśLoretta. Prosiła, żebyśzaraz do niej oddzwonił. Masz tu jej numer telefonu. - Mówiła, o co chodzi? -Nie. Powiedziała tylko, że to ważne i żebyś jaknajszybciej zadzwonił. Ale nie miała za bardzo zadowolonego głosu. Chodzi oYiolę. Na pewno. Nie przychodzi mi dogłowy inny powód, dla którego ta kobieta miałabydzwonić do mnie dopracy. Kiedy to ostatnioLorettadzwoniła do mnie? Billynadal trzyma różową karteczkę z wiadomością. A myślałem, że już ją odniegowziąłem. - Dzięki, Billy. -Mam nadzieję, że nic się nie stało, Cecil. - Jateż. -Jeśli chcesz,możesz skorzystać z mojego telefonualbopójść dotamtego pustegogabinetu, jeżeli woliszpogadać naosobności. - Chyba tak. - Nie wiem dlaczego, ale nie zapalamświatła, i jeszcze przed wystukaniem ostatniego numerkatelefonu coś mi mówi, że Viola odeszła. Jeśli 459. tak, to moja wina. Niepowinienem jej w taki sposóbwysyłać tych papierów rozwodowych. Mogłem się domyślić, że się zdenerwuje, a zawsze wtedy dostajeataku. Modlę się,żeby nic się nie stało. Boże,proszę,niech się mylę. - Halo. - Słyszę cichy głos Loretty. Mówi ze zmęczeniem i na pewno nie dlatego, że jąobudziłem. - Loretto, tu Cecil. Czy coś się stało Violi? Milczy, a wtedy już wiem. - Gdziejest? -W Sunrise. Powiedzieli, że tym razem im niepomogła. - Jak to? -Sanitariuszepowiedzieli, że już przedtem do niejprzyjeżdżali i wtedy Viola zawsze robiła to, o co jąprosili, ale tym razem im nie pomogła. Nie walczyła zabardzo. - Nie walczyła za bardzo - powtarzam i w tejsamejchwili czuję, jak całe moje ciałozapada się w foteli opada na biurko. Chcęusiąść prosto i pogadać z Lorettą, ale nie mam siły. Ciekawe, czy tak samo czułasię Viola. Chciała,ale nie mogła. Loretta mówi o mojejżonie. O mojejżonieodprawie trzydziestu dziewięciulat. Okobiecie, która urodziła mi dzieci. O kobiecie,któraje wychowała. Okobiecie, która próbowała mipomóc stać się lepszym człowiekiem, ale byłem zabardzo uparty i leniwy,a potem za dumny, żebyjejposłuchać. Nie chciałem przyznać, że wie, co jest dlamnie najlepsze, chociaż przez cały czas wiedziałem, żema rację. To ta sama kobieta, którawyrwała mi sercez piersi, przyłożyła do swojego i mocno przycisnęła. Takmocno, że zrobiłomi się błogo. KochałemViolębardziej, niż się domyślała. Nikt nigdy nie okazał mi 460 tyle czułości. Nikt mi tak nie pokazał, jak się wyluzować, a potem po prostupoddać. Już za późno, żebyspytać: "Jak to zrobiłaś,Vy? ". Chciałem cię zabrać doParyża, ale wtedy nie mieliśmytych francuskich pie,; niędzy, a potem, kiedy wpadło namtrochę dolarów," urodziły nam się dzieci, później postawiliśmy Chatyi nie mieliśmy już głowy do niczego poza robotą. Takcię przepraszam, Vy. Nie chciałem zniszczyć twoichmarzeń. Przysięgam, że nie chciałem. - Cecil? - mówi Loretta. - Nie powinienem jej wczoraj wysyłać tych papierów rozwodowych. To moja wina! - Czekaj! To nie twoja wina. A tak w ogóle to jepodpisała i już do ciebie idą. Cecil, mogę ci coś powiedzieć,chociażmoże tonie najlepsza pora? Wycieram w rękaw nos i oczy. - Wal. -Viola ciękochała. Nie muszę ci tego mówić. Alepowiedziała miteż, że cieszy się, że odszedłeś. - Co? -Powiedziała, że powinieneś być z kimś, kto potraficię docenić, bo ona już nie mogła. - Ale kiedyś mnie doceniała. Naprawdę. - Cecil, kiedy kobieta się starzeje, czasami w jejumyśle, cielei duszyzachodząróżne stresującei nawet bolesne zmiany i wtedy już nie jest sobą icierpi,bo nie wie, jak odzyskać swoje dawne "ja". Rozglądamy się i widzimy,że wszystko się zmieniło. Naszedzieci dorosły i już nas nie potrzebują - a przynajmniej tak nam się wydaje. Nasze ciałasą starei w ogóle nie wyglądają tak, jak powinny. I dlatego kobietaczujesię bezradna, ma poczuciestraty, a niktnawetniewie,jak strasznie jej smutno. Ja już oddawna się 461. tak czuję. A twoja żona: pyskata, bezczelna żona, któraklęła jak marynarz, Viola Price, moja najlepsza przyjaciółka, po śmierci Roberta przywróciła mnie do życia. W przyszłym tygodniu wybierałyśmysię nawycieczkęi,Cecil, wiem, że cierpisz, ale jateż będę za niątęskniła,że coś okropnego. Zmuszam siędo tego, żeby usiąść prosto, bo sobieuświadamiam, że nie ja jeden straciłem Violę. A coz dziećmi? Boże drogi, jak one sobie z tym poradzą? - Cecil? -Jestem. - Mam coś dla ciebie. -Jak to? - Wczorajpo południu Violaprosiła, żebym dcośprzekazała. -Chwileczkę. Kiedy to się stało? - Jakieś dwiegodziny temu. Dwie godziny temu głaskałem brzuchBrendy. - Kazała ci przekazać kopertę, gdyby coś jej się stało. -Co to za koperta? - Mam ją tutaj. Poprosiła, żebym ci przekazała, żebędzie wdzięczna, jeżeli otworzysz ją dopiero w najbliższe Święto Dziękczynienia. - Koperta? W Święto Dziękczynienia? - Mhm. Miała też nadzieję, że spędziszto świętozeswoimi biologicznymi dziećmi,chociaż ten jeden raz. Jeżelinie będziesz mógł, to masz to przeczytać dopiero, jak przyjedziesz na kolejne. Mam ją dla ciebieprzechować, wysłać ci ją czyjak? - Sam nie wiem, Loretta. W tej chwili nie mam dotego głowy. Zaraz. Ciekawe, dlaczego Viola do mnienapisała. Czy dzieci już wiedzą? - Napewno wiedzą. Na pewno. 462 - A co z Shanice? Gdzieona jest? - Jest u mnie, śpi. Janellestara się przylecieć ranonajbliższym samolotem. Obie bardzo to przeżywają. - Wiem. Zaraz przyjadę, ale muszę tu jeszcze chwilęzostać. - Rozumiem, Cecil. Rozumiem. Daj mi znać, gdybymmogła ci w czymś pomóc. Siedzę tak długo, aż jakiś facet zapala światło i pyta,czy mógłbym przejść do innego pokoju i tam sięwykrzyczeć. Powiedział, że nie warto płakaćprzezbaby i żebymsię nie martwił, bo jak jegożona zadzwoniła na ten sam telefon i powiedziała, że odchodzi, toniezajęło mu wiele czasu, żeby znaleźćsobie inną. Stare torebki Nawetnie pamiętam lotu. Wiem, że powrót do domuzajął mi prawie dwadzieścia cztery godziny. Dinguswyszedł po mnie na lotnisko w San Francisco i zawiózłmnie do domu. Pamiętam jegotwarz, kiedy mu powiedziałam. Nadal słyszę głosy Charlottei Lewisa,kiedy musiałamdo nich zadzwonić. I tatusia. Nękajągo wyrzuty sumienia, chociaż nie powinny. Czuję sięjak w złym śnie, bardzo złym śnie, a obudziłam sięi zaakceptowałam prawdę dopiero wtedy, kiedy tuweszłam - do domu rodziców - i nie zastałam w nimmamy. Nie było jejnigdzie. I nie mogłam zadzwonić,żeby ją sprowadzić zpowrotem. Dingusjest zupełnie roztrzęsiony. Shanice czuje siętak rozbita, że nie da się jej w żadensposób pocieszyć. Janelle nawet spała włóżku mamy. Ja niejestemtakasilna. Boję się, że gdybym poczuła zapach jej pościeli,to zupełnie bym się załamała. Na razie niemogę sobiepozwolić na to, żeby stracićpanowanienad sobą, bo tomnie poproszono o zajęcie sięprzygotowaniamido jejpogrzebu, który ma się odbyć w Chicago, gdzie mamasię urodziła. Gdzie wszyscy się urodziliśmy. Tylkosobie wyobraźcie: pogrzeb. A mama będzie jego największą atrakcją. Wszyscy przyjdą zobaczyć Violę 4R4 Price. Wolałabym, żebynie musieli. Wolałabym,żebywszyscy zobaczyli ją żywą i w kolorze, tutaj, w tymgłupimLas Vegas. Żałuję, że ci sanitariusze nie przyłożylisię bardziej, że zgrywali się na pieprzonychbohaterów i nie zawieźli jej wcześniej do szpitala. Żałuję, że mama nie zadzwoniła na pogotowie pięćminut wcześniej. Żałuję, że przed pójściem spać zjadłato tłuste spaghetti. Żałuję,że w jeden dzień nawdychata się oparów z farby, dywanu i benzyny. Ale tak się stało. I choćbardzo żałuję - tak samo jakkażdy z nas- nie może na nas teraz nakrzyczeć. Jakonajstarszemu dziecku odszczekiwaniesię uchodziłomi płazem,a gdyby tu teraz była, pozwoliłabym jejmnie zwymyślać. Zawsze mnie oskarżała, że mam sięza taką "cholernie mądrą, która wszystko wie najlepiej". Ale tonieprawda, mamo. Niczego nie wiempoza tym,że chciałabym cofnąć czas o jedendzień,cofnąć wskazówki zegara o czterdzieści osiem godzini załatwić to wszystko zupełnieinaczej,tak jak należy,żeby Viola Price znowu mogła oddychać. Żeby zatrzydni nie było jejpogrzebu. Nikt z nas się nie odzywa. Snujemy się tylkopodomu jak jakieś upiory. Charlotte nie przyjechała. Powiedziała, że ma za dużo roboty przy przygotowaniach na przyjęcie znajomych i krewnychz całegokraju, i czy zapomnieliśmy o chwili zadumy? Kiedywszyscy przyjdądo niej po uroczystościach? ; Nadal czekamy na wiadomość, czy wypuszczą Lewisa na pogrzeb. Tata dzwonił ipowiedział, żeprzyjdziepóźniej. Miałtaki stary głos. Zmęczony. Jakby mógłtegonie przeżyć. Bardzo mu współczuję. Nawet jeżelisię zastanawiał nad powrotem do domu,to teraz jestjuż za późno. 4fi5. Janelle i ja musimy same przejrzeć rzeczy mamy. Nigdy przedtem tegonie robiłam. Nigdy nie przeglądałam niczyich rzeczy. Jeszcze nie zaczęłyśmy, bozarazma przyjść panna Loretta. Powiedziała, że manam coś do powiedzenia. Coś ważnego. Przez jakiśczasotwierałami zamykałam szuflady wkuchni, zastanawiając się, co zrobimy z tymi wszystkimi widelcami, nożami i łyżkami. Kiedyzajrzałam do bieliźniarki mamy,znalazłamtam całe tony prześcieradeł'i poszewek napoduszki, a wszystkie wykrochmalone,wyprasowane i poukładane w równiutkie sterty. Miałanawet osobnąstertę chusteczek do nosa. Nigdy niewidziałam mamyz chusteczką wręce. - Paris, obudź się! Przyszła panna Loretta -słyszęgłos Janelle. Potrząsamną. Nawet nie wiem, kiedyusnęłam na kanapie. - Dobra! - krzyczę, siadając, ale czuję skurcz w szyi. - Przepraszam, kochanie. -Nie szkodzi, panno Loretto. Jaksię pani czuje? - Pewnie taksamo jak wy, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. - Rozumiemy - mówi Janelle. - Rozumiemy. - Mogę usiąść? -Proszę - mówię, przesuwając się. - Dingus! Shanice! - Tak, mamo? -Co wytam robicie? - Nic takiego. Oglądamy ogródek babci. Strasznietu ciasno. Jest okropnie zarośnięty. - Zostańcie tam, dopóki was nie poproszę, dobrze? -Dobrze. - Co takiego chciała nam pani powiedzieć? - Zwracam się do panny Loretty. 4fiR - Gdzie wasz brati siostra? -Lewisjest aresztowany. Mamy nadzieję, że przyjedzie do Chicago na pogrzeb. A Charlotte tam mieszka,więcstara się wszystko zorganizować. - Rozumiem. - Jej siwe włosy mają lawendowy odcień. Dopiero teraz tozauważyłam. Nigdy przedtemnie zwracałam na nią uwagi, widziałam tylko, że jestbiała i stara. I po raz pierwszydostrzegam, że pannaLoretta jest ładna. Wmłodości musiała z niej byćniezła laska. Ma to wypisane natwarzy. Ciekawe, czymainnych bliskich przyjaciół. Ale skoro gra w brydża,to pewnie tak. Zastanawiam sięteż, czy mama kiedykolwiek coś z tego załapała. Mówiła, że panna Lorettapróbowała ją nauczyć. - Muszą tu być? - pytaJanelle. - Niekoniecznie. Możecie im to przekazać. Janelle siada na jednym ze złotychkrzeseł mamy. Co mamyz nimizrobić? Co poczniemy ze wszystkimijej rzeczami? Cosię robi zosobistymi rzeczami zmarłego? Nie chcę się teraz nadtym zastanawiać. - Comamy im przekazać, panno Loretto? -Cóż - mówi, splatającdłonie. - Przede wszystkimto wasza matka i ja rozmawiałyśmy o tym dośćdawno temu. - O czym? - pyta Janelle. - O tym, co zrobić, gdyby nagle umarła. -Co? - pytam. - Wiedziała, że taksię może stać, przy jej astmiei wogóle. -Tak? - mówi Janelle, bacznie nadstawiając ucha. - Paris, chciała, żebym jako najstarszemu dzieckupowiedziała ci paręrzeczy. Po pierwsze życzyła sobie,żebyś przejrzała jej wszystkie staretorebki. 467. - Stare torebki? Po co? - pytam. -Dlaczego? - Nie jestem pewna. Po prostu prosiła, żeby ci to przekazać. - Jakaś dziwna prośba - odzywa się Janelle. - Zupełnie jakby mama wiedziała, że to się stanie. - Po ostatnim ataku astmy Vy powiedziała mi, żechyba nie przeżyje następnego. Że jest zmęczona walką iże jeżeli będzie miała kolejny atak, choćby lżejszy, to chybanie da rady. - Naprawdę? Tak pani powiedziała? - mówię. -Tak. - Kiedy? - pyta Janelle. - W marcu, tuż po tym, jak wszyscywyjechaliście. -Sięga do swojej torebki iwyjmuje pakiet białychkopert. Zupełniezapomniałam o poczcie mamy. Comamy z nią zrobić? Po prostu otworzyć i przeczytać? A jeżeli to będzie coś osobistego? Jeżeli to coś, o czymnie powinniśmy siędowiedzieć? Nigdy przedtemniezastanawiałam się nad takimi rzeczami. Kiedy panna Loretta przyciska koperty do piersi,coś mi mówi, że to nie rachunki ani nic w tym rodzaju. - Wasza matka napisała list do każdego zwas - mówi,powstrzymując łzy, ale nie udajesię toani jej, ani Janellei mnie. - Mama napisała do naslisty? -Tak. Są tutaj. - Mogę dostać swój? - prosi Janelle, wyciągając rękę. -Nie. - Dlaczego? -Bo nie mogę wam ich dać teraz. - Co mama chciała z nimizrobić? - pytam. - Prosiła, żebym wam przekazała, że chce, żebyścieje przeczytalidopiero wpierwsze Święto Dziękczynie468 nią po jejśmierci i dopiero wtedy, kiedy wszyscyczworo spędzicie je razem. Macieodczytać jenagłosprzed wszystkimi,ale nie każdy swój. - Jak to? - mówi Janelle, zupełnie skołowana. - Paris, ty maszprzeczytać list do Charlotte. -Ale dlaczego? - Nie wiem. A Charlotte ma przeczytaćlist dociebie. - To znaczy,że ja będę musiałaprzeczytać list doLewisa i na odwrót. Ciekawe, dlaczego? Opadam z powrotem na kanapę i spuszczam głowę. Co takiego mama mogła do nas napisać w liście, czegonie mogła powiedzieć albo czego już nie powiedziała? - Wie pani, kiedy mama je napisała? -Nie,ale już dałam waszemu ojcu listdoniego. - Do niego też napisała? - pyta Janelle. - Tak. -Musi czekać do Dziękczynienia? - Tak. I Vy miała nadzieję, że spędzi je z wami. - A jeżeli je ukradkiem przeczytamy? - pyta Janelle. - Kurwa, zwariowałaś? - mówię. -Och, przepraszam, panno Loretto. Zwariowałaś czy co? To takchcesz uszanować ostatnią wolę mamy? - Przepraszam. Tak tylko spytałam. Do listopadajeszcze daleko. - Kto ma je przechować? - pytam. - Ty, dlatego że - tu cytuję - jako najstarszaod tejpory będziesz musiała stać się mamą". Vy równieżsugerowała- czy teżraczej nalegała - żebyściepostaralisię spędzać razemprzynajmniej jedne świętaw roku, bo bardzo się martwiła, że przestaniecie byćrodziną. 469. - Ależ jesteśmy rodziną. Tylkomieszkamyw różnych miastach - mówi Janelle. - Wiecie, Vy mi mówią, że kiedy była młoda, coroku odbywały się zjazdy rodzinne, a ponieważ większość osób nie mieszkała tak daleko od domu jakteraz, przeważnie przyjeżdżali wszyscy. Mówiła, żekuzyni bylidlaniej jak bracia i siostry. Tak byli zesobą związani. Alew dzisiejszych czasach w wielurodzinach ludzie zachowują się wobecsiebie jakobcy. A ja się z nią zgadzam. Mamdwiesiostry, których niewidziałam już od osiemnastu lat. Vy nie chce, żebyścieczekali, aż sięzestarzejecie, a wasze dzieci dorosną,idopiero wtedy zaczęli siępoznawać. Zróbcie to teraz,dopóki są młode. Chce też, żebyście postarali się spędzać wspólnie czas. - Ależ my się staramy, panno Loretto, po prostujakoś trudnonam dostosować swoje plany - mówię. -Starajcie się jeszczebardziej. Vy powiedziała, żeczłonkowie rodzinypowinni się znać. Przyjaciele przychodzą i odchodzą, ale rodzina jest jedna na zawsze. Powiedziała,że krewni niemuszą się lubić, ale powinni się akceptować - zewszystkimi wadami i całąresztą - bo to krew z krwi i kość z kości. - To prawda - mówię. -Wiecie, wasza matka była inteligentna i mądra. Wiele z tego, co mówiła, sama sobie spisałam, bobardzo mito pomogło. - Onamarację - mówi Janelle. - Shanice wogólenie zna Tiffany czy Monique,a są prawie w tymsamym wieku. Powinny znaleźć wspólnyjęzyk, awcale ze sobą nierozmawiają. - Wiem -potakuję. Uświadamiam sobie, że Dinguswłaściwie nie zna syna mojego brata - ani swoich 470 cioć i wujków. Nigdysię nad tym nie zastanawiałam. Tojedna z tych rzeczy, które zamierzasię załatwić kiedyśtam, tak samojak chodzenieco niedziela do kościoła,codzienne czytanie gazetczy jednej książki na tydzień,gimnastyka czy wysyłanie listów z podziękowaniami. - Jeszcze nie skończyłam - mówi panna Loretta. -Paris, Vy chciała, żebyście pierwszeŚwięto Dziękczynienia spędzili u ciebie, ponieważ lubisz gotować,a potem macie głosować, u kogo spędzicienastępne. - No, Lewisa możemypominąć -mówi Janelle. -Dlaczego? - pyta panna Loretta. - To długa historia - mówię. - Bardzo długa historia. - Ja mam czas. -Nie, panno Loretto. Nie chcemypani zanudzać. Ale proszę mi coś powiedzieć. Czy mimo wszystkojedzie pani natę wycieczkę? - Och, nie. Nie mogłabym. BezVy moja noga niepostanie na tym statku. - A więc przyjdzie pani na pogrzeb? -Oczywiście. Vy błagała mnie, żebymniewpadław sentymentalizm. Ale ja nigdy jejnie słuchałam,kiedy próbowała się rządzić, i nie zamierzam robićtego teraz. Gdybymmogła wam w czymś pomóc, poprostu zawołajcie przez okno. - Dobrze - mówięi obie ją przytulamy. -1 dzięki, żeprzez tyle lat była pani przyjaciółkąmamy. Janelle kiwa głową,a ja nagle wyrzucamz siebie: - PannoLoretto, czy mama nauczyła się graćw brydża? -Boże drogi, nie! Vy była okropnym graczem. Poprostu okropnym - mówi i śmiejąc się, wychodzi. 471. Siedzimy z Janelle w kuchni, pijąc kawę i przerzucając zawartość maminej "szuflady z rupieciami",która jest pełna rozmaitych kwitów za wszystko, cokiedykolwiek mama kupiła. Kiedy jednak natykamsię na kwitekz Thomasville na zarezerwowanemeble,wyciągam go zesterty. - Janelle! Patrz! Mama zarezerwowała sobie komplet do jadalni zapięć tysięcy! - Chyba żartujesz! - Bierze ode mnie kwiteki w tejsamej chwilidzwoni telefon. Torozmowana mój koszt. Wiem, od kogo. - Dobrze,zapłacę - mówię. - Cześć, Lewis. - Cześć, Paris. Jak sięczujecie? - Jakoś się trzymamy. Możeszprzyjechać? - Tak, wypuszczą mnie, alemusi mnie eskortowaćmój adwokat. Dla bezpieczeństwa. Aleprzynajmniejbędę zwami. Tak sobie kombinuję. - Może przyjechać - szepczę doJanelle. -To dobrze! Lewis, jesteś tunam potrzebny! - krzyczy. -No dobra. Tojuż kończę. Tylkotyle chciałem powiedzieć. - Tak szybko musisz kończyć? -No. Dopieroprzyszliśmy z sądu. Alenic się nie martw. Przyjadę. - Kochamy cię, Lewis. -No, ja też - mówi. I on jest wykończony. Przezostatnie parę dniwszyscy jechaliśmy na resztkachpaliwa. Ale teraz muszę trochę przystopować. Wyjmuję ztorebki dwie pigułki i popijam je kawą. - Co bierzesz? - pyta Janelle. - Pigułki na ból głowy. -Daj jedną. 472 - Nie mogę. Są na receptę. - No to co? Jeżelitobie pomagają, to pomogąi mnie. - Dobrze. Ale weź tylko jedną, bo są mocne. - Todlaczego bierzeszdwie? -Bo potrzebuję. Zamknij się już - mówię i wykręcam numer telefonu do sklepu. - Halo,mówiParisPrice, dzwonię w imieniumojej matki,Violi Price. Zdaje się, że zarezerwowała u państwa komplet meblido jadalni. - Tak, czekałam na Violę. Ona właściwie mieszkaw naszym sklepie. Niezwykły człowiek! Wszyscy jątu uwielbiamy. Czy ktoś je odbierze, czy mamy jewysłać? - Chciałabymmóc odpowiedzieć twierdząco na któreś z tych pytań, ale moja mama umarła. Razemz siostrąprzeglądamy jej rzeczy, znalazłyśmy ten kwitek inie wiemy, co z nim zrobić. - O Boże. Strasznie mi przykro. Wszyscy sprzedawcy będą wstrząśnięci,kiedy im powiem. Kiedyś nawetnam przyniosła placek ze słodkichziemniaków, bonigdy takiegoniejedliśmy. Co sięstało? - Miała atak astmy. -Tak miprzykro. Proszę nas powiadomić, gdzie sięodbędzie pogrzeb, wyślemy kwiaty- albo pieniądze najej ulubione towarzystwo charytatywne. Proszędaćnam znać, gdybyśmy mogli w czymś pomóc. Byłanaszą przyjaciółką. - Dziękuję. -Jeśli chodzi o meble, to zrobimy,conam panizleci. Możemy zwrócićpieniądze. Nie będzie z tymżadnego problemu. - Jeszcze sięnad tym niezastanawiałam. 473. - Mam na imię Nolene. Jeśli pani sobie życzy, zatrzy-cztery dni mogę pani wysłać czek. - Bardzo proszę. I dziękuję. Bardzo dziękuję. Odkładam słuchawkę i spoglądam na Janelle. - Zwrócąpieniądze mamy. -Ale mamy nie ma,a pieniądze byłytwoje, Paris, - Wszystko jedno. Możemy nimi zapłacić za. - W tejchwili znowu dzwoni telefon. ^Jaodbiorę - mówi Janelle. - Halo? O, cześć,Charlotte. Tak. Jesteśmy tu z Paris. Tak, Lewis maprzyjechać. Tak. Wszystko będzie dobrze. Co tam uciebie? Mytu właśnie przeglądamy szuflady mamyi odkryłyśmy,że zarezerwowała sobie w Thomasville komplet meblido jadalni, wpłaciła już dwa tysiące i miała dopłacićjeszcze nieco ponad trzy. Co? Mają zwrócić pieniądze. Co? Zaraz. Poczekaj chwilę. - Janelle zasłania dłoniąsłuchawkę. -Charlotte mówi, że weźmie te meble. - Co takiego? -Słyszałaś. - Nie może ich wziąć. -Paris powiedziała, że nie możesz ich wziąć. Chwileczkę. - Znowu zasłania słuchawkę. -Chce ztobąrozmawiać. Biorę telefon - Charlotte, co ci strzeliło do głowy, żeby braćte meble? -Bo to meblemamy. - Nie należą do mamy. Nawet za nie nie zapłaciła. - Zapłaciła. -Ale nie całąsumę, Charlotte. Nadal stoją w sklepie. Nawetnie maich w domu. - Obie miałyśmytaki sam gust i nie rozumiem,dlaczego nie mogę wziąć czegoś, co mi będzieją A74 przypominało. Jeżeli chcę je spłacić, to moja sprawa,a nie twoja! - Słuchaj, to ja jej dałam dwa tysiące dolarów, żebyje sobie zarezerwowała,i chcęwycofać te pieniądze,żeby zapłacić za pogrzeb. -Zawsze musisz wszystkich rozstawiać po kątach,co, Paris? Wiesz co, rzygać mi się chce! Manipulujeszwszystkimi,wydaje ci się, że jesteśmyza głupi, żebyto widzieć, ale ja cię przejrzałam! Suka! Znowu to samo. Klik. - Ona nigdy nie przestanie mnie zdumiewać. -Ale to niew porządku, Paris. Niepowinna się czućuprawniona do niczego. Żadne z nas nie powinno. Jakona możemyśleć, że te meble należą do mamy, skoromama zarezerwowała je za twoje pieniądze? Poza tymCharlotte może sobie stąd wziąć wiele rzeczy na pamiątkę. To znaczy, gdyby tu była. - Tak, ale jak zwykle jej niema - mówię i na tymucinam. ProszęJanelle,żeby weszłapierwszado dużejgarderoby, a potem wchodzę za nią. Zdejmujemy torebkize wszystkich półek i wyciągamy z pudeł,po czymsiadamy na podłodze. Większość z nich jest z czarneji ciemnobrązowej skóry, ale niektóre to granatowe,ciemnoczerwone i kremowemodele odDooneyai Bourke'a. Wiśniowa torba na ramię, co jakiś czaswyławiamymałe żółte,fioletowelubzielone torebki,które kiedyś dawałyśmy jej na Wielkanoc albo DzieńMatki. Co my teraz zrobimy z DniemMatki? Nie myślo tym teraz- nakazuję sobie, otwierając zieloną torbęsportową, którą Charlotte przysłała mamie w zeszłym 475. roku i która wygląda na nieużywaną. Jest pusta,podobniejaksześć czy siedem, do których zaglądamy. Janelle metodycznie rozsuwa i zasuwa, otwiera i zamyka. Nie jest zbyt pomocna, aleteż i wcale tego odniej nie oczekiwałam. Potrzebowałamtylko jejtowarzystwa. Biorę do ręki zniszczoną, brzydką, brązową torebkęz kawałków skóry przypominających fragmentyukładanki w kształcie miast, zszytych zygzakowatymściegiem, i uśmiecham się, bo od końca lat osiemdziesiątych nękałam mamę, żeby wyrzuciła to paskudztwo, ale nie chciała się zgodzić. Wsuwam ręcedo środka, a kiedy cośwyczuwam, Janelleod razusię domyśla. - Co to? -Niewiem! Cholera. Chwileczkę - mówię, powoli wyciągając coś, co wdotyku przypomina pakiet papierówlub kopert. Kiedy wyjmuję rękę, okazuje się, żesię nie myliłam. Zdejmuję gumowe opaski i zaczynampo kolei przeglądać dokumenty. - Co to takiego? - Janelle znowu pyta. Sięga po nie. Obiesięgapimy na kopertyjak osłupiałe, starając się zupełnie nie załamać w tej garderobie. Ocieram oczy. Janellerobi to samo. Całujemetrykę urodzenia i podaje mi ją, a ja wąchamjąi przyciskam do serca. Biorę kilka głębokich oddechów imówię: - To nasze metryki urodzenia. Zaraz, a to co? Polisy ubezpieczeniowe. Dwie. - Dlaczego aż dwie? -Nie wiem - mówię, zdejmując dalsze opaski. - Och, chyba w to nie uwierzysz. -Co? 476 - Mamamiała dwie polisy ubezpieczeniowe na życie. Beneficjentem jednej jest tata, a drugiej - my wszyscy. - Co? -Możesz przestać to powtarzać? Cholera! Ta kobieta jestniesamowita. Tatuś ma dostać dwadzieściatysięcy, a druga jest wystawiona na pięćdziesiąt. - Tysięcy? -A jak myślisz, Janelle? Mama trzymała ją dla nasod. prawie czternastu lat. - To znaczy, że przez ten czas płaciłate wysokieskładki? Tata na pewno nic nie wie o naszej. - Wygląda na to, że comiesiąc wpłacała jakieśsześćdziesiąt-siedemdziesiąt dolarów. Mamo. Jesteśniezwykła- mówię, z powrotem składając polisy. - Niechcę swojejczęści. Nie jest mi potrzebna. - A ja chcę. I wiesz, że Lewis też będzie chciał. Niewiem,jakpanna Farciara. Ale co to takiego? - mówi,biorąc do ręki inny pakiet wyświechtanych białychkopert. Z trudem odczytuję, cojest na nichnabazgrane, bonapisano to ołówkiem, niewątpliwie wiele lat temu. -"Pierwszy ząbek Paris". A tutaj: "Pierwszy ząbekLewisa". "... Charlotte", ". Janelle". I kosmyk włosów Lewisa z pierwszego strzyżenia! - Możemy je otworzyć? -Nie! Mamy jeszcze do przejrzenia parę torebek. Oglądaj dalej. - Patrz! - krzyczy po chwili. - Co, co, co? - pytam,pochylając się i puszczając nakolana czarną słomkową torebkę, która chybai takjest pusta. - Nasze świadectwa! Od przedszkola, Paris. Odprzedszkola -jęczy i znowu zaczynamy płakać, ale 477. . z jakiegoś powodu to miłe uczucie. Bardzo miłe. Dalejprzeglądamytorebki. Kiedy biorę brązową kopertę, tawyślizguje mi się z ręki i wysuwa się z niej stertaw większości czarno-białych zdjęć Chariotte z okresuniemowlęctwa i szkoły oraz kolorowych aż do jejukończenia. Zawsze byłanajładniejsza. Nie maco dotego żadnych wątpliwości. I taka inteligentna. Mogłasobie ułożyć życietak, jak chciała. Nie wiem, dlaczegotak bardzo nienawidzi pracowaćnatej poczcie. To,corobi, jest takieważne. Są jeszcze cztery podobne koperty i domyślam się,że sąw nich zdjęcia naszej reszty. Zaglądam dokażdej po kolei, aż dostrzegam zdjęcia mamy. Wytrząsam je na dywan i otopojawia się mama wewszystkich swych wcieleniach. Na jednym, czarno-białym, stoi w grupie innych czarnych dziewcząt,opiera się obiemarękami na kiju do baseballa, głowęma przechyloną na bok. Matu pewnie ze czternaście-piętnaście lat. - Jest podobna do ciebie, Paris. -Wygląda raczej jak Chariotte - mówię. - Patrz! Mama z tatą poślubie! Gapimy się na zdjęcie. Obojewyglądają na bardzozakochanych. Mama mą czerwone usta. Jej kasztanowatewłosy są ściągnięte do tyłu wefrancuskikok. Mana sobie wdzianko wbiałe i granatowegroszki. Nawettatuśwygląda bardziejseksownie, niż kiedykolwiekmi się wydawało, i uśmiecha się szeroko. Spoglądaw dół na mamę, delikatnie jąobejmując. Teraz niemalrozumiem, dlaczego gokochała. Nigdynie widziałamichrazem w tak czułej pozie. Nie ma już więcej ichwspólnych zdjęć. Tylko jedno z niąw ciąży i jedno, jakgra w kręgle. To ostatniewyglądana dość nowe. 478 Jakby je zrobiono w jej urodziny. To rzeczywiściemuszą być urodziny, bo mamai Shanice jedzą tort. - Przeglądaj dalej - mówię do Janelle. Janelle wraca do poszukiwań, ale nie znajdujemyjuż nic więcej. Nic. Jesteśmy nieco rozczarowane, aległównie uspokojone tym, co znalazłyśmy:naszą historię, nasze życie rodzinne. Zobaczywszy zdjęcie naszych rodziców, chyba zrozumiałyśmy,skąd pochodzimy i kim jesteśmy. - Chodźmy trochę odetchnąć świeżym powietrzem- mówi Jaraelle. Kiedy próbuję wstać, czuję, że nogi mi ścierpłyi przebiega przez nie prąd. Potrząsam nimi, aż wreszcie mogę stanąć. Właśnie sięgam do wyłącznika światła, gdy dostrzegam ubrania mamy, które wiszą obok. Ściągam sukienkę zwieszaka. To chyba czternastka,jest odMarshallai majeszcze przyczepioną metkę: 59.99 przecenione na 25 dolarów. Mamazawsze lubiłasię targować, ale kiedy ostatnio nosiła czternastkę? Z uśmiechemwychodzę do sypialnii czuję świeżepowietrze wpadające przez okno. Siadam na łóżku. Znowu płaczę. Widzę Dingusa w drzwiach. - Mogęcoś dla ciebie zrobić, mamo? Tylko krę? cę głową. - Na pewno? Potakuję, a potem przychodzimi do głowy, że nietylko ja odczuwamutratęmamy. Absolutnienie. - A ty, Diingus? Jak się czujesz? - W porządku - mówi. - Nie mogę tylko uwierzyć,że jestem w domubabci, a jejtu nie ma. Chciałem,żeby zobaczyła, jakgram w college'u w piłkę. Onateż chciała to zobaczyć. Bardzotego chciałem. - Podchodzi, siad-a koło mnie i przysuwa głowędo mojej, 479. a ja go przytulam i nagle słyszę głos taty dochodzącyz salonu. Miałam rację: tata się zestarzał. Ma siwe odrosty,ajegooczy są czerwone, szkliste i mocno podkrążone. Wygląda,jakby go wszystko bolało, jakbybył zupełniezagubiony. Nic nie mówimy. Nawet Janelle i Shanicemilczą powyjściu zsypialni. Bierzemy się tylko zaręce i ściskamy, aż w końcu wybuchamy płaczem. Orzechowyprzekładaniec Musieli mnie dosłownie wynieść z kościoła. Nigdynie lubiłam chodzić na pogrzeby, bo chyba za bardzoosobiście traktuję śmierć. Robię wszystko, co mogę,by ich umknąć, ale tymrazem mi się nie udało. Długogapiłam się na tę dużą mahoniową trumnę, wmawiając sobie,że moja mamawcale tam nie leży. Alebezskutecznie. Wszystkie te kwiatyzaczęły mnie przytłaczać izrobiło misię niedobrze. Przez jakiś czassiedziałam, aż poczułam, żecała się trzęsę, i nie mogłam tego powstrzymać. Zdajesię, że się zsunęłamz ławki i już miałam ocalić mamę przed wiecznością,kiedy ktoś mnie złapał i posadził z powrotem. Darłamsiętakdługo, aż poczułam chłód wgłowie i miałamwrażenie, że podczas całej mowy pochwalnej samasiedziałam w pierwszym rzędzie. Ale nie byłam sama. Lewis ujmował mnie pod łokieć. Nie wiedziałam, czy poto, by mnie przytulić,czy po to, żebym znowu nie wstała. Poczułam sięoczyszczona, jakbym przeżyła coś, co zdjęło ze mnieciężar,który tu przyniosłam. Kiedy już przestałamsię trząść i zaczęłam głęboko oddychać, wachlowanaprzezJanelle, tym razem to Lewis się załamał. Jakzwyklezrobił z siebie ofiarę:wychylił się do przodu. ze wzrokiem wbitym w plastikową figurkę Jezusai zaczął wte i wewte kręcić głową, coraz wolniej i wolniej, aż w końcu powiedział: "I co my teraz zrobimy? ".Co za kretyńskiepytanie. A co robiliśmy do tej pory? Ale ponieważ sama dopiero co wzięłam się w garść,a niebyłotoani miejsce, ani pora na krytykę, zachowałam te przemyślenia dla siebie. Panna Paris TwarzPokerzysty wylała wielełez, alewyglądało to tak, jakby i łzy kontrolowała. Nie odezwałam się do niej ani słowem, odkądtu przyszła,ai ona nie wypowiedziała pod moim adresem anijednejsylaby. Ta to ma tupet. Oczywiście zatrzymałasię w hotelu, ale Janelle i Shanice nocują wpokojudziewczynek. Janelle przez większą część mszy ściskała mniezarękę i usmarowała czekoladowym i czerwonym makijażem lewe ramię mojej granatowej sukienki, alemnie to w ogóle nie ruszyło. Al siedział tuż za nami. Obok niegosiedział adwokat Lewisa. Paris o mało co nie dostała ataku, kiedypojawił się jej były mąż. Wszyscy, łącznie z Nathanem,wiedzieli, że mama go nie cierpiała. To Dingus doniego zadzwonił, a potem Nathan przyjechał i spytał,czy moim zdaniempowinien przyjść na ten pogrzeb. Odparłam, że nie widzę powodu, dla którego nie miałby przyjść - choćby dla swojego syna. Szczerzeprzyznam, że przez cały dzień miałam wielką radochę,patrząc, jak Paris najego widok zgrzytazębami i corusz sięga do torebki po jakieś prochy. Tyle ludzi chciałosiępożegnać z mamą, że w ostatniejchwili musieliśmyzmienić kościół na większy. Paris i o to się wkurzyła. Ale jasię wszystkim zajęłamiposzło dobrze. Chór śpiewał najgorsze pieśni, jakiekiedykolwiek słyszałam, ale wykonywali je głównie 4R9. znajomi, którzy nie widzieli mamy od przynajmniejtrzydziestulat,odkąd wyjechała z Chicago, i chcieli jejoddać cześć, śpiewając solówki. Przyszła nawettabiała, panna Loretta. Uściskała nas mocno - pachniałaładnie, jakby talkiem - a kiedy powiedziała, żejestembardzo podobna do mamy, uśmiechnęła się tak ciepłojak wtedy, kiedy mnie tuliła. Teraz rozumiem, dlaczego była przyjaciółką mamy. Kilkustarych chłopakówmamy też powiedziałoparę serdecznych słów. Tatuśmiał natwarzy przyklejonyuśmiech i nawet nie mrugnął okiem, kiedy wstali i zaczęli wspominać,co takiego ujęło ich w mamie czterdzieści paręlat temu: ładnenogi. Szczery uśmiech. Bojowa postawa. To, jak daleko potrafiła odbić piłkę. Jakszybko biegała. Że zawszebyła taka czysta i ładnie pachniała. A jeden facetpodziękował jej za to, że nauczyła go marzyć. Powiedział, że jest chirurgiem w Kolumbii. Po piętnastu czydwudziestu minutach nikt już ich nie słuchał. Musieliśmy nawet skrócić parę przemówień, boto jasne, żejak się człowiek wystroi i ma przed sobą słuchaczy, tozaczyna się rozkręcać i trudno mu potem wyrwaćmikrofon z ręki. Padało przez trzydni z rzędu, a na cmentarzu byłookropnie gorącoi parno. Nie mogłam patrzeć,jakspuszczają trumnę z mamą w tą wilgotną ziemię. Comi tam, że wszyscy mówili, jaka ładnatatrumna. Ciągle tylko myślałam: jak, uBoga Ojca, mama tambędzie oddychać? Myślę, że sama z sobągrałam w jakąś grę. Wmawiałamsobie, że zobaczę mamę przyokazji jej następnej podróży do Chicago. Że wybrałasię na podziemnąwycieczkę, zamiast wodnej. Żejeszcze zobaczy te wszystkie wyspyi nie mogę się doczekać, kiedy po powrocie mi o nich opowie. 4ft-1. Wróciłam do domu, żeby wszystkiego dopilnowaćprzed przyjściem gości. Ciocia Suzie, ponieważ należydo kółka będącego bandą starychdewotek, któreuwielbiają chodzić na pogrzeby, nieważne, kto umarł,nie przyszła tak po prostu na pogrzeb, lecz udawała, żetylko wpadła, żeby pomóc, i że to pogrzeb całkiemobcej osoby. Członkinie tej grupy wierzą, żeich celemjest oddanieczci zmarłemu, ale najwyraźniej przyszłytylko po to, żeby się nażreć za darmochę, od razu Zaczęły sięnapychać. Nie znałam połowy osób, któresię pojawiły. Była ich przynajmniej setka. W takich chwilach żałuję, że niemamy klimatyzacji. No, ale może dorobimy sięjejw następnym domu. Nieminęło piętnaście minut,a usłyszałam, jak Paris mówi Alowi, że chyba skoczydo sklepu po wiatraczki, bo wszyscynarzekają naupał. Ona uwielbia mnie drażnić. Rzeczywiścieludziewyglądali na zgrzanych, ale czego się, cholera jasna,spodziewali? Na zewnątrz są trzydzieści dwastopnie. To Chicago. Iczerwiec. Powiedziałam Alowi, żebyzabronił jej wyjmowaćz portfela tą całą kartę kredytową, bez łaski. Al jej powiedział, że może nie zostaną ażtak długo, że mogą sięochłodzić u siebie. Miałam ochotę 'się schować przed tymi wszystkimiza bardzo wymalowanymi i wyperfumowanymi krewnymi, którzy mnie obcałowywalii ściskali i którychnawet nie pamiętałam, chociaż Janelle najwyraźniejich rozpoznawała. Przezostatnie dwie godziny nic,tylkopatrzyłam, jak jedzą, a w przerwachmiędzykęsami słuchałam, jak próbują nam wmówić, ile o naspamiętają: ile nam zmienili zapaskudzonych pieluch,kto był przy tym, jak stawialiśmy pierwszy krok, ktonam oparzył uszy i karki dymiącymi grzebieniami do 484 prostowania włosów i wielkimi lokówkami, kto nasuratował, kiedy o mały włos nie potopiliśmy sięw jeziorze Michigan. Po jakimś czasie rzeczywiście schowałamsię na górze w swoim pokoju, lecz Al mnieznalazł i kazałzejść na dół. Wiele osób już zbierało siędowyjścia, bo jedzenie prawie się skończyło, a niektórzy to nawet prosilio folię aluminiowąi papierowetalerzyki. Janelle nic tylko ganiała do kuchni iz powrotem. Ostatnie wyszły znajome cioci SuzieMae, i totylkodlatego, żeje poprosiłam, żeby zostawiły rodzinęwe własnymgronie. Ciocia Suzie wyszła z nimi. Wczorajwieczorem po jedzenie wpadli krewnii takzwani przyjaciele rodziny. Ostatnie dwa dni spędziłamna gotowaniu i sprzątaniu. Musiałamcoś robić i niezastanawiać się, dlaczego w ogóle to robię. Jeszczeniedawno stół w jadalni, blaty wkuchni i wszystkiewypożyczone stoliki były zastawione miskami, brytfankami i talerzami. Nawet nie było widaćtych ładnych koronkowych obrusów, jakimi je przykryłam. Stało tam przynajmniej cztery czypięć szynek,garnkiz kapustą i mnóstwo pieczonych kurczaków. Naliczyłam trzy miskisałatkiziemniaczanej, jedną z sałatkącoleslaw i trzy dziesięciokilowe indyki, ale czyjś sosniezrobił kariery, bo go nikt nawet nie tknął. W niektórych naczyniach jeszcze bulgotał makaronz seremi gotowana fasola,kiedy je wystawiliśmy. Zrobiłamdwa wielkie gary fasolki szparagowej, jeden z ziemniakamii jeden z szynkąi piżmianem. Nawet wyłożyłam swoje najlepsze srebrne sztućce do przystawek: słupków marchewki i selera, brokułów i kalafiora,których nikt nawetnie spróbował, chociaż obok postawiłam spodeczek z sosem "tysiąca wysp". W Targecie okazyjnie kupiłam białe ściereczki do naczyń 485. i przykryłam nimi miski z bułeczkami i kromkamichleba kukurydzianego. Zniknęły wszystkie. Podaliśmypo dwa z każdegorodzaju ciast, jakietylko istnieją: ciasto kokosowe, ciasto "seven-up", czerwone, babkę piaskową - jedną cytrynową i jedną migdałową, luksusowe ciasto z niemiecką czekoladąi przekładaniec orzechowy. Przekładaniec przekroiłam na pół i schowałam do pojemnika na chleb, bosmakuje dokładnie tak jakten, któryrobi -to znaczyrobiła -mama. Wielu osobom nie chce sięużywaćformy do babki czy zawracać sobie głowy nadzieniemz cynamonu, siekanych orzechów ibrązowego cukru,ale ten, kto upiekł tego właśnie przekładańca, napewno zna się na rzeczy. Polewa spływająca po bokachjest przepyszna. Ukroiłam sobie grubykawał, położyłam go na papierowym talerzyku i przykryłam serwetką, żeby nikt go nie ruszył. Na raziesię udaje. Do picia podaliśmy tylko poncz, bo popogrzebachludzie zamieniająsię w alkoholików. Wystawiłam nawet najlepsze kryształowe kieliszki i srebrne misyz łyżką wazową, i kilkadodatkowych filiżanek. Dokażdej nalałampomarańczowego sorbetu. Wszyscy pili jak smoki, ale nie mogłam nie zauważyć, że wielekieliszków lądowałona barze, żeby Aldolał do nichczegoś mocniejszego. Ja też mam terazochotę nakielicha i dlatego biorę swojeciasto i podchodzę dobaru. Alrozłożyłtam sobie fotel. Mam nadzieję,żezostanie na noc. Chcę tylko, żeby mnie przytulił, a rano może sobie iść, bo zadnia łatwiejsobie poradzić ześmiercią. Nie zeszliśmy się z powrotem, ale od śmiercimamy nie rozmawialiśmy o rozwodzie. To zdumiewające, jak jedna tragedia potrafi wymazać drugą. Ale janie zapomniałam. 4Sfi W tej chwili bujam się na stołku barowym, nalewampodwójną szkocką, skubię ciasto i patrzę, jak wychodząostatni goście. Janelle stoi w drzwiach,bawiąc sięw gospodynię, dzięki Bogu. Dzieciaki nadal udają, żeświetnie się czują w swoim towarzystwie,ale jaktylkonasze spojrzeniasię krzyżują, widzę smutek w ichoczach,chociaż brykają po całym domu. Dingus stoiprzydrzwiach garażu, rozmawiajączeswoim tatą. Nathan jest do niego bardzo podobny. Musi mu siędobrze wieść, bo ma na sobie garnitur od Armaniego,albo ja się nie nazywam Charlotte. Dingus jest odniego wyższy,alepoza tym wygląda dokładnie taksamo. Jak ten Nathan mógłporzucić swojego syna? Słyszę jakiś głos i rozpoznaję, że należy on domojejsiostry: - Nathan, a co tywłaściwie tu robisz? - Odwracamsięna stołku, żebysłyszeć lepiej. Nie zwracają namnie uwagi. - Kurczę, mamo. Jak inniprzyszedł złożyć kondolencje. - Toprawda, Paris. Przyszedłem z szacunku dlatwojej mamy. I w pokojowych zamiarach. Naprawdę. - Pochyla się, żeby ją objąć, aleona się skręca jakkawałek sznurka. -Kto ci powiedział o mamie? - Ja- mówi Dingus. -Nie mogę uwierzyć, że przez tyle lat nie odzywaszsię do mnie i nagle masztupet, żeby przyjść napogrzeb mojej matki. Odwracam się od nich, biorę widelczyki kroję kawałeczek przekładańca. Paris chybaodchodzi,bo słyszę, jak Nathan mówi: - Zaczekaj chwilę. 4ft7. - Czego? - rzuca Paris naprawdę nieprzyjemnymtonem. - Czy mógłbym spędzić trochę czasu z tobą i Dingusem? -Ze mną i z Dingusem? W ciągu następnychdwudziestu czterech godzin możesz spędzić z Dingusem tyle czasu, ile tylko chcesz, bo potem wracamydo domu. - To siędobrze składa, bo potem lecę na tydzień doSan Francisco poszukać miejsca nabiuro. Muszę to zobaczyć, więc znowu się odwracam. Parisstanęła jak wryta, odwraca się i patrzy wprost naniego. Robi się ciekawie. - Ostatnio dobrze mi sięwiedzie,Paris. TęsknięzaBay Area, a wielu moich sportowców pochodziz Kalifornii, więc pomyślałem, że to dobra okazja,żeby wrócić do domu, trochę potrenować i zrobićnowy nabór. - Do domu? -Paris, posłuchaj. W tej chwili nie ma co skakaćz radości i w tych okolicznościach doskonale rozumiem, dlaczego nie cieszysz się z tej wiadomości, alewiele sięwemnie zmieniło. Na przykład dorosłem. Moja firma się rozwija. .Jestem okrokod siedmiucyferekna koncie. Przeszedłem terapię. Jestem zupełnie nowym człowiekiem. Innym człowiekiem, ale nadal tym samym, w którym się zakochałaś. - Racja - mówi Dingus, a Paris robi zamachnogąi daje mu kopniaka w tyłek. Tylko udaję, że jem, alenie mogłamprzełknąć ostatnich dwóch kęsów. - Jeżeli ważysz się wykręcićnumer mojego telefonu w San Francisco, wynajmękogoś, żeby ci odstrzelił łeb. 488 - Mamo? -Zamknijsię, Dingus! - Cóż, wartobyło spróbować. -Dingus - mówi Paris, wskazując na niego- możesz sobie kochać, kogo chcesz, tylko pamiętaj, żebymu powiedzieć,żeby ci kupił karnet na mecze, a jak tozrobi, to lepiej niech się do mnie nie zbliża. Niczym gwiazdafilmowaodwraca się iwypada z pokoju, jakby ostatnie słowo należało do niej, aDingusztatą idą do garażu. Mam już serdecznie dosyć jeji tych póz,jakby wszystko, co mówi, było prawem. Jakby jej słowa były ostateczne. Mam już dosyć tego,że uważa się zakrólową Saby. Nieze mną takienumery. A ponieważ nie mamy innej widowni pozaparoma maruderami, z których większość już itakjest pijana, i ponieważnajwyraźniej nikt niema odwagi powiedzieć jej do słuchu,myślę,że nadszedłczas,by usadzić tę zołzę. Idzie do kuchni i zabierasiędo sprzątania. Zeskakuję ze stołka, idę za nią i kładępapierowy talerzyk na blacie. - To nie byłomiłe - mówię. Wykręca szyję jakLinda Blairw Egzorcyście i mówi: - Cholera jasna, do kogo ty mówisz, Charlotte? -Patrzę na ciebie. - Nie, ty nie patrzysz, ty wytrzeszczasz gały. Nietwój interes, jak rozmawiam z własnym mężem. - To prawda, ale nie masz prawadyktować Dingusowi, jak ma sięwobec niego zachowywać. Tylkotyle chciałam ci powiedzieć. - Ty to masz tupet. Nieodezwałaś się do mnie,odkąd przyjechałam, i zaczynaszod razu od takiegokazania? Daruj sobie. - Zawsze musisz tak dramatyzować, Paris? 489. - Dramatyzować? Ha! Po pierwsze, to kto odstawiłszopkę na pogrzebie? - Toniebyła żadnaszopka. -Pewnie, a znasz to stare przysłowie? - Nie, powiedz. -Podobno ten, kto krzyczynajgłośniej, czuje sięnajbardziej winny. Nie mogłaś spojrzeć na mamę,bo ona spojrzałaby na ciebie,a wiesz, że zrobiłaśjej parę świństw, których już nigdy nie naprawisz,nie mam racji? - Odpieprz się, Paris. Po pierwsze, to nie muszęczuć się winna. Kochałam mamę tak samo jak tyi całareszta. - Nikt w to nie wątpi, ale pozwolę nie zgodzić sięz tobą codo poczucia winy, siostrzyczko. Przedewszystkim nawetnie porozmawiałaś z mamą, kiedyumierała. Nawet nie chciało ci sięprzyjechać i pomócmniei Janelle przejrzeć jejrzeczy. A potem przychodziszi rościsz sobie prawo do jej mebli. Wyglądana to, że Charlotte myśli tylko o Charlotte. - Gówno prawda. Przedewszystkim,to rozmawiałam zmamą. Dzwoniłam do niej parę razy, ale włączała się sekretarka. No, pannoWszechwiedząca. I niebyłam jej tu potrzebna,bo ty zawsze byłaś na miejscu,biegłaśna pomoc jej i wszystkim, kurwa, więcpo comiałabym pędzić na złamaniekarku, skoro i tak samawszystko załatwiasz? - Załatwiamwszystko, bo nie mogę polegać na nikim. Dlatego. - Nikomu nawet nie dajesz szansy. -Och, przestańsię tak użalać nad sobą, co? Mamjuż serdecznie dosyć tych bzdur w stylu"o, ja biedna"i "mama mnie nie kochała tak jak ciebie". 490 - To prawda, a nieżadne bzdury. Mama zawszecięwyróżniała. - Wyróżniać a kochać to dwie różne rzeczy. -Nie dla mnie. - Dobra,skoro już o tymmowa,to cości powiem. Kto zawsze musiałspełniać wszystkie wasze zachcianki, zanim skończył dwanaście lat? Cholera jasna, zostałam matką, jeszcze zanim zaczęłam miesiączkować! Mama pokazała mi, jak robić różne rzeczy, i jakośsię wyrobiłam. I... - Chwileczkę. -Nie, zamknij się wreszcie, Charlotte. Jeszcze nieskończyłam, a tym razem nie trzaśniesz słuchawką. Nic na to nie poradzę, żepostanowiłaś wyjść za mążi odejść z college'u, a ja nie. Dlaczegomnienienawidzisz za to, że zrobiłam coś, czego mamazawsze dlanaspragnęła? Kurwa, to nie moja wina,że wybrałaśkarierę,którąnie przyćmiłaś ani mnie, ani całej naszej reszty. Wkurzasz się na nieodpowiednie osoby. Powinnaś się wkurzać na samą siebie. - Nikt ci nie zazdrości. Nie przeceniaj siebie. - Todlaczego zawsze zachowujesz się tak, jakbywszystko, co robię, miało cię przyćmić? Hę? Chcę,żebyś była tak samo szczęśliwai spełniona jakjaikażdy inny! Czemuż by nie? Próbuję tylko żyć poswojemu. Kiedyś spałamz tobą w jednym łóżku. Kąpałamcię. Czesałam. Przykrywałam wnocy. A teraz mówisz do mnie z taką wrogością w głosie, żenie mogę uwierzyć,że dorastałyśmy razem. Zachowujesz się, jakbyś była pokrzywdzona, chociaż doskonalewiesz, że mama cię kochała i ja też cię kocham, idiotko, chociaż zawsze trzaskasz słuchawką,kiedy się kłócimy. Wiesz, jakie to poniżające kłócić 491. się z rodzoną siostrą, która zawsze trzaska słuchawką,jak już powie, co ma do powiedzenia, ale nigdy nieobchodzi jej, co ty chcesz powiedzieć? Robisz uniki. To takie niesprawiedliwe. Icholernie dziecinne. Alerównieżbardzo bezpieczne. - No jasne, a ty się czujesz bezpiecznie, udającchodzący ideał, jakbyś niemiała żadnych problemówi panowała nad wszystkim? No i oczywiściemaszidealnego syna. - Nigdy nie udawałam ideału inie uważałam, żemój syn jest idealny. To mama jest tu winna i chciałabym, żebyśto zrozumiała. - Jasne,nieźle jej to wyszło. -Nie jestem mamą, Charlotte! I przestańsię zachowywać, jakby robiła to celowo, bo taknie było! - To jak to się dzieje, żenigdy nie słyszymy o twoichproblemach? -Bo o nich nie rozpowiadam na prawoi lewo. - Jestem twojąsiostrą, ty zołzo. Jeżeli nie chceszo nich mówić mnie czy Janelle, to komu się zwierzysz? - Może. -Teraz ty się zamknij. Prawda jest taka, że chcesz,żeby wszyscy mieli cięza taką poskładaną tylko dlatego, żepotrafisz zbijać kasę, czym się chwalisz przykażdej okazji, tylko dlatego, że rozbijasz się po świecie, że stać cię na mercedesa, lexusa, czy czym tam,kurwa, jeździsz, a twój syn dostaje listy z uniwersytetów, ale, Paris, nad niczym nie panujesz, mnie nieoszukasz. Co to za pigułki łykasz przez cały dzień? Hę?Kurde,to żadenadvil ani inny tylenol. Janelle mipowiedziała, żesą nareceptę. Masz problem z bólem? Czy tylko z pigułkami? Coś cię gniecie, Paris? Dlacze492 go nie powiesz swojej siostrzyczce? Czujesz się samotna? Chciałabyś mieć męża? Tego pieniądzenie załatwią, co? - Odpieprz się, Charlotte. To moja sprawa, jakiepigułki biorę, a dla twojej informacji - wcale nie czujęsię samotna i cokolwiek to jest, potrafię sobie ztymporadzić. - To sięjeszcze zobaczy, nie? Ty Pieprzony Chodzący Ideale! - Czy mogłabyś przestać mnie tak nazywać? -Mamazawsze uważała, żejesteś chodzącym ideałem, a tobie sięwydaje, że wszystko wiesz najlepieji zachowujesz się, jakbyś tylko ty miała rację. Zawszetak było, Paris. Wszystkich rozstawiasz po kątach i nikogo nie doceniasz. - Już ci mówiłam: wiem,że nie jestem idealna, i wcalenie uważam, żemuszę nad wszystkim mieć kontrolę. Iz tymi słowami łapię swoje ciasto irzucam nimwParis, ale trafiam w twarz. Nie chciałam. - Przepraszam. Nie chciałam tego zrobić. - Właśnie że chciałaś! - Paris płacze. - Dlaczego płaczesz? To nie bolało. Ale jeżeli poczujesz się lepiej, to weź kawałek i rzuć we mnie. - Nie chcę cię ranić,Charlotte. Nigdy niechciałami nigdy nie będę chciała. Ale jestem taka skołowana,żewcalemi nie do śmiechu. Miałam ci pomócw sprzątaniu, ale pieprzę to! - Dobra, to idź sobie. Nie potrzebujętwojej pomocy. I przy okazji: nie spodziewaj sięmnie w Święto Dziękczynienia. Nagle słyszę głos Janelle: - Masz przyjechaćalbo wywalę ci cały tort na głowę,Charlotte. A ty,panno Krzywa Wieżo w Pizie, lepiejwyłóż dla niej czerwony dywan. 4aa. - Zamknij się, Janelle. To nie ma z tobą nic wspólnego - mówi Paris. - Och, doprawdy? Już zapomniałyście oprośbiemamy,zamierzacie dać sobie spokój z rozsądkiem i tymdrobiażdżkiem, który się nazywa "szacunek", i pozwolicie, żeby decydował za was gniew? I to wy macieczelność mówić o kontroli? Gdzie wasza kontrola? Uważacie, żetak się powinniśmyzachowywać w tymsamym dniu, w którym pochowaliśmy naszą matkę? - To ona zaczęła. -To ty zaczęłaś - warczy Paris. - Krytykujesz mnieza coś, co nawet cię nie obchodzi. - Przestańcie! - krzyczy Janelle. - Dobra, ale jeszcze jednarzecz na koniec. Charlotte, wygląda mi na to, że cały ten bajzel zaczął siędawno temu - mówi Paris. - Nie wiem, co ci takiegozrobiłam, że tak mnie nie lubisz, a bardzo bym chciałasię dowiedzieć. Jednakw tej chwilinie przychodzi minicdo głowy. Potrzebuję trochę czasu, żeby sobie przypomnieć. Poza tym nie lubię, jaksię mnie przypiera do muru. - Niechcemi się teraz tego rozgrzebywać. -Najbardziej boli mnie to,że wmówiłaś sobie, że sięna ciebie uwzięłam, chociaż wcale tak nie jest. Kocham cię,Charlotte,ale wcale mi tego nie ułatwiasz. - I z wzajemnością. Wtej chwili Paris ciska ścierkędo zlewu, mija mniei Janelle i wychodzido garażu, skąd dochodzi odgłossilnika jej wypożyczonego samochodu. Janelle stoiz rękoma na biodrach. W domu jest już prawie pustoi panuje okropnybałagan. Ale jednak Paris powiedziała,że mniekocha, nie? Jest mi źle, alejednocześnieoddycham z ulgą. 494 - Mamnadzieję, że jesteś zadowolona, Charlotte. -Co to ma znaczyć? - Nic. Posprzątajmy i kładźmy się spać. To byłciężkidzień, a ty gochyba pomyliłaś z CzwartymLipca,bote fajerwerki na koniec były doprawdy imponujące. - Schyla się, żebypodnieść mój talerzyk pocieście, ale się rozmyśla. -Może tybyś to pozbierała? - Pozbieram. -To dobrze. Mama pewnie przewraca się w grobie,widząc, że się zachowujecie jak dwie zdziry na ulicy. Straszny wstyd. - Przecież przeprosiłam! -Czasami to nie wystarczy,Charlotte. Czasamitopo prostu nie wystarczy. Ty posprzątaj. Jestem zmęczona i kładę się spać. Jutro wstanę wcześnie ipomogę. Ale nie teraz. Płacze. Jak tylko wychodzi, podnoszę z podłogi tentalerzyk, przesuwam palcem wskazującym po lukrzei go zlizuję. Alepomieszany ze łzami smakujepaskudnie. O co walczę -Hej, odejdźcie od tego samochodu! - krzyczę. - Kurwa, nic munierobimy - mówi jakiś meksykański chłopak. Jest ich chyba czterech, ale niemam pewności. Jestem strasznie rozpieprzony. Przezcały dzień chlałem z Silasem, bo właśnie urodziło musię dziecko, więc musieliśmy to oblać. Silas wyszedłparę godzin temu, aleja świętujędalej. - Grzecznie was proszę. To mój samochód i niechcę, żebyście na nim siedzieli. - Starygruchot! - mówi jeden z nich. - Tak, ale tomój stary gruchot! No, spadać albozadzwonię na policję, bo tomoja własność i nie życzęsobie, kurwa, żebyście na nim siadali! - Spierdalaj! Nie zdążę się nawet obejrzeć, jak jeden z nich bierzelewarek ibiegnie w moją stronę, a dwóch pozostałychwykręca mi ręce na plecy i czuję, jak gorąca staluderza mnie w głowę, widzę, jak krew bucha mi natwarz i oczy, ale jestem tak ubzdryngolony, że prawienie czuję bólu. Toten pieprzony alkohol dał mi odwagę wylecieć na parking, kiedy usłyszałem, jak teskurwysyny imprezują, piją piwo i puszczają nacałyregulator tę ichnią meksykańską muzykę. Ale teraz lewarek lądujemi na piersi i, kurwa, niemogę oddychać. Ktoś mnie kopie po plecach iw bok,akiedy się przewracam, walę twarzą w chodnik. Kiedysię przekręcam na plecy,widzę, że jedenz nich wywijalewarkiem jakkijem do baseballa, i czuję, jak zdzierami skórę znad prawego oka. Wiem, żepowinno bardziej boleć, alewidzę tylko krew. Corazwięcej krwi. I to wszystko. Kiedy otwieram oczy, nie mogę uwierzyć, że jestem w szpitalu. Wiem, że ci faceci nie pobili mnie ażtak bardzo. Ale jednocześnie czujęsię, jakbym byłzbudowany z osiemdziesięciu dwóch kilostrzaskanego lodu i rozżarzonego węgla. Dorwę tych skurwieli,jak tylko stąd wyjdę. Dobrze pamiętam, jak wyglądali. Chyba. - Cześć, Lewis - słyszę głos Janelle. -Co ty tu robisz? - Wtych okolicznościachto bardzo głupie pytanie. -W jakich okolicznościach? - Byłeś okrok od śmierci, Lewis. -O czymty, docholery, mówisz, Janelle? Jakieśdupki mnie pobiły. Chroniłem swoją własność i. - Lewis, kiedy przyjechało pogotowie, byłeś w sztokpijany, a oprócz tego, że miałeś urazy głowy, to niemoglici zatamować krwotoku z nosa. -Walnęlimnie włeb lewarkiem i upadłemmordąna beton! - Wiem. -Skąd wiesz? - Bo ich złapano. -Naprawdę? Jak? 497. - Nie myśl o tym w tej chwili. Lewis, posłuchaj,topoważna sprawa. - Wiem. -Nie, ja mówię o twoim zdrowiu. Krwawiłeś nietylko tam, gdzie cię uderzyli. Krwawiłeśteż z oczui uszu, i spójrz tylko na paznokcie, cholera jasna. Aż się boję, boJanelle jestcała roztrzęsiona i nigdynie słyszałem, żeby przeklinała. Ale ma rację, bo kiedyspoglądam na ręce, widzę zakrzepniętą krew wokółpopękanego naskórka. - Jak to, kurde, krwawiłem z oczu i. uszu? I jakmożna krwawić z paznokci? - Chcesz usłyszeć prawdę? -Pewnie,że tak, Janelle. - Przez długi czas ostro piłeś, Lewis. Wiesz,żejesteś w szpitalu od czterech dni? Gapię się na nią. Od czterechdni? Niemożliwe. Przywieźli mnie wczoraj wieczorem. Nie? Ale własnasiostra by mnie nie okłamywała, więctylko kręcę głową. - Alkohol, który piłeś przez tyle lat, w końcu sięzemścił. Lekarz powiedział, żezniszczył ci płytki krwi- coś takiego,co umożliwia krzepnięcie krwi - i kiedycię tu przywieźli, ich poziom spadł w ciągu parugodzin do czterdziestu, - Co toznaczy? -Ujmę to w ten sposób: powiedzieli, że normalnypoziom to od stu czterdziestu do czterystu. - O. Spieprzyłem sprawę. -Nie, nie tylko spieprzyłeś sprawę,nieomal umarłeś. - Poważnie, Janelle? -Mam iść polekarza, żeby cipowtórzył? 498 - Nie, nie idź. -Masz na głowie dwadzieścia dwa szwy i sześć natuku brwiowym, izłamane praweramię. Czujęsiętak, jakby moja głowa była arbuzem pełnymwrzących nasion, a skóra na jednym oku jest naciągnięta. Nie mogę podnieśćprawej ręki, mówię tylko: - I to wszystko? -Nie, Lewis, to nie "wszystko". Lepiej, żebyś dokońca życia codziennie chodził do AA, boinaczejumrzesz. Nie żartuję. Dopiero co straciliśmy matkę,nie chcemy stracić iciebie. -My? - Twoje siostry. Twoja rodzina. - Nic się nie martw. Janelle,ale chyba nie powiedziałaś Paris i Charlotte, a zwłaszcza tacie? - Mnie samą powiadomiono zaledwie parę godzintemu. Dzwoniła jakaś Luisa. Powiedziała, że to onawezwała pogotowie, bo właśnie niosła ci tamale domowej roboty i kiedyzobaczyła, jak ci faceci uciekająi wogóle,rozpoznała, że jeden znich to jej brat, alepotem zobaczyła ciebie na ziemi i tak się wystraszyła,że zaraz poleciała zadzwonić na pogotowie, ale niewiedziała, co ma zrobić potem, i dopiero dzisiaj weszłado twojego mieszkania i znalazła mój telefon. Powiedziała,że mnie pamiętała, bo wiosnąwidziała, jak cizostawiam w drzwiachten liścik o mamie. Gapię się na jasnoniebieską ścianęza nią. Potem,tak tylko dla pewności, pytam: - Naprawdęmało co nie umarłem? -Mogłeś umrzeć. Tak. - A mama nie żyje- słyszę własny głos. -Tak, nie żyje, Lewis. Nie żyjejuż prawie od dwóchmiesięcy. Od dwóch długich miesięcy. 499. - Muszę z nią pogadać, Janelle. -Wszyscy chcielibyśmy z nią pogadać, Lewis, alenie możemy, prawda? Więc lepiej się z tym pogódź. - Mamsię z tym pogodzić? -Wiesz, o czymmówię. Słuchaj. Muszę dzisiaj obejrzeć mieszkanie ijeżeli wszystko pójdzie dobrze, tomoja córka za parę dni wróci do domu. - A cotam z George'em? -Wyniósł się. - No tak, ale wsadzą go? -Jeżeli Shanice zgodzi się na te badania inagraniezeznania,jak ci już mówiłam. - Ale wydawało mi się,że mówiłaś, że robił to teżswoim córkom. -Bo robił. Jedna z nich była pasierbicą. - Nie mogą zeznawać przeciwko niemu? Wygląda tak, jakby jej się zapaliła żarówka wgłowie. - Nie pytałam ich. Nawet mi to nie przyszło dogłowy. Gdybysięzgodziły, to może. Muszę zadzwonić isiędowiedzieć. Lewis? - No? - mówię, zadowolony, że wreszcie pomogłemwczymś swojej siostrze. - Dziękuję. -Nie ma za co. Janelle, mogę cię o cośspytać? - Pewnie,Lewis. Co takiego? - Nie zastanawiaszsię czasami, o co walczysz? Niemasz czasami wrażenia, że nie wiesz, o co w tymwszystkim biega? - Tak, ale czasami wydarzasięcoś takiego, co ciębudzi, a jeżeli się nie obudzisz, to znaczy,że jesteśgłupi. Mam dosyćbycia idiotką, Lewis. A oco walczę? O szczęście swoje i córki i o nasz dobrobyt. Jeżeli misię to uda, to znaczy, że bardzo wiele osiągnęłam. ^nn - Zgadzam się. -A ty? Wiesz, oco walczysz? - O rozsądek. Jakąś godność. Trzeźwość. Samokontrolę. I to wszystko. - W takim razie walczmy - mówi, schyla sięi całujemnie w zdrowączęść czoła, a potem wychodzi. Leżę i tak długo gapię się w tępustą niebieskąścianę, żestaje się ona ekranem, takim jak w tychkinach dla kierowców, do których chodziliśmyw dzieciństwie. Widzęsamego siebie. Strzygę trawęelektryczną kosiarką przed ładnym domkiem w stylu rancza. To mój dom. A na podjeździe stoi nowiuteńka ciemnoczerwonafurgonetkaFord 250. Jestmoja. Na masce ma ciemnoczerwonego, skórzanegopilota do otwieraniadrzwi, którego sam zaprojektowałem, a obok jest zafoliowane zdjęcie Jamila. Dłonie i nadgarstki jeszcze mam zdeformowane, alewreszcie biorę takie lekarstwo, które pomaga minaból. Kończę koszenie, wchodzę do garażu i spoglądam na puszkiustawione w wysokich stertachnaregale. Na etykietach znajduje się moje imię. Mamwarsztat, który zajmujecałą ścianę. Mam wszystkienarzędzia, o których zawsze marzyłem. Jest tu nawet telewizori sprzęt stereo, a także lodówka z zapasami wody mineralnej i pepsi, ale bez niczegomocniejszego. Słyszę,jak zamoją furgonetką zatrzymujesię samochód. To Donettai Todd przywieźli Jamila na weekend. Nie jesteśmy najlepszymiprzyjaciółmi,ale pamiętam, że jednym z krokóww terapii AA jest wybaczenie iprzeproszenie ichobojga, a oni przyjęli moje przeprosiny, bo są szczere. Stoję i się uśmiecham, macham im na pożegnanie, a kiedy słyszę, jak otwierają siędrzwido 501. kuchni, oglądam się, żeby zobaczyć, kto to, ale widzętylko czubek damskiej tenisówki wystający międzyścianą a drzwiami siatkowymi. Mrugamoczami iczekam, ażta kobietawyjdzie,ale wtedy film się kończy. Ekran gaśnie. Ściana znowu jest niebieska. A ja sięcieszę, że nie umarłem. Płaczę. Płaczę, bo żałuję,że moje życie nie wyglądatak jak w tymfilmie. Mama wstydziłaby się, gdybymniezobaczyła w takim stanie. I mój syn też. Taksamo reszta rodziny. Cholera, ale mi wstyd. Ale też niezamierzam umierać tak szybko. Wiem, że spieprzyłemsprawę. I że jestem alkoholikiem. Ale przynajmniejw końcu przyznaję się do tego. I może ta świadomośći akceptacja uczyniąmnie silnym. Sam jestem winnytemu,że przez togówno znalazłem się na samymdnie. Niezamierzam się z tym godzić- właściwiekażdy się poddaje, kiedy ląduje na dnie - tylko wykorzystam zdobytą wiedzę, żeby iść dalej przez życiei poradzić sobie ze wszystkimi trudnościami. Muszęuznać swój stan za szansę, by nauczyć się żyć. A wykorzystam ją tylko wtedy, jeżeli będę trzeźwy. Powinienem był to wiedzieć już dawnotemu. Ale pieprzyćprzeszłość. W tej chwili ohcę tylko, żeby moja rodzina, a zwłaszcza mama, była ze mnie dumna. Chcę, żeby sięprzekonali, żejestem dobrym człowiekiem,silnymczarnym mężczyzną. Że potrafię się zachowywać odpowiedzialnie. Zaopiekowaćsię synem. Że potrafiębyćdobrym ojcem. Żejestem mądrzejszy,niż im sięwydaje. Chcę sięczuć potrzebny. Chcębyć dla kogośważny. Nie muszę być ważny, chcę tylko tak się czuć. Do tej pory byłem zakochany w niewłaściwej rzeczy,bo alkohol to nie kumpel ani dziewczyna. Ina pewno 502 nie żona. Tamiłość mnie zabijała. Jestem zmęczony. Zmęczony tym, że nie myślę jasno. Zmęczony tym, żeo niczym nie pamiętam. Że ciągle upadam i nie potrafię się podnieść z powrotem. Mamo, myślę, że byłem martwy, ale chyba nadszedł czas, żebym stanąłprosto, jak nas uczyłaś. Będzie mi o wiele łatwiej. Luzowanie węzłów Jest dziesiąta w nocy, a ja wkładam zakupy dobagażnika. Kiedy wyjmujękolejną torbęz metalowego wózka, uderzam się kolanem o tylny zderzak. - Cholera! - krzyczę, ale o tejporze nie ma tu żywegoducha, więcniktmnie niesłyszy. -Kurwa! - krzyczęjeszczegłośniej,po czymkopię samochód. Wrzucamostatnią torbę, nawet nie myśląc, że mogąbyć w niej jajkaalbo coś kruchego, ale w tej chwili guzik mnie to obchodzi. Ten zderzak nie powinien był mi wchodzić w drogę. Wsiadam do samochodu i uruchamiam silnik, ale niewrzucam wstecznego biegu. Siedzętylko, uświadamiając sobie, że właśniesię wkurzyłam na zderzak. Jako tym pomyśleć, to ostatnio ciągle się na coś wkurzam. Mam siostrę, która mnie nienawidzi, książkę kucharską, którejkońca nie widać, byłego męża, który znowusię pojawił i nagle chce znowu być ojcem, i dosłowniewszystko i wszyscy działają mi na nerwy. Ciągle na cośwpadam albo się o cośpotykam i w ciągu ostatniegoroku nabiłam sobie więcej guzów niż przez całe życie. - Straciłaś kontrolę- mówi nagłos Mądra Ja. - Jużtak długo bierzesz te głupie pigułki, żeweszłyciw nawyk. Wpływająna całe twoje zachowanie. Naosobowość, a nawet na myśli. 504 - Ale to nie całkiem prawda - mówi Głupia Ja. -Pieprzysz. Bez nich nawet nie możesz zacząć dnia. - Nieprawda. -Pieprzysz. Nie możesz beznichprzetrwać dnia. - Chcesz się założyć? -Tak. Zakładam się, że tego nie zrobisz. - To patrz - mówiMądraJa. Sięgam dotorebki,wyjmuję nowiutką, pełnąpo brzegi butelkę z sześćdziesięcioma supermocnymi vicodinami (Głupia Janie tylko odniosła sukces, alei znalazła nowego lekarza, jeszcze bardziej naiwnego niż wszyscy poprzedni),zdejmuję nakrętkę i ciskam wszystkie pigułki jaknajdalej na parking. - No! Chwilę później wpadam w panikę. Ale Mądra Janie pozwala mi wpaść wpanikę spowodowaną tym,żenagle znalazłam się na środku pustego jezioraw łodzi bezwioseł, więc wycofuję samochód i jadędo domu. Kiedy jestem już w garażu,wpycham butelkę do pustegokartonu po mleku w pojemniku naśmieci. - Dam radę - mówię,wchodząc do domu, gdziezastaję Dingusa z markotną miną. Od śmierci mamyoboje jesteśmytak przygnębieni, że smutekstał sięjużnaszym zwykłym stylem bycia. Mówiono mi, że poprostu jesteśmyw żałobie, że to normalne i w miaręupływuczasu będzie coraz lepiej. Ale minęły trzymiesiące, a ja czuję się ciągle tak samo. Tęsknię zaniąi chcę, żeby wróciła. Nie wyobrażam sobie,żeby miałomi toprzejść. Nigdy. Ale się staram. Szczerze mówiąc, to jutro mamprawdziwą randkę z Randallem. Wreszcie. Po powrocie z Londynu zadzwoniłam do niego, żeby go powiadomić o śmierci mamy. Doskonale mnie zrozumiał, 505. kiedy powiedziałam, że chcę się wstrzymać z urządzaniem ogrodu, bo w tej chwili nie jest to takie ważne. Terazmam potrzebę ruchu, aktywności, towarzystwa. Chcę pogadać z kimś spoza rodziny. - Mamo, maszchwilkę? - pytaDingus. - Pytanie brzmi, czy ty masz chwilkę. Wyjąłbyśnajpierw zakupy z samochodu, czy to nie może poczekać? - Chyba może - mówi, wlecze się do garażui pochwili wraca ze wszystkimi sześcioma torbami naraz. Jak on to zrobił? - Pochować to? -Nie, ja to zrobię. O cochodzi? - Usiądź. -Po co mam siadać? - Bo tak ijuż. -Dingus,do rzeczy. Bierze kilka głębokich oddechów. - Jadęjest wciąży. -Kto? - Jadę. -To niemożliwe. - Nie, to nie jest niemożliwe, mamo. -Jak to się stało,Dingus? - Wpadliśmy. -Jesteś specem od wpadek, nie? - Nie. -A imięMeagan cości mówi? - Ona się nieliczy, -Nibydlaczego? Ale nie o to chodzi. Myślałam,żeta Jadę to miła dziewczyna. - Bo jest miła. Kocham ją. I tylko to, że sięze mnąprzespała, nie oznacza, żejest dziwką. 506 - A nazwałamją dziwką? -Nie, ale samym tonem dajesz mi to do zrozumienia. - Niemów mi, coci daję do zrozumienia. I niewkładaj mi w usta słów, których nie wypowiedziałam. Gdzie moja torebka? - Przed tobą. Kiedy biorę torebkę do ręki, przypominam sobie, żenie ma w niej tego, czego szukam. Co oznacza, że niemamsię czym poratowaćw tym bagnie,w które sięwpakowałam. Czekam, aż na scenę wkroczy Mądra Jai załatwi sprawę,ale chyba drzemie czy coś, bo słyszęwłasny głos: - Zostawiłam portfelw sklepie. Dokończymy tę rozmowę, kiedy wrócę. - Mogę po niego pojechać. -Nie! Pojadę sama - mówię i wypadam za drzwi. W mgnieniu okazajeżdżam na parking. Włączamreflektory, niegasząc silnika i niby od niechceniaprzeczesuję chodnik w poszukiwaniu białych pigułek. Nie widzę ani jednej. Niemożliwe, przecież wyrzuciłam je właśnie tutaj! Chodzę w kółko i w końcu stajęwmiejscu, gdzie zaparkowałam przedtem,i próbujęsobie wyobrazić wszelkie możliwe strony, w któremogły się potoczyć pigułki, i wtedy widzę, że chodnikjest częściowo mokry. Spryskiwacz podlewał te pieprzone drzewka. Kiedy podchodzę do jednego z nich,w końcu dostrzegam coś białego. Schylam się i paznokciem zeskrobujękupkę lepkiej białej masy. Nie darady. Nieudaje mi się. Po powrocie do domu zastaję Dingusa w jego pokoju. Pukam do drzwi i nie czekając, wchodzę. Siadamnabrzegułóżka. Jak tu gorąco. Okropnie. - Powiedz coś - mówię. 507. - Nie wiem, co powiedzieć, poza tym, że Jadę jestw ciąży. -I? Kiedy zrobi aborcję? - Czy ktoś mówił coś o aborcji? Musiałam się chyba przesłyszeć. - Kurwa,czyśty zupełnie zwariował, synu? -Mamo, nie przeklinaj. Nie lubiętego. Obiecałaś,że już nigdynie użyjesztego słowa, a przed chwiląwłaśnie to zrobiłaś. - Odpieprz się, Dingus! Kładzie głowę na dłoniach i zasłania uszy. - Mamo,posłuchaj. Narozrabiałem. Oboje narozrabialiśmy. Ale zamierzam ponieść wszelkie konsekwencje. - Toznaczy, żez powodujakiejś dziewuchy chceszzrezygnować ze stypendium i college'u? -Nie. - To znaczy, żenie odejdzieszz liceum? Takciężkonato pracowaliśmy, Dingus. - A czy ja mówiłem, że nie pójdę do college'u? I niezamierzam rzucićszkoły. - Weźmiesz do siebie Jadę i to dziecko? -Tak, jeżeli będę musiał. - Urocze. A jej rodzice? Co oni na to? Jej ojciecz pewnością nie będzie musiał się głowić nad tematemkazania nanajbliższą mszę, nie uważasz? - Jeszcze o niczym niewiedzą. Walę go wgłowę takmocno, aż mnie ręka piecze. - Och, ale siędowiedzą. Ty imto powiesz jutroz samego rana. - Mamo, pójdziesz ze mną? -Nie tym razem, kolego. Masz tozrobić sam. Czekaj. Zapomniałam. Poproś ojca oradę, skoro ostatniotaksię skumplowaliście. 508 - Nie wiem, czy aż tak bardzo mogę ufać jego rozsądkowi. -Naprawdę? A to dlaczego? - To pozer i ma obsesję na punkcieswojego wizerunku. -A to ci niespodzianka! Cóż,ja się zgadzam nawszystko, co postanowicie z twoimi teściami. Tymbardziej że razem ze swoją panienką pewnie jużwszystko sobie obmyśliliście. Dobranoc. - Mamo, nie idź! Nie wiem, co powiedziećjej matce,a zwłaszcza tacie. Pomóż mi. - Powinieneś był o tym pomyśleć, kiedy zapomniałeś o prezerwatywie. Miłych snów, Dingus. Trzaskam drzwiami. Mam ochotę udusić tego idiotę, zrzucić z półek wszystkie puchary i wywalić jeprzezokno do śmieci. Ciekawe, czy mu się przypomni,co chciał osiągnąć, kiedy będzie zmieniał pieluchyalbo szukał w drobnych ogłoszeniach pracy za minimalną płacę, jednocześnie próbując obejrzeć MondayNight Football? Dziwne, ale ranonawet mną nie trzęsie tak jakalkoholikami na głodzie. Nie trzęsie i już. Kiedy sprawdzam, czyDingus wstał, okazuje się, że już wyszedł. Postanawiam zrobić właśnie to, co sobie zaplanowałam, zanim dowiedziałamsię, że być może zostanębabcią. I zrobię to bez pigułek. Zamierzamobejść dookoła ten zbiornik w Lafayette, który ma ze trzy mile kwadratowe,i nieważne, ilemi to zajmie. Wyjadę gdzieś,żeby sobie odtruć organizm. Rok temu jedna z klientek dała mi karnet doluksusowegosanatorium w Arizonie, które nazywają 509. balsamem dla duszy. Ludzie jeżdżą tam dwa razyw roku, żeby się odprężyć, oczyścić ciało i umysł, aległównie po to, by zapobiec temu, co nazywają "wypaleniem". Przeczytałam tę broszurkę chyba ze storazy,ale zawsze wydawało mi się, że nie zasłużyłam na całytydzień całkowitegolenistwa. Ale też nigdy, aż dodzisiaj, nie miałam potrzeby nauczyć się zmagaćz problemami dnia codziennego. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogłabym miećjakieś korzyściz ćwiczenia jogi, taichi czy choćby medytacji. Nigdyniewiedziałam, że powinnamzwolnić. Nigdy nie wiedziałam, że tego nie potrafię. Określenie "troszczyćsięo samego siebie" nigdy dla mnie nie istniało, alepodoba mi się ideażycia teraźniejszością, zamiastwiecznego planowania i czekania na jutro czy przyszłyrok. A myśl o tym, że moje ciało miałoby zostaćwymasowane, oczyszczone i obłożone wodorostami albo zanurzone w wannie zgorącą wodą i studziewięcioma biczami wodnymi, wydaje się aż zbyt piękna. Napewno dam się namówić na masaż relaksujący, krzyżowo-czaszkowy albo taki przy użyciu rozgrzanychkamieni. No i oczywiście nigdy nawetw głowie mi nie postało, że ktoś mógłby mnie znać lepiej niżja sama. Poco więc miałabym opowiadać się za "odkryciem samegosiebie"? Co mi jeszcze zostało do odkrycia? Zaraz. Charlotte oskarżyła mnie o to, że mam obsesję napunkcie kontroli. Może ma rację. Właściwie to nazwała mniemanipulatorką, z czym się niezgadzam,alerzeczywiście zawsze potrafię dostać to, czego chcę. Powiedziała, że się rządzę. Możliwe. Że wydaje mi się,że zawsze mam rację. Nieprawda. Umiem się przyznaćdo błędu. Że uważam, że tylko ja potrafię wszystko 510 załatwić jak należy. Tak niejest. Szczerze mówiąc, toprzeważnie zanim wyjaśnię, jak coś zrobić, i zanim siędoczekam, aż zostanie to zrobione we właściwy sposóbi na czas, sama załatwiłabym to szybciej ilepiej. Takto już jest. Ale może i działam niektórym na nerwy. I tonie tylko jej. Chciałabym też sięnauczyć tak sięwszystkim nie przejmować. Tak więc -Mądra Ja rozumie, że przydałoby się dowiedzieć, dlaczego to, co jestwe mniebezbronne, przestraszone, samotnei zawszenastawione na perfekcję, chowało się pokażdej połkniętej pigułce. Naprawdęchcę się opamiętać. Chcępoczuć równowagę. Nie chcę już musieć być wszystkim dla wszystkich i chcę też wybaczyć sobie to, że niejestem idealna. Zastanawiam się tylko, czy w takimmiejscu mi siętouda. Zobaczymy. Kiedy słyszępukanie do drzwi,dziwię się, że Dingus wrócił tak szybko. Jestdopiero wpół do dziesiątej. - Proszę. Jest ubrany w barwy swojej szkoły: fiolet izłoto. Podchodzi icałuje mnie w czoło. - Lepiej się czujesz? - pyta. - Szczerze mówiąc, nie. -Mamo, strasznie cię przepraszam. Nie mogłemspać,więcposzedłem tam wcześniej. - Noi co? -Jej rodzice są na nas wkurzeni. Spytali Jadę, czyjestgotowa zostać matką. - I co powiedziała? -Powiedziała, że nie, ale tocena, jaką chce zapłacićza popełnienie błędu. - A co ty powiedziałeś, kiedy spytali,czy jesteśgotowyzostać ojcem, a z pewnością cię o to spytali? -Jej tataspytał. Właściwie powiedziałemto samo. 511. -1? - Rozmawialiśmy o naszych planach związanychz college'em, naszych celach i różnych takich rzeczach, na przykład o tym, jak już będziemy naswoim i. -I co? - Ona nie jest gotowa. -Chcesz mi powiedzieć, żecórka duchownego zamierza zrobićaborcję? -Tak. - Jak to możliwe? -Jej rodzice powiedzieli, że czasy się zmieniły. I żeJadę maswoje plany. Ma średnią ocen trzy i osiem. - Ty też, głupku! -Wiem. I dostaje oferty stypendium. Doskonalepisze. Chce studiować dziennikarstwo. - Mówiłeś im, czym chcesz się zająć oprócz gryw footbaU? -Tak. -I? - Powiedziałem, żeplanujępójść na medycynę. Żechcę studiować biologię i chemię. - Wielkie dzięki. I co jeszcze? - Spytali, czy. postąpilibyśmy inaczej, gdybyśmymogli cofnąć czas, a my powiedzieliśmy,żetak. A potem spytali, czy chcemy dostać jeszcze jedną szansęi oczywiście oboje znowu przytaknęliśmy. - I to wszystko? -Tak. Ale muszę zapłacić za aborcję. - Pewnie, że tak. -I oboje obiecaliśmy, że zaczniemy chodzić na takie zajęcia przy kościele dla nastolatków i opowiadaćoniebezpieczeństwach płynących z uprawiania seksu 512 bez zabezpieczenia. Raz w tygodniu przezdziewięćmiesięcy. - Dobrze. Chcesz dalej chodzić z tą dziewczyną? - Myślę, że na jakiś czas przestaniemy sięspotykać. -Jesteś tego pewny? - Mamo,wiem,że okropnie narozrabiałem. Bardzosię wystraszyłem, a kiedy kazałaś mi samemu to załatwić, zrozumiałem, ile mogę stracić. Tak więc nie musisz sięjuż martwić. I dziękuję. -Odwraca siędowyjścia. - Czekaj,ja też mam ci coś do powiedzenia. -Tak? - Wiesz, jaka ostatniobyłam poirytowana i przykra? -Tak jakby. - Dingus, będę szczera. Nieco ponad rok temu miałam taki zabieg dentystycznyi. wiesz, że powiększyłam sobie piersi, prawda? - No, zauważyłem. -W każdym razie dostałam wtedy lekarstwo, którepoczątkowo brałam na ból, alepotem, kiedy czymś sięzdenerwowałam, brałam jedną, a potem dwie pigułki,bo mnie uspokajały i wydawało mi się, że dzięki nimmyślę jaśniej. No, ale poszłoszybko i tak się skończyło. - Toznaczy, że się uzależniłaś od tego lekarstwa? Trudno mi się do tego przyznać, ale mówię: - Tak. -Jak ono się nazywa? - Yicodin. -Słyszałem onim. Chyba nawet je mam. - Miałeś. -Racja. Chwilę później czuję,że łzy płyną mi po twarzy,nawet nie wiem, jak to się stało, bo wcale nie chciałam 513. płakać, i nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle płaczę. Chociażnie, wiem. Jest mi wstyd, bo w końcuprzyznałam się przed synem do jednej ze swoich wielusłabości, a to bardzo dziwne uczucie. - Jużdobrze, mamo. Zawsze masztyle na głowie, tozrozumiałe, że czasamijest ci trudno. Nie musisz czućsięwinna. Mogę ci jakoś pomóc? Tylkokręcę głową, kiedy mnie obejmuje, jakbymbyła jego dzieckiem. - Chyba wybrałem nieodpowiednią porę, żeby cięobarczaćmoimi wyskokami. Przepraszam, mamo. - Dingus, równie dobrze mogło się to zdarzyć zatydzień alboza rok - to nie ma nic wspólnego z tobą. Chodzi o mnie i o to, jak sobie radzę z pewnymirzeczami. Mogłam to przewidzieć. - Oj, mamo. Kurczę. No więc popełniłaś błąd. Totylkoudowadnia, że jesteś takim samym człowiekiemjak wszyscy. Dzięki Bogu. - A cóżto ma znaczyć? -Bojuż zaczynałem w to wątpić. Lekko go szturcham. - No,w każdym razie wybieram się do takiegosanatorium wArizonie, gdziebędęmogła się trochęzastanowić nad sobą i może też oczyścić ciało i umysł. -Super. Mówiłem, żebyś sobie kupiłaadidasyi trochę ze mną pobiegała. Gwarantuję, żeżadna pigułkanie wyzwoli tylu endorfin. - Przyłączę się do ciebie, jak tylko opanujęchodzenie. -Słowo? - Słowo. Gdy tylko wychodzi, wkładam dres, który zawszechciałam włożyć, wpadam do sklepusportowego i ku514 puję parędobrych butów do biegania, a potem idę doLafayette i w niecałe czterdzieści minut pokonuję całyteren. Nawet się spociłam. To przyjemne uczucie. Aletrochę siępośpieszyłamz tym zadowoleniem. Niz tego, ni z owego robimi się gorąco. Potem zaczynamkichaći marznąć. To chyba objawy odstawienia. Idęprostodo domu, wchodzę pod kołdrę i po jakimśczasie budzi mnie własne chrapanie. Od całych czternastu godzin nie połknęłam pigułki. Już mam sobiepogratulować, ale w końcu sama sobie to zafundowałam, więcnie ma sensuświętować nawetna poziomiewyobraźni. Przesypiam całe trzy godziny, akiedy się budzę, tochociaż straszniesię cieszę na tę randkę z Randallem,moje ciało rządzi się własnymi prawami. Krzyczyo chociaż jedną pigułkę. Czuję się pobudzona, rozdrażniona idziwię się sama sobie, kiedy zaczynam przetrząsać wszystkie szuflady w biurku, staretorebki,kasetki na biżuterię, futerały na okulary, kieszeniegarsonek i płaszczy, a nawet popielniczkę w samochodzie, gdzie zazwyczaj trzymam dwa dolary na opłatę za przejazd przez most - wszystkie te miejsca, gdziekiedyś chowałam pigułki, w nadziei że któregoś dniaznajdę je przypadkowo, gdy tak jak teraz będę potrzebować jednej czy dwóch. MądraJa mówi: "Znowujesteś głupia! Zachowujesz się, jakby to cholerstwobyło nagrodą albo ukrytym skarbem. Lepiej się ciesz,że nikt tego nie widzi". Wstydzęsię,czuję siętak, jakbyktośmnie obserwował. Ale tak mi ciężko udawać, że nie potrzebujętych pigułek. Wiem przecież, żejedna pigułka niczegonie zmieni. Nigdy niczego nie zmieniają. Wszystkojest dokładnie tak samo, zanim wezmę i potem, kiedy 515. już działa. Żałuję, że nie mogę zrozumieć, dlaczegotraktuję je jako nagrodę za dobre zachowanie, za to, żefunkcjonuję, że się nie rozpadam, za to, że wiążękoniec z końcem bez niczyjej pomocy, za to, że brnędo przodu pozornie bez wysiłku, chociaż mam wrażenie, że dźwigam całe tony. Z drugiej strony jednakjest toczęść gry - udawanie, że przychodzi mi tozłatwością, chociaż wcale tak nie jest. Pigułka tobardzo skromna nagroda za to, corobię. Mądra Ja doskonale o tymwie, alegórę bierze GłupiaJa. Po przeszukaniu wszystkich zakamarków nie znajduję anijednej pigułki, więc mówię pieprzyć to i idępod prysznic. Kiedy otwieram bieliźniarkę i zaczynamdobierać sobie do kompletu stanik i majtki- bam! - z tyłu znajduję plastikowątorebkę na kanapkizdwudziestoma pigułkami. Wyrzucamje na łóżko i patrzę, jak się toczą naśrodek fioletowej narzuty. Mam ochotę włożyć jednądo ust, ale boję się, że wtedy za dwie godziny dodamkolejną, a potem jeszcze dwie i jeszcze, iznajdę sięw punkcie wyjściowym. Decyduję się trochę odczekać. Zobaczyć, ile wytrzymam. Jest już prawie siódma, Randall maprzyjśćdopiero za godzinę. Myślę sobie: coja mam robićprzez tę godzinę? Nie mogę jeść. Jeżeli się do czegośwezmę, nie zdążę dokończyć. Mogłabym zadzwonićdo Janelle, ale ona zacznie gadaćo nowym domualbo onowej pracy w "Eleganckich rupieciach", a ponieważ córki George'a zdecydowały się zeznawaćprzeciwko niemu, to kiedy zapadną decyzje odnośniedo podziału majątku, pewnie będzie ją stać na wejściewspółkę z tą Orange Blossom. Na pewnobędzienawijać o tym, że zamierza umieścić nazwiskobyłej 516 żony George'a w akcie własności tego bliźniaka, w którym mieszkała przez tyle lat, i ile razem zShanicewynoszą z grupy wsparcia dla ofiar kazirodztwa. I chociaż bardzo sięcieszę, żeim się udało, topoprostunie mam ochoty teraz zawracaćsobie tym głowy. Zawsze nic, tylkosłucham, a tym razemchcę, żebyto ktoś wysłuchał mnie. Aż dziw bierze, że w końcu mogęzadzwonić do brata,który wreszciema własny telefon, ale ostatnio on chcerozmawiaćtylko o trzeźwości,o patentach na swojewynalazki i prototypach niektórychz nich. Tak jestpodniecony własnąproduktywnością, że nie możnamuprzerwać. Zmienia temat tylko wtedy, gdy może mówićo swoimdziecku lub o tym, że podjął trochę pieniędzypo mamie i spłacił zaległe alimenty. Przerabia program"dwunastukroków" wAA i nawet przeprosił Donettęi jejmęża zato, że walnął go mopem, onizaś muwybaczyli i pozwolili mu spędzićjeden weekend z Jamilem. Lewis taksię cieszy, że żyje i masię dobrze, żewątpię, czy chciałby okazać mi zainteresowanie. Jest jeszcze Charlotte, którajakiś czas temu zostawiła mi wiadomość z wyjaśnieniem, że do ŚwiętaDziękczynienia może nieudać jej sięze mną porozmawiać, bo razem z Alem chyba zaczną chodzić naterapię grupową, chociaż najpierw może zacznie jąsama. Powiedziała, że nie poradzi sobiejednocześniez mężem,samą sobą, mną z moimi problemami, śmiercią mamy, homoseksualizmem syna icórkami, którejuż miesiączkują. Stwierdziła,że mamyjeszcze sprawy do załatwienia, więc chyba muszę poczekać, ażodezwie się pierwsza. Ponieważ nie uczesałam się tak, jak to wcześniejplanowałam, staję przed lustrem, ściągam włosy 517. w koński ogon na czubku głowy i skręcam go w węzeł. Węzeł jest jednak za ciasny, więc go poluzowuję i robię w tym samym miejscu roztrzepany kok. Ciekawe,oczym będziemy z Randallem rozmawiać przy kolacji. Idziemy do Sausalito. Spoglądamna pigułki. Przednami jeszcze wiele mostów. Może jedna nie zaszkodzi. Ta restauracja pewnie znajduje się nad wodą. Głowazaczyna mi pulsować. Zamówię sobie homara. Chybabędę miała migrenę. Ciekawe, czy Randall okaże siętaksamointeresującypoza ogrodem? Może wezmęjedną. Żebysię trochę rozluźnić. Bo teraz żadnazemnie pociecha. Chcę siędowiedzieć czegoś więcejo jego córce. Chcęmu opowiedziećo swoimsynu. Jaksobie radzi jakorodzic? W skroniach mipulsuje. Tochyba migrena, chociaż nigdy przedtem jej nie miałam. Paris, dlaczego właśnie teraz? Co ci jest? Ręce misię pocą. I kicham. Może się przeziębiłam? Cholera. Nie mogę wyjść, jeżeli się rozchorowałam. Wolałabymgo nie zarazić. Przestań, Paris. Wiem, że nie złapałamżadnego przeziębienia. I głowa wcale mnie nie boli. Chciałabym, żeby bolała. Chcę być chora,żeby niemusieć spojrzeć prawdziew oczy. A jakie to będą oczy,Paris? Smutne,wesołe czy może szalone? Tęskne,zimne czy złe? Kutwa, dlaczego tak trudno ci spojrzećprawdzie woczy, Paris? Co? Padam na łóżko iw tej samejchwili czuję, jakpigułki wciskają mi sięw wilgotną skórę. Przewracamsięna brzuch i zbieramje po kolei, aż mam je wszystkie w dłoni, maszeruję dołazienki i spuszczam jez wodą. Kiedy rozlega się dzwonek do drzwi, czujęnagły przypływ siły. Czujęsię jak naładowana energią. Wciskam przycisk na domofonie i zapraszam Randalla do środka, mówię, że zaraz schodzę. Kiedy wkładam 518 tę ładną brzoskwiniową sukienkę, którą kupiłam sobie w Londynie, z jakiegoś dziwnego powodu wyobrażam sobie, jak mu mówię całą prawdę o tym, coprzeżywam, a kiedy zapinam paski butów, jestem jużcałkiem pewna, że to zrobię. Jaki jest sens zaczynaćzwiązek od kłamstwa, nawet jeżeli miałoby się skończyć tylkona przyjaźni? Pozatym on mi szczerzeopowiedziało swojej sytuacji. Jeżeli prawdago nieprzerazi i jeżeli nadal okaże się dlamnie takinteresujący jak ja dla niego, to może znajdziemy sobiewięcejtematówdorozmowy podczas powrotu dodomu i nieważne, ile mostów będziemy musieli przejść. Pomoc - Jak to się robi? - pytam. - To zależy od ciebie, Charlotte. Niema żadnychsztywnych reguł ani zasad, których trzeba przestrzegać. Ale najlepiej zacząć od tego, coci sprawia najwięcej trudności. - Aha - mówię,rozglądając się po tym jasnoszarymbiurze. Możetoniezupełnie Lot nad kukutczymgniazdem, ale widać, że pracuje tu biały człowiek. Wszystkojest takie ładne i schludne. Aż za bardzo. Żadnychpapierzysków na dużym biurku z klonowego drewna,poza tym kwestionariuszem, który jej dałam i któryczyta właśnie w tej chwili. Leży tylko suszka, z marmurowej podstawki sterczy eleganckie złote pióro,w którymna pewno nie ma atramentu, widzę ciemnoczerwony zszywacz, taśmę klejącą i liniowany żółtynotatnik obok zatemperowanych ołówków numerdwa, takich samych, jakich moje dzieci używająw szkole. Jak na mójgust to trochę tu za idealnie. Nawet nie ma żadnego zapachu. I gdzie jestkanapa? Nie widzę żadnej kanapy. Tylko siedzisko pod oknem, a iono jest zawalone pluszowymi zwierzakami. Ściany są obwieszone takimi dziwacznymi obrazami, które wyglądają jak nabazgrane 520 kredkami czy flamastrami przez dzieci, pewnie jejdzieci,bo czuła się wobowiązku oprawić jei pov iesićnie w domu, tylko tutaj, gdzie nie muszą ichogi^daćjejznajomi, tylko ludzie tacy jak ja: zupełnie ,:bcy. Zaraz. Nie nosi obrączki, więcpewnienawet ni^ madzieci. Powiem prawdę: gdybym była facetemi //obaczyła ją na ulicy, na pewno bym się za nią nie obejrzała. Ale jakby tak ją umalować - chociażtrochę- i gdyby ścięła te myszowate włosyi zrobiła ^obiebalejaż alboprzynajmniej parę jasnych pasemek, mogłaby uchodzić za mniej więcej atrakcyjną. Ale jest psychologiem. Sama powinna o tym wiedzieć. Możejest zadowolona z własnego wyglądu. ^Pozatymwiem, że jestbogata, więc wcale bym si niezdziwiła, gdyby się okazało, że to obrazy jakichś płynnych malarzy i że wydałafortunę na to gówno. Biali toumieją wyrzucać pieniądzew błoto. Belinda, miła biała dziewczyna, z którą nadal pracuję na poczcie (bo odkryłam, jakszybko kończy się stotysięcy dolarów), powiedziała mi,że w zeszłym roku,po rozwodzie i utracie praw do opieki nad dzieckiem,poszła na trzymiesięczny urlop i spędziła mnóstwoczasu u psychologa, który jej pomógł wrócić na prostą. Nauczyłasię też pewności siebie, którejnigdy niemiała. Coś o tym wiem, bo pewność siebie rrtożnaudawać. Jestem w tym naprawdę dobra. W zeszłymtygodniu powiedziałam jej, że odkądumarła mi mama, mam straszny zamętw gfówie,ipoprosiłam o telefon do tej kobiety. Nie chciało misię wdawać w szczegóły,bo wiedziałam, że i tak będęmusiała powtórzyć je lekarzowi. No.Zachowałamwszystko dla tej białej pani w granatowejgarsonce,która wygląda jak od Ellen Trący, chociaż z taką kasą 521. chyba nie ubiera się u Ellen, ale w końcu niektórzybogaci biali są okropnie skąpi i wydają wszystkiepieniądze na te idiotyczne obrazy i jeżdżą starymigruchotami, za to mają inwestycje na całym świecie,więc może to podróbka. Mogła jąkupić uLoehmanna,Marshallaczy nawet Rossa, zresztą co za różnica? Właśnie dlatego tu jestem. Mam kompletny mętlikw głowie. Wszyscy mówią, że żałoba trwa długo, ale jasię takczułam jeszczeprzed śmiercią mamy. Teraztylko mi siępogorszyło. W ogóle nie wiem, od czegozacząć anico powiedzieć. Odpowiedziałam już na milion pytań z tego kwestionariusza, który nadal przerzuca, więc powinna już znać całąmoją historię. Niektóre z tych pytańbyły zbyt osobiste, nie jej zasranyinteres,więc albo zostawiłam je bez odpowiedzi,alboskłamałam. Podobno zawsze warto dostać dwie diagnozy, więczaraz potem idę do innego lekarza. Ta druga jestpsychiatrą i jest czarna. W zeszłąniedzielę, tuż pokościele, żona Smitty'ego,Lela, powiedziała mi, żekiedy oskarżyła go o zdradę, bo zapomniała, że miałjechaćnaryby, musiała się przyznaćprzed samą sobą,że panujew niejstraszny chaos, już sama nie wie, coi jak, i przestraszyła się, że zaczyna wariować. Wtedyżona pastora podała jej nazwisko psychiatry, któryprosto z mostu powiedziałLeli, że wcale nie zwariowała. Bardzo swojsko czuła sięu tej lekarki, która nawetnie wyglądałajak lekarz, tylko jak osoba, z którączłowiek od razu miałby ochotę się zaprzyjaźnić. Dodała, że niechce mówić jak rasista, ale uważa, że todlatego, że obie były czarne ita lekarka po prostu odrazu rozumiała pewne rzeczy i nie trzeba jejbyłoniczego tłumaczyć. Lela powiedziała, że dotarłado Fi9.9 samego sedna swoich niektórych problemowi że terazjaśniej jej się myśli. Kiedy doktorSimpsonspogląda namnie, czujęsięjakoś głupio. Bojęsię słów, które zaraz padną z jej ust,ale kiedy je otwiera, mówi tylko: - Ostatnio przeżywa pani wiele stresujących sytuacji, zwłaszcza po śmierci matki, prawda, Charlotte? -Tak. - Który z tych problemóww największym stopniuzaprzątapani myśli? -Wszystkie. - A więc wszystkie zaprzątają pani myśli. -Tak. Siedzi, jakby czekała, aż cośpowiem, a ja czekam,aż ona odezwie się pierwsza. W końcu mówi: - Wspominała pani, że pani syn być może jest gejem? -Tak. - Z pewnością trudno się pani z tym pogodzić. -Pewnie. To chore, nie uważapani? - Moje zdanie nie ma tutaj żadnego znaczenia. Ważne, co pani otymsądzi. Ja nic tylko patrzę na tę zołzę. Pewnie jestz Kalifornii. W Kaliforniitak się właśnie myśli. Siadam wygodniej nakrześle i mówię: - Nie podoba mi się to. To nie jestnormalne. Onpowinien lubić dziewczyny. - Ale skoroich nie lubi, to czy ma pani o to do niegopretensje? -Nie wiem. Kocham swojego syna, ale po prostuw głowie mi się nie mieści, że mógłby się całowaćz innym chłopakiem i Bóg jeden wie, cotam jeszcze. Jak by nie patrzeć, to dziwaczne. fiM. - No, dobrze. Możemy wrócić do tej kwestii innymrazem, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. - Nie, nie mam. Ale co z moim mężem? I siostrą,która mnie nie lubi i ciągle oskarża o to, że jejzazdroszczę, co nie jest prawdą? Mama przed śmierciąpoprosiła,żeby jej dzieci razem spędziły ŚwiętoDziękczynienia. Mam pójść do tego wielkiego, eleganckiego domu siostry, chociaż tak naprawdę w ogóle mi się nie chce, ale jeżeli nie pójdę, to mnieuznają za wstrętną wiedźmę, a ja już nie chcę więcejzgrzytów, jeżeli da się tego uniknąć. I co panina to? - No,sporo tego. Może zaczniemy odpani sytuacjiz mężem? - Słucham. -Co pani o tym myśli? - To kłamca i nie ufammu. -Myślę, że nie bez powodu. Zważywszyna to, copani o nim powiedziała,trudno byłoby mu ufać. - Więc myślipani, że powinnamsię z nim rozwieść? -Myślę, że powinnyśmy zrozumieć,cotak naprawdę chciałaby pani z tym zrobić. Wyobrażamsobie, żemapani mieszane i sprzeczneuczucia w związkuz tąsprawą. - No tak, ale . co ztego? - W czym panią okłamuje? -Przyłapałam go tylko na dwóch kłamstwach. Aleza to dużych. - Możemi pani powiedzieć, czego dotyczyły? -Tak. Dziesięć lattemu miał romans zjakąś babą,nakryłam go, a teraz dowiaduję się,żeurodziła jegodziecko, aon przez wszystkie te lata łożył na nie. - I? -I to wszystko. 524 - To dlatego chcesię pani z nim rozwieść? -Tak, a paniby nie chciała? - Niemogę powiedzieć, co bym zrobiła w podobnejsytuacji. Bardziejmnie interesujeto, co pani czuje. - Jestem wkurzona. Nienawidzę go tak, że niewiem. Nie ufam mu. Niewierzę w ani jednojegosłowo. - Czy nadal go pani kocha? -Nie o to chodzi. - Nie o to chodzi? - powtarza lekarka. Co ona, echojakieś? - Co miłość ma z tym wspólnego? JakpowiedziałaTina. - Charlotte - mówi, splatając ręce. -No? - Proszę mipowiedzieć, po co pani tu przyszła. Wczym mam pani pomóc? - Napisałam w tym kwestionariuszu. Chcę cośzmienić w swoim życiu, a dzieje się tyle, że nie wiem,od czego zacząć. Muszę to wszystkosobie jakoś poukładać. - Właśniezaczyna pani to robić. Przyszła tu pani. - Szybko zerka na zegarek. -Czy mójczas już się skończył? - Jeszcze nie. Zostało około dziesięciu minut. Kończymy za dziesięć. - Dobra -mówię, próbując się pośpieszyć. - Chcęteż porozmawiać omojej pracy. - Co z tą pracą? -Nienawidzę jej. Chcę ją rzucić. Pracujęna poczcie,alechcę założyć własną firmę i przestać harować oddziewiątej do siedemnastej. Mam już dosyć wstawaniaskoro świtpięć razy w tygodniu i tyrania za marne 525. grosze. Chcę robić coś sama. Zapomniałam wspomnieć, że wygrałam sto tysięcy na loterii. - O, na pewno się przydadzą. -W tym tempieskończą mi się przed BożymNarodzeniem. - Ma pani jakieś pomysły nafirmę? -Parę. - Proszę mi opowiedzieć. Czy ona musi mnie tak przypierać do muru? Cholera. Nie mam pojęcia,dlaczego, ale mówię: - Mogłabym założyć firmę cateringową, bo dobrzegotuję i znam mnóstwo bogatych ludzi, którzy mieszkają w rewirach moich listonoszy, a wielu z nich znamnie od lat, kiedy jeszcze sama roznosiłam pocztę. Tojeden pomysł. - Zna się pani na tym? -Mogęsię nauczyć. Moja siostra zajmuje się czymśtakim w Kalifornii. - Może powinna ją pani poprosić o radę? -Nie. Tego nie zrobię. - Dlaczego? -Na razie nie chce mi się tego wałkować. - Dobrze. Jakieś inne pomysły? - Umiemszyć. Myślałam o szyciu tapicerki albozasłon, mogłabym sięteż nauczyć dekoracji wnętrzalbo renowacji mebli, sama nie wiem. - Wspaniałepomysły. I ciekawe, kreatywne zajęcia,Wiele osóbw tych dziedzinach odnosi sukcesy. - Chcę wybrać takie, które mi przyniesie największe dochody. Spogląda na mnie, jakbym powiedziała cośnie tak. - Co sięstało? -Nic. Pieniądze są dlapani bardzo ważne, prawda? 526 - A dla pani nie? -Tak. Ale bardziej mnie interesuje, jakąwartośćstanowią dla pani. Czywybrałabypani zajęcie, któreby pani nie interesowało, ale dawało pieniądze, czy cośpasjonującego, ale mniejdochodowego? - Mogę się nauczyć wielu rzeczy. Przezosiemnaścielat pracowałam napoczcie izaczyna mi to już działaćna nerwy. Po prostu chcę więcej zarabiać. - Rozumiem- mówi tym śpiewnym głosem. Ona też mi zaczyna działać nanerwy- Nie rozwiązałyśmyanijednego problemu, a myślałam, że wyjdę stąd z jakimiś radami. - A coz moim mężem? Comam z nimzrobić? - Och,Charlotte. Nie mogę za panią odpowiedziećna to pytanie. - Dlaczego? -Po pierwsze, nie mówię swoim pacjentom, co mają robić, tylko zadaję pytania, które mająich naprowadzić na najlepsze rozwiązanie, a to czasami wymagawięcej niż jednej sesji. Przeżyła pani wiele lat z tymmężczyzną. W grę wchodziwiele kwestii, a jeszczenawetnie zaczęłyśmy ichomawiać. Czy chciałabypani następnymrazem zacząć od tego? - Chyba tak. Ale proszę mi cośpowiedzieć. Na podstawie tego, co już pani wie, jakpani myśli: powinnamsię z nim rozwieść? Bierze żółty ołówek, po czym powolutku go odkłada. - Charlotte,nie mogęodpowiedzieć na topytanie,byłoby wysoce nieprofesjonalne, gdybym chociaż spróbowała. Porozmawiajmy o tym bardziej szczegółowonastępnym razem. Kiedy może paniprzyjść? - Nie wiem - mówię, wstając. -Możeo tejsamej porze w przyszłym tygodniu? 527. - Sprawdzę swoje plany i zadzwonię, dobrze? -Dobrze - mówi, wstajei wychodzi zza biurka. O, cholera. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Nic dziwnego, że nie znalazłasobiechłopa. Podajęjej rękę imówię, że już nie mogę się doczekać następnego spotkania, ale jak tylko wychodzę, biorę tę małąwizytówkę, którą mi dala, i wyrzucam ją do pierwszego kosza na śmieci, który znajduję po drodze. No, to zupełnieco innego. Przede wszystkimgabinet doktor Cecily Greene nie znajduje się w biurowcu,tylko w domu zpiaskowca. W holujest mała kamienna fontanna, z której tryska woda. Ładnie tu. Czujęzapach kadzidełek. Nie wiem, jaki to rodzaj, alepodoba mi się. Czyta muzyczkaw tle to jazz? Jeszcze nawet nie zdążyłam usiąść, kiedy drzwi otwiera przystojna kobieta po czterdziestce z krótkimafroi ze świetnie wykonanym makijażem. Uśmiechasię do mnie. - Witam panią, Charlotte. Jestemdoktor Greene,ale proszę mówić domnie "Cecily". - Dobrze - mówię. Ona teżładnie pachnie. Czegoużywa? Może rozpoznam markę, jeżeli podejdętrochębliżej. Kiedy się odwraca, stoję z nią prawie twarząw twarz. Czujęsię jak idiotka. - Co to za perfumy? - Mieszankaolejków eterycznych. -Jakich? - Jaśmin, ylang-ylang i geranium. -Nigdy nie słyszałam o takich. - Mam tu wbiurze zapasową buteleczkę, mogę cidać. -Nie,nietrzeba. 528 - Sama je robię. To żadenproblem. - Dzięki. -Usiądź, gdzie ci wygodnie - mówi, wskazującna dwa wielkie fotelepokryte welurem. Fioletowymz pomarańczową lamówką. Ładne. Naprzeciwkonichstoi kanapka, ciemnopomarańczowa zfioletową lamówką. Na skraju biurka, które wygląda na antyk,leży kilka książek i sterta czasopism medycznych. Widzę magazyn "Essence" i "BlackEnterprise", krzyżówkę i filiżankę z torebką herbaty na takim małympodgrzewaczu. W rogu biurka stoi fioletowe szklanenaczynie pełne twardych cukierków i miętówek. Mamna nie ochotę, ale nie wezmę. - Napijesz się czegoś? Wody,soku? - Nie, dziękuję. Wstaje, wyłącza muzykę, a potem siada naprzeciwko mnie. Nie wiem dlaczego, alew ogóle się niedenerwuję. - A więc Lola skierowałacię domnie. -Tak. - Dobrze. Jest bardzo miła. To bardzo mądra siostra. Charlotte, powiedz mi, co mogę dla ciebie zrobić? Powiedziała"siostra"? Trudno uwierzyć, że lekarzsię tak wyraził, ale to mi się podoba. - Sama nie wiem, Cecily - mówię. - Gdzie kwestionariusz? - Nie stosuję kwestionariuszy. -Dlaczego? - Bo nie mówią o człowieku nic jako o jednostce. Zakreślasz tylko"tak" albo"nie", łapiesz? Naprawdę powiedziała "łapiesz"? Tak. Tak powiedziała. To mi się też podoba. - No tak -mówię i spoglądam na nią. 529. - Opowiem ci, w jaki sposób pracuję. Przede wszystkim pacjenci przychodzą do mnie, bo przeżyli jakąśtraumę albo mają złe doświadczenia i cierpią. Jednymz moich celów jest ulżyć im w tymcierpieniu i pomócpoznać samych siebie. Ale to możemyosiągnąć tylkowspólnie. - Ale ja właściwie niecierpię, to znaczy nie liczącśmierci mamy. Całareszta mnie wkurza. - Przykro mi z powodu śmierci twojej mamy. -Dziękuję. - Na kogo się wkurzasz? -Na męża,starszą siostrę i syna. Czasami i mojecórki są natej liście, ale nie dzisiaj. Na razie towszystko. - Powiem ci, od czego zaczniemy. Jeżeli znajdziemy wspólny język, to podczas pierwszych trzech sesjichciałabym zdobyć wyraźniej szy obraz ciebie i twojejprzeszłości. Od twoich przekonań aż powszelkietraumatyczne przeżycia, jakie mogłaś mieć, na przykład utratęmatki - a dla większości z nas to wielkieprzeżycie. W miarę upływu czasu, gdy zaczniemydochodzić do sedna sprawy, możesz się poczuć niecogorzej, bo naszerozmowy coś w tobieporuszą. Wtedybyć może nie zechcesz tu wrócić, ale todlatego, żezaczniemy dostawać się pod powierzchnię. Na tymetapie wielu moich pacjentów odwołuje wizyty, denerwuje się na mnie, boza swe złe samopoczuciewini mnie. - Ja tego niezrobię- mówię. -Miejmy nadzieję. Tak więc na pewno masz jednąsiostrę. Jest jeszcze jakieś rodzeństwo? - Starsza siostra, młodszy brat i młodsza siostra. -A więc jesteś środkowa. 530 - Tak. Ale może najpierw powiem,co zrobił mójmąż, a potem,jeżeli zostanie trochę czas^i, opowiedziałabym ci o tym, jak zaraz po pogrzebie mamy - właściwie to w dzień pogrzebu - pokłóciłam się z siostrą, tąnajstarszą, ulubienicą mamy, której się wydaje, żewszyscy jej zazdroszczą, bo ma kasę, a ja nie. Wyżej sra,niż dupę ma - przepraszam za łacinę - i okropnie działami na nerwy, i chociaż ją kocham, to już nie mogę z niąwytrzymać,ponieważ jednak mamakazała nam obiecać,to mam u niej spędzić Święto Dziękczynienia, więcpróbuję się psychicznie przygotować na dalsze awanturyalbo wymyślić,jakraz na zawsze się z nią pogodzići mieć to już z głowy. Mam najpierw zacząć od męża? Odchyla się na krześle i uśmiecha, jakby już wiedziała, o co biega. A możepo prostu jestem skomplikowanym przypadkiem. Kurde, sama niewiem. - Oczywiście, że możesz. Więc jej wszystko opowiadam. Potem tak mi zasycha w gardle, że proszę o wodę. Przynosi mi ją i siadaz powrotem. Spoglądami prosto w oczy i mówi: - Sprecyzujmy: zrobił to dziesięć lat temu,a tyteraz chcesz od niegoodejść? -No. - A co się działo przez te dziesięć lat? Miał inneromanse? - Chyba nie. Nie. - Ma problemy z hazardem albo alkoholem? -Nie. - Jest dobrymmężem? -Tak, ale już nie mogę mu ufać. Złożyłamwniosekorozwód. ^ - Co czujesz w związku z tym? To znaczy, czy czujesz się lepiej, odkąd tozrobiłaś? 531. - Nie. Dlatego tu przyszłam. Mam zupełny mętlikw głowie. - Wiesz, co sobie myślę? -Nie, co? - Myślę, żeto tak, jakbyś teraz smarowała się olejkiem przeciwsłonecznym, chociaż poparzyłaś się w zeszłym roku. -Co takiego? - Zastanów się nadtym przez chwilę. Zastanawiam się, ale,cholera, poparzenie słoneczneto nie to samo, co kłamiący mąż, więc mówię: - Ale on dalej mnie okłamuje. Zabralinam zwrotpodatku i w ogóle. - Okay. A co byś zrobiła, gdybypowiedział ciprawdę? - Pewnie bym się rozwiodła. -W takimrazie rozumiem, dlaczego nic ci nie mówił. Mam ochotę uderzyć ją wtwarz, ale przypomina misię, co powiedziała przed paroma minutami, i niezamierzam wpaść w tę pułapkę, więc tylko upijam łykwody i nic nie mówię, tylko zachowuję się tak, jakbymcała zamieniła się w słuch, co zresztą jest prawdą. - Czy odchodząc odniego, chcesz coś pokazać ludziom, czy robisz todlatego, że naprawdę goniekochasz i nie chceszjużbyć jego żoną? -Tu chodzi o moją dumę. Nie chcę,żeby sobiemyślał, że możemi włazić na głowę. Powinien był mipowiedzieć prawdę. - To tylko jeden incydent,który bardzo przeżyłaś. Ale zaufanie to bardzo krucha więź powstała międzydwojgiem osób, którą czasami trzeba stworzyć na nowo, awtedy jest jeszczesilniejsza. 532 - Może i tak, ale muszę odejść. -Dobrze,ale coś ci powiem. Jeżeli po niemal dwudziestu latach małżeństwa uważasz, żenie możew nim być miejsca na tajemnice albo że twój partnernie powinien zachować pewnych faktów dla siebie, totwojeoczekiwania sąnierealistyczne. - Mówisz, że każdy tak postępuje? Uśmiecha siędo mnie i teraz z jakiegoś powoduwcale nie mam ochoty jej uderzyć i żałuję, że przedtem chciałam to zrobić. - Chciałam przez topowiedzieć, że niekiedy ludzieukrywają coś, żeby nie zranić osoby, którą kochają. Ito wszystko. - Ma to jakiś sens, ale człowiek nie czujesię dobrze,kiedy samdowiadujesię prawdy. -Wiem. - Kiedymogę przyjśćznowu? -Chcesz wrócić? - Wiesz, że tak. Chcę się pozbyć problemów z siostrą, bo Dziękczynienie tuż-tuż. - W takimrazie sprawdź swojeplany i umówmy sięza tydzień, a potem zdecydujemy, jak często będziemy się spotykać. Coty na to? - W porządku -mówię. - Naprawdę w porządku. Kiedy wstaję,obejmuje mnie. To delikatny, ciepłyuścisk. Jakby była moją mamą albo siostrą. Już od latnikt mnie tak nie przytulał. Niemuszę teraznigdzieiść, bo wzięłam sobie zwolnienie naten dzień. AleCecily miała rację, już zaczęła dokopywać się do czegoś,co sprawiło, że poczułam się jak idiotka, i terazżałuję, że nie trzymałam języka na wodzy i mamwielką ochotę zwinąć się w kłębek na tym fotelu,z kocem i filiżanką gorącej herbaty. Chciałabym, żeby 533. mi wtarła ten swój olejek w nadgarstki i za uszami,a ja bym jej wytłumaczyła, dlaczego nie porozmawiałam z mamą przed jej śmiercią i jak mi teraz z tym źle,i dlaczego już nie zwierzam się siostrom. Bo wydajemi się, że w ogóle mnie nie lubią. A to boli. Chcępowiedzieć Cecilycałą prawdę. Że tęsknię za siostrami, bratem i mamą i że już mamdosyć takiegożycia, jakbym znalazła się na kompletnym odludziu,gdzie nikt nie słyszy, jak błagam o wybawienie. Święto Dziękczynienia - Tato, myślę, że powinniśmy zacząć beznich - mówi Paris. - Jedzenie stygnie. - Zgadzam się. Wiedziała, o której podajemy kolację - dodaje Janelle. - Może zabłądzili. Nigdyprzedtem nie jechali ażdoKalifornii. - Pewnie chce nas przetrzymać i zrobić wielkiewejście - mówi Paris, przestawiając na stole plastikowe indyczki z imionami, tak bynikt niesiedział kołoosoby, którą urodził, wychował lub z którą mieszkałw tym samym domu. Janellestwierdziła, że w tensposób wszyscy będą mieli okazję poznać się lepiejnawzajem. Wygląda na to, że mam siedzieć koło Randalla, nowego chłopaka Paris, tego samego, który jejtak wyszykował ogród. - Spróbujmymyśleć pozytywnie - mówi Lewis, poraz drugi wkładając nam do szklanek kostki lodu. Wygląda dobrze, ale ma wypisane na twarzy,że chciałby mieć koło siebie indyczka z imieniem "Jamil". "Napewno w przyszłym roku" - powiedział. Od dziewięciu-dziesięciu dnijest trzeźwy i pewnie w przyszłymroku dostanie z powrotem swoje prawo jazdy. - Przecież ma mój telefon. Mogła do naszadzwonić. 535. - Tato, jesteś pewny, że powiedziała, że przyjedzie? -pyta Janelle. - Powiedziałem, że mam nadzieję, że przyjedzie. Tylko tyle. Słuchajcie, wyjdęna parę minutek doogródka. Niech ktoś mi da znać, jak przyjadą. - Damyjej jeszczepiętnaścieminut i zaczynamyjeść - mówi Paris. Charlottejest tak samo uparta jak Viola. Dostanękoszmarnyrachunek za telefon, bo godzinamimusiałem wysłuchiwać, jak gada o tym, co ją różni z Paris. Początkowo wydawało mi się, że całkiem nieźle idziemi przekonywanie jej, żenie wszyscy mają takie samozdanie. Że ludzienie zawsze się zgadzają co do tego,jak coś wygląda, wyglądało albo powinno wyglądać. Alejak się jest spokrewnionym, totrzebapróbowaćpokonać te różnice i pamiętać, że należy się do jednejrodziny. Rodzinę ma sięjedną. W tym przypadku: wszystkie jesteście siostrami. I całe to nierozmawianie jest idiotyczne. Powiedziałem to Charlotte, a z Paris przesiedziałem wkuchni całerano i powtórzyłemto samo. Charlotte upierała się, że poprostu nie wiem, jak tojest czuć się we własnej rodziniejak wyrzutek. Ja nato,że nikt tu niestaje po niczyjej stronie. Żenikt nanikogoniezrzuca winy. To dlatego zawsze wszystkosię chrzani: bo wszyscy chcą winićwszystkich. Chcecie znowu byćsiostrami czy po prostu wolicie zawszemieć rację? Paris powiedziała, że chceodzyskać siostrę. Charlotte nie odpowiedziała, więc stwierdziłem: kiedyś i tak trzeba będzie wziąć sprawy w swoje ręcei poczućsię odpowiedzialnym za ten cyrk. Może nigdysię nie rozwiąże tegoproblemu,ale coz tego? A w cholerę znim,trzeba żyć dalej. Aleona wciąż nadawała, 536 więc w końcu powiedziałem: to jedna z tych sytuacji,w których powinna odłożyć na bok dumę. Nicjej sięnie stanie, jakspróbuje. I dodałem, żeby okazała trochę szacunku mamie, mnie i pozostałym dzieciom,i niech wŚwięto Dziękczynienia ruszy to swoje czarnedupsko i usiądzie przy stole z resztą rodziny. Nakrzyczałem nanią. A jak! Ipowiedziałem, że guzikmnie obchodzi, wjaki sposób tuprzyjedzie. Byłemwściekły jakwszyscy diabli. Bo dla mnie to jest zupełnie bez sensu i dlatego zrobiłem coś, co ją musiałonieźle zaszokować, coś, w czym sama jest dobra: trzasnąłemsłuchawką, zanim zdążyła powiedzieć choć słoI wo. Ale potem itakprzezostatnie trzydni wydzwaniali łem do niej, lecznikt nie odbierał. Suzie Maemówiła,że nie widziała Charlotte ani nie gadała z nią jużponad tydzień. I chociaż wszystkimbędzie przykro, jak Charlottesię nie pojawi,to przecież jeden nudziarz nie zepsujezabawy. Ładnie tu. Patrzę se, jak te pomarańczowe rybkipływają w stawie. Jeszcze nigdy w życiu nie byłemw takiej luksusowej chałupie, a iBrenda jest podwrażeniem. Najpierw wydawało jejsię,że ona i dzieciaki - a zwłaszcza nasza nowa córcia, Chantarella- nie będą mile widziani, ale Parisz miejsca powiedziała, że rodzina mojej rodziny jest ichrodziną. Postanawiam zapalić jedno z tychdrogich cygar,które mi kupiła jeszczew Londynie. To już drugie. Pierwsze spróbowałem w swoje urodziny, a dokończyłem, kiedy parę godzin później urodziła się Chanterella. Howie mówi, że w ogóle nie jest do mnie KQ'7. podobna. Ale mi tam wszystko jedno, to moja córka,moja maleńka córeńka. A jak już mowa o Howiem, towłaśnieidzie. Nie da człowiekowi spokoju. - Cecil, stary, przegapisz ostatnią kwartę meczu. Gra Detroit z Buffalo, jest trzydzieści pięć do dwudziestu jeden. - Przyjdę za parę minut, Howie. -No dobra- mówi. To równy chłop. Spędziłby świętozupełnie sam,więc spytałem Paris, czy mógłby przyjść do nas, bomamy mnóstwo miejsca w naszej nowej furgonetce,a ona odparła, że nie ma sprawy. Paris jest o wielemilsza, niż pamiętam. Może to ten Randall sprawił, żeoczy jej się błyszczą. To mitymłody człowiek, bezdwóch zdań. Podczas pierwszej kwarty powiedział miprosto z mostu nie tylko, że kocha, ale i dlaczegokocha moją córkę. W życiunie widziałem, żeby facettakotwarcie mówił o swoich uczuciach, może i samtego spróbuję. Najbardziej doceniłemto, że powiedział, że bardzojąszanuje. "Szacunek" to mocnesłowo. Jakbym jejnieznał, to mógłbym przysiąc,że toParis urodziła jego córeczkę, Summer, boobie okropnie się lubieją, a poza tym, odkąd tuprzyjechali,Summer strasznie się lepi do Paris. Paris głaskała jąpo główce, aim dłużej torobiła, tym bardziej Summerdo niej lgnęła. Pewnie brakujejej kobity, któraby jątak delikatnie dotykała. Nie wiem, co nabroila jejmama, ale to nie moja sprawa. Podobno w życiu nie maprzypadków. Chantarellaurodziła się w dniu moich urodzin, a Paris właśniewracała zjakiegoś sanatorium w Arizonie i przyjechała ażz Vegas tylko po to, żeby ją zobaczyć. Do tegojeszcze następnegodnia przyjechały Janelle i Sha538 nice, a Charlotte zrobiła coś,od czego wszyscy prawiedostaliśmy zawału: wsiadłado pociągu,dała mi połowę swojej wygranej na loteriii pomogła przeglądaćrzeczy osobiste Violi, byśmy w końcu mogli sprzedaćdom. Zabrałem ją do Thomasville, gdzie wykupiła tenkomplet mebli dojadalni,zarezerwowanych przezViolę, a potem wysłała go doChicago. Poprosiłamnie, żebym za część tychpieniędzynanowo otworzył bar z grillem i rzucił pracę w kasynie. Ja na to, że zrobię to tylko wtedy, jeżeli zgodzisięzostaćmoimwspólnikiem. Odparła,że byłoby ciężko,boprzecież mieszka aż w Chicago, ale powiedziałem,że niekoniecznie, bo tymrazem zatrudnię licencjonowanegoksięgowego, więc będziemymieli kontrolęnad pieniędzmi, tak jak ci z urzędu skarbowego. Dodałem, że może mi zaufać. Że będę wysyłał jejdziałkę,dopóki będzie codzielić. Stwierdziła, żemi ufa. Zrobiło mi się bardzo miło. Powiedziałanawet, że uczy się sprzedawać i reklamować jedzeniei może mi pokazać, jak sprzedawaćmój sos w takich fikuśnych, luksusowych sklepach. Że jak chcę, to mogęumieścić na butelce swoje zdjęcie. Kurde, to znaczy, kurczę, za dużo tegodobrego jakna jeden raz,ale próbuję się przyzwyczaić do wielurzeczy, łącznie z tęsknotą za Violą. Tak semyślę, żeumierając,dobrze wiedziała, corobi, bo bardzo nampomogła. Za te pieniądze z ubezpieczenia,które mi zostawiła,wziąłem i postawiłem jej piękny pomnik ze zdjęciem,którewziąłem oddzieci i na którym ma nowe zębyi jest szczupła. Ale by się uśmiała. Zrzuciliśmysię z dzieciakami i daliśmy temu kościołowi, gdziebyła chrzczona, trochę kasyna fundację jej imienia, 539. z której opłaci się wyjazd dla grupki maluchów naletni obóz. Viola strasznie bysię ucieszyła, jakbywiedziała, że coś się robi na jej cześć. Z reszty forsywpłaciłem pierwsząratę na ładny czteropokojowydomek wokolicy, gdzie dzieci będą mogły chodzić dodobrej szkoły. Teraz już nie muszą łapać autobusu. W naszym osiedlu mieszka tylko ze czteryczy pięćczarnych rodzin, ale mi to nie robi żadnej różnicy. Znajdujesię tu jeszcze mnóstwowolnych działek, a codrugitydzień kończą nowy dom, więc niezadługopowinno się wprowadzić więcej ludzi. Brenda mówi, że jak tylko odstawi Chantarellę odpiersi i jeżelitylko nie będzie musiała rzucić próbchóru wewtorki i czwartki,to bardzo chętnie pomożemi prowadzić Chatę, bo ma zdolności, ale nigdy niemiała okazji ich wykorzystać. Powiedziałem jej, żenajpierw trzeba by zmienić nazwę nabardziej elegancką. Nasz bar to nie będzie żadnachata, tyle wiemy napewno. Znaleźliśmyładne miejsce o dziesięć minutjazdy od naszego domu,ale Brenda martwi się, żeczarnym nie będzie się chciało jechać taki kawał drogido baru z grillem. Ja jej na to, żeczarni pojadą takdaleko, jak tylko trza, żeby poobgryzać dobrą kostkę,a poza tym biali teżlubią grilla. Nasze żarcie nie jestdo nikogo uprzedzone, atym razem nie zamierzamzatrudniać leserów ani pracować w takim miejscu,gdzie trzeba bytrzymać broń pod ladą. Mógłbym tu tak siedzieć cały dzień, pachnietak, jakpewnie w dżungli. Robi się przyjemny chłodek. Dokładnie tak, jaklubię. Chyba jużsię wziąłem w garść,więc wyjmuję listod Vy z wewnętrznej kieszeni marynarki,rozkładam go i zaczynam czytać: 540 9 czerwca 1994 Kochany Cecilu! Przede wszystkim chciałabym, żebyświedział, żeprzez cały dzień nieczułam się zbyt dobrze, więcgdybymz jakiegoś powodu niedożyła do jutra, nie myśl,że to dlatego, że dostałam dzisiaj te papiery odciebie. Toniedlatego, kochany. Wszystko przez tą farbę, benzynęi dym, i może jeszcze radość na myśl o przeprowadzce donowego mieszkania. Ale z drugiej strony muszę powiedzieć,żechociaż okropnie sięcieszę ztego mieszkania,tow głębiducha się boję. Boję się opuścić tendom,w którym mieszkaliśmy przez tylelat, i boję się przenieśćzupełnie sama i zacząć wszystko od nowa. Nie chcęzaczynaćod nowa. Podoba mi się tak,jak bylo. Ale nieo to chodzi. Chcę, żebyświedział, że rozumiem, dlaczegoodeszteś,Cecil. Naprawdę. I wiem, że nie jesteś żadnympodłym cudzołożnikiem, czy jak to się tam mówi. Nigdymnie rozmyślnie nie skrzywdziłeś i jestem ci za towdzięczna. Wiem, że w ciągu ostatnich pięciu-dziesięciu lat zrobiła się ze mnie prawdziwa zołza, i uważam,że mój wiek miał z tym wiele wspólnego, ale wtedy niemiałam o tymzielonego pojęcia; teraz wiem, że są takielekarstwa, dzięki którym człowiek może się poczuć jakza starych, dobrych czasów. Chybawłaśnie wtedy zaczęłam się od ciebie odwracać, a typoszukałeś sobie innej. Nie winie cię. Chciałamtylko, żebyś wiedział, ileradościmi przyniosłeś i jak bardzo ci jestem wdzięczna za to, żedałeś micztery piękne dzieciaki i żekochałam cię jakjakagłupia. Pamiętasz, że kiedyśbyliśmy dla siebiemili? Nigdy nie mieliśmy siebie dosyć? Jak się nawzajem rozśmieszaliśmy? Teraz też się uśmiecham. Uśmiechamsię,bo mam nadzieję, że znajdziesz trochę szczęścia 541. z tą młodą kobietą i jej dziećmi. Niepozwól, żebyHowie ciją obrzydził, bo robi to tylko dlatego, że samnikogo nie ma. Na początku nasze dzieci może nieprzyjmą jejzbyt ciepło, ale daj im trochę czasu, a jakośsię oswoją. Jak nie, tonie zawracaj sobietym głowy. Rób to, co dajeci zadowolenie, i pomagaj tej dziewczynie przydzieciakach. Jacię za bardzo nie doceniałam,ale teraz dostałeś jeszcze jedną szansę. Więc ciesz sięnią. Będęz tobąszczera: mam nadzieję, że nie kochaszjej tak samo gorąco jak mnie, ale daj jej dużo ciepła,tego, co w tobie najlepsze, a będzie szczęśliwa. Mamnadzieję, że zapieniądze z ubezpieczenia otworzyszchociaż z jedną Chatę, a wtedy zmień tą głupią nazwęna cośbardziej eleganckiego, na ten przykład "Grillu Cecila" albo "Najlepszy grill w Vegas". I otwórz gowjakiejś przyzwoitej okolicy. Białasy też przepadająza grillem, możesz imwmówić, że to jakieś delikatesy(tak samojak oni nam wciskają barachto bez smaku zastrasznepieniądze), a czarni pojechalibyna koniecświata i z powrotem, żeby zjeść mięcho z gńlla z kapustą, sałatką ziemniaczaną i ciasto brzoskwiniowe. Czyta dziewczyna umie gotować? Czy jej rodzina przypadkiem nie pochodziz Teksasu? Jeżeli tak, to powinnaumiećupiec przyzwoite ciasto i chociaż placek zesłodkichziemniaków. I sprzedaj tenswój sos. PoprośPańs, żeby ci powiedziała,jak to zrobić. Postaw go napółkachw jednym z tych delikatesów koło tych marynat, których zawsze brzydziłeś się spróbować. I zróbcośdla mnie, Cecil. Postaraj sięco jakiś czas spotykaćzeswoimi dziećmi. Dzwoń donich. Pokażim, że jakodejdziesz, też będą za tobą tęsknić. I bądź szczęśliwy. Zrobiszto dla mnie, Cecil? W imię starych czasów? Nazawsze Twoja żona, Viola 542 PS Jeżeli zamierzaszzatrzymać przy sobie tą dziewczynę, to pozbądźsię tej trwałeji kup se jakieśmodneciuchy. Wywal dośmieci te pastelowe koszule i spodnie z poliesteru albo oddaj jebiednym! - Cecil! Z czego się tak zarykujesz? Grało Detroit,aza parę minut zaczyna się meczDaUas-Green Bay! - Za chwilę przyjdę, Howie - mówię, składam Usti chowam go z powrotem do kieszeni marynarki. Viola. Viola. Wszystko sobie obcykałaś,co, maleńka? Nie wiem dlaczego, ale w ogóle nie jestem zdziwiony. - Dziękuję, Vy - mówięi z przyjemnością głębokozaciągamsięcygarem. Czy to trzasnęły drzwisamochodu? Ruszamścieżką prowadzącą na bok domu,akiedy otwieram zasuwkę i popychamfurtkę, widzęCharlotte, Ala i dzieci wysiadających ze srebrnegolincolna town cara,który na pewnonie należy donich. Wracam do domu, gdzie cała rodzina stoi w wejściu,wita się i cieszy z ich przyjazdu. Całuję wszystkiewnuki, które od razu znikają. Nagle czuję, że atmosfera trochę sięzagęściła, więc podchodzę do Charlotte i mocno ją przytulam. - Cześć, tato. -Nie mogliście znaleźć domu? - pytam. Właśniewchodzi Al z kilkoma walizkami. - No - odpowiada, rozglądając się, jakby się szykowała na jakąinspekcję. - Tutaj wszystkie domy wyglądają tak podobnie, że go minęliśmy. Parę razy. - Jaksię masz, Al? - mówię, mając nadzieję, żeatmosferatrochę sięrozładuje. - Cześć, staruszku. Dobrze wyglądasz. Hej, Lewis. Miło cię widzieć, kolego. - Adres jest zaraz przed domem - warczy Paris. 543. - Dzięki - mówię do Ala, próbując wykombinować,jak powstrzymać kłótnię, jeszcze zanim się zacznie. -Cieszę się, że jednak udało się wam przyjechać. - Charlotte,pokazać ci, gdzie jest pokój gościnny,żebyście mogli wstawić walizki? -Zatrzymaliśmy się w hotelu. Ale dzięki. Ładnydom. Powiedz mi tylko,gdzie jest łazienka, bo chciałam się trochę odświeżyć. - To dlaczego Al przyniósł. -Zaprowadzę cię do łazienki - mówi Janelle. - Ile dni jechaliście aż z Chicago? - pytam. - Nie przyjechaliśmy samochodem - odpowiadaCharlotte, po czymrusza korytarzem. - Nasz samolotsię spóźnił. - To znaczy, że przylecieliściesamolotem? - pytaParis. Charlotte stajew pół kroku. - Tak. -Charlotte, powiedz im całą prawdę - odzywa się Al. - Dobra, Al! Najpierw samolot miałopóźnienie, potem trochę zabłądziliśmy. - Wcale nie, mamo- mówi Tiffany, pojawiając się niz tego, ni z owego, cała rozchichotana. -Okay! Więc prawdajest taka, że kazałam Alowiobjechaćto osiedle, bo nie miałam odwagi tu przyjść. - No,ale przyszłaś - mówiParis. - Skorojuż jesteśmywszyscy pod jednym dachem, toproszę się pośpieszyć, bo chcielibyśmy usiąść do kolacji. Przedstawiamy ich osobom, których jeszcze nie znają, i wszyscy zgodnie siadają przy stole. Paris podnosigłowę i mówi: - Kto odmówi modlitwę? Wszyscy spoglądają po sobie. 544 - Ja tozrobię. - Odmawiam modlitwę,po czymzabieramy siędo jedzenia. Potem z przeżarcia trochęboli mnie brzuch,a kiedy wychodzę z łazienki, okazuje się, że wszyscy oprócz moich dzieci, Brendy i niemowlęcia, poszli obejrzeć Króla Lwa. - Dobrzesię czujesz, Cecil? - pyta Brenda. - Świetnie, kochanie. Po prostu świetnie. - No dobra. Idęz malutką na górę, żeby się trochęzdrzemnąć, więc możesz sobie robić, co chcesz. - Gdzie się wszyscy podziali? -Są w salonie - czyjak to się tam nazywa - i czekają na ciebie. Chwalić Pana. Całuję ją w usta, a potemdajęteż całusa malutkiej. DziękiBogu,nie jestpłaksą. Idę holem i znajdujęwszystkich siedzących na podłodze przed kominkiem,naktórym buzuje wielki ogień. - Cześć, tatusiu - mówią naraz. -Cześć. Wszystko tu u wasdobrze? - Tak. W porządku. Ale chcemy toszybko załatwić,bo zaczynamyjużwariować - oświadcza Paris. - Mów za siebie - rzuca Charlotte. -Ja się czuję doskonale- odzywa się Lewis. Chyba mu okropnie gorącow tym brązowym swetrze, bo naczole perli mu się pot. Siadam na czarnej skórzanej kanapie. - Co byłow twoim liście, tato? - pyta Janelle. - Nie bądź taka wścibska- strofuje ją Charlotte. -Pytała tylko tak, z ciekawości - odparowuje Paris. Mojej dorosłej córeczce ślicznie w żółtym. - Wiesz co, Janelle, ślicznie ciw żółtym. Wyglądana zaskoczoną. - Właściwie to wszystkie wyglądacie ślicznie. A ty,synu,wyglądasz zdrowo. Jestem dumny, że tak R4R. dobrze sobie ostatnio radzisz. Tylkotyle chciałempowiedzieć. Chociaż nie. Paris. Chciałbym, żebyświedziała, że bardzo szanuję to, jak sobie radzisz zeswoim synem i z własnym życiem. Ciebie teższanuję,Charlotte. Bo gdyby nie ty, ludzie by nie dostawalilistów. Dużo przeżyłaś, córciu,i jestem dumny, żewyszłaśna swoje. Vy zawsze mówiła, że wszyscyjesteście bardzo mądrzy. Cieszę się, że jestem waszymtatą, i przykro mi, że jak byliście mali, nie mogłemz wami spędzać tyle czasu, ile byście chcieli, ale terazjestem z wami. W porządku? - W porządku, tatusiu - mówią wszyscy. - W porządku. - Tomoże odczytacie swoje listy? Nikt sięnie odzywa. - Wiecie, nie chciałabym prowadzić tego przedstawienia,ale skoronikt nic nie mówi. Kto chcezacząć? - pyta Paris, spoglądając na Charlotte. Każdytrzyma list. Znowu nikt się nie odzywa,aż w końcu Charlottewskazuje na Paris. - Skoro jesteśnajstarsza, tomoże zaczniesz? -Dobrze- mówi Paris i zakłada okulary. Nawet niewiedziałem,że używaokularów. Kochana Charlotte! Mam nadzieję, że już nie jesteś na mnie wściekta, bojasięna ciebie wcalenie wściekam. Nie mam całegodnia,żebypowiedzieć, co mam do powiedzenia, więcstuchaj uważnie. Przez cale życie próbowałam pokazać każdemu z was, że waskocham. Starałam się, jakmogłam, ale czasami rodzicowi trudnodostrzec, że 546 jedno dziecko potrzebuje trochę więcej uwagi i uczucianiż pozostałe. Jak człowiekpróbuje zapewnić czteremdzieciakom i mężowi szczęście, ciepło, jedzenie i czysteciuchy,to czasami nie zauważa, które dziecko jestnajbardziej potrzebujące. Takteż się stało z tobą. Niezauważałam tegoi dopiero teraz mnie olśniło, że tewszystkie twoje wyskoki i co tamjeszcze po prostumiały przyciągnąć moją uwagę. Teraz to rozumiemi mam nadzieję, że nie jest zapóźno, żeby powiedzieć,że zawsze cię dostrzegałam i strasznie mi przykro, żenie dałam ci tego odczuć i żenie wiedziałaś, ile miprzyniosłaś radości. Charlotte, przepraszam, jeżeli niepokazałam ci, że jesteś wyjątkowa, chociaż taka właśnie byłaś. Zawsze jasno świeciłaś,ale ponieważ w naszym domu paliły się cztery światełka naraz, to czasami widziałam was jako jednąwielkążarówkę. Alezrób coś dla mnie, nie wyżywaj sięna siostrachi bracie, bo to nie ich wina. Zwłaszcza nie wina Paris. Wyróżniałam jąz czystego egoizmu, bo chciałam, żebymi pomagałaprzy młodszych dzieciach. Przepraszam,jeżeli z tego powodumiałaś wrażenie, że nie sięgasz jejdo pięt. Byłaś i nadal jesteśjej równa. Gdybym mogłacofnąć czasi zacząć wszystko od nowa, częściej bymcię przytulała, całowała,brata nakolana, kiedy tylkomiałabyś na to ochotę, i zwracałabym uwagę na każdesłowo w twoim nudnymdzienniczku (ha-ha-ha). Słuchałabym, jak przez cały dzień uczyszsiępięciulinijek wiersza wielkanocnego. Milion razy bym patrzyła,jak skaczesz, gdybyś dzięki temu poczuta, jak bardzojesteś cudowna. Ale nie mogę cofnąć czasu, Charlotte. Więczrozum, proszę, że wściekasz się naniewłaściweosoby. W tej rodzinie nikt cię nie chce skrzywdzić. Nikt. Więc trochę się wyluzuj. Bądźznowu taka słodka 547. jak kiedyś. Przestań przeklinać. Oczywiście masz to pomnie, ale nie pasuje to ani tobie, ani nie pasowałomnie. Chcę też przeprosić za to,że mówiłam jak jakiśnieuk, chociaż wcale nim nie byłam. Proszę, nauczciemoje wnuczkizachowywać się jak młodedamy i wyślijcie je docollege'u. I nie dawajcie Monique tegocholernego lekarstwa, bo ono wcale jej nie pomaga,tylko rozpieprza. - Już to zrobiłam, mamo- wyrzuca z siebie Charlotte. - Masz rację. Odkąd przestałam jej todawać,dostaje same czwórki i piątki i nawet nauczycielezauważyli, że zrobiła się bardziej pilna. - W tej chwili,jakbysię na czymś przyłapała, dodaje: - Przepraszam. Nie chciałam przerywać. - Tak trzymać, Monique -odzywa się Paris. -Brawo - dorzuca Janelle. - Wszystkie nasze dzieci są mądre,jeżeli jeszcze niezauważyliście - mówi Lewis do ognia, po czym dokładatrochę drewna. -Dobra. Proszę o ciszę! To dopiero pierwszy list! Mogę czytaćdalej? - Ale Paris nie czeka na odpowiedź. tylkorozpieprzajej mózg. Każ im czytać książki,a nie tylko gazety. Zabieraj je do biblioteki iniepozwalaj, żeby tyle czasu siedziały przedlustrem. Ładniejsze jużbyć nie mogą. A uroda tonie wszystko. Koniecznie im to wytłumacz. I postaraj się zaakceptować fakt, że twój syn jest gejem, i nie wypominaj mutego. Wszyscy musimysię nauczyć akceptowaćludzitakimi, jacy są,a nie takimi, jacy naszym zdaniempowinni być, Charlotte. Zanim zaczniesz kogoś kryty548 fcować, zastanówsię, jak ta osoba może się poczuć,i zawsze wybaczaj biedy. Bo wszyscy je popełniamy. Ty też. Więc przebaczswojemu mężowi. Wybaczajludziom to, że nie zachowują się dokładnietak, jak byśsobie tego życzyła. Nikt nie jest ideałem. I, Charlotte,naucz się szczęścia. A potem się do niego przyzwyczaj. Nieważne, jeżeli do końca życia będziesz pracować napoczcie. Bądź dumna z tego,że robisz coś twórczego. Jedyną osobą,na której musisz robić wrażenie i z którą powinnaś rywalizować, jest sama Charlotte. Jazawsze byłampod wrażeniem. Ucałuj ode mnie mojewnuki i zacznij używać głośnika wtelefonie, żeby jużnikomu nie trzaskać słuchawką! (ha-ha-ha). Będę zatobą tęsknić, CzarnaMiss Ameryki, bo tak właśnienazywałyśmy cię z Paris, kiedy byłaśmalutka. Zawsze wiedziałyśmy,że jesteś najlepsza. Jak myślisz,dlaczego Pańs taklubiła cię czesać? Wychowywać cię? I, jak myślisz, kto ją tego nauczył? Nawetjak w dzieciństwie spadłaś ze stołu w kuchni, to jak myślisz - ktopodleciał, podniósł cię, a potem smarował bliznę naczole mostem kakaowym, dzięki czemu zniknęta? Marzyłyśmy, że wystąpisz w telewizji, z koroną na głowie,a Paris zawsze mówiła, że chciałaby być tak ładna jakty, ale wcale niebyła zazdrosna, tylko dumna z tego,że jest twoją siostrą. Kocham cię i nie zapominajo tym. Weź tosobie do serca! Całuję,Twojamama PS Jeżeli kiedykolwiek wygrasz na tej loterii, tooddaj mojaczęść tacie. Na pewnomu się przyda. Mogłabyś też odpalić parę dolców swojemu bratu, aletylko jeżeli już nie pije. 549. Charlotte zupełnie się rozkleiła. Ale w tej chwilichybanie powinniśmy się do niej odzywać. Musi samato przeżyć. Wszystko. Mam tylko nadzieję, że zrozumie to milczenie i domyśli się, że jesteśmy po jejstronie. Wszyscy wycieramy oczyw rękawy,więc łapięz baru garść chusteczek i rozdaję. Jedną zatrzymujędla siebie. - Teraz nie mogę odczytać swojego. Lewis,mógłbyś? Proszę? - Charlotte mówi to z taką delikatnościąw głosie, jakiej nie słyszałem u niej, odkąd była dzieckiem. Kiedy na nią spoglądam, zastanawiam się, czynie rozmawiałem z nią zbytostro przez telefon. Byłempodły. Wiem o tym. Teraz mi sięwydaje, że musiałasię czuć tak, jakbym był kolejną osobą, której nieobchodziło, jak ona się czuje, i która wcale tego nierozumiała. - No dobrze - mówi Lewis. - To czytam. 3 maja 1994 Kochana Janelle! Na pewno sobie myślisz, że będę smęcić o George'u,ale już dość przeżyłaś przez tego skurwysyna imamnadzieję, żekiedy toczytasz, onkomuś w pudle robiloda. Dostanie za swoje. Już Bóg tego dopilnuje, aleniechce misię marnować naniego resztek mojejcennejenergii, więc pominę ten temat. Chcę, żebyświedziała, jak bardzo jestem dumna z tego, że w końcupostawiłaś na swoim. Janelle, zawsze byłaśtakaniezdecydowanai nie wstydzę siętego powiedzieć, bo toprawda i dobrze o tym wiesz. Jesteś inna. I chociażwszyscy trochę się z ciebie nabijaliśmy, tomam nadzieję, że wiesz,że nie chcieliśmy cisprawić przykro ści. Po prostu nie znam innychczarnych, którzy bychodzili do wróżek itych ludzi, którzy stawiają karty,żeby powiedzieć coś, o czym już wiesz. Nierozumiemtylko,dlaczego do nich wracasz. I ile to cholerstwokosztuje? Dostajesz w ogóle jakieś odpowiedzi na swoje problemy czy tylko ogólniki? Nie znam też zbytwiele osób, które obchodzą każde święto,tak jak ty,dekorując swoje podwórko, ale zawsze mi się podobało, żei takto robiłaś. Guzik cię obchodziło, że ktoś sięwyśmiewał z tychwielkich króliczków, świstaków czynadmuchiwanychsekretarek, siedzących na werandzie przy prawdziwej maszynie do pisania, co wyglądało idiotycznie, że już nie wspomnę o tych flagachna wietrze. Ale ja tam wolałam się nie odzywać. Ludzie nie wiedzieli, skąd się urwałaś, aletyto olewałaś, prawda, maleńka? Robiłaś to, bo to lubiłaśi w tensposóbwyrażałaś swoją kreatywność. To samosiętyczy tych zajęćw college'u, na którechodziłaś przezostatnie piętnaście lat. Wystawiasz się jak osoba wykształcona,chociaż nie zrobiłaś dyplomu. Uwielbiamsłuchać, jak rozmawiacie z Shanice, bo mówicie poangielsku jak należy. Chcę, żebyś wiedziała, że niekażdy,kto kończy college, jest taki mądry,więc proszę,nie czuj wyrzutów sumienia. Na świecie jest mnóstwowykształconych głupków, bo inaczej chyba świat bywyglądał lepiej. Zastanów się nad tym. Ale nie w tejchwili. Chciałam wytłumaczyć jedną rzecz: myślę, żechociaż przez tyle lat próbowałaś znaleźć swoje miejsce, robić coś, co ci dazadowolenie, to jeszcze ci się tonie udało. Zajrzyj do swojego garażu! Masz tam mnóstwo różności. Rozejrzyj się poswoim domu. Te falbanki, wstążeczki i inne badziewiepowinny cidać domyślenia:może powinnaś pracować w miejscu, gdzie. mogłabyś robić różne ładne rzeczy, takie błyskotki,jakie masz u siebie, ale co tam, wiele osób lubi takiekicze. Poza tym niektóre znich naprawdę są tadne. Więc zastanów się nad tym. I przestań ciągle porównywać sięz innymi. Doceń talent, który masz, i gowykorzystaj. Zarabiaj dobrze, ale nie żyj dla pieniędzy. Szczęście nie madoktoratów ani wielu zer nakońcu. Baw się. Udawaj, że szybko musisz wykorzystaćresztę życia, a od razu znajdzieszwiele szczęścia,a tylkotego pragnę dla ciebie i twojego rodzeństwa. Niewielewięcej mamdo powiedzenia, tylko proszę,nieuganiaj się za następcą namiejsce George'a. Dasz radę bez chłopa, maleńka, uwierz mi. Tymrazemniech oni uganiają się za tobą. I bądź wybredna. Dokładnie ich wybadaj, jeśli trzeba. Dbaj o mojąwnuczkę, boma trochę problemów. Przeszła wieleciężkich chwil i mam nadzieję, że wiesz, że powinnapójść do jakiegośspecjalisty, ale koniecznie poszukajkogoś, kto przeżył to sam, a nie nauczył się tegoz książek. Pomóż jej nauczyć się żyć w zgodzie z samą sobą. Pomóżjej zrozumieć, że tonie jej winai żeGeorge był poprostu chory, żeniewszyscy mężczyźnisą tacy. Powiedz jej, że jest na świecie paru Cecilów,botwójtata to dobry ^człowiek. Aha, i postarajsięzaakceptować Brendę. Ona nie zajmuje mojego miejsca, tylko po prostu przejmuje pałeczkę i nie maw tymnic złego. No,ale właśnie gotuję chili dlasiebiei dla Shanice i bojęsię, że zaraz mi się poskleja w grudy. Hej! Może sama powinnaś zostaćwróżką? Na tylnejokładce "Star" czy "Globe" widziałam paręreklam szkół, gdzie można się tegonauczyć, nawet rozkładania tych kart do taroka. Wygląda na to, żewróżki zarabiają kupę kasy i pra552 cują, kiedy chcą. Nie wiem, jak tam z emeryturą, alezastanówsię nad tym. Cholera, w ten sposób możnaprzewidzieć własnąprzyszłość. Co ty nato? Całuję,Mama PS Janelle, od dawna chciałam ci to powiedzieć. Zmień fryzurę,bo ta,którą masz od pięciu lat, jużwyszła z mody. Terazwszyscy sięjuż zupełnie rozkleili. NawetCharlotte. To dobrze. Bardzo dobrze. - Dziękuję, mamo! - Janelle drze sięz całych sił. - Dobra, jestemjuż gotowa -mówi Charlotte. -A mama miała rację co dotej fryzury, Janelle. - Zamknij się, słyszałam. Teraz chyba powinnamprzeczytać list do Lewisa. Jak myślisz, tato? - Jatu nie mam nic do gadania, ale straszniemi się to podoba. Cholera, zupełniejakby Violabyła tu z nami. Może po prostu powinniśmy jąspytać? - Ktoma być następny, mamo? - wrzeszczy Janelle,popychając Charlotte na kanapę, i zaczynaczytać: 15kwietnia 1994Kochany Lewisie! Mam nadzieję, że kiedyto czytasz, wyszteśjużz więzienia, tak jak sobie tego życzyłam, ale przez całydzień się do mnie nieodzywałeś, chociaż cholerniedobrze wiesz, że dzisiaj są moje urodziny. Wiem, co toznaczy. Byłeśdzisiaj w więzieniu? Mam nadzieję, żenie przejechałeśnikogo po pijaku. Modlę się, żeby tak 553. nie było. Narazie miałeś farta. Tak czysiak, chociażw ciągu ostatnich dziesięciu czy piętnastu lat miateśproblemy z utożeniem sobie życia, to i tak żałuję,że nie urodziłam dwóch takich synów, bo masz złoteserce i nie boisz się, tak jak wielu facetów, okazywaćuczuć. Więcej kobiet powinnocię kochać, ale nieo tym chciałam mówić. Chciałam ci powiedzieć,że wiem, dlaczego nie chciałeś pójść napogrzebWiewióry i Boogara. Męczyło cięto przez tyle lat,ale coś ci powiem: za to, co zrobili, teraz pewniesmażą się w piekle. I dobrze. Ludzie robią strasznerzeczy innym, akiedy umierają, i takcierpi ichofiara. To niemiał być żart, chociaż w tejchwilisię śmieję. - Przepraszam, że przerywam, maleńka, ale cotakiego oni ci zrobili, Lewis? -My wiemy - mówi Paris. - Od lat - dodaje Janelle. -To dlaczego nic mi o tym nie mówiłyście? - pytaLewis. - Bo nie chciałyśmy, żebyci było przykro albo żebyśsię wstydził. Poza tym kiedy mamato odkryła,poszła prosto do cioci Priscilli i wujka Juliana, ale onioczywiście jej nie uwierzyli, więc poleciała na policję,i od tej pory mieliich na oku, aż przyłapali nadalszych przestępstwach. Od przeznaczenia się nie ucieknie. Tojak - mogę kończyć? - Czekaj- mówi Paris. - Lewis,nie masz się czegowstydzić. Jeśli nie chcesz, nie musimy już o tymwspominać. - Dzięki, siostrzyczki. Tato, jeżeli do tej pory sięniedomyśliłeś, to powiemci później. 554 - Nie trzeba. Ale gdybyś chciał otym pogadać, tojestem gotowy. - Dobra! - I Janelle wracado czytania: Martwię się o ciebie, bo nie chcę, żebyś cierpiał dokońca życia iszukałszczęściaw butelce. Tam gonieznajdziesz,synku, i dobrze o tym wiesz. Dato ci to coś? Nie, do cholery. To przez wódę ciągle lądujesz w pudle. Jesteś chory, a zachowujesz się,jakbyś o tym nie wiedział, i dlatego robisz różnegłupoty, chociaż wszyscywiedzą, że jesteśmądry. Nie pamiętasz,jakie maszIQ? Jakgeniusz, chłopcze. Tak cię wychowałam, żebyświedział, coi jak,więcdorośnij wreszcie, bądź mężczyzną i zrób wszystko, żeby stanąć na nogi. Rzućpicie. Ani jednego piwka, bo piwo to też alkohol. Chodź regularnie doAA. Pójście do kościoła raz najakiś czas też by ci nie zaszkodziło. Nie piszę tego listu,żeby ci prawić kazanie. No,ale. Zrób coś ze swoimsynem. Nieważne, że nie możesz im wystać tysiącdolarów, wyślij, ile masz, i zrób coś, zanim dorośniei gówno go będzie obchodzić, czy żyjesz, czy umarłeś. Tak to jużjest, Lewis, możesz mi wierzyć. Miałeś tatę,ale nawetgo nie znałeś, co? Postaraj się poznać Cecila,zanim się przyłączy do mnie. Wiesz, jeszcze nie jest zapóźno. I opiekuj się swoimi siostrami. Jesteś ich jedynym bratem. Bądź dla nich silny, bo one próbują byćsilne dla ciebie. I chciałabym,żebyś wiedział, że ciąglesię naciebie wkurzają tylko dlatego, że cię kochająi wiedzą, jakijesteś mądry. Zawsze chciaty, żebyśosiągnął coś więcej. Nie takie życie, jakie prowadzisz. Chcą, żebyci się żyto lepiej. Chcą, żebyśbył szczęśliwy,i martwią się, że tak rozrabiasz,chociaż pewnie nie bardziej niż tysam. Nie próbuj na łeb na szyję robić i.'. wszystkiego naraz. Nie śpieszsię. Róbjeden krok naraz. Zrób cośz tymi wynalazkami, o których mi opowiadałeś od lat. Postaw naswoim. I znajdź se dobrąkobitę. Nie taką, jakie poznajesz wknajpach. Niech tedziwki sobie zostaną na stoikachbarowych. Albo naucz siężyć w pojedynkę, dopóki nie znajdziesztakiej,która ci zaoferuje coś więcej niż tylko to, co mamiędzy nogami. Mężczyźni zawsze uważają, że towystarczy,ale uwierz mi, synku, że to nieprawda. Obserwowałam cię i chcę, żebyś wiedział, że jestemtwoją największąfanką. Pamiętaj o tym. A więcraz-dwa-trzy, te-raz my! Catuję,Mama PS Proszę, nie prowadź samochodu, dopókinieodzyskasz prawa jazdy, i idź do lekarzapo jakieś prawdziwe lekarstwo na ten artretyzm, bo inaczej jeszczeprzed czterdziestką zostaniesz kaleką. Ićwicz trochę,spaceruj, to ci napewno nie zaszkodzi. Oczywiście i jatego próbowałam, ale to, że mi to nie pomogło, nieoznacza,że nie pomoże i tobie. Aha! Obejrzyj czasamiOprah Winfrey. Zaraz cisię poprawi nastrój, nawetjeżeli będziesz przygnębiony. O czwartej na Channel 4. Nagraj sobie, jak cię nie będzie wtedy w domu. Maszmagnetowid, prawda? Janelle składa swój list,po czymwstajei podaje goLewisowi, ale ten siedzi zespuszczoną głową. Kładziemu rękę na ramieniui całuje go w głowę. - Wszystkow porządku, Lewis - mówi. On tylko kiwa głową i mówi: - Wiem. Wiem. 556 - Teraz moja kolej -odzywa się Charlotte- więcsiadaj i słuchajcie. Zaraz. Czyście. Znaczy się,czyzwróciliście uwagę na datyna tych listach? - No - mówi Lewis. - Moja była dość jasna. - Do mnie mama napisała zaraz po naszym wyjeździe z Vegas - mówi Janelle. -A do mnie tego dnia, kiedy odeszła - mówię. - Tego dnia, kiedy odeszła dokąd? - pyta Janelle,ale zanim ktokolwiek zdąży odpowiedzieć, dodaje: - Cofamto. Nie chciałam. Dobrze wiem, co miałeś namyśli, tatusiu. Przepraszam. Czytaj, Charlotte. Kiedynapisała list do Paris? Charlotte spogląda na kartkę. - Są tu dwie daty. Marzeci kwiecień 1994. To co,mogę zacząć jeszcze dzisiaj? - Chwileczkę. Tylko zdejmę sweter - mówi Lewis. - Strasznie się zgrzałem. Wszyscy patrzą na niego. Chcę zobaczyć, czy ma podspodem podkoszulek. Ma. Ale gdyby Vy tu była, pewnie by mu go ściągnęła z grzbietu i namoczyła w wodzie zwybielaczem, bojest tak znoszony, że zupełniezszarzał. - No, już - mówi Lewis. -Zaraz! - Tym razem to Janelle dokłada swoje trzygrosze. -Zapomniałam powiedzieć, że kiedy skończymy, mamy zrobić losowanie. - Jasne - mówi Paris. -Na Gwiazdkę. Każdy ma wylosować czyjeś imięi sam zrobić prezent. Dzieci zrobią to samo, tylko żeone mogą kupić prezenty, ale nie droższe niż za dziesięć dolarów. Góra. I prezenty koniecznie muszą dotrzeć do adresata napóźniej wWigilię - zrozumiałaś,Charlotte? 557. - Słyszałam! Nic się nie martw. Ja się nie spóźnię. - Jeszcze tylko jedno - Lewis mówi takim tonem,jakby znowu głęboko się zamyślił. - Może to zabrzmigłupio, alejak już mowa o Bożym Narodzeniu, topierwszy raz nie możemy wysłać mamie kartki, a pomyślałem sobie, że może powinniśmy. - Co? - pytaJanelle. - I tak możemy jej wysłaćkartkę z życzeniamiświątecznymi, na urodziny i Dzień Matki -jak zawsze. -Dokąd mielibyśmy je wysłać? - pyta Charlotte. - Do nieba, a gdzieżby indziej? Tylko nie piszcieadresu zwrotnego. W tensposób moglibyśmy ją informować o tym, co się u nasdzieje. - Dobry pomysł - mówi Paris. -Ja teżtak uważam - potakuje Janelle pochwilinamysłu. - Podpisuję się podtym obiema rękami- mówiCharlotte. - Brawo, Lewis. Świetny pomysł. No, alesiadajcie już,bo chcęczytać. Śpieszę się, bo chyba jużczas na dokładkę. Czytam,więc sięzamknijcie. Marzec 1994,1 kwietnia 1994 Kochana Pańs! Nie wiem, kto ci powiedział, że masz być idealna,kiedy dorośniesz. Bochyba nie ja? Cholera, mam nadzieję, że nie,ale jeżeli tak, to przepraszam. Bardzo cięprzepraszam. A możepo prostu uważataś,że jakonajstarsza musisz być dla wszystkichprzykładem, co? Serce mi pęka, kiedy widzę, jak usiłujesz robić wszystko jak trza, mieć wszystkozapięte na ostatni guzik. Świetniesobie radzisz, ale trudno cały czas stać nabaczność,nie? Widzę odpowiedź, kiedy naciebie pa558 trze. To dlatego po kryjomu tykasz tepigułki, a wiemże to żaden cholerny advil. Pamiętam, że Liz Ten/lorteż kiedyś się uzależniła od jakichś prochów i zakładam się, że to samo dzieje się teraz z tobą. Alety na pewno wto nie wierzysz, co? Pewnie sobiemyślisz, że jesteś za mądra, żeby sięuzależnić odjakichśpigułek, nie? - Chwila moment - mówi Charlotte. - Jak to uzależniłaś się? Przecieżnie jesteś uzależniona odżadnychpigułek, prawda, Paris? - Szczerze mówiąc, to jestem. Byłam. Uzależniłamsię odśrodków przeciwbólowych i rzuciłam je dopieroparę miesięcy temu. - To dlatego tak się ciągle irytowałaś? - pyta Janelle. - Nie wiedziałam, żeod tegomożna się uzależnić. -To żadna zbrodnia - wtrąca się Lewis. - Ona teżjest tylkoczłowiekiem. - I co, pomogli ci w tym sanatorium? - pytam. - To był ośrodek odwykowy. Powiedziałam wamo sanatorium, bo znajdowało się tużobok. Spędziłamcztery dni w obu tych miejscach. - Jak do tego doszło? - dopytuje się Charlotte. - I dlaczego nic nam nie powiedziałaś? -Jest wiele powodów. - Słuchamy - mówi Charlotte. -Nie chce misię teraz tego wałkować. - Powałkuj. -Tak, powałkuj - dodaje Janelle. - Twój list możepoczekać minutę czy dwie. - No dobrze. Nietwierdzę, że to prawda, ale poprostu czuję, że jako najstarsza musiałam dawać wszystkimdobryprzykład i nigdy memiałam poczucia że. mam prawo popełniać błędy. A jak już mi się tozdarzyło, nikomu nic nie mówiłam, bo się wstydziłam. Nie chciałam, żebyście uznali mnie za nieudacznika albopomyśleli, że sobie nie radzę. Wszyscyoczekiwali ode mnie samokontroli, nawet mama,więc nauczyłam się udawać. Po paru wizytach u dentysty było mi łatwiej. Byłam zmęczona tym, że ciąglesięodemnie wymaga, żebym wszystko załatwiała. Miałamjuż dosyćznajdywania odpowiedzi nawszystkie pytania. I rozwiązywania problemówinnych, chociaż nie wiedziałam, do kogo mogłabym się zwrócićze swoimi. - A jak ci się wydaje, od czego my jesteśmy? - pytaCharlotte. - Długo cię tu nie było, Charlotte, więc cieszę się, żemogliśmy się wszyscy spotkać. Kiedyśbyliśmyzesobą tacy zżyci. Bliscy. Jak siostry. I brat. Ale w pewnej chwilinaszedrogi się rozeszły i staliśmy się sobieobcy - no, może nie obcy, lecz dalecy. Mamwrażenie,jakbym znajdowałasię na wyspiebez łodzi. Dziewczyna mojego syna zaszła w ciążę, ale bałam się wamotym powiedzieć, bo wszyscy mająDingusa za takiego dobrego dzieciaka, i taki jest rzeczywiście, chociażdaleko mu do ideału, tak samo jak mnie. - Kto jest w ciąży? - pyta Janelle. - Terazjuż nikt. To była Jadę. - Córka tego duchownego? - pytaCharlotte. - Tak. -Tak to już jest z tymi dzieciakami, które całymidniami przesiadują w kościele i nigdy nie wychodząz domu. Alejużod tej porymasz mi o wszystkimmówić, jasne? - Jasne, 560 - Mam telefon- mówi Lewis. - I nieprędkomi goodłączą. - Dobrze. Ale chciałabym wiedzieć, czy czasami cięjeszcze kusi. - Zdarzają się takie chwile. -Nie poddawaj się - mówi Lewis. - To minie, możeszmi wierzyć. - Dobrze - mówi Paris, której najwyraźniej ulżyło. Taka sama ulga maluje się na jej twarzy, akiedyodchyla się do tyłu,jej ramionawyglądają tak, jakbydopiero teraz je rozluźniła. - Nodobra, czytam! - ryczy Charlotte. Pewnie sobie myślisz,że pozjadałaś wszystkie rozumy, co, Paris? Ale powiem ci coś, co powinnaś jużwiedzieć:żadna pigułka na świecie nie sprawi, żepoczujeszsię lepiej odśrodka. Żadna pigutkaniepozwoli ci żyćpełnią życia. I żadna pigutka nie zabijetwojej samotności ani nie zastąpiporządnego orgazmu. No, powiedziałam. I to poważnie. Więcprzestańsię oszukiwać. Jak nie możesz sobie poradzić bez tegoświństwa,to idź gdzieś i daj sobie pomóc. Odtóż dumęna bok. Nie zrobiłaśnic złego, jesteśtylko człowiekiem. Paris, jakbyś o tym niepamiętała, to przypominam, żejesteś człowiekiem. Modlęsię do Boga, żebyś przestałaudawać Superwoman. Nie możesz być wszystkim dlakażdego. Niemożesz być zawsze idealną matką, idealną kucharką, idealną szefową i idealną kobietą. Odlat chciałam ci topowiedzieć: do jasnej cholery, niemusisz być idealna we wszystkim. Zrób coś na pólgwizdka. Zawal coś. Przeciętność to żadna zbrodnia,Ja całe życie byłamprzeciętna, i bardzo dobrze. Niemyśl, że musisz ocalić cały świat. Kurczę, ocal samą 561. siebie. Bóg jeden wie, jak bardzo cię przepraszam zato, że błagałam cię, żebyś wzięta udział w tym programie telewizyjnym. Dajse spokój zgotowaniemwtelewizji potraw, którychnie potrafi zrobić niktpozatobą. Ja tylko chciałam cię zobaczyć w telewizji,i to wszystko. W każdymrazie przepraszam, że tyle odciebie wymagałam. Tak dużo dla mnie zrobiłaś. Właśnie w tej chwili kłapię zębami, które są tak świetniedopasowane. Dziękuję za tę sztuczną szczękę. Dziękujęza mieszkanie, samochód i wycieczkę. Czy pojadęnanią? Nawet jak nie, to w tej chwili podróżuję, córeczko, uwierz mi. Aha! Zrób coś dla mnie. Prześpijsięzkimś tylko dlatego, że masz chętkę. Nie musisz czekać, aż się zakochasz. Inaczej zupełnie się zasuszysz. Czasy, kiedy kobieta musiała czekać na telefon, jużdawno minęły. Zachowuj się jak chłop. Jak zobaczyszfaceta, który ci się spodoba, to pogadaj znim. Zaprośgo na randkę, a jak cięodrzuci, to niech spieprza nabambus. Zaproś innego. I jeszcze jednego. Jeśli chodzio mojego wnuka, to powiedz mu, że postawiłabym naUSC albo Stanford. Ale niech idzie, gdzie chce, podwarunkiem że to będzie uniwerek. A kiedy wogólnokrajowej telewizji pokażą,jakrobi przyłożenie, każmu patrzeć prosto wkameręi postać babci wielkiegocałusa - już ja go złapię. Oj, tak. Kocham cię przeokropnie. Pamiętaj otym. Twoja seksowna mama PS Zapomniałam. Zakładam się, że jeżeli Nathanpokaże się na moimpogrzebie, todlatego, że już niezadziera nosa i będzie próbował z powrotemwkręcićsięw życie twoje i swojego syna. Jeżeli przyjdzie, todajmu ode mnie wtwarz ikaż mu spadać na bambus. 562 Miał szansę zostaćojcem i wszystko spieprzył. Więc goolej. Oczywiście, jeżeli Dingus nie będzie miał ochotysię z nim zadawać. Co jeszcze? A,tak. Jeżeli Lewiskiedykolwiek odzyska prawo jazdy, daj mu mój samochód, ale nie pozwól mu wyrzucaćz tylnegookna tegofilcowego pieska, który kiwagłową. Lubię go. Aha. I jeszcze jedno. Nic by ci się nie stało,jakbyś sięzapisała naaerobikalbozaczęta biegać. Wiem, żemasz się za ślicznotkę, ale aż takpiękna to nie jesteś. Jak cię ostatnio widziałam, to wyglądałaś jak w trzecim miesiącu ciąży, a dupa wlokłaci się metr z tyłu. Wszystkie trzy jesteście młodszymi wersjami mnie samej,z tym że ja byłam ładniejsza i bardziej seksowna,aleode mnie tego nie słyszałyście, jasne? Teraz to Parissię rozkleiła. Wszyscysię rozkleili. I ja też, znowu. Jestem zaskoczony, kiedy Charlottepodchodzi do Paris, łapieją za obie ręce, stawiananogi i mocno przytula, poczym odpycha, robi zamachi wcałej siłydaje jejw twarz, ale wygląda, jakby Paristylko na to czekała, bo oddaje jej równie mocno. Potem znowu się obejmują i płaczą, aż wargi im zaczynają drżeći układają sięw uśmiech, i wtedy pozostałe dzieci się dołączają, ichwilę później wszyscy sięśmieją, jakby ktoś powiedziałniezły dowcip. Przyłączamsię do całej czwórki. Moje maleństwa. Moje dzieci. Mojedorosłe dzieci. Słyszę, jak za drzwiamipłacze Chantarella. - Chodź, Brenda, ty też należysz do naszej rodziny! -krzyczyParis. Ale drzwi się nie otwierają. - Chciałam was spytać, u kogo obchodzimy następne ŚwiętoDziękczynienia, ale nie zrobiętego, bo 563. staram się nie szarogęsić i nie narzucać swojego zdania, więc tylko sobie posiedzę, wyluzuję się i poczekam, aż ktoś inny spyta. Rozgląda się po pokoju, aleniktsię nie odzywa, bowszyscyzachowują się, jakby jej nie słyszeli. - No dobra. Powolutku próbuję zmienić swoje złenawyki, ale zdaje się, że jutro będę musiałazacząćod nowa. - Nie - mówię. - Siadaj, Paris. Iuspokój się. - Brawo, tatusiu! - wspiera mnie Janelle. Paris siada i krzyżuje nogi jak ci ludzie, którzymedytują. - Pytam w imieniu swoim i waszej mamy: u kogow przyszłym rokuobchodzimy Dziękczynienie? -Ja i Al chcemy zbudować taką dużą chałupę, żebysię wszyscy pomieścili,ale fundamenty staną dopierow listopadzie w przyszłym roku, a poza tym w Chicagojest cholernie, to znaczy okropnie, zimno. - Jakduży musi być dom, żeby się wnim najeść? -pytam. - Na pewno większyniż nasz mały bliźniak - mówi Janelle. - Unas jest tak małomiejsca, że jai Shanice zderzamy się kolanami pod stołem. Ale jakwszystkopójdzie dobrze irazem z Orange Blossomza dwa lata rozkręcimy interes,to na pewno sięzmieni. - W takim razie życzę ci wszystkiego najlepszegow twoim nowym życiu zawodowym, Janelle. Słuchajcie, mama prosiła, żebyście spotykali sięw waszychdomach, ale ponieważkażdy ma powód, żeby niespotykać sięu niego, arazem z Brendą kupujemytaką ładną chałupę w Vegas, która będzie gotowa zajakieś półtora miesiąca, i ponieważ nigdy nie urządzi564 liśmy sobie porządnego zlotu rodzinnego, to nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żebyście przyjechali donas, nie, Brendą? - Nie, nie mielibyśmy nic przeciwko temu- odzywasię zza drzwi. -W przyszłym roku możemy się spotkać w moimdomu - mówi Lewis. Wszyscy się odwracają i patrzą na niego jak najakiegośkosmitę. Ale nie ja, ja się uśmiecham. - W jakim domu? - pyta Charlotte. - No właśnie, w jakim domu? - pyta Paris. - W tym, który sobie kupię przed następnym Świętem Dziękczynienia - mówimój syn i wszyscy wiemy,że to nie żarty. - I, tatusiu,dziękuję za twój gest, alemyślę, że zdążymy jeszczecię odwiedzić. Wporządku? - W porządku - mówię, a jego siostrypodchodząiprzybijają piątkę. Wtedy on staje koło mnie, spoglądamy sobie prosto w oczy i uśmiechamy się po razpierwszyod lat, aja mu też przyklepuję, ale wierzchem dłoni. Spis treści Jak ja to widzę . 9 Zimne klucze . 46 Wygrana na loterii . 63 Trening. 81 Oprócz krwi nic wspólnego . 102 Za moimi plecami . 122 Nie każde zamknięte oko nie widzi . 145 Wysypka . 155 Serdelki . 170 Sny o rybach . 183 Dziesięć tysięcy rzeczy. 205 Jezus w płynie . 226 Zanimpęknę . 236 Bingo . 250 Porządki . 264 Rozdanieza rozdaniem . 272 Pulsowanie. 280 Kredyt . 293 Rak . 302 Możeszse zajarać . 321 Lucky Strikes . 330 Jak jasna cholera . 349 Recepta . 363.