i EOWARB T. HA11 UKRYTY WYMIAR przełożyła TERESA HOŁÓWKA Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1997 Jako antropolog nawykłem cofać się do początków i szukać takich substruktur biologicznych, z których wy- rasta dany aspekt ludzkiego zachowania. W podejściu tym szczególny nacisk kładzie się na fakt, iż człowiek - jak wszelkie zwierzę - przede wszystkim, zawsze i ostatecznie jest więźniem swego biologicznego organizmu. Przepaść oddzielająca nas od reszty świata zwierzęcego nie jest zresztą tak ogromna, jak mniema większość ludzi. Im więcej dowiadujemy się o zwierzętach i zawiłych mechani- zmach adaptacyjnych wytworzonych przez ewolucję, tym istotniejsze stają się owe badania dla rozwiązania niektó- rych co bardziej kłopotliwych problemów ludzkich. Obie moje książki, Bezgłośny język i obecna, dotyczą struktury doświadczenia ukształtowanego przez kulturę, to znaczy tych wszystkich powszechnych, sięgających głę- boko, a nie wyrażanych doświadczeń, w których par- tycypują i które bezwiednie komunikują sobie członkowie danej kultury; które formują tło, w jakim ocenia się wszelkie wydarzenia. Wiedza o wymiarze kulturowym jako rozległym kom- pleksie komunikowania się na wielu płaszczyznach nie byłaby rzeczywiście niezbędna, gdyby nie dwa zjawiska: nasz rosnący związek z ludźmi wszystkich stron świata oraz zmieszanie się subkultur we własnym kraju, w miarę tego jak mieszkańcy tłumnie opuszczają regiony rolnicze na rzecz wielkich miast. Staje się coraz bardziej widoczne, że starcia pomiędzy systemami kulturowymi nie ograniczają się do relacji międzynarodowych. Tego rodzaju zderzenia przybierają u nas coraz bardziej znaczące proporcje i zaostrzają się wraz z zatłoczeniem miast. Wbrew bowiem rozpowszech- nionemu poglądowi owe liczne, zróżnicowane grupy skła- dające się na nasze społeczeństwo okazały się niespodzie- wanie wytrwałe w podtrzymywaniu swojej odrębności. Grupy te pozornie mogą wyglądać jednakowo, lecz pod warstwą najbardziej zewnętrzną kryją się nie wyrażane, nie sformułowane różnice w kształtowaniu czasu, prze- strzeni, tworzyw i zależności. Są to te właśnie różnice, które powodują często, wówczas gdy oddziałują na siebie ludzie z różnych kultur, błędne rozumienie zamiarów niezależnie od dobrych intencji. Pisząc o mych badaniach nad posługiwaniem się przez człowieka przestrzenią - przestrzenią, którą odgradza się od innych, którą zapełnia wokół siebie w domu i w pracy - chciałbym zwrócić uwagę na sprawy przyjmowane jako oczywiste; pragnąłbym dopomóc czytelnikowi w samo- identyfikacji, w pogłębianiu doświadczenia i w przezwy- ciężaniu alienacji. Słowem, zrobić mały krok na drodze ku samoświadomości po to, by umożliwić ludziom pozna- nie na nowo samych siebie. Żadna książka nie osiąga tego momentu, kiedy nadaje się już do opublikowania, bez aktywnej współpracy i uczestnictwa masy osób, z których każda jest niezbędna, i choć na okładce pojawia się tylko nazwisko autora, zdaje on sobie sprawę z tego, że końcowy rezultat jest wynikiem wspólnych wysiłków zespołu. W zespole tego rodzaju są zwykle tacy, których role były ściśle określone i bez których pomocy rękopis nigdy nie zostałby złożony u wydawcy. Chciałbym wyrazić wdzięczność za wkład tych właśnie osób. Autor potrzebuje przede wszystkim kogoś, kto zasią- dzie z nim i cierpliwie zniesie jego poirytowane, a nawet wrogie reakcje na wytknięty mu brak jasnych rozróżnień pomiędzy tym, co napisał, a tym, co wie. Według mnie pisanie nie jest czymś, co można robić od przypadku do przypadku. Gdy piszę, wszystko inne zatrzymuje się, a to oznacza, że inni muszą wówczas wziąć na siebie ciężki trud. Stąd też wdzięczność winien jestem przede wszyst- kim mojej żonie, Mildred Reed Hali, która była mi również partnerem w pracy i która towarzyszyła mi w badaniach pod tak wieloma względami, że niejedno- krotnie trudno byłoby odgraniczyć jej udział od mojego. Poparciem dla mych badań były szczodre dotacje z Na- tional Institute of Mental Health i Wenner-Gren Founda- tion for Anthropological Research. Szczególne podzięko- wanie należy się tej jedynej w swoim rodzaju instytucji, jaką jest Washington School of Psychiatry, jej Radzie Zarządzającej, wykładowcom i personelowi. Jako stypen- dysta i wieloletni wykładowca wyniosłem ogromne korzy- ści ze współpracy z tym twórczym zespołem. Washington School finansowała me badania i roztoczyła wokół mej pracy przychylny, stymulujący klimat. W napisaniu niniejszej książki dopomogli mi redak- torzy: Roma McNickle, także Richard Winslow i Andrea Balchan z Doubleday, wreszcie żona moja, Mildred Reed Hali. Bez ich wysiłków nie zdołałbym wydać tego tomu. Cenną i lojalną pomoc okazały mi również Gudrun Huden i Judith Yonkers, które wykonały nadto wykresy. Chcę wreszcie podziękować za zgodę na cytaty następu- jącym wydawnictwom: Harcourt, Brace & World za Flight to Arras i Nocny lot Antoine'a de Saint-Exupery'ego, Harper & Row za Wizytę kapitana Stormfielda w niebie Marka Twaina, Houghton Mifflin za The Perception of the Visual World Jamesa J. Gibsona, Alfred A. Knopf Inc. za Proces Kafki i Krainę śniegu Yasunari Kawabaty, UNESCO Series of Contemporary Works (Japanese Se- ries), „Language" za The Status of Linguistics as a Science Edwarda Sapira, Massachusetts Institute of Technology za Science and Linguistics Benjamina Lee Whorfa, the Technology Press oraz John Wiley & Sons za Język, myśl i rzeczywistość Benjamina Lee Whorfa, the University of Toronto Press za Eskimo Edmunda Carpentera, „The Yale Review", Yale University Press, za The Hare and the Haruspex: a Cautionary Tale Edwarda S. Deeveya. Część materiałów z rozdziału X zamieszczona była wcześniej w moim artykule zatytułowanym Silent Assum- ptions in Social Communications, opublikowanym w spra- wozdaniach Association for Research in Nervous and Mental Disease. Serdecznie dziękuję za pozwolenie na wykorzystanie tych materiałów. I Kultura jako komunikowanie się Głównym tematem tej książki jest przestrzeń społeczna i indywidualna oraz postrzeganie jej przez człowieka. Dla określenia tego rodzaju powiązanych ze sobą obserwacji i teorii, dotyczących posługiwania się przestrzenią jako szczególnym wytworem kultury, wprowadziłem termin „proksemika". Rozwijane poniżej pojęcia nie pochodzą ode mnie. Ponad osiemdziesiąt lat temu Franz Boas przedstawił zarysy poglądu, którego jestem zwolennikiem, że komuni- kowanie się stanowi rdzeń kultury i właściwie samego życia. W następnych dwudziestu latach Boas i dwu innych antropologów, Edward Sapir i Leonard Bloomfield, wszyscy mówiący językami indoeuropejskimi, natknęli się na radykalnie różne języki amerykańskich Indian i Es- kimosów. Konfliktowość tych dwu odmiennych syste- mów językowych wywołała istny przewrót w pojmowaniu istoty języka. Akademicy europejscy traktowali bowiem dotąd swe języki ojczyste jako modele wszelkich języków. Boas i jego uczniowie odkryli ostatecznie, że każda rodzina języków rządzi się swoistymi prawami, stanowi zamknięty system, którego reguły winny być wydobywane i opisywane przez lingwistów. Niezbędne jest przy tym, by językoznawca świadomie unikał pułapki polegającej na projektowaniu ukrytych reguł języka włas- nego na język badany. Teorią Sapira zaczął interesować się w latach trzydzie- stych naszego wieku Benjamin Lee Whorf, etatowy che- mik i inżynier, a z zamiłowań lingwista. Z prac Whorfa, opartych na jego badaniach Indian Hopi i Shawnee, wynikały rewolucyjne wnioski, jeśli chodzi o relację po- między językiem a myśleniem i postrzeganiem. Język - twierdził - jest czymś więcej niż tylko środkiem wyraża- nia myśli. W gruncie rzeczy stanowi on główny czynnik kształtujący myślenie. Co więcej, nawet postrzeganie przez nas otaczającego świata jest - by użyć współczesnego porównania - niczym komputer zaprogramowane przez język, którym mówimy. Jak kom- puter, umysł człowieka może rejestrować i porządkować rzeczywistość tylko w zgodzie z programem. A ponieważ dwa języki często różnie programują tę samą klasę zda- rzeń, nie można rozważać żadnego przeświadczenia czy systemu filozoficznego w oderwaniu od języka. Doniosłość myśli Whorfa uwidoczniła się dopiero nie- dawno i to zaledwie dla garstki ludzi. Prace jego, choć niełatwe do zrozumienia, powodują niepokój, gdy je uważnie prześledzić. Podcinają u korzeni doktrynę „wol- nej woli", sugerując, iż ludzie są niewolnikami języka, którym mówią, tak długo, jak długo traktują język jako coś oczywistego. Tezą zarówno tej książki, jak i Bezgłośnego języka jest to, że przedstawione przez Whorfa i jego szkołę zasady dotyczące języka stosują się w równym stopniu do reszty ludzkiego zachowania, do całej kultury. Przez długie lata sądzono, że doświadczenie jest czymś jednoczącym wszyst- kich ludzi, że zawsze można niejako wyminąć język i kultu- rę i zwrócić się ku doświadczeniu po to, by osiągnąć porozumienie z inną jednostką. Ten milcząco przyjęty (choć często wyrażany explicite) pogląd o związku między człowiekiem a doświadczeniem opiera się na założeniu, że wówczas gdy dwie osoby są podmiotami tego samego doświadczenia, to w istocie dwa układy nerwowe zasilane są przez te same dane, dwa mózgi podobnie je rejestrują. 10 Badania proksemiczne każą poważnie wątpić w to założenie, zwłaszcza w tych wypadkach, gdzie mamy do czynienia z różnymi kulturami. W rozdziałach X i XI opisuję, jak ludzie z odmiennych kręgów kulturowych nie tylko mówią odrębnymi językami, lecz również - co prawdopodobnie ważniejsze - przebywają w od- rębnych rzeczywistościach zmysłowych. Selektywne przesiewanie danych zmysłowych przepuszcza jedne rzeczy i odcedza inne do tego stopnia, że dane doznanie postrzegane poprzez jeden zespół kul- turowo ukształtowanych filtrów może być zupełnie różne od tegoż doznania postrzeganego poprzez inny zespół filtrów. Ów proces filtrowania czy też przesiewania znaj- duje wyraz w tworzonym przez człowieka środowisku architektoniczym i wielkomiejskim. Po tym, jak prze- kształcamy nasze środowisko przyrodnicze, poznać moż- na, jak różny użytek czynimy z naszych zmysłów. Do- świadczenia nie da się więc traktować jako pewnego stabilnego punktu odniesienia z tego względu, że przebie- ga ono w scenerii, która może być ukształtowana przez człowieka. Związana z tym rola zmysłów przedstawiona jest w roz- działach IV-VII. Rozważania te zamieściłem głównie po to, by czytelnik mógł zorientować się w pewnych pod- stawowych danych dotyczących aparatu, jakim posługu- jemy się budując swój świat postrzeżeń. Tego typu opis zmysłów jest analogiczny do opisu aparatu wokalnego jako podstawy procesów mowy. Zbadanie tego, jak różne społeczności posługują się zmysłami w procesie interakcji ze swym żywym i z nieoży- wionym środowiskiem, wydobywa na jaw całkiem nama- calne odmienności zachodzące np. pomiędzy Amerykana- mi a Arabami. Można w ten sposób wykryć znaczące zróżnicowania w tym, na co się zwraca uwagę, i w tym, co się z jej pola usuwa. Badania moje z ostatnich pięciu lat dowodzą, że Ame- rykanie i Arabowie żyją w zupełnie różnych światach 11 postrzeżeniowych i posługują się różnymi zmysłami nawet tam, gdzie chodzi o ustalenie dystansu utrzymywanego w trakcie konwersacji. Jak zobaczymy później, Arabowie częściej niż Amerykanie posługują się powonieniem i doty- kiem. Interpretują dane zmysłowe inaczej i w inny sposób wiążą je ze sobą. Najwidoczniej nawet postrzeganie włas- nego ciała w relacji do ego jest u Arabów całkiem odmien- ne niż u nas. Amerykanki, które poślubiły Arabów w na- szym kraju i zdołały poznać jedynie wyuczoną, amerykań- ską stronę ich osobowości, często spostrzegają, że mężo- wie ich przejawiają zupełnie inną osobowość po powrocie do kraju rodzinnego, gdzie znów zaczynają komunikować się na sposób właściwy Arabom i stają się więźniami arabskiego typu percepcji. W każdym sensie tego słowa zmieniają się wówczas w innych ludzi. Mimo że systemy kulturowe mogą modelować zachowanie w różnych kie- runkach, są one głęboko zakorzenione w biologii i fizjolo- gii. Człowiek to twór z zadziwiającą i niezwykłą przeszło- ścią. Od innych zwierząt oddzielił się, wypracowując to, co nazywam ekstensjami (przedłużeniami, odnogami) organi- zmu. Wciąż rozwijając owe ekstensje zdołał udoskonalić i wyspecjalizować rozmaite swoje funkcje. Komputer jest ekstensją pewnego fragmentu mózgu, telefon - głosu, a koło zwiększa zasięg ludzkich rąk i nóg. Język rozszerza doświadczenia w czasie i przestrzeni, a pismo z kolei rozszerza język. Owe ekstensje wykształciliśmy w sobie do tego stopnia, że często zapominamy o tym, iż w naszym człowieczeństwie głęboko tkwi natura zwierzęca. Antro- polog Weston La Barre twierdził, że gatunek nasz prze- niósł ewolucję ze swego ciała na swoje ekstensje, przez co wydatnie przyśpieszył procesy ewolucyjne. Jakiekolwiek więc próby obserwowania, rejestrowania i analizowania systemów proksemicznych, stanowiących fragmenty współczesnej kultury, muszą brać pod uwagę te systemy behawioralne, na których się owe systemy opierają i które przejawiają się u wcześniej powstałych gatunków. 12 Rozdziały II i III winuy być pomocne w stworzeniu zarówno podstawy, jak i perspektywy, którą należy po- sługiwać się, rozważając bardziej złożone ludzkie warian- ty przestrzennego zachowania się zwierząt. Na wiele po- mysłów i interpretacji zawartych w niniejszej książce wpłynęły olbrzymie postępy dokonane w ostatnich latach przez etologów - specjalistów badających zachowania zwierzęce i związki organizmów z ich środowiskiem. W świetle ustaleń etologii rozpatrywanie człowieka jako organizmu, który rozwinął i wyspecjalizował swe ekstensje do tego stopnia, że przejęły one i szybko za- stąpiły naturę, może być na dłuższą metę użyteczne. Innymi słowy, człowiek stworzył nowy wymiar - wymiar kulturowy, którego fragmentem jest proksemika. Zależ- ność człowieka i wymiaru kulturowego jest jedną z tych zależności, w których zarówno człowiek, jak i jego środowisko uczestniczą we wza- jemnym formowaniu siebie. Sytuacja człowie- ka jest dziś sytuacją twórcy świata, w którym żyje, a który etolodzy nazywają biotopem. Kreując ów świat, decyduje w istocie o tym, jakim typem organizmu stanie się w przy- szłości. Myśl ta przejmuje trwogą, gdy weźmie się pod uwagę, jak mało wiemy o człowieku. Oznacza ona rów- nież, że w gruncie rzeczy miasta nasze wytwarzają różne typy ludzi w ich slumsach, szpitalach dla umysłowo chorych, więzieniach i na przedmieściach. Te subtelne zależności powodują, że problem przebudowy miast i zin- tegrowania mniejszości przez kulturę dominującą jest bar- dziej skomplikowany, niż przewidywano. Podobnie brak pełnego zrozumienia przez nas więzi pomiędzy społeczeń- stwem a jego biotopem utrudnia proces technologicznego rozwoju krajów zwanych zacofanymi. Co się dzieje wtedy, gdy stykają się ze sobą i odziałują na siebie ludzie z różnych kultur? W Bezgłośnym języku sugerowałem, że komunikowa- nie się zachodzi jednocześnie na różnych poziomach świadomości, przebiegających od świadomości pełnej do 13 kompletnej nieświadomości. Teraz wydaje mi się koniecz- ne pewne rozszerzenie tego poglądu. Gdy ludzie porozu- miewają się ze sobą, jest to coś więcej niż tylko przerzuca- nie w obie strony piłeczki konwersacji. Zarówno moje badania, jak i badania prowadzone przez innych dowo- dzą, że istnieje zbiór czujnie regulowanych, uwarunkowa- nych kulturowo serwomechanizmów, dzięki którym życie nasze trzyma się prostego kursu podobnie jak samolot dzięki automatycznemu pilotowi. Jesteśmy wszyscy wy- czuleni na subtelne nawet zmiany w zachowaniu się innej osoby wówczas, gdy reaguje ona na to, co robimy czy mówimy. W większości sytuacji ludzie są skłonni - naj- pierw nieświadomie, a później świadomie - unikać wyraź- nego przechodzenia od ledwie dostrzegalnych oznak iry- tacji do otwartej wrogości na tym etapie komunikowania się, który nazwałem etapem zapowiedzi. W świecie zwie- rzęcym dochodzi do zajadłej walki, jeżeli ów etap zapo- wiedzi zostanie bardzo skrócony lub w ogóle pominięty. Wśród ludzi wiele kłopotów w międzynarodowo-między- kulturowej sferze życia bierze się z nieumiejętności właś- ciwego odczytania etapu zapowiedzi. W takim wypadku, gdy zaczynamy rozumieć, co się dzieje, jesteśmy już zaan- gażowani tak dalece, że nie umiemy się wycofać. Książka niniejsza zawiera wiele przykładów nieporozu- mień wywodzących się przede wszystkim z tego, że żadna ze stron nie jest świadoma faktu, iż żyje w odrębnym świecie postrzeżeniowym. Każda strona interpretuje nad- to wszystko to, co mówi inna, w kontekście określonego zachowania i w określonej scenerii; w wyniku tego brak jest w ogóle etapu przyjacielskich rokowań bądź staje się on kwestią przypadku. Etolodzy, jak np. Konrad Lorenz, twierdzą, że agresja jest niezbędnym składnikiem życia; życie takie, jakie zna- my, byłoby bez niej najprawdopodobniej niemożliwe. W normalnych warunkach agresja gwarantuje zachowa- nie należytych odstępów w rozmieszczeniu osobników, chroni gatunek przed taką liczebnością, jaka prowadzi do 14 zniszczenia środowiska i wraz z nim samego gatunku. Gdy gęstość w miarę rozwoju populacji staje się zbyt wielka, wzmaga się też wzajemne oddziaływanie na siebie zwierząt, co prowadzi do coraz większego stresu. W miarę narastania psychologicznego i emocjonalnego stresu w ciele zwierząt zaczynają zachodzić drobne, lecz doniosłe przemiany chemiczne. I dopóki nie dojdzie do stanu określonego jako „załamanie się" populacji, następuje stopniowy spadek liczby urodzeń z jednoczesnym zwięk- szeniem liczby zgonów. Tego rodzaju cykle rozwoju i za- łamywania się populacji są, jak się obecnie sądzi, typowe dla ciepłokrwistych kręgowców i prawdopodobnie dla wszystkich istot żywych. Jak to wykazali John Christian i V.C. Wynne-Edwards, zapasy pokarmu odgrywają w owych cyklach, wbrew powszechnemu mniemaniu, rolę tylko pośrednią. Człowiek rozwijając kulturę oswoił siebie samego i w trakcie tegp procesu wytworzył całą nową serię światów, z których jeden różni się od drugiego. Każdy z owych światów ma swoje własne „wejście" sensoryczne, stąd to, co dla ludzi w jednej kulturze oznacza tłok, nie musi go oznaczać dla ludzi w innej. Podobnie ten sam czyn, który wyzwala agresję i powoduje w efekcie stres u jednych, może okazać się neutralny dla innych. Jest jednak oczywiste, że i amerykańscy Murzyni, i ludzie z kręgu kultury hiszpańskiej, masowo migrujący do na- szych miast, podlegają poważnemu stresowi. Nie tylko dostali się w nie dopasowane do siebie otoczenie, lecz zmuszono ich nadto do przekroczenia granic swej własnej tolerancji na stres. Stany Zjednoczone stoją w obliczu faktu, że owe dwie twórcze i wrażliwe grupy kulturowe ulegają procesowi destrukcji i mogą, jak Samson, wstrząs- nąć konstrukcją, w której wszyscy żyjemy. Trzeba więc wpoić architektom, projektantom urbanistycznym i bu- downiczym przekonanie, że jeśli kraj nasz ma uniknąć katastrofy, musimy zacząć traktować człowieka jako in- terlokutora swego środowiska, i że środowisko tworzone 15 przez jednakich architektów, projektantów i budowni- czych nie odpowiada proksemicznym potrzebom czło- wieka. Tym, którzy wytwarzają dochód i płacą utrzymujące rząd podatki, chcę powiedzieć, że koszty przebudowania naszych miast, jakiekolwiek by były, są konieczne, jeśli Ameryka ma przetrwać. I co najistotniejsze, przebudowa- nie naszych miast musi być oparte na badaniach wiodą- cych do zrozumienia ludzkich potrzeb i na wiedzy o ist- nieniu licznych światów postrzeżeniowych, w których żyją rozmaite grupy zamieszkujące nasze metropolie. Pisząc tę książkę chciałem przekazać czytelnikowi pew- ne zasadnicze przesłanie o naturze człowieka i o jego związkach ze środowiskiem. Brzmi ono następująco: Jest sprawą wielkiej wagi, byśmy zrewidowali i po- szerzyli nasz pogląd na sytuację człowieka, byśmy stali się bardziej wszechstronni i realistyczni nie tylko wobec in- nych, lecz również wobec samych siebie. Trzeba, żebyśmy nauczyli się odczytywać bezgłośne komunikaty równie łatwo jak drukowane i mówione. Jedynie w ten sposób możemy porozumieć się z innymi, czy to wewnątrz czy to na zewnątrz naszych granic państwowych, tak jak tego od nas coraz bardziej wymagają okoliczności. 16 Regulowanie dystansu u zwierzqt Porównawcze badania nad zwierzętami są pomocne w zrozumieniu, w jaki sposób wymagania przestrzenne człowieka podlegają wpływom jego środowiska. Nato- miast u zwierząt, w odróżnieniu od ludzi, zaobserwować możemy kierunek, tempo i zasięg zmian zachowania towarzyszących zmianom przestrzeni. Przede wszystkim posługując się zwierzętami możemy znacznie przyśpieszyć czas, gdyż pokolenia zwierzęce trwają względnie krótko. W ciągu czterdziestu lat uczony może obserwować cztery- sta czterdzieści pokoleń myszy, podczas gdy w tym sa- mym czasie zdołałby zobaczyć tylko dwa pokolenia włas- nego gatunku. I, oczywiście, może z większą obiektywno- ścią badać losy zwierząt. Zwierzęta w dodatku nie racjonalizują swego zacho- wania i w związku z tym nie zawsze wiadomo, dlaczego zachowują się tak a nie inaczej. W stanie naturalnym reagują w sposób zdumiewająco konsekwentny, tak że zaobserwować można przejawy zachowania powtarzające się i zasadniczo identyczne. Ograniczając badania do tego, jak zwierzęta zachowują się w przestrzeni, możemy dowiedzieć się wielu rzeczy, które stosują się również do ludzi. Terytorializm, podstawowe pojęcie w badaniach nad zwierzętami, określa się zwykle jako zachowanie polegają- ce na tym, że osobnik rości sobie prawo do pewnego 17 obszaru i broni go przed reprezentantami swego własnego gatunku. Jest to termin współczesny, wprowadzony po raz pierwszy przez angielskiego ornitologa H.E. Howarda w pracy Territory in Bird Life, napisanej w roku 1920. Howard przedstawił to pojęcie dość szczegółowo, choć niektóre fakty uznane przezeń za przejawy terytorializmu odnotowane były już przez natu- ralistów w XVII wieku. Badania nad terytorializmem skłaniają do rewizji wielu na- szych utrwalonych wyobrażeń 0 życiu zarówno ludzi, jak 1 zwierząt. Powiedzenie „wolny jak ptak" jest zawoalowaną for- mą poglądu człowieka na własną naturę. Zwierzęta wydają mu się wolne, świat stoi przed nimi ot- worem, gdy on sam uwięziony jest w społeczeństwie. Badania terytorializmu jednak dowodzą, że zwierzęta bywają często uwię- zione we własnym terytorium. Wątpliwe czy Freud, wiedząc to, co wiemy dziś o związkach zwie- rząt z przestrzenią, wiązałby stworzoną przez człowieka cywi- lizację z przechwyceniem energii, przekierunkowanej na nowe tory przez uwarunkowane kulturowo hamulce. W terytorializmie wyraża się wiele istotnych funkcji i wciąż odkrywamy coś nowego w tym zakresie. H. Hediger z Zurichu, słynny psycholog zwierząt, opi- sał najważniejsze aspekty tery- torializmu i zwięźle objaśnił me- 18 chanizmy, przez które on działa. Terytorializm - twier- dzi - regulując zagęszczenie osobników, gwarantuje gatunkowi rozród. Tworzy pewne ramy, w których dokonuje się wszystko - są tam miejsca do nauki, miejsca do zabawy, bezpieczne kryjówki. Spaja grupę i koordynuje jej działalność. Sprawia, że każde zwierzę oddalone jest od drugiego na odległość, w której moż- liwe jest porozumiewanie się; w ten sposób da się łatwo zasygnalizować obecność pożywienia czy zbliżanie się wroga. Zwierzę posiadające własne terytorium rozwija szereg odruchowych reakcji na właściwości terenu. Gdy pojawia się niebezpieczeństwo, zwierzę znajdujące się w zasięgu swego schronienia może spokojnie polegać na swych automatycznych reakcjach i nie musi tracić czasu na myślenie, gdzie się ukryć. Psycholog C.R. Carpenter, pionier studiów nad mał- pami w ich naturalnym środowisku, wyliczył aż trzydzie- ści dwie funkcje terytorializmu, włącznie z funkcjami najważniejszymi, służącymi ochronie i ewolucji gatunku. Lista, która następuje, nie jest kompletna ani reprezen- tatywna dla wszelkich gatunków, lecz wystarczająco do- wodzi decydującej roli terytorializmu jako pewnego sy- stemu zachowań, systemu, który rozwinął się prawie w ten sam sposób co układ anatomiczny. Istotne różnice w zakresie terytorializmu stały się do tego stopnia rozpo- znawalne, że podobnie jak właściwości anatomiczne czę- sto służą jako podstawa rozróżniania gatunków. Terytorializm zabezpiecza przez drapieżnikami, a jedno- cześnie wystawia na ich łup jednostki zbyt słabe na to, by ustalić i obronić swe teryto- rium. Tym sposobem wzmaga on supremację w selektywnym rozmnażaniu się, gdyż zwie- rzęta mniej dominujące są też w mniejszym stopniu zdolne /§: 19 do ustalenia własnego terytorium. Z drugiej zaś strony terytorializm ułatwia rozmnażanie, gdyż zapewnia zwierzę- tom bezpieczne siedliska, pomaga w ochronie gniazd i osobników młodych. U niektórych gatunków określa, gdzie wydalać odchody, co hamuje rozwój pasożytów lub zapobiega zakażeniu nimi. Lecz jedną z najważniejszych funkcji terytorializmu jest właściwe rozmieszczenie osobni- ków, zapobiegające nadmiernej eksploatacji tego fragmentu środowiska, od którego zależy przeżycie danego gatunku. Terytorializm nie tylko chroni gatunek i środowisko. Związane są z nim' pewne funkcje społeczne i jednostko- we. C.R. Carpenter przeprowadzał w związku z terytoria- lizmem testy względnego znaczenia seksualnej potencji i dominacji i stwierdził, że na własnym terytorium nawet wykastrowane gołębie mogą wygrać testową utarczkę z normalnymi samcami, chociaż utrata płci pociąga za sobą utratę pozycji w społecznej hierarchii. W ten sposób zwierzęta dominujące nadają zasadniczy kierunek rozwo- jowi gatunkowemu, fakt zaś, że zwierzęta podporządko- wane mogą wygrywać (i rozmnażać się) na rodzinnym terenie, pozwala zachować plastyczność gatunku przez powiększenie różnorodności i zapobiega tym samym za- mrożeniu kierunku ewolucji przez zwierzęta dominujące. Terytorializm związany jest też ze statusem społecz- nym. W serii eksperymentów dokonanych przez brytyj- skiego ornitologa A.D. Baina w odniesieniu do sikory bogatki przesunięcie karmników ku ptakom żyjącym na przyległym terenie spowodowało, że relacje dominowania uległy zasadniczym zmianom, a nawet zwrotowi o 180 stopni. Gdy karmnik zbliżano coraz bardziej do siedliska ptaka, ów ptak mógł korzystać z udogodnień, których był pozbawiony poza własnym terytorium. Terytorializm jest również właściwy ludziom i wynaleźli oni wiele metod bronienia tego, co uważają za swój własny kraj, pole czy też przestrzeń. Naruszenie linii demarkacyjnej albo przejście po cudzej posiadłości jest czynem karalnym w większości krajów Zachodu. Dom 20 człowieka stanowi jego twierdzę w zwyczajowym prawie angiel- skim od wielu stuleci i chronio- ny jest zakazem bezprawnej re- wizji lub zajęcia go nawet przez urzędników państwowych. Przeprowadza się też skrupulat- nie rozróżnienia pomiędzy wła- snością prywatną, która jest terytorium jednostki, a włas- nością publiczną, która stanowi terytorium grupy. Ten skrótowy zaledwie przegląd różnych funkcji teryto- rializmu jest chyba dostateczny, by skonstatować, że terytorializm stanowi pewien podstawowy system zacho- wań charakteryzujących organizmy żywe włącznie z czło- wiekiem. Mechanizmy rozmieszczania się u zwierzqt Poza terytorium utożsamianym z konkretnym kawał- kiem terenu każde zwierzę otacza się czymś w rodzaju serii baniek powietrznych czy też balonów o nieregularnym kształcie, które zapewniają utrzymanie należytej odległo- ści pomiędzy poszczególnymi osobnikami. Hediger wykrył i opisał szereg tego rodzaju dystansów, pojawiających się w tej czy innej formie u większości zwierząt. Dwa z nich - dystans ucieczki i dystans krytyczny - występują wtedy, gdy stykają się ze sobą osobniki różnych gatun- ków, podczas gdy dystans osobniczy (zwany też niekiedy indywidualnym) i dystans społeczny zaobserwować moż- na tylko pomiędzy egzemplarzami tego samego gatunku. Dystans ucieczki Każdy uważny obserwator może spostrzec, że zanim dzikie zwierzę umknie, pozwala przybliżyć się człowiekowi 21 wz> innemu potencjalnemu wrogowi, ale tylko na pewną odległość. Ów wspólny wszystkim gatunkom mechanizm utrzymania odległości nazwał Hediger dystansem uciecz- ki. Ogólną regułą jest tu dodatnia korelacja między roz- miarem zwierzęcia a jego dystansem ucieczki - im większe zwierzę, tym większą odległość utrzymywać musi pomię- dzy sobą a wrogiem. Antylopa czmycha, gdy intruz zbliży się do niej na 450 m. Dystans ucieczki jaszczurki murowej wynosi niecałe 2 m. Istnieją oczywiście inne metody poradzenia sobie z prze- ciwnikiem, takie jak mimikra, pancerz ochronny lub kolce czy odrażający zapach. Ale zasadniczym mechanizmem obronnym istot ruchliwych jest właśnie ucieczka. Oswaja- jąc inne zwierzęta, człowiek zmuszony był wyeliminować bądź radykalnie zredukować ich reakcję ucieczki. Głów- nym problemem w ogrodach zoologicznych jest zmodyfi- kowanie tej reakcji na tyle, by zwierzęta w niewoli mogły poruszać się, spać i jeść, nie płosząc się na widok ludzi. Chociaż człowiek jest zwierzęciem samooswojonym, ów proces oswojenia dokonał się u niego jedynie fragmen- tarycznie. Zauważyć to można u pewnego typu schizofre- ników, którzy najwidoczniej doświadczają czegoś bardzo podobnego do reakcji ucieczki. Gdy zbliżyć się do nich za bardzo, wpadają w popłoch w taki sam sposób jak zwierzę- ta umieszczone w ogrodach zoologicznych. Opisując swe doznania, pacjenci mówią, że odczuwają wszystko, cokol- wiek zdarzy się w obrębie ich „dystansu ucieczki", jako wtargnięcie w ich wnętrze. Granice jaźni rozciągają 22 \ się w tych wypadkach poza ciało. Przeżycia tego rodzaju, odnotowywane przez terapeutów pracujących ze schizo- frenikami, zdają się wskazywać na to, że uświadomienie sobie własnego ja jest blisko związane z procesem precy- zowania granic. Ta sama relacja pomiędzy jaźnią a grani- cami da się zaobserwować również w kontekście krzyżo- wania się kultur, jak to zobaczymy w rozdziale XI. Dystans krytyczny Dystans krytyczny występuje zawsze i wszędzie tam, gdzie przejawia się reakcja ucieczki. Dystans krytyczny obejmuje wą- ską strefę oddzielającą dystans ucieczki od dystansu ataku. Lew w zoo ucieka od nadchodzącego człowieka, aż napotka jakąś nie- przekraczalną barierę. Jeśli czło- wiek będzie się nadal przybliżał, wkrótce znajdzie się w obrębie krytycznego dystansu lwa i w mo- mencie tym przyparte do muru zwierzę odwraca się w przeciwną stronę i zaczyna powoli skradać się do człowieka. W klasycznym popisie cyrko- wym skradający się lew może rozmyślnie przekroczyć jakąś przeszkodę, np. stołek, byleby tylko dostać się do człowieka. Aby nakłonić lwa do pozostania na stołku, treser szybko opusz- cza strefę krytyczną. W tym mo- mencie lew przestaje się zbliżać. Wyszukane środki „zabezpiecza- jące", takie jak krzesło, bicz lub 23 strzelba, są w dużym stopniu dekoracją. Hediger twier- dzi, że dystans krytyczny u zwierząt przezeń zbadanych jest tak precyzyjny, iż może być wymierzony w centy- metrach. Gatunki kontaktujące się i nie kontaktujące się W świecie zwierzęcym zaobserwować można, jeśli chodzi 0 posługiwanie się przestrzenią, pewną podstawową i nie- kiedy niewytłumaczalną dychotomię. Osobniki jednych ga- tunków gromadzą się i potrzebują fizycznego kontaktu między sobą. Osobniki innych gatunków unikają stykania się. Tym, do której z owych dwu kategorii należy dany gatunek, nie rządzi żadna jawna logika. Zwierzętami kon- taktującymi się są między innymi: mors, hipopotam, świ- nia, nietoperz mroczek, papuga obrożna, jeż. Natomiast koń, pies, kot, szczur, piżmak, sokół oraz mewa śmieszka to z kolei gatunki nie kontaktujące się. Co ciekawsze, nawet blisko spokrewnione zwierzęta mogą należeć do odmiennych kategorii. Wielki pingwin cesarski jest gatun- kiem kontaktującym się. Zwierzęta te zachowują ciepło, gromadząc się w duże grupy; w ten sposób wzmacniają one swoją adaptację do niskich temperatur. Zasięg tego gatun- ku obejmuje wiele części Antarktydy. Mniejszy od nich pingwin Adeli jest gatunkiem nie kontaktującym się. W mniejszym stopniu może więc dostosować się do zimna 1 jego zasięg jest wyraźnie bardziej ograniczony. Nie wiadomo, jakim jeszcze innym funkcjom służy kontaktowanie się. Można zaryzykować przypuszczenie, że zwierzęta kontaktujące się - jako bardziej ze sobą związane - różnią się organizacją społeczną i typem eksploatacji środowiska od zwierząt nie kontaktujących się. Gatunki nie kontaktujące się są zapewne bardziej podatne na stresy wywołane przegęszczeniem. Oczywiście wszystkie zwierzęta ciepłokrwiste rozpoczynają życie od fazy kontaktu. Lecz u licznych gatunków nie kontak- tujących się ze sobą faza ta ma charakter przejściowy 24 - trwa ona dopóty, dopóki młode nie opuszczą swych rodziców i nie pójdą na swoje. Od tego momentu w cy- klu życiowym obu typów spostrzega się utrzymywanie regularnych odległości pomiędzy poszczególnymi osob- nikami. Dystans osobniczy Dystansem osobniczym nazwał H. Hediger zwykłą od- ległość utrzymywaną pomiędzy danym osobnikiem a jego współplemieńcami. U gatunków nie kontaktujących się odległość ta działa jak niewidzialny balon otaczający organizm. Na zewnątrz owego balonu dwa osobniki nie nawiązują tak bliskiego kontaktu jak wtedy, gdy balony zachodzą na siebie. Ważnym czynnikiem wpływającym na dystans osobniczy jest organizacja społeczna. Zwierzęta dominujące skłonne są utrzymywać większy dystans osobniczy niż te, które w hierarchii społecznej mają niższą pozycję, podczas gdy zwierzęta podporządkowane - jak obserwowano - ustępują miejsca dominującym. Glen McBride, australijski specjalista od hodowli zwierząt, poczynił szczegółowe obserwacje nad przestrzennym roz- mieszczaniem się ptactwa domowego jako pewną funkcją dominacji. Posługiwanie się przestrzenią stanowi zresztą główny wątek jego teorii „społecznej organizacji i za- chowania". Korelacja pomiędzy dystansem osobniczym a statusem występuje chyba w tej czy innej formie w całej grupie kręgowców. Spostrzeżono to u ptaków i wielu ssaków, włącznie z kolonią żyjących na wolności małp Starego Świata w japońskim Małpim Centrum w pobliżu Nagoi. Istotnym składnikiem wyposażenia kręgowców jest agresja. Silne i agresywne zwierzęta mogą eliminować słabszych rywali. Jak się wydaje, pomiędzy agresją a zalotami zachodzi relacja tego rodzaju, iż zwierzęta bardziej agresywne zalecają się bardziej energicznie. W ten więc sposób zaloty służą procesowi naturalnej 25 selekcji. Jednakże dla utrzymania gatunku agresja musi być regulowana. Zachodzi to dwiema drogami: przez rozwój hierarchii społecznej i przez mechanizm utrzymy- wania dystansu. Etolodzy zgodni są co do tego, że druga metoda jest bardziej prymitywna, nie tylko dlatego, że jest najprostsza, ale dlatego, że jest mniej elastyczna. Dystans społeczny Zwierzęta społeczne potrzebują stykania się ze sobą. Utrata kontaktu z grupą może z różnych względów okazać się zgubna w skutkach, między innymi dlatego, że wystawia zwierzę na łup drapieżników. Dystans społeczny nie jest po prostu tym dystansem, przy którym osobnik traci kontakt z grupą - to jest taką odległością, z której nie może już jej widzieć, słyszeć czy wyczuwać powonie- niem; jest to raczej dystans natury psychologicznej, przy którego przekroczeniu zwierzę zaczyna odczuwać niepo- kój. Wyobrazić go sobie można jako coś w rodzaju niewidzialnej obręczy obejmującej grupę. Dystans spo- łeczny zmienia się w zależności od gatunku. Jest on zupełnie mały - zaledwie kilka metrów - u flamingów, a bardzo duży u niektórych innych ptaków. Niedawno zmarły E. Thomas Gilliard - ornitolog amerykański, stwierdził, że klany samców altanników utrzymują między sobą kontakt „poprzez tysiące metrów za pomocą silnych gwizdów i chrapliwych, zgrzytających odgłosów". Dystans społeczny nie zawsze jest ustalony sztywno - częściowo determinują go sytuacje. Gdy młode osobniki małp i ludzi zaczynają się przemieszczać, ale jeszcze nie są kierowane głosem matki, dystans społeczny jest równy zasięgowi jej rąk. Można to bez trudu dostrzec w zoo u babuinów. Jeśli malec oddali się na pewną odległość, jego matka chwyta go za koniec ogona i przyciąga z po- wrotem do siebie. A kiedy konieczna jest pełniejsza kont- rola nad sytuacją z uwagi na niebezpieczeństwo, dystans społeczny kurczy się. Wystarczy tylko popatrzeć na rodzi- 26 nę z gromadą małych dzieci trzymających się za ręce, gdy przechodzą przez ruchliwą ulicę. Dystans społeczny u ludzi został powiększony przez telefon, telewizję i przenośne aparaty nadawczo-odbior- cze, umożliwiające integrowanie działalności grupy na wielkich odległościach. Ten większy dystans społeczny przekształcił pod wieloma względami nasze rozmaite in- stytucje polityczne i socjalne. Sprawy te stają się dopiero przedmiotem badań. Kontrola populacji W zimnych wodach Morza Północnego żyje pewien gatunek kraba zwany Hyas araneus. Wyróżniającą cechą tego gatunku jest fakt, że w pewnych okresach życia poszczególne osobniki stają się bezbronne wobec innych okazów tego samego gatunku i niektóre z nich są składa- ne w ofierze dla utrzymania liczebności populacji na niskim poziomie. Gdy okresowo krab zrzuca z siebie skorupę, jego jedyną ochroną przed krabami będącymi w twardej skorupie jest dzieląca go od nich przestrzeń. Jeśli krab z twardą skorupą zbliży się na tyle, że może wyczuć swego kolegę w miękkiej skorupie - gdy tylko przekroczona zostanie granica zapachu - węch wiedzie opancerzonego napastnika do kolejnego posiłku. Hyas araneus dostarcza nam przykładu zarówno „kry- tycznej przestrzeni", jak i „krytycznej sytuacji". Terminy te wprowadzone zostały przez Wilhelma Schafera, dyrek- tora frankfurckiego Muzeum Historii Naturalnej. Był on jednym z pierwszych, którzy, usiłując zrozumieć pod- stawowe procesy życiowe, zaczęli badać sposoby posługi- wania się przestrzenią przez organizmy. Jego studium z roku 1956 jest niezrównane, gdy chodzi o zwrócenie uwagi na załamanie się zdolności przeżycia. Społeczności zwierzęce - twierdził - rozwijają się aż do osiągnięcia przez nie określonej gęstości krytycznej. W momencie tym 27 rozpoczyna się kryzys, któremu trzeba sprostać, jeśli społeczność ma przetrwać. Cennym wkładem Schafera była klasyfikacja takich kryzysów i wskazanie pewnego modelu w owych rozmaitych środkach, jakie wypracowa- ły sobie proste formy życia do uporania się z przegęsz- czeniem powodującym owe kryzysy. Zbadał on również związek pomiędzy kontrolą populacji a rozwiązywaniem innych istotnych procesów życiowych. Jak już mówiliśmy, każde zwierzę wymaga pewnego minimum przestrzeni, bez którego niemożliwe jest prze- trwanie. To właśnie zwie się „krytyczną przestrzenią or- ganizmu". Jeżeli populacja zwiększy się na tyle, że utrzy- manie owej przestrzeni staje się niemożliwe, powstaje „sytuacja krytyczna". Najprostszym sposobem sprostania jej jest usunięcie części osobników, co zrealizować można różnymi metodami; jedną z nich ilustruje Hyas araneus. Kraby są zwierzętami żyjący- mi samotnie. W tym okresie ży- cia, gdy muszą odnaleźć inne osobniki dla reprodukcji, kierują się węchem. Przetrwanie gatun- ku wymaga więc, aby poszcze- gólne osobniki nie oddalały się na tyle, by nie móc się wzajem wyczuć. Lecz również ściśle określona jest przestrzeń kry- tyczna krabów. Gdy liczba ich wzrośnie do tego stopnia, że nie ma już miejsca na przestrzeń kry- tyczną, zostaje pożarta taka ilość osobników w miękkiej skorupie, że populacja wraca do poziomu, przy którym poszczególne okazy mają dość miejsca dla siebie. \ 28 Cykl u ciernika O parę szczebli wyżej od krabów na drabinie ewolucji znajdują się cierniki, niewielkie ryby, pospolite w płytkich wodach słodkich Europy. Ciernik stał się sławny, gdy holenderski etolog Niko Tinbergen opisał skomplikowa- ny cykl zachowań tych ryb, rozwinięty w celu reproduk- cji. Tinbergen stwierdził później, że pominięcie jakiego- kolwiek ogniwa owego ciągu zachowań pociąga za sobą spadek liczebności populacji. Wiosną samiec ciernika anektuje sobie koliste teryto- rium, odpędza od niego wszystkich intruzów i zaczyna budować gniazdo. Zmienia wówczas swe nie rzucające się w oczy szare zabarwienie - podgardle i brzuch stają się jasnoczerwone, grzbiet biało-niebieski, a oczy niebieskie. Ta zmiana zabarwienia ma na celu przywabianie samic i odstraszanie samców. Kiedy samica z wypełnionym jajami brzuchem znajdzie się w pobliżu gniazda, samiec płynie przed nią zygzakiem, demonstrując na przemian swoje oblicze i barwny profil. Ta dwustopniowa ceremo- nia powtarza się wielekroć, zanim samica wreszcie podąży za samcem i wejdzie do gniazda. Przerzucając się teraz z kontaktu do tej pory wzrokowego na bardziej zasad- niczy kontakt dotykowy, samiec rytmicznie poszturchuje samicę nosem w samą nasadę ogona, aż złoży ona jaja. Następnie wpływa do gniazda, zapładnia jaja i przepędza samicę. Ów ciąg zachowań powtarza tak długo, aż w jego gnieździe złoży ikrę cztery lub pięć samic. W tym momencie popęd kojarzenia się słabnie i poja- wia się nowa seria reakcji. Samiec przybiera z powrotem niepozorną szarą barwę. Rola jego polega obecnie na strzeżeniu gniazda i zapewnieniu jajom tlenu poprzez wachlowanie ich płetwami piersiowymi. Kiedy jaja pękną, ochrania on młode ryby aż do momentu, gdy podrosną na tyle, że mogą same zaspokoić swe potrzeby. Niekiedy nawet samiec wyłapuje młode, które zapędziły się za 29 daleko, i niesie je ostrożnie w pysku z powrotem do gniazda. Ciąg zachowań się ciernika - walka, kojarzenie się i opieka nad młodymi - jest do tego stopnia przewidywal- ny, że Tinbergen mógł dokonać szeregu eksperymentów, których wynikiem było cenne poznanie systemu przeka- zów czy też sygnałów wyzwalających reakcje na różne popędy. Zygzaki samca są jego reakcją na przynaglanie do ataku, który musi nastąpić, zanim weźmie górę popęd seksualny. Wypukły kształt wypełnionej jajami samicy wyzwala u samca reakcję zalotów. Gdy z kolei samica złoży ikrę, kolor czerwony przestaje ją wabić. Jeśli nie będzie poszturchiwana przez samca, może jaj w ogóle nie złożyć. Jak widać, istotnymi elementami ciągu zachowań ciernika są bodźce wzrokowe i dotykowe. Dający się przewidzieć charakter cyklu u ciernika skłonił Tinbergena do obserwowania w warunkach eksperymentalnych tego, co dzieje się, gdy cykl za- kłócony zostanie zbyt dużą ilością samców i związanym z tym nadmiernym zatłoczeniem terytoriów indywidu- alnych. Wiele czerwonych samców przestaje się wów- czas zalecać. Brak jest niektórych faz ciągu - jaja nie zostają złożone w gnieździe lub zapłodnione. W wa- runkach skrajnej ciasnoty samce walczą ze sobą do upadłego. Malthus zrewidowany Przykład krabów i cierników dostarcza nam cennych informacji o związku przestrzeni z reprodukcją i kontrolą populacji. Zmysł węchu krabów decyduje o dystansie, jakiego wymagają poszczególne osobniki, i określa ma- ksymalną liczbę krabów, mogących zamieszkiwać razem dany rejon morza. U ciernika wzrok i dotyk wyzwalają uporządkowany ciąg zachowań, który musi nastąpić, je- żeli ryby te mają się rozmnażać. Przegęszczenie zakłóca 30 ów ciąg i tym samym wpływa na reprodukcję. U tych gatunków wrażliwość receptorów węchu, wzroku, dotyku lub ich kombinacji decyduje o przestrzeni, w jakiej po- szczególne osobniki mogą żyć i kontynuować swój cykl reprodukcyjny. Jeżeli dystans ów nie zostaje zachowany, zwierzęta przegrywają walkę raczej z osobnikami włas- nego gatunku niż z głodem, chorobami i drapieżnikami. Należałoby więc zrewidować teorię Malthusa, wiążącą populację z zasobami żywności. Skandynawowie przez stulecia obserwowali wędrówki lemingów do morza. Ana- logiczne zjawiska samobójcze spostrzeżono u królików - po okresie rozrostu populacji na większą skalę na- stępowało wymieranie. Podobne zjawiska zauważyli też u szczurów tubylcy z niektórych wysp na Pacyfiku. To tajemnicze zachowanie się osobników pewnych gatunków wyjaśniane było na wszelkie wyobrażalne sposoby; dopie- ro współcześnie uzyskano niejakie zrozumienie motywów kryjących się za obłędnymi wędrówkami lemingów. W czasie II wojny światowej niektórzy badacze jęli podejrzewać, że populacją steruje coś więcej niż tylko zasoby żywności i drapieżniki i że zachowanie się lemin- gów i królików pozostaje w związku z owymi nieznanymi parametrami. Żywności w okresach wymierania jest chy- ba pod dostatkiem, a padłe sztuki nie zdradzają oznak wygłodzenia. Jednym z badaczy tego fenomenu był John Christian, etolog wyszkolony w patologii medycznej. Wy- stąpił on w roku 1950 z tezą, że wzrosty i spadki liczebno- ści populacji ssaków regulowane są jakimś mechanizmem fizjologicznym związanym z zagęszczeniem. Przed- stawił dowody na to, że w momencie gdy liczba zwierząt w danym rejonie nadmiernie wzrasta, pojawia się stres wywołujący pewną reakcję hormonalną, która prowadzi do wygasania populacji. Christian potrzebował więcej danych i szukał okazji do obserwowania takiej populacji ssaków, która aktualnie przechodzi okres spadku. Byłoby idealnie, gdyby udało się wykonać badania hormonalne przed, w trakcie i po 31 załamaniu się populacji. I szczęśliwie, zanim jeszcze było za późno, uwagę Christiana zwrócił wzrost liczebności populacji jeleni na James Island. Wymieranie na James Island Około 22,5 km na zachód od miasta Cambridge w sta- nie Maryland i niecałe 1,6 km od zatoki Chesapeake leży James Island, 112 hektarów nie zamieszkanego terenu. Na wyspie tej w roku 1916 wypuszczono na wolność 4 czy też 5 sztuk jelenia wschodniego (Cervus nippori), zwanego też sika. Rozmnażając się bez przeszkód, stado powięk- szało się, aż doszło do liczby 280-300 sztuk i zagęszczenia w granicach jednej sztuki na niecałe pół hektara. W mo- mencie tym, który nastąpił w roku 1955, stało się jasne, że wkrótce coś się musi wydarzyć. W roku 1955 Christian rozpoczął swe badania od upolowania 5 sztuk dla poddania analizie histologicznej ich nadnerczy, grasicy, śledziony, tarczycy, gonad, nerek, wątroby, serca, płuc i innych narządów. Jelenie te zostały zważone, skrupulatnie odnotowano zawartość ich żołąd- ków, wiek, płeć, stan ogólny oraz brak lub obecność podściółki tłuszczowej pod skórą, w jamie brzusznej i po- między mięśniami. Po zaprotokołowaniu tego wszystkie- go na James Island osiedlili się obserwatorzy. W latach 1956 i 1957 nie dostrzeżono żadnych zmian, lecz w ciągu pierwszych trzech miesięcy roku 1958 padła ponad poło- wa stada - znaleziono 161 martwych sztuk. W roku następnym nastąpił kolejny spadek i populacja ustaliła się w granicach 80 sztuk. Od marca 1958 do marca 1960 uzyskano do badań 12 jeleni. Co spowodowało nagłą śmierć 190 sztuk w ciągu dwu tylko lat? Z pewnością nie wygłodzenie - zasoby żywności były wystarczające, a wszystkie zbadane padłe jelenie były w dobrym stanie, miały błyszczącą sierść, dobrze roz- winięte mięśnie i podściółkę tłuszczową. 32 Padłe sztuki z lat 1959 i 1960 nie różniły się od tych z lat 1956 i 1957 pod żadnym widocznym względem z wyjątkiem jednego - jelenie zbadane po spadku i ustabi- lizowaniu się populacji były znacznie większych rozmia- rów niż jelenie badane w okresie wymierania i w okresie bezpośrednio go poprzedzającym. Samce z roku 1960 ważyły o 34% więcej niż samce z roku 1958, a łanie z roku 1960 ważyły o 28% więcej od łań z lat 1955-1957. Waga nadnerczy jeleni wschodnich utrzymywała się na jednakowym poziomie w latach 1955-1958, tj. w okresie największego zagęszczenia i wymierania. Ale pomiędzy rokiem 1958 a 1960 spadła o 46%. U młodych sztuk, które stanowiły większość ofiar, spadła nawet o 81%. Spostrzeżono też istotne zmiany w komórkowej struk- turze nadnerczy, dowodzące silnego stresu u tych nawet sztuk, które zdołały przeżyć. Wykryte dwa przypadki zapalenia wątroby tłumaczono jako rezultat obniżonej odporności na stres wskutek nadczynności nadnerczy. Interpretując materiały Christiana, trzeba wyjaśnić zna- czenie nadnerczy. Odgrywają one istotną rolę w sterowa- niu wzrostem, reprodukcją i poziomem odporności or- ganizmu. Rozmiary i waga tych ważnych gruczołów nie są stałe, lecz wahają się w zależności od stresu. Jeżeli zwierzę podlega stresowi zbyt często, nadnercza - aby sprostać sytuacji - powiększają się i stają się nadmiernie aktywne. Powiększenie nadnerczy i charakterystyczna, świadcząca o stresie ich struktura komórkowa, były więc faktem niezmiernie doniosłym. Dodatkowo przyczyniła się z pewnością do stresu mroźna pogoda w lutym 1958 roku, która udaremniła jeleniom - jak to było w ich zwyczaju - przepływanie nocą na kontynent; uniemożliwiała podróż przynoszącą chwilowe przynajmniej wytchnienie od przegęszczenia. Po mrozach nastąpiło gwałtowne wymieranie. Niemożność ucieczki od tłoku, w połączeniu z zimnem, również zna- nym jako przyczyna stresów, mogła ostatecznie przechylić szalę na zgubę zwierząt. 33 Podsumowując wyniki swych dociekań w roku 1961 na sympozjum poświęconym przegęszczeniu, stresowi i natu- ralnej selekcji, Christian stwierdził: „Zgony zwierząt były w jawny sposób konsekwencją szoku wywołanego przez zaburzenia metaboliczne związane z przedłużoną nad- czynnością nadnerczy, jak tego dowodzą materiały histo- logiczne. Nic nie wskazuje na infekcję jako powód maso- wego wymierania". Studium Christiana jest od strony fizjologicznej kom- pletne i nie pozostawia żadnych wątpliwości. Niemniej nasuwają się pewne pytania, dotyczące zachowania się jeleni przed stresem, na które nie odpowiemy, dopóki nie nadarzy się nowa okazja do badań tego rodzaju. Czy na przykład jelenie te przejawiały wzmożoną agresję? Co spowodowało, że blisko dziewięć dziesiątych ofiar stanowiły samice i sztuki młode? Miejmy nadzieję, że następnym razem uda się przeprowadzić całoroczne stałe obserwacje. Drapieżnictwo a populacja Mniej dramatyczne, lecz także dowodzące tego, że teoria Malthusa nie wyjaśnia wypadków masowego wy- mierania, są badania niedawno zmarłego Paula Erringto- na nad drapieżnictwem. Badając zawartość żołądków sów, stwierdził, że wysoki jej procent stanowią zwierzęta młode, niedojrzałe, stare lub chore (zbyt powolne, by móc umknąć przed drapieżnikiem). W studium na temat piż- maków Errington skonstatował, że więcej sztuk zginęło wskutek dolegliwości będących najwyraźniej konsekwen- cją stresu wywołanego przegęszczeniem, niż zostało schwytanych przez żarłoczne norki. Znalazł aż dwa razy w ciągu jednego roku w pewnej norze piżmaki padłe w wyniku chorób. Errington sądzi, że zwierzęta te dzielą z ludźmi skłonność do reagowania rosnącą furią na stres wywołany przegęszczeniem. Dowodzi też, że u piżmaków 34 po przekroczeniu pewnego limitu zatłoczenia obniża się współczynnik urodzeń. Wielu etologów doszło dziś niezależnie od siebie do przekonania, że związek pomiędzy drapieżnikiem a jego ofiarą jest odmianą subtelnego współistnienia, w którym drapieżnik nie reguluje liczebności populacji, lecz jako stała presja środowiska jest czynnikiem udoskonalającym gatunek. Badania te - co osobliwe - nie przyciągają jednak szczególnej uwagi. Ostatni przykład tego rodzaju badań został opisany szczegółowo przez biologa Farleya Mowata, którego rząd kanadyjski wysłał na Arktykę dla ustalenia liczby karibu zabijanych przez wilki. Stada karibu malały tak bardzo, że właściwie wilki można byłoby z czystym sumieniem zlikwidować. Mowat stwier- dził jednak, że: a) wilki odpowiedzialne są za znikomą tylko liczbę ginących karibu; b) wilki odgrywają istotną rolę, utrzymując stada karibu w zdrowiu i sile (fakt znany od dawna Eskimosom); c) stada karibu malały wskutek zabijania tych zwierząt przez myśliwych i tra- per ó w na pożywienie dla psiarni. Wbrew temu przeko- nywającemu, starannie przedstawionemu w książce Nie taki straszny wilk (Never Cry Wolf) świadectwu, wilki są dziś - jak stwierdził Mowat - systematycznie wytruwane. Nie możemy wprawdzie przewidzieć, co oznaczać będzie dla Arktyki wyginięcie wilków, ale lekcji tej nie wolno zignorować. Jest to bowiem jeden z wielu przykładów zagrażania równowadze natury przez krótkowzroczną za- chłanność człowieka. Kiedy zabraknie wilków, karibu będą nadal ginęły z ręki myśliwych, a te sztuki, którym uda się przeżyć, będą znacznie słabsze w wyniku zlik- widowania terapeutycznej presji wywieranej przez wilki. Omówione wyżej wypadki należą do kategorii ekspery- mentów naturalnych. Co się stanie, gdy wprowadzi się pewien element kontroli populacji i pozwoli się jej rozras- tać przy dużych zasobach pożywienia, lecz przy wyelimi- nowaniu drapieżników? Eksperymenty i badania opisane w następnym rozdziale jasno dowodzą, że drapieżniki 35 i zasoby żywności odgrywają znacznie mniejszą rolę, niż się sądzi. Dostarczają za to szczegółowych materiałów dotyczących roli stresu wywołanego przegęszczeniem jako czynnika sterującego populacją i umożliwiają wgląd w biochemiczne mechanizmy kontroli populacji. 36 Przegęszczenie a zachowanie społeczne zwierzgt Eksperyment Calhouna Jadąc samochodem wiejską drogą za Rockville w stanie Maryland w roku 1958, nie zwrócilibyśmy zapewne uwagi na pospolitą stodołę z kamieni. Wnętrze jej nie było jednak zwyczajne - mieściło w sobie wzniesioną przez etologa Johna Calhouna konstrukcję, mającą zaspokoić potrzeby materialne licznych kolonii udomowionych bia- łych szczurów wędrownych. Calhoun pragnął stworzyć warunki, w których można byłoby obserwować zacho- wanie się szczurzych kolonii w zupełnie dowolnym mo- mencie. Eksperymenty w stodole stanowiły w rzeczywistości ostatnią fazę czternastoletniego programu badawczego. W marcu 1947 roku Calhoun rozpoczął swe badania nad dynamiką populacji w naturalnych warunkach, umiesz- czając 5 brzemiennych samic dzikiego szczura węd- rownego w zagrodzie o powierzchni 0,1 ha (1000 nr), znajdującej się pod gołym niebem. Obserwacje trwały 28 miesięcy. Mimo obfitości pożywienia i braku drapież- ników populacja nigdy nie przekroczyła dwustu sztuk i ustabilizowała się na poziomie 150-200. Badania te uwydatniły różnicę pomiędzy eksperymentami laborato- ryjnymi a tym, co działo się ze szczurami w warunkach bardziej naturalnych. Calhoun twierdzi, że 5 samic mog- łoby w czasie owych 28 miesięcy dać początek populacji 50000 sztuk. Ale ta liczba szczurów nie pomieściłaby się 37 na dostępnej im powierzchni. Jednakże 5000 szczurów da się utrzymać w niezłym stanie na powierzchni 1000 m2, jeżeli trzyma się je w klatkach o powierzchni 2000 cm2 każda. Gdy zaś powierzchnię pojedynczej klatki zmniej- szy się do 400 cm2, da się pomieścić i utrzymać przy życiu i w zdrowiu 50000 szczurów. Pytanie, które postawił Calhoun, brzmiało: „Dlaczego populacja szczurów w sta- nie dzikim zatrzymywała się na 150 sztukach?". Calhoun spostrzegł, że nawet w wypadku 150 szczurów umieszczonych w zagrodzie o powierzchni 0,1 ha walki między nimi były tak zażarte, że uniemożliwiały normalną macierzyńską opiekę i tylko niewielu młodym osobnikom udało się przeżyć. Co więcej, szczury nie rozmieściły się na tej powierzchni w sposób przypadkowy, lecz zgrupowały się w 12-13 oddzielnych kolonii, po tuzinie sztuk każda. Zauważył również, że dwanaście jest maksymalną liczbą szczurów mogących harmonijnie żyć razem w naturalnej grupie i że nawet taka liczba może wywołać stres z wszyst- kimi jego psychologicznymi skutkami, które opisane były na końcu rozdziału II. Doświadczenia uzyskane w zagrodzie umożliwiły Calhou- nowi zaprojektowanie serii takich eksperymentów, w których szczurze populacje mogłyby swobodnie się rozwijać w wa- runkach zapewniających szczegółowe obserwacje, jednakże bez odziaływania na zachowanie szczurów względem siebie. Rezultaty tych eksperymentów są na tyle wstrząsające, że domagają się szczegółowego omówienia. Już same w sobie mówią wiele o zachowaniu się organizmów przy różnym stopniu zatłoczenia i rzucają nowe światło na to, jak znaczące konsekwencje fizjologiczne mogą mieć zachowania społeczne towarzyszące przegęszczeniu. Badania Calhouna nabierają szczególnej doniosłości w zestawieniu ze wspo- mnianymi uprzednio pracami Christiana i setkami innych eksperymentów i obserwacji dokonywanych na zwierzętach, poczynając od łasic i myszy, a kończąc na ludziach. Eksperymenty Calhouna są niezwykłe; psychologowie bowiem prowadząc badania tego typu skłonni są trady- 38 cyjnie do regulowania lub eliminowania wszystkich zmien- nych z wyjątkiem jednej lub dwóch, którymi mogą wówczas dowolnie manipulować. Co więcej, badania ich odnoszą się przeważnie do reakcji organizmów indywidualnych. Nato- miast sksperymenty Calhouna dotyczą dużych, umiarko- wanie złożonych grup. Obierając obiekty o krótkim cyklu życiowym, uniknął błędu bardzo pospolitego w badaniach zachowania się grupy, a mianowicie ograniczenia do zbyt krótkiego czasu i pominięcia w związku z tym obserwacji nad kumulowaniem się efektów danego zespołu warunków w licznych pokoleniach. Metody Calhouna wywodzą się z najlepszych tradycji nauki. Nie zadowoliwszy się jednym lub dwoma szesnastomiesięcznymi cyklami, w trakcie których rozwija się populacja, Calhoun przebadał ich aż sześć, rozpoczynając w roku 1958 i kończąc w roku 1961. Rezultaty tych badań są tak różnorodne i rozległe w tym, co implikują, że trudno je właściwie ocenić. Powinny być kontynuowane, aby dostarczyć nam dalszych danych. Projekt eksperymentu W stodole koło Rockville Calhoun zbudował trzy po- mieszczenia o wymiarach 3 m na 4,2 m, dostępne obser- wacjom przez okienka o powierzchni 0,9 m na 1,5 m, wycięte w podłodze strychu. Układ taki zapewniał obser- watorom pełną widoczność oświetlonych pomieszczeń o każdej porze dnia i nocy bez niepokojenia szczurów. Każde pomieszczenie zostało podzielone za pomocą na- elektryzowanych przepierzeń na cztery zagrody. Wszyst- kie zagrody stanowiły kompletne jednostki mieszkalne, wyposażone w karmnik, korytko z piciem, miejsca na gniazda (kopce w kształcie drapaczy chmur dla obserwa- cji) i materiały do ich budowy. Rampy ponad naelektryzo- wanymi przepierzeniami łączyły wszystkie zagrody z wyją- tkiem I i IV. Te zagrody stanowiły więc krańce szeregu. Doświadczenie ze szczurami dzikimi wykazało, że każ- de pomieszczenie może wypełnić 40-48 szczurów. Gdyby 39 były one równo podzielone, w każdej zagrodzie dałaby się ulokować kolonia złożona z 12 sztuk - maksymalnej liczby osobników w normalnej grupie chroniącej przed wystąpieniem poważnego stresu wywołanego przegęszcze- niem. Rozpoczynając swe badania, Calhoun umieścił w każdej zagrodzie 1-2 ciężarne samice tuż przez poro- dem, usunął rampy i pozwolił wyrosnąć młodym. Lik- widowanie nadwyżek osobników zapewniło należytą pro- porcję płci i w ten sposób pierwszą serię badań prze- prowadził Calhoun na 32 szczurach, będących potom- stwem 5 samic. Następnie umieszczono rampy na dawnych miejscach i wszystkim szczurom dano zupełną swobodę w penetrowaniu czterech zagród. Seria druga rozpoczęła się z 56 szczurami, a matki usunięto z chwilą, gdy młode przestały ssać. Podobnie jak w pierwszej serii, rampy znów wstawiono i młode miały do dyspozycji wszystkie cztery zagrody. Od tego momentu ustała wszelka ludzka interwencja z wyjątkiem usuwania nadmiaru młodych sztuk, co miało na celu uchronienie populacji przed przekroczeniem limi- tu 80 sztuk, czyli liczby osobników dwa razy większej niż ta, przy której definitywnie wykrywa się stres. Calhoun był przekonany, że gdyby nie utrzymywano tego bezpiecz- nego marginesu, kolonie szczurów mogłyby ucierpieć wskutek załamania się lub masowego wymierania popula- cji, jak to się zdarzyło w wypadku jeleni wschodnich, i nie powrócić do normy. Strategia jego polegała na poddaniu populacji sytuacji stresującej w taki sposób, by zdołały wzrosnąć trzy pokolenia szczurów i by można było obser- wować efekty stresu nie tylko na jednostkach, lecz na wielu pokoleniach. Rozwój „bagna" Wyraz „bagno" bywa używany przenośnie. Calhoun wymyślił termin „bagno behawioralne", określając tak rażące wypaczenia w zachowaniu, które wystąpiły wśród 40 większości szczurów w stodole koło Rockville. Zjawisko to, jak sądzi, stanowi „wynik każdego takiego procesu behawioralnego, który skupia zwierzęta w nienaturalnie dużej grupie. Ujemny odcień tego terminu nie jest przypa- dkowy: bagno behawioralne wzmaga wszelkie dające się zaobserwować w grupie formy patologii". „Bagno behawioralne" obejmuje zaburzenia w budo- waniu gniazd, w zalotach, zachowaniu się seksualnym, reprodukcji i organizacji społecznej. U szczurów podda- nych selekcji wykryto poważne zmiany fizjologiczne. Do zjawiska tego doszło w momencie, gdy zagęszczenie populacji przekroczyło blisko dwukrotnie poziom wywo- łujący maksymalny stres u szczurów dzikich. Terminowi „zagęszczenie" musimy nadać szersze znaczenie niż zwyk- le mu przypisywane - proporcji osobników do przestrzeni im dostępnej. Samo zagęszczenie - z wyjątkiem skrajnych przypadków - rzadko wywołuje stres u zwierząt. By należycie zrozumieć myśl Calhouna, musimy na chwilę powrócić do młodych szczurów i prześledzić ich dzieje od chwili, gdy dano im swobodę wędrowania po czterech zagrodach, do czasu pojawienia się symptomów „bagna". W normalnych warunkach, gdy nie występuje przegęszczenie, młode, lecz fizycznie dojrzałe samce szczu- rów staczają ze sobą walki i w krótkim czasie dochodzi do ustalenia trwałej hie- rarchii społecznej. W pierwszej z dwu serii w Rockville dwa dominujące samce zagarnęły dla siebie terytoria w krańco- wych zagrodach I i IV. Każdy z nich utrzymywał harem złożony z 8-10 samic, kolonia taka była więc zgodna z natural- nym grupowaniem u szczurów, zaobser- wowanym uprzednio w zagrodzie o po- wierzchni 0,1 ha. Pozostałych 14 szczu- rów samców podzieliło się środkowymi zagrodami II i III. Gdy populacja wzros- ła do 60 i więcej sztuk, szansę na to, by 41 szczury mogły jeść oddzielnie, stały się minimalne. Po- jemniki na żywność były bowiem tak skonstruowane, że wydobywanie porcji zza siatki zabierało dużo czasu. Szczury w zagrodach II i III zostały więc zmuszone, by jeść razem z pozostałymi szczurami. Obserwacje Cal- houna1 wykazały, że „bagno" zaczęło się roz- wijać w momencie, gdy aktywność w środ- kowych zagrodach wzmogła się do tego stopnia, że pojemniki na żywność uży- wane były trzy do pięciu razy częściej niż w zagrodach krańcowych. Normalne wzorce zachowania zostały zaburzone w następujący sposób. Zaloty i seks Zalecanie się i seks u szczura wędrownego w zwykłych warunkach wymaga pewnego ustalonego następstwa zda- rzeń. Samce muszą dokonać trzech podstawowych roz- różnień w doborze towarzyszki. Po pierwsze, muszą prze- prowadzić zwykłe odróżnienie wedle płci i spostrzec róż- nicę pomiędzy osobnikiem dojrzałym i niedojrzałym. Na- stępnie muszą wyszukać samicę receptywną (w okresie rui). Gdy kombinacja taka pojawia się w polu wzroko- wym i węchowym samca, zaczyna za nią podążać. Samica ucieka niezbyt szybko, kryje się do nory, odwraca się i wystawia głowę oczekując partnera. Samiec biega wokół wejścia do nory i wykonuje niewielki taniec. Kiedy taniec taki kończy się, samica wychodzi z nory i następuje kopulacja. W czasie tego aktu samiec chwyta delikatnie zębami skórę na szyi samicy. Rozwój „bagna" w zagrodach II i III zmienił wszystko. Dało się wyróżnić kilka kategorii samców: 1. Agresywne dominujące, nie więcej niż trzy sztuki, zachowywały się w zwykły sposób. 42 2. Samce pasywne unikały walki i seksu. 3. Hiperaktywne podporządkowane samce spędzały czas na ściganiu samic. Za jedną znękaną samicą potrafiły uganiać się jednocześnie trzy lub cztery samce. W fazie gonitwy nie przestrzegały one grzeczności: zamiast zatrzymać się przy wejściu do nory, wpadały do środka za samicą, nie dając jej wytchnienia. W trakcie aktu płciowego samce te często przedłużały uścisk zębami do kilku minut, zamiast zwykłych dwu czy trzech sekund. 4. Samce panseksualne próbowały spółkowania ze wszys- tkimi: z samicami receptywnymi i niereceptywnymi, z innymi samcami, ze sztukami młodymi i starymi. Wystarczał im jakikolwiek partner seksualny. 5. Niektóre samce wycofywały się ze społecznego i sek- sualnego obcowania i wychodziły z nor wtedy, gdy inne szczury spały. Budowa gniazd W budowaniu gniazd uczestniczą zarówno samce, jak i samice szczura, ale większa część pracy przypada sami- com. Znoszą materiały do nory, układają w stos i wy- drążają tak, że powstaje zagłębienie do trzymania małych. W badaniach w Rockville samice z haremów w zagrodach I i IV oraz te wszystkie, które nie doszły jeszcze do stadium „bagna", zachowywały się jak wzorowe panie domu: były schludne i opiekowały się strefą wokół wznie- sionego gniazda. Natomiast samice w zagrodach II i III często nie kończyły budowy gniazda. Można było zaob- serwować, jak niosły fragment budulca po rampie i znie- nacka go porzucały. Materiały doniesione do gniazd były w nich bądź kładzione byle gdzie, bądź dorzucane do nie wydrążonego stosu. Młode sztuki ulegały rozrzuceniu w chwili narodzin i niewiele z nich utrzymywało się przy życiu. 43 Opieka nad młodymi W normalnych warunkach samice trudzą się, by utrzy- mać swój miot w ładzie, i wyrzucają cudze młode z włas- nego gniazda. Gdy gniazdo jest zbyt odsłonięte, przeno- szą potomstwo w nowe, bezpieczniejsze miejsce. Samice z objawami „bagna" przestawały dbać o porządek wśród młodych. Mioty mieszały się ze sobą, hiperaktywne samce wpadając do gniazd deptały po młodych i często pożerały je. Jeśli gniazdo znajdowało się za bardzo na widoku, matki zaczynały wprawdzie przemieszczać młode, ale przeprowadzki nie kończyły. Zostawiały często potom- stwo w nowym gnieździe na pastwę innych szczurów. Terytorializm i organizacja społeczna Szczury wędrowne wypracowały sobie prosty wzorzec organizacji społecznej, która wymaga życia w grupach składających się z 10-12 hierarchicznie uporządkowa- nych osobników, zajmujących i broniących wspólnego terytorium. Grupa taka, w której obie płci reprezentowa- ne są w zmiennych proporcjach, zdominowana jest przez jednego dorosłego samca. Szczury wyższe rangą nie mu- szą ustępować innym w takim stopniu jak szczury o niż- szej randze. Status ich po części wyznaczają dostępne im rejony w ramach terytorium. Im wyższa pozycja szczura, tym więcej okolic może on badać. Dominujące samce w stadium „bagna", niezdolne do ustanowienia terytorium, zastępowały przestrzeń czasem. Trzy razy dziennie dochodziło do burzliwej „zmiany war- ty" przy pojemnikach z jedzeniem, połączonej z walką i popychaniem się. Każda grupa zdominowana była przez pojedynczego samca. Wszystkie trzy samce były równe statusem, ale hierarchia „bagna" w odróżnieniu od nor- malnych hierarchii, niezwykle stabilnych, odznaczała się wielką nietrwałością. W regularnych odstępach czasu w ciągu dnia samce wysokie rangą wdawały się w wolne 44 zapasy, których kulminację stanowiło przejście dominacji z jednego samca na drugiego. Innym sposobem przejawiania się społeczności było coś, co Calhoun nazwał „klasami" szczurów, zajmujących to samo terytorium i odznaczających się podobnym za- chowaniem. Funkcją takiej klasy jest najwidoczniej redu- kowanie napięć między szczurami. Wnormalnych warun- kach w każdej kolonii było klas nie więcej niż trzy. Wzrost gęstości populacji prowadzi do zwiększenia liczby klas i podklas. Hiperaktywne samce nie tylko łamały obyczaje związane z kojarzeniem się, wpadając do gniazda w trakcie pościgu za samicami, lecz również wdzierały się na inne terytoria. Biegały w kółko całym stadem, rozsypując się, węsząc, poszukując. Jeśli się kogoś bały, to najwyraźniej tylko dominujących samców, drze- miących u stóp rampy w I i IV zagrodzie, i chroniących swe terytoria i haremy przed każdym przybyszem. Korzyści wyciągane zarówno przez gatunek, jak i przez poszczególne osobniki z zasady terytorializmu i trwałej hierarchii dało się jasno spostrzec u szczurów zajmujących I zagrodę. Z obserwacyjnego okienka u góry pomieszczenia widać było ogromnego, silnego szczura, śpiącego u podnó- ża rampy. Na szczycie rampy niewielka grupa hiperaktyw- nych samców usiłowała przekonać się, czy ów szczur mógłby je zauważyć, gdyby próbowały wejść. Wystarczyło, by otworzył jedno oko, a inwazja była zduszona w zarodku. Od czasu do czasu jedna z samic opuszczała gniazdo, przebiegała przed śpiącym samcem, nie budząc go jednak- że, pędziła na rampę i wracała, ciągnąc za sobą stadko hiperaktywnych samców, które zatrzymywało się z chwilą dojścia do szczytu rampy. Od tego momentu przestawały się naprzykrzać - samica mogła rodzić i wychowywać swoje potomstwo z dala od nieustającego zgiełku „bag- na". Jej rekord macierzyńskich osiągnięć przewyższa 10-20-krotnie rekordy samic z „bagna". Nie tylko rodzi- ła dwa razy więcej młodych, ale ponad połowa jej potom- stwa utrzymywała się przy życiu po odstawieniu od sutek. 45 Fizjologiczne konsekwencje „bagna" Podobnie jak u jeleni wschodnich, „bagno" najbardziej dało się we znaki samicom i młodym. Umieralność samic była trzyipółkrotnie większa niż samców. Z 558 młodych urodzonych w punkcie kulminacyjnym „bagna" do mo- mentu odłączenia od matki dożyła tylko jedna czwarta. Brzemienne samice miały kłopoty w czasie ciąży. Poza tym, że znacznie wzrósł odsetek poronień, samice zaczęły wymierać wskutek chorób macicy, jajników i jajowodów. U sztuk poddanych sekcji wykryto guzy gruczołów mlecz- nych i narządów płciowych. Nerki, wątroby i nadnercza były powiększone lub chorobliwie zmienione i wykazywa- ły takie objawy, jakie wiążą się ze skrajnym stresem. Zachowanie agresywne Jak wyjaśnił w swojej książce / tak człowiek trafił na psa Konrad Lorenz, etolog austriacki, normalnemu zachowa- niu agresywnemu towarzyszą pewne sygnały mające wy- gasić popęd agresji w momencie, gdy zwyciężony zaczyna „mieć dość". Samce szczurów w trakcie „bagna" nie umiały powściągnąć wzajemnej agresji i wdawały się w długotrwałe, często nie sprowokowane i nie dające się przewidzieć gryzienie ogonów innych szczurów. Zacho- wanie to trwało blisko trzy miesiące, aż dorosłe szczury wpadły na sposób, w jaki można zapobiec gryzieniu ich ogonów przez towarzyszy. Ale szczury młode, które nie wyuczyły się jeszcze tego, jak chronić swoje ogony przed pogryzieniem, były nadal stale narażone na szwank. „Bagno", które nie zdołało się rozwinąć Druga seria eksperymentów dowiodła istnienia strate- gicznego związku pomiędzy „bagnem" a narzuconą wa- runkami koniecznością jedzenia wraz z innymi szczurami. W doświadczeniach tych Calhoun zmienił rodzaj poży- 46 wienia ze śruty na mączkę, którą można było dużo łatwiej zjadać. Natomiast wo- da rozdzielana była z wolno tryskającej fontanny, szczury miały więc warunki, by raczej wspólnie pić niż jeść. Zmiana ta spowodowała, że populacja rozmieś- ciła się po zagrodach w sposób bardziej równomierny; szczury bowiem mają zwyczaj pić natychmiast po przebudze- niu się, stąd skłonne były przebywać w tych strefach, w których zwykle śpią (w poprzedniej serii większość szczurów wyprowadziła się do pomieszczenia, w którym było jedzenie). Istniały pewne symptomy wskazujące na to, że w drugiej serii mogłoby dojść do „bagna", jednakże z innych powodów. Jeden z samców zagarnął dla siebie zagrody III i IV, prze- pędzając z nich wszystkie szczury. Inny był w trakcie wyrabiania sobie praw terytorialnych do zagrody II. Gdy eksperyment zakończono, 80% samców zgromadzo- nych było w zagrodzie I, reszta z wyjątkiem jednego w zagrodzie II. Podsumowanie eksperymentów Calhouna Z eksperymentów Calhouna jasno wynika, że nawet szczur, choć wytrzymały, nie może tolerować zamętu i, podobnie jak człowiek, potrzebuje niekiedy samotności. Szczególnie wrażliwe są samice w gniazdach i młode, które potrzebują ochrony od chwili urodzenia do osiąg- nięcia samodzielności. Również ciężarne samice, jeśli są nadmiernie niepokojone, mają duże trudności z donosze- niem płodów. Prawdopodobnie w samym przegęszczeniu nie ma nic patologicznego, co wywołałoby opisane powyżej sym- ptomy. Przegęszczenie jednakże niszczy ważne funkcje 47 społeczne i prowadzi do dezorganizacji, a ostatecznie do załamania się populacji i do jej wymierania na wielką skalę. Zanikły normalne seksualne obyczaje szczurów i poja- wił się lokalnie panseksualizm i sadyzm. Opieka nad młodymi została zdezorganizowana niemal totalnie. U samców uległy degeneracji zachowania społeczne, co wywołało gryzienie ogonów towarzyszy. Hierarchia spo- łeczna była nietrwała, nie respektowano tabu terytorial- nych, chyba że wymuszone one były siłą. Krańcowo wyższa śmiertelność wśród samic naruszyła równowagę płci i pogorszyła w efekcie sytuację tych, którym udało się przeżyć, nękanym przez roznamiętnione samce. Brak jest, niestety, porównywalnych danych o popula- cji dzikich szczurów poddanych krańcowemu stresowi i w trakcie procesu załamania się, z którymi można byłoby zestawić dane z badań Calhouna. Możliwe jednak, że gdyby prowadził on swe doświadczenia dłużej, efekty „bagna" mogłyby rozwinąć się do proporcji krytycznych. Eksperyment Calhouna wskazuje w istocie na nadciąga- nie kryzysu. Eksperymenty ze szczurami, jakkolwiek na nie patrzeć, były złożone i dramatyczne. Niemniej jest mocno wątpliwe, czy na podstawie obserwacji samych tylko szczurów wędrownych można byłoby wskazać te liczne, współgrające ze sobą czynniki, których kombina- cja utrzymuje populację w należytej równowadze. Szczęś- liwie jednak badania nad innymi gatunkami rzuciły nieco światła na procesy, za których pomocą zwierzęta regulują swoje zagęszczenie jako jedną z funkcji samoobrony. Biochemia przegęszczenia W jaki sposób przegęszczenie powoduje dramatyczne konsekwencje - od agresji do różnych form nienor- malnego zachowania poczynając, aż po masowe wy- mieranie - jak to widzieliśmy u zwierząt na tyle różnych, 48 co jeleń, ciernik i szczur? Szukanie odpowiedzi na to pytanie zaowocowało wynikami o szerokich impli- kacjach. Dwaj angielscy uczeni A.S. Parkes i H.M. Bruce, badający odmienne efekty stymulacji wzrokowej i wę- chowej u ptaków i ssaków, donieśli w „Science", że obecność samca innego niż prawowity partner może zahamować ciążę u myszy w czasie czterech dni po zapłodnieniu. Na początku pozwolono samcom z innej hodowli obcować płciowo z samicami w czasie rui. Później okazało się, że sama tylko obecność innego samca w klatce może zablokować ciążę. Wreszcie od- kryto, że zablokowanie może nastąpić wówczas, gdy ciężarną samicę wpuści się do rejonu, z którego właśnie usunięto samca. Skoro samica nie mogła widzieć samca, stało się oczywiste, że czynnikiem działającym był raczej zapach niż widok. Hipotezę tę sprawdzono, wykazując, że zniszczenie płata węchowego w mózgu samicy myszy uodparnia ją na ewentualne zahamowania ciąży przez obcego samca. Sekcja samic z zablokowaną ciążą wykazała niedoroz- wój ciałka żółtego, które zapewnia zagnieżdżenie się za- płodnionego jaja w ścianie macicy. Normalne wytwarza- nie ciałka żółtego sterowane jest przez hormon prolaktynę i zablokowaniu ciąży da się zapobiec wstrzykując ACTH. Egzokrynologia Prace Parkesa i Bruce'a radykalnie zmodyfikowały pa- nujące teorie o związku pomiędzy delikatnie wyważonymi systemami chemicznej kontroli ciała a światem zewnętrz- nym. Gruczoły wewnątrzwydzielnicze, czyli endokrynal- ne, mają wpływ na nieomal wszystko, co dzieje się z cia- łem, i przez długi czas uważano je za zamknięty układ tkwiący w ciele i jedynie pośrednio podłączony do świata zewnętrznego. Eksperymenty Parkesa i Bruce'a dowiodły, że sprawy nie zawsze tak się przedstawiają. Ukuli oni 49 termin „egzokrynologia" (jako przeciwieństwo endokry- nologii), który ma ilustrować szerszy sposób widzenia regulatorów chemicznych, obejmujący także wydzieliny gruczołów zapachowych ssaków. Substancje zapachowe wydzielane są ze specjalnych gruczołów, anatomicznie usytuowanych w rozmaitych punktach ciała, np. między kopytami u jeleni, między oczami u antylop, na pode- szwach stóp u myszy, z tyłu głowy u dromaderów i pod pachami u ludzi. Substancje te są dodatkowo wytwarzane przez narządy płciowe i występują w moczu i kale. Obecnie wiadomo, że wydzieliny zewnętrzne jednego organizmu oddziałują bezpośrednio na chemizm ciała innego organizmu i stanowią czynnik wzmacniający w rozmaity sposób integrację populacji i grup. Podobnie jak wydzielanie wewnętrzne integruje pojedynczego osob- nika, tak wydzielanie zewnętrzne pomaga w integracji grupy. Fakt, że oba te układy są wzajemnie powiązane, pozwala częściowo wytłumaczyć samoregulujący charak- ter kontroli populacji, a także nieprawidłowe zachowania wynikające z nadmiernego zagęszczenia. Jeden z zespołów dotyczy reakcji ciała na stres. Hans Selye, Austriak pracujący w Ottawie, z którego nazwiskiem od dawna kojarzy się badania nad stresem, wykazał, że zwierzęta poddawane wielokrotnie stresowi mogą umrzeć wskutek szoku. Zwiększenie wymagań wo- bec organizmu winno się zbiegać z nadwyżką energii. U ssaków źródłem energii jest cukier we krwi. Jeżeli wielokrotne zapotrzebowanie wyczerpie zapas nagroma- dzonego cukru, zwierzę wpada w szok. Model banku cukru Pod intrygującym tytułem Zając i wróżenie z trzewi biolog z Yale Edward S. Deevey wyjaśnia biochemię stresu i szoku za pomocą efektownej metafory: „Można potraktować zaspokajanie potrzeb organizmu jako coś, co jest wypłacane w cukrze. Wątroba działa tu 50 CZYNNIK OGRANICZAJĄCY Zawsze obecny. Wzmacnia go wszyst- ko, co skjży nasilaniu się konkurencji CENTRALNY UKŁAD NERWOWY PODWZGÓRZE Przez mechanizmyi neuroedokrynolo- giczne PRZEDNI PŁAT PRZYSADKI MÓZGOWEJ Rzeczywista liczba przy maksymalnej gęstości, o której decyduje struktura społeczna Dodatkowo inne bezpośrednie skutki? Wstrząs i ipoghkemiczny)y Bezpośrednia odporność na: i - choroby y Osłabienie: Wytwarzania - dodatkowy uraz ?^— przeciwciał Fagocytozy Procesów Starzenie się zapalnych populacji Produkcji Okres przeżycia ziaminy osobników młodych y Płodność po- tencjalna Płodność fak- tyczna Dojrzałość Laktacja (Okres prze- życia osobni- ków młodych) Wzrost umieralności i zmniejszenie rozrodu związane z nasileniem presji społecznej i dlatego postępujące w miarę wzrostu liczby ludności Usunięcie bodźca odbieranego przez narządy rozrodcze Stłumienie: Wytwarzania plemników Rui Produkcji sterydów płciowych oraz ich przechodzenia do na- rządów docelowych CAŁY PROCES ULEGA ODWRÓCENIU WRAZ ZE SPADKIEM LICZBY LUDNOŚCI Usunięcie bodźca do wzrostu Skutki metabo- liczne_____ HORMON i WZROSTU KORA NADNERCZY Hiperplazja; przerost Wzmożone wydzielanie kortykosterydów Zwiększona umieralność wewnątrz/ Bezpośrednia interferencja w rozrodcze Glukoneogeneza Metabolizm związków mineralnych i wody Inne skutki metabo- liczne Zmniejszona liczba granulocytów kwaso- chłonnych we krwi Rozpad limfocytów 1 GONADOTROPINY1 (Hormon dojrzewania pęcherzyków, hormon luteinizujący) NIEDOSTATEK POKARMU działa zmniejszając wydzielanie gonadotropin bez pobudzania produkcji ACTH jako bank. Zwykłe wypłaty załatwiane są przez hormony trzustki i rdzenia nadnerczy, funkcjonujące jako kasjerzy; lecz decyzje wyższego rzędu (na przykład - wzrastać czy reprodukować) zarezerwowane są dla urzędników ban- kowych - kory nadnerczy i gruczołu przysadkowego. Stres według Selyego jest jednoznaczny z administracyj- nym krachem wśród hormonów, szok zaś powstaje wów- czas, gdy zarząd przekroczy konto bankowe. Gdy poddamy ten model banku bardziej drobiazgowej analizie, wyjdzie na jaw jego pierwszy i najważniejszy serwomechanizm: wysoce biurokratyczne sprzężenie po- między korą nadnerczy, funkcjonującą jako biuro kaso- we, a przysadką jako zarządem. Pospolitą formą stresu są 51 rany i infekcje, a kora nadnerczy dowodząc stanem zapal- nym, który ma je zwalczyć, podejmuje kasjerskie czeki w wątrobie. Jeśli stres nie ustaje, hormon zwany kor- tyzonem przesyła niespokojny komunikat do przysadki mózgowej. Przysadka, zaalarmowana tragiczną wieścią, deleguje jako wiceprezesa związek chemiczny ACTH, hormon adrenokortykotropowy, którego zadaniem ma być pobudzenie kory nadnerczy. Zasilona kora angażuje, jak powiedzieliby uczniowie Parkinsona, więcej personelu i rozszerza swoją działalność, żądając jednocześnie więk- szej ilości ACTH. Powinno stać się oczywiste, że groźna spirala ma charakter błędnego koła, i zwykle tak właśnie bywa; wypłaty jednak trwają nadal, a suma krążącego cukru jest złudnie niezmienna (w wyniku działania innego serwomechanizmu) i nie ma sposobu poza sekcją zwłok, by dokonać w banku bilansu. Jeśli trwający stres zmusza przysadkę mózgową do wysyłania coraz większych dawek ACTH, dochodzi do zredukowania wielu transakcji. Niedostatek hormonu wy- dzielanego przez jajniki na przykład może spowodować, że kora nadnerczy potraktuje zagnieżdżony płód jako ranę, którą trzeba wygoić. Podobnie gruczołowe źródła męskości i macierzyństwa w wyniku nierównego szafowa- nia cukrem są równie podatne na wysychanie. Pomijając nadciśnienie (związane z innym towarem, solą, którym nie potrzebujemy się teraz zajmować), zgubnym sym- ptomem okazać się może niedocukrzenie. Jakikolwiek mikroskopijny ekstrastres, w rodzaju na przykład dużego hałasu, staje się czymś podobnym do wizyty inspektora bankowego: pod wpływem wstrząsu rdzeń nadnerczy wy- syła raptownie rzut adrenaliny do mięśni, krew opróżnia się z cukru, a do mózgu nagle przestają dopływać sub- stancje odżywcze. Stąd też szok wygląda jak hiperin- sulinizm. Nadmiernie aktywna przysadka mózgowa, po- dobnie jak ogarnięte paniką nadnercza, przypomina nie zasługującego na zaufanie funkcjonariusza bankowego, trzymającego rękę w kasie". 52 Nadnercza a stres Czytelnik przypomina sobie, że u jeleni wschodnich przed i w okresie masowego wymierania wykryto nie- zwykle powiększone nadnercza. To powiększenie się roz- miarów związane było najprawdopodobniej ze wzmożo- nym zapotrzebowaniem na ACTH, spowodowanym wzrastającym stresem wskutek przegęszczenia. Podążając tym tropem, Christian zbadał w późnych latach pięćdziesiątych sezonowe zmiany w nadnerczach u świstaków. U 872 sztuk zebranych i poddanych sekcjom w czasie czterech lat niewielka waga nadnerczy wzrastała od marca do końca czerwca aż o 60%, w okresie gdy samce świstaków, zajęte godami, przejawiają aktywność przez dłuższą część dnia i wiele z nich koncentruje się jednocześnie w tym samym rejonie. Waga nadnerczy spadała w lipcu, gdy agresja utrzymywała się na niskim poziomie, po czym ostro wzrastała w sierpniu, gdy młode świstaki wyruszały masowo, żeby sobie zabezpieczyć tery- toria, i kiedy wybuchały częste konflikty na tym tle. Zatem, konkluduje Christian, „utrata agresywności wy- daje się najistotniejszym momentem zapoczątkowującym letni spadek wagi nadnerczy". Przyjmuje się dziś po- wszechnie, że procesy selekcji sterujące ewolucją fawory- zują osobniki dominujące w danej grupie. Sztuki takie nie tylko w mniejszym stopniu podlegają stresom, ale po- trafią też chyba znieść większy stres. Badając „patologię przegęszczenia" Christian stwierdził, że nadnercza u zwie- rząt podporządkowanych są bardziej obciążone i powięk- szają się w większym stopniu niż u zwierząt dominują- cych. Badania jego wykazały również istnienie wyraźnego związku pomiędzy agresywnością a dystansem kontaktu u zwierząt. Gdy w porze godów u świstaków agresywność utrzymuje się na poziomie wysokim, wzrasta przeciętny dystans kontaktu. Przeciętna waga nadnerczy jest skore- lowana zarówno z przeciętnym dystansem kontaktu, jak z samą liczbą kontaktów. 53 m N c w §??! C N 150-80- % s. 140-70- | 2. 130-60- Q ?120-50-100 110-40-80- 100-30- 601 90-20- 40 80-10- 20 Luty \Marzec\ Kwie-\ Maj I Czer-1 Lipiec I Sier- I Wrze-lPażdzier-\ I I cień I | wiec I I pień I sień I n//c I (Dane tylko z lat 1957-1958) Przeciętna liczba zwie- rząt opuszczających dziennie nory Opuszczanie nor przez młode cJ1 Konflikt I w norachl ? Konflik. Wykres Christiana ilustrujący sezonowe zmiany wagi nadnerczy u świstaków Innymi słowy, parafrazując Christiana, wraz ze wzros- tem agresji zwierzęta potrzebują więcej przestrzeni. Jeżeli większa przestrzeń jest nieosiągalna, co zachodzi wów- czas, gdy populacje zbliżają się liczbą osobników do maksimum, powstaje reakcja łańcuchowa. Wybuch agre- sji i aktywności seksualnej oraz towarzyszące im stresy przeciążają nadnercza. W wyniku tego dochodzi do zała- mania się populacji - zmniejszenia jej liczebności - wsku- tek obniżenia procentu płodności, wzmożonej podatności na choroby i masowej umieralności w następstwie wstrzą- su hipoglikemicznego. W trakcie tego procesu zwierzęta dominujące są uprzywilejowane i zwykle udaje im się przeżyć. < , 54 Paul Errington, zmarły niedawno utalentowany etolog i profesor zoologii w uniwersytecie stanu Iowa, spędził wiele lat na obserwacjach wpływu przegęszczenia na ba- gienne piżmaki. Doszedł do wniosku, że gdy załamanie się populacji jest poważne, okres powracania do normy nie- zmiernie się wydłuża. Angielski uczony H. Shoemaker stwierdził, że zapewniając należytą przestrzeń w niektó- rych krytycznych sytuacjach, można w dużej mierze zapo- biec skutkom przegęszczenia. Kanarki, stłoczone w poje- dynczej dużej klatce, wypracowały sobie pewną hierarchię dominacji, która dopóty kolidowała z budowaniem gniazd przez ptaki niższe rangą, dopóki nie zagwaranto- wano im małych klatek, gdzie pary mogły budować sobie gniazda i hodować młode. Niższe rangą samce miały w ten sposób własne, nienaruszalne terytoria i bardziej pomyśl- nie niż kiedykolwiek przyczyniały się do rozwoju gatunku. Zapewnienie indywidualnych terytoriów rodzinom i ochrona osobników przed innymi w trakcie krytycznego okresu godów ma przeciwdziałać złym skutkom przegęsz- czenia nawet u gatunków tak nisko usytuowanych na drabinie ewolucyjnej jak ciernik. Pożytki stresu Ubolewając nad skutkami przegęszczenia, nie powinni- śmy zapominać, że wywołany przez nie stres ma swoje pozytywne strony. Stres taki staje się skutecznym narzę- dziem w służbie ewolucji, posługuje się-on bowiem siłami współzawodnictwa wewnątrzgatunkowego, a nie między- gatunkowego, z którym jesteśmy obeznani jako z naturą o „zakrwawionych zębach i pazurach". Pomiędzy tymi dwiema presjami ewolucyjnymi istnieje bardzo ważna różnica. Rywalizacja między gatunkami inicjuje stadium, w którym rozwijać się może pierwszy typ presji. Angażuje ona cały gatunek, a nie różnorakie wysiłki pojedynczego zwierzęcia. Natomiast konkurencja wewnątrz gatunku udoskonala rasę i uwydatnia jej 55 cechy charakterystyczne. Mówiąc inaczej, służy uwydat- nieniu tej formy organizmu, która tkwi w nim dopiero w stadium początkowym. Skutki obu tych presji można zilustrować tym, co się współcześnie sądzi o ewolucji człowieka. Przodek człowie- ka, pierwotnie przebywający na ziemi, zmuszony został przez konkurencję międzygatunkową i zmiany w środowi- sku zewnętrznym do opuszczenia gruntu i przeniesienia się na drzewa. Życie nadrzewne wymagało ostrego wzro- ku, zmniejszyło natomiast uzależnienie od węchu, który ma zasadnicze znaczenie u organizmów żyjących na po- wierzchni ziemi. Zmysł węchu przestał się przeto u czło- wieka rozwijać, wzmogły się za to bardzo jego możliwości wzrokowe. Jedną z konsekwencji utraty powonienia jako jednego z ważnych środków porozumiewania się była odmiana w stosunkach międzyludzkich. Uczyniło to człowieka w większym stopniu zdolnym do wytrzymywania przegę- szczenia. Gdybyśmy mieli takie nosy jak szczury, byliby- śmy uwikłani na zawsze w splot emocjonalnych zmian, pojawiających się u innych ludzi. Czyjś gniew moglibyśmy wyczuwać nosem. Tożsamość kogoś, kto nas odwiedził, a także emocjonalne podteksty wszystkiego, co dzieje się w domu, dałyby się publicznie łatwo ustalać tak długo, jak długo utrzymywałby się zapach. Psychotycy mogliby nas „zwariować", a lękliwi nastraszyć nas jeszcze bar- dziej. Życie stałoby się ostatecznie bardziej intensywne i bardziej nas angażujące, byłoby ono zresztą pod znacz- nie mniejszą kontrolą świadomości, ponieważ centra wę- chowe w mózgu są starsze i prymitywniejsze niż ośrodki wzrokowe. Przejście od polegania na nosie do polegania na wzroku jako wynik presji środowiskowych całkowicie na nowo określiło sytuację człowieka. Staliśmy się zdolni do plano- wania, gdyż oko ma szerszy zasięg; koduje ono nieporów- nanie więcej złożonych danych i tym samym zachęca do myślenia abstrakcyjnego. Węch natomiast, intensywnie 56 zaspokajając emocje i zmysły, popycha człowieka w zu- pełnie przeciwnym kierunku. Ewolucja człowieka zaznaczyła się rozwojem recepto- rów przestrzennych - zmysłów wzroku i słuchu. W ten sposób mógł on uprawiać takie gałęzie sztuki, które wykorzystują właśnie owe dwa zmysły z całkowitym nie- mal pominięciem innych. Poezja, malarstwo, muzyka, rzeźba, architektura, taniec - uzależnione są przede wszy- stkim, choć nie wyłącznie, od oczu i uszu. To samo dotyczy wypracowanych przez nas systemów porozumie- wania się. W następnych rozdziałach przekonamy się, jak to różny nacisk, kładziony w stworzonych przez ludzi kulturach na wzrok, słuch i węch, doprowadził do zupeł- nie różnego percypowania przestrzeni i zupełnie różnych relacji pomiędzy jednostkami. 57 IV Percepcja przestrzeni: receptory przestrzenne - oczy, uszy i nos „... nie możemy być nigdy świadomi świata jako takiego, lecz jedynie... nacisku czynników fizycznych na receptory czuciowe". F.P. Kilpatrick Explorations in Transactional Psychology „Badanie pomysłowych adaptacji przejawiających się w anatomii, fizjolo- gii i zachowaniu się zwierząt prowadzi do dobrze znanej konkluzji, że każda z nich rozwinęła się, by służyć życiu w jakimś określonym zakątku świata. ... każde zwierzę żyje w prywatnym, subiektywnym świecie, który jest niedostępny bezpośredniej obserwacji. Na świat ów składają się informacje komunikowane temu zwierzęciu przez jego narządy zmysłowe". H.W. Lissman Electric Location by Fishes, „Scientific American" Obie powyższe wypowiedzi akcentują doniosłość recep- torów w konstruowaniu owych licznych różnych od siebie światów postrzeżeniowych, w jakich żyją organizmy. Pod- kreślają też, że różnic tych nie można ignorować. By zrozumieć człowieka, trzeba wiedzieć, jak skonstruowany jest jego system receptorów i jak kultura modyfikuje odbierane przez nie informacje. Aparat sensoryczny u człowieka dzieli się na dwie kategorie, które z grubsza sklasyfikować można jako: 1. Receptory przestrzenne, badające przedmioty odległe - oczy, uszy i nos. 2. Receptory bezpośrednie', badające świat przyległy, świat dotyku, odczuć, których doznajemy skórą, bło- nami i mięśniami. 59 Klasyfikację tę można ciągnąć dalej. Skóra na przykład jest głównym narządem dotyku, a nadto odznacza się wrażliwością na wzrosty i spadki temperatury; wyczuwa zarówno ciepło promieniujące, jak i przekazywane bezpo- średnio. Mówiąc więc ściśle, jest ona jednocześnie recep- torem przestrzennym i receptorem bezpośrednim. Istnieje ogólna współzależność pomiędzy wiekiem ewo- lucyjnym danego układu receptorów a ilością i jakością informacji, jakie doprowadza on do centralnego układu nerwowego. Układy taktylne, czyli dotykowe, są tak stare jak samo życie; jednym z podstawowych kryteriów życia jest przecież możność reagowania na dotknięcie. Natomiast wzrok jest ostatnim w rozwoju ewolucyjnym i najwyżej wyspecjalizowanym zmysłem człowieka. Zaczął on być bardziej ważny niż węch w momencie, gdy -jak wspomnia- łem w poprzednim rozdziale - przodek człowieka przeniósł się z ziemi na drzewa. W życiu nadrzewnym ważną kwestią stało się widzenie trójwymiarowe. Bez niego skakanie z gałęzi na gałąź pociągałoby za sobą duże ryzyko. Przestrzeń wzrokowa i słuchowa Nie da się precyzyjnie określić ilości informacji gro- madzonych przez oczy, w odróżnieniu od informacji gromadzonych przez uszy. Kalkulacja taka wymagałaby jakiejś procedury tłumaczeniowej; sytuację badaczy utrudnia nadto brak wiedzy o tym, co właściwie należa- łoby liczyć. Pewne ogólne pojęcie o relatywnej złożono- ści obu tych układów może nam dać porównanie roz- miarów nerwów łączących oczy i uszy z ośrodkami mózgowymi. Nerw wzrokowy zawiera mniej więcej osiemnaście razy tyle neuronów co nerw ślimakowy, zakładamy więc, że przenosi on przynajmniej tyleż razy więcej informacji. Przypuszczalnie oczy u przeciętnie czujnych osobników są w rzeczywistości aż tysiąc razy bardziej efektywne w wyłapywaniu informacji niż uszy. 60 Odległość, z jakiej może skutecznie wychwytywać dźwię- ki nie wspomagane niczym ucho w życiu codziennym, jest znacznie ograniczona. Do 6 m ucho jest bardzo sprawne. Jednostronne porozumiewanie się głosem jest możliwe (w tempie nieco wolniejszym niż przy odległościach zachowy- wanych w rozmowach) z dystansu około 30 m, natomiast dwustronna rozmowa jest już znacznie zniekształcona. Przy odległościach większych sygnały dźwiękowe używane przez człowieka przestają być słyszalne. Natomiast nie- uzbrojone oko wyłapuje ogromną ilość informacji w pro- mieniu 90 m i jest jeszcze zupełnie sprawne, jeśli chodzi o kontakty między ludźmi na odległość 1600 m. Impulsy pobudzające ucho i oko różnią się zarówno prędkością, jak właściwościami. W temperaturze 0°C na poziomie morza fala dźwiękowa biegnie z prędkością 330 m na sekundę i jest słyszalna przy częstościach 50—15 000 Hz. Promienie świetlne biegną z prędkością 300000 km na sekundę i są widzialne przy częstości 1016 Hz. Rodzaj i stopień skomplikowania urządzeń używanych do przedłużenia zasięgu oka i ucha świadczy dość wyraź- nie o ilości informacji odbieranych przez oba te układy. Radio jest prostsze w budowie i pojawiło się na długo przed telewizją. Nawet dziś, mimo wyrafinowanej tech- niki poszerzania zasięgu ludzkich zmysłów, pomiędzy jakością odtworzenia dźwięku a jakością odtworzenia obrazu zachodzą duże różnice. Jest możliwe uzyskanie takiej wierności akustycznej, jaka przekracza zdolność ucha ludzkiego do wykrywania zniekształceń, podczas gdy obraz wizualny stanowi tylko pewien system reminis- cencji, które muszą być odpowiednio przełożone, zanim zostaną zinterpretowane przez mózg. Poza dużą różnicą w ilości i typie informacji odbiera- nych przez oba te układy receptorów istnieje też różnica w zasięgu przestrzennym, jaki może być przez nie skutecz- nie spenetrowany. Na odległość 400 m bariera dźwiękowa jest prawie niewy kry walna. Ale nie odnosi się to do 61 wysokiej ściany czy innej przeszkody zasłaniającej widok. Przestrzeń wizualna ma więc całkowicie inny charakter niż przestrzeń słuchowa. Informacje wzrokowe zdają się bardziej jednoznaczne i wyraźniejsze niż informacje słu- chowe. Główny wyjątek stanowi tu słuch osoby niewido- mej, która uczy się selektywnie posługiwać wyższymi częstościami fal dźwiękowych, umożliwiającymi jej lokali- zowanie przedmiotów w pomieszczeniach. Jak wiadomo, nietoperze żyją w świecie wysokich dźwięków, które wydają z siebie na zasadzie sonaru i które pozwalają im zlokalizować nawet tak niewielkie zwierzęta jak moskity. Również delfiny posługują się w nawigacji i w wyszukiwaniu pożywienia bardziej dźwię- kami o wysokiej częstotliwości niż wzrokiem. Warto za- znaczyć, że dźwięk rozchodzi się w wodzie z prędkością cztery razy większą niż w powietrzu. Konsekwencje niezgodności pomiędzy przestrzeniami wizualną a dźwiękową nie są znane od strony technicznej. Czy na przykład ludzie widzący będą w pomieszczeniu z pogłosem częściej potykać się o krzesła? Czy łatwiej jest słuchać kogoś, jeśli jego głos dobiega z jednego bez trudu zlokalizowanego punktu zamiast z licznych głośników, jak to się dzieje w naszym systemie nagłośniania przez megafony? Niemniej zgromadzono już pewne dane doty- czące przestrzeni dźwiękowej jako jednego z czynników wpływających na zachowanie. Studium J.W. Blacka, fo- netyka, dowodzi, że na tempo czytania wpływają roz- miary pomieszczenia i czas pogłosu. W dużych pomiesz- czeniach, gdzie czas pogłosu jest dłuższy, czytamy wolniej niż w pomieszczeniach małych. Jeden z moich rozmów- ców, wzięty angielski architekt, w sprytny sposób uspraw- nił działalność pewnego źle funkcjonującego komitetu, dostosowując strefę dźwiękową do strefy wzrokowej w pokoju konferencyjnym. Nagromadziło się tyle skarg na brak operatywności prezesa, że miano właśnie zażądać zmiany na tym stanowisku. Architekt ów miał powody sądzić, że trudności związane są bardziej z otoczeniem niż 62 z osobą prezesa. Udało mu się utrzymać go na stanowis- ku, gdy tylko, nic nie mówiąc zainteresowanym, naprawił usterki otoczenia. Pokój konferencyjny przylegał do ruch- liwej ulicy, której hałas był zwielokrotniony pogłosem - odbijaniem się dźwięków od mocnych ścian i nie wysła- nych niczym podłóg. Skargi na prezesa ustały z chwilą, gdy po zredukowaniu zakłóceń akustycznych można było prowadzić zebrania bez nadmiernego napięcia. Warto tu nadmienić tytułem wyjaśnienia, że zdolność modulowania i ukierunkowywania głosu u Anglików z wyższej klasy (po tzw. public schools) jest dużo większa niż u Amerykanów. Ale równie wielka jest irytacja, jaką odczuwają Anglicy, gdy akustyczne zakłócenia utrudniają odpowiednie nakierowanie głosu. Rdzennie angielską wrażliwość na przestrzeń akustyczną można dostrzec w udanym odtworzeniu przez sir Basila Spence'a atmo- sfery oryginalnej katedry w Coventry (zburzonej w czasie nalotów) mimo zupełnie nowego i wizualnie bardzo śmia- łego projektu. Sir Basil uważał, że katedra winna nie tylko wyglądać jak katedra, lecz również brzmieć jak katedra. Obrawszy sobie jako model katedrę w Durham, przetes- tował dokładnie setki gipsowych próbek, zanim znalazł taką, która odznaczała się pożądanymi właściwościami akustycznymi. Percepcja przestrzeni to kwestia nie tylko tego, co może być postrzeżone, lecz również tego, co może być pominię- te. Ludzie urodzeni w różnych kulturach uczą się (nie wiedząc o tym) już jako dzieci pomijać informacje jed- nego rodzaju i zwracać baczną uwagę na inne. Owe wzorce percepcyjne, raz ustalone, utrwalają się na całe życie. Tak np. Japończycy wizualnie chronią się na różne sposoby, ale wystarczają im w zupełności papierowe ścia- ny jako parawany akustyczne. Spędzenie nocy w gospo- dzie japońskiej podczas przyjęcia za sąsiednimi drzwiami jest zupełnie nowym doświadczeniem czuciowym dla czło- wieka Zachodu. Niemcy i Holendrzy, przeciwnie, polega- ją na grubych ścianach i podwójnych drzwiach, chroniąc 63 r się przed dźwiękami i mają duże trudności, gdy przyjdzie im polegać na własnej sile koncentracji, by odciąć się od hałasu. Z dwóch pomieszczeń o tych samych rozmiarach, z których jedno tłumi dźwięki, a drugie nie, wrażliwy na dźwięki Niemiec, próbujący się skoncentrować, będzie czuł się mniej ścieśniony w pierwszym, gdzie ma wrażenie większego spokoju. Przestrzeń węchowa W posługiwaniu się aparatem węchowym Amerykanie są kulturowo niedorozwinięci. Powszechne używanie dez- odorantów i tłumienie wszelkich woni w miejscach pub- licznych czyni z nas kraj zapachowej nijakości i jednostaj- ności - drugi taki trudno byłoby znaleźć gdziekolwiek indziej. Ta nijakość przyczynia się do braku zróżnicowa- nia przestrzeni i pozbawia nasze życie bogactwa i różno- rodności. Przytępia też pamięć; zapach wywołuje bowiem wspomnienie znacznie głębsze niż obraz czy dźwięk. Sko- ro więc amerykańskie odczuwanie zapachów jest tak ubogie, byłoby pożyteczne omówić pokrótce funkcjono- wanie węchu jako jednej z czynności biologicznych. Jest to zmysł, który w przeszłości musiał spełniać ważne funkcje. Toteż warto zapytać, jakie role odgrywał niegdyś 64 i czy niektóre z nich nie są nadal istotne mimo ignorowa- nia czy nawet wypierania ich przez naszą kulturę. Chemiczne podłoże węchu Zapach jest jedną z najwcześniejszych i najbardziej podstawowych metod porozumiewania się. Natura jego jest w zasadzie chemiczna, stąd też węch nazywa się zwykle zmysłem chemicznym. Spełniając różnorakie funkcje, za- pach nie tylko pozwala rozróżniać poszczególne osobniki, lecz również określić stan emocjonalny innego organizmu. Pomaga zlokalizować pożywienie, dzięki niemu maruderzy odnajdują swoje stado lub grupę, jest też sposobem ozna- czania terytoriów. Zapach zdradza obecność nieprzyjaciela, może być nawet użyty do obrony, jak w wypadku skunksa. Skutki zapachów seksualnych są znane każdemu, kto żył na wsi i widział, jak suka w okresie rui przyciąga psy z całej okolicy. Dobrze rozwinięty zmysł węchu ma również wiele innych zwierząt. Wspomnijmy choćby jedwabnika, który potrafi odnaleźć partnerkę odległą o 3-5 km, czy karalu- cha, obdarzonego równie fenomenalnym węchem. Ekwiwa- lent zaledwie trzydziestu cząsteczek żeńskiego atraktanta seksualnego potrafi podekscytować samca, który podnosi skrzydła i próbuje kopulować. Zapachy wzmagają się na ogół w środowisku gęstym, jak np. woda morska, gorzej oddziałują w środowisku rozrzedzonym. Najwidoczniej to zapach jest czynnikiem, który umożliwia łososiowi powrót przez tysiące mil do strumienia, w którym wylągł się kiedyś z ikry. Węch ustępuje przed wzrokiem, gdy otoczenie przerzedza się, jak to się dzieje w powietrzu (w przeciwnym razie szybujący jastrząb bezskutecznie próbowałby wyszu- kać mysz 300 m pod sobą). Choć główną funkcją powonie- nia jest porozumiewanie się, potocznie nie jest ono trakto- wane jako system sygnałów czy też przekazów. Dopiero współcześnie odkryto związek pomiędzy węchem (egzokry- nologią) a chemicznymi regulatorami procesów zachodzą- cych w ciele (endokrynologią). 65 Długotrwałe badania owych regulatorów wewnętrznych wy- kazały, że komunikowanie się chemiczne przystosowane jest głównie do wyzwalania wysoce selektywnych reakcji. Przekazy chemiczne w postaci hormonów działają na specyficzne komórki zaprogramowane na reagowa- nie, podczas gdy komórki w bez- pośrednim sąsiedztwie pozostają odporne na te przekazy. Funk- cjonowanie układu hormonalne- go w odpowiedzi na stres omó- wione było już w dwu poprzed- nich rozdziałach. W rzeczywisto- ści wyższe organizmy nie mogłyby w ogóle żyć, gdyby przez dwadzieścia cztery godzi- ny na dobę nie funkcjonował w nich system przekazów che- micznych, równoważący potrze- by z realizacją. Przekazy chemiczne w ciele są tak dosko- nałe i tak ściśle określone, że, można rzec, górują stop- niem zorganizowania i złożonością nad systemami poro- zumiewania się stworzonymi przez człowieka jako jego ekstensje. Dotyczy to języków w każdej postaci - mówio- nych, pisanych, matematycznych -jak również manipulo- wania informacjami różnego typu przez najbardziej wy- myślne komputery. Systemy chemicznej informacji w ob- rębie ciała są na tyle określone i dokładne, by umożliwić organizmowi doskonałą reprodukcję i prawidłowe funk- cjonowanie w najrozmaitszych okolicznościach. Jak już była o tym mowa w poprzednim rozdziale, Parkes i Bruce wykazali, że na układ hormonalny jednej myszy, przynajmniej w pewnych warunkach, wpłynąć może układ wydzielania wewnętrznego innej myszy i że 66 powonienie stanowi tu główny kanał in- formacyjny. Można wskazać wiele innych, zarówno nisko jak i wysoko ulokowanych na drabinie ewolucyjnej przykładów tego, że komunikacja chemiczna stanowi ważny, a niekiedy jedyny czynnik integrujący zachowanie. Jeden z najprostszych organizmów, śluzowiec Dictyos- telium discoideum, rozpoczynający życie jako jednoko- mórkowiec mający postać ameby, zapewnia sobie jedno- lity dystans od sąsiednich ameb za pomocą środków chemicznych. Gdy tylko zapasy żywności zaczynają się kurczyć, ameby te, posługując się chemicznym lokalizato- rem zwanym akrazyną, gromadzą się w bryłę, uformowa- ną w trzon zakończony małym, okrągłym ciałem owocu- jącym z zarodnikami na wierzchołku. Omawiając „działa- nie na odległość" i sposób orientowania się w przestrzeni tych społecznych ameb, biolog Bonner, cytowany przez Johna Tylera w How Slime Molds Communicate („Scien- tific American", sierpień 1963), stwierdza: „Nie przejmowaliśmy się wówczas tym, co mówią do siebie poszczególne komórki w procesie tworzenia jednolitego, wielokomórko- .•,l':}:\-'Yl':\'.•_ wego ogranizmu. Zainteresowaliśmy się tym, co można nazwać rozmową pomię- dzy skupieniami komórek a ich sąsia- dami. Innymi słowy, przenieśliśmy się z poziomu rozmowy między komórkami na poziom rozmowy między organizma- mi składającymi się z pewnej liczby ko- mórek. Wydaje się dziś, że na obu tych poziomach działa ta sama zasada komu- nikowania się". Bonner i jego koledzy wykazali, że społeczne skupiska ameb u śluzowców są równomiernie rozmieszczone w przestrze- ^» ^ ni. Mechanizmem zapewniającym dys- •**"* tans jest wydzielany przez kolonię gaz, 3 który blokuje nadmierną koncentrację, *?*• 67 « • \ utrzymując gęstość populacji w granicach 250 komó- rek/l cm3 powietrza. Bonnerowi udało się eksperymental- nie zwiększyć gęstość populacji przez umieszczenie w po- bliżu kolonii aktywowanego węgla drzewnego. Węgiel wchłonął gaz i zagęszczenie populacji ameb gwałtownie wzrosło, ujawniając w ten sposób jeden z najprostszych i najbardziej podstawowych systemów kontroli populacji. Przekazy chemiczne mogą być różnorakie. Niektóre z nich okazują się skuteczne mimo upływu czasu, ostrze- gając następców, że coś przytrafiło się ich poprzednikowi. Hediger opisuje, jak to renifer, natykając się na miejsce, w którym przestraszono niedawno jednego z jego po- bratymców, zrywał się do ucieczki, gdy tylko zwietrzył zapach wydzielany przez gruczoły kopytne przestraszonej sztuki. Przytacza też eksperymenty von Frischa, który spostrzegł, że ciekły ekstrakt ze zmiażdżonej skóry strzebli pobudza do ucieczki inne egzemplarze tego gatunku ryby. Rozmawiając o przekazach węchowych z pewnym psy- choanalitykiem, doświadczonym terapeutą z olbrzymimi sukcesami, dowiedziałem się, że potrafi on nieomylnie wyczuć zapach gniewu u pacjenta z odległości 1,8 m i wię- cej. Ci, którzy pracują ze schizofrenikami, od dawna utrzymują, że chorzy ci wydzielają charakterystyczny za- pach. Te naturalistyczne obserwacje skłoniły dr Kathleen Smith, psychiatrę z St. Louis, do przeprowadzenia serii eksperymentów, które wykazały, że szczury natychmiast odróżniają zapach schizofrenika. W świetle tego, co wie- my o dalekosiężnych konsekwencjach systemów przekazu chemicznego, byłoby rzeczą zdumiewającą, gdyby strach, gniew i schizofreniczna panika nie oddziaływały na układ hormonalny osób znajdujących się w pobliżu. I można przypuszczać, że tak się właśnie dzieje. Powonienie u ludzi Amerykanie podróżujący po świecie komentują zwykle silny zapach wody kolońskiej używanej przez mężczyzn 68 w krajach śródziemnomorskich. Obarczeni dziedzictwem północnoeuropejskiej kultury, Amerykanie ci z trudno- ścią potrafią zachować obiektywizm w tych właśnie kwes- tiach. Wsiadając do taksówki, czują się przytłoczeni nie- uniknioną obecnością kierowcy, którego aura zapachowa wypełnia sobą cały wóz. Arabowie najwyraźniej widzą związek pomiędzy czyimś nastawieniem a zapachem tej osoby. Pośrednicy przygoto- wujący małżeństwo Araba uciekają się do wielu środków ostrożności, byle tylko zagwarantować dobry ożenek. Mogą nawet przy sposobności poprosić dziewczynę, by dała się powąchać, i odrzucić ją, jeśli „nie pachnie miło", i to ze względów nie tyle estetycznych, ile prawdopodob- nie z powodu pozostałości zapachu gniewu czy niezado- wolenia. Pławienie kogoś we własnym oddechu jest w kra- jach arabskich powszechną praktyką. Amerykanin nato- miast wyuczony został tego, że na innych się nie chucha, i czuje się zakłopotany, gdy znajdzie się w polu zapacho- wym kogoś, z kim nie jest w bliższych stosunkach, zwłasz- cza w miejscach publicznych. Przytłacza go intensywność doznań zmysłowych i sprawia mu trudność jednoczesne zważanie na to, o czym się mówi, i borykanie się z tym, co odczuwa. Krótko mówiąc, staje się wówczas podwójnie uwiązany i popychany naraz w dwu kierunkach. Brak podobieństwa pomiędzy amerykańskim i arabskim syste- mem węchowym dotyka obie strony i wywołuje reperkus- je znacznie wykraczające poza samo tylko poczucie nie- wygody i irytację. Sprawy te omówione będą dokładniej w rozdziale XII, dotyczącym kontaktów między dwiema kulturami: amerykańską i arabską. Cóżeśmy uczynili so- bie samym i jakież konsekwencje wywołało to w naszym miejskim życiu, gdy skazaliśmy w miejscach publicznych nieomal wszelkie zapachy na banicję? Zgodnie z północnoeuropejską tradycją większość Amerykanów odcięła się od tego potężnego kanału ko- munikacyjnego, jakim jest zapach. Miastom naszym brak wzrokowej i zapachowej różnorodności. Idąc ulicą 69 jakiejkolwiek europejskiej wsi czy miasta, można nie- omylnie wyczuć, co się znajduje w pobliżu. W czasie II wojny światowej sam widziałem we Francji, jak zapach francuskiego chleba, świeżo wyjętego z pieca o czwartej rano, unoszący się z piekarni, zmusił pędzącego jeepa do zahamowania z piskiem opon. Czytelnik może sam siebie zapytać, jakie zapachy w Stanach mogłyby wywołać podobną reakcję. W typowym mieście francuskim czuje się zapach kawy, przypraw, jarzyn, świeżo oskubanego drobiu, czystej bielizny i charakterystyczną woń ulicznych kafejek. Zapachy takie zapewniają życiu sens: zmienność ich i przenikanie się nie tylko pozwalają na lokalizację przestrzenną, lecz również dodają codzienności uroku. 70 PERCEPCJA PRZESJRZENI: RECEPTORY BEZPOŚREDNIE - SKÓRA I MIĘŚNIE Wiele sukcesów architektury Franka Lloyda Wrighta da się wytłumaczyć jego znakomitym wyczuciem tego, w jak różny sposób mogą ludzie odbierać przestrzeń. Stary Imperiał Hotel w Tokio wywiera na przybyszu z Zachodu nieodparte wzrokowe, kinestetyczne i dotyko- we wrażenie znalezienia się w innym świecie. Zmieniające się poziomy, koliste, wbudowane w ścianę, przytulne schody na górne piętra, kameralna sala, wszystko to stanowi dlań nowe doświadczenie. Drugie halle pomniej- szone zostały znajdującymi się w zasięgu ręki ścianami. Wright, prawdziwy artysta w dobieraniu tworzyw, użył tym razem surowych cegieł, które poprzedzielał pozłaca- nym spoiwem, wpuszczonym o przeszło centymetr głębiej niż powierzchnia cegieł. Gość przechodzący hallem od- czuwa pokusę, by przejechać palcami wzdłuż bruzd. Nie to jednak było zamiarem Wrighta. Dobrał cegłę tak szorstką, że ulegając takiemu impulsowi ryzykowałoby się skaleczenie palca. W ten właśnie sposób, zmuszając ludzi do osobistego kontaktu z powierzchnią budowli, pogłębił ich doznania przestrzenne. Dawni projektanci ogródków japońskich bez wątpienia zdawali sobie w jakiejś mierze sprawę ze związku za- chodzącego pomiędzy kinestetycznym a wizualnym od- biorem przestrzeni. Pozbawieni rozległych, otwartych przestrzeni, żyjąc, jak i dziś, w zatłoczeniu, Japończycy 71 nauczyli się maksymalnie wykorzystywać niewielką prze- strzeń. Są oni zwłaszcza istnymi mistrzami w poszerzaniu przestrzeni wizualnej za pomocą wrażeń kinestetycznych. Ogrody ich projektuje się nie tylko po to, by je oglądać; w doznaniach towarzyszących przechadzaniu się po ja- pońskim ogródku mieści się niezwykła ilość odczuć ze strony mięśni. Gość zmuszony jest co jakiś czas zwracać baczną uwagę na swoje kroki, gdy obiera drogę wśród nieregularnie poukładanych kamieni wmurowanych w zbiorniki wodne. Na każdej skałce trzeba się zatrzymać i popatrzeć, gdzie stąpnąć dalej. Zaangażowane są nawet mięśnie szyi. Rozglądając się, przez mo- ment zatrzymujemy wzrok na widoku, któ- ry zniknie z chwilą, gdy postawimy stopę w nowym miejscu. Wykorzystując prze- strzeń wewnętrzną, Japończycy nie zapeł- niają niczym obrzeży pomieszczenia - wszystko zostało umieszczone pośrodku, Europejczycy natomiast mają tendencję do ustawiania mebli wzdłuż lub w pobliżu ścian. Toteż pomieszczenia na Zachodzie niejednokrotnie wydają się Japończykom mniej zagęszczone niż nam. Zarówno japońskie, jak i europejskie wyobrażenia o odbieraniu przestrzeni różnią się od naszego, które jest o wiele bardziej ograniczone. W Ameryce konwencjonal- ne pojęcie przestrzeni potrzebnej dla urzędnika ogranicza się do ilości miejsca niezbędnego do wykonywania pracy. Wszystko, co wykracza poza owo minimum wymagań, traktuje się zwykle jako fanaberie. Możliwość istnienia jakichś dodatkowych potrzeb odrzuca się z góry, po części przynajmniej wskutek tego, że Amerykanie nie traktują odczuć subiektywnych jako wiarogodnego źródła informacji. To, czy ktoś może lub też nie może czegoś dosięgnąć, da się wymierzyć taśmą, po to jednak, by móc zdecydować, czy ktoś ma podstawy czuć się ścieśniony, zastosować musimy zupełnie inny zespół kryteriów. 72 Niewidzialne strefy w amerykańskich biurach Ponieważ wiadomo niezbyt wiele o przyczynach owych subiektywnych odczuć, przeprowadziłem serię „nie ukie- runkowanych" wywiadów dotyczących reagowania ludzi na przestrzeń w biurach. Wywiady te wykazały, że pod- stawowym kryterium jest to, co można zrobić w trakcie pracy bez zderzania się z przedmiotami. Jedną z badanych osób była kobieta, która pracowała w wielu biurach rozmaitej wielkości. Spostrzegła ona, że wykonując tę samą pracę w tych samych warunkach organizacyjnych, wyniosła z owych licznych instytucji różnorakie doświad- czenia przestrzenne. W jednych biurach czuła się dobrze, w innych nie. Podczas szczegółowego omawiania z nią tych wrażeń wyszło na jaw, że miała, jak wielu ludzi, zwyczaj odpychania się od biurka i odchylania do tyłu wraz z krzesłem dla rozprostowania rąk, nóg i kręgosłupa. Odległość, na jaką odpychała się od biurka, była prawie jednakowa i gdy odpychając się do tyłu dotykała ściany, biuro wydawało jej się zbyt małe. Jeśli natomiast nie dotykała ściany, uważała je za wystarczająco obszerne. Na podstawie wywiadów z ponad setką informatorów wydaje się, że w biurach amerykańskich istnieją trzy niewidzialne strefy: 1. teren bezpośredniej pracy, obejmujący powierzchnię biurka i krzesło; 2. obszar znajdujący się w zasięgu ręki poza biurkiem; 3. pole, w którym można się odsunąć od biurka i od pracy bez wstawania z krzesła. Pomieszczenie, które pozwala poruszać się tylko w ob- rębie pierwszej strefy, odbierane jest jako zbyt ciasne. Biuro drugiego typu uważa się za „małe". Biuro ze strefą trzecią wydaje się odpowiednie, a czasem nawet całkiem spore. 73 m Przestrzeń kinestetyczna jest ważnym elementem życia w budynkach tworzo- nych przez architektów i projektantów. Zwróćmy uwagę choćby na amerykańskie hotele. Większość pokoi hotelowych jest zbyt mała - nie można ich obejść dookoła tak, by nie obijać się o różne przedmioty. Gdy poprosi się Amerykanina, by porów- nał dwa identyczne pomieszczenia, zwykle uzna za obszerniejsze to, które umożliwia mu większą swobodę ruchów. Najwyższa pora skorygować rozplanowanie naszych przestrzeni wewnętrznych i nie zmuszać ludzi do bez- ustannego wpadania na siebie. Jedna z moich respon- dentek (z grupy nie kontaktującej się), skądinąd osoba pogodna i otwarta, którą Bóg wie ile razy wprawiała w pasję nowoczesna, ale źle zaprojektowana kuchnia, powiedziała: „Nie znoszę, gdy mnie dotykają albo potrącają inni, nawet bliscy. I dlatego ta kuchnia doprowadza mnie do szału; ilekroć próbuję robić obiad, ktoś się zawsze przy mnie plącze". Choć istnieją ogromne różnice indywidualne i kulturo- we w przestrzennych potrzebach ludzi (por. rozdziały 74 X-XII), trzeba zastanowić się nad tym, co różni jedną przestrzeń od drugiej. Mówiąc skrótowo, to, jak od- bieramy daną przestrzeń, zdeterminowane jest tym, co można w jej ramach zrobić. Pokój, który można przejść dwoma-trzema krokami, sprawia na nas całkiem inne wrażenie niż pokój, który wymaga piętnastu-dwudziestu kroków. Pokój tak niski, że można dotknąć sufitu, jest zupełnie inny niż pokój mający ponad 3 m wysokości. W wypadku przestrzeni zewnętrznych poczucie rozległo- ści zależy od tego, czy można się po nich przespacerować. Plac Świętego Marka wywołuje tyle emocji nie tylko dzięki swej wielkości i proporcjom, lecz również dlatego, że każda jego piędź jest dostępna stopom. Przestrzeń termiczna Informacje odbierane z receptorów przestrzennych (o- czu, uszu i nosa) odgrywają w naszym codziennym życiu rolę tak dominującą, że mało komu przyjdzie do głowy, iż skóra jest również jednym z głównym narządów zmysłów. A przecież bez zdolności odczuwania ciepła i zimna or- ganizmy żywe, nie wyłączając ludzi, niechybnie wyginęły- by. Zamarzalibyśmy zimą, a w lecie dostawalibyśmy uda- rów. Zwykle nie przywiązuje się też wagi do pewnych subtelniej szych czuciowych przekaźnikowych właściwości skóry. Tymczasem właściwości te wiążą się z postrzega- niem przez nas przestrzeni. Nerwy wiodące od proprioreceptorów przekazują in- formacje o tym, co dzieje się w trakcie pracy mięśni. Dzięki tym nerwom powstaje sprzężenie zwrotne, które umożliwia nam sprawne poruszanie ciałem, a więc od- grywają one kluczową rolę w percypowaniu przestrzeni kinestetycznej. Inny zespół receptorów - eksteroreceptory ulokowane w skórze - przekazuje doznania ciepła, zimna, dotyku i bólu do centralnego układu nerwowego. Można by sądzić, że skoro w grę wchodzą dwa odmienne systemy 75 połączeń nerwowych, przestrzeń kinestetyczna musi być czymś jakościowo różnym od przestrzeni termicznej. Ma- my tu jednak do czynienia z wypadkiem, gdy dwa sys- temy współpracują i wzajem się zasilają. Dopiero współcześnie odkryto niektóre doniosłe wła- ściwości termiczne skóry. Jej zdolność wykrywania i emi- towania ciepła promieniującego (podczerwonego) jest bardzo wysoka i wolno przypuszczać, że skoro roz- winęła się w tak znacznym stopniu, miała w przeszłości duże znaczenie dla przetrwania i może dziś jeszcze pełnić jakąś funkcję. Człowiek potrafi zarówno wysyłać, jak odbierać przekazy o stanie emocjonalnym za po- mocą zmian temperatury w różnych partiach ciała. Stany emocjonalne odzwierciedlają się też w zmianach ukrwienia. Każdy uzna rumieniec za pewien znak wi- zualny; ale ponieważ rumienią się również ludzie cie- mnoskórzy, nie jest to oczywiście kwestia zmiany za- barwienia skóry. Dokładne przypatrzenie się osobom ciemnoskórym wówczas, gdy są zażenowane lub roz- gniewane, ujawnia nabrzmienie naczyń krwionośnych w okolicy skroni i czoła. To dodatkowe ukrwienie podnosi, rzecz jasna, temperaturę zarumienionego fra- gmentu. Dzięki nowym przyrządom stało się możliwe badanie emisji ciepła, co doprowadzić powinno do naukowego zbadania szczegółów termicznego porozumiewania się między ludźmi - dziedziny dotąd niedostępnej bezpośred- nim obserwacjom. Przyrządy, o których mowa, to urzą- dzenia i kamery wykrywające podczerwień (przyrządy termograficzne), stosowane początkowo w satelitach i ra- kietach dalekosiężnych. Urządzenia te znakomicie nadają się do rejestrowania zjawisk podwidzialnych. R.D. Barnes w najnowszym artykule w „Science" opisuje, co wykazały fotografie wykonane po ciemku, wykorzystujące promie- niowanie ciepła z ludzkiego ciała. Kolor skóry, na przy- kład, nie ma wpływu na ilość emitowanego ciepła, skóra ciemna wysyła go nie więcej i nie mniej niż skóra jasna. 76 Decydującą rolę musi zatem odgrywać ukrwienie danej partii ciała. Badania te potwierdzają fakt, że będący w stanie zapalnym fragment ciała jest znacznie cieplejszy od fragmentów sąsiednich, co większość z nas potrafi stwierdzić dotykiem. Techniki termograficzne pozwalają wykryć blokady w układzie krążenia krwi i pewne scho- rzenia (np. rak piersi u kobiet). Podwyższoną ciepłotę powierzchni czyjegoś ciała wy- krywamy w trojaki sposób: po pierwsze, za pomocą detektorów termicznych w skórze, jeśli dwie osoby są dostatecznie blisko siebie, po drugie, dzięki intensyfikacji doznań węchowych (perfumy i płyny do twarzy można wyczuć z większej odległości, gdy wzrasta temperatura ciała), po trzecie, przez obserwację wzrokową. Gdy byłem młodszy, nieraz w trakcie tańca zauważa- łem nie tylko to, że niektóre z moich partnerek są chłod- niejsze lub cieplejsze niż przeciętnie, lecz również to, że ciepłota tej samej dziewczyny ulega od czasu do czasu zmianom. Zdarzało się to zawsze w tym momencie, gdy miałem wrażenie, że temperatura mojego ciała osiąga równowagę i nie wiedzieć czemu zaczynałem się inte- resować moją partnerką coraz bardziej. Wtedy jednak młode damy nieodmiennie proponowały, żebyśmy od- poczęli chwilę i „odetchnęli świeżym powietrzem". Gdy badałem to zjawisko wiele lat później, dowiedziałem się od kobiet, z którymi rozmawiałem, że jest im ono dosko- nale znane. W jednym wypadku usłyszałem nawet, że moja rozmówczyni potrafiła określić emocjonalny stan mężczyzny, z którym się spotykała, z odległości 1 -2 m i w zupełnej ciemności. Potrafiła rozpoznać moment, w którym jej partnera ogarniała wściekłość lub pożąda- nie. Inna młoda rozmówczyni śledziła zmiany temperatu- ry klatki piersiowej mężczyzn, z którymi tańczyła, by podjąć działanie zapobiegawcze, nim sprawy zajdą za daleko. Spostrzeżenia te mogłyby się wydawać śmieszne, gdyby nie fakt, że poświadcza je sprawozdanie jednego 77 z naszych badaczy seksualizmu. W referacie nadesłanym do Amerykańskiego Towarzystwa Antropologicznego w 1961 roku W.M. Masters wykazał z pomocą koloro- wych przezroczy, że zmiany temperatury skóry brzucha są jednym z najwcześniejszych objawów podniecenia sek- sualnego. Brane z osobna - czerwienienie twarzy w złości, rumieniec zażenowania, czerwona plama między oczami zwiastująca tlący się gniew, pocenie się rąk i zimny pot ze strachu, zaczerwienienie się z wściekłości - są niczym więcej jak ciekawostkami. W połączeniu jednak z naszą wiedzą o zachowaniu się innych form biologicznych, niżej stojących w rozwoju ewolucyjnym, okazują się znaczący- mi pozostałościami sposobów wyrażania siebie, swej postawy - behawioralnymi skamielinami, można by rzec, służącymi pierwotnie do komunikowania innym tego, co się dzieje. Interpretacja taka wydaje się bardziej przekonywająca, gdy weźmiemy pod uwagę hipotezę wysuniętą przez Hin- de'a i Tinbergena, że puszeniem się w zalotach u ptaków sterują te same nerwy, które rządzą stroszeniem piór w celu zagrzania się lub ochłodzenia. Mechanizm ten funkcjonuje mniej więcej tak: samiec w obecności innego samca wpada w rozdrażnienie, które uruchamia w różnych częściach ciała skomplikowany system przekazów (endokrynalnych i nerwowych) przygo- towujących go do walki. Jednym z wielu następstw takiej mobilizacji jest wzrost temperatury, który powoduje, że ptak stroszy pióra, tak jak robi to zwykle w gorący, letni dzień. Mechanizm ten przypomina bardzo termostaty instalowane w starych samochodach, które zamykały i ot- wierały zawory w chłodnicy zależnie od tego, czy silnik był zimny, czy rozgrzany. Temperatura ma również znaczny wpływ na to, jak czujemy się w tłumie. Gdy nie ma dość miejsca na wypromieniowanie ciepła, wytwarza się reakcja łańcucho- wa i robi się coraz bardziej gorąco. Tłum zgrzanych ludzi wymaga znacznie większego pomieszczenia niż tyle samo 78 ludzi nie zgrzanych, jeśli chce się jed- nym i drugim zapewnić ten sam sto- pień swobody i komfortu. Miałem okazję przekonać się o tym, gdy wraz z rodziną podróżowałem samolotami po Europie. Samoloty wielokrotnie opóźniały się i musieliśmy wystawać w długich kolej- kach. Pewnego razu trzeba było opuścić klimatyzowany dworzec lotniczy i stanąć w ogonku na zewnątrz w let- nim upale. I choć pasażerowie nie stali blisko siebie, poczucie stłoczenia było wówczas znacznie dotkliwsze. Istotnym czynnikiem różnicującym było w tym wypad- ku ciepło. Jeśli strefy termiczne zaczynają zachodzić na siebie i ludzie mogą wzajem wyczuć swój zapach, stają się nie tylko bardziej sobą zaabsorbowani, lecz także - o ile wynik Bruce'a, wspomniany w rozdziale III, dotyczy również człowieka - mogą się nawet znajdować pod wzajemnym wpływem swych emocji. Liczni moi rozmówcy wyrażali uczucia typowe dla społeczności nie kontaktujących się (tj. tych, które unikają dotykania obcych), mówiąc o tym, jak bardzo nie znoszą siadania na nagrzanych krzesłach, które ktoś właśnie przed chwilą opuścił. W łodziach podwodnych załogi często uskarżają się na „podgrzewane koje" - efekt korzysta- nia z tej samej pryczy przez kolejnych wachtowych. Nie wiadomo, dlaczego własne ciepło nie drażni nas tak jak cudze. Prawdopodobnie wiąże się to z naszą dużą wrażliwością na niewielkie nawet zmiany temperatury. Jak się zdaje, reagujemy negatywnie na rodzaj ciepła, który jest nam obcy. Wytłumaczenie tego, że raz uświadamiamy sobie prze- kazy otrzymywane z receptorów cieplnych, kiedy indziej zaś nie uświadamiamy, stawia przed nauką szczególne problemy. Proces ten jest bardziej złożony, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Na przykład wydzielane przez tarczycę hormony wpływają na wrażliwość na zim- no; niedoczynność tarczycy sprawia, że odczuwamy 79 chłód, podczas gdy nadczynność daje odwrotne efekty. Pewną rolę odgrywa także płeć, wiek i chemizm in- dywidualny. Z neurologicznego punktu widzenia re- gulacja cieplna zakorzeniona jest głęboko w mózgu i steruje nią podwzgórze. Lecz na postawy nasze ma oczywiście wpływ również kultura. To, że dotychczas zbadano w tej dziedzinie tak niewiele, wyjaśnić można odwołując się do faktu, iż mamy tylko bardzo nieznaczną świadomą władzę nad naszym wewnętrznym systemem cieplnym lub też nie mamy jej wcale. Jak zauważył Freud i jego uczniowie, kultura, w której żyjemy, ma tendencję do akcentowania tego, czym możemy kierować, i tłumienia tego, co nie daje się kierować. Ciepło ciała jest czymś bardzo osobistym i kojarzy się nam z in- tymnością w ten sam sposób co przeżycia z lat dzie- cinnych. Język angielski obfituje w takie zwroty, jak „ciepłe słowa", „zimne spojrzenie", „gorączkowa dyskusja", „za- palić się do czegoś". Doświadczenie nabyte w trakcie badań proksemicznych każe mi przypuszczać, że zwroty takie są czymś więcej niż tylko metaforami. Rozpoznawa- nie zmian temperatury ciała zarówno u siebie, jak u in- nych jest najwidoczniej doświadczeniem na tyle po- wszechnym, że znalazło swe odbicie w języku. Inną metodą przekonania się o tym, że reagujemy na stany termiczne drugich, jest posłużenie się samym sobą jako jednostką kontrolną. Dzięki wzmożonemu wyczule- niu na te sprawy sam stwierdziłem, że skóra jest daleko wierniejszym źródłem informacji przy zachowaniu pew- nego dystansu, niż kiedykolwiek przypuszczałem. Byłem kiedyś obecny na obiedzie wydanym na cześć gościa honorowego. Gość właśnie przemawiał i uwaga wszyst- kich była na nim skupiona. Słuchając uważnie, spostrzeg- łem, że coś spowodowało, iż błyskawicznie zdjąłem rękę ze stołu. Nikt mnie nie dotknął, ale jakiś nieznany bodziec wywołał odruchowe drgnięcie ręki, które mnie przestra- szyło. Ponieważ pochodzenie owego bodźca nie było 80 jasne, położyłem rękę tam, gdzie była przedtem. I wtedy zauważyłem spoczywającą obok na obrusie rękę mojej sąsiadki. Przypomniałem sobie niejasno, jak dostrzegłem kątem oka, że słuchając położyła rękę na stole. Moja dłoń znalazła się w strefie cieplnej, która - jak się okazało - obejmowała przeszło 6 cm! W innych wypadkach wy- czuwałem doskonale w odległości 27-45 cm ciepło bijące z twarzy ludzi, którzy pochylali się nade mną, gdy ogląda- łem coś na fotografii lub w książce. Czytelnik może bez trudu sprawdzić swoją własną wrażliwość. Dużo ciepła wytwarzają wargi i wnętrze dło- ni. Umieszczając dłoń naprzeciw twarzy i powoli przesu- wając ją w górę i w dół z różnych odległości, da się ustalić taki punkt, przy którym wyczuwa się natychmiast ciepło. Dobrym źródłem danych dotyczących wrażliwości na promieniujące ciepło są niewidomi. Nie są oni jednakże w technicznym sensie świadomi tego i nie mówią o tym, dopóki nie uczyni się ich czujnymi na doznania termiczne. Zauważono to w trakcie wywiadów prowadzonych przez kolegę psychiatrę (doktora Warrena Brodeya) i przeze mnie. Badaliśmy, jak niewidomi posługują się zmysłami. W wywiadach badani wspominali o prądach powietrza wokół okien, mówili też, jak ważną rolę odgrywają okna dla niewidomych w ich poruszaniu się bez pomocy wzro- ku, umożliwiając im zlokalizowanie samych siebie w obrę- bie pokoju, a także utrzymywanie kontaktu z tym, co dzieje się na zewnątrz. Mieliśmy więc powód, by wierzyć, że coś więcej poza wyostrzonym zmysłem słuchu pozwala tej grupie poruszać się tak sprawnie. W czasie następnych posiedzeń wychodziło na jaw, że promieniujące od przed- miotów ciepło nie tylko jest przez niewidomych wykrywa- ne, lecz co więcej, pomaga im w orientacji. Ceglany mur po północnej stronie ulicy był dla niewidomych czymś w rodzaju znaku drogowego, gdyż wydzielał ciepło na całą szerokość chodnika. 81 Przestrzeń dotykowa Doznania dotykowe i wzrokowe są do tego stopnia splecione ze sobą, że nie sposób ich rozdzielić. Przypo- mnijmy choćby, jak małe dzieci i niemowlęta łapią, ścis- kają, głaszczą i kładą do ust każdą rzecz i jak wiele czasu upływa, zanim wyuczy się je podporządkowania świata dotykowego światu wizualnemu. Rozważając percepcję przestrzeni, malarz Braąue dokonał rozróżnienia pomię- dzy przestrzenią wzrokową a przestrzenią dotykową w następujący sposób: przestrzeń „dotykowa" oddziela patrzącego od przedmiotów, natomiast „wzrokowa" od- dziela poszczególne przedmioty od siebie. Podkreślając mocno to rozróżnienie pomiędzy dwoma typami prze- strzeni i ich związkiem z doświadczeniem przestrzeni w ogóle, pisze dalej, że perspektywa „naukowa" jest niczym innym jak ogłupiającą oko sztuczką - złośliwą sztuczką - która umiemożliwia malarzowi oddanie w peł- ni przeżycia przestrzeni. Psycholog James Gibson również wiąże wzrok z do- tykiem. Twierdzi on, że jeżeli będziemy traktować jeden i drugi jako kanały informacyjne, za pomocą których podmiot dwoma zmysłami bada otoczenie, przepływ wra- żeń zmysłowych ulegnie wzmocnieniu. Gibson odróżnia dotyk aktywny (badanie dotykiem) od dotyku pasywnego (bycie dotykanym). Podaje, że dotykanie aktywne po- zwoliło badanym odtwarzać zasłonięte przed wzrokiem abstrakcyjne przedmioty z 95-procentową dokładnością. Przy dotyku pasywnym dokładność była tylko 49-pro- centowa. Michael Balint opisuje w „International Journal of Psychoanalysis" dwa różne światy postrzeżeniowe: świat zorientowany wedle wzroku i świat zorientowany wedle dotyku. Twierdzi, że ludzie nastawieni na dotyk są bar- dziej bezpośredni i bardziej życzliwi niż ludzie nastawieni na wzrok; dla tych drugich przestrzeń jest wprawdzie 82 przyjazna, ale też wypełniona niebezpiecznymi, nieobli- czalnymi przedmiotami (innymi ludźmi). Wbrew temu, co wiadomo o skórze jako jednym ze środków gromadzenia informacji, projektanci i inżyniero- wie nie doceniają doniosłości dotyku, zwłaszcza dotyku aktywnego. Nie rozumieją, jak ważne jest to, by człowiek utrzymywał więź ze światem, w którym żyje. Weźmy pod uwagę choćby owe szeroko osadzone potwory z Detroit, które zatykają nasze szosy. Ich ogromne rozmiary, tap- czanowe siedzenia, miękkie resory i izolacja powodują, że każda przejażdżka staje się aktem sensorycznej deprywa- cji. Automobile amerykańskie skonstruowano tak, by prowadzący odczuwał nawierzchnię w stopniu minimal- nym. Przyjemność prowadzenia samochodów sportowych czy też dobrych europejskich limuzyn czteroosobowych wywodzi się w znacznej mierze z poczucia kontaktu zarówno z pojazdem, jak i z drogą. Jedną z atrakcji żeglowania, zdaniem entuzjastów tego sportu, jest współ- oddziaływanie doznań wzrokowych, kinestetycznych i do- tykowych. Znajomy żeglarz mówił mi, że póki nie weźmie w garść rumpla, poty nie ma pojęcia o tym, co się dzieje z łodzią. Bez wątpienia żeglowanie przysparza sobie tylu zwolenników dzięki odświeżaniu poczucia kontaktu z czymś, poczucia, które zagubiliśmy w naszym coraz bardziej wyizolowanym, zautomatyzowanym życiu. Potrzeba unikania kontaktu fizycznego jest szczególnie silna w momentach krytycznych. Mam tu na myśli nie przypadki nadmiernego zatłoczenia, prowadzącego do nieszczęścia, jak np. na statkach z niewolnikami, gdzie na osobę przypadało 0,1-0,7 m2, lecz rzekomo „normalne" sytuacje w metrze, windach, szpitalach, schronach prze- ciwlotniczych i więzieniach. Ustalając kryteria zatłoczenia bierze się pod uwagę niewłaściwe, zbyt krańcowe dane. Wobec braku definitywnych mierników badający zatło- czenie opierają się na przypadkach zatłoczenia krańcowe- go, prowadzącego do obłędu lub śmierci. Im więcej do- wiadujemy się o ludziach i zwierzętach, tym jaśniejsze się 83 staje, że skóra jest niewystarczającym punktem odniesie- nia dla pomiaru zatłoczenia czy też jego granicy. Istoty żywe, podobnie jak molekuły, z których składa się mate- ria, stale poruszają się, potrzebują więc mniej lub bardziej zmiennej ilości przestrzeni. Zero absolutne, znajdujące się w dole takiej skali, to sytuacja, w której ludzie są tak ściśnięci, że wszelki ruch jest niemożliwy. Powyżej owego zera pojemniki, w których mieszczą się ludzie, bądź po- zwalają im poruszać się względnie swobodnie, bądź też powodują, że zaczynają się oni poszturchiwać, popychać i przeciskać. To, jak reagują na ciżbę i ograniczoną przestrzeń, zależy od tego, jak odbierają dotykanie ich przez obcych. Dwie grupy, z którymi mam niejakie doświadczenie - Japończycy i Arabowie - odznaczają się większą tole- rancją na tłok w miejscach publicznych i środkach loko- mocji. Przywiązują jednakże więcej wagi do swych wyma- gań przestrzennych niż Amerykanie. Japończycy poświę- cają w szczególności wiele czasu i troski na właściwe zorganizowanie pomieszczeń, w których żyją, w ten spo- sób, aby angażowały one wszystkie zmysły. Faktura otaczających nas obiektów, o czym niewiele dotąd mówiłem, oceniana jest i badana głównie przez dotyk, nawet wówczas, gdy są one dobrze widoczne. Tym, co umożliwia nam ocenę faktury, z nielicznymi wyjątkami (o których wspomnimy później), tym, co umo- żliwia nam ocenę faktury, jest pamięć doznań dotyko- wych. Jednakże tylko nieznaczna część projektantów przywiązuje pewną wagę do faktury materiałów budowla- nych; posługiwanie się nimi w architekturze ma przeważ- nie charakter dorywczy i nieprzemyślany. Innymi słowy, materiały budowlane wewnątrz budynków i na budyn- kach rzadko kiedy dobierane są świadomie, z psycho- logicznym i społecznym rozeznaniem. Japończycy, jak tego dowodzą wytwarzane przez nich przedmioty, doceniają bardziej wagę faktury. Gładkie i przyjemne w dotyku naczynie informuje nas o trosce 84 artysty nie tylko o odbiorcę i o samo naczynie, ale również o siebie samego. Wyprodukowane przez średnio- wiecznych rzemieślników przedmioty z polerowanego drewna świadczą o znaczeniu, jakie przywiązywali oni do dotyku. Dotykanie jest ze wszystkich doznań odbierane najbardziej osobiście. Dla wielu z nas najbardziej intymne momenty życia kojarzą się ze zmiennością powierzchni skóry. Twardy, opancerzony opór w odpowiedzi na nie- pożądane dotknięcie czy ekscytujące zmiany dotykanej skóry w trakcie aktu miłosnego i późniejsza aksamitność satysfakcji są przekazami przesyłanymi przez jedno ciało drugiemu ciału, przekazami o sensie uniwersalnym. Związek człowieka z otoczeniem jest funkcją jego apa- ratu sensorycznego i tego, w jakich warunkach aparat ów reaguje. Nieświadomy obraz siebie samego - życia, jakie się wiedzie, istnienia z minuty na minutę - skonstruowany jest dziś z okruchów i skrawków sensorycznych pobu- dzeń, płynących z otoczenia wytworzonego głównie w sposób sztuczny. Dokonany tu przegląd receptorów bezpośrednich do- wodzi przede wszystkim tego, że Amerykanie wiodący życie miejskie bądź podmiejskie mają coraz mniej sposob- ności do aktywnego doświadczania zarówno swoich ciał, jak i zajmowanej przez siebie przestrzeni. Przestrzeń w miastach jest mało pobudzająca i mało zróżnicowana wizualnie, nie daje żadnej okazji do wzbogacenia reper- tuaru doznań przestrzennych. Jak się wydaje, wiele osób jest kinestetycznie zubożonych czy nawet stłamszonych. Motoryzacja na domiar wzmaga proces alienowania się od ciała i środowiska przyrodniczego. Odnosi się wraże- nie, że samochody wypowiedziały wojnę miastom, a może całemu rodzajowi ludzkiemu. Inne dwie zdolności sen- soryczne, mianowicie ogromna wrażliwość skóry na zmienność ciepłoty i zmienność faktury dotykanych po- wierzchni, pozwalają nam dostrzegać zmiany stanów emocjonalnych u innych, a nadto odbierać od otoczenia informację zwrotną o szczególnie osobistym charakterze. 85 Zmysł przestrzeni człowieka jest ściśle związany z po- czuciem własnego ja, które stanowi wynik osobistych relacji z otoczeniem. Człowieka rozpatrywać można jako istotę posiadającą zarówno wizualne, jak kinestetyczne, dotykowe czy cieplne aspekty własnego ja, które mogą być pobudzane bądź też powstrzymywane w rozwoju przez środowisko. Rozdział VI omawia nasz świat wizual- ny i to, w jaki sposób go sobie tworzymy. VI Przestrzeń wizualna 86 Wzrok jest tym zmysłem, który w porównaniu z innymi zmysłami rozwinął się najpóźniej i jest bez wątpienia najbardziej złożony. Przez oczy napływa do układu ner- wowego znacznie więcej danych i w znacznie szybszym tempie niż przez dotyk i uszy. Informacje gromadzone przez niewidomego w przestrzeni otwartej nie wykraczają poza krąg o promieniu 6-30 m. Wzrokiem mógłby on dosięgnąć gwiazd. Nawet uzdolnionych niewidomych ogranicza możność przejścia najwyżej 3,2-4,8 km na godzinę w znanym terenie. Jeśli człowiek widzi, to dopie- ro latając szybciej od dźwięku potrzebuje pomocy tech- nicznych, by uniknąć zderzenia z przedmiotami. (Przy prędkości większej od dźwięku piloci muszą znać kurs innych samolotów, zanim je zobaczą. Jeśli kursy dwóch samolotów kolidują ze sobą, przy tej prędkości nie ma czasu na usunięcie się z drogi). Oczy człowieka spełniają wiele funkcji, umożliwiają mu: 1. Rozpoznawanie na odległość pożywienia, fizycznego stanu rozmaitych rzeczy, znajomych ludzi. 2. Poruszanie się w każdym terenie z unikaniem prze- szkód i niebezpieczeństwa. 3. Sporządzanie narzędzi, obsługiwanie siebie i innych, ocenianie demonstrowanej przez kogoś postawy i zdo- bywanie informacji o cudzych stanach emocjonalnych. 87 Oczy uważa się zwykle za podstawowy dla człowieka środek gromadzenia informacji. Ale doceniając ich funk- cję „zbieraczy informacji", nie powinniśmy zapominać o przydatności oczu w przekazywaniu informacji. Spoj- rzenie może zawstydzać, ośmielać, narzucać dominację. Rozmiary źrenic mogą świadczyć o zainteresowaniu czy też wstręcie. Widzenie jako synteza Podstawowe znaczenie dla ludzkiego poznania ma fakt, że człowiek w pewnych krytycznych momentach syntety- zuje doświadczenie. Inaczej mówiąc, człowiek widząc uczy się, a to, czego się nauczy, wpływa na to, co widzi. Tłumaczy to jego wielką zdolność do adaptowania się i wykorzystywania wcześniejszych doświadczeń. Gdyby- śmy nie uczyli się patrząc, kamuflaż na przykład zawsze okazywałby się skuteczny i pozostawalibyśmy bezbronni wobec organizmów dobrze zakamuflowanych. Nasza zdolność do wykrycia kamuflażu dowodzi tego, że w wy- niku uczenia się zmieniamy percepcję. Mówiąc o widzeniu, trzeba zawsze wprowadzać rozróż- nienie pomiędzy obrazem na siatkówce a obrazem po- strzeganym przez człowieka. Znakomity psycholog z Cor- nell University, James Gibson, na którego będę się ciągle w tym rozdziale powoływał, wprowadził dla pierwszego z nich termin „pole wizualne", dla drugiego zaś - „świat wizualny". Pole wizualne składa się ze stale zmieniających się form świetlnych - rejestrowanych przez siatkówkę - z których tworzymy swój świat wizualny. Fakt, że różnicujemy (nie wiedząc o tym) wrażenia zmysłowe po- budzające siatkówkę i to, co widzimy, sugeruje, iż pole wizualne korygowane jest przez dane z innych źródeł. Szczegółowy opis podstawowych różnic pomiędzy wizual- nym polem a światem wizualnym czytelnik znajdzie w pracy Gibsona The Perception of the Visual World. 88 Poruszając się w przestrzeni stabilizujemy swój świat wizualny za pomocą przekazów płynących z ciała. Bez tego sprzężenia zwrotnego z ciałem bardzo wielu ludzi traci kontakt z rzeczywistością i ulega halucynacjom. Dwaj psychologowie, Held i Heim, dowiedli dużego znaczenia owej zdolności do integrowania doznań wizualnych i kines- tetycznych. Przenosili oni kocięta przez labirynt trasą, po której inne kocięta mogły swobodnie spacerować. Kocięta przenoszone nie rozwinęły w sobie „normalnych wizualno- -przestrzennych zdolności". Nie wyuczyły się przechodze- nia przez labirynt tak dobrze jak inne kocięta. Tego, że kinestezja jest czynnikiem korygującym widzenie, dowiodły również wielokrotnie eksperymenty zmarłego Adalberta Amesa i innych specjalistów od psychologii transakcyjnej. Badanym, oglądającym nieregularny pokój robiący wraże- nie prostokąta, dawano kij i kazano trafić nim w pewien punkt koło okna. Przy pierwszych próbach nieodmiennie nie trafiali oni w cel. Dopiero w miarę tego, jak stopniowo uczyli się lepiej trafiać i sięgali punktu końcem kija, zaczynali postrzegać pokój nie jako prostokąt, lecz w jego prawdziwym, nieregularnym kształcie. Innym, bardziej indywidualnym przykładem mogłaby być góra, która ni- gdy już nie przedstawia się patrzącemu na nią tak samo jak przedtem, od kiedy zdobył jej wierzchołek. Prezentowane tu tezy nie są nowe. Niektóre zasady współczesnej teorii widzenia przedstawił dwieście pięć- dziesiąt lat temu biskup Berkeley. I choć wiele z jego pomysłów odrzucono już w tamtych czasach, są one godne uwagi, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę ów- czesny stan wiedzy. Berkeley twierdził, że ocenianie odleg- łości jest wynikiem wzajemnego wpływu na siebie różnych zmysłów i minionych doświadczeń. Nie postrzegamy „bezpośrednio wzrokiem nic poza światłem, kolorem i kształtami, słuchem zaś nic poza dźwiękami". Prze- prowadza paralelę ze słyszeniem odgłosów niewidzialnego wozu. Wedle Berkeleya nie jest tak, byśmy - ściśle mó- wiąc - „słyszeli wóz"; słyszymy jedynie pewne dźwięki, 89 które wiążemy z wozem. Tę zdolność wypełniania prze- strzeni detalami wizualnymi pod wpływem sygnałów dźwiękowych wykorzystuje w teatrze specjalista od efek- tów dźwiękowych. Analogicznie Berkeley przeczy, jakoby można było bezpośrednio widzieć odległość. Słowa takie, jak „wysoko", „nisko", „na lewo", „na prawo", wywo- dzą swoje podstawowe znaczenie z doznań kinestetycz- nych i dotykowych. „... Załóżmy, że postrzegam wzrokiem jakąś niewyraź- ną i nieokreśloną ideę czegoś, o czym nie wiem, czy jest to człowiek, czy drzewo, czy zamek, oceniam jednak, że owo coś znajduje się ode mnie w odległości mniej więcej mili. Jest oczywiste, że nie mogę naprawdę uważać, iż to, co widzę, znajduje się o milę ode mnie lub że jest to obraz albo podobieństwo (wizerunek) czegoś, co znajduje się o milę ode mnie, skoro w miarę jak się zbliżam, obraz zmienia się i z niewyraźnego, niewielkiego, nieokreślo- nego staje się coraz większy, wyraźniejszy i dobitniejszy. A gdy dojdę do końca mili, nie ma już tego, co widziałem przedtem, ani nie znajduję nic, co by go przypominało". Berkeley opisywał w pełni świadome pole wizualne uczonego lub artysty. Ci zaś, którzy go krytykowali, sądzili wedle własnych, wpojonych przez kulturę „świa- tów wizualnych". Podobnie jak Berkeley, również Piaget podkreślał dużo później związek pomiędzy ciałem a wi- dzeniem i twierdził, że „pojęcia przestrzenne są zinter- nalizowanymi działaniami". Jednakże, jak pisał psycho- log James Gibson, pomiędzy widzeniem a poznaniem cielesnym (kinestezją) zachodzi wzajemne oddziaływanie, czego Barkeley nie spostrzegł. Istnieją czysto wizualne wskaźniki percepcji przestrzeni, takie jak np. fakt, że pole wizualne rozszerza się w miarę przybliżania się do czegoś, a zwęża w miarę oddalania. Jednym z cennych wkładów Gibsona było, że jasno postawił tę właśnie sprawę. Coraz więcej badaczy z rozmaitych dziedzin zaczyna dostrzegać potrzebę lepszej znajomości procesów warun- kujących subiektywne doświadczenia człowieka. To, co 90 wiemy o wejściach sensorycznych, dowodzi, iż bez syntezy na poziomie mózgu płynące z nich bodźce byłyby zupełnie inne, niż są faktycznie. Drzwi, dom czy stół widzimy zawsze - co jest paradoksalne - w tym samym kształcie i kolorze, choć kąt, pod jakim na nie spoglądamy, jest za każdym razem inny. Gdy zbadamy ruchy gałki ocznej, okaże się dla nas jasne, że obraz na siatkówce nie może być ciągle ten sam, gdyż oko znajduje się w ciągłym ruchu. Wobec takiego odkrycia rzeczą istotną jest dokład- ne zbadanie owego procesu, który umożliwia człowiekowi statyczne widzenie czegoś, co na siatkówce rejestrowane jest jako znajdujące się w ciągłym ruchu. Podobny proces, dokonujący się dzięki syntezie w mózgu, zachodzi wtedy, gdy słuchamy tego, co mówią do nas inni. Lingwiści powiadają, że jeśli zanalizuje się i zarejestruje szczegółowo dźwięki mowy, jest często niezwykle trudno wskazać wyraźne rozróżnienie pomiędzy poszczególnymi dźwiękami. Powszechnym przeżyciem podróżników przy- bywających do obcego kraju jest nagłe odkrycie, że nie mogą zrozumieć języka, którego się uczyli. Ludzie mówią tu inaczej niż nauczyciel! Może to całkowicie zbić z tropu. Każdy, kto znalazł się kiedyś w gronie ludzi mówiących zupełnie mu nie znanym językiem, wie, że początkowo brzmi to jak nie dający się zróżnicować szum. Dopiero później zaczynają się pojawiać pierwsze zarysy formy dźwiękowej. Gdy jednak wyuczy się dobrze języka, syn- tetyzuje z takim powodzeniem, że potrafi wyjaśnić nie- zwykle rozległy zasięg wydarzeń. Rozumie wówczas to, co w innej sytuacji byłoby nie dającym się zrozumieć bełkotem. Łatwiej nam przychodzi zaakceptować teorię, że mó- wienie i rozumienie jest procesem syntetycznym, niż przy- jąć, że widzenie ma ten sam charakter; w mniejszym bowiem stopniu zdajemy sobie sprawę z aktywności wi- dzenia niż z aktywności mówienia. Nikt nie sądzi, że musi nauczyć się tego, jak „widzieć". Jeżeli jednak przyj- mie się tę tezę, można wyjaśnić znacznie więcej zjawisk 91 niż poprzestając na starym, rozpowszechnionym mniema- niu, że rzeczywistość jest statyczna i zuniformizowana i że rejestruje ją układ pasywnych wizualnych receptorów, tak że to, co widzimy, jest takie samo dla wszystkich ludzi, a zatem można to traktować jako uniwersalny punkt odniesienia. Twierdzenie, że dwie osoby nigdy nie widzą dokładnie tej samej rzeczy, gdy aktywnie posługują się oczami w normalnej sytuacji, wydaje się niektórym ludziom wstrząsające, gdyż zakłada, że nie wszyscy odnoszą się do otaczającego ich świata w ten sam sposób. Bez uzna- nia takich różnic jednakże nie da się dokonać przekładu z jednego świata percepcyjnego na inny. Różnice po- między światami percepcyjnymi ludzi z tej samej kultury są oczywiście mniejsze niż pomiędzy światami percep- cyjnymi ludzi z różnych kultur, ale stwarzają pewne problemy. W młodości spędzałem często lato ze stu- dentami na wykopaliskach archeologicznych w wysoko położonych pustyniach północnej Arizony i na południu stanu Utah. Wszyscy członkowie ekspedycji mieli jeden nadrzędny cel - znalezienie wyrobów kamiennych, zwłaszcza grotów. Maszerowaliśmy jednym rzędem w sposób typowy dla archeologicznych ekip, z opusz- czonymi głowami, wzrokiem przepatrując ziemię. Mimo to moi studenci ciągle przegapiali groty leżące na samej powierzchni. Ku ich zmartwieniu pochylałem się i pod- nosiłem to, czego nie zauważyli, bo nauczyłem się wy- chwytywać pewne rzeczy i ignorować inne. Robiłem to dłużej od nich i wiedziałem, czego szukać, choć nie potrafiłbym określić sygnałów, które powodowały, że obraz grota rzucał mi się od razu w oczy. Mogę wyszukiwać groty na pustyni, ale lodówka jest dla mnie dżunglą, w której natychmiast się gubię. Tym- czasem moja żona potrafi bezbłędnie pokazać, że ser czy resztka pieczeni kryje się dokładnie naprzeciw mych oczu. Setki tego rodzaju przykładów pozwalają mi sądzić, że mężczyźni i kobiety żyją w zupełnie różnych światach 92 wizualnych. Są to różnice, których nie można złożyć na karb różnorakiej ostrości widzenia. Po prostu mężczyźni i kobiety nauczyli się posługiwać wzrokiem w odmienny sposób. Dowodem na to, że ludzie z różnych kultur żyją w róż- nych światach percepcyjnych, jest ich orientowanie się w przestrzeni, sposób docierania i przenoszenia z jednego miejsca w drugie. Zdarzyło mi się kiedyś w Bejrucie znaleźć się w okolicy budynku, którego szukałem. Arab zapytany o drogę powiedział mi, gdzie się ów budynek znajduje, i za pomocą gestu wskazał zasadniczy kierunek, w którym powinienem iść. Uważam, sądząc po jego zachowaniu, że myślał, iż pokazał mi, gdzie jest budynek, ale za nic na świecie nie mógłbym powiedzieć, który budynek miał na myśli czy nawet na której z trzech ulic go szukać, choć wszystkie one były widoczne z miejsca, gdzie stałem. Oczywiście obaj używaliśmy całkowicie róż- nych systemów orientacji. Mechanizm widzenia To, skąd się biorą aż tak znaczne różnice w wizualnych światach dwóch osób, staje się jaśniejsze, gdy dowiemy się, że siatkówka (światłoczuła część oka) składa się co najmniej z trzech różnych części: dołka środkowego (fovea), plamki żółtej (macula) i regionu widzenia pe- ryferyjnego. Każda z tych części pełni różne funkcje wizualne, umożliwiając nam widzenie na trzy różne spo- soby. Ponieważ jednak te trzy typy widzenia zachodzą jednocześnie i mieszają się z sobą, normalnie się ich nie różnicuje. Dołek jest niewielkim okrągłym wgłębie- niem w środku siatkówki, zawierającym około 25000 gęsto rozmieszczonych, czułych na barwy czopków, z któ- rych każdy ma własne włókno nerwowe. Dołek środkowy składa się z komórek o nieprawdopodobnej koncentracji 160000 sztuk na każdy milimetr kwadratowy (cała ta 93 część siatkówki jest wielkości łebka od szpilki). Pozwala to przeciętnemu człowiekowi widzieć z najwyższą ostro- ścią niewielki fragment rzędu 0,02-0,63 cm (szacunki badaczy różnią się) z odległości 30 cm od oka. Dołek środkowy, który mają również ptaki i małpy człeko- kształtne, to całkiem niedawne osiągnięcie ewolucji. Jego funkcja u małp wydaje się związana z dwiema czynno- ściami: pielęgnowaniem ciała i ostrym widzeniem na od- ległość, którego wymaga życie nadrzewne. Człowiekowi widzenie fowealne pozwala na takie czynności, jak na- wlekanie igieł, wyciąganie drzazg, grawerowanie i wiele innych. Bez niego nie byłoby obrabiarek, mikroskopów, teleskopów - całej nauki i techniki. Maleńkie rozmiary powierzchni widzenia obejmowanej przez dołek środkowy zilustruje następujące doświadcze- nie. Weźmy jakiś ostry, błyszczący przedmiot w rodzaju igły i trzymajmy go mocno na odległość wyciągniętej ręki. Jednocześnie drugą ręką chwyćmy inny przedmiot tego rodzaju i podnośmy go powoli w kierunku pierwszego, aż oba ostrza znajdą się w obrębie jedynego obszaru naj- wyraźniej szego widzenia i dadzą się oglądać bez po- ruszania oczami. Ostrza muszą oczywiście pozor- nie zachodzić na siebie, zanim dadzą się oglądać wyraź- nie. Najtrudniejszą sprawą jest wstrzymanie się przed przesunięciem oczu od ostrza nieruchomego do ostrza poruszającego się. Dołek środkowy otacza plamka żółta - skupienie ko- mórek wrażliwych na kolory. Obejmuje ona kąt widzenia wynoszący 3 stopnie w płaszczyźnie pionowej i kąt od 12 do 15 stopni w płaszczyźnie poziomej. Widzenie makular- ne jest dość ostre, lecz nie tak ostre jak fowealne, gdyż komórki nie są tu rozmieszczone tak gęsto. Plamki żółtej używamy między innymi do czytania. Spostrzegając jakiś ruch kątem oka, widzimy pery- ferycznie. Im dalej od środkowego fragmentu siatkówki, tym radykalniej zmienia się charakter i jakość widzenia. Zdolność rozpoznawania kolorów zmniejsza się w miarę 94 tego, jak czopki wrażliwe na kolor stają się coraz mniej liczne. Widzenie ostre, związane z gęstym rozmieszcze- niem komórek receptywnych siatkówki - czopków, z któ- rych każda ma swój własny neuron, ustępuje miejsca widzeniu mniej wyrazistemu, z uwydatnioną za to percep- cją ruchu. Do jednego neuronu podłączonych jest 200 i więcej pręcików, co wzmaga percepcję ruchu, redukuje natomiast szczegóły obrazu. Widzenie peryferyczne obej- muje kąt około 90 stopni z obu stron prostej przebiegają- cej przez środek czaszki. Kąt ten, jak również zdolność wykrywania ruchu wykaże następujący eksperyment. Złóż- my ręce w pięści, wyciągając palce wskazujące. Przesuń- my je tuż za uszy i patrząc prosto przed siebie przesuwaj- my ręce do przodu, poruszając palcami, aż zaczniemy spostrzegać ruch. Choć widzimy ostro zaledwie jedno- stopniowy krąg, nasze oczy poruszają się tak szybko, że przesuwając się wokół, błyskawicznie wychwytują szcze- góły świata wizualnego, co stwarza wrażenie obejmowa- nia strefy znacznie obszerniejszej od tej, która faktycznie pojawia się w polu widzenia. Typy informacji, jakie odbieramy z różnych partii siat- kówki, zilustruje taki oto przykład, w którym posłużymy się ograniczonym polem obserwacji. Konwencja amerykańska zabrania gapienia się na in- nych. Jednakże ktoś, kto ma normalny wzrok, siedząc w restauracji 3,5-4,5 m od innego stolika, może widzieć całe towarzystwo kątem oka. Może stwierdzić, że stół jest zajęty, i prawdopodobnie policzyć osoby, zwłaszcza jeżeli panuje tam ożywienie i jakiś ruch. Patrząc pod kątem 45 stopni może określić kolor włosów kobiety, jak również jej ubranie, choć nie potrafi zidentyfikować materiału. Może powiedzieć, czy kobieta spogląda na swego part- nera, czy też z nim rozmawia, ale nie będzie widział, czy ma obrączkę na palcu. Może uchwycić mniej subtelny ruch towarzyszących jej osób, ale nie dostrzeże zegarka na jej przegubie. Może określić płeć osoby, budowę ciała i wiek, ale nie potrafi powiedzieć, czy ją zna, czy też nie. 95 Z samej struktury oka wynika wiele konsekwencji dla planowania przestrzeni. O ile mi wiadomo, nie zostały one określone ani ujęte w zasady. Na kilka z nich mogę tu zwrócić uwagę, zdając sobie jednakże sprawę, że plano- wanie uwzględniające strukturę i funkcjonowanie oka znajduje się dopiero w powijakach. Przy widzeniu pery- feryjnym wrażenie ruchu ulega na przykład wzmocnieniu. Szczególnie zauważalne są ostre krawędzie i naprzemien- ne białe i czarne pasy. Oznacza to, że im ciaśniejszy jest tunel lub korytarz, tym wyraźniejszy ruch. Wrażenie ruchu wzmacniają również drzewa lub regularnie roz- mieszczone słupy, dlatego kierowcy w takich krajach jak Francja wyraźnie zwalniają wjeżdżając z otwartej auto- strady na drogę, przy której rosną drzewa. By zwiększyć prędkość przejazdu przez tunele, konieczne jest zreduko- wanie bodźców wizualnych chwytanych kątem oka. W re- stauracjach, bibliotekach i innych miejscach publicznych ograniczenie bodźców ruchowych postrzeganych peryfe- ryjnie powinno zmniejszyć wrażenie zatłoczenia, wzmoc- nienie zaś peryferyjnej stymulacji wrażenie to nasili. Widzenie trójwymiarowe Czytelnik dziwi się zapewne, dlaczego nie było dotąd mowy o widzeniu trójwymiarowym. Ostatecznie czyż człowiek nie zawdzięcza zmysłu dystansu wizualnego, czyli przestrzeni, temu, co widzi trójwymiarowo? Od- powiedź brzmi: i tak, i nie; tak - ale tylko w pewnych ściśle określonych warunkach. Osoby jednookie mogą doskonale postrzegać głębię. Ich najpoważniejszym man- kamentem jest brak widzenia peryferycznego w oku, które nie widzi. Kto kiedykolwiek zaglądał do stereo- skopu, potrafi już w ciągu minuty odczuć jego ograniczo- ność i jednocześnie rozumie natychmiast, że naukowe próby wyjaśnienia percepcji głębi oparte wyłącznie na trójwymiarowości są zbyt wąskie. Zwykle już po paru 96 sekundach spoglądania w stereoskop odczuwa się naglącą potrzebę, by poruszyć głową, zmienić widok i oglądać, jak porusza się pierwszy plan, podczas gdy tło pozostaje nieruchome. Właśnie ten fakt, że widok jest trójwymiaro- wy, oznacza, że jest on jednocześnie zafiksowany, statycz- ny, że jest iluzją. Gibson w swej książce The Perception of the Yisual World omawia tradycyjny pogląd, że percepcja głębi sta- nowi w zasadzie funkcję efektu trójwymiarowości wy- twarzanego przez zachodzenie na siebie dwóch pól wizu- alnych i przekonaniu temu nadaje właściwą, pożądaną perspektywę. „Przez wiele lat wierzono powszechnie, że jedyną istotną podstawą percepcji głębi jest trójwymiarowość widzenia dwuocznego. Taka opinia panuje powszechnie w medycznych i fizjologicznych badaniach nad wzrokiem, w oftalmologii. Taka jest opinia fotografików, artystów, filmowców i nauczycieli percepcji plastycznej, którzy są- dzą, że obraz nabiera prawdziwej głębi tylko wówczas, gdy stosuje się techniki trójwymiarowe, a także teore- tyków i specjalistów awiacji, których zdaniem jedynym testem na percepcję głębi u pilotów ma być test po- strzegania trójwymiarowości. Opinia ta opiera się na teorii wewnętrznych wskaźników głębi, wywodzącej się z kolei z założenia, iż istnieje pewna klasa doświadczeń zwanych wrażeniami wrodzonymi. We współczesnej psy- chologii narasta tendencja do zakwestionowania tego założenia, opinia więc, o której mowa, nie ma głębszych podstaw. Głębia - jak utrzymujemy - nie jest skonstruowana z wrażeń, lecz sta- nowi po prostu jeden z wymiarów do- świadczenia wzrokowego" [wyróżnienie moje - E.T. Hali]. Nie ma potrzeby zatrzymywać się dłużej przy tej kwestii. Zajęcie się innym tematem nieco poszerzy nasze horyzonty i dopomoże w zrozumieniu owych niezwykłych metod, którymi posługujemy się w percepcji świata 97 wizualnego. I choć widzenie trójwymiarowe jest ważnym czynnikiem w percepcji głębi przy krótkim dystansie (4,8 m i mniej), istnieje wiele innych sposobów, z których pomocą konstruujemy obraz świata odznaczający się głębią. W badaniach nad wyróżnieniem elementów, jakie składają się na trójwymiarowy świat wizualny, nie sposób pominąć wkładu Gibsona. Dociekania jego datują się od II wojny światowej, kiedy to piloci stwierdzili, że w momentach krytycznych przekładanie namiarów wska- zówki na tablicy rozdzielczej na znajdujący się w ruchu trójwymiarowy świat jest zajęciem zbyt czasochłonnym i może okazać się katastrofalne w skutkach. Gibsonowi zlecono zaprojektowanie przyrządów, które wytwarza- łyby sztuczny świat wizualny, imitujący rzeczywistość do tego stopnia, by piloci mogli latać po niebie ele- ktronicznymi autostradami. Badając różnorakie systemy percepcji głębi w poruszaniu się w przestrzeni, Gibson wykrył ich nie jeden czy dwa, lecz aż trzynaście! Ponieważ kwestia ta jest dość skomplikowaną, odsyłam czytelnika do oryginału pracy (streszczonego w Dodatku), który winien być obowiązkową lekturą studentów architektury i urbanistyki. Z prac Gibsona i innych przedstawicieli psychologii transakcyjnej wynika jasno, że wizualny zmysł przestrzeni znacznie przekracza tzw. prawa linearnej perspektywy renesansu. Poznanie wielu różnorakich form perspektywy pozwoli nam zrozumieć to, co usiłowali nam powiedzieć artyści w ciągu ostatnich stu lat. Wszystko, co wiadomo nam o sztuce człowieka w wielu minionych kulturach, wskazuje, że istnieją pod tym względem ogromne różnice, które są czymś więcej niż tylko konwencją stylu. W Ame- ryce perspektywa linearna jest wciąż stylem najbardziej popularnym wśród szerokiej publiczności. Natomiast ma- larze japońscy i chińscy symbolizują głębię w zupełnie odmienny sposób. W sztuce orientalnej punkt widzenia jest zmienny, gdy obraz pozostaje nieruchomy. W sztuce Zachodu dzieje się zwykle odwrotnie. W rzeczywistości 98 różnice pomiędzy Wschodem a Zachodem wykraczają daleko poza dziedzinę sztuki, choć się w niej odzwiercied- lają. Zupełnie odmiennie postrzega się samą przestrzeń. Człowiek Zachodu postrzega przedmioty, nie zaś znaj- dującą się między nimi przestrzeń. W Japonii przestrzeń taka jest postrzegana, odrębnie nazywana i respektowana jako ma, czyli interwał. W rozdziałach VII i VIII rozważać będziemy literaturę i sztukę jako swoiste klucze do światów postrzeżenio- wych. Świat sztuki i świat nauki łączą się w całość jedynie w rzadkich wypadkach. Działo się tak w renesansie i na przełomie XIX i XX wieku, gdy francuscy impresjoniści studiowali fizykę światła. Do podobnego okresu zbliżamy się obecnie. Wbrew mniemaniom rozpowszechnionym wśród eksperymentalnie nastawionych psychologów i so- cjologów twórczość pisarzy i innych artystów reprezen- tuje bogate, nie wyeksploatowane pokłady danych o ludz- kiej percepcji. Zdolność wydestylowania i wskazania pod- stawowych zmiennych ludzkiego doświadczenia jest samą istotą kunsztu artysty. 99 nr VII Sztuka jako klucz do percepcji The Painter's Eye, znakomita książeczka amerykań- skiego malarza Maurice'a Grossera, dostarcza rzadkiej okazji, by dowiedzieć się od samego artysty, jak „widzi" on swój temat i jak posługuje się swymi środkami przeka- zu, aby wyrazić tę percepcję. Szczególnie interesujące dla badających proksemikę są rozważania Grossera dotyczące sztuki portretowania. Po- rtret wyróżnia się wśród innych rodzajów obrazów klima- tem psychologicznej bliskości, która „zależy bezpośrednio od faktycznego fizycznego odstępu - odległości w met- rach i centymetrach dzielącej model od malarza". Grosser wyznacza tę odległość na 1,2-2,4 m. Tego rodzaju relacja przestrzenna między artystą a portretowanym przez niego modelem pociąga za sobą charakterystyczną właściwość portretu, „szczególny typ porozumiewania się, prawie rozmowy, którą może wieść osoba spoglądająca na obraz z osobą sportretowaną". Dalszy opis pracy artysty nad portretem jest fascynu- jący nie tylko z uwagi na to, co ujawnia w kwestiach technicznych, lecz również z uwagi na niezwykle kla- rowne rozważania nad percepcją dystansu jako pewnej funkcji więzi społecznej. Relacje przestrzenne opisane przez Grossera pokrywają się z tym, co sam zaobser- wowałem w trakcie moich badań i co stwierdził Hediger u zwierząt: 101 „Przy odległości większej niż 3,9 m... równej mniej więcej podwójnej długości ludzkiego ciała, postać człowie- ka widziana jest w całej okazałości jako zwarta całość. Przy tej odległości... zdajemy sobie sprawę z jej zarysu i proporcji... możemy spoglądać na człowieka tak, jak gdyby był on sylwetką wyciętą z tektury i postrzegać go... jako coś, co ma z nami niewiele wspólne- go... Ta masywność i trójwymiarowość, którą dostrze- gamy w blisko położonych przedmiotach, wywołuje w nas poczucie więzi i pokrewieństwa z tym, na co patrzymy. Przy odległości równej podwójnej długości postać jest widziana natychmiast. Może być ogarnięta jednym rzu- tem oka... odbierana całościowo. Przy odległości tej znaczenie czy też uczucie, które postać ma wyrażać, oddaje się nie przez wyraz lub rysy twarzy, lecz za pomocą układu członków ciała... Malarz może spoglądać na swego modela tak, jak gdyby był on drzewem w pejzażu lub jabłkiem w martwej naturze - intymne ciepło modela nie rozprasza uwagi artysty. Odległość portretowa wynosi 1,2-2,4 m. Malarz znaj- duje się wówczas na tyle blisko, że jego oczy bez trudu ogarniają trójwymiarowość kształtów modela, a jedno- cześnie na tyle daleko, że nie stwarza mu problemu skrót perspektywiczny owych kształtów. Wtedy właśnie, przy normalnym dystansie intym- ności społecznej i swobodnej rozmowy, zaczyna się przejawiać psychika modela... Przy odległości mniejszej niż metr, w obrębie dystansu dotyku, psychika modela jest wyeksponowana tak bardzo, że uniemożliwia to obiektywną obserwację. Odległość jednego metra to dystans rzeźbiarza, nie zaś malarza. Rzeźbiarz mu- si stać na tyle blisko swego modela, by mógł ocenić kształty zmysłem dotyku. Przy dystansie dotyku problem skrótu perspektywicz- nego sprawia, że malowanie staje się za trudne... Co więcej, przy odległości tej osobowość modela działa zbyt 102 silnie. Wpływ modela na malarza jest zbyt przemożny, zbyt zakłóca niezbędne niezaangażowanie emocjonalne artysty; dystans dotyku jest dystansem typowym nie dla odbioru wzrokowego, lecz dla reakcji motorycz- nych na pewne fizyczne manifestacje uczuć, jak rękoczyny czy akty miłosne" [wyróżnienia moje - E.T. Hali]. Interesującym szczegółem spostrzeżeń Grossera jest to, że pokrywają się one z danymi proksemicznymi co do dystansu osobniczego. Grosser wyróżnił, co prawda nie używając tych terminów, to, co ja nazwałem dystansem: intymnym, osobniczym, społecznym i publicznym. Cieka- we też, jak wiele parametrów uwzględnia Grosser, wy- znaczając dystanse. Rozważa on dotykanie i niedotyka- nie, ciepłotę ciała, detale wizualne i zakłócenie widzenia przy bliskości intymnej, stałość wymiarów, trójwymiaro- wość i wzrastającą płaskość, wyraźnie dostrzeganą powy- żej 4 m. Doniosłość spostrzeżeń Grossera nie ogranicza się bynajmniej do uwag o odległości, z której maluje się portrety; polega ona głównie na uchwyceniu nieświado- mych, kulturowo uformowanych ram przestrzennych, którymi posługują się artysta i jego model w trakcie pozowania. Artysta wyćwiczony w uświadamianiu sobie pola wizualnego wydobywa na jaw wzorce rządzące jego zachowaniem. Dlatego też artysta jest komentatorem nie tylko ogólnych wartości kulturowych, lecz także faktów mikrokulturowych, z których składają się owe wartości. Kontrasty kultur współczesnych Sztuka innych kultur, zwłaszcza gdy jest bardzo różna od naszej, może powiedzieć wiele o światach percepcyj- nych owych kultur. W roku 1959 Edmund Carpenter, antropolog współpracujący z artystą Frederickiem Var- leyem, i fotografik Robert Flaherty wydali godną uwagi książkę Eskimo. Spora jej część poświęcona była sztuce Eskimosów Aivilik. Z plansz i tekstu dowiadujemy się, że 103 świat percepcyjny Eskimosów jest zupełnie odmienny od naszego, a zasadniczym rysem owej odmienności jest sposób, w jaki Eskimosi posługują się zmysłami, orien- tując się w przestrzeni. W Arktyce nie widać czasami horyzontu oddzielającego ziemię od nieba. „Są one tą samą substancją. Nie ma żadnego drugiego planu, perspektywy, zarysu; oko nie ma się na czym zatrzymać z wyjątkiem tysięcy dymiących pióropuszy śniegu biegnących przed wiatrem po ziemi - jest to kraj bez krawędzi i brzegów. Gdy zerwie się wiatr i powietrze wypełni się śniegiem, widoczność ograniczona jest do 9 m i mniej". Jak więc Eskimosi mogą przemierzać kilometry takiego terytorium? Carpenter pisze: „Gdy jadę samochodem, mogę stosunkowo łatwo prze- jechać przez trudne do zorientowania się i chaotyczne miasto w rodzaju Detroit, kierując się po prostu kilkoma znakami drogowymi; zakładam, że ulice układają się w rodzaj kratownicy, i wiem, że pewne znaki wyznaczają moją trasę. Eskimosi Aivilik mają oczywiście podobne, choć naturalne, punkty odniesienia. Nie są to na ogół rzeczywiste przedmioty lub punkty, lecz raczej relacje; powiązania pomiędzy na przykład konturem i typem śniegu, wiatrem, słonym powietrzem, pęknięciem lodu". Kierunek i zapach wiatru oraz wyczuwanie lodu i śnie- gu pod stopami dostarczają wskazówek, które umoż- liwiają Eskimosom przemierzanie 160 km i więcej po nie dającym się zróżnicować wizualnie pustkowiu. Eskimosi Aivilik mają co najmniej dwanaście różnych określeń dla typów wiatru. Integrują w jedną całość czas i przestrzeń, żyją w przestrzeni raczej akustyczno-węchowej niż wizual- nej. Co więcej, to, jak przedstawiają świat wizualny, przypomina promienie Roentgena. Artyści pokazują wszystko, co wiedzą, że istnieje, niezależnie od tego, czy mogą to widzieć, czy też nie. Na rysunku czy rycie człowieka polującego na foki na krze lodowej widać nie tylko to, co jest na powierzchni lodu (łowcę z psami), ale 104 również i to, co jest pod spodem (fokę zbliżającą się do przerębla, by zaczerpnąć w płuca powietrza). Sztuka jako historia percepcji Przez kilka ostatnich lat antropolog Edmund Carpen- ter, Marshall McLuhan, dyrektor Center for Culture and Technology (Centrum do spraw Kultury i Techniki) w Toronto, i ja badaliśmy sztukę pod kątem tego, co może nam ona powiedzieć o posługiwaniu się zmysłami przez artystów i przekazywaniu tych percepcji odbiorcom. Każdy z nas zabrał się do rozwiązania problemu na własny sposób i prowadził badania niezależnie od pozo- stałych. Jednakże każdy z nas znajdował inspiracje i pod- niety w pracach drugich i byliśmy zgodni, że od artystów można się dowiedzieć wiele na temat sposobu postrzega- nia świata przez człowieka. Większość malarzy wie, że ma do czynienia z relatywnymi poziomami abstrakcji; wszyst- ko, co przedstawiają, jest zależne od wzroku i trzeba to przełożyć na inne zmysły. Obrazy nigdy bezpośrednio nie odtworzą smaku czy zapachu owoców, dotyku poddają- cego się ulegle ciała czy tej szczególnej nuty w głosie niemowlęcia, która powoduje, że w piersiach matki zaczy- na wzbierać mleko. Ale zarówno język, jak i malarstwo symbolizują takie rzeczy; niekiedy aż tak skutecznie, że prowadzą do reakcji pokrewnych reakcjom wywołanym przez bodźce oryginalne. Jeśli tylko artysta jest dość utalentowany, a odbiorca należy do tej sa- mej co on kultury, to odbiorca ten potrafi wypeł- nić obraz wszystkim, co zostało w nim opuszczone. Za- równo malarz, jak i pisarz wiedzą o tym, że istotą ich umiejętności jest dostarczenie czytającemu, słuchającemu czy też oglądającemu przekazów, które byłyby zgodne nie tylko z przedstawionymi zdarzeniami, lecz również z języ- kiem bez słów i kulturą ich odbiorców. Celem artysty jest zniesienie przeszkód pomiędzy odbiorcami a faktami, 105 które odtwarza. Zmierzając do tego, wyabstrahowuje z natury te fragmenty, które - gdy je należycie zo- rganizować - mogą występować w miejsce całości, i two- rzy z nich komunikat bardziej dobitny i bardziej upo- rządkowany od tego, jaki mógłby dla siebie stworzyć laik. Innymi słowy, jedną z podstawowych funkcji artysty jest pomaganie laikowi w porządkowaniu jego kulturowego uni- wer sum. Historia sztuk plastycznych trwa trzy razy dłużej niż historia piśmiennictwa, a wzajemny związek pomiędzy tymi dwoma typami ekspresji widoczny jest w takich wczesnych formach pisma, jak np. egipskie hieroglify. Niewielu jednakże ludzi traktuje sztuki plastyczne jako system porozumiewania się, który historycznie spleciony jest z językiem. Gdyby więcej z nich zgodziło się przyjąć ten pogląd, mogłoby się okazać, że ich podejście do sztuki ulegnie zmianie. Przywykliśmy do faktu, że są języki, których początkowo nie rozumiemy i wobec tego musimy się ich uczyć, ale ponieważ sztuki plastyczne mają charak- ter przede wszystkim wizualny, spodziewamy się, że od- bierać będziemy ich przekazy bezpośrednio i czujemy się urażeni, gdy tak się nie dzieje. Na kilku następnych stronach spróbuję powiedzieć nieco o tym, czego można się dowiedzieć z badań nad sztukami plastycznymi i architekturą. Zarówno sztuki plastyczne, jak i architekturę interpretuje i reinterpretuje się zwykle w kategoriach współczesnej scenerii. Trzeba jednak pamiętać o następującej sprawie: człowiek współ- czesny został na zawsze odcięty od pełnego doświadcze- nia licznych światów sensorycznych swoich przodków. Światy te były w sposób nieuchronny zintegrowane i głę- boko zakorzenione w zorganizowanych kontekstach, które pojąć w pełni mogli tylko ówcześni ludzie. Dzisiej- szy człowiek winien wystrzegać się zbyt pochopnego wyciągania konkluzji, gdy spogląda na liczące sobie 15000 lat malowidła na ścianach jaskiń hiszpańskich 106 i francuskich. Z dawnej sztuki możemy nauczyć się dwu rzeczy: 1) z własnych reakcji dowiedzieć się czegoś o na- turze i organizacji naszych wizualnych systemów i ocze- kiwań; 2) nabrać nieco pojęcia o tym, jaki mógł być świat postrzeżeń naszych przodków. Jednakże obraz ich świata, jaki widzimy współcześnie, podobnie jak muzeal- ne naczynie, które było sztukowane i naprawiane, będzie zawsze jedynie niepełnym przybliżeniem oryginału. Najpoważniejszym zastrzeżeniem wobec licznych prób interpretowania przeszło- ści człowieka jest to, że projektują one na wizualny świat przeszłości strukturę współczesnego świata wizualnego. Projek- cje tego rodzaju częściowo wywodzą się z faktu, iż niewie- lu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, na co wskazywali wspomniani już psychologowie transakcyjni, że człowiek aktywnie, choć nieświadomie, nadaje strukturę swemu światu wizualnemu. Mało kto dostrzega fakt, że widzenie nie jest pasywne, lecz aktywne, że w rzeczywistości stano- wi pewną transakcję pomiędzy człowiekiem a otoczeniem, w której partycypują obie strony. A zatem ani malowidła w Altamirze, ani świątynie w Luksorze nie mogą dziś wywoływać tych samych obrazów czy reakcji co wówczas, gdy zostały stworzone. Wielka świątynia Amona-Ra w Karnaku wypełniona jest kolumnami. Wejść do niej to tak, jak wejść do lasu złożonego ze stojących, skamienia- łych wysokich pni drzew. Doświadczenie takie może być dla współczesnego człowieka zgoła wstrząsające. Artysta z paleolitycznych jaskiń był bez wątpienia sza- manem, żyjącym w bogatym zmysłowo świecie, który traktował jako coś oczywistego. Podobnie jak małe dzie- cko, był on tylko częściowo świadom tego, że świat ów mógłby być doświadczany jako coś odrębnego od niego samego. Nie rozumiał wielu naturalnych zdarzeń, zwłasz- cza dlatego, że nie miał nad nim władzy. W rzeczywistości sztuka stanowiła prawdopodobnie jedną z pierwszych prób człowieka, by zapanować nad siłami natury. Dla 107 artysty-szamana odtworzenie obrazu czegoś mogło być pierwszym krokiem ku zdobyciu nad owym czymś władzy. Jeśli przypuszczenie to jest trafne, każde malowi- dło było odrębnym aktem twórczym, mającym zapewnić powodzenie i dobrą zdobycz na polowaniu, ale nie trak- towano go jako sztuki przez duże S. Tłumaczyłoby to również, dlaczego sylwetki jelenia i bizona, choć dobrze narysowane, wiążą się nie ze sobą wzajem, lecz raczej z topografią powierzchni jaskini. Później takie magiczne obrazy zredukowane zostały do symboli, które wciąż reprodukowano, podobnie jak wciąż przesuwa się pa- ciorki różańca, by zwiększyć ich działanie magiczne. Muszę wyjaśnić czytelnikowi, że na moje poglądy na interpretację wczesnej sztuki i architektury wywarli wielki wpływ dwaj ludzie, którzy strawili życie na badaniu tego zagadnienia. Pierwszym z nich był niedawno zmarły Ale- xander Dorner, historyk sztuki, dyrektor muzeum i ba- dacz percepcji człowieka. To właśnie Dorner zwrócił moją uwagę na znaczenie prac Adalberta Amesa i transakcyjnej szkoły w psychologii. Książka Dornera The Way Beyond Art wyprzedzała jego czasy o wiele lat. Przekonałem się, że wciąż do niej powracam i że w miarę tego, jak wzrasta moje zrozumienie człowieka, coraz więcej zawdzięczam wnikliwym myślom i uwagom Dornera. Znacznie później zaznajomiłem się z pracami szwajcarskiego historyka sztuki Sigfrieda Giediona, autora The Eternal Present. Choć zaciągnąłem spory dług wdzięczności u obu tych autorów, wyłącznie sam jestem odpowiedzialny za rein- terpretację ich myśli. Zarówno Dorner, jak i Giedion zajmowali się problemem postrzegania. Prace ich dowo- dzą tego, że badanie wytworów artystycznych człowieka może nam wiele powiedzieć o świecie sensorycznym w przeszłości i o tym, jak zmienia się ludzkie postrzeganie wraz ze zmianami w świadomości postrzegania. Doświad- czanie przestrzeni na-przykład przez starożytnych Egipc- jan było zupełnie różne od naszego. Troszczyli się oni raczej o poprawne umiejscowienie i uporządkowanie 108 I swych struktur religijnych i obrzędowych w Kosmosie niż o zamkniętą przestrzeń samą w sobie. Konstrukcja i pre- cyzyjne zorientowanie piramid oraz świątyń na osi pół- noc-południe bądź wschód-zachód miały magiczne im- plikacje, służyły opanowaniu świata nadprzyrodzonego przez jego symboliczne odtworzenie. Egipcjanie odzna- czali się wielkim geometrycznym upodobaniem do płas- kich powierzchni i wymierzonych linii. Na egipskich fres- kach i malowidłach wszystko wydaje się płaskie, a czas jest posegmentowany. Nie sposób powiedzieć, czy to jeden egipski pisarz robi dwadzieścia różnych rzeczy, czy też dwudziestu pisarzy zajmuje się swoją robotą. Staro- żytni Grecy osiągnęli prawdziwe wyrafinowanie w cał- kowitym zintegrowaniu linii i formy oraz w wizualnym potraktowaniu krawędzi i płaszczyzn; wyrafinowanie, w którym nie mają sobie równych. Wszystkie odstępy międzykołumnowe i krawędzie w Partenonie zostały do- kładnie wykonane i ustawione w ten sposób, że wydają się równe, a jednocześnie tak rozmyślnie zakrzywione, że sprawiają wrażenie prostych. Trzony kolumn rozszerzają się lekko w środku, by wydawało się, że jednolicie zwężają się ku górze. Nawet ich podstawy są w środku wyższe 0 kilka cali niż po bokach, aby platforma, na której kolumny stoją, wydawała się absolutnie równa. Ludzie wychowani w kulturze zachodniej są wytrąceni z równowagi brakiem przestrzeni wewnętrznej w tych spośród greckich świątyń, które zachowały się w na tyle dobrym stanie, aby dać nam pewne wyobrażenie o ich oryginalnej formie, jak np. w świątyni Hefajstejon (znanej także jako Tezejon) z 490 r. p.n.e. na agorze w Atenach. W kulturze zachodniej pojęcie gmachu świątyni zawiera w sobie ideę komunikowania przestrzennego. Kaplice są niewielkie i intymne, katedry zaś wzbudzają nabożny lęk 1 przypominają o Wszechświecie samą zamkniętą w nich przestrzenią. Giedion twierdzi, że kopuły i sklepienia beczkowe znane są „od samych początków architektury... najstarsze zaś sklepienie łukowe, odkryte w Eridu, cofa 109 nas aż do IV tysiąclecia p.n.e.". Jednakże możliwości, jakie stwarza kopuła i sklepienie w kreowaniu „super- przestrzeni" nie zostały zrealizowane przez Rzymian aż do pięćsetnych lat naszej ery. Istniała taka możliwość, lecz brak było uświadomienia sobie związku pomiędzy czło- wiekiem a większą zamkniętą przestrzenią. Ludzie Za- chodu nie postrzegali siebie w przestrzeni jeszcze przez długi czas. W istocie zaczęli doświadczać w pełni siebie samych w przestrzeni na poziomie codziennego życia w sposób stopniowy, z kolejnym włączeniem poszczegól- nych zmysłów. Jak zobaczymy, oznaki niesynchronicz- nego rozwoju świadomości sensorycznej spotkać można również w sztukach plastycznych. Przez wiele lat zaintrygowany byłem czymś, co wydaje się paradoksem w rozwoju sztuk plastycznych. Dlaczego rzeźba grecka o całe tysiące lat wyprzedzała greckie malarstwo? Mistrzostwo w przedstawianiu ludzkiej po- staci w rzeźbie osiągnięto w starożytnej Grecji przed połową V stulecia p.n.e. Umiejętność wyrażania istoty ruchu, aktywności, pulsowania człowieka, utrwalonego w brązie i w kamieniu, została na zawsze uwieczniona w takich dziełach jak Woźnica z Delf (470 r. p.n.e.), Dyskobol Mirona (460-450 r. p.n.e.) czy zwłaszcza Posej- don w Muzeum na Akropolu ateńskim. Odpowiedzią na ów paradoks jest fakt, iż rzeźba - jak dowodzi Grosser - jest sztuką przede wszystkim dotykową i kinestetyczną. Jeśli spojrzy się na rzeźbę grecką z tego punktu widzenia, łatwiej ten fakt zrozumieć. Komunikat rzeźbiarski prze- kazywany jest od mięśni i stawów jednego ciała do mięśni i stawów drugiego ciała. Muszę tu wyjaśnić, dlaczego czytelnik nie spotyka w tej książce fotografii rzeźby greckiej czy też dzieł malarstwa. Decyzja o niezamieszczaniu takich ilustracji nie była łatwa. Jednakże gdybym je zamieścił, podważyłbym jedną z głównych tez tej książki - że większość przekazów to w swej istocie abstrakcje odnoszące się do zdarzeń i występujące w różnorakich wymiarach, z których wiele 110 nie jest początkowo dostrzeganych. Prawdziwe dzieła sztuki są również wielowymiarowymi przekazami. Niejed- nokrotnie mija wiele lat, a nawet stuleci, zanim dojdzie do przekazu kompletnego. Nigdy nie można mieć w gruncie rzeczy pewności, że arcydzieła wyjawiły nam już swój ostatni sekret i że wiemy to wszystko, co trzeba o nich wiedzieć. Aby zrozumieć dzieło sztuki właściwie, trzeba oglądać je wiele razy i wejść w dialog z artystą przez jego wytwór. W procesie tym nie może być pośredników, powinniśmy bowiem móc postrzec wszystko. Wzgląd ten eliminuje reprodukcje. Nawet najlepsza reprodukcja może co najwyżej przypomnieć oglądającemu coś, co już niegdyś widział. Stanowi ona w najlepszym razie pewien element wspomagający pamięć i nie powinno się jej mylić z oryginałem czy używać jako jego substytutu. Weźmy pod uwagę choćby problem skali, który w przypadku reprodukcji jest ważnym czynnikiem ograniczającym. Wszelkie dzieła sztuki zostały wykonane w określonej skali. Zmieniając skalę, zmieniamy wszystko. W dodatku rzeźba odbierana jest najlepiej wówczas, gdy można jej dotknąć i patrzeć na nią z różnych punktów. Większość muzeów popełnia poważny błąd nie pozwalając zwiedza- jącym dotykać rzeźb. Chciałbym w tym rozdziale na- kłonić czytelnika do wielokrotnego oglądania dzieł sztuki i do ustalenia własnych, osobistych związków ze światem sztuki. Analiza malarstwa średniowiecznego ujawnia, jak ów- cześni artyści postrzegali świat. Psycholog Gibson wy- odrębnił i opisał trzynaście odmian perspektywy i wrażeń wizualnych towarzyszących postrzeganiu głębi. Artyści średniowieczni mieli wiedzę o perspektywie powietrznej, ciągłości zarysu i górnej lokacji w polu widzenia. Częś- ciowo znane były też: perspektywa faktury, perspektywa rozmiaru i zmiana faktury (patrz streszczenie pracy Gib- sona w Dodatku). Badanie sztuki średniowiecznej dowo- dzi również tego, że ludzie Zachodu nie rozróżniali wów- czas jeszcze pola wizualnego (faktycznego obrazu na 111 siatkówce) od świata wizualnego, tj. od tego, co jest postrzegane. Postać ludzką odtwarzano nie tak, jak od- bija się ona w siatkówce, lecz tak, jak jest postrzegana (w ludzkich rozmiarach). Tłumaczy to wiele znamiennych, dziwacznych efektów w ówczesnym malarstwie. W Natio- nal Gallery w Waszyngtonie znajduje się wiele obrazów średniowiecznych ilustrujących ten problem: na obrazie Uratowanie św. Placyda Fra Filippo Lippiego dwie po- staci namalowane w tle są większe niż dwaj mnisi modlą- cy się z przodu sceny. Na Spotkaniu św. Antoniego i św. Pawła Sassetty dwaj święci są tylko trochę więksi od dwu innych postaci na ścieżce biegnącej ze wzgórza w tle obrazu. Wiele przykładów średniowiecznego świata wizu- alnego znajdziemy też w obrazach z XIII i XIV stulecia, znajdujących się w pałacu Uffizich we Florencji. Na obrazie Teby Gherardo Starniny odmalowany jest port widziany z góry - lodzie na przystani są mniejsze od ludzi stojących za nimi na brzegu, a skala postaci ludzkich jest stała przy wszystkich dystansach. Dużo wcześniejsze mo- zaiki w Rawennie, pochodzące z V stulecia n.e., wywodzą się z innej tradycji kulturowej (bizantyjskiej) i odznaczają się świadomą swego istnienia przemyślną trójwymiarowo- ścią pod jednym tylko względem: zwoje i esy-floresy widziane z bliska są ilustracją znajomości zasady, że przedmiot, linię, płaszczyznę czy powierzchnię przysłania- jącą czy zachodzącą na inny przedmiot bądź powierzchnię widzi się od frontu owego przedmiotu (ciągłość zarysu Gibsona). Z mozaik tych wynosi się wrażenie, że Bizan- tyjczycy przywykli żyć i pracować w bliskim wzajemnym zasięgu. Nawet wówczas, gdy malują zwierzęta, budowle czy miasta, mamy wrażenie wzrokowe oglądania rzeczy malowanych z bardzo bliskiej odległości. Wraz z renesansem wprowadzona została przestrzeń trójwymiarowa jako funkcja perspektywy linearnej, elimi- nując tym samym jedne średniowieczne wyobrażenia przestrzenne, a uwydatniając inne. Dzięki tej nowej for- mie przedstawiania przestrzeni zaczęto zwracać uwagę na 112 różnicę pomiędzy światem wizualnym i polem wizualnym, na rozróżnienie pomiędzy tym, co człowiek wie, a tym, co człowiek widzi. Odkrycie tzw. praw perspektywy, polega- jących na tym, że linie perspektywiczne zbiegają się w jed- nym punkcie, przypisuje się głównie Paolo Uccellemu, którego malowidła zgromadzone są w galerii Uffizich we Florencji. Czy było to zasługą Uccellego, czy też nie, gdy tylko prawa perspektywy zostały odkryte, szybko się rozpowszechniły i wkrótce zostały w pełni wyrażone w niesłychanie nowatorskim obrazie Botticellego Oszczer- stwo. Jednakże w malarstwie renesansowym tkwiła od początku sprzeczność. Zachowanie statycznej przestrzeni i zorganizowanie jej elementów tak, jakby były one wi- dziane z jednego punktu, oznaczało w praktyce potrak- towanie trójwymiarowej przestrzeni w sposób dwuwymia- rowy. Ponieważ nieruchome oko spłaszcza rzeczy w zasię- gu dalszym niż 4,8 m, można było tak właśnie postąpić - potraktować przestrzeń optycznie. To trompe-1'oeil, tak popularne w renesansie i w następujących po nim epor kach, ogarniało przestrzeń wizualną jako coś widzianego z jednego punktu. Perspektywa renesansowa nie tylko ustaliła związek pomiędzy przestrzenią a postacią ludzką w sposób ściśle matematyczny, narzucając jej relatywne rozmiary przy różnych dystansach, lecz także spowodo- wała, iż artysta zaczął przyzwyczajać się do komponowa- nia i projektowania. Od czasów renesansu artyści wpadają w mistyczną pajęczynę przestrzeni i nowych sposobów spoglądania na rzeczy. Gyorgy Kepes wspomina w książce The Language of Vision, że Leonardo da Vinci, Tintoretto i wielu innych malarzy zaczęło modyfikować perspektywę linearną i tworzyć większą przestrzeń przez wprowadzenie licznych punktów zanikających. W XVII i XVIII stuleciu empi- ryzm renesansu i baroku ustąpił bardziej dynamicznemu pojmowaniu przestrzeni, które było i bardziej skompliko- wane, i trudniejsze do zrealizowania. Przestrzeń wizualna renesansu okazała się zbyt prosta i stereotypowa dla 113 artystów, którzy pragnęli mieć swobodne pole do poru- szania się i tchnąć nowe życie w swe dzieła. Zaczęto więc wyrażać w sztuce nowe rodzaje doznań przestrzennych, co prowadziło do nowej świadomości w tych sprawach. Obrazy namalowane w ciągu minionych trzystu lat można ułożyć w szereg od osobistych, intensywnych wy- powiedzi Rembrandta do Braque'a, traktującego prze- strzeń powściągliwie i kinestetycznie. Obrazy Rembrand- ta nie spotkały się ze zrozumieniem jego współczesnych i jest on, jak się zdaje, jednym z żywych przykładów nowego, innego spojrzenia na przestrzeń, która dla nas jest dziś czymś w sposób krzepiący dobrze znanym. Za- dziwiające jest zwłaszcza uchwycenie przez niego różnicy pomiędzy polem wizualnym a wizualnym światem. W od- różnieniu od malarzy renesansu, którzy rozpatrywali wi- zualne zorganizowanie odległych obiektów w ten sposób, że patrzący był punktem stałym, Rembrandt zwracał szczególną uwagę na to, jak się widzi wówczas, gdy punktem stałym jest oko, które się nie porusza, lecz spoczywa na specyficznych fragmentach obrazu. Przez wiele lat nie doceniałem w pełni wiedzy Rembrandta o widzeniu. Większe jej zrozumienie spłynęło na mnie niespodziewanie pewnego niedzielnego popołudnia. Płót- na Rembrandta są bardzo ciekawe wizualnie i oglądający je dostrzega tam pewne paradoksy. Szczegóły, które wy- glądają ostro i kanciasto, zamazują się, gdy tylko się do nich przybliżymy. Badałem ten właśnie efekt (jak blisko można podejść, zanim szczegóły zaczną się roztapiać), kiedy dokonałem ważnego odkrycia w odniesieniu do sztuki Rembrandta. Gdy tak eksperymentując oglądałem jeden z autoportretów, uwagę moją przykuł centralny punkt malowidła, oko Rembrandta. Kompozycja oka w stosunku do reszty twarzy była tego rodzaju, że głowę postrzegało się jako trójwymiarową i pełną życia, jeśli patrzyło się na nią z odpowiedniej od- ległości. Zrozumiałem natychmiast, że Rembrandt odróżniał widzenie fowealne od makularnego i peryfe- 114 rycznego! Malował pole wizualne, a nie konwencjonalny świat wizualny, jak to czynili jego współcześni. Tłumaczy to, dlaczego obrazy Rembrandta stają się trójwymiarowe, gdy ogląda się je z właściwej odległości (którą trzeba określić w drodze eksperymentów). Trzeba pozwolić oku, by spoczęło na fragmencie namalowanym najwyraźniej i z największą dokładnością i stanąć w odległości, przy której fowealna strefa siatkówki (strefa najostrzejszego widzenia) pokrywać się będzie ze strefą maksymalnej dokładności obrazu. Wówczas rejestry pola wizualnego artysty i odbiorcy się zbiegną. W tym właśnie momencie modele Rembrandta nabierają życia, stają się w zdumie- wający sposób realistyczne. Jest również rzeczą pewną, że Rembrandt nie wodził wzrokiem od oka do oka, jak to robi wielu Amerykanów, gdy spoglądają na kogoś z od- ległości 1,2-2,4 m. Z odległości tej malował wyłącznie tylko jedno oko (por. Mężczyzna w stroju wschodnim w Muzeum Amsterdamskim czy tzw. Polski szlachcic w National Gallery of Art w Waszyngtonie). W płótnach Rembrandta wyczuwa się narastającą świadomość i zro- zumienie procesu widzenia zapowiadające dziewiętnasto- wieczny impresjonizm. Hobbema, malarz holenderski współczesny Rembrand- towi, wyrażał poczucie przestrzeni zupełnie inaczej, w sposób bardziej na owe czasy konwencjonalny. Jego wielkie, bardzo drobiazgowe obrazy życia wiejskich ludzi składają się z wielu oddzielnych scen. Aby je należycie ocenić, trzeba do nich podejść na odległość 0,6-1 m. Przy tym dystansie oglądający zmuszony jest do poruszania głową i kręcenia szyją, aby mógł dokładnie wszystko obejrzeć. Musi patrzeć w górę na drzewa, w dół na strumyk i na wprost na partie środkowe. Rezultat jest rzeczywiście interesujący. Czujemy się tak, jakbyśmy spo- glądali przez szerokie okno z taftowego szkła na holen- derski krajobraz sprzed trzystu lat. Świat postrzeżeniowy impresjonistów, surrealistów, abs- trakcjonistów i ekspresjonistów szokował całe pokolenia 115 f ir odbiorców, gdyż nie zgadzał się z potocznymi pojęciami zarówno o sztuce, jak i o percepcji. Ale wszystko to stało się z czasem zrozumiałe. Impresjonizm z przełomu XIX i XX wieku zapowiadał pewne właściwości widzenia, które zostały później opisane przez Gibsona i jego uczniów. Gibson dokonał rozróżnienia pomiędzy światłem otaczającym nas, które rozświetla powietrze i odbija się od przedmiotów, a światłem promieniującym, które jest domeną fizyków. Impresjoniści, doceniając znaczenie świa- tła w postrzeganiu, usiłowali uchwycić jego specyficzny charakter. Obrazy Moneta przedstawiające katedrę w Rouen, odmalowujące tę samą fasadę, lecz przy od- miennym oświetleniu, są wymowną ilustracją roli światła lokalnego. Ważnym założeniem przyjętym przez impres- jonistów jest skoncentrowanie uwagi nie na miejscu, w któ- rym stoi patrzący, lecz na przestrzeni. Sisley, zmarły w roku 1899, był - podobnie jak więk- szość impresjonistów - mistrzem perspektywy powietrz- nej. Degas, Cezanne i Matisse uznawali integralny, stały i ograniczający charakter linii symbolizujących krańce. Współczesne badania tych części kory mózgowej, które rządzą zmysłem wzroku, dowodzą, że mózg „widzi" naj- wyraźniej krańce. Takie krawędzie jak u Mondriana wy- wołują coś w rodzaju szoku korowego, którego natura nie dostarcza nam nigdy. Raoul Dufy przejrzystą świetlisto- ścią swoich obrazów zdołał uchwycić rolę po widoku.* Braąue podkreślał relację pomiędzy zmysłami kineste- tycznymi a wizualnymi, starając się świadomie wprowa- dzić przestrzeń dotykową. Istoty malarstwa Braque'a nie da się odczytać z reprodukcji. Istnieje po temu wiele powodów, ale bodaj najważniejszy jest ten, że powierzchnia obrazów Braque'a ma wyraźną fakturę. Ona właśnie skłania odbiorcę do przybliżenia się na tyle, by znaleźć się w zasięgu namalowanych przedmiotów. Obrazy Braque'a są zadziwiająco realistyczne, jeśli się je * Termin Wt. Witwickiego (przyp. tłum.). 116 we właściwy sposób zawiesi i ogląda z należytego dystan- su. Natomiast reprodukcje nie dają tego efektu. Utrillo dał się pojmać perspektywie przestrzeni wizualnej, choć w mniejszym stopniu niż artyści renesansu. Wprawdzie nie usiłował podrabiać natury, jednakże obrazy jego stwa- rzają wrażenie, że można by przechadzać się w ich prze- strzeniach. Paul Klee wiąże czas z przestrzenią i z dyna- miczną jej percepcją w trakcie poruszania się. Chagall, Miro i Kandinsky zdają się świadomi tego, że czyste kolory - zwłaszcza czerwony, niebieski i zielony - nabie- rają ostrości w różnych miejscach siatkówki i że za pomocą operowania samymi tylko kolorami da się uzys- kać efekt skrajnej głębi. Kolekcjonerzy sztuki współczesnej zachwycają się bo- gatymi zmysłowo dziełami twórców eskimoskich, po czę- ści zapewne dlatego, że dzieła te mają dużo wspólnego z malarstwem Kleego, Picassa, Braque'a i Moore'a. Za- chodzi jednak następująca różnica: wszystko, co robią Eskimosi, wywodzi się z ich życia niejako na marginesie świata i pozostaje w związku z przystosowaniem się do wrogiego, dyktującego twarde warunki środowiska, które nie dopuszcza niemal żadnego marginesu błędów. Natomiast dzisiejsi artyści Zachodu próbują przez sztukę świadomie mobilizować zmysły i eliminować niektóre z procesów translacyjnych, jakich wymaga tzw. sztuka obiektywna. Sztuka Eskimosa mówi nam o tym, że żyje on w bogatym zmysłowo środowisku naturalnym. Dzieła artystów współczesnych mówią o czymś wręcz odwrotnym. Być może, z tego właśnie powodu tak wiele osób odczuwa, że sztuka współczesna wytrąca ich z ró- wnowagi. Nie sposób na tych kilku stronach należycie ocenić dziejów wzrastającej świadomości człowieka: na początku świadomości samego siebie, potem świadomości środowi- ska, świadomości siebie na tle środowiska, wreszcie świa- domości wzajemnych relacji pomiędzy sobą a środowis- kiem. Można co najwyżej dzieje te z grubsza naszkicować 117 i pokazać, że dowodzą one, iż człowiek żyje w wielu światach postrzeżeniowych i że sztuka stanowi jedno ze szczególnie bogatych źródeł zawierających dane dotyczą- ce naszego postrzegania. Sam artysta, jego dzieła, badania nad sztuką w kontekstach międzykulturowych, wszystko to dostarcza cennych informacji nie tyle o treści, ile o znacznie istotniejszej strukturze różnych światów per- cepcyjnych człowieka. W rozdziale VIII rozważymy rela- cję pomiędzy treścią a strukturą i omówimy przykłady z innej dziedziny sztuki, z literatury, która także obfituje w interesujące nas informacje. 118 VIII Język przestrzeni Pierwszym antropologiem, który uwydatnił związek pomiędzy językiem a kulturą, był Franz Boas. Doszedł do tego w najprostszy i najbardziej oczywisty sposób: anali- zując słownictwo dwóch języków i ujawniając rozróżnie- nia robione przez ludzi z różnych kultur. Na przykład dla większości tych Amerykanów, którzy nie są amatorami jazdy na nartach, śnieg jest niczym innym jak częścią składową pogody i słownictwo nasze ogranicza się do dwóch tylko terminów: puch i breja. W języku Eskimo- sów istnieje wiele terminów. Każdy z nich określa śnieg w różnym stanie i w różnych warunkach, co świadczy o potrzebie dokładnego słownictwa, które opisywałoby nie tyle pogodę, ile ogólniejsze właściwości środowiska naturalnego. Od czasów Boasa antropologowie poznają coraz szczegółowiej ową istotną relację - pomiędzy języ- kiem a kulturą - i zaczynają posługiwać się coraz bieglej danymi językowymi. Analizy leksykalne wiążą się zazwyczaj z badaniem tzw. kultur egzotycznych. Benjamin Lee Whorf w swej książce Język, myśl i rzeczywistość (Language, Thought and Reality) poszedł dalej w swych konkluzjach niż Boas. Wysunął tezę, że każdy język odgrywa decydującą rolę w kształtowaniu świata postrzeżeniowego ludzi mówią- cych tym językiem: „Rozczłonkowujemy naturę wzdłuż linii wytyczonych przez nasze ojczyste języki. Kategorie 119 i typy, jakie wyodrębniamy w świecie zjawisk, nie są w nim w istocie zawarte... wręcz przeciwnie, świat jawi się nam jako kalejdoskopowy strumień wrażeń, który musi być uporządkowany przez nasze umysły - to zaś oznacza przede wszystkim systemy językowe naszych umysłów. Dokonujemy podziału rzeczywistości, porządkujemy ją za pomocą pojęć i przypisujemy jej sens, ponieważ jesteśmy stroną zaangażowaną w umowę, by uporządkować ją w taki właśnie sposób - umowę, której przestrzega się w obrębie naszej wspólnoty językowej, która została sko- dyfikowana we wzorcach naszego języka. Umowa ta, oczywiście, została zawarta implicite i nie wypowiadało się jej na głos, ale kategorie jej mają charakter obowiązu- jący, nie możemy mówić inaczej jak tylko godząc się na uporządkowanie i klasyfikację danych, które umowa taka ustala". Kontynuując, Whorf zwraca uwagę na momenty szcze- gólnie ważne dla współczesnej nauki: ,,... żadna jednostka ludzka nie jest na tyle niezależna, by mogła opisywać rzeczywistość w sposób absolutnie bezstronny, ale zmuszona jest do posługiwania się pew- nymi ramami interpretacyjnymi nawet wówczas, gdy uważa się za najbardziej niezależną". Whorf strawił wiele lat na badaniach języka Hopi, Indian żyjących wśród pustyń północnej Arizony. Niewie- lu białych ludzi - może nawet nie ma takich wcale - ma prawo twierdzić, że opanowało język Hopi w sposób biegły, choć jedni radzą sobie z nim lepiej od innych. Whorf wykrył przyczynę niektórych spośród tych trudno- ści, gdy zaczął rozważać pojęcie czasu i przestrzeni u Ho- pi. W ich języku nie ma słowa, które odpowiadałoby naszemu „czasowi". Ponieważ czas i przestrzeń są or- ganicznie splecione z sobą, wydzielenie wymiaru czaso- wego zmieniłoby natychmiast wymiar przestrzenny. „Ho- pi myślą o świecie tak - powiada Whorf - że nie ma w nim jakiejś wyimaginowanej przestrzeni... nie potrafią umiejscowić myśli gdziekolwiek, lecz wyłącznie w kon- 120 kretnej przestrzeni, ani nie potrafią oddzielić przestrzeni od wyników myślenia". Hopi nie umieją „wyobrazić sobie" czegoś takiego jak piekło czy niebo misjonarzy. Najwyraźniej nie istnieje dla nich przestrzeń abstrakcyjna, coś, co wypełnia się przedmiotami. Nawet nasze metafory przestrzenne wydają się im obce. Mówienie o „przyjęciu jakiejś drogi postępowania" czy o „zrobieniu czegoś na czyimś miejscu" to dla Hopi kompletny nonsens. Whorf dokonał również porównania słownictwa angielskiego i Hopi. Choć Indianie ci stawiają masywne domy z kamie- nia, mają bardzo niewiele słów na określenie przestrzeni trójwymiarowych; niewiele odpowiedników takich rzeczy, jak pomieszczenie, pokój, hali, korytarz, krypta, piwnica, poddasze i tym podobne. Co więcej, pisze Whorf, „w społeczeństwie Hopi nie istnieje coś takiego jak indywidu- alne posiadanie pokoju i indywidualny związek z pomie- szczeniem". U Hopi pomieszczenie jest najwyraźniej czymś w rodzaju małego kosmosu, ponieważ „przestrze- nie tego rodzaju co izby, pokoje, halle nie są w gruncie rzeczy nazywane tak, jak nazywane są przedmioty, lecz raczej umiejscawiane, lokalizowane, tzn. określa się poło- żenie innych rzeczy tak, że wskazuje się ich lokalizację w tego rodzaju przestrzeniach". Antoine de Saint-Exupery pisał i myślał po francusku. Jak wielu innych pisarzy, rozważał problem języka i prze- strzeń, a w Locie do Arras wypowiedział swój pogląd na temat eksternalizujących i integrujących funkcji języka: „Czym jest odległość? Wiem, że wszystko, co naprawdę dotyczy człowieka, nie da się policzyć, zważyć i zmierzyć. Prawdziwa odległość nie jest kwestią oka; jest kwestią umysłu. Jej wartość jest wartością językową, gdyż to język właśnie wiąże ze sobą rzeczy". Edward Sapir, nauczyciel i mistrz Whorfa, również niezwykle sugestywnie pisał o relacji pomiędzy człowie- kiem a tzw. światem obiektywnym. „Jest to całkowite złudzenie wyobrażać sobie, że przy- stosowujemy się do rzeczywistości zasadniczo bez udziału 121 języka i że język jest tylko przypadkowym środkiem, za pomocą którego rozwiązujemy problem porozumiewania się i refleksji. W gruncie rzeczy realny świat skonstruowa- ny jest w znacznej mierze na podstawie nawyków języko- wych danej grupy". Wpływ myśli Sapira i Whorfa wykroczył daleko poza wąskie granice językoznawstwa opisowego i antropologii. Ich właśnie poglądy skłoniły mnie do przejrzenia kieszon- kowego słownika oksfordzkiego i wypisania wszelkich terminów odnoszących się do przestrzeni lub mających przestrzenne konotacje. Wstępna lista objęła blisko 5000 terminów, które można sklasyfikować jako odnoszące się do przestrzeni. Stanowi to 20% słów zamieszczonych w słowniku oksfordzkim. I choć tkwię głęboko we własnej kulturze, odkrycie to było dla mnie bardzo zaskakujące. Współczesny pisarz francuski Georges Matore w książce L 'Espace humain zanalizował historycznie metafory w tek- stach literackich jako środki przybliżania się do czegoś, co nazwał nieświadomą geometrią ludzkiej przestrzeni. Anali- zy jego dowodzą gruntownej zmiany, jaka zaszła pomiędzy renesansowym wyobrażeniem przestrzeni, geometrycznym i intelektualnym, a współczesnym akcentowaniem „dozna- wania" przestrzeni. Dzisiejsze pojęcie przestrzeni zawiera w sobie więcej ruchu i wychodzi poza przestrzeń wizual- ną ku znacznie głębszej przestrzeni zmysłowej. Literatura jako klucz do percepcji Analiza Matorego zbliżona jest pod pewnymi wzglę- dami do tego, co stosowałem sam w trakcie własnych badań. Pisarze, podobnie jak malarze, często zajmują się przestrzenią. Wyniki przekazywanych przez nich per- cepcji uzależnione są od stosowania tropów wizualnych i innych, za pomocą których wprowadza się zbliżenia różnego stopnia. W świetle tego, czego dokonano z językiem, wydawało się prawdopodobne, że badania 122 literatury mogą dostarczyć takich danych o percepcji przestrzeni, które mógłbym skonfrontować z informa- cjami otrzymanymi z innych źródeł. Zadawałem sam sobie pytanie, czy można posługiwać się tekstami lite- rackimi jako zbiorem danych raczej niż jako opisami. Jaki byłby rezultat, gdyby zamiast rozpatrywać obrazy stworzone przez autora jako pewne konwencje literackie, rozważać je jako pewne wzorcowe systemy przypomnień, wyzwalające w czytelniku określone obrazy? W tym celu należałoby poznawać literaturę nie tylko dla przyjemności czy też dla uchwycenia wątku czy intrygi, lecz z pełną świadomością również i po to, by zbadać zasadnicze składniki przekazów, jakie przesyła autor czytelnikowi, by mógł on tworzyć własne doznania przestrzenne. Trze- ba przy tym pamiętać, że komunikowanie przebiega na wielu płaszczyznach; to, co jest relewantne na jednej z nich, nie musi być relewantne na innej. Starałem się głównie uwydatnić tę płaszczyznę, do której odnoszą się dane sensoryczne opisane w rozdziałach IV, V i VI. Przytoczone poniżej fragmenty zostały oczywiście wy- rwane z kontekstów, przez co zatracają one nieco swój sens oryginalny. Mimo to jednak zdają one sprawę z tego, jak wielcy pisarze postrzegają i komunikują znaczenie przestrzeni jako jednego z ważnych kulturowo elementów w stosunkach międzyludzkich. Wedle Marshalla McLuhana trójwymiarowa perspek- tywa wizualna pojawia się po raz pierwszy w literaturze w Królu Ltarze. Edgar stara się przekonać oślepłego Gloucestera, że obaj stoją na szczycie urwiska w Dover: Jesteśmy na miejscu. Stójcie spokojnie. - O, jakie to straszne, Jak to odurza patrzeć w taką gfębię! Wrony i kawki krążące w pośrodku Ledwie wydają się wielkości chrząszczów. W połowie chyba wisi jakiś człowiek, Zbierając morski kopr, okropna czynność! Zda mi się, że się wydaje nie większym Jak jego głowa. Rybacy, chodzący 123 Ówdzie wzdłuż brzegów, rzekłbyś, że to myszy; ? ? A ów ogromny statek na kotwicy Wygląda jak czółenko; jego czółna Jak morskie boje, ledwie dostrzegalne. • ? ? ? Głuchy ryk fali bijącej o piaski Tu dojść nie może. Nie będę już patrzał, Bo mi się w mózgu zawraca i mógłbym Stoczyć się w przepaść! * Obraz poetycki opiera się na obrazie wizualnym wzma- gającym efekt przestrzeni widzianej ze wzgórza. Fragment osiąga punkt kulminacyjny niezależnie od tego, czy czy- tany jest głośno, czy też nie. W jego zakończeniu, po- dobnie jak na początku, wywołane jest poczucie zawrotu głowy. Czytelnik ma wrażenie, że porusza się razem z Gloucesterem. Walden Thoreau został wydany przeszło sto lat temu, równie dobrze jednak mógłby być napisany wczoraj: „Jedną z niedogodności, których doznawałem w tak małym domu, były kłopoty w zachowaniu należytego dystansu wobec mojego gościa w tych chwilach, gdy zaczynaliśmy rozmawiać o wielkich sprawach używając wielkich słów. Myślom potrzebna Jest przestrzeń, by mog- ły one nabrać powietrza w żagle i zrobić kilka kursów, zanim dobiją do portu. Pocisk myśli musi uporać się z bocznym rykoszetowym ruchem i wpaść w ostatni prosty kurs, zanim dojdzie do ucha słuchacza, w przeciw- nym bowiem razie mógłby mu wryć się w głowę. Tak samo zdania, które wypowiadamy, potrzebują przestrze- ni, by rozwinąć się i uformować w przerywane kolumny. Jednostki, podobnie jak narody, muszą mieć pomiędzy sobą dostatecznie rozległe i naturalne granice, a nawet pokaźne pasy neutralne... W moim domu znajdowaliśmy się tak blisko siebie, że nie mogliśmy zacząć słuchać... Jeżeli mówimy gadatliwie i głośno, godzimy się na to, by stać blisko siebie twarzą w twarz i czuć swoje oddechy; ale jeśli mówimy z rezerwą i namysłem, chcemy znajdować S2ekspir, Król Lear, Akt IV, scena 6, przełożył J. Paszkowski. 124 się trochę dalej, tak aby zdążyły wyparować zwierzęce ciepło i wilgoć". W tym krótkim fragmencie Thoreau porusza wiele spraw omawianych w niniejszej książce. Jego uwrażliwie- nie na potrzebę pozostawania poza obrębem strefy ter- micznej i zapachowej (tj. takiej, przy której czuje się czyjś oddech i ciepło ciała), jego walka o większą przestrzeń, w której dochodziłyby do głosu ważne myśli, świadczy 0 nieświadomych mechanizmach wyczuwania i regulowa- nia odległości. Powieść Butlera Droga człowiecza przeczytałem po raz pierwszy, gdy byłem chłopcem. Pamiętam do dziś jego plastyczne obrazy przestrzenne. Każdy utwór literacki, który zostaje z czytelnikiem przez trzydzieści pięć lat, wart jest ponownego przejrzenia; powróciłem więc do Butlera. Poniższa scena rozgrywa się na sofie, której Christina, matka Ernesta, używa jako psychologicznego środka po to, by wydobyć zwierzenia ze swego syna. Christina mówi do Ernesta: „Mój najdroższy chłopcze - rozpoczęła matka, biorąc go za rękę i składając ją w swej dłoni - przysięgnij mi, że nie będziesz nigdy czuł lęku ani wobec tatusia, ani wobec mnie. Przyrzeknij mi, najmilszy, jeśli mnie kochasz, przy- rzeknij mi - całowała go raz za razem i głaskała po włosach. A drugą ręką chwyciła go mocno i postanowiła nie wypuścić... - O twoim życiu wewnętrznym, mój drogi, wiemy tylko tyle, ile zdołamy wbrew tobie wywnioskować z okruszków, które czasem ci się wymykają, zanim zdą- żysz zauważyć, że już je powiedziałeś. Chłopiec drgnął. Zrobiło mu się gorąco i ogarnęło go uczucie niepewności. Doskonale wiedział, że nieustannie powinien mieć się na baczności, a jednak, choć uważał na każde słowo, od czasu do czasu zapominał o swej roli 1 wpadał w zdradliwą naturalność. Matka zauważyła, że drgnął, i ucieszyła się z draśnięcia, które zadała mu tak celnie. Gdyby była mniej pewna zwycięstwa, wyszlaby na tym lepiej i odmówiłaby sobie przyjemności dotykania 125 oczu [...] na koniuszkach rożków ślimaka, żeby z zadowo- leniem przypatrywać się, jak ślimak znów je chowa, ale uważała, że nieprzyjaciel, którego zdołała uwięzić przy sobie na kanapie i uchwycić mocno za rękę, zdany jest na jej łaskę i niełaskę, więc może zrobić z nim wszystko, na co jej przyjdzie ochota..."* Butler posługuje się dystansem intymnym intensywnie i precyzyjnie. Efekt fizycznej bliskości i kontaktu, ton głosu, gorący przypływ niepokoju, percepcja drgań twa- rzy dowodzą tego, jak skutecznie i z jaką premedytacją wdarto się w indywidualną „otoczkę" Ernesta. Jedną ze szczególnych cech pisarstwa Marka Twaina są deformacje przestrzeni. Czytelnik słyszy o rzeczach, które są niemożliwe i które zdarzają się w niemożliwych prze- strzeniach. Żyjąc na skraju Wielkiej Prerii, Mark Twain znajdował się pod przemożnym wpływem pojęcia granicy. Obrazy jego szarpią, naciskają, przygniatają i napinają, aż czytelnik dostaje zawrotu głowy. Ilustracją tego niewiary- godnego zmysłu parodoksów przestrzennych jest Wizyta kapitana Stormfielda w niebie. Kapitan Stormfield spędził trzydzieści lat na podróży do nieba i opowiada swojemu przyjacielowi Petersowi o wyścigu, w jaki wdał się z nie- zwykle wielką kometą: „Coraz bardziej zbliżałem się do jej ogona. Czy wiesz, jak to było? Jechałem pełnym biegiem, ale mimo to na zewnątrz musiałem wydawać się pchłą pełzającą po kon- tynencie Ameryki. Przebyłem około stu pięćdziesięciu milionów mil, ale nie dostałem się jeszcze nawet do jej talii, jeśli tak można powiedzieć o komecie". Tu następuje opis wyścigów, a także podniecenia i zain- teresowania wśród „stu bilionów pasażerów", którzy „wyroili się na pokład": „A więc, Peters, ciągle wysuwałem się po trochu na- przód, aż wreszcie dostałem się na wysokość dzioba tego starego statku. W tym czasie wyszedł na pokład i kapitan * Przei. J. Schwakopf, Warszawa 1960, s. 269-270 126 komety: stał teraz obok sternika, w mankietach i panto- flach, z potarganymi włosami, w podartym nieprzemakal- nym płaszczu. Boże mój miłosierny, jakie żałosne mieli przy tym miny! Doprawdy, nie mogłem się powstrzymać od zagrania im na nosie, huknąwszy przy tym na całe gardło: - Do widzenia! Do widzenia! Może zawieźć od was jakąś wiadomość żonie i dzieciom? To był błąd, Peters. Tak, później nieraz żałowałem tego powiedzenia - było ono naprawdę błędem." * Pomijając paradoksalność, jest tu wiele rzeczywistych szczegółów. Dzieje się tak dlatego, że wszelkie opisy, jeśli mają być przekonywające, muszą zachować zgodność pomiędzy postrzeganymi detalami a odległością, z której się je faktycznie rozróżnia. Takie spostrzeżenia jak potar- gane włosy kapitana i wyraz malujący się na twarzach kapitana i sternika możliwe są w obrębie fazy bliższej dystansu publicznego (zob. rozdział X). Saint-Exupery miał niesłychane wyczucie przestrzeni indywidualnej i intymnej, jak również sporo wiedzy o tym, jak komunikować się za pomocą ciała i zmysłów. W poniższych fragmentach Nocnego lotu trzy zdania opisują trzy zmysły i tyleż dystansów: „Wstała, otworzyła okno, uczuła na twarzy tchnienie wiatru. Pokój ich wznosił się nad miastem. Z sąsiedniej kamienicy, w której tańczono, wiatr przenosił dźwięki jakiejś tanecznej melodii - była to godzina zabawy i spoczynku". Nieco później, gdy jej mąż lotnik wciąż jeszcze śpi: „Patrzyła na jego silne ramiona, w których za godzinę ważyć się będzie los komunikacji z Europą, na których zaciąży wielka odpowiedzialność, jak gdyby za losy całe- go miasta. ... te jego pieszczotliwe ręce są jedynie obłaskawione, gdyż prawdziwy ich trud i przeznaczenie są jej nie znane. Zna uśmiechy tego człowieka, jego pieszczoty, ale nie zna jego boskich gniewów, gdy walczy z burzą. Przywiązała go * Tłumaczenie anonimowe w Trzydzieści truy opowieści, Warszawa 1973. 127 do siebie tkliwymi więzami: muzyką, miłością, kwiatami, ale za każdym razem w godzinę odjazdu więzy te opadały zeń i zdawało się, że nie bolał nad tym wcale".* W Procesie Kafka przeciwstawia sobie zachowania Europejczyków z północy i z południa. O ich konwen- cjach w traktowaniu dystansu węchowego mówi następu- jący fragment: „Opowiedział kilkoma gładkimi zdaniami, które Włoch przyjął znowu ze śmiechem, przy czym kilkakrotnie po- gładził nerwowo ręką swój stalowosiwy krzaczasty wąs. Ten wąs był z pewnością perfumowany, wprost kusił, aby zbliżyć się i powąchać". Kafka był w pełni świadom swego ciała i jego wymagań przestrzennych w trakcie poruszania się. Jego kryterium zatłoczenia oparte jest na ograniczeniach ruchu: „Pożegnawszy się z Dyrektorem przystąpił do K., i to tak blisko, że K. musiał odsunąć swój fotel, aby móc się poruszać. ... zauważył małą boczną ambonę, całkiem prostą, wykutą [...] w kamieniu. Była tak mała, że z daleka wyglądała jak pusta jeszcze wnęka przeznaczona na usta- wienie figury świętego. Kaznodzieja na pewno nie mógłby nawet na krok cofnąć się w głąb od poręczy. Ponadto kamienne sklepienie ambony zaczynało się niezwykle ni- sko i wznosiło się ku górze wprawdzie bez wszelkich ozdób, ale za to ze sterczącym w dół nawisem, tak że człowiek średniego wzrostu nie mógłby się tam wypros- tować, tylko musiał stale wychylać się przez balustradę. To wszystko było jakby wymyślone ku udręce kazno- dziei..."** To że Kafka użył słowa „udręka", świadczy o tym, iż zdawał sobie sprawę z komunikatywnej roli architektury. Jego opresywne przestrzenie kinestetyczne wyzwalają w czytelniku skryte uczucia wywodzące się z minionych Przekład M. Czapskiej i St. Stempowskiego, Warszawa 1963, s. 42-43. ** Przeł. B. Schulz, Warszawa 1957, s. 229. 128 1. Morsy śpiące na skałach Round Island (Alaska) to świetny przykład zachowania zwierząt kontaktujących się. 2. Gatunki nie kontaktujące się, jak przedstawione poniżej łabędzie, unikają dotyku. 3 i 4. H. Hediger nazwał dystansem osobniczym odległość, jaką utrzymują między sobą przedstawiciele nie kontaktujących się gatun- ków zwierząt. Ptaki wygrzewające się w słońcu i ludzie czekający na autobus stanowią przykład takiego naturalnego łączenia się w grupę. 5 i 6 Te fotografie ludzi pogrążonych w rozmowie przedstawiają dwa z czterech dystansów występujących u człowieka. Na fot. 5 dystans intymny jest wyraźnym przejawem agresywnych i wrogich uczuć, jakie żywią wobec siebie przedstawieni tu mężczyźni. Na fot. 6 widzi- my troje znajomych zachowujących dystans osobniczy - fazę dalszą. 13 i 14. Rozmieszczenie mebli w miejscach publicznych ma ścisły związek z rozmowami. Niektóre pomieszczenia, jak poczekalnie na dworcach kolejowych, gdzie miejsca do siedzenia znajdują się w sztywnych rzędach, zniechęcają do nawiązywania rozmowy (prze- strzenie odspoleczne). Inne, jak stoliki w europejskiej kafejce pod gołym niebem, skłaniają ludzi do skupiania się (przestrzenie do- społeczne). 15 i 16. Pojęcie przestrzeni trwałej dotyczy obiektów materialnych oraz odnoszących się do pomiesz- czeń i budowli zinternalizowanych wzorców, które kierują zachowa- niem człowieka. Te dwa zdjęcia ciasnej, źle rozplanowanej kuchni ukazują częsty we współczesnym budownictwie brak zgodności mie- dzy elementami projektu a czynno- ściami, jakie w danym pomieszcze- niu mają być wykonywane. 17. Plac Świętego Marka w Wenecji uznany jest powszechnie za idealny przykład udanego zamknięcia rozległej przestrzeni. Swoboda i spokój, jakie najwyraźniej czują ludzie przedstawieni na tym zdjęciu, nasuwają myśl o tym, że jest to przestrzeń stymulująca, a zarazem wygodna. 18. Rzeźba wzbogaca przestrzeń o dodatkowy wymiar, zwłaszcza gdy można jej na różne sposoby dotykać, opierać się o nią lub się na nią wspinać. 19 i 20. Wzorce proksemiczne stanowią często świetne klucze do zrozumienia różnic kulturowych. Dwie sceny typowe dla Francji - stłoczone stoliki w kawiarni i tłum ludzi przysłuchujących się występom pod gołym niebem - ilustrują szczególną skłonność do tłoczenia się, o wiele większą niż ta, która cechuje mieszkańców krajów północnej Europy, Anglików i Amerykanów. '.*-.? 7 w 21. Pięknym przykładem typowego dla Japończyków wykorzystania i zagospodarowania przestrzeni jest pochodzący z XV wieku ogród klasztoru zen w Ryoanji, niedaleko starej stolicy Kioto. Piętnaście skał wystających z morza pokruszonego żwiru przywodzi na myśl zaangażowanie wszystkich zmysłów w postrzeganie przestrzeni oraz tendencję do naprowadzania człowieka na miejsce, w którym może on znaleźć coś dla siebie. Przejawia się ona i w innych aspektach japońskiego życia. 22. Arabowie bardzo są uczuleni na zatłoczenie architektoniczne i wymagają przestrzeni z nie zakłóconym niczym widokiem. „Dom złości" w Bejrucie zbudowano, by ukarać sąsiada pozbawiając go widoku na Morze Śródziemne. 23 i 24. Domy komunalne przysłaniają i usuwają z pola widzenia podstawowe ludzkie problemy, lecz ich nie rozwiązują. Wysokie bloki stanowią widok mniej przykry niż slumsy, ale często trudniej w nich się żyje niż w domach, na których miejsce powstały. 25 i 26. Dwa nowe rozwiązania architektoniczne pozwalają żywić nadzieję, że zagęszczenie i zakorkowanie centrów miast da się odwrócić. Fot. 25. Marina City w Chicago - okrągłe wieże mieszkalne zaprojektowane przez Bertranda Goldberga. Na niższych piętrach, zbudowanych spiralnie i pozbawionych okien, znajdują się pa- rkingi dla mieszkańców. Fot. 26. Inna ciekawa próba rozwiązań architektonicznych: bu- dynki projektu Chloethiel Smith, architekta z Waszyngtonu. Auto- rce udało się stworzyć interesującą i estetyczną dzielnicę miesz- kaniową, gdzie problemy życia w wielkim mieście znalazły humani- styczne rozwiązanie. utrapień architektonicznych, przypominających mu na nowo, że ciało jest czymś więcej niż skorupą, pasywnie zajmującą pewną liczbę decymetrów sześciennych. W powieści japońskiego pisarza Yasunari Kawabaty kryją się informacje o japońskich modalnościach zmys- łowych. Pierwsza z cytowanych poniżej scen rozgrywa się na zewnątrz. Druga jest bardziej intymna. Dla powieści Kawabaty typowe są zmiany w zaangażowaniu senso- rycznym i towarzyszące im nastroje: ,,... pod pretekstem, że musi zdążyć jeszcze na pocztę przed jej zamknięciem, opuścił razem z gejszą pokój. Zaraz jednak po wyjściu z gospody poddał się cał- kowicie przemożnemu urokowi okolicznych gór, od któ- rych ciągnął ostry zapach młodych liści, i z furią począł piąć się ścieżkami wzwyż... Dobrze już zmęczony, zawrócił ostro w miejscu i pod- winąwszy poły kąpielowego płaszcza, który miał na sobie, zbiegł jak szalony w dół". Z powrotem w gospodzie, tuż przed wyjazdem do Tokio, Shimamura rozmawia ze swoją gejszą: „Na jego twarzy błąkał się ledwo uchwytny uśmiech, a jednocześnie uświadomił sobie, że - zapewne pod wpływem wspomnień owych «odległych czasów» - obdarza w myślach coraz to nowymi barwami ciało tej dziewczyny. Gdy dąsając się pochylała głowę, widać było, że nawet kark widoczny spod kołnierzyka kimona pokrywa się pąsem, a wtedy odnosił wrażenie, jakby ukazywała mu swe nagie ciało, dopiero co wynurzone z wody". * Gdy bada się literaturę z nastawieniem na strukturę raczej niż na treść, można odnaleźć w niej rzeczy, które rzucają dużo światła na historyczne tendencje i przemiany w modalnościach zmysłowych. Nie mam wątpliwości, że przemiany tego rodzaju związane są z typem środowiska, jakie człowiek w danym czasie i w danej kulturze uzna za najbardziej dla siebie odpowiednie. Nie wiadomo, czy * Kraina śniegu, przełożył W. Kotański, Warszawa 1969, s. 19-20 i 36. 129 w tym krótkim przeglądzie zdołałem dowieść, że literatu- ra poza wszystkim jest źródłem danych o tym, jak czło- wiek posługuje się zmysłami. Historyczne i kulturowe zróżnicowania wydają mi się całkiem oczywiste. Jednakże nie są one równie jasne dla tych, którzy czytają literaturę wyłącznie pod kątem jej treści. W następnych dwóch rozdziałach rozważane będą z odmiennego punktu widzenia te same dane; to mia- nowicie, jak człowiek nadaje przestrzeni strukturę trwałą, na pół trwałą bądź ruchomą, a także to, jakimi dy- stansami posługuje się w interakcji z drugimi. Innymi słowy, opisane w nich zostaną te konstruktywne zasady, jakie należy uwzględnić przy projektowaniu naszych do- mów i naszych miast. 130 IX Antropologia przestrzeni: model strukturalny Omówione zostały już takie sprawy, jak terytorializm, rozmieszczanie się i kontrola populacji. Zachowania na niższych płaszczyznach strukturalnych, na których opiera się kultura, nazywam infrakulturą. Termin ten sta- nowi nieodłączną część systemu klasyfikacji proksemicz- nej i zakłada istnienie określonego zbioru płaszczyzn, na jakich zachodzą relacje z innymi częściami składowymi owego systemu. Jak czytelnik zapewne sobie przypomina, proksemika to nazwa dla obserwacji i teorii dotyczących posługiwania się przestrzenią przez człowieka. Rozdziały IV, V i VI omawiały zmysłową, fizjologiczną podstawę funkcjonowania wszystkich ludzi, podstawę, której kultura nadaje strukturę i znaczenie. Do tej prekul- turowej sensorycznej podstawy powinien odwoływać się badacz kultury A, porównując ją z wzorami proksemicz- nymi kultury B. Rozważyliśmy dotąd dwie płaszczyzny przejawiania się proksemiki. Jedna z nich, infrakul- t u r o w a, ma charakter behawioralny i zakorzeniona jest w przeszłości człowieka. Druga, prekulturowa, ma charakter fizjologiczny i przejawia się jeszcze dziś. Trzecia płaszczyzna, mikrokulturowa, jest płaszczyzną, na której dokonywane są zwykłe spostrzeżenia proksemiczne. Proksemika jako przejaw mikrokultury ma trzy aspekty: aspekt trwały, aspekt na pół trwały i aspekt nieformalny. Chociaż przekład z jednej płaszczyzny na drugą jest zazwyczaj sprawą niezmiernie trudną, uczeni powinni od 131 czasu do czasu tego próbować choćby przez wzgląd na perspektywę. Bez rozległych systemów myślowych, które łączą ze sobą owe płaszczyzny, w człowieku rozwija się coś w rodzaju schizoidalnego autyzmu i izolacji, co może okazać się niebezpieczne. Jeżeli na przykład cywilizowany człowiek ignoruje dane otrzymywane z płaszczyzny infra- kulturowej, informujące o nadmiernym zatłoczeniu, bie- rze na siebie ryzyko powstania „bagna behawioralnego", jeśli go ono jeszcze nie dotknęło. Doświadczenie z jele- niami na James Island przerażająco przypomina Czarną Śmierć, która zgładziła dwie trzecie populacji europejskiej w połowie XIV wieku. I choć za to masowe wymieranie odpowiedzialny był bezpośrednio bakcyl dżumy, zmniej- szona odporność na stresująco zatłoczone życie w śred- niowiecznych miastach wzmogła bez wątpienia jego sku- teczność. Trudności metodologiczne związane z przekładem z jednej płaszczyzny na drugą wywodzą się z zasadniczej nieokreśloności kultury, którą omawiałem w Bezgłośnym języku. Nieokreśloność ta jest funkcją istnienia różno- rakich poziomów, na jakich zachodzą wydarzenia kul- turowe, a także faktu, że dla obserwatora jest rzeczą niemożliwą spostrzegać jednocześnie z równym stopniem precyzji coś, co zachodzi na dwu lub więcej płaszczyz- nach, różniących się od siebie analitycznie lub behawio- ralnie. Czytelnik może się o tym przekonać, koncentrując się na fonetycznych detalach mowy (na tym, jak powstają dźwięki) i jednocześnie próbując mówić elokwentnie. Mam tu na myśli nie po prostu wyraźne wymawianie, lecz zastanawianie się nad tym, jak położony jest język, jaki jest układ warg, czy struny głosowe wprawione są w drga- nia, czy też nie, i w jaki sposób bierze się oddech przy każdej sylabie. Nieokreśloność, o której mowa, wymaga pewnego dodatkowego komentarza. Wszelkie organizmy są w wysokim stopniu uzależnione od redundancji, tj. od zjawiska polegającego na tym, że informacja otrzymywa- na z jednego systemu wzmacniana jest przez inne systemy 132 w wypadku awarii. Człowiek również zaprogramowany został przez kulturę w sposób zasadniczo redundantny. W przeciwnym razie nie mógłby w ogóle rozmawiać czy w jakikolwiek inny sposób wchodzić w interakcję z in- nymi; zabierałoby mu to zbyt wiele czasu. Mówiąc, ko- munikujemy tylko część przekazu. Resztę uzupełnia sobie słuchający. Wiele z tego, co nie zostało wypowiedziane, traktuje się jako rzecz oczywistą. Jednakże kultury różnią się tym, co się w nich przemilcza. Dla Amerykanów byłoby czymś zupełnie zbytecznym wskazywać czyścibu- towi kolor pasty, jaka powinna być użyta. Ale w Japonii Amerykanie, którzy nie wybrali koloru pasty, mogą ode- słać do pastowania brązowe buty i dostać z powrotem uczernione. Jedną z funkcji modelu pojęciowego i systemu klasyfikacyjnego jest wydobycie na jaw owych traktowa- nych jako oczywiste fragmentów komunikowania się i ukazanie wzajemnych związków pomiędzy poszczegól- nymi fragmentami. To, czego dowiedziałem się w trakcie mych badań na temat płaszczyzny infrakulturowej, okazało się bardzo pomocne w stworzeniu modeli badawczych na kulturowej płaszczyźnie proksemiki. Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu zachowania terytorialne na każdym etapie życia (np. zalotów czy też opieki nad młodymi) są dość zafiksowane i rygorystyczne. Granice terytoriów są na ogół stałe, podobnie jak miejsca pewnych specyficznych czynności wyznaczone w obrębie terytorium, takie jak miejsce do spania czy jedzenia lub do budowy gniazda. Terytorium w każdym sensie tego słowa stanowi ekstensję organizmu, oznaczaną za pomocą znaków wizualnych, wokalnych lub zapachowych. Człowiek stworzył material- ne ekstensję terytorializmu, a także niewidzialne oznacze- nia terytoriów. Ponieważ terytorializm jest zjawiskiem względnie niezmiennym, nazwałem ten typ przestrzeni na płaszczyźnie proksemicznej przestrzenią trwałą. Następne akapity poświęcone będą przestrzeni trwałej, przestrzeni na pół trwałej i przestrzeni nieformalnej. 133 Przestrzeń trwała Tworzenie przestrzeni trwałej jest jednym z podstawo- wych sposobów organizowania działalności indywidual- nej i grupowej. Obejmuje ono zarówno zmaterializowane, jak niewidoczne wzorce, które kierują zachowaniem czło- wieka. Budowle są jednym z przejawów wzorców prze- strzeni trwałej; co więcej, są one również w charakterys- tyczny sposób grupowane i dzielone wewnętrznie zgodnie z kulturowo zdeterminowanymi modelami. Topografia wiosek, miasteczek i miast, a także przedzielającego je pejzażu nie jest przypadkowa, wynika z planu, który zmienia się w zależności od epoki i kultury. Nawet wnętrze domu na Zachodzie jest zorganizowane przestrzennie. Znajdujące się w nim specjalne pomieszcze- nia służą nie tylko do wykonywania określonych funkcji, jak np. przygotowywanie posiłków, jedzenie, odpoczynek, rozrywka, prokreacja, ale również do zachowania ogólnej higieny. Jeżeli, jak to się czasem zdarza, przedmioty lub czynności związane z pewną przestrzenią zostaną przenie- sione do innej przestrzeni, fakt ten jest natychmiast za- uważalny. Ludzie żyjący „w bałaganie", „w permanent- nym zamieszaniu" to ci, którzy nie potrafią uporząd- kować czynności i przedmiotów wedle jednolitego, kon- sekwentnego, dającego się sformułować planu przestrzennego. Przeciwne miejsce na tej skali zajmuje taśma montażowa - precyzyjne zorganizowanie przed- miotów w czasie i w przestrzeni. W rzeczywistości współczesna wewnętrzna topografia domu, traktowana przez Amerykanów i Europejczyków jako coś oczywistego, jest zupełnie świeżej daty. Aż do XVIII stulecia, jak wykazuje Philippe Aries w Historii dzieciństwa, pomieszczenia w europejskich domach nie miały wyznaczonych stałych funkcji. Członkom rodziny nie przysługiwała taka prywatność jak obecnie. Nie było przestrzeni przeznaczonych do określonego celu ani 134 miejsc nienaruszalnych. Obcy wchodzili i wychodzili we- dle własnego uznania, a łóżka i stoły były zestawiane i rozkładane w zależności od nastrojów i apetytów okupu- jących dom osób. Dzieci ubierano i traktowano tak jak małych dorosłych. Nic dziwnego, że pojęcie dzieciństwa i związane z nim pojęcie rodziny nuklearnej pojawiły się, gdy nastąpiła specjalizacja pomieszczeń wedle funkcji i odseparowanie ich od siebie. W wieku XVIII dom zmienił swoją formę. W języku francuskim zaczęto odróż- niać chambre od salle. W języku angielskim funkcję poko- ju zaczęła wskazywać jego nazwa - bedroom, living room, dining room. Pokoje zaczęto planować tak, by otwierały się na korytarz lub hali, podobnie jak domy na ulicę. Mieszkańcy przestali przechodzić z jednego pokoju do drugiego. Uwolniony od atmosfery dworca czy zajazdu, chroniony przez nowe przestrzenie, wzorzec rodziny za- czął się stabilizować i wyrażać w formie domu. Książka Presentation ofSelfin Everyday Life Goffmana jest drobiazgowym, precyzyjnym zapisem obserwacji do- tyczących związku pomiędzy fasadą, jaką ludzie ukazują światu, i własnym ja, które za nią skrywają. Posłużenie się terminem „fasada" jest już samo w sobie znaczące. Sygna- lizuje istnienie pewnych płaszczyzn, które powinny zostać zbadane, i napomyka o funkcjach pełnionych przez twory architektoniczne. Zapewniają nam one coś w rodzaju parawanów, za którymi możemy schować się od czasu do czasu. Napięcie wywołane utrzymywaniem fasady mo- że być ogromne. Architektura potrafi uwolnić nas od niego. Daje nam ona też możliwość schronienia, miejsca w którym możemy włożyć domowe pantofle i być swo- bodnie sobą. Faktu, że tak niewielu biznesmenów ma biura we własnych domach, nie da się wyjaśnić wyłącznie konwen- cją i trudną sytuacją dyrektora, gdy nie ma on wokół siebie podwładnych. Spostrzegłem, że wielu ludzi ma dwie, a nawet więcej osobowości: jedną w pracy, a zupeł- nie inną w domu. Odseparowanie miejsca pracy od domu 135 w takich wypadkach strzeże owe dwie, często sprzeczne ze sobą osobowości przed popadaniem w konflikty, a nawet służy ustabilizowaniu idealnej wersji każdej z nich, wersji dostosowanej do obrazu zaprojektowanego przez archite- kturę i otoczenie. Związek pomiędzy przestrzenią trwałą a osobowością i kulturą nigdzie nie jest tak widoczny jak w wypadku kuchni. Kolidowanie ze sobą w kuchni mikrowzorców wywołuje coś więcej niż tylko irytację u kobiet, z którymi przeprowadzałem wywiady. Moja żona, borykająca się przez wiele lat z kuchniami różnego rodzaju, tak skomen- towała projektantów: „Gdyby któremukolwiek z męż- czyzn projektujących kuchnię przyszło w niej pracować, nigdy nie zrobiłby tego w taki sposób". Niezgodność pomiędzy elementami projektu, wzrostem i budową ko- biecą (kobiety zwykle nie są na tyle wysokie, by mogły swobodnie sięgać po różne przedmioty) a czynnościami, które trzeba wykonać, choć nie zawsze od razu widoczna, bywa niekiedy wręcz niewiarygodna. Rozmiary, kształty, uszeregowanie i rozplanowanie wnętrz domu, wszystko to mówi gospodyniom o tym, jak wiele lub jak mało wiedział projektant o szczegółach przestrzeni trwałych. Poczucie właściwej orientacji w przestrzeni sięga u czło- wieka dość głęboko. Umiejętność ta jest ostatecznie sple- ciona ze zdolnością do przeżycia i ze zdrowiem psychicz- nym. Dezorientacja w przestrzeni to tyle co psychoza. Różnica pomiędzy działaniem z szybkim refleksem a ko- niecznością zatrzymania się i zastanowienia w nagle po- wstałej sytuacji może oznaczać różnicę pomiędzy życiem a śmiercią - reguła ta odnosi się w równym stopniu do kierowcy manewrującego pomiędzy pojazdami, co i do gryzonia umykającego drapieżnikowi. Lewis Mumford zauważa, że jednolity, kratkowy wzorzec, wedle którego zbudowane są nasze miasta, „sprawia, iż przybysze czują się w nich równie zadomowieni jak starzy mieszkańcy". Amerykanie przyzwyczajeni do tego wzorca są często sfrustrowani, gdy zetkną się z czymś innym. Jest im 136 trudno czuć się jak w domu w stolicach Europy, które nie zostały zorganizowane wedle tego prostego planu. Nie- omal bez wyjątku przybysze używają słownictwa i tonu, które kojarzą się z osobistym afrontem, jak gdyby miasto się przeciw nim sprzysięgło. Nie należy też dziwić się, że ludzie przywykli do francuskiego systemu promienistej gwiazdy czy rzymskiej kratownicy mają kłopoty w takich miejscach jak Japonia, gdzie cały wzorzec przestrzeni trwałej jest zasadniczo i radykalnie odmienny. Istotnie, gdyby ktoś zechciał zaprojektować dwa kontrastujące ze sobą systemy, nie mógłby tego zrobić lepiej. Systemy europejskie akcentują i nazywają linie, japońskie zaś traktują w sposób formalny wszystkie punkty przecięcia i o linie nie dbają zupełnie. W Japonii nazwy nadaje się nie ulicom, lecz ich przecięciom. Domy są uporządkowane nie w przestrzeni, ale w czasie, i numeruje się je w tej kolejności, w jakiej zostały zbudowane. Wzorzec japoński podkreśla hierarchie wyrastające wokół centrów; amery- kański zaś znajduje swój szczytowy wyraz w jednakowych przedmieściach, gdzie jakikolwiek numer wzdłuż ulicy jest równie dobry jak każdy inny. W Japonii dom, który został wybudowany w pierwszej kolejności, stale przypomina mieszkańcom pod numerem 20, że numer 1 był pierwszy. Niektóre aspekty przestrzeni trwałej uwidaczniają się dopiero przy obserwowaniu ludzkiego zachowania. W Ameryce na przykład powoli zanika instytucja dining room, ale do dziś jeszcze zauważa się linię oddzielającą strefę związaną z posiłkami od reszty pokoju. Niewidzial- na granica wyodrębniająca na przedmieściach jedno po- dwórze od drugiego jest inną trwałą cechą kultury amery- kańskiej lub przynajmniej niektórych jej subkultur. Architekci tradycyjnie zajmują się wizualnymi wzor- cami struktur - tym, co się widzi. Są oni całkowicie nieświadomi faktu, że ludzie noszą w sobie pewne inter- nalizacje przestrzeni trwałej, których nauczyli się na po- czątku życia. Nie tylko Arabowie, ale i Amerykanie popadają w depresję, jeśli nie mają dość przestrzeni. Jeden 137 z moich rozmówców powiedział: „Mogę sobie dać radę ze wszystkim, jak długo mam obszerne pokoje i wysokie sufity. Widzi pan, wzrosłem w starym domu w Brooklynie i nigdy nie przyzwyczaję się do czegoś innego". Na szczęście są jeszcze architekci, którzy znajdują czas na to, by uwzględniać głęboko zakorzenione potrzeby ich klien- tów. Jednakże indywidualny klient nie jest tym, co inte- resuje mnie najbardziej. Problemem, który staje dziś przed nami w projektowaniu i przebudowie naszych miast, jest zrozumienie potrzeb większości ludzi. Buduje- my olbrzymie budynki mieszkalne i gigantyczne biurowce bez pojęcia o tym, czego pragną ci, którzy będą je zajmować. Ważnym szczegółem przestrzeni trwałej jest to, że sta- nowi ona coś w rodzaju formy odlewniczej, modelującej większą część naszych zachowań. To właśnie miał na myśli Winston Churchill, gdy mówił: „Kształtujemy nasze budynki, a one kształtują nas". Podczas powojennej de- baty nad odnowieniem Izby Gmin Churchill wyraził oba- wę, że odejście od intymnego wzorca przestrzennego Izby, w której polityczni przeciwnicy siedzą naprzeciw siebie po dwóch stronach wąskiej ławy, może poważnie zmienić styl rządzenia. Nie był on pierwszym, który wskazywał na doniosłą rolę przestrzeni trwałej, ale nigdy przedtem po- gląd ten nie został wyrażony tak dobitnie. Jedną z wielu podstawowych różnic pomiędzy kultura- mi jest to, że dokonują one ekstensji odmiennych anato- micznych i behawioralnych cech ludzkiego organizmu. Jeżeli dochodzi do zapożyczenia międzykulturowego, jest konieczne, by elementy zapożyczane uległy adaptacji. W przeciwnym razie to, co nowe, i to, co stare, nie harmonizuje ze sobą, a w niektórych wypadkach dwa wzorce są całkowicie sprzeczne. Japonia na przykład miała trudności ze zintegrowaniem samochodu w kul- turze, w której do linii łączących pewne punkty (tj. dróg) przywiązuje się znacznie mniej wagi niż do samych tych punktów. Stąd też Tokio słynie z doprowadzania do 138 najbardziej imponujących korków ulicznych na świecie. Motoryzacja źle się przyjmuje w Indiach, gdzie miasta są fizycznie zatłoczone, a społeczeństwo jest w wyszukany sposób podzielone hierarchicznie. Dopóki hinduscy in- żynierowie nie zdołają zaprojektować dróg, które izo- lowałyby powolnych pieszych od szybko poruszających się wehikułów, dopóty klasowo uwarunkowany brak względów kierowcy dla nędzarzy powodować będzie ciąg- le tragedie. Nawet budowle Le Corbusiera w Czandigarh, stolicy Pendżabu, musiały zostać zmodyfikowane przez lokatorów, by stać się mieszkalne. Hindusi obudowywali ścianami balkony Le Corbusiera i zamieniali je w kuch- nie. Analogicznie Arabowie przybywający do Stanów Zjednoczonych konstatują, że nabyte przez nich wzorce przestrzeni trwałej nie godzą się z budownictwem amery- kańskim. Czują się nim udręczeni - zbyt niskimi sufitami, zbyt małymi pokojami, brakiem należytej prywatności i rozległych widoków z okien. Nie należy jednak sądzić, że niezgodność pomiędzy wzorcami zinternalizowanymi a zeksternalizowanymi zdarza się tylko na styku różnych kultur. W miarę jak rozwija się nasza technologia, takie jej osiągnięcia, jak klimatyzacja, oświetlenie jarzeniowe, ściany dźwięko- szczelne, pozwalają nam projektować domy i biura bez oglądania się na tradycyjny wzorzec drzwi i okien. Ale innowacje te częstokroć dają w wyniku ogromne pokoje- -stodoły, w których terytorium dziesiątków urzędników tkwiących w swoich klatkach jest nie ustalone. Przestrzeń na pół trwała Parę lat temu poproszono Humphry'ego Osmonda, utalentowanego i spostrzegawczego lekarza, o pokierowa- nie ogromnym centrum zdrowotno-badawczym w Saskat- chewan. Szpital ten był jednym z pierwszych miejsc, w których wyraźnie zademonstrowano związek pomiędzy 139 przestrzeniami na pół trwałymi a zachowaniem. Osmond zauważył, że niektóre pomieszczenia, jak np. dworce kolejowe, skłaniają ludzi do trzymania się z daleka od siebie. Nazwał je przestrzeniami odspołecznymi (sociofu- gal). Inne znów, takie jak kramiki w staroświeckim drug- storze albo stoliki we francuskiej kafejce pod gołym niebem, skłaniają ludzi do skupiania się razem. Te znów nazwał dospołecznymi (sociopetal). W szpitalu, którym kierował, pełno było przestrzeni odspołecznych, mało zaś takich, które można by nazwać dospołecznymi. Co wię- cej, personel pomocniczy i pielęgniarski wyraźnie wolał te pierwsze, gdyż łatwiej w nich było utrzymywać porządek. Krzesła w hallach, które w godzinach odwiedzin były poustawiane w niewielkie kręgi, natychmiast szeregowano w sposób niemal wojskowy, w długie rzędy wzdłuż ścian. Szczególną uwagę Osmonda zwrócił nowo zbudowany, „pokazowy" geriatryczny oddział kobiecy. Wszystko w nim było nowe i błyszczące, czyste i jasne. Było tu dość przestrzeni i dużo radosnych kolorów. Jedyny kłopot polegał na tym, że im dłużej pacjentki przebywały na oddziale, tym mniej miały ochoty do rozmawiania ze sobą. Stopniowo wszystkie upodobniły się do mebli, per- manentnie i cicho siedząc pod ścianami w regularnych odstępach pomiędzy łóżkami. W dodatku wszystkie zda- wały się być w stanie depresji. Wyczuwając, że przestrzenie te były raczej odspołeczne niż dospołeczne, Osmond zaangażował wnikliwego mło- dego psychologa Roberta Sommera, aby popracował nad związkiem pomiędzy umeblowaniem pomieszczeń a chę- cią rozmowy. Szukając takiego naturalnego otoczenia, które nastręczałoby wiele różnych sytuacji, w jakich moż- na obserwować rozmawiających ludzi, Sommer wybrał sobie kawiarnię szpitalną, ze stolikami o powierzchni 90 na 180 cm, przeznaczonymi dla sześciu ludzi. Przy stoli- kach tych możliwe było utrzymywanie sześciu różnych dystansów i tyleż orientacji jednego ciała w stosunku do innego: 140 D 1 /. c**- F - A — poprzez róg stołu C - B — bokiem do siebie C - D — w poprzek stołu E - A — od jednego końca do drugiego E - F — ukośnie wzdłuż stołu C - F — ukośnie w poprzek stołu Pięćdziesiąt posiedzeń obserwacyjnych, w czasie któ- rych w regularnych odstępach liczono rozmowy, wykaza- ło, że: konwersacje na linii F-A (poprzez róg stołu) były dwukrotnie częstsze od konwersacji na linii C-B (bokiem do siebie), które z kolei zdarzały się trzykrotnie częściej niż konwersacje na linii C-D (w poprzek stołu). Na innych liniach Sommer nie zauważył żadnych rozmów. Innymi słowy, układ narożny, gdzie ludzie siedzą pod kątem prostym do siebie, daje sześć razy więcej rozmów niż układ twarzą w twarz - poprzez 90-centymetrową szerokość stołu - i dwa razy więcej niż układ bokiem do siebie. Rezultaty tych spostrzeżeń zasugerowały rozwiązanie problemu wycofywania się i izolacji starszych ludzi. Za- nim jednak cokolwiek zrobiono, trzeba było dokonać wielu przygotowań. Jak wiemy, ludzie bardzo osobiście odbierają porządkowanie przestrzeni i sprzętów. Ani per- sonel, ani sami pacjenci nie zgodziliby się na to, by ktoś obcy „bałaganił" w ich meblach. Osmond jako dyrektor 141 mógłby wprawdzie nakazać to, czego sobie życzył, ale wiedział dobrze, że personel zacznie spokojnie sabotować jakiekolwiek arbitralne posunięcia. Pierwszym krokiem było więc wciągnięcie presonelu do serii „eksperymen- tów". Zarówno Osmond, jak i Sommer zauważyli, że pacjentki tego oddziału w sali szpitalnej znacznie częściej pozostawały względem siebie w relacji B-C i C-D niż w kafeterii, i że siadały w większych odległościach. W do- datku nie było tam miejsca na rzeczy osobiste. Jedynymi elementami terytorialnymi związanymi z pacjentką było jej łóżko i krzesło. W konsekwencji pisma kładzione były na podłodze, skąd szybko wymiatał je personel. Niewielki stolik dla każdej pacjentki mógł zapewnić jej dodatkowe terytorium i dogodne miejsce do przechowywania pism, książek i materiałów piśmiennych. Gdyby nadto stoliki takie były kwadratowe, mogłyby ułatwić pacjentkom na- wiązywanie rozmów. Gdy tylko wciągnięto personel do udziału w ekspery- mentach, wniesiono małe stoliki i poustawiano wokół nich krzesła. Z początku pacjentki sprzeciwiały się inno- wacji. Przywykły do rozmieszczenia „ich" krzeseł w okre- ślonych miejscach i niechętnie godziły się z tym, że będą teraz przesuwane przez innych. Personelowi polecono, aby starał się utrzymać w miarę możności nowy układ aż do rnomentu, w którym zostanie on obrany jako coś raczej alternatywnego niż irytującego, coś, na co można nie zwracać uwagi. I ponownie zaczęto liczyć rozmowy. Liczba ich zwiększyła się dwukrotnie, a czytywano trzy razy częściej, prawdopodobnie dlatego, że było już teraz miejsce na trzymanie książek i czasopism. Podobne prze- meblowanie pokoju dziennego spotkało się z takim sa- mym sprzeciwem, lecz w ostatecznym wyniku dało więk- szą liczbę rozmów. Trzeba tu wyraźnie powiedzieć trzy rzeczy. Konkluzji, jaką wyciągnięto ze szpitalnych obserwacji, nie da się zastosować wszędzie. To znaczy, dystans w poprzek rogu sprzyja jedynie rozmowom: a) określonego typu b) mię- 142 dzy ludźmi pozostającymi względem siebie w określonej relacji i c) w ściśle określonym otoczeniu kulturowym. Po drugie, to, co jest odspołeczne w jednej kulturze, może okazać się dospołeczne w innej. Po trzecie, przestrzeń odspołeczna nie musi być bezwzględnie zła, a przestrzeń dospołeczna uniwersalnie dobra. Tym, co byłoby napraw- dę pożądane, jest taka elastyczność i zgodność pomiędzy projektem a funkcją, aby istniała rozmaitość przestrzeni i aby ludzie mogli być wciągani do towarzystwa w zależ- ności od swoich pragnień i nastrojów. Dla nas głównym punktem eksperymentu kanadyjskiego jest wykazanie te- go, że struktura przestrzeni na pół trwałej może wywierać głęboki wpływ na zachowanie i że wpływ ten daje się mierzyć. Fakt ten nie jest niespodzianką dla pań domu, które stale próbują utrzymać równowagę między bariera- mi przestrzeni trwałej a umeblowaniem. Wiele z nich doświadczyło tego, że pomimo przyjemnego urządzenia pokoju „nie wychodzą" w nim rozmowy, ponieważ zapo- mniano o odpowiednim ustawieniu krzeseł. Warto zauważyć, że to, co w jednej kulturze jest prze- strzenią trwałą, może być przestrzenią częściowo trwałą w innej kulturze i vice versa. W Japonii na przykład ściany są ruchome, można je zamykać i otwierać w miarę zmian w codziennych zajęciach. W Stanach Zjednoczonych lu- dzie przechodzą z jednego pokoju do drugiego lub z jed- nej części pokoju do innej po to, by dokonać określonych czynności - zjeść, pospać, popracować czy przyjąć wizytę. W Japonii przyjęte jest, że pozostaje się cały czas w jed- nym miejscu, a zmienia się jedynie to, czym się zaj- mujemy. U Chińczyków mamy inną sposobność do zaob- serwowania różnorodności, z jaką ludzie traktują prze- strzeń. Chińczycy zaliczają do kategorii przestrzeni trwa- łej pewne elementy, które Amerykanie traktują jako na pół trwałe. Gość w chińskim domu nie porusza swym krzesłem, chyba jedynie na wyraźną sugestię gospodarza. Zrobić coś takiego to tak jak wejść do czyjegoś domu i poruszyć zasłoną czy przepierzeniem. Na pół trwały 143 charakter mebli w amerykańskich domach jest kwestią rangi i sytuacji. Lekkie krzesła są bardziej mobilne niż sofy i ciężkie stoły. Jednakże jak spostrzegłem, niektórzy Amerykanie mają opory przed poruszaniem mebli w cu- dzym domu. Na czterdziestu studentów w mojej grupie połowa przejawiała takie wahania. Kobiety amerykańskie wiedzą, jak bardzo trudno zna- leźć coś w cudzej kuchni. I odwrotnie, jak ciężko jest porządkować własną kuchnię z pełnymi dobrej woli po- mocnikami, którzy nie wiedzą, gdzie jest „miejsce" jakiejś rzeczy. To, jak i gdzie poukładane są przedmioty osobi- stego użytku, zależy od wzorców mikrokulturowych, ty- powych nie tylko dla dużych grup kulturowych, lecz także widocznych w postaci drobnych zróżnicowań kulturo- wych, które decydują o niepowtarzalności jednostki. Po- dobnie jak zróżnicowanie tonu i sposób posługiwania się głosem pozwalają odróżnić jedną osobę od drugiej - spo- sób przechowywania swoich rzeczy również ma charak- terystyczny, unikalny charakter. Przestrzeń nieformalna Przejdziemy teraz do tej klasy doznań przestrzennych, która jest, być może, dla jednostki ludzkiej najbardziej znacząca, gdyż obejmuje dystanse, jakie utrzymujemy między sobą. Dystanse takie znajdują się na ogół poza zasięgiem świadomości. Klasę tę nazwałem przestrzenią nieformalną nie dlatego, że brak jej formy, lub dlatego, że nie jest ważna, lecz wyłącznie dlatego, że nie została wyraźnie skodyfikowana. Jak to się okaże w następnym rozdziale, wzorce przestrzeni nieformalnej mają swe wy- raźne i głębokie granice, które, choć nigdzie nie sfor- mułowane, tworzą istotną część kultury. Brak zrozumie- nia dla ich ważności może sprowadzić katastrofę. 144 X Dystanse u człowieka Osoby mojej strzeże fosa Biegnąca metr od czubka nosa, A między nimi nie uprawne Powietrze - to są włości sławne, Prywatny folwark mojej mości. Ostrzegam tutaj obcych gości, By nie wkraczali weń, nachalni (Chyba że okiem mej sypialni Znak dam im - do zbratania drogę): Broni choć nie mam - opluć mogę. W.H. Auden, Prolog: Powstanie architektury Ptaki i ssaki nie tylko mają terytoria, które zajmują i których bronią przed osobnikami własnego gatunku, lecz nadto wykształciły szereg zuniformizowanych dystan- sów, które utrzymują pomiędzy sobą. Hediger wyróżnił: dystans ucieczki, dystans krytyczny, dystans osobniczy i dystans społeczny. Człowiek wyrobił sobie również pe- wien jednolity sposób utrzymywania dystansu wobec bliź- nich. Dystans ucieczki i dystans krytyczny zostały poza nielicznymi wyjątkami wyeliminowane z ludzkiej reakcji. Pozostały jednakże najwyraźniej do dziś dwa z nich - dystans osobniczy i dystans społeczny. Ile dystansów występuje u ludzi i jak należy je wy- odrębnić? Co różni jeden dystans od drugiego? Gdy rozpoczynałem badania nad dystansem u ludzi, odpo- wiedź na to pytanie nie była zrazu oczywista. Jednakże stopniowo gromadziły się dowody na to, że porządek dystansów obserwowany u człowieka jest konsekwencją 145 takich przemian sensorycznych, jak opisane w rozdziałach VII i VIII. Jednym z prostych źródeł informacji o dystansie dzielą- cym dwoje ludzi jest natężenie głosu. Współpracując z lin- gwistą George'em Tragerem, zacząłem obserwować zmia- ny głosowe związane ze zmianami dystansu. Używamy szeptu, gdy jesteśmy bardzo blisko siebie, a krzyku, gdy dzieli nas duża odległość; zadaliśmy więc sobie z Trage- rem pytanie, ile zmian głosowych mieści się pomiędzy tymi dwoma krańcami? Dla zbadania owych wzorców posłużyliśmy się następującą procedurą. Trager stał, ja zaś mówiłem do niego z różnych odległości. Gdy obaj byliśmy zgodni co do tego, że zaszła jakaś zmiana natęże- nia głosu, mierzyliśmy odległość i sporządzaliśmy opis ogólny. W efekcie wyróżniliśmy osiem dystansów, opisa- nych w końcowym, X rozdziale Bezgłośnego języka. Późniejsze obserwacje ludzi w rozmaitych sytuacjach społecznych przekonały mnie, że klasyfikacja taka jest nazbyt skomplikowana. Wystarczy w zupełności wyodrę- bnienie czterech dystansów, które nazwałem: intymnym, osobniczym, społecznym i publicznym (w każdym z nich należy wyróżnić fazę bliższą i dalszą). Taki wybór ter- minów nie był bynajmniej dziełem przypadku. Wpłynęły nań badania Hedigera nad zwierzętami, akcentujące ciąg- łość zachodzącą pomiędzy infrakulturą a kulturą, a także chęć ujawnienia wątku wiążącego każdy z tych dystansów z pewnym typem relacji i czynności, skojarzenia ich ze sobą w umyśle czytelnika. Trzeba tu od razu zaznaczyć, że czynnikiem przesądzającym, jaki dystans obiorą ludzie, jest to, co w danym momencie do siebie czują. Ci, których ponosi gniew, albo ci, którzy chcą specjalnie podkreślić to, co mówią, przysuwają się bliżej, podnosząc głos, prawie krzycząc. Podobnie - o czym wie każda kobieta - jedną z pierwszych oznak, że mężczyzna zaczyna ulegać miłosnemu nastrojowi, jest przysunięcie się bliżej. Jeśli kobieta nie czuje się podobnie usposobiona, sygnalizuje ten fakt, odsuwając się. 146 Dynamizm przestrzeni Jak przekonaliśmy się w rozdziale VII, zmysł prze- strzeni i odległości u człowieka nie jest czymś statycznym i ma niewiele wspólnego z linearną perspektywą punktu głównego, którą posługiwali się artyści renesansu i którą do dziś wykłada się w większości szkół artystycznych i architektonicznych. Człowiek postrzega odległość tak jak inne zwierzęta. Jego percepcja przestrzeni ma charak- ter dynamiczny, gdyż jest ściśle powiązana z działaniem - z tym raczej, co można w danej przestrzeni zrobić, niż z tym, co można pasywnie zobaczyć. Powszechna niemożność zrozumienia doniosłości tych wielu czynników składających się na zmysł przestrzenny człowieka wywodzi się z dwu błędnych przekonań: 1) że każdemu skutkowi odpowiada jedna, dająca się ustalić przyczyna i 2) że granice człowieka zaczynają się i kończą na jego skórze. Jeśli tylko wyzwolimy się z potrzeby szukania jedynego wyjaśnienia i jeśli wyobrazimy sobie człowieka jako coś otoczonego szeregiem kurczących się i rozszerzających pól, które dostarczają mu różnorakich informacji, zobaczymy go w zupełnie odmiennym świetle. Poznamy wówczas lepiej ludzkie zachowanie włącznie z typami osobowości. Istnieją nie tylko introwertycy i eks- trawertycy, osobowości autorytarne i egalitarne, typy dionizyjskie i apolińskie, i wszelkie inne odcienie odmian osobowości. W każdym z nas tkwi pewna liczba wyuczo- nych osobowości sytuacyjnych. Najprostszą jej formą jest osobowość związana z reakcjami na układy intymne, społeczne i publiczne. Niektórzy z nas nie zdołali nigdy rozwinąć publicznego stadium swojej osobowości, nie potrafią znaleźć się w miejscu publicznym; są złymi mów- cami i przewodniczącymi zebrań. Inni znów, o czym wiadomo wielu psychiatrom, mają trudności w sferze intymnej i osobniczej, bliskość ludzi wydaje im się nie do zniesienia. 147 Nie zawsze tak łatwo uchwycić pojęciowo tego rodzaju sprawy, gdyż przebieg postrzegania odległości odbywa się zwykle poza świadomością. Ludzi odbieramy jako bliskich lub dalekich, ale czasem nie potrafimy wyraźnie wskazać, co skłania nas do scharakteryzowania ich w taki właśnie sposób. Zdarza się tyle rzeczy naraz, że jest nam trudno wydzielić te źródła informacji, na których zasadzają się nasze reakcje. Czy w grę wchodzi tu ton głosu, pozycja czy też odległość? Rozstrzygnięcia te stają się możliwe dopiero po dokładnych, długotrwałych ob- serwacjach najrozmaitszych sytuacji i odnotowaniu ka- żdej najmniejszej odmiany w napływających informac- jach. Na przykład brak lub obecność wrażenia ciepła drugiej osoby wyznacza granicę pomiędzy przestrzenią intymną a nieintymną. Zapach świeżo umytych włosów i zamazywanie się rysów kogoś widzianego z bliska two- rzą wespół z odczuciem ciepła atmosferę intymności. Posługując się samym sobą jako czynnikiem kontrolu- jącym i rejestrując zmienność form na wejściu senso- rycznym, można wykryć główne punkty postrzegania odległości. W ten sposób da się ostatecznie wyznaczyć kolejne, odrębne elementy tworzące strefy: intymną, osobniczą, społeczną i publiczną. Zamieszczone poniżej opisy czterech stref dystansu skompilowano z wielu obserwacji i wywiadów z nie kon- taktującymi się, zdrowymi dorosłymi ludźmi klasy śred- niej, wywodzącymi się głównie z północnych wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Duży procent badanych stanowi- li mężczyźni i kobiety pracujący w handlu i wolnych zawodach, wielu z nich należałoby zaliczyć do intelek- tualistów. Wywiady prowadzono w warunkach w miarę możliwości neutralnych, tzn. badani nie byli szczególnie podekscytowani ani też w depresji bądź w gniewie. Wy- kluczone zostały też takie wyjątkowe warunki otoczenia, jak nadmiernie wysoka temperatura bądź hałas. Opisy te stanowią jedynie pewną próbkę. Bez wątpienia wydadzą się zbyt prymitywne kiedyś, gdy będziemy wiedzieli więcej 148 0 proksemice i o odróżnianiu przez ludzi dystansów. Trzeba też podkreślić, że uogólnienia te nie są bynajmniej reprezentatywne dla ludzkiego zachowania - ani nawet dla zachowania się Amerykanów - lecz jedynie dla grupy obranej jako próba statystyczna. Murzyni i Latynosi, jak również emigranci z krajów południowoeuropejskich, ma- ją zupełnie odmienne wzorce proksemiczne. Każdy z opisanych poniżej dystansów ma fazę dalszą 1 bliższą, które zostaną omówione po uwagach wstęp- nych. Warto jeszcze zaznaczyć, że dystanse te zmieniają się nieco wraz ze zmianą pewnych czynników osobo- wościowych i środowiskowych. Duży hałas na przykład lub skąpe oświetlenie skłania zwykle ludzi do groma- dzenia się. Dystans intymny Przy dystansie intymnym obecność drugiej osoby jest faktem niewątpliwym i niekiedy nawet przytłaczającym wskutek przeciążenia wejść sensorycznych. Widok (często zniekształcony), zapach, ciepło czyjegoś ciała, głos i wy- czuwanie oddechu - wszystko to razem sygnalizuje oczy- wisty kontakt z innym ciałem. Dystans intymny - faza bliższa Jest to dystans, w którym kochamy się, mocujemy, pocieszamy i chronimy. W świadomości obu partnerów przeważa kontakt fizyczny albo wysokie prawdopodo- bieństwo fizycznego zbliżenia. Posługiwanie się receptora- mi przestrzennymi jest w dużym stopniu zredukowane, z wyjątkiem receptora węchu i receptora wyczuwającego ciepło promieniujące, obu w tym wypadku szczególnie wyczulonych. W fazie maksymalnego kontaktu komuni- kują się ze sobą mięśnie i skóra. Mogą zostać zmobilizo- wane miednica, uda i głowa; ramiona mogą się splatać. 149 Obraz z wyjątkiem konturów zewnętrznych jest zamaza- ny. Jeśli możliwe jest w obrębie sfery intymnej widzenie z bliska - jak w wypadku dzieci - powstający obraz jest niezmiernie powiększony i pobudza większą część, a na- wet całą powierzchnię siatkówki. Z odległości tej widzieć można z nadzwyczajną dokładnością. Dokładność ta plus zezujące napięcie mięśni ocznych tworzą doświadczenie wizualne, którego nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym dystansem. Natomiast głos odgrywa znikomą rolę w porozumieniu się przy dystansie intymnym, który prze- biega zasadniczo innymi kanałami. Szept daje efekt zwięk- szania się odległości. Zdarzające się wokalizacje są prze- ważnie nieświadome. Dystans intymny - faza dalsza (odległość od 14 do 45 cm) Głowy, uda i miednica nie wchodzą już tak łatwo w kontakt, ręce mogą jednak dosięgać i chwytać koń- czyny drugiej osoby. Głowa postrzegana jest w powięk- szonych rozmiarach, a rysy twarzy są zniekształcone. Ważną cechą tego dystansu jest u Amerykanów możność łatwego nastawienia oka na ostrość. Tęczówka widziana z odległości 15-20 cm poszerzona jest do niezwykłych rozmiarów. Widać czerwone żyłki na twardówce i po- większone pory skóry. Widzenie wyraźne (15 stopni) obejmuje dolną lub górną część twarzy, którą postrzega się w powiększeniu. Nos sprawia wrażenie zbyt dużego i zniekształconego, podobnie jak usta, zęby i język. Wi- dzenie peryferyjne (od 30 do 180 stopni) obejmuje zarysy głowy i ramion, a często również rąk. Fizyczną niewygodę odczuwaną wówczas, gdy obco- krajowiec znajduje się w obrębie sfery intymnej, odbierają Amerykanie przeważnie jako zakłócenie systemu wizual- nego. „Ci ludzie pchają się za blisko, można dostać zeza. To mnie naprawdę denerwuje. Przybliżają twarz tak, że człowiek się czuje, jakby siedzieli wewnątrz niego". 150 W momencie gdy traci się ostrość widzenia, przy spog- lądaniu na coś ze zbyt bliskiej odległości mamy nie- przyjemne uczucie zezowania. Takie wypowiedzi, jak „odsuń swoją twarz od mojej" czy „potrząsa mi pięścią przed nosem", ilustrują wyraźnie, w jaki sposób wielu Amerykanów postrzega granice własnego ciała. Przy odległościach 15-20 cm posługujemy się głosem, ale jest on zwykle wyciszony, często nawet do szeptu. Jak pisze o tym lingwista Martin Joos: „Wypowiedź intymna wyraź- nie unika przekazywania adresatowi informacji pochodzą- cej spoza skóry nadawcy. Chodzi o to... by naprowadzić (a nie „poinformować") adresata na jakieś odczucie tkwiące wewnątrz skóry nadawcy". Wyczuwalny jest zapach i ciep- ło czyjegoś oddechu, choćby nie był on skierowany na naszą twarz. Niektórzy badani mogli spostrzec zmniejsza- nie się i zwiększanie ciepłoty ciała partnera. Publiczne posługiwanie się dystansem intymnym uważa się wśród dorosłych Amerykanów średniej klasy za coś niewłaściwego, chociaż można spostrzec ich dzieci sple- cione intymnie na plażach i w samochodach. Zatłoczone kolejki podziemne i autobusy mogą wpędzać obcych w coś, co normalnym trybem należałoby zaliczyć do intymnych reakcji przestrzennych; ich pasażerowie dys- ponują jednak pewnymi technikami defensywnymi, usu- wając element intymności w środkach komunikacji maso- wej. Podstawowa taktyka polega na maksymalnym unie- ruchomieniu i odsuwaniu tułowia albo kończyn, jeśli stykają się z inną osobą. Jeśli nie jest to możliwe, napręża się mięśnie odpowiedniej partii ciała. Dla członków grupy nie kontaktującej się relaks i radość płynąca ze stykania się z ciałem innych jest tabu. W zatłoczonych windach ręce trzyma się przyciśnięte do boków albo łapie się nimi uchwyty dla utrzymania równowagi. Oczy są utkwione nieruchomo w nieokreślonej przestrzeni i nie wolno, chy- ba że tylko przelotnie, zatrzymać ich na kimkolwiek. Trzeba podkreślić raz jeszcze, że amerykańskie wzorce proksemiczne dla dystansu intymnego nie są bynajmniej 151 czymś uniwersalnym. Nie można zaliczyć do niezmien- nych reguł nawet przepisów rządzących sprawami tak intymnymi jak dotykanie innych. Amerykanie, którzy mieli sposobność nawiązać mniej powierzchowne kontak- ty z Rosjanami, opowiadają, że wiele cech charakterys- tycznych dla amerykańskiego dystansu intymnego przeja- wia się w rosyjskim dystansie społecznym. Jak zobaczymy jeszcze w następnych rozdziałach, mieszkańcy Bliskiego Wschodu nie reagują, jak Amerykanie, oburzeniem na dotykanie ich przez obcych ludzi. Dystans osobniczy Terminem „dystans osobniczy" posłużył się po raz pierwszy Hediger dla określenia odległości, która trwale oddziela od siebie poszczególne osobniki gatunków nie kontaktujących się. Odległość tę potraktować można jako niewielką strefę ochronną czy też otoczkę izolującą da- nego osobnika od innych. Dystans osobniczy - faza bliższa (odległość od 45 do 75 cm) Kinestetyczne wrażenie bliskości częściowo przynaj- mniej wywodzi się z możliwości tkwiących w tym, co dany partycypant potrafi zrobić drugiemu za pomocą kończyn. Przy omawianym tu dystansie można partnera trzymać i obejmować. Znikają zakłócenia wizualne w postrzeganiu rysów. Istnieje jednak godne uwagi sprzężenie mięśni sterujących gałką oczną. Czytelnik może sam je spostrzec, jeśli spróbuje patrzeć na jakiś przedmiot z odległości 45-90 cm i zwróci szczególną uwagę na mięśnie wokół gałek ocznych. Będzie mógł wyczuć ich napięcie, gdy postara się utrzymać oboje oczu w jednym punkcie w taki sposób, by obraz w każdym oku zachował ostrość. Lekkie naciśnięcie końcem palca dolnej powieki w ten sposób, 152 aby gałka oczna się przesunęła, pozwoli nam zdać sobie sprawę z wysiłku, jakiego dokonują te mięśnie, zapew- niając pojedynczy i koherentny obraz. Wizualny kąt 15 stopni obejmuje dolną lub górną część twarzy, którą widzi się wyjątkowo ostro. Zaznaczają się wklęsłości i wypukłości twarzy; nos sterczy, a uszy cofają się; widać wyraźnie delikatne owłosienie twarzy, rzęsy i pory skóry. Szczególnie uwydatnia się trójwymiarowość przedmio- tów. Postrzegane obiekty mają głębię, namacalność i for- mę. Zaznaczają się też szczegóły faktury i można je wyraźnie rozróżnić. Sposób, w jaki usytuowują się ludzie względem siebie, jest oznaką bądź tego, co za więzi ich łączą, bądź tego, co za uczucia do siebie żywią, bądź obu tych rzeczy jednocześnie. Żona może bezkarnie przeby- wać w obrębie ściśle osobniczej strefy swego męża. Dla innej kobiety takie zachowanie to całkiem odmienna sprawa. Dystans osobniczy - faza dalsza (odległość od 0,75 do 1,2 m) Dalszej fazie dystansu osobniczego odpowiada zwrot „być od kogoś na wyciągnięcie ręki". Dystans ten roz- ciąga się od punktu, w którym się jest tuż za strefą łatwego dotyku, do punktu, w którym ludzie wypros- towawszy ramiona mogą zetknąć się palcami. Jest to w dosłownym sensie granica fizycznej dominacji. Poza nią nie da się bez trudu „dosięgnąć kogoś ręką". Przy odleg- łości tej możemy roztrząsać wszelkie tematy interesujące i dotyczące nas osobiście. Głowę postrzega się w normal- nym rozmiarze i wyraźnie widzi się szczegóły rysów partnera. Z równą łatwością można obejrzeć drobne szczegóły skóry, siwiznę włosów, senność w oczach, pla- my na zębach, znamiona, drobne zmarszczki czy brud na odzieży. Widzenie fowealne ogarnia płaszczyznę wielkości zaledwie czubka nosa bądź jednego oka, wzrok musi więc błądzić po całej twarzy (to, na co skierowuje się oko, jest 153 kwestią uwarunkowania kulturowego). Ostre widzenie pod kątem 15 stopni ogarnia dolną lub górną część twarzy, a 180-stopniowe widzenie peryferyczne - ręce i całe ciało siedzącego rozmówcy. Ruchy rąk są do- strzegalne, ale nie da się już policzyć palców. Poziom głosu jest umiarkowany. U Amerykanów przy tym dys- tansie brak jest wrażeń węchowych, inaczej niż u wielu innych narodów, gdzie tworzy się otoczki zapachowe przez użycie wód kolońskich. Z odległości tej wykrywa się czasem woń oddechu, Amerykanie są jednak nauczeni, że nie kieruje się wydychanego powietrza na innych. Dystans społeczny Linia oddzielająca dalszą fazę dystansu osobniczego od bliższej fazy dystansu społecznego wyznacza, jak to po- wiedział jeden z badanych, „granicę dominacji". Nie postrzegamy już dokładnie szczegółów twarzy, nie styka- my się i nie spodziewamy się zetknąć z partnerem, chyba że specjalnie będziemy się o to starać. Poziom głosu u Amerykanów jest normalny. Pomiędzy fazami bliższą a dalszą zachodzi pod tym względem niewielka różnica, a rozmowę da się słyszeć z odległości ponad 6 m. Stwier- dziłem, że natężenie głosu u Amerykanów jest przy tym dystansie mniejsze niż u Arabów, Hiszpanów, Hindusów i Rosjan, a nieco większe niż u Anglików z wyższych warstw społecznych i u południowo-wschodnich Azjatów i Japończyków. Dystans społeczny - faza bliższa (odległość od 1,2 do 2,1 m) Wielkość głowy postrzega się jako normalną; w miarę tego jak oddalamy się od partnera, fowealna powierzch- nia oka zaczyna obejmować coraz pokaźniejsze fragmen- ty jego postaci. Przy odległości 1,2 m kąt widzenia 1 stop- 154 nia pokrywa płaszczyznę nieco większą od oka. Przy 2,1 m strefa ostrości rozciąga się na nos i okolicę obu oczu lub na usta, nos i jedno oko. Wielu Amerykanów wodzi wzrokiem od oka do oka albo od oczu do ust. Struktura skóry i włosy są wyraźnie widoczne. Przy kącie widzenia 60 stopni dostrzega się z odległości 1,2 m głowę, ramiona i górną część tułowia; z odległości 2,1 m kąt ten obejmuje już całą postać. Przy tym dystansie załatwia się wszelkie sprawy nieoso- biste, przy czym faza bliższa zakłada kontakt ściślejszy niż faza dalsza. Ludzie pracujący razem skłonni są posługi- wać się fazą bliższego dystansu społeczego. Jest to rów- nież typowy dystans dla tych, którzy biorą udział w nie- formalnym zebraniu towarzyskim. Stanie i spoglądanie na kogoś z góry z tej odległości wywołuje wrażenie dominacji, jak w wypadku człowieka mówiącego do swo- jej sekretarki lub do recepcjonistki. Dystans społeczny - faza dalsza (odległość od 2,1 do 3,6 m) Jest to ta właśnie odległość, na jaką odchodzimy wów- czas, gdy ktoś powiada: „Stań tak, żebym mógł cię obejrzeć". Rozmowy towarzyskie i zawodowe prowadzo- ne z maksymalnego dystansu społecznego mają charakter bardziej formalny niż wówczas, gdy odbywają się w ra- mach fazy bliższej. Biurka w urzędach należące do waż- nych osób są zwykle na tyle duże, że utrzymują interesan- ta w należytej odległości. Nawet w tych instytucjach, gdzie biurka mają rozmiary standardowe, przeciwległe krzesło znajduje się 2,4-2,7 m od urzędnika. W dalszej fazie dystansu społecznego przestaje się postrzegać takie drobne szczegóły twarzy, jak np. włoskowate naczynia krwionośne w gałkach ocznych. Widoczna jest jeszcze struktura skóry oraz stan zębów i ubrania. Żadna z bada- nych przeze mnie osób przy tej odległości nie wyczuwała ciepłoty albo zapachu partnera. Widzenie pod kątem 60 155 stopni ogarnia całą postać wraz z pokaźnym fragmentem otoczenia. Przy odległości około 3,6 m znika nagle spręże- nie mięśni ocznych, umożliwiające utrzymywanie wzroku w jednym punkcie. Oczy i usta partnera znajdują się w obrębie strefy najostrzejszego widzenia. Nie jest więc konieczne poruszanie oczami po to, by objąć wzrokiem całą twarz. Przy dystansie tym znacznie ważniejsze niż przy dystansach krótszych staje się podtrzymywanie kon- taktu wizualnego w trakcie wszelkich rozmów niezdaw- kowych. Zachowanie proksemiczne tego typu jest uwarunkowa- ne kulturowo i całkowicie arbitralne. Jednakże obowiązu- je ono wszystkich zainteresowanych. Unikać czyjegoś wzroku to tyle, co zmusić go do zamilknięcia i ucinać konwersację, dlatego właśnie ludzie rozmawiający z sobą z tego dystansu kręcą szyjami i przechylają się z boku na bok, byle tylko wyminąć ewentualne przeszkody. Jeśli jedna osoba siedzi, druga zaś stoi, długotrwały kontakt wizualny przy odległości mniejszej niż 3-3,5 m męczy mięśnie szyi, toteż nie przekraczają tego dystansu pod- władni dbający o wygodę przełożonego. Jeśli jednak po- rządek jest odwrócony i podwładny siedzi, szef często podchodzi bliżej. Przy odległości tej głos jest wyraźnie mocniejszy niż w fazie bliższej i przeważnie da się słyszeć z przyległego pomieszczenia przy otwartych drzwiach. Podniesienie gło- su lub krzyk może stwarzać wrażenie redukowania dys- tansu społecznego do dystansu osobniczego. Własności proksemiczne dystansu społecznego (fazy dalszej) są tego rodzaju, że bywa on wykorzystywany przez ludzi po to, by oddzielić się i odosobnić od innych. Odległość taka pozwala im spokojnie kontynuować pracę w obecności kogoś innego i nie sprawiać przy tym wraże- nia osoby nieuprzejmej. Dotyczy to zwłaszcza recepcjoni- stek w urzędach, po których pracodawcy spodziewają się wypełniania podwójnych obowiązków: odpowiadania na pytania i grzeczności wobec interesantów, a jednocześnie 156 pisania na maszynie. Gdy recepcjonistka znajdzie się w odległości mniejszej niż 3 m od jakiejś osoby, nawet obcej, jest nią wystarczająco skrępowana, by czuć się zmuszona do konwersacji. Ale jeśli ma więcej przestrzeni, może względnie swobodnie pracować bez obowiązku roz- mawiania. Podobnie mężowie po powrocie z pracy siada- ją, odpoczywają, czytają gazetę w odległości 3 m i więcej od swych żon, przy tym bowiem dystansie można równie łatwo wyłączyć się, co podjąć rozmowę w dowolnym momencie. Niektórzy z nich spostrzegają, że żony pousta- wiały meble oparciami do siebie - jest to ulubiony chwyt „odspołeczny" karykaturzysty Chicka Younga, twórcy „Blondie", chwyt pozwalający uciec od innych. Taki układ jest poprawnym rozwiązaniem przy minimum prze- strzeni, umożliwia bowiem ludziom odizolowanie się od siebie, jeśli mają na to ochotę. Dystans publiczny Po przejściu od dystansu osobniczego i społecznego do dystansu publicznego, który nie zakłada już zaan- gażowania, pojawia się wiele istotnych zmian senso- rycznych. Dystans publiczny - faza bliższa (odległość od 3,ó do 7,5 m) Przy odległości 3,6 m czujny osobnik może w razie zagrożenia zrobić unik lub przejść do defensywy. W dys- tansie tym mieści się nawet pewna szczątkowa, podświa- doma forma reakcji ucieczki. Głos jest donośny, ale nie wykorzystuje się jego pełnej siły. Językoznawcy twierdzą, że przy omawianej tu odległości zaczynamy dbać o dobór słów i budowę zdania, pojawiają się też zmiany grama- tyczne i syntaktyczne. Oddaje to dobrze wprowadzony przez Martina Joosa termin „styl formalny": „teksty 157 cn 00 c« n P ? ; S-f f I S.?: S B. o S a <§. g 11 8=S<§ 3 METRY O 0,3 0,6 0,9 1,2 1,5 1,6 2,1 2,4 .3 3,6 4,2 4,8 5,4 6 6,6 . 9 KLASYFIKACJA DYSTANSU SP0ŁEC1NY-D0RADCZY bliski i niebliski Tu zaczyna się dystans rozpoz- nawania koniecznego_________ Bliski rozpoczyna się przy 9-12 m J Głowa, miednica, uda, tułów dwóch osób mogą się stykać. Kończyny mogą się dotykać przypadkowo 1 Ręce mogą z łatwością dosięgać do każdej części tułowia drugiej osoby i uchwycić ją. Ręce mogą bez trudu dosięgnąć kończyn drugiej osoby i trzymać je, ale nie z taką łatwością, jak przy dystansie powyżej. Osoba siedząca obok drugiej może dosięgnąć odleglejszej strony tułowia drugiej osoby. Nie jest to dystans tak bliski, aby doprowadzić do przypadkowego zetknięcia ciał Jedna osoba może się swobodnie poruszać Dwie osoby z trudnością mogą się obrócić i poruszać. Jedna osoba może dosięgnąć i uchwycić kończynę drugiej Tuż poza dystansem dotyku tfelhtaaH Poza dystansem fizycznego zetknięcia się. Wyciągając rękę możemy tylko dotknąć dnigiej osoby. Jeśli dystans między głowami dwóch osób wynosi 2,4-2,7 m, mogą wyciągnąć ręce, przesuwać jękiś przedmiot tam i z powrotem_________ ____ Przewodzenie (kontakt) RECEPTORY TERMICZNE Promieniowani Normalnie nie dociera- ją do świado- mości Cielesne, fizyczne ciepło i wilgoć rozpra- szają się (Thoreau) WĘCH Umyte skóra i włosy Płyn po goleniu, perfumy Zapachy seksualne Oddech Woń ciała Woń stóp POSTAWA KULTUROWA - akceptowane b>___ akceptowane___niedopuszczalne — akceptowane lub nie ita«..---------------- niedopuszczalne bezwonny akceptowany, inny niedopuszczalny niedopuszczalna METRY O 0,3 0,6 0,9 1,2 1,5 1,8 2,1 2,4 3 3,6 4,2 4,8 5,4 6 6,6 WIDZENIE Widzenie szczegółu Widzenie