Johannes von Buttlar Przybywają z odległych gwiazd Istoty rozumne we Wszechświecie Z niemieckiego przełożył Ryszard Turczyn Tytuł oryginału: Sie kommen von fremden Sternen. Intelligenzen im Ali 1986 , Warszawa 1994 Wydanie I Konfrontacja z niemożliwym W nocy z 30 na 31 stycznia 1985 roku o godzinie 1.09 Radio Moscow World Service podało wiadomość o pojawieniu się UFO nad obszarem ZSRR. Załogi kilku samolotów pasażerskich zaobserwowały świecący jasnym światłem obiekt latający, który na koniec otoczył się “zielonym obłokiem". Zjawisko to było na tyle fascynujące dla gazety związkowej “Trud", że zamieściła artykuł na jego temat. Zdumionym oczom załogi rejsowego samolotu Tu-134A ukazała się nagle “duża świecąca gwiazda", która wysyłała w stronę ziemi stożkowaty promień światła. Składająca się z kapitana, drugiego pilota, nawigatora oraz inżyniera pokładowego załoga samolotu odbywającego rejs numer 8352 na trasie Tbilisi-Rostow-Tallin oceniła pułap UFO na 40 do 50 tysięcy metrów. Zdaniem członków załogi, sięgający powierzchni ziemi promień światła był tak jasny, że z wysokości 10 tysięcy metrów widzieli domy i ulice. Kapitan samolotu Igor Czerkasin opisał, jak promień ten nagle oświetlił jego samolot i na kilka chwil cała załoga w kabinie została oślepiona otoczonym różnobarwnymi kręgami strumieniem światła. Igor Czerkasin, nader doświadczony pilot mający wylatanych 7 tysięcy godzin, odniósł wrażenie, że UFO błyskawicznie zbliżyło się do samolotu przecinając tor jego lotu, a następnie okryło się dużym “zielonym obłokiem". Według wypowiedzi jednego z pilotów, “zielony obłok" towarzyszył ich samolotowi w charakterze “eskorty honorowej" do samego Tallina. W dalszej części relacji gazety “Trud" podano, że obiekt zarejestrowały radary naziemnej kontroli lotów i że dostrzegła go załoga innego samolotu rejsowego, lecącego w przeciwnym kierunku. Dla zatwardziałych sceptyków obserwacje UFO nie stanowią oczywiście żadnego problemu. Ich zdaniem, może tu chodzić tylko i wyłącznie o zwykłe pomyłki, o helikoptery, balony meteorologiczne, meteory, rakiety, satelity, planety i złudzenia optyczne, jeśli nie wręcz o zwykłe kłamstwa, wymyślane przez ludzi tylko po to, żeby dodać sobie ważności. Bezkrytyczni fanatycy UFO są z kolei przeświadczeni, że to jacyś “kosmiczni bracia" wysyłają na Ziemię swoich ambasadorów, którzy mają przekazać “wybrańcom" niesłychanej wagi informacje. No i jest jeszcze trochę takich, którzy podchodzą do problemu w sposób rzeczowy i wolny od uprzedzeń, a mimo to samozwańczy papieże walki z zabobonem ośmieszają ich w swoich artykułach i jako “roznosicieli irracjonalnej kontrabandy, propagujących intelektualny śmietnik na temat pozaziemskiego życia" wrzucają do jednego worka razem z niepoważnymi maniakami i fanatykami UFO. W samym Związku Radzieckim zresztą przez bardzo długi czas zjawisko UFO napiętnowane było oficjalnie jako przejaw histerii i wytwór chorej wyobraźni imperialistycznego świata. Ta jednoznacznie wroga postawa zmieniła się dopiero w latach osiemdziesiątych: 29 maja 1984 roku agencja Reutera doniosła z Moskwy, że po zaobserwowaniu tajemniczego obiektu latającego nad miastem Górki powołano specjalną komisję do spraw UFO, która miała analizować wszelkie informacje na temat niezidentyfikowanych obiektów latających. Specjaliści definiują UFO jako niezidentyfikowany obiekt latający, światło na niebie albo na ziemi, którego wygląd, trajektoria lotu, ogólna dynamika i właściwości świecenia nie dadzą się wyjaśnić w konwencjonalny sposób. Amerykański astrofizyk J. Allen Hynek, długoletni doradca sił powietrznych USA, dziś szef Center for UFO Studies w USA, opracował klasyfikację, według której obserwacje UFO można podzielić na następujące kategorie: 1. NL - Nocturnal Lights (Nocne Światła): Dające się całkiem zwyczajnie wytłumaczyć zjawiska na nocnym niebie najczęściej bywają interpretowane jako UFO. Doświadczeni badacze UFO natomiast potrafią od razu ocenić, czy w danym przypadku nie chodzi o satelity, meteory, światła lądowania samolotów, planety, balony i temu podobne. 2. DD - Daylight Discs (Dzienne Dyski): Obserwowane za dnia UFO najczęściej opisywane są jako owalne lub tarczowate. Te właśnie obiekty zalicza się do kategorii DD. Także i one obserwowane są z dużych odległości. Zalicza się tutaj wprawdzie niekiedy również zjawiska typu NL, ale trudno je precyzyjnie rozgraniczyć. Większość zdjęć UFO przedstawia obiekty z kategorii DD. 3. RV - Radar/Visual (Obserwacje Radarowo-Wzrokowe): Nieznanych obiektów latających wykrytych wyłącznie za pomocą radaru nie należy klasyfikować jako UFO, ponieważ echo radarowe może zostać wywołane przez najróżniejsze zjawiska naturalne. Na uwagę zasługują natomiast impulsy radarowe potwierdzone obserwac- jami wzrokowymi i odwrotnie. Do naturalnych przyczyn wywołujących echo radarowe należą między innymi defekty techniczne, rzadko występujące wpływy meteorologiczne, a także stada ptaków. 4. CE-I - Close Encounter of the First Kind (Bliskie Spotkanie Pierwszego Stopnia): Do tej kategorii zalicza się wszystkie obiekty obserwowane z bliska, nie oddziałujące na otoczenie. Przez “obserwowanie z bliska" rozumie się odległość do 150 m, z tym że w poszczególnych przypadkach odległość ta może się zmieniać. W każdym razie obserwator powinien móc rozróżnić istotne szczegóły obiektu. Z tego powodu przypadki zaliczane do tej kategorii nie dają się tak łatwo wyjaśnić. 5. CE-II - Close Encounter of the Second Kind (Bliskie Spotkanie Drugiego Stopnia): W tym przypadku dochodzi do fizycznego i psychicznego oddziaływania na otoczenie i obserwatora, na przykład w formie chwilowego paraliżu, mdłości, oparzeń, gorączki i depresji. Mogą pozostać na ziemi wypalone ślady, może dojść do awarii prądu. Obserwacje typu CE-II należą do najbardziej interesujących zjawisk, ponieważ występujące oddziaływania dają się zbadać naukowo. 6. CE-III - Close Encounter of the Third Kind (Bliskie Spotkanie Trzeciego Stopnia): W tym przypadku chodzi nie tylko o obserwację nieznanego obiektu latającego z bliska, ale też o kontakt z jego załogą, czyli ufonautami. Należy tutaj przeprowadzić ścisłe rozróżnienie między relacjami informującymi o obserwowaniu z niewielkiej odległości postaci we wnętrzu lub w pobliżu UFO, a sprawiającymi dość niecodzienne wrażenie relacjami z bezpośredniego kontaktu obserwatora z kosmitami zarówno w formie rozmowy, jak i “wzięć" czy lotów kosmicznych na pokładzie UFO. Nieznane obiekty latające stanowią wyzwanie nie tylko dla astronomów, fizyków czy inżynierów, ale także dla etologów. I tak na przykład reakcja na pojawienie się UFO jest zdaniem psychologów niezwykle silnie uzależniona od konstrukcji psychicznej obserwatora. Socjolog z kolei postrzega te reakcje w ścisłym kontekście społeczno-kulturowym. Dla antropologa wreszcie oczywiste stają się paralele do mitów i tradycyjnych wierzeń. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy UFO są zjawiskami realnymi, czy mamy w ich przypadku do czynienia z materialnymi obiektami - statkami kosmicznymi. Ponieważ jak dotąd nie było okazji, by przeprowadzić naukowe badania takiego pojazdu, jedynym dowodem pozostaje kilka filmów i stosy fotografii, z których olbrzymia większość to mistyfikacje. Jeśli UFO miałyby być obiektami fizycznymi, to muszą się skądś brać. Kiedy pojawiły się po raz pierwszy w latach czterdziestych, uznano je za aparaty latające nowego rodzaju. W okresie zimnej wojny Amerykanie podejrzewali, że to nowy typ samolotów, skonstruowany przez uprowadzonych do ZSSR naukowców niemieckich. Rosjanie z kolei uważali, że UFO to tajna broń amerykańska. Kiedy jednak obserwacje UFO zaczęły się mnożyć, nie pozostało nic innego, jak szukać miejsca pochodzenia tajemniczych obiektów gdzieś poza Ziemią. Pierwsze loty kosmiczne i rozbudzone przez nie zainteresowanie innymi światami dostarczyły dogodnej pożywki dla poglądu, że pozaziemskie cywilizacje właściwie też przecież powinny się nami interesować. Grudzień 1978. Australijski reporter Quentin Fogarty ze stacji telewizyjnej “Channel 0-10 Network" spędzał właśnie świąteczny urlop w Nowej Zelandii, kiedy 26 grudnia zupełnie niespodziewanie zadzwoniono do niego z macierzystej redakcji. Okazało się, że dział wiadomości uzyskał informację, iż 21 grudnia przelatujący nad Cieśniną Cooka między Północną a Południową Wyspą Nowej Zelandii samolot transportowy napotkał jakiś niezidentyfikowany obiekt latający. Obiekt pojawił się jednocześnie na ekranach radarów naziemnej kontroli lotów lotniska w Wellington. Fogarty otrzymał polecenie natychmiastowego przerwania urlopu, skompletowania doświadczonej ekipy zdjęciowej i nakręcenia reportażu o tym wydarzeniu. Udało mu się pozyskać Davida i Ngaire Crockett, małżeństwo z dużym doświadczeniem w pracy dla telewizji. Fogarty postanowił nakręcić swój reportaż niejako “na miejscu", to znaczy w czasie regularnego rejsu transportowego nad Cieśniną Cooka. Dnia 30 grudnia 1978 roku o godzinie 23.46 czterosilnikowy transportowiec typu Argosy wystartował z ładunkiem gazet z lotniska w Wellington kierując się do Christchurch na Wyspie Południowej. Na pokładzie znajdował się kapitan Bili Startup, drugi pilot Bob Guard, Fogarty i Crockettowie. Jakieś 12 minut po północy piloci zwrócili uwagę na niezwykłe światła zbliżające się do półwyspu Kaikoura. Kapitan Startup odczekał kilka minut, zanim zwrócił się do wieży kontrolnej w Wellington z zapytaniem, czy nie widzą czegoś dziwnego na ekranach radarów. Kontroler lotów Geoffrey Causer potwierdził, że w pobliżu półwyspu Kaikoura, w odległości około 18 km od samolotu, wykryto dwa niezidentyfikowane obiekty. Dopiero teraz piloci poinformowali o tym ekipę reporterów, która właśnie przygotowywała się do kręcenia pierwszej sceny. Kiedy Crockettowie filmowali dwa świecące obiekty, do których dołączyło pięć dalszych, Fogarty błyskawicznie zmienił koncepcję reportażu. ? Widzimy teraz sześć lub siedem, a może jeszcze więcej jasnych punktów nad Kaikoura, a jak potwierdza lotnisko w Wellington, kilka z nich pojawiło się też na ekranach radarów - relacjonował na gorąco do mikrofonu. ? Jeden z obiektów znajduje się zaledwie 5 km od was - zameldował nieco później kontroler lotów. Ale pasażerowie Argosy dawno już dostrzegli oślepiające światło. ? Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że nie żywią wrogich zamiarów - stwierdził Fogarty. O 1.01 transportowiec wylądował w Christchurch. Pierwotnie planowano nocleg przed lotem powrotnym. Jednak w związku z incydentem ekipa zdecydowała się polecieć o 2.15 dalej na północ, do Blenheim. Fogarty zadzwonił do swojego kolegi Dennisa Granta, u którego miał zanocować, i zaprosił go do wzięcia udziału w locie. Na krótko przed startem Argosy z Christchurch kontrola lotów nadal informowała, że w okolicy Kaikoura wciąż stwierdza się obecność niezidentyfikowanych obiektów latających. Zaraz po przebiciu się przez gęstą powłokę chmur piloci zobaczyli na trasie swojego lotu intensywne światło, jednocześnie echo obiektu pojawiło się na ekranie pokładowego radaru. Znajdował się on w odległości około 30 km i zbliżał się do samolotu. W kilka sekund później dystans zmniejszył się do 16 km. Nagle obiekt odskoczył w prawo i towarzyszył maszynie przez kilka kilometrów. Kiedy jaskrawo świecące Coś wreszcie zbliżyło się do samolotu, oczom pasażerów ukazał się gruszkowaty, otoczony wieńcem światła obiekt. Crockett filmował go przez niemal 330 sekund. Według jego opisu, obiekt “miał formę dzwonu, bardzo jasny spód, u góry był nieco ciemniejszy i wydawał się mieć coś jakby przezroczystą kopułę. Ogólnie rzecz biorąc, był bardzo jasny". W kilka minut po zniknięciu obiektu pasażerowie ujrzeli kolejne UFO. Jednocześnie kontrola lotów z Wellington poinformowała, że w odległości 30 km od samolotu zlokalizowano niezidentyfikowany obiekt latający. 31 grudnia po południu Fogarty poleciał do Melbourne. 1 stycznia 1979 r. pokazano w wiadomościach jego reportaż. W ciągu kilku następnych dni zdjęcia UFO obiegły cały świat. Oczywiście natychmiast rozgorzały dyskusje na temat, czy kamera rzeczywiście zarejestrowała UFO, czy też chodziło o jakieś złudzenie. Gama alternatywnych wyjaśnień sfilmowanego zjawiska sięgała od piorunów plazmowych i kulistych poprzez meteory po “operujące nocą bez zezwolenia śmigłowce", od oszustwa poprzez odbicia księżycowego blasku od pól kapusty (na Koikoura) i światła pozycyjne kutrów rybackich po “ściśle tajny amerykański pocisk samosterujący". Fakt, że obserwacje zostały potwierdzone wskazaniami radarów i zdjęciami filmowymi, oczywiście przydaje temu wydarzeniu znaczenia. Zarówno radary naziemne jak i pokładowy radar Argosy wyłapały obecność niezidentyfikowanych obiektów. Kontroler lotów z Wellington Ken Bigham potwierdził, że przez około 20 minut obserwował trzy echa, których prędkość wynosiła od 92,5 do 185 km/h. W wyniku tego wydarzenia Royal New Zeeland Air Force zarządziła stałą gotowość alarmową jednego myśliwca przechwytującego Skyhawk, aby w razie pojawienia się nad tym obszarem kolejnego UFO dokładnie zbadać istotę zjawiska. Po emisji reportażu Fogarty'ego stacja telewizyjna “Channel 0-10 Network spotkała się z takimi atakami ze wszystkich stron, że rada nadzorcza postanowiła poddać film specjalistycznej analizie, aby położyć kres niedomówieniom. Badania prowadzone przez dra Bruce'a Maccabee, eksperta fizyki optycznej i elektroniki marynarki wojennej USA, odbywały się przy udziale 20 amerykańskich naukowców, częściowo na miejscu zdarzenia, i zajęły dwa i pół roku. Kiedy wreszcie zakończono je w roku 1981, wynik brzmiał: pokazane na filmie latające obiekty ponad wszelką wątpliwość przedstawiają niezidentyfikowane obiekty latające, czyli UFO. Inna interpretacja, na przykład omyłkowe wzięcie za UFO gwiazd, balonów i temu podobnych jest więc nie do pogodzenia z wynikiem ekspertyzy. Dodatkową analizę materiału filmowego, całkowicie niezależnie od prac grupy dra Maccabee, przeprowadził zajmujący się zjawiskiem UFO zespół badawczy GSW (Ground Saucer Watch). GSW powołano do życia w roku 1957 w Cleveland w stanie Ohio, a jego celem było poddawanie relacji o pojawieniu się UFO szczegółowym badaniom prowadzonym przez wyspecjalizowanych naukowców i techników, “aby położyć kres mnożącym się mistyfikacjom i zabawie w ciuciubabkę", jak głosi dokument założycielski. GSW współpracuje z około 500 naukowcami, ma kontakty z najznamienitszymi amerykańskimi uniwersytetami i ośrodkami badań kosmicznych, gdzie prowadzi się niezbędne badania i analizy, np. chemiczne czy metalurgiczne. Na podstawie przebadania wieluset przypadków GSW doszło do wniosku, że 60 procent wszystkich obserwacji trzeba zakwalifikować jako pomyłki. 20 procent zdemaskowano jako fałszerstwa, ale w przypadku ostatnich 20 procent chodzi o prawdziwe UFO. Innymi słowy, zaobserwowane w tych przypadkach obiekty nie poddają się konwencjonalnym wyjaśnieniom. GSW przebadało przy użyciu komputerów około tysiąca zdjęć UFO, zaledwie 44 klasyfikując jako autentyczne. Do tych ostatnich należy też nowozelandzki reportaż Fogarty'ego. Zdjęcia UFO oraz materiał filmowy badano przy pomocy komputera firmy Spatial Data Systems Inc. Odbywa się to w ten sposób, że oryginał zostaje rozłożony przez skaner na około 250 tys. pikseli (punktów) ułożonych w 512 kolumn i 480 rzędów, i wczytany do pamięci komputera. Skaner mierzy stopień jasności każdego piksela przyporządkowując mu w skali szarości wartość od 0 (absolutnie czarny) do 31 (absolutnie biały). Zdjęcia, filmy czy negatywy zostają zatem rozłożone aż na 250 tysięcy danych liczbowych, które wchodzą do pamięci komputera. W dowolnym momencie można je wywołać i przedstawić na ekranie monitora jako biało-czarną kopię oryginału. Niezliczona ilość możliwych kombinacji owych pikseli sprawia, że dowolny fragment zdjęcia lub poszczególne detale można powiększać, można też dowolnie ustawiać kontrast czyli rozjaśniać strefy oświetlone i dodatkowo pogłębiać cienie, aby lepiej wydobyć rozmyte szczegóły oryginału. Ponadto technika kodowania barw umożliwia wydobywanie informacji z rozkładu szarości. Wykorzystuje się tu właściwość oka ludzkiego, które znacznie lepiej rozróżnia barwy niż odcienie szarości. W procedurze tej do komputera podłącza się kolorowy monitor wysokiej rozdzielczości. Każdemu pikselowi czarno-białego oryginału przyporządkowuje się zgodną z jego stopniem jasności barwę. Najciemniejsze fragmenty będą miały na ekranie barwę lila bądź odcienie czerwieni, kolejne coraz jaśniejsze miejsca przetworzone zostaną w odcienie żółci, zieleni i niebieskiego. Plamy światła oddane zostaną bielą. Co otrzymujemy w wyniku takiej fotogrametrycznej i densytometrycznej analizy zdjęć UFO? Z jednej strony można dzięki temu określić budowę, kształt i wielkość, a także położenie sfotografowanego obiektu. Z drugiej strony można wyliczyć odległość i kąt, pod jakim obiektyw był zwrócony do obiektu, a tym samym określić jego wielkość. Wreszcie ustereoskopowienie obrazu pozwala wnioskować o strukturze powierzchni obiektu i wydobywać szczegóły, jakich nie dałoby się dostrzec na zwykłym zdjęciu. W toku takiej procedury ujawnia się fałszerstwa, ponieważ refleksy słoneczne zdradzają na przykład obecność nitek, na których zawieszono model UFO. Po dokonaniu takich obszernych analiz komputerowych GSW zyskała pewność, że nakręcony nad Nową Zelandią film z UFO jest prawdziwy. Ktoś, kto zbywa zjawisko UFO jako zwykłe wymysły półgłówków, powinien ustosunkować się do następujących faktów: - niezidentyfikowane obiekty latające obserwowano we wszystkich krajach na Ziemi, widzieli je ludzie najróżniejszego pochodzenia i o najróżniejszym wykształceniu, poczynając od tubylców z Nowej Gwinei, a na astronautach kończąc; ? do dnia dzisiejszego 140 astronomów zaobserwowało na niebie zjawiska, które nie dają się określić inaczej, jak tylko jako niezidentyfikowane obiekty latające; ? stosunkowo częste obserwacje zdarzają się na terenach słabiej zaludnionych w późnych godzinach nocnych; i tak, najczęstszych obserwacji UFO dokonuje się w pobliżu wybrzeży morskich między 2 a 4 godziną nad ranem; ? wiele obserwowanych obiektów emituje potężne strumienie energii w postaci światła, promieniowania podczerwonego bądź mikrofalowego w zakresie GHz (gigaherców); ? z licznych relacji wynika, że bliskość UFO powoduje zablokowanie działania układu elektrycznego samochodów (zapłon); ? zarejestrowane wokół takich obiektów pole magnetyczne osiągało wartości do 200 tysięcy Oe (erstedów); ? niektóre z uchwyconych na radarze obiektów rozwijały prędkość naddźwiękową nie wytwarzając stożka Macha, a więc bez huku, jaki powstaje przy przekraczaniu bariery dźwięku; ? przeciętny czas obserwacji UFO wynosi od 3 do 17 minut; dla porównania warto wspomnieć, że pioruny kuliste widoczne są tylko przez 10 do 30 sekund; ? informacje o UFO zgłaszają nie tylko osoby o ograniczonej zdolności obserwacji i jednocześnie nader bujnej fantazji, ale przeważnie piloci, policjanci i naukowcy; systematycznie rośnie krąg osób przekonanych o znaczeniu zjawiska UFO dla nauki; należą do nich naukowcy, inżynierowie oraz osoby pracujące w różnych działach przemysłu, na uniwersytetach, w instytutach i ośrodkach badawczych; - 80 procent astronomów zrzeszonych w American Astronomical Society opowiedziało się za finansowaniem ze środków publicznych programu naukowych badań zjawiska UFO. Już w roku 1967 przedstawiciele różnych krajów w ONZ zwrócili się do ówczesnego sekretarza generalnego U Thanta dając wyraz zaniepokojeniu w związku z falą UFO. U Thant zdawał sobie sprawę, że problem ten winien być postrzegany nie tylko jako specjalność zachodnich państw uprzemysłowionych, lecz raczej w wymiarze globalnym, dlatego nie bez powodu dał do zrozumienia przedstawicielom Narodów Zjednoczonych, że niezidentyfikowane obiekty latające stanowią obok wojny wietnamskiej główny problem, jakim powinna zająć się ONZ. Nieżyjący już dziś fizyk James E. McDonald, profesor meteorologii w Instytucie Fizyki Atmosfery na uniwersytecie w Arizonie, wystosował 5 czerwca 1967 roku do sekretarza generalnego ONZ pismo, w którym wezwał Narody Zjednoczone do niezwłocznego podjęcia kroków mających na celu wyjaśnienie zjawiska UFO. Oto treść tego listu: “Uniwersytet Arizona Sekretarz Generalny U Thant Instytut Fizyki Atmosfery United Nations Tucson, Arizona 85 721 United Nations Building New York, N. Y. 5 czerwca 1967 Szanowny Panie, Chciałbym raz jeszcze wyrazić podziękowanie za umożliwienie mi spotkania z United Nations Outer Space Affairs Group, na którym miałem możność przedyskutowania międzynarodowych aspektów naukowych problemu niezidentyfikowanych obiektów latających. Załączam kopię oświadczenia, które zamierzam przedłożyć Outer Space Affairs Group 7 czerwca. Streściłem w nim pokrótce powody, dla których konieczna jest bezzwłoczna i energiczna akcja Narodów Zjednoczonych w kwestii UFO. Ponieważ zakres tego problemu jest ogromny, nie sposób w krótkim streszczeniu dogłębnie nakreślić jego naturę oraz sposoby jego naukowego rozpracowania. W moim przekonaniu poważne i zdecydowane włączenie się Organizacji Narodów Zjednoczonych, zbieranie materiałów informacyjnych związanych z problemem i niezwłoczne zainteresowanie nimi kręgów naukowych wszystkich państw członkowskich przyczyniłoby się do przełamania lęku przed śmiesznością, który stanowi jeszcze dziś dostateczny powód, aby ignorować płynące z szerokich kręgów społeczeństwa informacje o pojawieniu się UFO. ONZ mogłaby i powinna znacznie aktywniej wpływać na obudzenie międzynarodowego zainteresowania nauki tym zjawiskiem. Jak niedwuznacznie wynika z załączonego oświadczenia dla Outer Space Affairs Group, jestem zdania, że należy poważnie wziąć pod uwagę hipotezę, według której owe niekonwencjonalne obiekty stanowią pewien rodzaj pozaziemskich statków kosmicznych. Dopiero po szczegółowych osobistych studiach nad problemem zmuszony zostałem do wzięcia jej pod uwagę. Po trwających przez cały rok intensywnych badaniach nadal muszę z czysto teoretycznego punktu widzenia uwzględniać tę hipotezę. Przy okazji muszę jednak zaznaczyć, że właśnie te intensywnie badania wzmocniły moje przekonanie, iż jest to jedyna możliwa do przyjęcia hipoteza pozwalająca wyjaśnić zdumiewającą liczbę dokonywanych na całym świecie obserwacji maszynopodobnych obiektów z bliska i na małej wysokości. Jestem gotów w każdej chwili służyć Panu lub Pańskim Kolegom radą i pomocą, które mogą się okazać przydatne z racji mojego osobistego doświadczenia. Problematyka UFO stanowi zagadnienie naukowe pierwszorzędnej wagi i o międzynarodowym zasięgu. Uważam, że powinnością i obowiązkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych jest przyśpieszenie poważnych badań naukowych nad tym problemem. Wielu poważnie traktujących go naukowców nie wyklucza ewentualności, że w ostatnich latach miało miejsce coś w rodzaju globalnego nadzorowania Ziemi przez niezidentyfikowane obiekty latające. Jeśli istnieje choćby cień szansy, że hipoteza ta jest prawdziwa, powinniśmy zastąpić naszą dotychczasową niewiedzę na temat celu i sensu takiego przypuszczenia maksymalną wiedzą o tym, co aktualnie ma miejsce. Nawet jeśli zjawisko to miałoby się okazać innej natury, powinniśmy się starać uzyskać wiedzę na ten temat. Obecna niewiedza, dotychczasowe zaniedbania i lekceważenie problemu - wszystko to są pożałowania godne świadectwa naszego ogólnego stosunku do sprawy, która może mieć pierwszorzędne znaczenie dla całej ludzkości. Uważam, iż należy jak najpilniej poddać te zjawiska dogłębnym badaniom. Z poważaniem Pański James E. McDonald" W latach 1977/78 ówczesny premier karaibskiej wyspy Grenada, sir Eric Gairy, zażądał postawienia problemu niezidentyfikowanych obiektów latających na porządku dziennym Zgromadzenia Ogólnego. Kiedy wreszcie Gairy'emu udało się do tego doprowadzić, zebranym przedstawiono zadziwiające relacje świadków - między innymi referaty profesora J. Allena Hynka oraz jego dawnego współpracownika, fizyka atomowego i specjalisty od komputerów, dra Jacąuesa Vallee. W swoim przemówieniu na forum Zgromadzenia Ogólnego w dniu 7 października 1977 roku Gairy wskazał na konieczność powołania komisji lub innego ciała ONZ, które zajęłoby się badaniem niezidentyfikowanych obiektów latających. Najpierw żądanie Gairy'ego przedstawiono do dyskusji na Zgromadzeniu Ogólnym. Wcześniej sprawę miała rozpatrzyć komisja nadzwyczajna pod przewodnictwem ambasadora NRD, Bernharda Neuge-bauera. Na forum tej komisji prof. dr Wellington Friday, ambasador nadzwyczajny Grenady, oświadczył, że jest jak najbardziej możliwe, iż ziemskim statkom kosmicznym uda się nawiązać kontakt ze statkami kosmicznymi istot z innych planet. Ludzkość powinna przygotować się do kontaktu z obcymi istotami rozumnymi w aspekcie tak filozoficznym jak i psychicznym. Zwracając się do wielkich mocarstw Wellington dał do zrozumienia, że wszystkie kraje, z Grenadą włącznie, mają prawo do wglądu w tajne materiały dotyczące stanu badań nad UFO. 27 listopada 1978 roku na posiedzenie komisji nadzwyczajnej Zgromadzenia Ogólnego zaproszony został pułkownik US Army Lawrence E. Coyne, który miał opowiedzieć o spotkaniu z UFO, którego był naocznym świadkiem. Wieczorem 18 października 1973 roku o godzinie 22.30 Coyne wystartował helikopterem z Port Columbus w stanie Ohio, żeby powrócić do swojej macierzystej bazy, wojskowego lotniska Cleveland-Hopkins. Oprócz niego na pokładzie śmigłowca znajdowali się porucznik Arrigo Jezzi, sierżant John Healey oraz sierżant Robert Yanacsek. Noc była spokojna, niebo bezchmurne. Helikopter leciał z prędkością prawie 170 km/h na pułapie 800 m. Tuż po godzinie 23 Yanacsek zauważył na południowo-wschodniej stronie nieba jakieś czerwone światło. Najpierw myślał, że to samolot, i obserwował je przez mniej więcej minutę - potem pokazał je pułkownikowi Coyne'owi. Niecałe 30 sekund później światło nieoczekiwanie zmieniło kierunek i zaczęło lecieć prosto w stronę śmigłowca. Coyne starając się zejść z jego kursu gwałtownie zanurkował, zmniejszając wysokość o jakieś 200 metrów. Jednocześnie nawiązał łączność z wieżą kontrolną w Mansfield. Ledwie jednak wieża się zgłosiła, łączność została przerwana. Wszelkie próby nawiązania łączności na innych częstotliwościach spełzły na niczym. Czerwone światło mknęło w stronę helikoptera z prędkością prawie 1100 km/h, nagle zatrzymało się, zawisło nad helikopterem i dostosowało się do jego prędkości. Dopiero teraz załoga mogła zaobserwować kształt tajemniczego obiektu. Wyglądał on jak długie na 15-20 m i nieco spłaszczone na obu końcach “cygaro" z przypominającym kopułę wybrzuszeniem i odcinał się od bezchmurnego nocnego nieba metalicznym połyskiem. Yanacsek twierdził, że widział “szereg okienek wokół przypominającego kopułę wybrzuszenia". Widziane wcześniej przez załogę helikoptera czerwone światło znajdowało się w przedniej części niezidentyfikowanego obiektu latającego, z tyłu paliło się światło białe. Z tylnego skraju obiektu skierowane było na śmigłowiec coś w rodzaju “reflektora", zalewającego całą kabinę zielonkawym światłem. Coyne bezradnie spoglądał na wolno obracającą się dookoła osi strzałkę kompasu. Kiedy po jakimś czasie niezidentyfikowany obiekt latający zaczął się wznosić, śmigłowiec został pociągnięty w górę “zupełnie jakby wisiał na holu". - Na miłość boską, co tu się dzieje? - krzyknął Coyne, kiedy wysokościomierz, zamiast sygnalizować pułap 500 m i dalsze opadanie, po 4-5 minutach pokazywał już 1350 m. Po osiągnięciu tego pułapu załoga śmigłowca poczuła nagle coś w rodzaju szarpnięcia i z ulgą stwierdziła, że obiekt się oddala. Incydent trwał około 5 minut i przebiegał w całkowitej ciszy. Po zgaśnięciu zielonkawego światła niezidentyfikowany obiekt latający oddalał się z wielką prędkością początkowo w kierunku zachodnim, potem skręcił na północny zachód. Z narastającą prędkością mknął po niebie jako coraz jaśniejszy punkt, aż zniknął. Dopiero teraz przyrządy kontrolne śmigłowca wróciły do normy, wróciła też łączność. Aż do momentu lądowania nie było żadnych więcej incydentów. Coyne nie był jedynym pilotem, który relacjonował na tym nadzwyczajnym posiedzeniu swoje spotkanie z UFO. Mający za sobą kilka własnych obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających były astronauta i pułkownik US Air Force Gordon Cooper poinformował o nich Narody Zjednoczone w nadziei, że w ten sposób wniesie swój wkład w rozwiązanie problemu. Urodzony 6 marca 1927 roku w Oklahomie Gordon Cooper należał w 1959 roku do pierwszej siódemki amerykańskich astronautów wybranych do lotu kapsuły kosmicznej Mercury. Cooper wstąpił do lotnictwa pod koniec lat czterdziestych i wkrótce potem został przeniesiony do amerykańskiej bazy lotniczej Neubiberg pod Monachium. W roku 1956 otrzymał przydział do kalifornijskiej bazy lotniczej Edwards jako “project manager". 15 maja 1963 r. Cooper po raz pierwszy poleciał w Kosmos w statku załogowym Mercury. Przez 34 godziny i 20 minut okrążył 22 razy Ziemię dając dowód, że człowiek jest w stanie przebywać w kosmosie bez zkody dla organizmu przez dłuższy czas. Swój drugi lot odbył 21 sierpnia 1965 roku w kapsule Gemini 5 wraz z Charlesem Conradem. W ciągu 190 godzin i 56 minut okrążyli Ziemię 120 razy. Z chwilą przejścia na wojskową emeryturę Cooper wycofał się również z programu kosmicznego NASA. Obecnie jest kierownikiem technicznym Walt Disney Productions w Kalifornii i zajmuje się wdrażaniem nowoczesnych technologii. Dnia 7 listopada 1978 roku, na dwa tygodnie przed wygłoszeniem przez sir Erica Gairy'ego przemówienia na forum Zgromadzenia Ogólnego, Cooper napisał do ambasadora Grenady przy ONZ, Griffitha, następujący list: “Pan Ambasador Griffith Przedstawicielstwo Grenady w Organizacji Narodów Zjednoczonych 866 Second Avenue New York, N.Y. 10 017 9 listopada 1978 Szanowny Panie Ambasadorze, chciałbym przedstawić Panu mój pogląd na temat odwiedzających nas istot z Kosmosu, zwanych popularnie UFO, i zaproponować, co można zrobić, aby właściwie podejść do tego problemu. Wychodzę z założenia, że te pozaziemskie obiekty latające i ich załogi pochodzą z obcych planet i że znacznie wyprzedzają nas pod względem rozwoju technologicznego. Uważam, że niezbędny jest program koordynacyjny na najwyższym szczeblu, umożliwiający zbieranie wszystkich informacji na temat wszelkiego rodzaju spotkań z UFO, analizowanie ich i podjęcie decyzji co do najodpowiedniejszego sposobu pokojowego nawiązania kontaktu z przybyszami. Przypuszczalnie, zanim zostaniemy zaakceptowani jako godni członkowie kosmicznej wspólnoty, będziemy musieli dowieść, że potrafimy rozwiązywać swoje problemy na drodze pokojowej, a nie poprzez wojny. Takie uznanie zapewniłoby naszemu światu niebywałe możliwości rozwoju we wszystkich dziedzinach. Narody Zjednoczone powinny być jak najbardziej zainteresowane odpowiednim i niezwłocznym zajęciem się tym zagadnieniem. Pozwalam sobie zaznaczyć, że nie jestem doświadczonym i profesjonalnym badaczem UFO. Jak dotąd nie miałem zaszczytu ani lecieć UFO, ani też poznać żadnej z ich załóg. Uważam się jednak za dostatecznie zorientowanego w sprawie, aby podejmować dyskusję na ten temat, ponieważ dotarłem w bezpośrednią bliskość obszarów, w których operują. Ponadto w roku 1951 przez dwa dni miałem okazję obserwować wiele z tych obiektów w czasie lotu - ich najróżniejsze wielkości i formacje. Przelatywały nad Europą zwykle ze wschodu na zachód. Pułap ich lotu znajdował się daleko powyżej tego, jaki osiągnąć mogły nasze ówczesne odrzutowce. Ponadto chciałbym wskazać na fakt, że większość astronautów powstrzymuje się od dyskusji na temat UFO, ponieważ znalazła się grupa pozbawionych skrupułów osób, które bezprawnie powołując się na ich nazwiska sprzedawały sfałszowane materiały i dokumenty narażając na szwank ich dobre imię. Dlatego też kilku z nich, zajmujących się nadal problematyką UFO, musi zachować daleko idącą ostrożność. Niektórzy z nas wierzą w UFO, ponieważ widywali takie obiekty na Ziemi bądź z pokładu samolotu. Z Kosmosu raz tylko zaobserwowano coś, co można zaklasyfikować jako UFO. Jeśli Narody Zjednoczone miałyby podjąć decyzję o zajęciu się tą problematyką nadając jej znamiona wiarygodności, być może skłoniłoby to bardziej kompetentnych ode mnie fachowców do okazania pomocy i podzielenia się swoimi informacjami. Cieszę się, że wkrótce się zobaczymy. Z poważaniem L. Gordon Cooper Płk US AF w st. spocz. - astronauta" Czy pisząc ten list Cooper myślał o dramatycznym incydencie, który kilka dni wcześniej wydarzył się w Australii wzbudzając zainteresowanie na całym świecie? Agenci manipulacji 21 października 1978 roku był dniem bezchmurnym, pogoda idealnie nadawała się do lotów. Dwudziestoletni policjant Frederick Valentich wystartował wieczorem z Melbourne za sterami wypożyczonej awionetki Cessna 182, żeby udać się na weekend na King Island. Kiedy jego maszyna przelatywała na wysokości 1400 m nad Cape Utway, między pilotem (DSJ) a wieżą kontrolną w Melbourne (FSU) odbyła się następująca rozmowa: 19.06.14 Melbourne, tu DSJ. Macie jakieś informacje na temat ruchu na pułapie poniżej 1500 metrów? 23 Tu FSU, halo DSJ, nie ma żadnych informacji o lotach. 26 Tu DSJ, wygląda na to, że jakaś duża maszyna leci na pułapie poniżej 1500 m. 46 Jaki typ maszyny? 50 Trudno stwierdzić, jest za jasno. Ma cztery... to wygląda na światła lądowania. 19.07.04 Halo, DSJ. 32 Tu DSJ. Obiekt właśnie przeleciał nade mną z przewyższeniem 300 metrów. 43 Rozumiem, DSJ. Czy możesz potwierdzić, że to duży samolot? 47 Hm... Nie mam pojęcia, zbyt duża prędkość lotu. Czy w pobliżu są jakieś bojowe odrzutowce? 57 Halo, DSJ - nic nam nie wiadomo o żadnym samolocie w pobliżu ciebie. 19.08.18 Halo, Melbourne, obiekt zbliża się do mnie od wschodu... 28 DSJ, zgłoś się. 49 Tu DSJ. Wygląda, jakby bawił się ze mną w kotka i myszkę. Przelatuje nade mną dwa trzy razy z trudną do określenia prędkością. 19.09.02 Zrozumiałem, DSJ. Podaj swoją wysokość. 06 Lecę na wysokości 1350 metrów. 11 Halo, DSJ, potwierdź, że nie możesz zidentyfikować samolotu. 14 Potwierdzam. 18 Zrozumiałem, DSJ. 28 Halo, Melbourne, tu DSJ. To nie jest samolot. To... 46 Melbourne do DSJ. Czy możesz opisać ten samolot? 52 Właśnie przelatuje... ma podłużny kształt... ale nic więcej nie da się powiedzieć. Zbliża się do mnie z prawej. 19.10.07 Zrozumiałem, DSJ. Jakiej wielkości jest ten obiekt? 20 Halo, Melbourne. Wydaje się, jakby unosił się w powietrzu bez ruchu. To coś wiruje! Właśnie teraz wiruje dokładnie nade mną. Wysyła zielone światło i wygląda jak z metalu. Wszystko błyszczy... Powłoka zewnętrzna... 43 DSJ, zgłoś się. 48 Tu DSJ. Obiekt właśnie zniknął. 57 Halo, DSJ? 19.11.03 Halo, Melbourne, czy wiecie, co to za typ samolotu? Czy to jakaś maszyna wojskowa? 08 DSJ, potwierdź, że samolot właśnie zniknął. 14 Powtórz, Melbourne. 17 DSJ, czy mnie słyszysz? Czy samolot jest jeszcze obok ciebie? 23 Tu DSJ. Właśnie znowu zbliża się do mnie od południowego wschodu. 37 DSJ, zgłoś się. 52 Tu DSJ. Moja maszyna jest dość wolna. Właśnie zamierzałem lądować na pozycji 23/24, ale znowu zjawiło się to coś. 19.12.04 Zrozumiałem, DSJ. Co zamierzasz? 09 Lecę na King Island. Och... Melbourne... Ten dziwny obiekt znowu unosi się nade mną... Wisi w powietrzu... to nie jest samolot... 22 DSJ, zgłoś się. 28 FSU wzywa DSJ... 49 FSU wzywa DSJ... W wieży kontrolnej usłyszano zgrzytliwy metaliczny dźwięk i łączność została przerwana. Wszczęta natychmiast przez Australian Federal Transport Department akcja poszukiwawcza trwała przez cały tydzień. Lecz mimo użycia kilkunastu samolotów, w tym samolotu zwiadowczego typu Orion używanego w marynarce wojennej, bez rezultatu. Systematycznie przeczesano obszar o powierzchni 2000 km2 nie natrafiając jednak ani na wrak Cessny, ani na plamy oleju czy jakiekolwiek inne ślady mogące świadczyć o losie pilota. Do dziś incydent pozostał nie wyjaśniony. Na krótko przed zniknięciem Cessny, liczni mieszkańcy Melbourne zaobserwowali na niebie dziwny obiekt latający. Wśród nich byli 59-letni urzędnik bankowy Colin Morgan i jego żona. Morgan opisał obiekt jako “świecący jasnym, zielonkawym światłem". Rzecznik australijskich sił powietrznych podał, że między 18 a 22 października wpłynęło 11 zgłoszeń o zaobserwowaniu niezidentyfikowanych obiektów latających. W związku z tym incydentem ciekawe może się wydać spotkanie z UFO, o którym poinformowała prasa chińska. 23 października 1978 roku grupa chińskich pilotów wojskowych przebywała na seansie filmowym pod gołym niebem, który odbywał się w pewnej jednostce wojskowej w prowincji Kansu w północno-zachodnich Chinach. Około godziny 21 wszyscy piloci dostrzegli na niebie duży, świecący obiekt, który przez 2-3 minuty unosił się nad bazą na wysokości około 7 tysięcy metrów. Żołnierze określili obiekt jako “podłużny i świecący". Dwadzieścia pięć lat wcześniej - w nocy z 23 na 24 listopada 1953 roku - w USA miał miejsce incydent, wykazujący zdumiewające podobieństwo do sprawy zniknięcia Valenticha. Z bazy lotniczej Kinross w stanie Michigan wystartował myśliwiec F-89 z zadaniem pogoni za UFO, które zaobserwowano nad Jeziorem Górnym. Załogę stanowili pilot, porucznik Felix Moncla, i obserwator, porucznik R. Wilson. Naprowadzany przez naziemną stację radarową, Moncla gonił niezidentyfikowany obiekt z prędkością 800 km/h. W kilka zaledwie minut później operator GCI (Ground Control Intersept) nie wierzył własnym oczom: nagle echo radarowe myśliwca i UFO zlało się na ekranie w jeden punkt. Kiedy ten pojedynczy już punkt zniknął z ekranu radaru - UFO zaczęło się oddalać z niewiarygodną prędkością - stacja odebrała od nawigatora myśliwca wezwanie o pomoc. Nie wykluczone było, że doszło do kolizji, po której załoga zdołała się jeszcze katapultować. Amerykańskie i kanadyjskie ekipy ratunkowe obleciały cały teren wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zaginionej maszyny. Z nastaniem dnia do akcji włączono dodatkowo statki ratownicze, które przeczesały jezioro Michigan. Na próżno. Nie odnaleziono ani części wraku, ani plam oleju czy jakichkolwiek innych śladów. Kiedy premier Grenady wspominał w swoim przemówieniu na forum Zgromadzenia Ogólnego o uzasadnionych prawach wszystkich krajów członkowskich do dostępu do tajnych danych na temat UFO, była to między innymi aluzja do praktyk CIA, ponieważ istotnie poczynając od roku 1947 dotyczące UFO projekty badawcze amerykańskich sił powietrznych pełne były sprzeczności, ponadto okrywała je atmosfera niezdrowej tajemnicy. Wskutek obaw, że UFO może okazać się supernowoczesną tajną bronią wrogich państw, do analizy relacji na temat UFO włączono komórki wywiadu technologicznego US Air Materiał Command (AMC). 23 września 1947 nie kto inny jak sam szef AMC, generał dywizji Nathan F. Twining, napisał w tajnym raporcie do generała brygady w Pentagonie George'a Schulgena między innymi takie słowa: “[...] zjawisko, o którym mówią doniesienia, jest jak najbardziej realne i nie jest wytworem fantazji [...] niektóre z tych obiektów są sterowane albo ręcznie, albo automatycznie, albo też zdalnie [...] wedle powtarzających się opisów są one albo okrągłe, albo elipsoidalne - spłaszczone u dołu, u góry zaopatrzone w kopułkę [...]". Twining zarządził gruntowne badania zjawiska. Wdrożono tajny program badawczy sił powietrznych pod kryptonimem “Sign". W połowie 1948 autorzy “Sign" zarzucili hipotezę, jakoby w przypadku UFO chodzić mogło o tajną broń Rosjan. Jak na złość jednak UFO nadal dowodziły, że są obiektami, które dają się zmierzyć metodami fizycznymi. Wreszcie wśród naukowców współpracujących w ramach programu “Sign" powszechnie przyjęło się przekonanie, że UFO to bez wątpienia pozaziemskie statki kosmiczne, które z nie znanych bliżej powodów prowadzą obserwacje Ziemi. Opierając się na tym przekonaniu sporządzono ściśle tajny raport F-TR-2274-IA (IA = top secret), który przekazano ówczesnemu szefowi sztabu Hoytowi S. Vandenber-gowi. Niedługo potem Vandenberg nakazał spalić raport - zupełnie przypadkiem przetrwała jedna zapomniana kopia! Program “Sign" zarzucono, w jego miejsce powołano grupę badawczą “Grudge" (grudge = złość, uraza). Celem jej działania było ukręcenie głowy przeklętemu problemowi UFO. Przyrzeczono finansowe wsparcie tym dziennikarzom, którzy okażą gotowość do ośmieszania zjawiska UFO w swoich artykułach. W porównaniu z programem “Sign", który bronił hipotezy o pozaziemskim pochodzeniu UFO, “Grudge" charakteryzował się zdumiewającą zmianą punktu widzenia, ponieważ w raporcie końcowym dosłownie w tonie groźby nakazywano zbagatelizowanie badań nad UFO. Mimo że naukowcy skupieni wokół programu “Grudge" otrzymali o 23% więcej relacji w porównaniu z “Sign", wszystkie one zostały pogardliwie ocenione jako przypadki psychiatryczne. Oczywiście otwarte pozostaje pytanie, czy raport grupy “Sign" rzeczywiście został zignorowany na najwyższym szczeblu, czy też raczej tam przyjmowano po cichu tezę o pozaziemskim pochodzeniu niezidentyfikowanych obiektów latających, bowiem jak inaczej wyjaśnić fakt, że problematyka UFO zajmowała poczesne miejsce także w kolejnych projektach badawczych. Nasuwa się wręcz natrętne podejrzenie, że naukowcy, skupieni wokół programu “Grudge" i następnych, wykorzystani zostani jedynie jako marionetki do działań kamuflujących. W końcu przecież US Air Force była zainteresowana w tym, aby za wszelką cenę odwrócić uwagę opinii od zjawiska UFO. Po zakończeniu “Grudge" przyszła kolej na program “Blue Book". Jednym z kierowników przedsięwzięcia był oficer wywiadu, kapitan lotnictwa Edward J. Ruppelt, który jako pierwszy oficer lotnictwa oficjalnie potwierdził, że UFO są zjawiskiem, które należy traktować najzupełniej serio. W ciągu krótkiego czasu, przez jaki Ruppelt działał w ramach “Blue Book", zastosował on zupełnie nowe techniki badań i zatrudnił znakomicie wykształconych fachowców, wśród których był m.in. prof. J. Allen Hynek. Ale za sznurki pociągała CIA. Wynika to jednoznacznie z tajnego dokumentu tej agencji z 11 września 1952. Nic zatem dziwnego, że w sierpniu 1953 roku Ruppelt zrezygnował z kierowania programem “Blue Book", skoro doszedł do podobnych wniosków, co naukowcy z grupy “Sign", a zmuszony był wbrew swoim przekonaniom ośmieszać relacje o UFO w oczach opinii publicznej. W roku 1956 opublikował książkę The Report on Unidentified Flying Objects zawierającą liczne relacje o kontaktach radarowych, pościgach za UFO prowadzonych przez myśliwce i zdjęciach niezidentyfikowanych obiektów latających. Na przykład w rozdziale pierwszym czytamy: “Project Blue Book and the UFO-Story: Latem 1952 roku jeden z myśliwców amerykańskich wystrzelił do latającego talerza. Incydent ten -jak wiele innych, składających się na historię latających talerzy - nigdy nie wyszedł na światło dzienne. Znam całą prawdę o historii latających talerzy i wiem, że dotychczas nigdy o tym nie informowano, ponieważ organizowałem zespół Blue Book i byłem jego szefem. Projekt ten został powołany po to, aby badać i analizować zjawisko niezidentyfikowanych obiektów latających, zwanych UFO..." Z książki Ruppelta wysnuć można tylko jeden wniosek: UFO są jak najbardziej realnym, konkretnym zjawiskiem. Edward J. Ruppelt zmarł w roku 1960. Zwrot w dziejach badań nad UFO nastąpił w roku 1953, kiedy CIA powołała tzw. komisję Robertsona, składającą się z wybranych przez Agencję sceptyków, którzy pod przewodnictwem dra H. P. Robertsona, specjalisty CIA od systemów bojowych i fizyka w kalifornijskim Institute of Technology, obradowali w Pentagonie w dniach 14-18 czerwca 1953 roku. Komisja ta zapoznała się z materiałami dowodowymi i na polecenie CIA sporządziła raport sugerujący, że jakieś wrogie mocarstwo może wykorzystać histerię wokół UFO jako przykrywkę dla swojej inwazji. Na życzenie CIA w owym “studium Robertsona" zaprzeczono istnieniu UFO, ponieważ ogromna mnogość meldunków o obserwacji UFO miała rzekomo zakłócać a nawet uniemożliwiać pracę kanałów łączności systemów bezpieczeństwa narodowego. Dano nawet wyraz obawom, iż w razie wojny Rosjanie mogliby tego rodzaju sytuację wywołać i posłużyć się nią do własnych celów. CIA opracowała program służący deprecjacji problemu UFO, aby zobojętnić opinię publiczną. Włączono do niego wszystkie media, poczynając od radia i telewizji, a na filmie i prasie kończąc - planowano nawet kampanię rysunków satyrycznych - aby ośmieszyć przypadki zaobserwowania UFO i odebrać im walor powagi. Major Dewey Fournet z ATIC (Air Technical Intelligence Center), nadzorujący prace projektu “Blue Book", powiedział później: “Zostaliśmy oszukani. CIA nigdy nie miała zamiaru poinformować szerokiej opinii publicznej. Utajniała materiał dowodowy. Całość była kierowaną przez CIA grą, w której naukowcy musieli tańczyć, jak im zagrają. Oczywiście wiedziałem, że agenci CIA wykonywali tylko rozkazy swoich szefów, ale nie raz i nie dwa omal nie dostałem białej gorączki". W ciągu dekady, która nastąpiła po obradach “komisji Robertsona", powstał cały szereg niezależnych zespołów badawczych zajmujących się UFO. Większość była przekonana, że amerykańskie siły lotnicze ukrywają prawdę na temat niezidentyfikowanych obiektów latających. Rozumie się samo przez się, że wszyscy uczestnicy projektu “Blue Book" byli sterowani przez CIA. Kiedy zorientowali się, że UFO nie stanowią żadnego zagrożenia, tylko wymagają dokładniejszej analizy naukowej jako zjawisko, próbowali kilkakrotnie przekazać zebrane materiały gremiom naukowców, m.in. NASA. Jak na ironię padli jednak ofiarą własnych dyskryminujących metod, ponieważ teraz żadna placówka naukowa, której zależało na własnej renomie, nie życzyła sobie, aby choćby w najmniejszym stopniu łączono ją ze sprawą UFO. Tak więc zespół “Blue Book" z konieczności sam musiał się “wozić" z tym problemem. W roku 1965 miała miejsce kolejna fala obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających, co skłoniło siły powietrzne do podjęcia propozycji prof. Allena Hynka i powołania nowej komisji do zbadania zjawiska. Pierwsze posiedzenie tej komisji odbyło się w lutym 1966 r. pod przewodnictwem dra Briana O'Briena. Komisja 0'Briena nie znalazła najmniejszych dowodów na zagrożenie ze strony UFO i zaleciła, aby każdy renomowany uniwersytet przebadał rocznie 100 informacji na temat UFO, przeznaczając na każdy przypadek dziesięć dni roboczych. Sugerowano, aby w każdym zespole znalazł się psycholog, fizyk i astronom. Jednocześnie wystąpiono do zespołu “Blue Book" z kategorycznym żądaniem udostępnienia całości materiałów na temat UFO członkom Kongresu i innym osobistościom życia publicznego, aby uniknąć jakichkolwiek zarzutów zatajania prawdy. Późniejszy prezydent Gerald Ford doprowadził do tego, że w ciągu dwóch miesięcy odbyło się przesłuchanie przed Kongresem, w czasie którego oficjalnie zażądano od sił powietrznych zastosowania się do propozycji O'Briena. Wszystkie postulaty spełniono, poza jednym - wydaniem dokumentów dotyczących UFO. Tym samym przechodzimy do najsmutniejszego rozdziału w dziejach badań nad UFO: programu “Scientific Study of Unidentified Flying Objects". Zrealizował go universytet Colorado na zlecenie agencji Aerospace Research. Kierownictwo obliczonego na dwa lata programu badawczego, którego sposób podejścia do problemu jak i sposób wykorzystania przyznanych 500 tysięcy dolarów wywołał słowa powszechnej krytyki, powierzono nie żyjącemu już dziś fizykowi drowi Edwardowi Condonowi. Zarówno Condon jak i koordynator prac badawczych oraz administrator od samego początku publicznie przyznawali się, że nie wierzą w UFO. Negatywne konkluzje tzw. “Raportu Condona" były ustalone zanim jeszcze przystąpiono do jakichkolwiek badań. I tylko głupi przypadek sprawił, że wyszły na jaw okoliczności powstania tego liczącego 1000 stron paszkwilu. Wskutek uprzedzeń, intryg, sprzeczności, dyletantyzmu i powierzchowności badań cały kierowany przez Condona program nabrał cech skandalu, który przyniósł wielkie szkody dobremu imieniu świata nauki. Dwóch gorąco polecanych z początku przez siebie samego naukowców, dra Saundersa i dra Levine'a, Condon wyrzucił z hukiem już po krótkim czasie, zarzucając im rzekomą niekompetencję. Istnieje jednak opinia, że obydwaj naukowcy powędrowali na zieloną trawkę wyłącznie za obiektywne i pozytywne nastawienie do sprawy istnienia UFO. Saunders na przykład przygotował podobno do zbadania tysiące bardzo konkretnych relacji ze spotkań z UFO. W projekcie natomiast opracowano ich zaledwie 91. I tylko w 30 z tych 91 nie dało się zaklasyfikować zjawiska inaczej niż jako prawdziwe, nie dające się zidentyfikować obiekty latające. Przykładem niech będzie tzw. “obserwacja z McMinnville" w stanie Oregon i oficjalny rezultat jej analizy. 11 maja 1950 roku, o 19.30 wieczorem żona farmera Paula Trenta karmiła w ogrodzie króliki, kiedy nagle zauważyła na niebie UFO. Pobiegła do domu, wzięła aparat fotograficzny i zawołała męża. Paul Trent zdołał wykonać dwa zdjęcia obiektu: pierwsze, kiedy obiekt oddalał się w kierunku północno-zachodnim, drugie, kiedy obiekt “pochylił" się na bok i zniknął po zachodniej stronie nieba. W “Raporcie Condona" przypadek ten oceniono następująco: “W niniejszym przypadku mamy do czynienia z obserwacją UFO, w której wszystkie aspekty geometryczne, fizyczne i psychologiczne potwierdzają fakt, iż niezwykły obiekt latający - srebrzysty, metaliczny, o tarczowatym kształcie, średnicy ponad 10 metrów i najwyraźniej nie naturalnego pochodzenia - rzeczywiście przeleciał w zasięgu wzroku obojga świadków". Opublikowany w styczniu 1960 roku raport końcowy stoi w jawnej sprzeczności z przytoczoną wyżej pozytywną opinią na temat tej obserwacji. Czytamy tam bowiem, co następuje: “Nie ma żadnych dowodów, które uzasadniałyby pogląd, jakoby do atmosfery ziemskiej przedostali się pozaziemscy przybysze - nie ma też wystarczająco wielu dowodów, by zasadnym było prowadzenie dalszych badań w tej dziedzinie". Co ciekawe, w tym samym roku 1968, niejako równolegle z “Raportem Condona", powstał tajny raport amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, w którym stwierdza się, co następuje: “1. Wszystkie UFO są mistyfikacją. W roku 1953 w ciągu trzech miesięcy (czerwiec, lipiec, sierpień) w raportach sił powietrznych 35-krotnie zgłoszono obserwację obiektów latających nieznanego pochodzenia. Gdyby się okazało, że w przypadku tych UFO, wbrew wszelkim oczekiwaniom i oznakom, mamy do czynienia z mistyfikacją - mistyfikacją o ogólnoświatowym wymiarze - mogłoby to pociągnąć za sobą dezorientację społeczeństwa o alarmujących wręcz rozmiarach. Taka dezorientacja mogłaby mieć poważne konsekwencje dla społeczeństw dysponujących 'nuklearnami zabawkami' i spowodować konieczność przeprowadzenia starannych badań naukowych. 2. Wszystkie UFO są tylko halucynacjami. Ludzie ulegają oczywiście złudzeniom. Chociaż bardzo rzadko się zdarza, by ta sama halucynacja była udziałem całej grupy ludzi, nie jest to jednak wykluczone. Istnieje wszakże wiele przykładów, z których wynika, że różne grupy ludzi widziały coś, co pojawiało się też na jednym lub kilku ekranach radarów. Liczba tych przykładów wydaje się być ważkim argumentem przeciwko tezie, jakoby wszystkie UFO były halucynacjami. 3. Wszystkie UFO to zjawiska naturalne. Jeśli ta hipoteza miałaby być prawdziwa, należałoby poważnie zastanowić się nad przydatnością systemów wczesnego ostrzegania w wykrywaniu zagrożenia państwa. 4. Niektóre z UFO to wytwory tajnych ziemskich technologii. Wchodzące z powrotem w atmosferę szczątki (np. zużyte człony rakiet nośnych) oraz wielokrotnie wspominane w publikacjach kanadyjskie prace nad 'latającym talerzem' nie pozostawiają raczej wątpliwości co do słuszności takiej hipotezy. Bez wątpienia należy starannie zbadać wszystkie doniesienia o spotkaniach z UFO, aby wykluczyć ewentualność, że chodzi o wrogie (lub przyjacielskie) wytwory technologiczne. W innym razie naród byłby narażony na niebezpieczeństwo zastraszenia nową, tajną 'bronią masowej zagłady”. 5. Niektóre z UFO należy wiązać z pozaziemskimi istotami rozumnymi. Zgodnie z opinią kilku znanych uczonych nie można wykluczyć tej hipotezy. Zawiera ona w sobie cały szereg daleko idących konsekwencji dla sprawy przetrwania ludzkości. a. W historii ludzkości bezustannie napotykamy tragiczne rezultaty konfrontacji pomiędzy wyżej i niżej rozwiniętymi technicznie cywilizacjami. Zazwyczaj cywilizacja na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego zostaje 'podbita'. b. W przypadku konfrontacji grup o różnych poziomach kulturowych tragiczna utrata tożsamości dotyka przeważnie te, które należą do kultur słabszych. Przeważnie zostają one zasymilowane przez kultury silniejsze. 6. Komentarz. Wzmocnionym środkiem zaradczym powinny być gruntowne prace badawcze, aby wyeliminować zagrożenie i dokładnie określić jego charakter. Należy dołożyć wszelkich starań, aby w możliwie najkrótszym czasie zostały opracowane wystarczające środki obrony. Wydaje się konieczne, aby zajmując się sprawą UFO nieco więcej uwagi poświęcić kwestii przetrwania". Powyższy tajny raport wywiadu wyraźnie pokazuje, że pozaziemskie pochodzenie UFO jest jak najpoważniej brane pod uwagę. W całkowitej sprzeczności z tymi poglądami stoją konkluzje “Raportu Condona", gdzie ewentualność, iż UFO kierowane są przez pozaziemskie istoty rozumne, została odrzucona na mocy całkowicie nienaukowej i pozamerytorycznej argumentacji. Po opublikowaniu w roku 1969 spreparowanego “Raportu Condona" miały miejsce kolejne dramatyczne wydarzenia związane z UFO, które dostarczyły dalszych argumentów na rzecz tezy, że przynajmniej część niezidentyfikowanych obiektów latających musi być pozaziemskiego pochodzenia. Przyjrzyjmy się incydentowi z Palma de Mallorca, który wydarzył się 11 listopada 1979 roku. Samolot pasażerski Super Caravelle hiszpańskich linii lotniczych TAE wystartował zgodnie z planem do rejsowego lotu na trasie Salzburg-Teneryfa. Oprócz trzyosobowej załogi na pokładzie znajdowało się 109 pasażerów. Po międzylądowaniu na Majorce, kiedy samolot ponownie znalazł się w powietrzu, załoga zauważyła na ekranie radaru zbliżające się z niebywałą prędkością obiekty. Kapitan Tejada zwrócił się do wieży kontrolnej w Walencji z pytaniem, czy na jego kursie zgłaszano jakieś inne samoloty. Pomimo przeczącej odpowiedzi kpt. Tejada i drugi pilot ujrzeli “błyszczące czerwono światła", które ku ich przerażeniu mknęły po kursie kolizyjnym w stronę Caravelli. Światła zbliżały się z prędkością leżącą poza zasięgiem jakiegokolwiek konwencjonalnego samolotu. Wbrew oczekiwaniom załogi, która była przekonana o nieuchronności zderzenia, niezidentyfikowane obiekty latające zatrzymały się tuż przed Caravellą, przez około 10 minut kontynuując swoje “igraszki". Potem znowu znalazły się na kursie kolizyjnym i to z jeszcze większą precyzją niż poprzednio. Nie widząc innego wyjścia, kapitan Tejada wykonał ostre nurkowanie zmniejszając pułap z 9700 do zaledwie 550 metrów, a potem nie wytrzymał nerwowo i poprosił wieżę kontrolną lotniska Los Manises pod Walencją o zezwolenie na lądowanie awaryjne uzasadniając to tym, że jego samolot jest prześladowany przez niezidentyfikowane obiekty latające, wskutek czego istnieje niebezpieczeństwo zderzenia. Natychmiast po meldunku kapitana kontrola bezpieczeństwa lotów zaalarmowała pobliską bazę lotniczą. W kilka minut potem w powietrzu znalazło się około 20 myśliwców, które miały przechwycić UFO. Na próżno. Niezidentyfikowane obiekty latające przez cały czas utrzymywały stały dystans do goniących je myśliwców. Po lądowaniu Caravelli o prawdziwości tego incydentu mogli zaświadczyć nie tylko piloci, ale zarówno kierownik kontroli lotów jak też inni kontrolerzy i pracownicy lotniska będący na płycie. Wszyscy widzieli unoszący się mniej więcej 3000 m nad wieżą kontrolną czerwono świecący obiekt, drugi unosił się nad płytą lotniska, trzeci nad terenem pobliskiej bazy lotniczej, a czwarty krążył wysoko nad miastem. Niezidentyfikowane obiekty latające widziało nie tylko kilkunastu naocznych świadków, zaobserwowano je także na ekranach radarów cywilnej kontroli lotów oraz pobliskiej bazy lotniczej. Salvator Sanchez Teran, ówczesny minister transportu, potraktował ten incydent do tego stopnia poważnie, że natychmiast przyleciał do Walencji i powołał na miejscu specjalną komisję dochodzeniową. W prasie hiszpańskiej pojawiały się wprawdzie plotki, jakoby kilka myśliwców zdołało sfotografować niezidentyfikowane obiekty, nic jednak dokładniejszego nie przeniknęło na forum opinii publicznej. Do dziś nie opublikowano oficjalnych wyników dochodzenia. 2 października 1983 roku na pierwszej stronie “News of the World", gazety niedzielnej o najwyższym na Wyspach Brytyjskich nakładzie, pojawił sią następujący nagłówek: “UFO ląduje w.Suffolk Nieznane fakty z tajnego raportu pułkownika" “W Anglii wylądowało UFO. Fakt ten został właśnie oficjalnie potwierdzony" - poinformowała gazeta w relacji z incydentu, który miał miejsce w Tangham Wood, w pobliżu bazy lotniczej Woodbridge w hrabstwie Suffolk. Jak dowiedzieli się dziennikarze, 27 grudnia 1980, o godzinie 3 w nocy, w lesie tym wylądował niezidentyfikowany obiekt latający. W momencie lądowania UFO w Bentwaters, bazie NATO w pobliżu Woodbridge na południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii, gdzie stacjonowała 81 amerykańska eskadra lotnicza, znajdowało się około 200 wojskowych i kilkunastu cywili. Zastępca komendanta bazy pułkownik Charles Halt sporządził potem następujący oficjalny raport: Wczesnym rankiem 27 grudnia 1980 roku (ok. 3 w nocy) dwóch wartowników US AF zobaczyło niezwykłe światła poza terenem bazy RAF w Woodbridge. Przypuszczając, że być może rozbił się lub lądował awaryjnie jakiś samolot, poprosili o pozwolenie na dokonanie poszukiwań za tylną bramą bazy. Dyżurny kierownik lotów zezwolił trzem wartownikom na pieszy rekonesans. Patrolujący zameldowali, że ujrzeli dziwny, błyszczący obiekt w lesie. Według ich opisu obiekt był metalowy, trójkątny, o szerokości podstawy około 2-3 metrów i wysokości około 2 metrów. Biło od niego białe światło rozświetlające cały las. U góry zainstalowane było czerwone pulsujące światło, u dołu znajdował się rząd świateł niebieskich. Obiekt unosił się nad ziemią lub stał na 'nogach'. Kiedy wartownicy zaczęli się zbliżać, obiekt uniósł się manewrując między drzewami i zniknął. W tym samym czasie zaobserwowano niezwykłe podenerwowanie zwierząt na pobliskiej farmie. Mniej więcej godzinę później obiekt jeszcze raz widziano krótko w pobliżu tylnej bramy. Następnego dnia w miejscu zaobserwowania obiektu znaleziono na ziemi trzy ślady o średnicy prawie 18 cm, głębokie na mniej więcej 4,5 cm. W nocy z 28 na 29 grudnia 1980 sprawdzono poziom promieniowania terenu. Maksymalne wartości promieniowania beta/gamma zmierzone w trzech odciśniętych śladach i w okolicach środka tworzonego przez nie trójkąta wyniosły 0,1 milirentgena. Przy jednym ze stojących w pobliżu drzew, po stronie zwróconej w kierunku śladów, wykryto umiarkowane promieniowanie (0,5-0,7). Nieco później zaobserwowano nocą czerwone światło wśród drzew, które poruszało się i pulsowało. W pewnym momencie jakby wyrzuciło z siebie błyszczące cząsteczki, potem podzieliło się na pięć osobnych białych obiektów i zniknęło. Zaraz potem na niebie zaobserwowano trzy przypominające gwiazdy obiekty, dwa na północy i jeden na południu - wszystkie na wysokości około 10 stopni nad horyzontem. Obiekty leciały z dużą prędkością zmieniając kierunek lotu pod kątem ostrym, widoczne były zmieniające się czerwone, zielone i niebieskie światła. Obiekty obserwowane na północy przez lornetkę o powiększeniu 8-12 wydawały się eliptyczne, następnie zmieniły się w tarcze. Jeden z obiektów po północnej stronie był widoczny na niebie jeszcze przez godzinę, a nawet dłużej. Na południu obiekty były widoczne jeszcze przez dwie-trzy godziny. Od czasu do czasu wysyłały w stronę Ziemi promienie świetlne. Wiele osób, łącznie z niżej podpisanym, było naocznymi świadkami wydarzeń opisanych w punkcie 2 i 3. Charles I. Halt, ppłk US AF Zastępca Dowódcy Bazy" Pytany później o prawdziwość swego raportu, pułkownik Halt podkreślał, że nigdy nie zaprzeczył jego autentyczności. Dodał jednakże, iż jako oficer amerykańskich sił powietrznych nie jest upoważniony do udzielania dalszych wyjaśnień na temat incydentu. W wielu krajach - dotyczy to zwłaszcza wielkich mocarstw - składane przez wojskowych raporty dotyczące spotkań z UFO nadal utrzymywane są w ścisłej tajemnicy, ponieważ wymagają tego rzekomo “względy bezpieczeństwa narodowego". Z rzadka tylko raporty takie przedostają się do wiadomości publicznej, mając wtedy znaczenie szczególne, ponieważ przeważnie są to obserwacje dokonywane przez doświadczonych wojskowych. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można zatem wykluczyć ewentualność mistyfikacji. Są w każdym razie kraje, w których nieco mniej rygorystycznie praktykuje się zatajanie przez wojskowych informacji dotyczących obserwacji UFO. Obrona zjawiska 19 września 1976 roku dwa irańskie myśliwce przechwytujące typu Phantom uczestniczyły we wręcz niewiarygodnym spotkaniu z UFO nad Teheranem. Panujący wówczas szach Reza Pahlewi, głęboko zaniepokojony tym incydentem powietrznym, bezzwłocznie powiadomił drogą teleksową swojego sojusznika, Stany Zjednoczone, a dokładniej Biały Dom i inne oficjalne urzędy. Teleks miał następujące brzmienie: “A. 19. wrz. 76, ok. 0.30... [słowa zamazane] otrzymał cztery telefony od obywateli mieszkających w dzielnicy Teheranu Shemiran. Osoby te poinformowały o pojawieniu się na niebie dziwnych obiektów latających. Niektóre z tych osób utrzymywały, że widziały obiekt przypominający ptaka, inne natomiast mówiły o helikopterze ze światłami. W tym czasie nie było jednak w powietrzu żadnych helikopterów ... [zdanie zamazane] Kiedy odpowiedział telefonującym, że chodzi po prostu gwiazdy i nawiązał łączność z Mehrabad Tower (na lotnisku w Teheranie), postanowił sam się przekonać. Zauważył na niebie obiekt, który wprawdzie przypominał gwiazdę, był jednak dużo większy, a także jaśniejszy. Podjął decyzję o wysłaniu myśliwca F-4 z bazy lotniczej Sharokhi, w celu bliższego zbadania sprawy. B. O 1.30 wystartował myśliwiec F-4 i poleciał do punktu leżącego ok. 40 mil (ok. 65 km) na północ od Teheranu. Obiekt był tak jasny, że widać go było z odległości 70 mil. Kiedy myśliwiec zbliżył się do niego na odległość 25 mil, wszystkie przyrządy i kanały łączności przestały działać (UHF i wewnętrzna łączność w kabinie). Pilot przerwał pościg i powrócił do bazy. Kiedy F-4 zawrócił, a tym samym widocznie przestał stanowić zagrożenie dla niezidentyfikowanego obiektu latającego, przyrządy i łączność zaczęły znowu działać. O 1.40 wysłano kolejny myśliwiec F-4. Przy VC (szybkości zbliżania się) wynoszącej 159 NMPH (ok. 250 km/h) pilot odebrał w odległości 27 mil (ok. 43 km) na godzinie 12 (północ) echo radarowe. Kiedy odległość się zmniejszyła, obiekt przyśpieszył w sposób widoczny na ekranie radaru i utrzymywał stałą odległość od myśliwca wynoszącą 25 mil (40 km). C. Siła impulsów radarowych odpowiadała obiektowi o rozmiarach Boeinga 707. Optyczną wielkość obiektu latającego trudno było określić ze względu na jego jasność. Wysyłane przez obiekt światło przypominało światło lamp błyskowych uporządkowanych w prostokątny wzór i rozbłyskujących na przemian niebiesko, zielono, czerwono i pomarańczowo. Częstotliwość zmiennych błysków była tak duża, że wszystkie kolory były widoczne jednocześnie. Obiekt i ścigający go myśliwiec leciały kursem przebiegającym na południe od Teheranu, kiedy od pierwszego obiektu oddzielił się drugi, jaśniejący oślepiającym światłem. Jego wielkość wynosiła jedną trzecią lub połowę pozornej wielkości Księżyca. Drugi obiekt ruszył z ogromną prędkością w stronę myśliwca. Pilot usiłował odpalić w jego stronę rakietę AIM-9, lecz w tym samym momencie przestał działać pulpit sterowniczy i kanały łączności (UHF i łączność wewnątrz kabiny). Pilot natychmiast zaczął wykonywać manewr usiłując przejść w lot nurkowy. W odległości 3-4 mil obiekt podjął pościg za myśliwcem. Kiedy F-4 zaczął się oddalać od pierwszego obiektu, drugi obiekt znalazł się wewnątrz kręgu zataczanego przez zawracający myśliwiec, po czym powrócił do pierwszego obiektu, by się z nim połączyć. D. Tuż po ponownym połączeniu się dwóch obiektów w jeden, pojawił się za nim kolejny obiekt latający, który z wielką prędkością poleciał pionowo w dół ku Ziemi. Załoga myśliwca F-4, w którym zaczęły już działać instrumenty i pulpit sterowniczy, widziała jak obiekt spada na ziemię i spodziewała się eksplozji. Okazało się jednak, że lądowanie musiało być miękkie. Jaskrawe światło obiektu oświetlało obszar w promieniu dwóch do trzech kilometrów. Załoga myśliwca F-4 obniżyła wysokość, by móc prowadzić dalsze obserwacje i określić położenie obiektu. Ze względu na duże trudności z naprowadzeniem maszyny, pilot myśliwca kilkakrotnie okrążał bazę Mehrabad, zanim zaczął podchodzić do lądowania. W kanale radiowym UHF występowały silne zakłócenia. Za każdym razem kiedy myśliwiec przekraczał kierunek magnetyczny 150 stopni, zanikała łączność (radiowa i wewnętrzna), a INS (bezwładnościowy system naprowadzania) wykazywał wahania w przedziale 30-50 stopni. W samolocie rejsowym, który w tym samym czasie zbliżał się do Mehrabadu, stwierdzono w tym samym zakresie wartości zanik łączności, ale nie zauważono nic szczególnego. Przy ostatnim podejściu do lądowania załoga F-4 zauważyła kolejny obiekt latający - miał kształt cylindra, równomiernie świecące światła na obu końcach i rozbłyski pośrodku. Na pytanie pilotów wieża kontrolna odpowiedziała, że na wskazanym kursie nie odbywają się w tej chwili żadne loty. Kiedy obiekt przemieszczał się nad F-4, z wieży go nie widziano. Dopiero gdy pilot wskazał, żeby szukać między górami a rafinerią, pracownicy wieży zobaczyli obiekt. E. Po nastaniu dnia załoga F-4 została przewieziona helikopterem na obszar, gdzie uprzednio miał wylądować obiekt. W miejscu przypuszczalnego lądowania (wyschnięte łożysko rzeki) nie było żadnych śladów. Kiedy jednak helikopter przelatywał nad zachodnim krańcem obszaru, aparatura odebrała intensywny gwizd. W miejscu, gdzie impuls był najmocniejszy, stał mały domek z ogródkiem. Po wylądowaniu zapytano jego mieszkańców, czy zauważyli coś szczególnego ostatniej nocy. Mieszkańcy opowiedzieli o głośnym hałasie i bardzo jaskrawym świetle, jakby błyskawic. Zarówno śmigłowiec jak i obszar przypuszczalnego lądowania są badane na obecność promieniowania ... [zdanie zamaza- ne]. Dalsze informacje zostaną przekazane w miarę ich napływania." [Dalej następują trzy linijki w kodzie literowo-cyfrowym.] Tej samej nocy, kiedy miał miejsce incydent w Iranie, UFO widziano też nad Marokiem. 19 września 1976 r. między godziną 13 a 13.30 główna komenda żandarmerii w Rabacie otrzymała dziesiątki telefonów z terenów wokół Agadiru, Marakeszu, Casablanki, Rabatu i Kemitry. Zaniepokojeni mieszkańcy zgodnie donosili o błyszczącym srebrzyście, okrągłym obiekcie latającym, który przeleciał nad obszarem Maroka z południowego zachodu na północny wschód. Zdumieni świadkowie informowali, że nieznany obiekt latający poruszał się bezgłośnie na wysokości około 1000 metrów. Przedstawiciel marokańskiego rządu poprosił w prywatnej rozmowie ambasadora Stanów Zjednoczonych w Rabacie o zasięgnięcie w Waszyngtonie bliższych informacji na temat tego zjawiska. 24 września ambasador amerykański przesłał do Waszyngtonu poufny teleks na temat zdarzenia. W roku 1976 wręcz mnożyły się całkowicie jednoznaczne i przekonujące incydenty z UFO. Już na początku roku, 21 stycznia, nad amerykańską bazą lotniczą Cannon w Nowym Meksyku pojawił się niezidentyfikowany obiekt latający. J. B. Morin, kontradmirał marynarki wojennej i zastępca szefa wydziału operacyjnego napisał o tym w memorandum do centrum dowodzenia co następuje: “W pobliżu korytarza powietrznego nad Cannon AFB [Air Force Base] zaobserwowano dwa UFO. Dostrzeżone i zgłoszone przez posterunki obiekty miały średnicę 23 metrów i wyglądały na złote lub srebrne. Na przednim końcu miały światło niebieskie, u dołu czerwone, a pośrodku widniały okienka. Całe zjawisko było obserwowane na radarach". 30 lipca 1976 r. około godziny 2.55 ta sama placówka została poinformowana o pojawieniu się UFO w pobliżu Fort Ritchie. Dwa patrole z sektora R niezależnie od siebie zgłosiły zaobserwowanie trzech podłużnych, czerwonawych obiektów, lecących ze wschodu na zachód. Kiedy pięć minut później pewien sierżant sprawdzał meldunki, ujrzał unoszący się na wysokości 100-200 metrów nad składami amunicji niezidentyfikowany obiekt latający. W jakieś 45 minut potem pewien sierżant żandarmerii wojskowej, udający się właśnie na służbę w tej okolicy, również ujrzał UFO. Kolejny świadek przyrównał wielkość obiektu do dwuipółtonowej ciężarówki. W niecały miesiąc później CIA otrzymała raport z Tunezji, według którego piloci i setki świadków przez całe noce widywali UFO dające też echo na radarach kontroli lotów. Dla obserwatorów było “nie dającym się wyjaśnić zjawiskiem", że obiekty poruszały się bezgłośnie, niekiedy z olbrzymią prędkością, by za chwilę lecieć bardzo powoli albo, co zdumiewające, zawisać nieruchomo w powietrzu. Zważywszy fakt, że nasze samoloty ani nie potrafią zawisnąć nieruchomo w powietrzu, ani też nie poruszają się bezgłośnie dla nas Ziemian, UFO rzeczywiście stanowią kwintesencję nie dającego się wyjaśnić zjawiska. Dla zmarłego w 1963 roku inżyniera Wilberta B. Smitha, który pod koniec kariery był kierownikiem łączności w ministerstwie transportu, UFO nie były czymś nadzwyczajnym, tylko całkiem realnymi maszynami latającymi, napędzanymi energią, której tajemnicę - w swoim pojęciu - poznał. Aby zbadać tę energię napędową, Smith prowadził dla kanadyjskiego Komitetu Badawczego Obronności (Defense Research Board) tajny program pod kryptonimem “Magnet". Po zakończeniu studiów na uniwersytecie w Kolumbii Brytyjskiej Smith pracował dla rozgłośni radiowej w Vancouver. W roku 1947 otrzymał zlecenie rządu kanadyjskiego na zorganizowanie sieci stacji pomiarowych jonosfery, mającej zbadać różne aspekty rozchodzenia się fal radiowych. Projekt podlegał ministerstwu transportu, które w Kanadzie zajmuje się także łącznością. Zespół Smitha zajmował się w toku swoich prac zjawiskami takimi jak zorza polarna, promieniowanie kosmiczne, radioaktywność atmosfery ziemskiej i geomagnetyzm. To ostatnie szczególnie interesowało Smitha, który uważał, że właśnie geomagnetyzm jest tym potencjalnym źródłem energii dla przyszłych technologii. Niewielkiej grupie badaczy pracujących pod kierunkiem Smitha udało się w końcu uzyskać z pola magnetycznego Ziemi energię 50 miliwatów, co dało przynajmniej eksperymentalne potwierdzenie jego przypuszczeń. Na podstawie tych wyników Smith sporządził 2Mistopada 1950 “Top Secret Memorandum" dla ówczesnego szefa łączności w kanadyjskim ministerstwie transportu, w którym czytamy: “Wydaje nam się, że jesteśmy na tropie czegoś, co być może stanowić będzie wyznacznik postępu, a mianowicie pozyskiwania energii poprzez wykorzystanie geomagnetyzmu". W czasie pobytu w Waszyngtonie w 1950 roku w ręce Smitha wpadły dwie opublikowane na krótko przedtem książki: Latające talerze istnieją naprawdę, autorstwa majora lotnictwa Donalda Keyhoe, oraz Co się kryje za latającymi talerzami? uznanego publicysty Franka Scully'ego. W tej ostatniej mamy do czynienia głównie z wypowiedziami naocznych świadków, a przede wszystkim z wypowiedzią geofizyka dra Silasa Newtona i jego oświadczeniem, że uczestniczył w rządowej akcji zabezpieczenia wraków trzech UFO, które uległy katastrofie. Inżyniera Smitha interesował głównie opis napędu tych obiektów, które miały poruszać się “na jakichś nieznanych nam zasadach magnetyzmu". W końcu przecież sam poświęcał się rozważaniom na temat takich możliwości napędu. Dlatego też w dalszej części “Top Secret Memorandum" czytamy: “Wydaje mi się, że nasze prace w dziedzinie geomagnetyzmu mogą stanowić doskonałe ogniwo pośrednie pomiędzy naszą technologią i ową nieznaną nam technologią konstrukcji i działania latających talerzy. Przy założeniu, że prowadząc nasze badania geomagnetyczne jesteśmy na właściwej drodze, teoria na temat napędu 'latających talerzy' oraz wszelkich zaobserwowanych w związku z tym i mających swoje tak jakościowe jak i ilościowe uzasadnienia właściwości wydaje się jak najbardziej przemawiać do przekonania. Korzystając z pomocy pracowników ambasady kanadyjskiej w Waszyngtonie pozwoliłem sobie przeprowadzić ostrożne rozeznanie na temat UFO. Moi doskonale zorientowani informatorzy przekazali mi następujące dane: a. Sprawa objęta jest w Stanach Zjednoczonych klauzulą najwyższej tajemnicy państwowej. Jest to klauzula jeszcze bardziej rygorystyczna niż w przypadku bomby wodorowej. b. Latające talerze istnieją naprawdę. c. Ich modus operandi nie jest znany. Niewielki zespół pod kierownictwem dra Vannevara Busha podejmuje zgodne działania w celu jego wyjaśnienia. d. Instytucje rządowe USA przywiązują do tej sprawy nadzwyczajną wagę. [...] 20 listopada rozmawiałem z drem Solandtem, przewodniczącym Komitetu Badawczego Obronności [Defense Research Board], przekazując mu wszystkie dostępne na obecnym etapie informacje na temat geomagnetyzmu. Dr Solandt zgodził się ze mną, iż jak najszybciej należy się zająć badaniem energii geomagnetycznej. Przyrzekł mi pełną współpracę prowadzonej przez siebie placówki, jeśli idzie o udostępnienie laboratoriów, dostarczanie niezbędnego wyposażenia technicznego oraz pomoc fachowego personelu przy wykonywaniu niezbędnych prac w ramach programu [...]." Smith, znakomitość w dziedzinie elektromagnetyzmu i łączności, był wysoko ceniony w swoim ministerstwie. Już w miesiąc po dostarczeniu memorandum otrzymał z Ottawy zezwolenie na rozpoczęcie prac w ramach programu “Magnet". W pobliżu Shirley Bay, około 18 km na zachód od stolicy Kanady, zorganizowano stację pomiarowo-śledzącą do obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających, której zadaniem było analizowanie danych dotyczących zachowania się UFO w czasie lotu oraz występujących wtedy ewentualnych odchyleń magnetycznych i wyciąganie z tego wniosków. W ramach programu “Magnet" stosowano najnowocześniejszą elektroniczną aparaturę pomiarową, min. detektory promieniowania gamma i fal radiowych, rejestratory zmian jonosfery oraz grawimetr. Te ostatnie przyrządy służyły do pomiaru zaburzeń jonosfery oraz mag- netycznych odchyleń w atmosferze. Ponadto Smith miał też znakomitych współpracowników: profesora J. T. Wilsona z uniwersytetu w Toronto, “wypożyczonego" przez Komitet Badawczy Obronności fizyka Jamesa Waita oraz dra G. D. Garlanda z kanadyjskiego ministerstwa badań i rozwoju. Prace w ramach programu “Magnet" trwały do roku 1968. Na temat wyników tych badań nie wiadomo prawie nic. Większa część dokumentacji nadal opatrzona jest klauzulą najwyższej tajności. Smith dał tylko do zrozumienia, że stacja nad Shirley Bay wielokrotnie wykryła obecność UFO i precyzyjnie śledziła ich lot. W datowanym 9 maja 1968 roku raporcie końcowym czytamy: “Ich średnica wynosi 30 m i więcej, osiągają prędkości lotu wynoszące kilka tysięcy km/h i pułap przekraczający pułap konwencjonalnych samolotów i balonów, wydają się też mieć pod dostatkiem energii na manewry i działania. Przy uwzględnieniu wszystkich wymienionych czynników trudno usytuować potencjał, jakim dysponują, w obrębie możliwości naszej ziemskiej technologii. Pomimo że kilka państw świata jest o wiele bardziej zaawansowanych technicznie niż wie o tym opinia publiczna, to jednak - wbrew wszystkim uprzedzeniom - zmuszeni byliśmy dojść do wniosku, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zaobserwowane aparaty latające są pochodzenia pozaziemskiego". Do dziś hipoteza ta wydaje się najbardziej przekonująca ze wszystkich, ponieważ na podstawie pomiarów charakterystyki lotów i innych zebranych danych stwierdzono, że w przypadku około 3 procent wszystkich zarejestrowanych UFO chodzi ponad wszelką wątpliwość o załogowe lub bezzałogowe statki kosmiczne zbudowane według pozaziemskich technologii. Pogląd ten umacniają coraz to nowe, sensacyjne doniesienia. Wieczorem 22 czerwca 1976 roku hiszpańska korweta “Atrevida" przepływała obok południowych wybrzeży wyspy Fuerteventura. O godzinie 21.17 znajdowała się na wysokości Punta de la Entallada, kiedy nagle jej kapitan i kilku członków załogi ujrzało na horyzoncie wzbijający się w górę błyszczący obiekt, który skierował się w stronę korwety. Początkowo myślano, że to samolot z reflektorami zapalonymi do lądowania. Kiedy jednak obiekt znajdował się na pozycji 15-18 stopni w stosunku do korwety, zatrzymał się nagle, jakby “stając" w powietrzu, i wysłał silny promień światła, który zaczął krążyć. W tym samym czasie, kiedy z “Atrevidy" obserwowano dziwny obiekt, lekarz Padrón Leon jechał do chorej. Podążał z leżącej w północno-zachodniej części wyspy Grań Canaria miejscowości Guia do Las Rosas, gdzie mieszkała pacjentka. Taksówkarz Paco Esteveze, który przyjechał po doktora, po drodze zabrał z Galdaru niejakiego Santiago del Pino, syna chorej. Żeby dostać się do Las Rosas, taksówkarz musiał skręcić z głównej drogi w jedną z mniej uczęszczanych dróg bocznych. Za jednym z zakrętów trzej mężczyźni ujrzeli nagle jakieś 60 metrów przed sobą wielki, okrągły obiekt unoszący się nad polem. Taksówkarz gwałtownie zatrzymał samochód. Obiekt emanował szaroniebieskim blaskiem i był wielkości mniej więcej trzypiętrowego budynku. Kiedy mężczyźni przyjrzeli się dokładniej, stwierdzili, że obiekt jest “przezroczysty" i dostrzegli w środku coś jakby srebrzystą platformę, na której stały naprzeciwko siebie dwie duże postacie. Miały na sobie coś w rodzaju czerwonych “kombinezonów" z ciemnymi “kapturami" i wyglądały, jakby manipulowały przy jakichś przyrządach. Nagle w taksówce zamilkło radio, chociaż nikt go nie dotykał. Wszyscy poczuli nie- przyjemny chłód. Kiedy kierowca ponownie włączył reflektory, obiekt uniósł się powoli na wysokość dachu jednego z pobliskich domów. Jednocześnie we wnętrzu “kuli" pokazała się “rura", z której wydobył się niebieskawy “gaz" i rozprzestrzenił wokół obiektu, który przybrał teraz rozmiary wieżowca, przy czym postacie na platformie pozostały tej samej wielkości. Taksówkarz włączył silnik i na pełnym gazie opuścił to miejsce. Po przybyciu do domu chorej okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy trzej mężczyźni odkryli unoszący się nad polem obiekt, przestały tu działać telewizor i radio. Wszyscy obecni z niebotycznym zdumieniem przyglądali się przez okno, jak obiekt staje się coraz większy i większy. Nagle “gaz" przestał się wydobywać, dotychczasową ciszę rozdarł przenikliwy gwizd i dziwna kula wystrzeliła w kierunku sąsiedniej wyspy, Teneryfy. Niezależnie od siebie zaobserwowało ten obiekt wielu świadków, między innymi taksówkarz Jose Louis Diaz Mendoza, który w tym czasie wiózł klienta. Jak powiedział reporterom, “w powietrzu unosiła się bezgłośnie wysoka może na 20 metrów kula, na zewnątrz była szara, a w środku było widać dwie postacie. Po jakichś piętnastu minutach obiekt uniósł się w górę". Kilku mieszkańców wioski Las Rosas twierdziło nawet, że zanim obiekt wzleciał z wielką prędkością w niebo, czerwone postacie podniosły dłonie jakby w geście pozdrowienia. Również w Galdar incydent nie przeszedł nie zauważony. Pewien architekt, Domingo Alamo, przebywał tam właśnie z żoną z wizytą u znajomego małżeństwa. Kiedy wszyscy czworo siedzieli na tarasie na dachu domu, ujrzeli w oddali kulisty obiekt, którego średnica odpowiadała mniej więcej wysokości wieży kościelnej. Inny świadek, Claudio Ramos z La Provincia, powiedział potem reporterom, że po godzinie 22 obraz w jego telewizorze pogorszył się nagle bez żadnej widocznej przyczyny, tak że wszystko było widać podwójnie i za nic nie dało się ustawić ostrości. Jego żona, która była zajęta w kuchni, zawołała nagle z przejęciem, że w pobliżu domu dzieje się coś dziwnego. Kiedy wybiegli na dwór, zobaczyli obiekt zmieniający właśnie pozycję. We wnętrzu dziwnego obiektu poruszały się dwie ubrane na czerwono postacie, które wyglądały “jak ludzie". Owej nocy w całej okolicy zanotowano zakłócenia fonii i obrazu w programach radiowych i telewizyjnych - czarne pasy deformujące obraz oraz zniekształcenia i zakłócenia dźwięku. Kiedy UFO przelatywało nad wyspą, widziały je setki świadków, poczynając od ludności miejscowej, a na turystach kończąc. W dwa dni po tym sensacyjnym incydencie miejscowa gazeta “La Provincia" doniosła o kolejnym zdarzeniu. Otóż rolnik Don Jose Gil Gonzales stwierdził ku swemu zdumieniu, że na jednym z jego cebulowych pól znajduje się trzydziestometrowy krąg zgniecionych i częściowo spalonych roślin, chociaż poprzedniego dnia starannie je podlewał. Pole na pewien czas ogrodzono, eksperci zbadali promieniowanie i pobrali próbki gruntu. Na skraju wypalonego kręgu - w miejscu przypuszczalnego lądowania UFO - znaleziono osobliwy “szary proszek". Zazwyczaj osoby badające incydenty z UFO skazane są wyłącznie na relacje osób trzecich i dysponują wówczas bardzo niedokładnymi informacjami. Okoliczność tę skrupulatnie wykorzystują sceptycy twierdząc, że tego rodzaju “materiał dowodowy" zakwalifikować można tylko i wyłącznie jako nieporozumienie czy oszustwo. Niektórzy badacze stwierdzają na podstawie tych trudnych do zdefiniowania i często noszących znamiona paradoksu materiałów, że zjawiska UFO nie da się wyjaśnić na gruncie fizyki i że można je zaklasyfikować jedynie jako fenomen psychologiczny lub wręcz parapsychologiczny. Astrofizyk dr Jacąues Vallee reprezentuje inny pogląd. Należy do tych ufologów, którzy w niezidentyfikowanych obiektach latających widzą wytwory obcej technologii, integrujące elementy zarówno fizykalne jak i paranormalne. Dlatego też postrzega on UFO niejako w sześciu “wymiarach". Podstawowe znaczenie ma jego zdaniem wymiar fizyczny, ponieważ według większości świadków obiekt zajmuje dokładnie określone miejsce w przestrzeni, zmieniając się z upływem czasu. Obiekt oddziałuje na otoczenie powodując efekty cieplne, absorbując lub emanując światło, wywołuje turbulencje. Z pozostawionych śladów lądowania można wyprowadzić przybliżone dane co do jego masy i wydatkowanej energii. Obiekt taki można utrwalić na kliszy fotograficznej, zarejestrować na ekranie radaru, wywołuje on też zakłócenia magnetyczne. Kolejny wymiar natomiast nie jest już, zdaniem dra Vallee, natury fizycznej. Obiekt taki przypomina wprawdzie przedmioty mieszczące się w kategoriach fizycznych, nie sposób go jednak pogodzić z prawami tradycyjnej fizyki. Uściślijmy: opisany jako coś materialnego obiekt potrafi zapadać się w ziemię, staje się niewyraźny, a w końcu przezroczysty. Znika z jednego miejsca, by w tym samym momencie - bez żadnego opóźnienia - pojawić się w innym. Obserwowany jako zjawisko optyczne nie pojawia się jednak na ekranach radarów. Trzeci wymiar wynika dla dra Vallee z psychicznych predyspozycji i społecznego statusu obserwatora. Człowiek ma skłonności do postrzegania UFO w kategoriach swoich codziennych doświadczeń i w kontekście własnej przynależności społecznej. Wprawdzie dostrzega, że dany obiekt nie poddaje się konwencjonalnej klasyfikacji, nadal jednak próbuje traktować go jak coś zwyczajnego - aż do chwili, kiedy nie może już dłużej zaprzeczać, że naprawdę ma do czynienia z czymś sobie nie znanym. Reakcje fizyczne świadków niosą ze sobą kolejny wymiar. Jak wynika z relacji, UFO nie tylko potrafi spowodować u świadków poparzenia, ale też wywołuje dreszcze, stany paraliżu, fale gorąca i mrowienie, często też słyszą oni przeciągły gwizd. Osoby, które znalazły się w promieniu światła wysyłanego przez UFO, dotknięte są przejściową ślepotą. Inni cierpią na duszności, mdłości i głęboką apatię. Po spotkaniu bliskiego stopnia najczęściej notuje się zmęczenie utrzymujące się przez wiele dni. Przyporządkowane przez dra Vallee do piątego wymiaru efekty oddziaływania UFO mieszczą się w kręgu parapsychologii. Chodzi tu np. o komunikację z pominięciem kanałów receptorowych (telepatia), zniesienie siły ciążenia przedmiotów, zwierząt i ludzi znajdujących się w pobliżu UFO oraz inne tego rodzaju zjawiska. Wymiar szósty wiąże się zdaniem dra Vallee z przynależnością kulturową świadka. Znacząca jest w tym wypadku różnorodność reakcji na relacje o UFO, a więc sposób, w jaki dochodzi do wywołania reakcji wtórnych. Chodzi tu na przykład o dużą rolę mediów w kształtowaniu opinii. Obojętne, czy w relacjach będzie krańcowy sceptycyzm, pogoń za sensacją, wyssane z palca informacje, wydobyte na światło dzienne próby tuszowania sprawy czy też teorie naukowe, zawsze będzie to jednak wyraz przełomu, jaki dokonał się w dotychczasowym podejściu do sprawy akceptacji faktu istnienia życia poza Ziemią. Jeśli idzie o spekulacje naukowe, to u ich podstawy leżeć mogą zdaniem dra Vallee następujące przesłanki: a. Na UFO należy patrzeć jak na wytwór technologii. Obserwowany pojazd jest realnym, materialnym w sensie fizycznym obiektem. Albo dysponuje doskonałym systemem “kamuflażu", albo też działa z zastosowaniem zasad fizyki, które wywołują efekty “antyfizyczne". b. Albo technologia ta wywołuje zamierzone efekty paranormalne, albo też występują one jako zjawiska uboczne. Zbyt często bowiem stwierdzano występowanie takich efektów, aby można je było ignorować bądź mówić o przecenianiu ich znaczenia. c. Technologia ta wykorzystuje środki fizjologiczne i psychologiczne do manipulowania kulturowego, które może być sterowane przez pozaziemskie istoty rozumne. Nikogo właściwie nie zaskakuje, że eksperci z trudem tylko dają sobie radę z naukowym zaklasyfikowaniem zjawiska UFO. Z dużą niechęcią przyjmują w swoich założeniach, iż najwyraźniej nie da się sporządzić jednolitego obrazu UFO, czegoś w rodzaju “portretu pamięciowego". To samo dotyczy także ich załóg, czyli ufonautów, co do których istnieją dziesiątki najróżniejszych opisów (ale do tej sprawy powrócimy szczegółowo nieco później). Właśnie różnorodność zachowania i wyglądu zewnętrznego niezidentyfikowanych obiektów latających oraz ich załóg sceptycy wykorzystują jako argumenty przeciwko całemu zjawisku, które - już samo w sobie dość egzotyczne - staje się dla nich kompletnie niewiarygodne, kiedy w grę zaczynają wchodzić np. efekty paranormalne w rodzaju telepatii czy podróży astralnych. Z tego powodu wielu sceptyków czuje się uprawnionych do wrzucania sprawy UFO do jednego worka wraz z duchami, potworem z Loch Ness i temu podobnymi. Nawet J. Allen Hynek, który pod wpływem niezbitych faktów przemienił się w kwestii UFO z Szawła w Pawła, czuje się sfrustrowany w obliczu zbijających z tropu informacji. W czasie sympozjum amerykańskiego Instytutu Aeronautyki i Astronautyki, które odbyło się 27 września 1975 roku w Los Angeles, Hynek powiedział: “Przejdźmy teraz do sprawy UFO. Jesteśmy w tej pożałowania godnej sytuacji, iż nie możemy być nawet pewni faktów, co do których chcemy postawić hipotezę. Jest rzeczą właściwie niemożliwą dokonać weryfikacji tych faktów - chodzi o dziwnie izolowane czasowo i przestrzennie zjawisko. Jeśli mają państwo jakieś zastrzeżenia, bardzo proszę o próbę wyjaśnienia - ilościowego, a nie jakościowego - rzeczy następującej: mianowicie relacji o materializacji i dematerializacji UFO, o zmianach ich kształtu, o ich bezgłośnym unoszeniu się w ziemskim polu grawitacyjnym, o ich przyśpieszeniach, które dla tak znacznych mas wymagałyby źródeł energii leżących daleko poza zasięgiem naszych możliwości, nawet teoretycznych. Do tego dochodzą jeszcze znane wszystkim efekty elektromagnetyczne oddziałujące na obserwatora, o których często mowa w relacjach, łącznie z telepatyczną komunikacją i wielokrotnym pojawianiem się UFO przed tymi samymi obserwatorami". Musimy pogodzić się z faktem, że nasz dzisiejszy stan wiedzy we wszystkich dziedzinach nie pozwala na wyjaśnienie zjawiska UFO. Jeśli niezidentyfikowane obiekty latające rzeczywiście miałyby być pozaziemskimi statkami kosmicznymi, to nie wolno nam oczekiwać, by bez reszty dały się opisać w ramach naszego stosunkowo ograniczonego świata pojęć fizycznych i psychologicznych. Jako statki kosmiczne pochodzenia pozaziemskiego muszą pokonywać we Wszechświecie niewyobrażalne dla nas odległości, wymagające umiejętności w dziedzinie fizyki, technologii, a także możliwości psychicznych, jakie w naszym pojęciu graniczą wręcz z magią. Przytoczona różnorodność niezidentyfikowanych obiektów latających nie jest sprzecznością sama w sobie, mogłaby jedynie wskazywać na różnorodność światów, z których pochodzą. Astrofizyka Hynka niepokoi przede wszystkim zalew relacji o spotkaniach z UFO. Z tego właśnie powodu, dysponując w dodatku wiedzą na temat paranormalnych aspektów wiążących się z niektórymi obserwacjami, nie potrafił na przykład w swoim przemówieniu (na sympozjum w Acron w stanie Ohio, 16 czerwca 1973) zadeklarować jednoznacznego poparcia dla hipotezy, na podstawie której próbuje się określić pochodzenie i naturę tego zjawiska. Z drugiej jednak strony w czasie prywatnego przyjęcia 1 lutego 1975 r. w Evanston w stanie Illinois Hynek poparł pogląd o pozaziemskim pochodzeniu UFO. Nie potrafił jednak w żaden sposób zaakceptować logistyki nieskończenie licznej flotylli statków kosmicznych, które zwyczajnie i po prostu przemierzają lata świetlne, aby złożyć krótką wizytę na Ziemi i zaraz potem wyruszają z powrotem “do domu", na macierzystą planetę w jakimś odległym układzie słonecznym. Hynek wydaje się bardzo rozdarty w swoim niezdecydowaniu, gdyż z drugiej strony gotów jest dyskutować o “czymś", co może być “projekcją z innego poziomu istnienia lub innego wymiaru". Hynek uważa, że “parę dobrych obserwacji w paru stronach świata wzmocniłoby teorię o pochodzeniu pozaziemskim. Ale tysiące rocznie? I to z odległych regionów Wszechświata? W jakim celu? Żeby nauczyć nas strachu zatrzymując silniki naszych samochodów, płosząc zwierzęta i dezorientując nas swoimi pozornie bezsensownymi psotami?". Wątpliwości Hynka, jakoby mnogość wizyt UFO przemawiała raczej przeciwko idei statków kosmicznych pochodzenia pozaziemskiego, po bliższej analizie nie wytrzymują krytyki. Dla Hynka jedno spotkanie na rok czy kilka w ciągu dekady byłoby bardziej przekonujące, ponieważ - przykładając do sprawy miarę ziemską - nie potrafi on sobie wyobrazić, aby jedna cywilizacja wysyłała rocznie tysiące statków kosmicznych w podróże międzygwiezdne. Nakłady, jakich by to wymagało, wydają mu się nie do udźwignięcia. Niestety nikt jednak, łącznie z samym Hynkiem, nie zna prawdziwej liczby załogowych i bezzałogowych statków kosmicznych, które każdego roku składają wizytę na Ziemi. Spośród rzeczywiście zaobserwowanych niezidentyfikowanych obiektów do kategorii tej zaliczyć można przypuszczalnie tylko niewielki procent. Ludzkość wciąż nie jest jeszcze zdolna wysyłać statków kosmicznych w podróże międzygwiezdne. Nie potrafimy nawet wysłać załogowego statku do najbliższej planety naszego Układu Słonecznego. Wysoko rozwinięte cywilizacje dysponujące rewolucyjnymi technologiami z powodzeniem mogą odbywać międzygwiezdne podróże na zasadzie, powiedzmy, naszej komunikacji lotniczej. Jeśli w naszej Galaktyce, czyli Drodze Mlecznej, istnieje nieskończona liczba wysoko rozwiniętych cywilizacji, nie byłoby wcale od rzeczy przyjąć, że do Układu Słonecznego trafiają przybysze z różnych planet, aby obserwować ludzkość, będącą w końcu obcą dla nich formą istot rozumnych. Ponieważ w ciągu ostatnich 40 lat równolegle z rozwojem technicznym znacznie wzrosła liczba spotkań z UFO, sceptycy wychodzą z założenia, że większość tych spotkań to niewątpliwe omyłkowa klasyfikacja ziemskich maszyn latających. Zjawisko UFO jest ich zdaniem czymś stosunkowo nowym, co bardzo łatwo da się wyjaśnić uznaniem za niezidentyfikowany obiekt latający śmigłowca, samolotu, balonu stratosferycznego czy satelity. Zdają się jednak zapominać przy okazji o tym, że UFO nie pojawiły się bynajmniej dopiero w XX wieku, lecz że zbijały z tropu już naszych prapraprzodków. “Dwa obiekty polatywały to w dół, to w górę, oddalały się od siebie, by potem znów się przybliżyć. Ich widok i nagłe zmiany toru lotu, jaki kreśliły, były tak przerażające, że porównywano je do lwa i smoka dziko i zażarcie walczących ze sobą. Po jakimś czasie smok zaczął zionąć ogniem. Wreszcie oba obiekty połączyły się w jeden, który wkrótce potem zniknął. Jednocześnie widziano wiele kulistych obiektów, większość małych, tylko jeden z nich nieco większy. Niewielki obiekt był ze wszystkich stron otoczony szarą osłonką [...]". Taki opis czytamy w pewnej angielskiej kronice z XVII wieku, której tytuł zajmuje trzy linie i zaczyna się słowami “Strange Signs from Heaven". Mowa w niej o zjawiskach na niebie, które dziś określilibyśmy mianem UFO. Cytowany opis odnosi się do wydarzenia zaobserwowanego nad Anglią i Holandią między 21 a 31 maja 1664 r. Dyplomowany fizyk Illo Brand, pracujący w MUFON-ie (Mutual UFO Network), przebadał obok wielu innych także tę historyczną relację. MUFON to stowarzyszenie naukowców i inżynierów, którzy przyjęli sobie za zadanie zbieranie w Quincy, w stanie Illinois, informacji o UFO z całego świata i poddawanie ich analizom komputerowym. W swojej fascynującej pracy o nie wyjaśnionych zjawiskach z dawnych czasów Illo Brand napisał, co następuje: “Jeśli zadać sobie teraz pytanie, czy pośród opisów osobliwych zjawisk na niebie mogą się również znajdować zwykłe 'kaczki', to odpowiedź brzmi: NIE! A to dlatego, że w oczach naszych praprzodków 'tam na górze' i tak rozgrywało się tyle tajemniczych spraw, że świadoma mistyfikacja nie przyniosłaby żadnego dodatkowego efektu. I rzeczywiście, jak sami się przekonamy, świadkowie obserwujący jakieś zjawisko na niebie, powiedzmy zorzę polarną, którzy z tej racji od dawna wpatrywali się w niebo, ujrzawszy przypadkowo coś, co dzisiaj nazwalibyśmy UFO, nie wykazywali większego zdziwienia niż obserwując właściwe zjawisko natury. Z tych samych powodów, badając stare źródła można mieć stosunkowo dużą pewność, że nie będzie tam zmyślonych relacji na temat dziwnych zjawisk na niebie". W XVII wieku, jako jeden z pierwszych Europejczyków, dotarł do owianego wówczas legendą Tybetu belgijski jezuita Albert d'Orville. Z okresu pobytu w Lhasie pochodzą następujące zapiski w jego diariuszu: ,,1661 - listopad. Moją uwagę zwróciło coś, co poruszało się wysoko na niebie. Najpierw myślałem, że to jakiś nie znany mi gatunek ptaka żyjący w tym kraju, póki to coś nie zbliżyło się przyjmując kształt podwójnego chińskiego kapelusza, a lecąc obracało się łagodnie, jakby niesione niewidzialnym skrzydłem wiatru. Był to z pewnością cud, czary. To coś przeleciało nad miastem i, zupełnie jakby chciało by je podziwiać, otoczyło się mgiełką i zniknęło; i jakkolwiek natężałoby się oczy, więcej nie było go widać. Kiedy zadałem sobie pytanie, czy to nie wysokość, na jakiej się znajdowałem, pozwoliła sobie spłatać mi figla, zauważyłem w swoim pobliżu lamę, którego zapytałem, czy on też to widział. Lama przytaknął ruchem głowy i rzekł do mnie: Synu, to co ujrzałeś, to nie czary. Od stuleci istoty z innych światów przemierzają morza przestrzeni, to one przyniosły oświecenie pierwszym ludziom zamieszkującym Ziemię. Ganiły wszelką przemoc i nauczyły ludzi kochać się nawzajem, chociaż nauki te są jak ziarno rzucone na skałę, na której nie mogą wzejść. Zawsze przyjaźnie przyjmujemy owe istoty, które są jasnoskóre i często lądują w pobliżu naszych klasztorów, gdzie nas nauczają i odkrywają przed nami sprawy, które zagubiły się w stuleciach kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi". W XVII wieku uczony Erasmus Francisci opisał w swoim liczącym 1500 stron dziele tajemnicze zjawiska w atmosferze. Przytoczył m.in. zdarzenie, które miało miejsce 10 kwietnia 1665 roku pod Stralsundem: “[...] po czym po krótkiej chwili z samego nieba przed oczami ich pojawił się kształt jakowyś płaski a okrągły, jakby talerz albo kapelusz męski przypominający, barwy takiej, jakby Księżyc był zaciemniony i prościuteńko nad wieżą kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja się zawiesił i do samego wieczora tamże pozostał. Kiedy już przepełnieni lękiem i obawą dziwowiska tego zdumiewającego dłużej oglądać nie mogli ani końca jego doczekać, tedy udali się do swoich domostw i przez dni następne już to w nogach i rękach, już to w głowie i innych członkach drżenie wielkie i ciężkość odczuwali, o czym wielu uczonych mężów domysły różne czyniło". Nie ma dotychczas żadnego przekonującego dowodu, że niektóre UFO nie mogą być pochodzenia pozaziemskiego. Wprost przeciwnie: w przypadku bardzo licznej grupy UFO najbardziej przekonująco wypada właśnie konfrontacja danych pod kątem hipotezy o ich pozaziemskim pochodzeniu. Za pomocą dziwacznych, wziętych nie wiadomo skąd spekulacji na temat pochodzenia, celów działania i paranormalnych aspektów UFO próbuje się sprowadzić ją ad absurdum. Tymczasem zanim ktoś posłuży się do wyjaśnienia trudnego do zinterpretowania zachowania UFO egzotyczną hipotezą na temat projekcji paranormalnej czy jakichś mistycznych wymiarów, byłoby może sensowniej zająć się nieco bliżej tezą, że są to jednak statki kosmiczne przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji. Jeśli zatem UFO miałyby być statkami kosmicznymi różnych pozaziemskich cywilizacji istot rozumnych, pojawia się pytanie, czy istnieje jeden wspólny cel całego przedsięwzięcia, czy też każda z nich ma inne zamiary. Jeśli istniałoby coś takiego jak federacja galaktyczna, to z pewnością zajmowałaby się ona obserwacją planet, na których istnieją przesłanki do powstania życia, a zwłaszcza takich, gdzie już żyją istoty rozumne. Federacja wysyłałaby tam co jakiś czas załogowe i bezzałogowe statki kosmiczne, aby śledzić postęp technologiczny mieszkańców. Ponieważ w skali Wszechświata okres rozwoju jakiejś rasy od stadium prymitywnego do ery lotów kosmicznych jest bardzo krótki, federacja miałaby jak najbardziej uzasadniony interes w podejmowaniu obserwacji poczynań ludzkości. Pogląd, iż UFO to pozaziemskie statki kosmiczne, podbudować trzeba wykazując, że powstanie życia tam, gdzie istnieją po temu warunki, jest we Wszechświecie procesem całkowicie zwyczajnym. W tym sporze kluczowa rola przypada astronomom i egzobiologom, przy czym astronomowie dokonali już całkiem niedawno sensacyjnego w tym kontekście odkrycia. Czy Adam przybył z Kosmosu? Jeśli zadajemy sobie pytanie, czy powstanie życia we Wszechświecie jest czymś powszednim, czy nie, nie unikniemy zajęcia się problemem warunków koniecznych do tego, by takie życie mogło się rozwinąć. Jednym z podstawowych warunków w przypadku ludzkości była odpowiednia gwiazda - Słońce - oraz nadająca się do życia planeta, Ziemia. W ten sposób dochodzimy do zasadniczego pytania: czy powstanie naszego Układu Słonecznego było czymś wyjątkowym, czy też inne układy planetarne tworzyły się w taki sam sposób? Dzisiaj astrofizycy mają już dość precyzyjne pojęcie o tym, jak powstał Układ Słoneczny. Zaczęło się to mniej więcej 4,7 miliarda lat temu od międzygwiezdnej chmury pyłów i wodoru. Wskutek powstania siły ciążenia i fal uderzeniowych po eksplozji gwiazd, tak zwanych supernowych, wspomniana prachmura zaczęła się coraz szybciej zagęszczać. Z obliczeń wynika, że proces ten trwał zaledwie 10 milionów lat, mianowicie do momentu, kiedy Słońce osiągnęło mniej więcej dzisiejszą masę i w toku procesu zagęszczania stało się tak gorące, że mogła się rozpocząć reakcja termojądrowa. Tym samym dokonały się narodziny Słońca. Wokół niego krążyła mgławica słoneczna - rozpłaszczona masa pyłów i gazów, z której uformowały się planety. Potem zaczęło się wielkie “sortowanie" surowców. Ciężkie pierwiastki zbierały się w pobliżu Słońca, lżejsze zaś w większej odległości. Wskutek takiego a nie innego rozłożenia ładunków elektrycznych mikroskopijne drobiny pyłów zbijały się w grudki wielkości ziaren grochu. Krążąc wokół Słońca w wielkich rojach łączyły się w bryły o średnicy mniej więcej metra. Wskutek działania siły ciążenia bryły te rosły potem do rozmiarów asteroid i komet o średnicy około kilometra. Poruszając się po orbicie okołosłonecznej te drobne ciała niebieskie przeszkadzały sobie nawzajem, sczepiały się ze sobą, osiągając z czasem rozmiary planet. W symulacji komputerowej prześledzono zachowanie się roju asteroid, którego masa całkowita odpowiadała masie czterech wewnętrznych planet naszego układu (Merkury, Wenus, Ziemia, Mars). Okazało się wówczas, że poszczególne asteroidy rzeczywiście zaczęły przyciągać się wzajemnie i utworzyły cztery planety. Badania wykazały, że Ziemia “nazbierała" około połowy dzisiejszej masy w ciągu pierwszych 20 milionów lat powstawania Układu Słonecznego. Po 50 milionach lat osiągnęła już 5/6 masy, a po 100 milionach proces był zakończony. Roztopienie się i rozwarstwienie wewnętrznych warstw naszej planety wyjaśnia się zmiennymi przyrostu Ziemi. Powstało żelazne jądro, na którym pływa zestalony “płaszcz", podczas gdy pewne skały uległy tylko częściowemu roztopieniu. Pomimo gwałtownej aktywności wulkanicznej młodej Ziemi, wiele jej regionów było przypuszczalnie dostatecznie wychłodzonych, aby już przed 4400000 lat mogła się w nich zbierać woda. Badania kosmiczne pozwalają na wyciągnięcie dalszych wniosków na temat powstania Ziemi. Przypuszczalnie jej atmosfera przypominała dzisiejsze atmosfery Marsa i Wenus, i składała się głównie z dwutlenku węgla. Jak dotąd nie udało się w każdym razie wyjaśnić, czy i w jakim stopniu gaz ten wziął się z samych asteroid, przeniknął na powierzchnię poprzez wulkany czy też wyparował z uderzających o powierzchnię Ziemi kawałków materii. Jowisz, Saturn i Uran, wielkie planety Układu Słonecznego, składają się głównie z wodoru i helu. Ich pierścienie oraz liczne niewielkie wewnętrzne i większe zewnętrzne księżyce sprawiają, że te planety same wydają się mieć miniaturowe układy planetarne. Pomiędzy wewnętrznymi i zewnętrznymi planetami naszego układu wiruje pozostałość wielkich chmur pyłów z zamierzchłej przeszłości - pas planetoid zwanych inaczej asteroidami. Najbardziej oddalone od Ziemi planety, czyli Uran, Neptun i Pluton, zbudowane są przypuszczalnie głównie z lodu i dlatego najbardziej prawdopodobne jest przypuszczenie, że powstały z koncentracji materii komet. Tak właśnie z chmury gazu i pyłu narodził się nasz Układ Słoneczny -jedna gwiazda, dziewięć planet, kilka tysięcy asteroid i 100 miliardów komet. 99 procent materii skupione jest w rozżarzonej gwieździe centralnej, z reszty powstały ciemne towarzyszki Słońca, jego satelity, czyli planety. Jak duże jest zatem prawdopodobieństwo, że oprócz naszego układu planetarnego w Galaktyce powstały też inne? Amerykański astronom Stephen H. Dole chciał się o tym przekonać i sprawdził za pomocą symulacji komputerowej, czy tworzenie się systemów planetarnych jest sprawą niejako powszednią, czy też nie. Dole przyjął w swoim modelu masę i gęstość chmury pyłowo-gazowej równą tej, jaka była potrzebna do powstania naszego układu. Przy uwzględnieniu danych na temat warunków niezbędnych do jego powstania, takich jak oddziaływanie siły ciążenia, przypadkowe odchylenia od kierunku ruchu, zderzenia itp., komputer wyliczył wynik. W wyniku symulacji dla najróżniejszych wariantów swojego modelu, Dole za każdym razem otrzymywał w rezultacie jakiś układ planetarny zdumiewająco podobny do naszego, ponieważ zawsze składał się on z centralnie umieszczonej gwiazdy oraz 7 do 14 planet, przy czym mniejsze i bardziej masywne planety znajdowały się bliżej słońca, większe zaś nieco dalej - dokładnie tak jak w Układzie Słonecznym. Prawie w każdym z zasymulowanych przez komputer modeli była planeta, której skład i odległość od centralnej gwiazdy odpowiadały charakterystyce Ziemi. Jeśli idzie o masę i odległość od słońca, pojawiały się też planety podobne do Jowisza. Dla sprawdzenia otrzymanych danych Dole wprowadził na koniec do komputera diagram naszego rzeczywistego Układu Słonecznego i zmieszał te dane z symulowanymi. Zgodność pomiędzy istniejącym Układem Słonecznym a tymi, które uzyskano drogą symulacji, była tak wielka, że praktycznie nie sposób było je od siebie odróżnić. Z badań Dole'a wynika zatem, że nie tylko w Drodze Mlecznej, ale też w innych galaktykach powinny istnieć wręcz niezliczone układy planetarne. Oczywiście, astronomowie od dawna już szukają innych układów planetarnych, ale odkryto je dopiero niedawno za pomocą holendersko-amerykańskiego satelity IRAS, analizującego promienie podczerwone. Zebrane przez tego satelitę dane zajmują wydruk o długości ponad 100 kilometrów i zapewnią astronomom zajęcie na najbliższe dziesięć lat. Do momentu, kiedy wyczerpały się baterie tego satelity, zdążył on wyśledzić około 50 układów planetarnych w Drodze Mlecznej, m.in. błękitną Wegę, wokół której wykrył układ planet. Kiedy IRAS poinformował o tworzeniu się układu planetarnego wokół gwiazdy Beta Pictoris, astronomowie zwrócili w tę stronę teleskopy. Posługiwali się przy tym tzw. detektorami CCD (charged-coupled device = element półprzewodnikowy o sprzężeniu ładunkowym), składającymi się z krzemowych układów przetykanych elementami światłoczułymi (piksela-mi). Chipy CCD najnowszej generacji mogą zawierać do 640 tysięcy pikseli, czyli ponad pół miliona najwyższej czułości detektorów światła, na których skupia się uzyskany w potężnym teleskopie obraz. W każ- dym pikselu powstaje wówczas ładunek, którego wartość rejestruje komputer, co wykorzystuje się potem przy cyfrowym przetwarzaniu obrazu. Richard Terrile, jeden z odkrywców układu planetarnego Beta Pictoris, twierdzi, że wyraźnie widać, jak wokół tej gwiazdy zaczynają tworzyć się planety - podobnie jak kiedyś tworzyły się wokół Słońca wewnętrzne planety naszego układu - Merkury, Wenus, Ziemia i Mars. Podstawowe tworzywo ziemskiego życia powstało na gwiazdach, a okres “fermentacji" dla tych życiodajnych “cegiełek" wynosił około 10 miliardów lat. Na Ziemi określona kombinacja tych “cegiełek" doprowadziła do powstania najróżniejszych form życia. Oczywiście nie każda gwiazda stwarza dla swoich planet niezbędne do powstania życia warunki. Nadają się do tego przypuszczalnie tylko gwiazdy tak zwanego głównego szeregu, do których należy także nasze Słońce. Tylko takie bowiem gwiazdy zapewniają źródło stabilnej energii, która będzie wysyłana przez odpowiednio długi okres czasu. Przykładowo, Słońce emituje energię już od prawie 5 miliardów lat i będzie w stanie to robić mniej więcej równie długo. Kiedy jakaś gwiazda zbliża się do kresu swego istnienia, staje się coraz gorętsza, a krążąca wokół niej planeta, początkowo zapewniająca dobre warunki dla rozwoju życia, prędzej czy później zaczyna być coraz mniej przyjazna i odpowiednia. Gdyby masa Słońca była zaledwie o kilka dziesiętnych większa, proces jego rozwoju przebiegałby tak szybko, że życie na Ziemi nie wyszłoby poza stadium mikroorganizmów i zniknęłoby z jej powierzchni. Przy kilku dziesiętnych masy mniej Słońce jako gwiazda prze- trwałoby wprawdzie dłużej, ale miałoby zimniejszą powierzchnię. W tym wypadku dana planeta musiałaby krążyć po ciaśniejszej orbicie, aby wchłonąć taką samą ilość energii, jaką Ziemia pobiera od Słońca. Jednocześnie powstałoby jednak niebezpieczeństwo znacznego spowolnienia ruchu obrotowego planety wskutek tzw. pływów. Jeden dzień trwałby tam tyle, ile nasz dzisiejszy rok albo nawet dłużej. Pociągałoby to za sobą katastrofalne skutki klimatyczne, a zatem gwiazda, mająca odpowiednie dla powstania życia (z ziemskiego punktu widzenia) waru- nki, nie może zbytnio różnić się od naszego Słońca. Aby jakaś planeta zapewniała warunki odpowiednie dla powstania życia, powinna obiegać swoją macierzystą gwiazdę po orbicie możliwie kołowej, aby jej ekosfera nie była wystawiona na zbyt wielkie różnice temperatur. Warunkiem rozwoju życia jest zatem stabilna orbita planety, z tym że powstanie życia nie zależy wyłącznie od orbity danej planety, ale też od jej wielkości. Przypuszczalnie bowiem, wskutek niewielkiej siły ciążenia, planety niewielkie nie mogą utrzymać atmosfery dostatecznie długo, aby zdołało powstać na nich życie. Z kolei bardzo duże planety, wskutek znacznej siły ciążenia, przypuszczalnie przez cały czas zachowują praatmosferę składającą się z dwutlenku węgla i wodoru. Już w roku 1953 biochemik Stanley Miller zmieszał w szklanej kolbie metan, amoniak i wodór i poddał uzyskaną w ten sposób praatmosferę działaniu sztucznych błyskawic. W ten sposób doprowadził do powstania cząsteczek organicznych, w tym aminokwasów - budulca życia. Ale powstanie związków organicznych to tylko jedna sprawa, drugą jest krok w stronę tworzenia się życia, czyli powstania substancji zdolnej do reduplikacji, powstania genetycznego kodu kwasów nukleinowych, innymi słowy kroku zapewniającego trwanie, rozmnażanie i różnicowanie. A tego kroku nadal nie udało się dostatecznie przekonująco wyjaśnić. Jak wynika ze statystycznych reguł prawdopodobieństwa, nie może być prawdziwa hipoteza, jakoby biologiczne cegiełki pływały w “prazupie" niby litery alfabetu, by z chwilą dopływu energii zostać “zamieszane" i ułożyć się w “słowa", a w końcu stać się nośnikiem informacji. Nie może ona być słuszna przede wszystkim dlatego, że nie starczyłoby na to czasu, a pierwsze formy życia pojawiły się przecież niedługo po powstaniu Ziemi. Wielu biologów zajmujących się ewolucją nadal jednak wywodzi swoje teorie z następujących przesłanek: * Atomy łączyły się w cząsteczki, a te z kolei w makrocząsteczki. * W wyniku nieskończonego łańcucha przypadkowych połączeń powstał kwas dezoksyrybonukleinowy, a z niego komórka. * Jako najmniejsza żywa jednostka, komórka stanowiła podstawę ewolucji biologicznej. Dalszy rozwój dokonywał się w drodze mutacji i selekcji, a więc w drodze zmian, doboru i dopasowywania. * Życie na Ziemi jest wynikiem wyjątkowego zbiegu okoliczności. * Czysty przypadek to chyba jednak trochę za mało, jak na wyjaśnienie problemu powstania życia! Nawet jeśli uwzględnimy w naszych rozważaniach preferencje, czyli to, że niektóre atomy i cząsteczki “chętniej" się ze sobą łączą od innych, nie wystarczy to do przeprowadzenia spójnego dowodu. Jest właściwie wykluczone, aby tego rodzaju przypadkowy rezultat doprowadził do powstania choćby najmniejszej nawet cząsteczki białka. Wykładający w Cambridge astronom Fred Hoyle przyjmuje, że szansa przypadkowego powstania struktury 2000 enzymów wynosi jak jeden do jedynki z 40 tysiącami zer. Wyobraźmy sobie gigantyczny bęben do losowania wypełniony po brzegi literami alfabetu. Nawet gdyby bęben ten obracał się przez kilka miliardów lat, bezustannie wyrzucając z siebie litery, to ich przypadkowa kolejność nigdy nie da w rezultacie wiersza, powiedzmy, Goethego. W gruncie rzeczy nic więc dziwnego, że większość naukowców uczestniczących w zorganizowanych w Izraelu i USA sympozjach na temat początków życia doszła do przekonania, iż życie nie mogło powstać na Ziemi. Skoro jednak nie tutaj - to gdzie? Czyżby Adam przybył z Kosmosu? Na to pytanie Fred Hoyle i jego współpracownik Nalin Chandra Wickramasinghe odpowiadają fascynującą teorią, według której życie na Ziemi nie musiało powstać de novo. Tak jak Słońce i inne planety, Ziemia powstała z kosmicznego pyłu. Naszą Drogę Mleczną otaczają niby wieniec nieprzeliczone miliony kometopodobnych ciał. Każdego roku wiele z tych komet zostaje wytrąconych ze swoich orbit trafiając w wewnętrzne regiony Układu Słonecznego, gdzie zderzają się czasem z jego planetami, w tym także z Ziemią. Jakkolwiek tylko rzadko dochodzi do bezpośredniej kolizji, to jednak rokrocznie na powierzchnię Ziemi spadają, jak się szacuje, tysiące ton szczątków komet, których skład chemiczny w znacznym stopniu odpowiada składowi życiodajnego budulca. Czyżby zatem było możliwe, że życie na Ziemi powstało wskutek działania mikroorganizmów z Kosmosu? Teoretycznie nic nie przemawia przeciwko takiej hipotezie, w praktyce jednak musiano by najpierw udowodnić powstanie takich zarodków życia we Wszechświecie. W chwili narodzin gwiazdy główną rolą odgrywają miriady cząstek starych o średnicy mniejszej niż 1/1000 mm. W naszej Drodze Mlecznej istnieją miliony chmur materii składających się z takich właśnie cząstek. Już przed laty amerykański astronom Lyman Spitzer nadał tym mikroskopijnym składowym międzygwiezdnych chmur niemal profetyczną nazwę międzygwiezdnych zarodników. Hoyle i Wickramasinghe prowadzą badania tej materii już od roku 1962. Po wielu bezowocnych próbach identyfikacji udało im się dowieść za pomocą teleskopu International Ultraviolet Explorer Satellite, że w przypadku tych “zarodników" rzeczywiście mamy do czynienia z mikroorganizami - a więc niejako z nasieniem życia rozsianym w Kosmosie. Wedle ich szacunków, w Drodze Mlecznej rozrzucone są “zarodniki" o ogólnej masie 1033 ton, zamrożone w temperaturze 30° powyżej zera bezwzględnego (-273,15°C). Istnienie w Kosmosie bakterii zostało w pełni potwierdzone wynikami badań laboratoryjnych nad niezwykłą wręcz odpornością tych mikroorganizmów na niskie temperatury i wysokie dawki promieniowania w próżni. W zewnętrznych rejonach naszego układu planetarnego te praformy życia początkowo “biorą we władanie" kometopodobne ciała niebieskie. Mikroorganizmy rozmnażają się potem pod zamarzniętą powierzchnią komet, ponieważ przez odpowiednio długi czas mają tam do dyspozycji dostateczną ilość wody. Kiedy komety zbytnio zbliżą się do Słońca i część ich materii wyparuje, drobna część mikroorganizmów zostaje ponownie wyrzucona w Kosmos. Tym samym rozpoczyna się kolejna faza cyklu przechwytywania i oddawania. Jak szacują Hoyle i Wickramasinghe, kiedy Układ Słoneczny powstał z prachmury kosmicznej materii, proces ten zdążył się już powtórzyć l011razy. Jako ciało stałe, Ziemia od samego początku była odbiorcą dostarczanych przez komety mikroorganizmów. Tak samo, jak giną wszystkie mikroorganizmy spadające na otoczoną próżnią powierzchnię Księżyca, tak samo wskutek niekorzystnych warunków przez długi czas nie mogły one przeżyć także na Ziemi. Lecz kiedy powstały morza i atmosfera - głównie dzięki “surowcom" dostarczanym przez spadające komety - kosmiczne zarodniki, czyli mikroorganizmy, mogły się wreszcie rozwinąć. Zdaniem obydwu naukowców, bezustannie odbywają się “dostawy uzupełniające" z Kosmosu. Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest być może to, że ewolucja form życia określana jest głównie przez nowo pojawiające się informacje genetyczne przynoszone przez mikroorganizmy. W konsekwencji pojawiać się miały spontaniczne skoki ewolucyjne, wywołane nowymi instrukcjami genetycznymi z Kosmosu. Teoria ta dlatego ma tak szczególne znaczenie, że powstanie i rozwój życia ujmowane są w niej jako proces w skali całego Universum. Jak twierdzą obaj naukowcy, międzygwiezdne zarodniki nie są specjalnością tylko Drogi Mlecznej. W galaktyce NGC 891 bowiem, układzie planetarnym oddalonym od Ziemi o miliony lat świetlnych, odkryli oni smugę pyłu, która ich zdaniem potwierdza teorię o wyrzucaniu w Kosmos zarodków życia. A w wielkim Obłoku Magellana, znajdującym się niedaleko nas układzie gwiezdnym, odkryto ostatnio, że widmo świetlne kosmicznych zarodników jest identyczne z widmem, jakie dają bakterie. Niezależnie od teorii “zarodników z Kosmosu" geolog z Giessen, prof. dr Hans Dietrich Pflug, natknął się w warstwach prekambryjskich na wysoko rozwinięte, komórkopodobne struktury, które nie miały form podstawowych. Co ciekawe, struktury te wykazują pewne paralele do cząstek organicznych znajdowanych w meteorytach. W meteorytach znajdowano bowiem nie tylko aminokwasy i zdumiewające związki biochemiczne znane z komet, lecz także skończone organizmy komórkowe przypominające mikroby. Tak właśnie było w przypadku meteorytu Murchison, który spadł na Australię 28 września 1969 roku. W chwili zetknięcia takich “kamieni z nieba" z atmosferą Ziemi, zewnętrzna powierzchnia meteorytu rozgrzewa się aż do stopienia, wykluczone więc, aby znajdujący się w jądrze materiał organiczny był pochodzenia ziemskiego, zwłaszcza jeśli sam meteoryt jest starszy od najprymitywniejszych skamielin znajdowanych na Ziemi. I to właśnie udało się Pflugowi dowieść za pomocą elektronicznego mikroskopu rastrowego. Pflug badał jądra meteorytów i odkrył w nich nie tylko duże ilości mikroskamielin, ale także najprawdziwsze mikroby. W przekonaniu Freda Hoyle'a, z chwilą dokonania tego odkrycia istnienie życia poza Ziemią zostało dowiedzione. W gruncie rzeczy nieistotne jest, gdzie będziemy upatrywać początków życia - czy na Ziemi, czy gdzieś we Wszechświecie. Ważne jest tylko to, że nie powstało ono przez “czysty przypadek" i że nie udało się jeszcze wyjaśnić dokładnie procesu jego powstania. Ponadto nie wolno zapominać, że do dziś dnia w żadnym z niezliczonych laboratoriów pracujących nad tym zagadnieniem nie udało się życia stworzyć. Udało się wprawdzie uzyskać najróżniejsze złożone struktury chemiczne, ale w żadnej z nich nie było życia. Niezależnie od swego pochodzenia, życie musi być rozprzestrzenione w całym Kosmosie. Jeśli bowiem wyjdziemy z założenia, że zarodki życia rzeczywiście pochodzą z chmur pyłu kosmicznego, to mogły się one rozwinąć na dowolnej planecie dowolnego układu słonecznego, gwarantującego dogodne dla rozwoju warunki. Za powstanie życia na Ziemi odpowiedzialne są pewne prawidłowości, które muszą występować także na innych planetach. To nie teza o istnieniu życia poza Ziemią jest irracjonalna, lecz ślepe trzymanie się teorii o wyjątkowości życia na Ziemi z człowiekiem jako koroną stworzenia. Czas już zrobić porządek z tym obłędnym przeświadczeniem, że jesteśmy pępkiem Wszechświata, tak jak zrobiliśmy to z obowiązującym przez niemal 1500 lat, bronionym przemocą układem ptolemejskim, w którym Ziemia uważana była za centralny punkt Wszechświata. Biologowie ewolucji postrzegają rozwój życia jako otwarty historyczny proces, którego konkretne etapy były urzeczywistnieniem zaledwie jednej z niezliczonych możliwości, co równało się wykluczeniu wszystkich pozostałych. Każdy krok na drodze ewolucji okazuje się wtedy stosunkowo swobodną decyzją wyboru jednej z wielu możliwości. Jeśli uznamy za prawdopodobne istnienie dogodnych dla powstania życia warunków w niezliczonych układach planetarnych naszej Drogi Mlecznej i innych galaktyk, to od razu musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy poza Ziemią mogło powstać lub powstało życie rozumne. Człowiek nie jest jedyną istotą rozumną na Ziemi, ma tylko wyższy iloraz inteligencji niż na przykład jego najbliżsi krewniacy, tacy jak szympansy, goryle i orangutany. Ponieważ materia ożywiona stanowi wyższy stopień uorganizowania niż nieożywiona, ludzki mózg ze swoją złożoną strukturą stanowi ucieleśnienie szczególnie wysokiego stopnia uorganizowania. Mimo to nie do końca wiadomo, czy z czysto ewolucyjnego punktu widzenia wyższa inteligencja rzeczywiście jest lepsza od niższej. Jeśli inteligencję utożsamiać z większymi szansami przeżycia, to okaże się, że na przykład gorylom i szympansom grozi wymarcie. Szczurom natomiast nie. Jako gatunek mają się lepiej. Widoki na przyszłość są dla owadów daleko lepsze niż dla słoni, przy czym nie wolno nam zapominać, że taki stan rzeczy w niemałym stopniu zawiniony jest przez człowieka. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że człowiek, mimo wszystko najinteligentniejsza istota na Ziemi, ma przed sobą daleko mniej różowe perspektywy niż takie, powiedzmy, szczury czy owady. Skoro bezustannie wzrasta ryzyko, że ta “najinteligentniejsza" istota prędzej czy później doprowadzi do ponownego rozkładu macierzystej planety na atomy, nie od rzeczy chyba będzie zapytać, jakie są rzeczywiste zalety inteligencji? A może inteligencja to jeden ze ślepych zaułków ewolucji, może człowiek to po prostu “pomyłka natury"? Krytyczną sytuację, w jaką wmanewrowała się ludzkość, przy odrobinie optymizmu można by uznać za punkt zwrotny na drodze do dalszego rozwoju na wyższym poziomie organizacji - o ile ludzkość przetrzyma tę fazę przejściową. Jeśli człowiek poradzi sobie z zawinioną przez siebie samego krytyczną sytuacją w skali całego globu, może to oznaczać wspięcie się na szczebel Homo superior. Jeśli mu się to jednak nie uda, ci, którzy ewentualnie przeżyją katastrofę, powrócą do najprymitywniejszego stadium egzystencji. Biosfera będzie się mogła zregenerować - aż wszystko zacznie się jeszcze raz od początku. Powróćmy raz jeszcze do postawionego na początku pytania, czy istnieje prawdopodobieństwo, że również na innych planetach istnieją rozumne formy życia. W zasadzie odpowiedzią może być tylko zdecydowane “tak". Ponieważ na Ziemi doszło w toku procesu ewolucyjnego do powstania inteligentnych form życia, nic nie stoi na przeszkodzie, aby podobny proces dokonał się także na innych planetach. Niektórzy naukowcy obstają oczywiście niezłomnie przy twierdzeniu, że człowiek jest jedyną myślącą istotą w całym Wszechświecie. I tak na przykład niemiecki biolog ewolucji Heinrich K. Erben twierdzi: “Inteligencja, zwłaszcza techniczna, objawić się może tylko na bazie mózgu ludzkiego". Niestety Erben nie podaje na poparcie swojej tezy ani jednego wytrzymującego krytykę dowodu. W naszych wyobrażeniach na temat życia ograniczaliśmy się dotychczas tylko do jego ziemskich form, z którymi jesteśmy obeznani. Nie ma jednak najmniejszych podstaw do tego, by snuć choćby tylko przypuszczenia, że formy życia na Ziemi reprezentują jedyną w całym Wszech- świecie możliwość uporządkowania materii i energii w złożonych strukturach. Któż odważyłby się twierdzić, że niemożliwe jest osiągnięcie znacznie wyższego stopnia uorganizowania materii i energii w wyniku całkowicie odmiennego niż na Ziemi oddziaływania środowiska? Dlaczego nie miało by być tak, że na planetach, na których w naszym pojęciu nie ma warunków do powstania życia, rozwinęły się jednak jakieś formy rozumne, choć całkowicie dla nas obce? Czyż nie jest do pomyślenia życie na bazie krzemowej zamiast na węglowej - albo życie przejawiające się tylko określonymi wzorcami w polach energetycznych? Istnieje wiele szacunków dotyczących liczby pozaziemskich cywilizacji w naszej Drodze Mlecznej. Obliczeń dokonuje się przeważnie na podstawie przesłanek astronomicznych, biologicznych lub egzobiologicznych, wychodząc od form życia podobnych do ziemskich. Słońce i Ziemia liczą sobie ledwie 5 miliardów lat, a Droga Mleczna i większość jej gwiazd dwa razy tyle. Jeśli zatem uznamy nasz własny rozwój za coś typowego, to według najostrożniejszych szacunków oznacza to, że z około 200 miliardów gwiazd Drogi Mlecznej mniej więcej pół procenta ma w swoim układzie nadającą się do zamieszkania planetę. A więc życie mogło powstać na miliardzie planet, przy czym większość tych cywilizacji byłaby starsza od naszej, a to znaczy, że osiągnęłaby nieporównanie wyższy poziom rozwoju niż my. Można zatem przyjąć z dużą dozą pewności, że w Galaktyce istnieją bardzo stare cywilizacje, których możliwości wykraczają daleko poza nasze horyzonty. Lata technologicznego próżniactwa 12 sierpnia 1975 roku starszy sierżant lotnictwa Charles Moody zakończył służbę o godzinie 23.30 i wyruszył z bazy lotniczej Holloman w stanie Nowy Meksyk do Alamogordo, gdzie mieszkał. Moody służył w lotnictwie od 14 lat, był weteranem wojny wietnamskiej. Już o godzinie 0.30 Moody wyszedł z domu, żeby pojechać na pustynię. Ponieważ w prasie i telewizji informowano o deszczu meteorytów, który miał być widoczny w nocy, Moody chciał obejrzeć to zjawisko z miejsca, gdzie nie będą go zakłócały światła miasta. Ale Moody daremnie czekał na deszcz meteorytów. Zamiast niego ujrzał podobny do dysku obiekt, który nagle opadł z nieba w odległości około 100 metrów. Oniemiały ze zdumienia Moody przyglądał się dziwnemu obiektowi, który w najmniejszym stopniu nie przypominał żadnego ze znanych mu typów samolotów, jakie miał okazję widywać w ciągu długoletniej służby w Stanach i poza ich granicami. Ten obiekt miał średnicę około 18 metrów, wysokość około 7 metrów i był częściowo oświetlony. Kiedy zawisł na wysokości 5-7 metrów nad ziemią, nagle rozkołysał się, potem wyrównał lot i z wolna zaczął dryfować w stronę samochodu Moody'ego. Sierżant, któremu to wszystko wydało się bardzo dziwne, szybko podniósł szyby w samochodzie i chciał zapuścić silnik. Ale silnik nie zaskakiwał, a deska rozdzielcza pozostała nie oświetlona. Moody bez przerwy próbował zapuścić silnik, był pewien, że to nie wina akumulatora, ponieważ niedawno go wymieniał. Moody co chwila rzucał niepewne spojrzenie na dziwny obiekt, który zbliżył się na odległość 10 m i zawisł nieruchomo w powietrzu. Nagle Moody stracił przytomność. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył obiekt wznoszący się w niebo. Na wpół przytomny, znowu próbował zapuścić silnik, który tym razem od razu zaskoczył. Sierżant odjechał z tego miejsca jak mógł najszybciej. Dopiero na skraju miasta ochłonął nieco z przerażenia. Po przyjeździe do domu stwierdził ze zdumieniem, że jest już 3 rano, a pamiętał, że na krótko przed pojawieniem się dziwnego obiektu spojrzał na zegarek i była 1.15. Zupełnie nie przypominał sobie, co działo się potem. W kilka dni później Moody stwierdził na ciele dziwną wysypkę, ponadto czuł silne bóle krzyża. Nie wiedząc, co robić, zwrócił się o pomoc do swego byłego kolegi, psychologa i neurologa dra Abrahama Goldmana. Goldman zahipnotyzował Moody'ego, aby obudzić w nim pamięć o wydarzeniach z brakującej godziny. Ponadto Moody zwrócił się do Coral i Jima Lorenzenów, szefów APRO (Aerial Phenomenon Research Organisation) i specjalistów od tzw. bliskich spotkań. W ciągu następnych tygodni z wolna powróciła Moody'emu pamięć o wydarzeniach, jakie rozegrały się w ciągu brakującej godziny. Początkowo przypomniał sobie, jak siedział sparaliżowany za kierownicą wpatrując się w kilka postaci w czarnych “kombinezonach", stojących wokół samochodu. Jedna z postaci miała kombinezon srebrzysty i była widocznie dowódcą. Moody przypominał sobie ich nienaturalnie duże, bezwłose głowy, małe nosy i niemal pozbawione warg usta. Widział siebie, niezdolnego do najmniejszego ruchu, leżącego w oszołomieniu na metalowym stole i zbliżającą się do niego obcą istotę w jasnym kombinezonie. Pamiętał, że “w głowie" słyszał uspokajające słowa: “Nic ci się nie stanie, Charles", chociaż obcy nie poruszał ustami. Zdziwił się, że obcy zna jego imię, a nie zna jego przezwiska, Chuck. Nagle znów mógł się poruszać i wstał. Zapamiętał wszystkie szczegóły pomieszczenia, w którym się znajdował. Był przekonany, że obcy potrafi czytać jego myśli, ponieważ odpowiadał na jego pytanie, zanim jeszcze zdążył je zadać. Obca istota w jasnym kombinezonie zaprowadziła go potem do innego pomieszczenia, które wyglądało jak sterownia o ścianach i wyposażeniu z matowego metalu lub tworzywa. Nie udało mu się dostrzec źródła światła zalewającego pomieszczenie. Kiedy zapragnął w myślach obejrzeć “jednostkę napędową" statku, obcy położył mu dłoń na ramieniu i dał znak, by udał się za nim. Weszli teraz do niewielkiego, słabo oświetlonego pomieszczenia, które było czymś w rodzaju windy. Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, Moody ujrzał okrągłe pomieszczenie o średnicy mniej więcej 8 metrów, pośrodku którego stało coś w rodzaju cienkiego słupa, wyglądającego jakby miał dalszy ciąg powyżej sufitu. Wokół słupa widniały trzy przykryte szklanymi kopułkami zagłębienia, w których widać było coś jakby duże kryształy połączone dwoma skrzyżowanymi prętami. Poza dużą czarną skrzynią w pomieszczeniu nie było nic więcej, nie było też widać żadnych kabli. Moody powiedział, że obcy wyjaśnił mu, iż znajdują się tylko w małym statku obserwacyjnym. Macierzysty statek miał krążyć po orbicie w odległości 600-10000 km od Ziemi. Po jakimś czasie Moody i obcy weszli z powrotem do “windy". Moody pamiętał, że obcy położył mu dłonie na głowie i dał do zrozumienia, że zapomni teraz o wszystkim i zacznie sobie przypominać dopiero po dwóch tygodniach. Dopiero wtedy zacznie też rozumieć, co zobaczył i usłyszał na pokładzie UFO. W chwilę później Moody ocknął się za kierownicą swojego samochodu. Ponieważ sierżant Moody zupełnie niespodziewanie został przeniesiony do Europy, APRO nie mogło początkowo przeprowadzić szczegółowego badania przypadku, zwłaszcza że pierwotny termin przeniesienia został na dodatek niespodziewanie przyśpieszony o miesiąc. Pomimo tych trudności, specjaliści z APRO nie dali za wygraną. Polecieli do Europy i odwiedzili Moody'ego w jego bazie lotniczej. Wraz z nimi przyleciał Charles McQuiston, specjalista od wykrywania kłamstw detektorem, który poddał Moody'ego testom. Analizując wyniki stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że wszystko, co mówi Moody, jest prawdą. Zgodnie z relacją Moody'ego, pozaziemski przybysz oświadczył mu jeszcze, że ludzie opacznie rozumieją UFO i ich intencje. Ziemię odwiedzają w celach studyjnych przedstawiciele różnych cywilizacji pozaziemskich, których macierzyste systemy planetarne oddalone są od siebie o wiele lat świetlnych. Problem leży nie w tym, czy ludzkość zaakceptuje przybyszów, tylko czy oni zaakceptują nas. Jeśli przyjmiemy za fakt tak zwane bliskie spotkania trzeciego stopnia, to w opisanym przypadku mamy do czynienia z zetknięciem Moody'ego z wysłannikami przewyższającej nas stopniem rozwoju cywilizacji pozaziemskiej. Cywilizacji, której technologia nastawiona jest m.in. na poznawanie Kosmosu i podróże międzygwiezdne. Takie przesłanki nie muszą być wcale charakterystyczne dla wszystkich wysoko rozwiniętych kultur. Na przykład zainteresowania starożytnych Egipcjan i kultur Ameryki Środkowej koncentrowały się na dominującym wszystko inne kulcie zmarłych. Jeśli w naszej Galaktyce istnieje wiele zamieszkanych planet, to jest jak najbardziej prawdopodobne, że nie jesteśmy pierwszą i jedyną cywilizacją techniczną Drogi Mlecznej. Nic nie stoi na przeszkodzie, by przyjąć, iż niektóre spośród nich wyprzedzają nas w rozwoju o miliony lat. Nawet jeśli załogowe loty międzyplanetarne są na razie poza naszym zasięgiem, to przecież jakaś wyprzedzająca nas pod względem wiedzy i technologii cywilizacja może przeprowadzać je bez najmniejszych problemów. W tej sytuacji trudno wychodzić z założenia, że wszystkie wyżej postawione od nas technicznie i naukowo cywilizacje Galaktyki świadomie bądź z przymusu nie ruszają się z macierzystej planety. Na razie nic jednak nie wiemy o wzorcach rozwoju cywilizacji pozaziemskich, tak że możemy na ich temat spekulować tylko i wyłącznie na podstawie naszego własnego rozwoju. Kiedy człowiek zaczął zgłębiać przyrodę, narodził się rozum. A kiedy przezwyciężył swe zabobonne zdumienie i po raz pierwszy zadał sobie pytanie “dlaczego?" - stworzył podstawy nauki. W ten właśnie sposób powstał szkielet samopoznania i ujarzmiania środowiska za pomocą obserwacji i porównywania, intuicji i spekulacji, badania, eksperymentu, prób i wniosków. Dlaczego więc nie miałoby być tak, że również inne rozumne formy życia we Wszechświecie w taki sam lub podobny sposób rozwinęły się w cywilizacje techniczne? Cywilizację ziemską zapoczątkowała hodowla roślin użytkowych i udomowienie zwierząt. W toku rewolucji rolniczej człowiekowi udało się potem ulepszyć sposób zaopatrywania się w pożywienie i opał, zapewnić sobie większe bezpieczeństwo i zyskać więcej czasu na inne zadania. Kamieniami milowymi na drodze ku cywilizacji były zdobycze takie jak pług, koło, żagiel, początki astronomii i matematyki oraz oczywiście wynalazek pisma i kalendarza. Kiedy człowiek zaczął sobie przypominać widziane przedmioty i wydarzenia, stał się obserwatorem. Umiejętności łączenia faktów nabył, kiedy zaczął analizować powtarzające się spostrzeżenia. Na przykład, kiedy zaczął się zastanawiać, dlaczego powtarzają się ruchy Słońca i planet w stosunku do gwiazd. Starał się analizować swoje spostrzeżenia i w ten sposób stał się badaczem. Kiedy wreszcie człowiek zaczął łączyć ze sobą poszczególne idee i uzupełniać je obserwacjami i doświadczeniami innego rodzaju, stał się filozofem. Doszło do wymiany myśli z innymi, z której zrodziła się dialektyka - polemiczny dialog, którego celem jest dotarcie w drodze procesów myślowych i zestawiania przeciwstawnych pojęć do nowych elementów poznania. I był to początek debaty naukowej, w czasie której dokonuje się rozróżnienia pomiędzy przyrostem odkryć eksperymentalnych i odkryć opierających się na teoriach czy hipotezach. “Nauka to przygoda badającego umysłu" - powiada angielski Popularyzator nauki Richie Calder w swojej książce Man and the Cosmos (Człowiek i Kosmos). “Nauka chętnie oddaje się spekulacjom, co kryje się za odległymi horyzontami, jednocześnie jednak stara się przełamać bariery oddzielające ją od tych horyzontów - jak na przykład ograniczenia grawitacyjne w Kosmosie. Kolejne etapy pokonywane przez nią na tej drodze opierają się na dowiedzionych eksperymentalnie, mierzalnych i sprawdzalnych faktach. Z każdą pokonaną przeszkodą dochodzi do potwierdzenia danej teorii lub też podstawienia nowych elementów poznania. Wyobraźnia ludzka jest nieograniczona, ponieważ dla naukowej imaginacji nie ma żadnej przeszkody, nawet takiej jak prędkość światła". Nauka zależy od zdolności postrzegania, a postrzeganie oznacza nawiązanie kontaktu z procesami dziania się zdarzeń poprzez nasze receptory zmysłowe. Dzięki nauce technika otrzymała stosunkowo pewne informacje. Zrewanżowała się za to precyzyjnymi przyrządami pomiarowymi. To nowe instrumentarium pozwoliło poszerzyć zasięg ludzkich zmysłów, wielokrotnie przewyższając szybkością reakcji i dokładnością wszelkie ludzkie możliwości. Dzięki współczesnej aparaturze naukowcy mogą analizować procesy przebiegające w ciągu jednej dziesięciomilionowej części sekundy. Mogą obserwować obiekty o rozmiarach rzędu jednej bilionowej centymetra i odkrywać źródła promieniowania odległe od nas o ponad 15 miliardów lat świetlnych. Nauka i technika to bliscy sobie partnerzy. Dokładnie rzecz ujmując, technika to tworzenie wyrobów, urządzeń i procedur z wykorzystaniem istniejących w przyrodzie surowców i sił przy uwzględnieniu praw natury. Od zarania ery przemysłowej prowadzi się spekulacje społeczno-filozoficzne i socjologiczne służące wyjaśnieniu i interpretacji związków pomiędzy techniką i cywilizacją. Jeśli idzie o rozwój społeczeństw przemysłowych, to prawie wszystkie dające się w nim zaobserwować prawidłowości opierają się na związku trzech elementów: nauki, przemysłu i techniki. Wyznacznikiem poziomu każdej cywilizacji jest sposób pozyskiwania przez nią energii. Dawniej - przed rewolucją przemysłową - człowiek zdany był przede wszystkim na siłę mięśni własnych oraz zwierząt. Jeszcze 200 lat temu europejskie zapotrzebowanie na energię wynosiło - szacunkowo - 29 milionów zwierząt pociągowych. W tamtych czasach żaglowce i wiatraki napędzane były wiatrem, młyny wodą, a niezbędnego opału dostarczały głównie lasy. Z chwilą wkroczenia w erę przemysłową dokonała się decydujący zmiana. Od tej pory człowiek zaczął wydobywać niezastąpione paliwa z kopalin - węgiel kamienny, gaz, ropę naftową - zapoczątkowując czerpanie z ziemskich rezerw energetycznych. W porównaniu z okresem trwania ewolucji gatunku Homo sapiens, era techniczna dopiero się dla człowieka rozpoczęła. Jeśli przykładowo podzielilibyśmy okres 50 tysięcy lat istnienia człowieka na pokolenia, przyjmując średnią życia 62 lata, to okaże się, że na Ziemi żyło dotąd zaledwie 800 pokoleń ludzi, z czego 650 w jaskiniach. Dopiero przez ostatnie 70 generacji odbywa się dzięki pismu skuteczne przekazywanie tradycji z pokolenia na pokolenie. Dopiero od 6 pokoleń większa część ludzkości potrafi czytać i pisać. Jeszcze dziś 44 procent ogółu mieszkań- ców Ziemi stanowią analfabeci. Precyzyjne pomiary czasu możliwe są dopiero od 4 pokoleń, a silnik elektryczny znamy ledwie od dwóch. Większość jednak zdobyczy techniki, które tak bardzo ułatwiają nam dzisiaj życie, pochodzi z teraźniejszości - są dziełem osiemsetnego pokolenia. Techniczny postęp ludzkości można wyliczyć stosując tzw. współczynnik prędkości - czyli wartość liczbową wyprowadzoną z prędkości maksymalnej najszybszego środka transportu stosowanego w danej epoce. I tak przed 6 tysiącami lat najszybszym środkiem lokomocji dla ludzi i towarów był wielbłąd, poruszający się ze średnią prędkością 13 km/h. Na jego miejsce pojawił się potem koń, który w galopie osiąga już ponad 30 km/h i który utrzymał swoją wiodącą pozycję najszybszego środka transportu przez całe tysiąclecia. W cywilizacjach orientalnych już w pierwszej połowie 3 tysiąclecia p.n.e. używano konnego wozu bojowego. Powszechne zastosowanie znalazł on jednak dopiero jako dwukołowy wóz bojowy i myśliwski około 1600 p.n.e., rozpowszechniając się w Egipcie, Azji Mniejszej i Grecji. W 3400 lat później, w połowie XVII wieku, prędkość podróżna znowu spadła o połowę, ponieważ dyliżans pocztowy pokonywał w ciągu godziny dystans 16 km. Już w roku 1825 sapiąca lokomotywa parowa pędziła z prędkością 21 km/h, co w porównaniu do prędkości żaglowców rozwijających ledwie połowę tego, było znacznym osiągnięciem. Wielki przełom zaczął się w roku 1880, kiedy kolejna wersja lokomotywy parowej rozpędzając się do 160 km/h nie tylko pobiła wszelkie rekordy, ale swoją “niewyobrażalną prędkością" niejako zatrzęsła światem w posadach. Mniej więcej w tym samym czasie, bo w roku 1890, pojazd skonstruowany przez Gottlieba Daimlera poruszał się z prędkością 72 km/h i od tego momentu rozwój techniczny ruszył do przodu ogromnymi krokami. W roku 1903 udało się braciom Orville'owi i Wilburowi Wrightom oderwać od ziemi na pierwszym silnikowym samolocie świata. Mimo porywistego wiatru Orville Wright wystartował w powietrze przy prędkości 30 km/h, utrzymał się w górze przez 12 sekund i po 36,5 metrach opadł z powrotem na ziemię. W czasie ostatniego lotu tego dnia Wright pozostawał w powietrzu już 59 sekund i przeleciał całe 260 metrów. Wydawcy gazet codziennych wzbraniali się przed zaserwowaniem swoim czytelnikom tej “zwariowanej historii". Przez długi czas tak zwane “oceny ekspertów" odmawiały komercyjnym lotom wszelkich szans powodzenia, przedstawiały takie przedsięwzięcie jako czystą utopię, niemożliwą do przeprowadzenia ze względów finansowych. Ale pierwszy lot DC-6 z 86 pasażerami na pokładzie wykazał absurdalność tych “ocen". W roku 1938 maszyna latająca była już zdolna do pokonania 640 km w ciągu godziny. I znów do głosu doszła krytyka w formie naukowych “ocen". Kilku profesorów wykazało na podstawie skomplikowanych równań, że nie da się przekroczyć prędkości maksymalnej 1000 km/h. Na przekór wszystkim naukowym obliczeniom w roku 1947 kapitan Yeager z US Air Force pokonał barierę dźwięku na rakietowym samolocie Bell X-l. Na początku lat sześćdziesiątych amerykański samolot rakietowy X-15 ustanowił trudny w owym czasie do wyobrażenia rekord prędkości, wynoszący 7250 km/h. Wydaje się, że nieprzychylna krytyka stanowi element postępu. Doświadczył tego również słynny fizyk i pionier techniki rakietowej Robert H. Goddard, kiedy w roku 1920 zaczął głosić pogląd, iż rakiety powinny móc latać także w próżni. Doczekał się za to miażdżącej krytyki w artykule redakcyjnym “New York Timesa", ujętej w takie m.in. słowa: “Wydaje się, jakby pan Goddard nie miał pojęcia, co to jest siła ciążenia, chociaż wie o tym każdy gimnazjalista!". W 49 lat później, w dniu, kiedy Neil Armstrong zmierzał w rakiecie w kierunku Księżyca, “New York Times" opublikował przeprosiny za aroganckie sformułowania tamtego artykułu - za późno, jak dla zmarłego dużo wcześniej Goddarda. Prędkości osiągane przez wytwory naszej technologii kosmicznej wynoszą dziś około 50 tysięcy km/h. Dziś załogowe loty międzyplanetarne leżą jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości, loty bezzałogowe odbywają się już od kilku lat. Natomiast załogowy lot międzygwiezdny jest dla nas jeszcze z różnych powodów niewykonalny. Po pierwsze znaczną rolę odgrywa o wiele za krótki (jeszcze) czas trwania ludzkiego życia, po drugie odległości dzielące nas nawet od najbliższych gwiazd są zbyt wielkie. Do tego dochodzi fakt, że możliwe do osiągnięcia przy obecnym stanie naszej technologii kosmicznej prędkości są nie wystarczające. Prędkości zaś relatywistyczne, czyli zbliżone do prędkości światła, są jeszcze na razie nieosiągalne. Jak zwykle w takich przypadkach, cały szereg naukowców wyraża nawet wątpliwość, czy kiedykolwiek będziemy zdolni je osiągnąć. Jeśli jednak postęp techniczny dostarczy nam w przyszłości całkowicie nowych materiałów i zasad napędu, może to doprowadzić do radykalnej poprawy naszych szans na loty międzygwiezdne. Niemniej jednak będziemy je mogli odbyć dopiero gdy spełnione zostaną następujące warunki: uzyskamy dostateczną energię przyśpieszenia, aby pokonać pola grawitacyjne Ziemi i Słońca, uzyskamy odpowiednio dużą energię napędu, aby pokonanie odległości do obcych układów planetarnych nie zajmowało zbyt dużo czasu, oraz wystarczającą energię hamowania, aby z jednej strony przeciwstawić się polu grawitacyjnemu obcej gwiazdy a z drugiej pewnie i bezpiecznie wylądować na jednej z krążących wokół niej planet. Te same warunki dotyczą powrotu na Ziemię. Dziś jesteśmy jeszcze ograniczeni nieodpowiednim do tego celu rodzajem napędu i konieczną do jego wykorzystania ilością paliwa, ponieważ od zapotrzebowania na paliwo zależy z kolei wielkość i moc rakiety. Aby bowiem w przypadku napędu rakietowego osiągnąć większą siłę ciągu, trzeba odpowiednio podgrzać paliwo - gaz - w komorze spalania dla wytworzenia wyższego ciśnienia. Ale komora spalania i materiał, z którego wykonuje się dysze, stanowią ze swej strony ograniczenia dla temperatury i ciśnienia paliwa, a zatem w ostatecznym rozrachunku dla mocy napędu. Obecnie nie jesteśmy jeszcze w stanie wysyłać sond kosmicznych na poszukiwanie śladów życia w innych układach planetarnych, ponieważ odległości między gwiazdami są zbyt duże jak na możliwości naszej technologii kosmicznej. Na przykład lot do najbliższej nam gwiazdy, Alphy Centauri, zabierałby 10 tysięcy lat na każdy rok świetlny odległości. Amerykańskie sondy kosmiczne Pioneer i Voyager będą musiały lecieć jeszcze 40 tysięcy lat. W przyszłym stuleciu powinniśmy już potrafić wykorzystać do napędzania rakiet silniki pulsacyjne, działające na zasadzie mikroeksplozji jądrowych. Dzięki temu czas trwania lotu skróciłby się do 10 lat na każdy rok świetlny. Do tego czasu nasze poszukiwania śladów życia poza Ziemią muszą się z konieczności ograniczać do metod pośrednich. Jeśli przyjmiemy, że gdzieś w Kosmosie także powstało życie, które w kilku przypadkach osiągnęło nasz poziom rozwoju albo wręcz go przewyższyło, to powstaje pytanie, czy niektóre z tych cywilizacji nie próbują nawiązać z nami kontaktu nadając jakieś sygnały. Jakie jednak mamy możliwości odebrania takich wiadomości? Obecnie nasi naukowcy za najlepszą metodę komunikacji międzygwiezdnej uważają fale radiowe, ponieważ poruszają się one z prędkością 300 tys. km/h, a więc z prędkością światła. Używane przez astronomów radioteleskopy służące do wykrywania źródeł naturalnego promieniowania w Kosmosie mogą oczywiście odbierać także sygnały pochodzące od pozaziemskich cywilizacji. Jednym z problemów jest w tym przypadku brak informacji na temat długości wykorzystanej ewentualnie do tego celu fali. Długość fali naturalnego promieniowania wodoru, wynosząca 21 cm, byłaby jednym z możliwych kanałów komunikacyjnych. Dwudziestojednocentymetrowa fala radiowa jest najczęściej występującą w Kosmosie częstotliwością, a to wskutek niezliczonej ilości atomów wodoru rozproszonych w Drodze Mlecznej - średnio przyjmuje się jedną cząsteczkę na centymetr sześcienny. Powstaje ona wówczas, kiedy zaburzony zostanie ruch elektronów wokół jądra przy jednoczesnej zmianie spinu. Elektron atomu wodoru emituje wówczas kwanty energii o długości fali 21,1 cm. Gdziekolwiek we Wszechświecie są jacyś radioastronomowie, z pewnością znają falę długości 21 cm, i na nią właśnie przypuszczalnie nastawione będą ich urządzenia odbiorcze. Lecz na jaką gwiazdę nastawić anteny, aby odebrać takie sygnały? Spośród 11 tysięcy gwiazd znajdujących się w promieniu do 100 tysięcy lat świetlnych, około 3 tysięcy spełnia kryteria ustalone dla gwiazd mających ewentualnie jakiś układ planetarny z co najmniej jedną planetą zapewniającą warunki odpowiednie dla powstania życia. Przy promieniu 12 lat świetlnych ilość gwiazd zmniejsza się do 19, z których tylko dwie spełniają niezbędne warunki. Są to: odległa od nas o 10,8 lat świetlnych gwiazda Epsilon Eridani oraz odległa od 11,5 lat świetlnych gwiazda Epsilon Indi. 8 kwietnia 1960 roku amerykański radioastronom dr Frank Drakę zapoczątkował swój program nasłuchu kosmicznego “Ozma", którego nazwa nawiązuje do amerykańskiej baśni o “Czarowniku z krainy Oz". W baśni tej, w niesłychanie odległej krainie Oz panuje piękna królowa Ozma, rządząc swymi tajemniczymi poddanymi. Jednego z nich natura wyposażyła w niezwykłej wielkości uszy, dzięki którym potrafi usłyszeć każdy szmer z odległości tysięcy kilometrów. Wspaniały, choć nieco uciążliwy dar, ponieważ biedaczysko, żeby lepiej słyszeć, musi przyciskać swoje wielkie uszyska do podłogi... I tak owego kwietniowego ranka o godzinie czwartej rano Drakę i jego koledzy zwrócili swoje wielkie “uszy" w postaci radioteleskopu w stronę nieba. Ukryty pośród lasów porastających zbocza Appalachów w Zachodniej Wirginii 28-metrowy radioteleskop obserwatorium Green Bank jest odizolowany od wszelkich zakłóceń. Drakę i jego współpracownicy postanowili najpierw “osłuchać" odległą o 11,9 lat świetlnych gwiazdę Tau Ceti, a potem odległą o 10,8 lat świetlnych gwiazdę Epsilon Eridani. Mieli nadzieję, że na długości fali 21 cm odbiorą sygnały istot pozaziemskich. Jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu “Ozma" naukowcy byli dość zgodni co do niewielkich szans jego powodzenia, ponieważ, jak wynikało z obliczeń Drake'a, mogło dojść do odebrania tylko takich sygnałów, które wysłane zostałyby z mocą miliona watów przez antenę o 200-metrowej średnicy zwierciadła z odległości nie większej niż 11 lat świetlnych. Po 150 godzinach bezustannego nasłuchu próby przerwano. Przyczyną były, obok niedostatecznej czułości radioteleskopu w Green Bank, także finansowe koszty całego przedsięwzięcia. W każdym razie Drakę i jego koledzy sformułowali 8-punktowe tzw. “równanie z Green Bank", określające niezbędne przesłanki kontaktu z pozaziemskimi istotami rozumnymi. Zgodnie z tym równaniem należy uwzględnić następujące elementy: 1. Prędkość, z jaką w Drodze Mlecznej formowały się gwiazdy w tym samym czasie, co nasz Układ Słoneczny. 2. Procentowy udział gwiazd z układami planetarnymi. 3. Przeciętna liczba nadających się do zamieszkania, a więc usytuowanych w ekosferze planet danego układu słonecznego. 4. Stosunek ilościowy rzeczywiście zamieszkanych planet do planet nadających się do zamieszkania. 5. Stosunek ilościowy planet, na których znajdują się formy życia na dowolnym szczeblu rozwoju do tych, które zamieszkują istoty rozumne. 6. Stosunek ilościowy zainteresowanych kontaktem kosmicznym i zdolnych do niego społeczeństw planetarnych do wszystkich społeczeństw planetarnych. 7. Liczba cywilizacji w Drodze Mlecznej, z którymi można by obecnie nawiązać kontakt. 8. Czas istnienia każdej cywilizacji technicznej, zdolnej do nawiązania kontaktu. “Równanie z Green Bank" sformułowano na podstawie konstatacji, że rasa rozumna i technologia rozwinęły się na Ziemi w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Jeśli idzie o łączność za pomocą fal elektromagnetycznych, to w ciągu zaledwie 100 lat człowiek przebył drogę od kompletnej niewiedzy do całkiem wysokiego poziomu. W porównaniu ze średnią długością życia ludzkiego to bardzo długo, ale w kosmicznej skali czasowej jest to zaledwie 10-8 okresu istnienia Galaktyki. Inteligencja oraz głęboka wiedza w poszczególnych dziedzinach nauki są warunkami trwania wysoko rozwiniętej cywilizacji. Jeśli osiągnęła ona to stadium, pojawia się niebezpieczeństwo, że doprowadzi do samozniszczenia poprzez zatrucie środowiska, wyczerpanie naturalnych zasobów surowcowych a także oczywiście wskutek konfliktów wojennych z użyciem broni jądrowej. Jaki może być zatem przewidywany okres trwania wysoko rozwiniętej cywilizacji? Według kalkulacji niemieckiego astrofizyka Sebastiana von Hoernera, krytyczna faza przypada na 4500 lat istnienia cywilizacji. Jeśli przetrwa ona ten moment, można mówić o uzasadnionych perspektywach osiągnięcia bardzo zaawansowanego wieku. Innymi słowy, albo cywilizacja istot rozumnych dokona samozniszczenia, albo będzie istniała wiele tysięcy, jeśli nie wręcz milionów lat. Nawet jeżeli tylko nikły procent wysoko rozwiniętych cywilizacji miałby wyjść poza “lata technologicznego próżniactwa", to i tak ich liczba w Drodze Mlecznej nadal powinna być prawdopodobnie całkiem spora. Przesłanki na poparcie tego przypuszczenia stanowią miliardy hipotetycznie nadających się do zamieszkania planet, wysokie prawdopodobieństwo powstania na nich życia oraz miliardy lat rozwoju Kosmosu. Wszelkie szacunki na ten temat oparte są oczywiście na dość chwiejnych podstawach i mnóstwo jest tu sprzecznych opinii. I tak na przykład Drakę wychodzi z założenia, że w Drodze Mlecznej istnieje około 10 milionów cywilizacji, które albo osiągnęły stadium ziemskie, albo już je przekroczyły. Gdyby cywilizacje te rozsiane były swobodnie po Drodze Mlecznej, to średnia odległość między nimi musiałaby wynosić 300 lat świetlnych. Dlatego każda informacja czy to od nich do nas, czy od nas do nich, potrzebowałaby na pokonanie drogi w jedną stronę 300 ziemskich lat. Krótki dialog w rodzaju: “Halo, kim jesteście?" - “Tu Ziemia, odbieramy was na trzeciej planecie Układu Słonecznego" - trwałby 600 lat! Najszybsza i bez wątpienia także najtańsza ze znanych nam metod przekazu to promieniowanie elektromagnetyczne, które jednak może umożliwić nawiązanie kontaktu tylko wtedy, jeśli mieszkańcy innego świata będą daleko bardziej zaawansowani w rozwoju od nas. Aby bowiem odebrać nasze sygnały i wysłać swoje, musieliby mieć znacznie doskonalsze odbiorniki i nadajniki niż nasze obecne. W dodatku cywilizacja taka musiałaby długo trwać i odznaczać się cierpliwością. Uwzględniając wszelkie te czynniki (które przypuszczalnie brane są pod uwagę także przez inne istniejące w naszej Galaktyce cywilizacje), należałoby się spodziewać, że w Kosmos bezustannie wysyłane są przez kogoś sygnały radiowe. Tylko jak je odebrać? Nie znamy częstotliwości, szerokości pasma czy sposobu modulacji ani nawet układu planetarnego, z którego mogą pochodzić sygnały. Oczywiście, cywilizacje będące w posiadaniu radioteleskopów wielkiej wydajności mogą specjalizować się wyłącznie w odbieraniu obcych sygnałów i nie wysyłać własnych. Niewykluczone, że potrafią za pomocą swoich radioteleskopów wychwytywać pierwsze radiowe próby mniej zaawansowanych cywilizacji. Z pewnością jednak wysoko rozwinięta cywilizacja, odkrywszy planetę zamieszkałą przez istoty rozumne, wysłałaby w tym kierunku sygnały rozpoznawcze. Drakę uważa, że częstotliwość 1420 MHz, a więc fala o długości 21,1 cm, jest najbardziej odpowiednia dla poszukiwań. Niemniej ze względu na wymagany czas trwania taka akcja byłaby dość mało zadowalająca. Jeśli założyć, że najbliżej nas leżąca cywilizacja jest oddalona nawet tylko o 50 lat świetlnych, to i tak musielibyśmy czekać aż do roku 2030, zanim odebralibyśmy jakąś reakcję na pierwsze przekazy radiowe z 1930 roku. Hipoteza ta okaże się prawdziwa oczywiście tylko wtedy, jeśli istnieją cywilizacje istot rozumnych, które zachowują się zgodnie z przewidywaniami Drake'a i ograniczają się do nasłuchu sygnałów z Kosmosu. Jest to sytuacja wręcz lekko komiczna. W końcu nie możemy wychodzić z założenia, że wysoko rozwinięte cywilizacje Drogi Mlecznej ograniczają się do nasłuchu radiowego szumu i nie dają znaku życia, bo oczekują tego od innych. We wrześniu 1971 roku w armeńskim Biurakanie odbyła się pod auspicjami Radzieckiej Akademii Nauk i amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk konferencja na temat życia pozaziemskiego. Na konferencji tej, zwanej CETI (skrót od Communication with Extraterrestrial Intelligence), wybitni uczeni z całego świata dyskutowali na temat perspektyw nawiązania kontaktu z pozaziemskimi istotami rozumnymi. Uczestnikami konferencji byli antropologowie, historycy, kryptografowie, astronomowie, matematycy, astrofizycy, specjaliści od elektroniki i komputerów, biolodzy, chemicy i fizycy. Protokół z konferencji został opublikowany przez Carla Sagana w roku 1973 pod tytułem Extraterrestrial Intelligence. Oto najważniejsze konkluzje: * Zaskakujące odkrycia astronomii, biologii, nauk komputerowych i radiofizyki doprowadziły do tego, że w ostatnich latach od fazy spekulacji na temat problemu istnienia cywilizacji pozaziemskich można było przejść do eksperymentów. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości stało się możliwe poddanie tego fundamentalnego problemu gruntownym badaniom. * Ten kompleks zagadnień może mieć dla przyszłego rozwoju ludzkości znaczenie nadzwyczaj doniosłe, ponieważ odkrycie cywilizacji pozaziemskich stałoby się olbrzymim bodźcem dla naukowych i technicznych możliwości rodzaju ludzkiego. * Obecnie na Ziemi istnieją już dostateczne możliwości naukowe i techniczne dla poszukiwania pozaziemskich istot rozumnych. * Ogólnie rzecz biorąc, badania prowadzone w tym kierunku powinny dać znaczące rezultaty - nawet gdyby zasadniczy cel badań, czyli odnalezienie życia poza Ziemią, nie został zrealizowany. * Aby osiągnąć sukces w poszukiwaniu i nawiązaniu kontaktu z poza ziemskimi cywilizacjami, nauka musi skoordynować swoje działania na szczeblu międzynarodowym. * Uczestnicy konferencji byli zgodni, że do akcji poszukiwania kontaktu wykorzystać należy obecne i przyszłe możliwości w dziedzinie załogowych i bezzałogowych lotów kosmicznych. * Zalecono, aby zwiększyć nakłady na badania w dziedzinie chemii prabiologiczno- organicznej oraz biologii ewolucji, które szczególnie blisko wiążą się z tym zagadnieniem, oraz zintensyfikować poszukiwania innych układów planetarnych środkami radioastronomii. * Na zakończenie konferencji jej uczestnicy zaproponowali, aby w akcji poszukiwań życia poza Ziemią zastosować nowe metody. Projekt “Ozma" nie pozostał jedynym tego rodzaju przedsięwzięciem. W USA, Związku Radzieckim i Kanadzie zrealizowano potem podobne programy, jakkolwiek w skromniejszym zakresie. I tak na przykład w roku 1975 za pomocą radioteleskopu Arecibo wysłano w stronę obejmującej około 300 tysięcy gwiazd gromady kulistej Ml3 w gwiazdozbiorze Herkulesa sygnał radiowy o mocy 450 kW. Nawet jeśli w tej gromadzie gwiazd istnieją jakieś cywilizacje, to zakodowana wiadomość o chemicznym wzorze życia na Ziemi dotrze do nich dopiero za 13 tysięcy lat. A my, czy raczej nasi potomkowie -jeśli do tego czasu ludzkość nie zniknie z powierzchni Ziemi - będziemy musieli czekać 26 tysięcy lat na ewentualną odpowiedź. Ponadto jedna z komórek NASA dokładnie przeanalizowała nasze obecne możliwości lokalizacji sygnałów z Kosmosu. Uczestnicy tych badań, m.in. Philip Morrison z Massachusetts Institute of Technology, debatowali na temat różnorodnych naukowych i technicznych środków pomocniczych, między innymi nowych radioteleskopów, które należałoby jeszcze zainstalować na Ziemi i w Kosmosie. W Związku Radzieckim powołano państwową komisję mającą zainicjować akcję poszukiwania życia pozaziemskiego, do której włączono także zainstalowany na Kaukazie radioteleskop RATAN 600. Ponadto naukowcy radzieccy zaprojektowali radioteleskopy do zainstalowania w Kosmosie, które byłyby przeznaczone do wykrywania ewentualnych sygnałów radiowych wysyłanych przez obce cywilizacje. Najnowszy projekt Amerykanów to 26-metrowy radioteleskop uruchomiony w pobliżu Bostonu przez naukowców z Harvardu. Ma on służyć wyłącznie próbom nawiązania kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi. Przez cztery lata bez przerwy będzie penetrować niebo w poszukiwaniu sygnałów istot rozumnych. W dotychczasowych programach SETI (Search for Extraterrestrial Intelligence) nasłuch prowadzono zaledwie przez kilka godzin dziennie. Zdaniem fizyka Paula Horrowitza, który kieruje tym programem, większość astronomów w czasie swoich prac może się zająć jedynie niewieloma gwiazdami, natomiast na sukces można liczyć tylko wtedy, jeśli przebada się kilka milionów gwiazd przechwytując i analizując ogromne ilości sygnałów. Dla podołania takiemu ogromowi zadań naukowcy korzystają z wysoko wydajnego komputera, a dzięki najnowocześniejszej aparaturze nie tylko mogą jednocześnie przeczesywać i analizować 128 tysięcy częstotliwości, ale też odróżniać ewentualne sygnały pozaziemskich cywilizacji od zwykłych zakłóceń radiowych. Niektórzy astronomowie reprezentują pogląd, że fale radiowe niekoniecznie stanowią najlepsze medium do przekazywania informacji między układami planetarnymi. Ich zdaniem, do tego celu można by też użyć promieni laserowych albo innych, nie znanych nam jeszcze technik. Do analizy przechwytywanych na różnych długościach fal sygnałów wykorzystuje się obecnie także satelity. I tak na przykład za pomocą krążącego po orbicie wokółziemskiej astronomicznego satelity obserwacyjnego Kopernik przebadano pod kątem ewentualnych sygnałów promieniowanie w paśmie ultrafioletu, wysyłane przez kilka najbliższych Ziemi gwiazd. Brytyjscy astronomowie zamierzają analizować pod kątem transmisji informacji docierające do nas promieniowanie rentgenowskie. Brytyjski astronom specjalizujący się w analizie tego zakresu promieniowania, dr Mikę Cruise, jest bowiem zdania, że wszyscy astronomowie powinni przebadać zebrane przez siebie dane w poszukiwaniu ewentualnych sygnałów od istot rozumnych, ponieważ przy nowoczesnej technice komputerowej nakład pracy jest stosunkowo niewielki w zestawieniu z doniosłością ewentualnego odkrycia. Profesor Harry O. Ruppe z Instytutu Technologii Kosmicznych politechniki w Monachium zwraca uwagę na kolejny aspekt obserwacji, który mógłby doprowadzić do odkrycia zaawansowanych technicznie cywilizacji. Pisze on bowiem: “Obecnie mówi się o tym, że niebezpieczne odpady radioaktywne można by deponować na Słońcu. Pociągnęłoby to za sobą konkretne zmiany w widmie Słońca, nie dające się wytłumaczyć w naturalny sposób. Już pojawiły się propozycje, aby przeanalizować widma innych słońc pod kątem tego rodzaju zmian. Byłyby one wskazówką, informującą o istnieniu w ich pobliżu cywilizacji technicznej". Pomimo wszystkich tych wysiłków, na razie nie doszło do żadnego oficjalnie potwierdzonego kontaktu z obcą cywilizacją. Niektórzy naukowcy tak wyjaśniają ten stan rzeczy: * Jesteśmy jedyną cywilizacją Drogi Mlecznej. * Wszystkie inne cywilizacje nie mają orientacji technicznej lub też ograniczają się do własnego układu planetarnego i nie są zainteresowane nawiązaniem kontaktów z innymi cywilizacjami. * Okres istnienia cywilizacji technicznych jest zbyt krótki dla nawiązania kontaktu. * Wszystkie inne cywilizacje techniczne tak bardzo wyprzedzają nas w rozwoju, że nie jesteśmy w stanie ich odkryć. * Dla bardziej zaawansowanych cywilizacji jesteśmy zbyt mało interesujący, a może nawet stanowimy tabu, bo nie dojrzeliśmy jeszcze do wzajemnych kontaktów. * Podróż międzygwiezdna jest jednak niemożliwa. Przypuszczalnie właśnie jeden z podanych wyżej powodów jest przyczyną, dla której nie doszło jeszcze do żadnego oficjalnego spotkania z pozaziemskimi istotami rozumnymi. Drugą stronę medalu stanowi jednak to, co w tej dziedzinie dzieje się nieoficjalnie. Wszystko bowiem wskazuje na to, że podczas gdy eksperci i laicy łamią sobie głowy nad sposobami nawiązania kontaktu, “oni" już się u nas zjawili. Kosmici obserwują ludzkość 29 grudnia 1980. W okręgu Huffman niedaleko Houston w Teksasie było tego dnia mokro i pochmurnie. Co chwila padał deszcz i dopiero pod wieczór trochę się rozpogodziło. Księżycowa poświata i światła okolicznych osiedli rozjaśniały niebo zapewniając dobrą widoczność. Betty Cash, 51-letnia właścicielka sklepu i zatrudniona u niej 57-letnia Vickie Landrum wraz z siedmioletnim wnuczkiem o imieniu Colby objeżdżały tego dnia pobliskie miejscowości, żeby pograć gdzieś w bingo. Na próżno, ponieważ w związku z przygotowaniami do sylwestra wszystkie kluby bingo były zamknięte. Rozczarowana trójka zawróciła więc do domu, do Dayton, zatrzymując się po drodze w New Caney na kolację w restauracji. Było około 20.30, kiedy ponownie wsiedli do samochodu i ruszyli w dalszą drogę do domu. Betty Cash wybrała odosobnioną, mało uczęszczaną szosę FM 1485, z której korzystali przeważnie tylko mieszkańcy leżących w pobliżu domostw. Obszar ten bowiem, mimo że oddalony zaledwie o 50 km od Houston, jest bardzo skąpo zasiedlony, a to dlatego, że jest tam dużo bagien, jezior i lasów iglastych oraz dębowych. Betty Cash i pani Landrum z wnuczkiem jechali już pół godziny krętą drogą, kiedy chłopczyk w podnieceniu zaczął pokazywać jaskrawe światło, które zauważył w pewnej odległości nad koronami drzew. Im dalej jechali, tym światło wydawało się większe, aż w końcu to “coś" wyraźnie skierowało się w stronę drogi. Betty Cash przyśpieszyła, aby minąć miejsce, gdzie to coś zamierzało wylądować. Nie zdążyła jednak. - Zatrzymaj się, bo inaczej żywcem się spalimy! - krzyknęła Vickie Landrum i Betty Cash nacisnęła hamulec. Jakieś 60 m przed nimi nad drogą zawisł na wysokości drzew obiekt latający, z którego podstawy wydobywał się stożkowaty ognisty promień. Troje pasażerów samochodu oniemiało ze zdumienia - czegoś podobnego nigdy jeszcze nie widzieli. Dziwny obiekt latający kształtem przypominał oszlifowany diament i był kilkakrotnie większy od nowego oldsmobile'a Betty Cash. Jaśniał jakby był zrobiony z matowego aluminium, przez środek biegł rząd niebieskawych świateł. Za każdym razem, kiedy gasł stożkowaty promień, obiekt opadał o 7 do 8 metrów, by po kolejnym pojawieniu się stożka znowu unieść się w górę. W takich samych odstępach czasu wydawał piszczący dźwięk. Betty Cash nie potrafiła sobie potem przypomnieć, czy wyłączyła silnik, czy też może sam zgasł. W każdym razie wszyscy troje wysiedli, żeby przyjrzeć się dziwnemu obiektowi. Siedmioletni chłopiec lękliwe uczepił się babci i tak długo błagał, żeby wsiadła z powrotem do samochodu, aż wreszcie się zgodziła. Trzymając przerażonego wnuczka w ramionach i starając się go uspokoić, pani Landrum kilkakrotnie prosiła Betty Cash, żeby wróciła do wozu. Ona jednak stała kilka kroków przed samochodem i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w obiekt, którego jaskrawy blask rozświetlał okolicę. Dopiero kiedy obiekt z wolna zaczął wznosić się w górę, wróciła do samochodu. Kiedy chciała otworzyć drzwi, klamka okazała się tak gorąca, że musiała chwycić ją przez rękaw skórzanej kurtki, żeby się nie oparzyć. Kiedy wszyscy troje przyglądali się odlatującemu UFO, usłyszeli nadlatujące ze wszystkich stron śmigłowce. - Pewnie chciały okrążyć to “coś" -powiedziała Betty Cash, kiedy ją potem wypytywano. Ale obiekt w ciągu paru sekund zniknął za wierzchołkami drzew. Dopiero wtedy wszyscy troje zdali sobie sprawę z nieznośnego upału w samochodzie i pani Cash włączyła chłodzenie, chociaż na zewnątrz panowała zimowa temperatura 4-5°C. Kiedy jej oślepione jaskrawym światłem oczy ponownie przywykły do ciemności, zapaliła silnik i ruszyła dalej drogą, która za jakieś półtora kilometra łączyła się z drogą główną. Po przejechaniu około 8 km trójka pasażerów ponownie dostrzegła UFO. Leciało po niebie w pewnej odległości od nich, zalewając jasnym światłem całe otoczenie oraz rój kręcących się wokół śmigłowców. Dopiero kiedy śmigłowce i UFO oddaliły się w przeciwnym kierunku, Betty Cash z wolna ruszyła przed siebie, by na najbliższym skrzyżowaniu skręcić w stronę Dayton. Incydent trwał niecałe pół godziny. W Dayton Betty Cash odwiozła panią Landrum i jej wnuczka do ich mieszkania i wróciła do siebie. Kiedy przyjechała o 21.50 do domu, czekała tam na nią przyjaciółka z dziećmi. Nie rozmawiały jednak o incydencie z UFO, ponieważ Betty Cash czuła się już tak fatalnie, że musiała się położyć. W ciągu paru godzin jej skóra poczerwieniała jak po ciężkim poparzeniu od nadmiernego opalania. Na twarzy, na szyi, na powiekach i skórze głowy utworzyły się duże pęcherze. Przez całą noc Betty Cash wymiotowała, a nad ranem zapadła w rodzaj śpiączki. Między 12 w nocy a 2 nad ranem również u Vickie Landrum i jej wnuczka wystąpiły podobne objawy, jakkolwiek nie o tak groźnym natężeniu. Obydwoje odczuwali dolegliwości charakterystyczne dla udaru słonecznego, ponadto mieli wymioty i biegunkę. Następnego dnia rano Betty Cash przewieziono do domu Vickie Landrum, aby można było jednocześnie opiekować się całą trójką. Po trzech dniach stan pani Cash tak bardzo się pogorszył, że trzeba ją było odwieźć do szpitala. Ponieważ lekarze nic nie wiedzieli o incydencie z UFO, potraktowano ją jak klasyczną ofiarę poparzenia. Dopiero kilka dni później wnuczek pani Landrum w czasie odwiedzin w szpitalu powiedział lekarzowi, że wie, dlaczego wszyscy troje są tacy poparzeni. Betty Cash była tak zmieniona wskutek opuchlizny, oparzeń i wrzodów na skórze, że rodzina i przyjaciele odwiedzający ją w szpitalu ledwie mogli ją poznać. Mniej więcej przez tydzień nie była w stanie otworzyć napuchniętych powiek. W ciągu miesiąca wypadła jej niemal połowa włosów i przez cały czas dręczyły ją nieznośne bóle głowy, które zaczęły się już w niecałą godzinę po zdarzeniu. Vickie Landrum leczyła oparzenia swoje i wnuka oliwką dla dzieci. Jednak dopiero po kilku dniach ból zelżał. Natomiast na przeszywający ból głowy i biegunkę nie pomagały żadne lekarstwa. Dopiero po trzech tygodniach stan zdrowia obojga wrócił do normy, z tym że od tamtej pory nie tylko cierpią okresowo na schorzenia skórne, ale też stali się bardziej podatni na wszelkie infekcje. Ponadto pani Landrum zaczęła mieć poważne kłopoty z oczami. Wskutek regularnie powtarzających się stanów zapalnych powiek i oczu znacznie pogorszył jej się wzrok. Także pani Landrum straciła w ciągu paru tygodni jedną trzecią włosów, podobnie było z jej wnuczkiem, ale ograniczyło się to do niewielkiego placka na czubku głowy. Obojgu włosy z czasem odrosły, ale miały już całkiem inny układ. Pani Cash odniosła znacznie cięższe obrażenia niż mały Colby i jego babcia. Do dnia spotkania z UFO była niezwykle żywotną i energiczną kobietą, która oprócz restauracji miała jeszcze sklep spożywczy i planowała otwarcie w niedługim czasie drugiej restauracji. Do tego jednak już nie doszło. W 1981 roku pani Cash pięciokrotnie przebywała w szpitalu. Dwa lata po incydencie nadal miała tak nadszarpnięte zdrowie, że nie mogła kontynuować pracy. Cierpiała na schorzenia skóry pozostawiające owalne blizny o średnicy niemal 3 cm. Lekarze orzekli, że objawy stwierdzone u wszystkich trojga zostały wywołane falami elektromagnetycznymi, ponieważ były typowe dla ofiar napromieniowania. Betty Cash, Vickie i Colby Landrum ponieśli szkody nie tylko fizyczne, ale też psychiczne. Każde wspomnienie tego incydentu, nie mówiąc już o powrocie do miejsca, gdzie się rozegrał, wywołuje u nich nerwowość i stany lękowe. Przez całe tygodnie po wydarzeniu siedmioletni Colby miewał na przykład koszmary senne i dostawał gorączki, kiedy członkowie komisji prowadzącej śledztwo próbowali z jego pomocą zrekonstruować przebieg wypadków. - Był tak przerażony, że bałam się, że może umrzeć ze strachu - powiedziała jego babcia. Początkowo wszyscy troje umówili się, że nikomu o niczym nie powiedzą, żeby ich nie wzięto za nienormalnych. - To wszystko było po prostu zbyt niesamowite, żeby o tym rozmawiać - powiedziała potem Vickie Landrum. - Ale wtedy nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, co się nam przytrafiło. Przerwali milczenie, żeby ułatwić lekarzom skuteczną terapię. Późniejsze śledztwo wykazało, że tamtego wieczora, w tym samym miejscu i o tym samym czasie dziwny obiekt latający widziało dalszych 35 świadków. Do śledztwa włączono specjalistów z organizacji VISIT (Vehicle Internal Systems Investigation Team) z Houston. Początkowo potraktowali oni tę historię bardzo sceptycznie i dopiero analiza wstępnych ustaleń przekonała ich ojej doniosłości. W swoich badaniach brali pod uwagę najróżniejsze hipotezy, na koniec wszyscy zgodzili się, że jest jedno, najlepiej pasujące do całej sprawy wyjaśnienie. Na dwie godziny przed incydentem zaobserwowano nad Dayton i Liberty niezidentyfikowany obiekt latający, który - zdaniem obserwatorów - miał jakieś kłopoty techniczne. Obiekt pojawił się także na wojskowych radarach, ale wkrótce potem z nich zniknął, ponieważ obniżył pułap lotu. Wysłano za nim patrole w ciężkich śmigłowcach transportowych CH-47, w celu ewentualnego zabezpieczenia miejsca awaryjnego lądowania. Kiedy UFO odleciało w stronę wybrzeża, będące najbliżej maszyny podążyły za nim, żeby zbierać dane. Wprawdzie widywano już trójkątne czy przypominające kształtem oszlifowany diament niezidentyfikowane obiekty latające, ale tylko sporadycznie obserwowano znany nam z napędu rakietowego płomienisty stożek, wydobywający się przez dłuższy czas z dolnej części UFO. Dlatego właśnie poważnie brano pod uwagę możliwość, że UFO widziane przez Betty Cash i panią Landrum z wnuczkiem miało kłopoty techniczne i stąd szkodliwe napromieniowanie wskutek uszkodzenia napędu. Już wcześniej zresztą zdarzały się podobne, wysoce zdumiewające incydenty, z których jeden opisano w “Scientific American" z 18 grudnia 1886 roku: “Do redaktora naczelnego 'Scientific American'. Być może Czytelników Pańskiego pisma zainteresuje relacja z następującego zdarzenia, jakie miało miejsce niedawno. W burzową noc 24 października tego roku dziewięcioosobowa rodzina spała w swojej chacie oddalonej o kilka kilometrów od Maracaibo w Wenezueli. Wszystkich dziewięcioro wyrwało ze snu głośne brzęczenie i oślepiły jaskrawe promienie światła zalewające wnętrze chaty. Sparaliżowani przerażeniem, przekonani, że nadszedł dzień sądu ostatecznego, mieszkańcy chaty padli na kolana i zaczęli się żarliwie modlić. Ale prawie w tej samej chwili wszyscy zaczęli wymiotować. U każdego pojawiły się na całym ciele opuchlizny, zwłaszcza na twarzy i wargach. Jaskrawe światło nie emanowało wprawdzie gorąca, towarzyszyło mu natomiast coś w rodzaju oparu i osobliwego swędu. Następnego ranka opuchlizna zniknęła, pozostawiając czarne plamy. Aż do dziewiątego dnia po zdarzeniu dziewięcioro mieszkańców chaty nie odczuwało specjalnych bólów. Zaczęła im natomiast schodzić skóra, a czarne plamy zmieniły się w otwarte rany. Wszystkim dziewięciorgu wypadły włosy z tych miejsc na głowie, które najdłużej wystawione były na działanie dziwnych promieni światła. Również po tej stronie ciała, która była bardziej zwrócona w ich kierunku, wystąpiły silniejsze obrażenia. Dziwnym trafem sama chata nie poniosła żadnego widocznego szwanku. Przez cały czas trwania nocnego incydentu drzwi i okna były zamknięte. W czasie późniejszych badań nie stwierdzono w chacie żadnych śladów uderzenia pioruna, a wszyscy ranni zeznali zgodnie, że nie było także słychać grzmotów, tylko wspomniane na początku głośne brzęczenie. Należy wspomnieć o jeszcze jednej okoliczności towarzyszącej, mianowicie że rosnące wokół chaty drzewa początkowo także wyglądały na nie uszkodzone, ale dziewiątego dnia po tym zdarzeniu nagle zaczęły usychać i to praktycznie dokładnie w tym samym czasie, kiedy mieszkańcom chaty otworzyły się rany. Być może był to tylko czysty zbieg okoliczności, niemniej należy uznać za dość osobliwe, że organizmy ludzkie i roślinne zareagowały jednocześnie na 'elektryczne' oddziaływanie. Odwiedziłem te 9 osób, które zostały przewiezione do szpitala w mieście. Można mieć nadzieję, że mimo bardzo ciężkiego stanu zdrowia ich obrażenia nie okażą się jednak śmiertelne. Warner Cowgill Konsulat USA, Maracaibo/Venezuela 7 listopada 1886" 81 lat później, w listopadzie 1967 roku, Kanadyjczyk Steve Michalak wybrał się na wieś, aby spędzić weekend w okolicach Falcon Lakę, położonego mniej więcej 120 km od Winnipeg. Zaobserwował tam poruszający się na niewielkiej wysokości obiekt latający w kształcie cygara i dosięgły go wydobywające się z obiektu purpurowe promienie. Na jego twarzy i piersiach pojawiły się oparzenia, ponadto Kanadyjczyk przez dłuższy czas cierpiał na nudności, biegunkę, zawroty głowy i stany utraty przytomności. Maryelle Kelly mieszkającą w Mohomet w stanie Illinois spotkała rzecz podobna. Kiedy wczesnym rankiem w grudniu 1967 wychodziła z domu, zwrócił jej uwagę pomarańczowy obiekt przemieszczający się bezgłośnie mniej więcej 40 metrów od niej na wysokości 20 m nad ziemią. W tym samym momencie poczuła jakby “uderzenie prądu" i wkrótce potem zaczęły się nieznośne bóle głowy, uszu, krwawienie z nosa, trudności w oddychaniu i nie dające się zaspokoić pragnienie. Na dłoniach i nogach oraz twarzy utworzyły się pęcherze jak po oparzeniu. Minęło sporo czasu, zanim Maryella Kelly powróciła do zdrowia po skutkach swojej krótkiej obserwacji UFO. Proponowane przez liczne grono sceptyków wyjaśnienie, jakoby w przypadku wszystkich tych spotkań z UFO chodziło tak naprawdę o zjawiska psychologiczne, jeśli nie wręcz psychopatologiczne, niewątpliwie nie wytrzymuje krytyki w świetle wydarzeń z Maracaibo. Ponie- waż po 9 dniach obumarło tam również wiele drzew, można przyjąć za dowiedzione, że to niewątpliwie fizyczne czynniki pociągnęły za sobą realne szkody. Wiele osób odrzuca możliwość interpretacji UFO jako pozaziemskich maszyn latających z uzasadnieniem, że wówczas ich załogi musiałyby być zainteresowane nawiązaniem kontaktów na najwyższym szczeblu. Z kolei zwolennicy hipotezy o pozaziemskich statkach podają najróżniejsze powody, dla których te załogi takich kontaktów unikają. Przedstawimy teraz jeden z istotnych punktów widzenia całej sprawy. Mogą być trzy zasadnicze przyczyny ewentualnej wizyty przybyszów z Kosmosu: 1. Ciekawość naukowa. 2. Próba nawiązania przyjaznych kontaktów. 3. Wroga konfrontacja. W każdym z tych trzech przypadków przybysze musieliby najpierw zadbać o staranne rozeznanie naukowe. Przypadek nr 1 nie pociągałby za sobą żadnych dalszych konsekwencji. Przypadki nr 2 i 3 musiałyby być poprzedzone krokami zmierzającymi do zapewnienia sobie bez- pieczeństwa, które to kroki - nawet jeśli zaplanowane od samego początku - zależałyby jednak od wyników rozpoznania. Przez rozpoznanie rozumie się zbadanie jakiegoś systemu lub planowe sprawdzenie jakiegoś terenu. Chodzi zatem o metodę naukową. Zgodnie z tą zasadą konieczne jest więc nie tylko podjęcie środków ostrożności, ale jednocześnie taki dobór instrumentów i metod badawczych, który pozwala uniknąć jakiegokolwiek niepotrzebnego oddziaływania na obserwowany system. W przeciwnym razie mogłoby dojść do zafałszowania wyników i błędnej oceny systemu. Szczególne znaczenie ma zastosowanie takiej procedury przy poznawaniu systemów socjologicznych. Antropolog na przykład dobrze wie, że musi pozostać w ukryciu, jeśli zamierza poddać obserwacji sekretne rytuały nowo odkrytego szczepu tubylców, ponieważ inaczej zademonstrowanoby mu prawdopodobnie co najwyżej pozbawione znaczenia namiastki. Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć tak: 1. Niemożliwa jest obserwacja bez wywierania wpływu na obserwowany system. 2. Wynikający z faktu obserwacji wpływ zafałszowuje rezultaty obserwacji tak aktualnych jak i przyszłych. 3. Z tego powodu obserwator zawsze stara się zredukować do minimum wpływ na obserwowany system. Z powyższych powodów zaawansowane naukowo cywilizacje pozaziemskie najprawdopodobniej nie podejmą próby oficjalnego kontaktu na najwyższym szczeblu, już choćby dlatego, by nie narażać swego bezpieczeństwa. Im większa różnica pomiędzy przybyszami z Kosmosu a nami, tym ostrożniej będą postępować. Przecież także my, ludzie, zachowujemy się szczególnie ostrożnie, kiedy stykamy się z czymś sobie nie znanym. Przypuszczalnie pozaziemscy przybysze będą świadomie ograniczać się w kontaktach głównie do pojedynczych jednostek, aby lepiej zakamuflować swoje badania. Nigdy też nie będą mieli pewności - pomimo sceptycznego nastawienia do UFO naszego naukowego establishmentu - czy nawet pozorna próba nawiązania kontaktu nie wywoła z naszej strony agresji. Z tego powodu załogi UFO podejmują najprawdopodobniej kroki uniemożliwiające ewentualnym świadkom przekazywanie takich informacji o UFO, które mogłyby stanowić dla pozaziemskich obserwatorów zagrożenie. Temu celowi mogłoby służyć wywoływanie amnezji u naocznych świadków lub przekazywanie im drogą sugestii nieprawdziwych informacji. Ponieważ w przypadku uczestników tak zwanych spotkań trzeciego stopnia rzeczywiście mnożą się przypadki utraty pamięci i zaburzeń psychicznych, trzeba poważnie brać tę możliwość pod uwagę. W nocy z 6 na 7 grudnia 1978 roku 27-letni włoski strażnik Fortuna Zanfretta patrolował właśnie Torriglię, willowe przedmieście Genui, kiedy tuż po północy niespodziewanie zgasł silnik jego samochodu i nie chciał powtórnie zapalić. Zanfretta, który znajdował się wtedy w pobliżu nie zamieszkanej willi, ku swemu zdumieniu ujrzał poruszające się w jej wnętrzu słabe odblaski światła. Podejrzewając, że ma do czynienia z włamywaczami, chciał wezwać przez radio posiłki, ale radio nie działało. Zanfretta był zatem zmuszony sam zbadać sprawę. Uzbrojony w latarkę i służbowy pistolet powoli zbliżał się do willi. Kiedy zaświecił latarką w stronę świateł, zniknęły. To jeszcze bardziej utwierdziło go w podejrzeniach, że jest na tropie włamywaczy. Kiedy tak skradał się ostrożnie w stronę willi, nagle poczuł pchnięcie w plecy. Potem przypomniał sobie, że obrócił się wówczas gwałtownie i oświetlił napastnika latarką. Wedle jego własnych słów, aż znieruchomiał z przerażenia, kiedy zobaczył przed sobą mierzącego co najmniej trzy metry olbrzyma. Tajemnicza postać ponownie pchnęła przerażonego strażnika i odeszła. W kilka sekund później willę rozświetlił wielki blask, który potem uniósł się w górę z niewiarygodną prędkością i w niewyobrażalnie krótkim czasie zniknął w otchłani nocnego nieba. Niedługo potem nieprzytomnego Zanfrettę znalazło trzech jego kolegów strażników, przejeżdżających w pobliżu. Latarka i rewolwer leżały obok niego na ziemi. Koledzy zatrzymali się, ponieważ zaniepokoił ich pusty samochód Zanfretty stojący przy krawężniku. - Kiedy go znaleźliśmy, miał dziwnie gorącą głowę, chociaż twarz pozostawała chłodna. Wyraźnie był w szoku - mówił Giovanni Cassibba, jeden z kolegów Zanfretty. W czasie badań przeprowadzonych w szpitalu San Martino w Genui neurolog, dr Giorgio Gianniotti, potwierdził, że Zanfretta doznał wprawdzie ciężkiego szoku, ale poza tym jest zupełnie zdrowy. Następnego dnia rano policja sprawdziła otoczenie willi w poszukiwaniu śladów. Znaleziono cztery dziwne wypalone ślady w kształcie podków o szerokości 3 m każda oraz długie na 50 cm odciski stóp na częściowo rozmiękłej ziemi, które zdaniem rzecznika policji “mogła pozostawić tylko stopa jakiegoś olbrzyma". Zanfretta, który po kilku dniach nadal nie otrząsnął się jeszcze do końca z szoku, za radą przełożonego udał się do kliniki psychiatrycznej w Genui. Tam dr Mauro Moretti w obecności psychoterapeuty Angelo Massa poddał go terapii hipnotycznej, w toku której Zanfretta przypo- mniał sobie zdumiewające szczegóły nocnego incydentu. Moretti ujął je w następujących słowach: “Według relacji Zanfretty nieznana istota miała owłosioną zielonkawą skórę, trójkątne, żółte oczy i wyraźnie występujące, czerwone żyły na czole". Zanfretta powiedział w hipnozie, że wchodząc do UFO widział dziesięć dalszych, bardzo podobnych do prowadzącej go wielkiej istoty stworzeń, które miały palce takie jak nasze. Dalej twierdził, że nie mówiły ani po włosku ani w jakimkolwiek innym znanym mu języku, tylko nałożyły mu na głowę hełm przekazujący sygnały świetlne i dźwiękowe, dzięki którym mogli się porozumiewać. Potem przypomniał sobie, jak trzymając się niepewnie na nogach stoi już sam na ulicy, podnosi latarkę z ziemi i biegnie do samochodu. W tym momencie zobaczył wznoszące się w niebo wielkie, oślepiające światło, prawdopodobnie UFO, którego jednak nie mógł dokładnie zobaczyć ze względu na rozedrgane od gorąca powietrze, ale wydawało mu się że jest trójkątne, płaskie i białe. Kiedy statek zniknął na niebie, Zanfretta spojrzał na zegarek. Była 1.15 w nocy. Potem stracił przytomność. Już w początkach lat sześćdziesiątych w tajnym raporcie NASA znalazło się stwierdzenie, że Ziemia odwiedzana jest przypuszczalnie przez przybyszów z obcych planet. “Jeśli istoty te znacznie przewyższają nas inteligencją, to będą się starały ograniczać kontakty z nami do minimum lub nie podejmować ich wcale - czytamy w raporcie. - Przy tym założeniu nie ma podstaw do przypuszczeń, abyśmy mogli się od nich wiele nauczyć, zwłaszcza jeśli fizycznie i psychicznie zasadniczo się od nas różnią". Jeżeli miałoby być prawdą, że od stuleci, jeśli nie tysiącleci, jesteśmy obserwowani przez przedstawicieli obcych cywilizacji, to musimy sobie pilnie odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań. Dlaczego tak niewiele robią, by przekonać nas o swoim istnieniu? Skoro przybysze ci studiują nasze ziemskie stosunki i to już od wielu stuleci, to dlaczego nie zakończyli swoich badań? Dlaczego w ogóle się tu pojawiają unikając oficjalnego kontaktu, skoro już przebyli tak niewyobrażalne dla nas odległości? A może w rzeczywistości wcale nie mamy tu do czynienia z odległościami międzygwiezdnymi? Załóżmy, że kierowane przez obcych astronautów UFO przybywają z planety, która krąży wokół słońca o wielkości półtora raza przekraczającej rozmiary naszego. W przypadku gwiazdy wielokrotnie większej od naszego Słońca strefa sprzyjająca życiu - tzw. ekosfera - także byłaby oczywiście znacznie większa. W Układzie Słonecznym na przykład korzystna dla powstania życia strefa temperatur rozciąga się od orbity Wenus do orbity Marsa. Niewykluczone, że tamta gwiazda ma dwie planety, na których rozwinęły się wyższe formy życia, prowadząc do powstania zaawansowanych cywilizacji dysponujących technologiami kosmicznymi przewyższającymi wielokrotnie nasze obecne. Kiedy ich słońce zaczęło zdradzać oznaki destabilizacji, mieszkańcy obu planet zmuszeni byli szukać ratunku dla swego zagrożonego istnienia. Rozpoczęli więc podróże międzygwiezdne, aby przynajmniej część ich cywilizacji miała szansę przeżyć w innych układach planetarnych. Na potrzeby długich lotów skonstruowano statki kosmiczne, w których niewielkie wspólnoty mogłyby żyć przez wiele pokoleń. Niektóre z tych statków zbudowano na orbicie jednej lub kilku macierzystych planet. Aby przy średnicy wynoszącej 8-15 km zapewnić statkom możliwie dużą przestrzeń, nadano im kształt sferyczny. A potem nadszedł dzień, kiedy te kuliste “arki" wyruszyły w swoją międzygwiezdną podróż bez powrotu. Za każdym razem, kiedy po przebyciu wielu lat świetlnych zbliżały się do jakiejś gwiazdy, wysyłano dyskoidalne statki zwiadowcze, których zadaniem było badanie nadających się do zamieszkania planet. Po upływie wielu pokoleń istoty natrafiły wreszcie na stabilną żółtą gwiazdę z własnym układem planetarnym - nasz Układ Słoneczny. Jedna z jego planet - Ziemia - okazała się szczególnie odpowiednia do zamieszkania, była już jednak gęsto zaludniona przez inteligentny i wojowniczy gatunek. Nie wiedząc, co robić, świadomi zagrożenia bakteryjnego przybysze postanowili na razie przerwać poszukiwania innego układu planetarnego. Zdecydowali się za to “zaparkować" swoje statki na orbicie sąsiadującej z Ziemią małej planety, Marsa, gdzie była cienka warstewka atmosfery, trochę wody i niezbędne surowce. Gwiezdni podróżnicy założyli na Marsie bazy i rozpoczęli systematyczne studiowanie Ziemi. Czy hipoteza ta rzeczywiście jest taka naciągana, jeśli wziąć pod uwagę zagadkowe odkrycia, jakich dokonały na Marsie amerykańskie sondy Yiking? Twarze na Marsie Czerwony Mars-czwarta planeta Układu Słonecznego - od dawna pobudzał ludzką wyobraźnię i naukową ciekawość. Mars - nazwany tak na cześć jednego z głównych bóstw rzymskiego panteonu, boga wojny ale też wiosny - nadal jest planetą tajemniczą. Nękany burzami piaskowymi szalejącymi na jego powierzchni, z lodowymi czapami na biegunach, czerwieni się na nocnym niebie. Wskutek zagadkowości tej planety wielu ludzi do dziś utożsamia ze sobą określenia “Marsjanin" i “Kosmita". Na pytanie o pozaziemskie formy życia często słyszy się w odpowiedzi pytanie, czy chodzi nam “o małych, zielonych Marsjan". Przez długi czas naszą wyobraźnię wypełniały fantazje na temat prastarej cywilizacji marsjańskiej. Kiedy w 1901 roku w Paryżu wyznaczono nagrodę dla pierwszego mieszkańca Ziemi, który nawiąże kontakt z istotą z obcej planety, przewidująco wyłączono z konkursu “mieszkańców Marsa", ponieważ - jak uznał wtedy komitet organizacyjny - zadanie byłoby zbyt łatwe! W gruncie rzeczy aż dziwne, że ilekroć rozważano sprawę życia pozaziemskiego, to właśnie Mars znajdował się w centrum zainteresowania, a nie o wiele bardziej rzucający się w oczy Księżyc czy też Wenus, najbliższa naszej planeta Układu Słonecznego. Ale w przeciwieństwie do Księżyca Mars otoczony jest dającą się zmierzyć atmosferą, ma zmienną barwę powierzchni, a zakres panujących na nim temperatur nie jest wybitnie niekorzystny. Ludzką wyobraźnię zapładniały też niewątpliwie jego groźnie brzmiąca nazwa i czerwonawy blask. Przez cały czas wielu astronomów i amatorów astronomii przyglądało się jego rozmytym konturom przez teleskopy. Relacje tych badaczy niejednokrotnie zawierały to, co wydawało im się, że widzą, a nie rzeczywiste cechy Marsa. I tak na przykład sir David Brewster już w latach pięćdziesiątych XIX stulecia utrzymywał, że dostrzegł na Marsie kontynenty, oceany i zielone sawanny. W roku 1877 powołano do życia “Marsjan". Wtedy właśnie włoski astronom Giovanni Schiaparelli intensywnie zajął się studiowaniem Marsa, który znajdował się akurat w szczególnie korzystnym położeniu względem Ziemi. W czasie swoich obserwacji Schiaparelli odkrył na po- wierzchni planety linearne wzory, które nazwał “canali". Tak właśnie narodziły się słynne “kanały na Marsie". Przez jakiś czas odkrycie Schiaparellego ignorowano, w końcu jednak zyskało ono poparcie innych astronomów. Szczególną przychylnością obdarzył teorię Schiaparellego słynny amerykański astronom Percival Lowell, który zinterpretował “canali" jako twory istot inteligentnych - sztuczne drogi wodne. Na podstawie obserwacji Lowella sporządzono szczegółowe mapy Marsa, na których widniała sieć długich na wiele tysięcy kilometrów kanałów, pojedynczych i podwójnych, oraz sztucznych punktów ich skrzyżowania, nazwanych oazami, sieć oplatająca całą powierzchnię planety niby gigantyczna pajęczyna. Na początku naszego stulecia Lowell zaczął lansować teorię, że Marsa zamieszkuje gatunek istot rozumnych, usiłujących przeżyć na wysychającej planecie. Ostatnią deskę ratunku miały stanowić kanały doprowadzające wodę z regionów polarnych na tereny dotknięte suszą. Bez stałego dopływu wody rozległe rejony rolnicze czekałaby zagłada. Francuski astronom E. L. Trouvelot już w latach osiemdziesiątych XIX wieku zaobserwował, że powierzchnia Marsa zmienia barwę w rytmie pór roku, z czego wyprowadził wniosek o istnieniu roślinności. Ponieważ wspomniana zmiana barwy zaczyna się od biegunów i z wolna rozprzestrzenia na całą planetę, przypisywano to efektywności marsjańskich kanałów. Dla Lowella także inne cechy Marsa współgrały z jego teorią: umiarkowanie pofałdowana powierzchnia, będąca warunkiem skuteczności rozległego systemu kanałów, oraz przyjęta w owym czasie temperatura wynosząca 9°C - wprawdzie zimno, ale do wytrzymania. Teorie Lowella i innych astronomów zainspirowały pisarzy do stworzenia całego szeregu powieści fantastycznych. W gąszczu marsjańskiej roślinności, na pustyniach, w kanałach i ruinach miast rozegrało się mnóstwo zapierających dech w piersiach przygód. W opublikowanej w roku 1898 powieści Herberta George'a Wellsa Wojna światów na Ziemię przybyły w poszukiwaniu nowej przestrzeni życiowej zaopatrzone w macki marsjańskie potwory. Czterdzieści lat później Orson Welles wykorzystał ten materiał przy realizacji słuchowiska radiowego, które w wielu regionach USA doprowadziło do wybuchu paniki. Postęp, jaki się dokonał w badaniach Kosmosu i innych dziedzinach nauki, położył na razie kres fantastycznym spekulacjom na temat Marsa. W obiektywach coraz doskonalszych teleskopów lowellowskie kanały rozpadły się na serie nieregularnych, przerywanych linii. Tym samym zniknęła też “cywilizacja marsjańska". W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych NASA wysłała w stronę Marsa cały szereg sond kosmicznych - pierwszy był Mariner 4, wystrzelony 28 listopada 1964 roku - mających sfotografować tę planetę z orbity. Przesłane na Ziemię drogą radiową zdjęcia nie wykazały najmniejszych śladów kanałów Lowella, zawdzięczały one zatem swe istnienie wyłącznie oku obserwatora. Wyniki przesłane przez Marinera obaliły również teorię o marsjańskiej roślinności: okazało się, że zmieniające się w rytmie pór roku zabarwienie jest efektem burz piaskowych. Z przekazanych przez Marinera danych wynika, że “marsjańskie powietrze" jest rzadsze, a klimat znacznie bardziej suchy i chłodny. W tej sytuacji niepoprawni zwolennicy teorii o istnieniu życia na Marsie musieli spuścić z tonu i zamiast roślinności zadowolić się porostami i mikroorganizmami, a sceptycy natychmiast ogłosili tę planetę martwą jak głaz. Latem 1976 roku na powierzchnię Marsa opadły dwa ważące po 600 kg ładowniki - Viking I i Viking II - oddzielone od krążących po marsjańskiej orbicie próbników. Miały przeprowadzić badania biologiczne potwierdzające bądź wykluczające istnienie życia na Marsie. Miały do tego służyć testy sprawdzające wymianę gazową oraz przekształcanie specjalnej pożywki. Po dziesięciomiesięcznej podróży, wyposażone w automatyczne minilaboratoria ładowniki opadły na powierzchnię Marsa odpowiednio w rejonie Chrysa Planitia na 22,27° oraz Utopia Planitia na 48° szerokości północnej. Mimo nadzwyczajnych wysiłków, jakie włożono w tę misję, rezultaty okazały się niejednoznaczne i mało konkretne. Zasadnicza kwestia, czy na Marsie istnieje życie, pozostała nie wyjaśniona. W toku misji udało się natomiast zebrać cały szereg istotnych informacji na temat fizycznej i chemicznej budowy Czerwonej Planety. Zamontowane w ładownikach kamery telewizyjne przekazały zdjęcia, na których widniały płaskie, co najwyżej lekko pofałdowane, czerwono, brunatno lub żółto zabarwione pustynie z rozsianymi na nich drobnymi kamykami i okruchami skał. Nad tym wszystkim pomarańczowe niebo. Taka barwa nieba bierze się z tumanów pyłu wynoszonych do atmosfery przez wiejące bez przerwy wichry. Przez następne miesiące obserwacji kamery nie zarejestrowały najmniejszego ruchomego obiektu lub też czegokolwiek, co wskazywałoby na znane nam formy życia. Ciężar dostarczenia dowodu na istnienie życia oraz zbadania chemicznego składu marsjańskiego gruntu spoczywał na skomplikowanym zestawie przyrządów. Dostarczyły one danych, których opracowanie potrwa z pewnością całe lata i które nie tylko już wiele wniosły do naszego zrozumienia Marsa, lecz także ponownie postawiły na porządku dziennym pytanie, czy na Marsie jest w końcu życie, czy też go nie ma, ponieważ test z przekształcaniem pożywki dał wynik pozytywny, a test dotyczący wymiany gazowej - negatywny. Pierwszą reakcją uczonych na te sprzeczne ze sobą dane było ogłoszenie, że życie na Marsie jest wykluczone. Tymczasem eksperymenty kontrolne wykazały, że tak jednoznaczny wniosek należy podać w wątpliwość. W suchych dolinach Antarktydy, których klimatyczne warunki przy gruncie w dużym stopniu pokrywają się z warunkami na Marsie, powtórzono te same eksperymenty, jakie wykonywały minilaboratoria ładowników. Ku zaskoczeniu wszystkich rezultaty uzyskane na Antarktydzie okazały się identyczne z marsjańskimi: również tutaj test z przekształcaniem pożywki dał wynik pozytywny, a test na wymianę gazową negatywny. Dla wyższych form życia Mars byłby mało gościnny. Temperatury zmierzone w pobliżu ładowników Viking wahały się pomiędzy -90° w nocy i -10°C w dzień, zaś atmosfera Marsa składa się w 95 procentach z dwutlenku węgla, niewielkiej ilości azotu, argonu i praktycznie ani odrobiny tlenu. Kamery zainstalowane na krążących po orbicie próbnikach serii Viking były w stanie rozróżnić na Marsie szczegóły wielkości mniej więcej boiska do piłki nożnej. Uzyskane w ten sposób fotografie wykazały istnienie wielu osobliwych i różnych od ziemskich struktur powierzchniowych. Największe wrażenie sprawiają gigantyczne kratery, zwłaszcza na półkuli południowej, porównywalne z kraterami na Księżycu. Powstały one w wyniku uderzeń niezliczonych meteorytów, głównie we wczesnym okresie tworzenia się Układu Słonecznego, mniej więcej 4 miliardy lat temu. Ponieważ przetrwały w nie zmienionej formie przez tak długi czas, można przypuszczać, że na Marsie zachodziły dużo słabsze przekształcenia powierzchni i procesy erozyjne niż na Ziemi. Na półkuli północnej kraterów jest znacznie mniej. Zdominowana przez gładkie pola lawy powierzchnia usiana jest skalnymi okruchami. Wznoszą się nad nią nieliczne tylko kratery wulkanów, z których najwyższy - Mons Olympica - liczy sobie 23 km wysokości. Na Marsie nie odkryto wody w stanie ciekłym, niemniej na wykonanych przez krążące po orbicie próbniki fotografiach wyraźnie widać rozgałęzioną sieć rys i kanionów przywodzących na myśl gigantyczny naturalny system rzeczny. To odkrycie pozwala domniemywać, że kiedyś na Marsie musiała być woda. Jeśli ktoś przypuszcza, że pod względem technicznym misja Vikinga przebiegała zgodnie z planem, bardzo się myli. Pewne wypadki w czasie i po lądowaniu Vikinga 2 na powierzchni Marsa do dziś bowiem pozostają nie wyjaśnione. Na zdjęciach wykonanych przez Vikinga 2 - podobnie jak to było w przypadku Vikinga 1 - miejsce wybrane pierwotnie do lądowania okazało się absolutnie niedogodne. Na podstawie przekazanych z orbity fotografii wybrano w końcu Utopia Planitia, rejon gigantycznych, sfałdowanych wydm piaskowych, który gwarantował bezpieczne lądowanie. W czasie opadania ładownika na powierzchnię planety przekazywanie danych odbywało się bez najmniejszych zakłóceń. Z chwilą jednak dotknięcia gruntu nieoczekiwanie urwał się docierający na Ziemię przekaz zarówno obrazu jak i danych z instrumentów pomiarowych. Przez 9 godzin ładownik milczał jak zaklęty, by potem, bez jakiegokolwiek polecenia z ośrodka kontroli lotów NASA, podjąć transmisję danych. Zaskoczenie było kompletne, kiedy zamiast oczekiwanego obrazu pofałdowanych piaszczystych wydm ujrzano na Ziemi nie kończącą się kamienistą pustynię, podobną do tej, której fotografie przesłał po lądowaniu Viking 1. Pomiary kontrolne dokonane za pomocą pozostającego na orbicie członu sondy wykazały jednak, że ładownik opadł precyzyjnie w wybranym terenie. Do dziś nie udało się rozwiązać zagadki, dlaczego przekazane z orbity fotografie w niczym nie przypominają rzeczywistego krajobrazu fotografowanego terenu. Do osobliwych odkryć dokonanych przez sondy Viking należą przypominające kopuły lub piramidy czworokątne twory, wyglądające jak wielkie budowle struktury oraz do dziś jeszcze nie zinterpretowane wzory linii na płaskowyżu Tharsis, przypominające linie występujące na płaskowyżu Nazca w Peru. Najbardziej fascynująca jest jednak sfotografowana na Marsie “kamienna twarz". Regularne ludzkie rysy mierzącego półtora kilometra średnicy i wysokiego na kilkaset metrów, zwróconego w niebo oblicza każą wątpić w naturalne pochodzenie tego kamiennego tworu. W zmiennym oświetleniu oczy, bardzo przypominające ludzkie, wydają się żywe. Amerykańscy eksperci od fotografii i komputerów poświęcili wiele godzin na analizę tej “twarzy". Naukowcy Vincent Di Piętro i Gregory Molenaar poinformowali ostatnio, że “kamienna twarz" mogła powstać jedynie w sposób sztuczny. Odkryta w południowej części rejonu Cydonia twarz to nie jedyny powód do zdumienia. Sfotografowano tam również gładkie, trójkątne kontury piramid z wyraźnie widocznymi, zbiegającymi się w charakterystyczny sposób u wierzchołka krawędziami. Dla trzydziestoosobowej grupy naukowców amerykańskich odkrycia te są wystarczającym dowodem, by przyjąć, że przed setkami tysięcy lat na niegościnnej dziś planecie musiała istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja. W toku dalszej analizy marsjańskich zdjęć odkryto drugą “kamienną twarz". Jeśli przyszłe misje marsjańskie miałyby ostatecznie wykazać, że “marsjańskie twarze", “piramidy" i inne dziwne twory sporządzone zostały “ręcznie", a więc nie powstały w drodze naturalnych procesów, pojawi się palące pytanie: kto jest ich twórcą? Marsjanie? Przybysze z innego układu słonecznego? Wysoko rozwinięta, dawno już nie istniejąca, zdolna do podróży międzyplanetarnych cywilizacja ziemska? Albo może cywilizacja, której ojczysta planeta znajdowała się wprawdzie w naszym Układzie Słonecznym, ale nie były nią ani Mars, ani Ziemia? Jeśli idzie o odległość planet od Słońca, to charakteryzuje ją pewna prawidłowość, zwana regułą Titiusa-Bodego. Ale odległość między Marsem a Jowiszem jest dwukrotnie większa niż wynikałoby to ze wspomnianej reguły. Dlatego też wielu astronomów i geofizyków przypuszcza, że w luce między Marsem i Jowiszem musiała się kiedyś znajdować dziesiąta planeta. Naukowcy i badacze-amatorzy ochrzcili tę hipotetyczną planetę mianem “Faeton". Jak wiadomo z mitologii greckiej, Faeton, syn boga Słońca Heliosa, tak niezręcznie pokierował słonecznym rydwanem, że ten spadł i spowodował pożar całego świata. Załóżmy, że planeta owa naprawdę istniała, krążąc wokół Słońca mniej więcej w połowie odległości między orbitami Marsa i Jowisza. Była znacznie większa od czerwonawego Marsa, o wiele mniejsza od błyszczącego Jowisza i znacznie starsza od błękitnej Ziemi. Krążąc w odległości 350-^400 milionów kilometrów od Słońca, znajdowała się na skraju ekosfery. Jeżeli założymy, że ewolucja przebiegała na niej podobnie jak na Ziemi, to żywe istoty z Faetona mogły być o tysiące jeśli nie miliony lat bardziej zaawansowane od naszych praprzodków. Potrafiłyby zatem dokonać rozbicia atomu, syntezy jądrowej, znałyby technikę laserową i podróże kosmiczne, byłyby w stanie wysyłać załogi na sąsiednie planety, aby szukać nowych możliwości osiedlenia - zwłaszcza na Marsie i Ziemi. Niektóre hipotezy mówią o zniszczeniu Faetona przez jakiś kataklizm: zderzenie z ogromną planetoidą lub wybuch jądrowy. Duże i małe odłamki planety pędziły przez Układ Słoneczny uderzając o inne planety i ich księżyce, pozostawiając po sobie niezliczone kratery. Wielkie kawały materii zostały przechwycone przez pola grawitacyjne Marsa, Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna i stały się ich księżycami. Ważną poszlaką przemawiającą na korzyść zwolenników istnienia Faetona jest pas asteroid znajdujący się między Marsem i Jowiszem, a więc tam, gdzie musiała niegdyś przebiegać orbita dziesiątej planety. Większość asteroid ma wielkość bloków skalnych, niektóre jednak osiągają pokaźną średnicę kilkuset kilometrów. Jeśli asteroidy miałyby być szczątkami Faetona, to musiała to być całkiem solidna planeta o rozmiarach Marsa lub Ziemi. Czy istnieją jakieś związki między Faetonem i Marsem? Radzieccy naukowcy Krinow i Sawaricki upatrują na przykład w księżycach Marsa, Phobosie i Deimosie, głównych wskazówek przemawiających za istnieniem Faetona. Dlaczego mianowicie Phobos nie jest okrągły, tylko przypomina podłużny kartofel? I dlaczego okres jego obiegu wokół Marsa wynosi 7 godzin i 39 minut, co jest szybkością uważaną za nienaturalną? Ponieważ Deimos, zewnętrzny księżyc Marsa, ma niewielką masę własną, niektórzy astronomowie wysunęli przypuszczenie, że może być pusty w środku. Według śmiałych spekulacji, wysoko rozwinięte cywilizacje Układu Słonecznego miały tam kiedyś pozyskiwać surowce naturalne, wykorzystując ten księżyc jako swoistą “kopalnię". Sądząc po ich budowie i wyglądzie, Phobos i Deimos jak najbardziej mogą być uwięzionymi na orbicie okołomarsjańskiej szczątkami Faetona. Do zwolenników teorii o istnieniu dziesiątej planety należą między innymi radzieccy naukowcy Kowal i Senkawicz. Przyjmują oni, że Faeton rozpadł się około 175 milionów lat temu, a kilka z jego odłamków zderzyło się z innymi planetami. Wskutek tych kolizji powstały nowe odłamki, z których następnie utworzyć się miał jeden z pierścieni Saturna. Czy Faeton istniał kiedyś naprawdę? Czy mieszkała na nim wysoko rozwinięta cywilizacja, która uległa zagładzie wraz z całą planetą? Czy cywilizacja ta miała swoje przyczółki - kolonie - na Marsie i Ziemi? Według prastarej legendy północnoamerykańskich Indian Hopi, szczep ten pochodzi z kontynentu leżącego kiedyś pośrodku Oceanu Spokojnego i nazywającego się Kasskara. Swego czasu znaczna część Ameryki Południowej miała znajdować się jeszcze pod wodą. Legenda mówi też, że po drugiej stronie Ziemi, na Oceanie Atlantyckim żyli ludzie, którzy potrafili unosić się w powietrze i odwiedzać inne planety. Wskutek katastrofy ich wyspa bardzo szybko pogrążyła się w morzu. Również Kasskara znalazła się pod wodą, ale stało się to powoli, tak że część jej mieszkańców zdołała przenieść się poprzez łańcuch wysp na wynurzający się właśnie kontynent południowoamerykański. Czy to tylko tradycja? Legenda? Geolodzy odkryli, że kontynent południowoamerykański wynurzył się z wód oceanu dopiero w niedawnym okresie dziejów Ziemi. Nie tak dawno też leżące dziś na wysokości 4 tysięcy metrów nad poziomem morza jezioro Titicaca było morską laguną. Na razie musimy poprzestać na traktowaniu Faetona jako planety hipotetycznej, a związków między nim a Marsem jako czystej spekulacji. Czy “twarze na Marsie" i “piramidy" rzeczywiście wskazują na ślady cywilizacji humanoidalnej - wykażą pewnie dopiero przyszłe wyprawy na Czerwoną Planetę. Jeśli wziąć pod uwagę legendarne przekazy, to bardzo wiele z nich słowem i obrazem przekazuje wiedzę o istnieniu w przeszłości bardzo zaawansowanej technicznie cywilizacji humanoidalnej, która była w posiadaniu maszyn latających i za ich pomocą odwiedzała inne planety Układu Słonecznego. Do dziś nie udało się rozstrzygnąć, czy istnieje jakiś związek między dzisiejszymi niezidentyfikowanymi obiektami latającymi i wspominanymi w starożytnych przekazach maszynami. Interesujące wydaje się w każdym razie, że w przypadku bliskich spotkań trzeciego stopnia z załogami UFO przeważnie jest mowa o istotach człekopodobnych. Czy na podstawie tych relacji dałoby się nakreślić “pamięciowy portret" Kosmity? List gończy za Kosmitą W roku 1959 na obszarze misyjnym Kościoła anglikańskiego w Boianai na Nowej Gwinei miało miejsce wydarzenie, które przez całe lata żywo pozostawało w pamięci jego uczestników. Absolwent australijskiego uniwersytetu w Brisbane William Gili, kapłan Kościoła anglikańskiego i kierownik misji, relacjonuje w swoich zapiskach następujący incydent, jaki wydarzył się 27 i 28 czerwca 1959 roku w Boianai: “Właśnie zamierzałem wyjść z domu, kiedy rzuciłem okiem na niebo po zachodniej stronie i zauważyłem tam światło. Znajdowało się na wysokości jakichś 45° i było ogromne. Oczywiście, skojarzyło mi się to z latającymi talerzami, ale tylko w tym sensie, że po- myślałem sobie: może inni potrafią sobie coś takiego wmówić, ale ja na pewno nie. W każdym razie zawołałem Erica Kodawarę i zapytałem: – Co widzisz na niebie? – Wygląda na światło - usłyszałem w odpowiedzi. – Zgadza się - potwierdziłem. - A teraz idź i szybko zawołaj – nauczyciela Stevena Moi. Kiedy Eric wrócił, zwołał wszystkich członków misji, których udało mu się spotkać, i staliśmy wszyscy razem wpatrując się w niebo. Kiedy na koniec udaliśmy się na położony nieco wyżej plac zabaw, obiekt nadal znajdował się na niebie. Szybko przyniosłem sobie notes i ołówek, bo pomyślałem, że jeśli coś będzie się działo, to właśnie teraz. Jutro rano na pewno będzie mi się wydawało, że wszystko to tylko mi się śniło. Kiedy zapiszę wszystko czarno na białym, to będę przynajmniej wiedział, że to się zdarzyło naprawdę". Tak więc wielebny Gili szczegółowo zapisał wszystko, co zdarzyło się tego wieczora między 18.45 a 23.04: “18.45 Niebo pokryte warstwą niskich, porozrywanych chmur. Na północnym zachodzie jasne, błyszczące światło. 18.50 Wołam Stevena i Erica. 18.52 Przychodzi Steven i potwierdza: to nie gwiazda. 18.55 Polecam Ericowi sprowadzić innych członków misji. Na powierzchni wiszącego nieruchomo w powietrzu niezidentyfikowanego obiektu latającego coś się porusza. Człowiek. Teraz trzy postacie. Poruszają się. Coś robią. Znikają. 19.00 Znowu pojawiają się postacie 1 i 2 (tak je określam). 19.04 Znowu znikają. 19.10 Niebo pokryte pokrywą chmur o podstawie mniej więcej 2 tysięcy stóp (600 m). Znowu pojawiają się postacie 3, 4, 2 (w tej kolejności). Zapala się słaby niebieski reflektor. Postacie znikają. Reflektor nadal się pali. 19.12 Wracają postacie 1 i 2. Niebieski reflektor ciągle włączony. 19.20 Reflektor zgasł. Postacie znikają. Spodek przebija chmury. Niebo znów czyste. Nad Dagura widać dużą chmurę. Znowu wołam ludzi z misji. Obiekt powiększa się, wydaje się zniżać. Nad powierzchnią morza widać drugi obiekt – chwilami zawisa bez ruchu. 20.35 Pojawiają się nowe chmury. 20.50 Duży obiekt zastyga w miejscu. Ogromny. Inne obiekty przelatują tam i z powrotem przez . chmury. W czasie przechodzenia przez chmury silny refleks jasnej poświaty. Wszystkie obiekty latające dobrze widoczne. 'Statek-matka' duży i wyraźny. 21.05 Strzępy chmur. Obiekty 2, 3 i 4 znikają. 21.10 Obiekt 1 zanurza się w chmurze. 21.20 Wraca 'statek-matka' (UFO). 21.30 'Matka' znika nad morzem w kierunku Giwa. 21.46 UFO pojawia się znowu dokładnie nad nami, unosi się nieruchomo w jednym miejscu. 22.00 Nadal unosi się w powietrzu. 22.10 Unosi się w powietrzu, nad nim zbiera się chmura. 22.30 Unosi się między chmurami bardzo wysoko na niebie. 22.50 Niebo silnie zachmurzone. Nie widać żadnych obiektów latających. 23.04 Oberwanie chmury. Notatki z obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających między godziną 18.45 a 23.04. Podpisano: William B. Gili" W uzupełnieniu notatek i sporządzonych przez siebie szkiców Gili opowiedział, co następuje: “Postacie 1 i 2 pojawiły się o 19.12. Paliło się niebieskie światło. Przy tej okazji chciałbym wspomnieć, że podstawa chmur w porównaniu do szczytu, góry wynosiła około 2 tysięcy stóp (600 m). Wszystko rozgrywało się poniżej powłoki chmur. W tym czasie w ciągu 20 minut niebo zaciągnęło się. O 19.20 duży obiekt przebił chmury. O 20.28 niebo było wprawdzie nadal zachmurzone, ale się przejaśniało, chociaż nad wioską Giwa wciąż były chmury. Wyglądało na to, że opada tam UFO, ponieważ robiło się coraz większe. Wtedy po raz drugi tego wieczora zwołałem wszystkich członków misji. Między chmurami pojawiały się i znikały dalsze obiekty latające. Jak już mówiłem, powłoka chmur była już trochę porozrywana. Kiedy obiekty spadały w dół, by zaraz potem błyskawicznie wznieść się z powrotem w górę, ich blask wywoływał świetlne refleksy na chmurach. Wydawało się, jakby te akrobacje bawiły lecących. Następnego wieczora obiekty znowu pojawiły się nad Boianai. Mieliśmy w związku z tym bardzo ciekawe przeżycie. Właśnie byliśmy na spacerze, kiedy jedna z sióstr pracujących w szpitalu zauważyła obiekt. Pojawił się około godziny 18 - a więc wcześniej niż poprzedniego wieczora - i znacznie bliżej. Chociaż już zmierzchało, obiekt był wyraźnie widoczny. Otaczał go mieniący się blask, a u samej góry, na 'pokładzie', jak to nazwałem, znów stała jakaś postać, do której dołączyły trzy następne. Potem pojawiły się dwa mniejsze obiekty latające, jeden pionowo nad nami, drugi nad wzgórzami. - Ciekawe, czy wyląduje na placu zabaw - rzucił nauczyciel Ananias. Pomachaliśmy w górę, żeby pozdrowić lecących i oni też nam pomachali. Eric, który przez cały czas był ze mną, i jeszcze jeden młody człowiek pomachali rękami nad głową w geście powitania i tamci odpowiedzieli im takim samym gestem". Wielebny Gili relacjonuje dalej, że także on sam i nauczyciel Ananias ponownie zaczęli machać i postacie na “pokładzie" niezidentyfikowanego obiektu latającego - ku zachwytowi wszystkich członków misji - za każdym razem bezzwłocznie odwzajemniały pozdrowienie. Z zapadnięciem ciemności Gili poprosił o przyniesienie latarki i dawał długie sygnały w górę. W odpowiedzi UFO zaczęło po chwili łagodnie kołysać się w tył i w przód. Z 38 świadków, którzy obserwowali te wydarzenia, 25 podpisało relację sporządzoną przez wielebnego Williama Gilla. Pięcioro z nich było nauczycielami, troje asystentami medycznymi, resztę stanowili tubylcy. Z zapisków wielebnego Normana E. G. Cruttwella z anglikańskiej misji w Menapi w Papui wynika, że w czasie wydarzeń na Boianai nad obszarem Papui Nowej Gwinei zaobserwowano bardzo wiele podobnych przypadków. Pierwszy raport z tego okresu pochodzi od ówczesnego dyrektora cywilnych linii lotniczych Papui, T. P. Drury'ego, urzędującego w Port Moresby. Oto co pisze na ten temat Gili: “Incydent z Boianai stanowił punkt kulminacyjny stosunkowo krótkiej, ale za to tym niezwyklejszej aktywności niezidentyfikowanych obiektów latających nad wschodnim obszarem Nowej Gwinei. Jej świadkami byli zarówno tubylcy jak i Europejczycy. Wykształceni mieszkańcy Papui relacjonują te wydarzenia tak samo, jak nie umiejący czytać ani pisać tubylcy, którzy prawie wcale nie są skażeni zachodnią cywilizacją i nigdy w życiu nie słyszeli o 'latających talerzach". Również profesor Allen Hynek, wówczas jeszcze oficjalny doradca sił powietrznych USA, w związku z tajnym programem “Bme Book" ustosunkował się do wydarzeń w Boianai: “Kiedy w roku 1961 oficjalnie zwróciłem się do brytyjskiego ministerstwa lotnictwa w związku z projektem 'Blue Book', po raz pierwszy poinformowano mnie o tym incydencie. Dowiedziałem się, że poglądy brytyjskich wojskowych odnośnie do UFO w zasadniczych punktach pokrywają się z poglądami wyrażanymi w ramach 'Blue Book'. Zarówno rząd brytyjski jak też rządy innych krajów wyrażały nadzieję, że siłom powietrznym Stanów Zjednoczonych uda się rozwiązać ten problem [...] Tymczasem udało mi się zapoznać z pełnym raportem na temat tego zdarzenia, ponadto wielebny Gili przesłał mi długą relację nagraną na taśmie magnetofonowej. Otrzymałem też drugą taśmę z zapisem ponadgodzinnej rozmowy przeprowadzonej z wielebnym Gillem przez mojego kolegę Freda Beckmanna". Zanim podjęto próbę oceny wydarzeń, wysłuchano relacji wielebnego Gilla. Sądząc po fragmentach taśmy, Gili mówi prawdę. Myśli formułuje swobodnie i precyzyjnie. Szczegóły przedstawia wolno i z namysłem. Zarówno forma jak i treść wypowiedzi są przekonujące. Trudno przypuszczać, aby anglikański ksiądz wymyślił sobie tę historię, zwłaszcza że potwierdza ją dwudziestu paru świadków. Nie wszyscy krytycy wiedzą, że przypadek ten jest zaledwie jednym z ponad sześćdziesięciu, które miały miejsce w tym samym czasie nad Nową Gwineą. Wszystkie one zostały przebadane przez kolegę Gilla, wielebnego Normana Cruttwella. Cruttwell relacjonuje wszystkie wydarzenia, z tym że tylko w jednym przypadku - właśnie nad Boianai - zaobserwowano obecność humanoidalnej załogi UFO. W uzupełnieniu relacji z Boianai warto wspomnieć, że jeden z pojazdów zupełnie niezależnie widział też dodatkowy świadek. 26 czerwca kupiec Ernie Evenett jechał właśnie z Samurai do Boianai, kiedy ujrzał na niebie jasno świecący obiekt zbliżający się w jego stronę. Evenett opowiadał potem: “Kiedy obiekt zniżał się coraz bardziej, zbliżając się w moją stronę, stawał się coraz większy i coraz wolniej leciał. Wreszcie zawisł w powietrzu około 160 m ode mnie na wysokości 45°. Zrobił się ciemniejszy, tylko okienka pozostały jasno oświetlone. Obiekt miał kształt piłki do rugby i był otoczony pierścieniem, pod którym widniało cztery albo pięć wypukłych okienek w kształcie półkul". Spekulacje na temat wyglądu przybyszów z Kosmosu prowadziły do najdziwniejszych rezultatów. Ludzka fantazja akceptowała meduzowate stwory na równi z ogromnymi owadami lub też anielskimi istotami nieokreślonej płci. Analiza licznych relacji uczestników spotkań trzeciego stopnia wykazała, że w przypadku przybyszów z Kosmosu mamy do czynienia nie tyle z dziwacznymi stworami, ile raczej z zadziwiająco przypominającymi ludzi istotami. Na plan pierwszy wysuwają się trzy główne typy, różniące się między sobą jedynie rozmiarami ciała, mające za to istotne cechy wspólne: dwoje ramion, dwie nogi i wyprostowany chód. Z trzech głównych typów dominujący wydaje się jeden. Sporządzając “portret pamięciowy" Kosmity tak należałoby opisać jego charakterystyczne cechy: Wzrost: Od 110 do 140 cm. Waga: Około 25 kg. Głowa: W porównaniu do tułowia i kończyn nienaturalnie duża. Bezwłosa albo pokryta lekkim meszkiem. Twarz: O sercowatym kształcie, rysy mongolskie. Uszy: Niewielkie otwory w głowie bez muszli usznej. Duże, szeroko rozstawione, skośne i głęboko osadzone. Minimalnie wykształcony. Przeważnie dwie dziurki pod lekką wypukłością. Pozbawiona warg, wąska szpara w twarzy. Sprawia wrażenie cienkiej, przeważnie niewidoczna wskutek zapinanego pod brodą kombinezonu. Sprawia wrażenie szczupłego i nie wykształconego, jak u dziecka. Okryty metalicznie błyszczącym, elastycznym kombinezonem. Cienkie, długie, sięgające kolan. Według relacji przeważnie cztery, z których dwa są dłuższe od pozostałych. Tylko lekko zaznaczone, błona między palcami (przypominająca błonę pławną). Cienkie i krótkie. Niewidoczne pod kombinezonem. Określana bywa jako beżowa, jasnoszara lub gliniasta. Chropowata. Usta wydają się bezzębne. Nierozpoznawalne. Drugi typ Kosmity opisywany jest przez naocznych świadków jako mierzący ponad dwa metry wzrostu “olbrzym", zawsze w skafandrze ochronnym i w hełmie, tak że nigdy nie widać jego twarzy. W “dłoniach" trzyma wyglądające na zdalnie sterowane przyrządy do chwytania. “Olbrzymy" te poruszają się niezdarnie, widywano je tylko i wyłącznie przy ciężkich lub niebezpiecznych pracach. Czy to roboty? Trzeci główny typ ma przypuszczalnie 180 cm wzrostu, ludzkie rysy twarzy i jest przeważnie pozbawiony zarostu. Często mówi w jakimś nieznanym języku, niekiedy jednak posługuje się też językiem kraju, w którym się znajduje. Jak wynika z relacji, ci przybysze noszą obcisłe kombinezony, niekiedy z hełmem na głowie. Nie różnią się w zasadniczy sposób od Ziemian. W opisanym poniżej spotkaniu trzeciego stopnia brali udział przedstawiciele pierwszego typu przybyszów. Wczesnym rankiem 1 lipca 1965 roku francuskiego plantatora lawendy Maurice'a Masse'a spotkało coś, co wywarło niezwykle silny wpływ na jego życie. Masse pochodzi z Valensole w departamencie Alp Górnej Prowansji, głównym centrum francuskich upraw lawendy. Liczący wówczas 40 lat Masse, ojciec dwójki dzieci i właściciel zakładu destylacji lawendy, z rosnącym oburzeniem zauważył, że już od miesiąca ktoś systematycznie kradnie mu sadzonki. 1 czerwca o świcie okopywał właśnie rośliny na polu. O 6 rano, kiedy wypaliwszy papierosa zamierzał powrócić do przerwanej pracy, jego uwagę zwrócił krótki gwizd. Przypuszczając, że to jakiś śmigłowiec, Masse podniósł się ze sterty kamieni na końcu niewielkiej winnicy ciągnącej się wzdłuż jego pola, żeby zobaczyć, dokąd leci. Ale ku swemu zdumieniu zamiast śmigłowca zobaczył w pewnej odległości dziwny pojazd wielkości renault-dauphine, wyglądający “jak piłka do rugby". Pojazd spoczywał mniej więcej pół metra nad ziemią na sześciu podporach. Obok niego dwie postacie pośpiesznie zbierały z pola sadzonki lawendy. Masse przez jakiś czas przyglądał się oburzony domniemanym złodziejom przez liście winorośli, a potem rzucił się w ich kierunku. Jeden z nich zobaczył nadbiegającego rolnika, drugi stał odwrócony plecami. Kiedy Masse był już w odległości około 10 metrów od pojazdu, zwrócony tyłem osobnik odwrócił się nagle i skierował w jego stronę niewielki przedmiot trzymany w prawej dłoni. Potem wsunął ten przedmiot do “pojemnika" u lewego boku. Masse w jednej chwili poczuł się jak sparaliżowany, nie mógł ruszyć głową ani rękami i całkiem stracił czucie. W czasie policyjnego przesłuchania Masse opisał obcych jako istoty o wzroście około 120 cm z uderzająco wielkimi bezwłosymi głowami, które wskutek “braku szyi" wydawały się jakby nasadzone na ramiona. Masse twierdził, że pozbawione warg usta wyglądały jak otwór w twarzy, ale za to oczy o pozbawionych rzęs powiekach sprawiały wrażenie ludzkich. Barwą skóry istoty przypominały mu Europejczyków, zaś ich ramiona były niewiele szersze od głów. Masse pamiętał wprawdzie, że obcy mieli nogi i ręce, nie potrafił ich jednak opisać. Istoty miały na sobie ciemne, obcisłe kombinezony z niewielkim pojemnikiem u lewego i dużym u prawego boku. Jak powiedział Masse, po pewnym czasie obcy wspięli się do pojazdu i przyglądali mu się stamtąd przez kopułę z tworzywa przypomina jącego szkło. Z dołu do góry zamknęło się potem coś jak roleta, po chwili “podwozie" zniknęło w korpusie pojazdu i maszyna z głuchym hukiem oderwała się od ziemi, by następnie odlecieć już bezgłośnie. Po jakichś 30 metrach zniknęła nagle bez śladu, zupełnie jakby ktoś wyłączył światło. Kiedy po mniej więcej 15 minutach Masse mógł się znowu swobodnie poruszać, natychmiast udał się na policję, żeby zameldować o zajściu. Pierwszej “wizji lokalnej" dokonali dwaj funkcjonariusze miejscowego posterunku. Następnego dnia u plantatora lawendy pojawił się porucznik Valnet, któremu zlecono prowadzenie dochodzenia. W czasie oględzin miejsca zdarzenia porucznik Valnet stwierdził, że mimo iż nie padało, tam gdzie według Masse'a wylądował dziwny pojazd, ziemia była rozmiękła. Ponadto znajdowało się tam niewiadomego pochodzenia wybrzuszenie o średnicy 120 cm, pośrodku którego był otwór o średnicy 18 cm i głębokości 40 cm. Na pytanie Valneta, czy Masse się bał, ten odpowiedział: - Obcy sprawiali tak przyjazne wrażenie i tak uspokajająco na mnie oddziaływali, że nie odczuwałem najmniejszego lęku. Sąsiedzi Masse'a, jego przyjaciele i znajomi, których o niego pytano, określają go jako człowieka w najwyższym stopniu wiarygodnego i zdrowego na umyśle. We wskazanym przez Masse'a miejscu lądowania statku przez całe lata lawenda rosła słabo. Dopiero w 1975 roku, a więc dziesięć lat po opisywanych wydarzeniach, rośliny w tym miejscu powróciły do normy. Porucznik Valnet wyciągnął z dochodzenia następujące wnioski: “Świadek mówił prawdę. Jest to rozsądny, odpowiedzialny człowiek, który nie daje sobie niczego wmówić. Stoi obiema nogami na ziemi, jest zdrów na ciele i umyśle". Sędzia Chautard z sądu apelacyjnego w Lyonie, który także gruntownie zbadał ten przypadek, doszedł do takich samych wniosków. Był przekonany, że incydent z Valensole w żadnym wypadku nie jest zmyślony i tak napisał w swoim raporcie: “Odniosłem niejasne wrażenie, iż pan Masse sam potrzebował nieco czasu, by przyjąć do wiadomości to, co go spotkało". Ten jakże przekonujący incydent z francuskiego Valensole wykazuje zadziwiające podobieństwo do innego wydarzenia, które miało miejsce rok wcześniej w Nowym Meksyku. J. Allen Hynek, który został oficjalnie oddelegowany do zbadania tego wypadku, sformułował następującą opinię: “W przypadku indydentu w Socorro mamy do czynienia z jednym tylko naocznym świadkiem, lecz jest nim trzeźwo rozumujący policjant o nieskazitelnej opinii i nienagannym przebiegu służby. Osobiście znalazłem konkretne ślady na gruncie oraz kilka zwęglonych krzewów wokół wskazanego miejsca lądowania. Być może istnieje jakieś proste, naturalne wyjaśnienie incydentu z Socorro, ja jednak po dokonaniu oględzin na miejscu w taką możliwość nie wierzę. Moim zdaniem, 24 kwietnia 1964 po południu na przedmieściu Socorro w Nowym Meksyku miało miejsce rzeczywiste, powodujące fizyczne następstwa wydarzenie". Trzydziestojednoletni wówczas policjant Zamora szczegółowo podał do protokołu przebieg wypadków: “Dnia 24 kwietnia 1964 roku około godziny 17.45 ścigałem samochód, który jechał od budynku sądów w kierunku południowym. Kierowca złamał przepis ograniczenia prędkości i był trzy przecznice przede mną. Na wysokości ulicy Old Rodeo, w pobliżu George Murillo Residence, samochód (nowy czarny chevrolet) skręcił w stronę kompleksu Rodeo. W tym momencie usłyszałem dudniący ryk i na niebie po stronie południowo- zachodniej, mniej więcej w odległości 1,5 do 2 km, ujrzałem płomienisty promień. Ponieważ wydawało mi się, że mogło dojść do wybuchu w składzie dynamitu, zdecydowałem się przerwać pościg za piratem drogowym. Promień wydawał się niebieskawy z lekko pomarańczowym odcieniem. Nie potrafiłem ocenić jego wielkości - wydawał mi się nieruchomy i z wolna obniżał się. Ponieważ musiałem skupić się na prowadzeniu samochodu, nie mogłem zwracać na niego uwagi. Było to coś w rodzaju cienkiego strumienia płomieni o lejkowatym kształcie - u góry węższy niż u dołu. U dołu był dwa razy szerszy niż u góry, a jego długość była czterokrotnie większa od szerokości u góry. Nie mogłem dojrzeć żadnego obiektu u góry płomienistego promienia. Nie mogłem też stwierdzić, czy jego górna część biegnie pionowo. Ponieważ zachodziło słońce, niewiele mogłem zobaczyć przez lornetkę. Dolny koniec promienia był skryty za wzgórzem. Nie widziałem żadnego dymu. U dołu coś się kłębiło - może pył? Była to pewnie wina silnego wiatru, jaki wiał tego dnia. Poza tym niebo było czyste, świeciło słońce. Widać było tylko kilka obłoczków. Odgłos, jaki słyszałem, to był przeciągły ryk, nie wybuch. To nie był odrzutowiec, ten dźwięk znam. Wycie zmieniało się od wysokich do niskich częstotliwości, trwało około 10 sekund a potem ucichło. W tym momencie byłem już w drodze na miejsce, jechałem kamienistą drogą, obie boczne szyby w samochodzie były opuszczone. Przez cały czas nikogo nie widziałem, nie było też żadnego samochodu poza tym, który ścigałem. Kierowca chevroleta mógł coś słyszeć. Płomienia pewnie nie widział, bo był już zbyt blisko wzgórz. Kiedy jechałem stromą i niewygodną dróżką ku wzgórzom, nic innego poza wyciem i płomienistym promieniem nie zwróciło mojej uwagi. Kilka razy musiałem się cofać, żeby w ogóle podjechać. Za pierwszym razem dojechałem do połowy wzgórza, potem koła zaczęły buksować. Wtedy wycie było jeszcze słyszalne. Cofnąłem wóz, żeby wjechać na szczyt za drugim podejściem. Zbocze ma około 200 m długości, jest dość strome, pełne kamieni i skalnych okruchów. Przy trzeciej próbie podjazdu nie było już ani płomienistego promienia ani wycia. Kiedy wjechałem na wzgórze, powolutku ruszyłem kamienistą dróżką na zachód. Przez chwilę, trwało to może 10 sekund, nie widziałem nic ciekawego. Rozglądałem się za miejscem ewentualnego wybuchu. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jest ten skład dynamitu. Nagle spostrzegłem przed sobą w kierunku południowym jakiś błyszczący obiekt oddalony ode mnie o 140-160 metrów. Stał poniżej ścieżki, którą jechałem. Patrzyłem na niego przez okulary, na których miałem szkła przeciwsłoneczne. Kiedy go zobaczyłem, zatrzymałem wóz. Obiekt wyglądał jak samochód stojący pionowo na chłodnicy. Pomyślałem sobie, że to jakieś dzieciaki go tak postawiły. Tuż obok zobaczyłem dwie osoby w białych kombinezonach. Jedna z nich odwróciła się i patrzyła w stronę mojego samochodu, a potem jakby podskoczyła. Ruszyłem najszybciej jak można w stronę tych ludzi, bo pomyślałem, że potrzebują pomocy. Na górze stałem tylko przez kilka sekund. Potem zobaczyłem obiekt. Wyglądał jakby był z aluminium - na tle skał sprawiał wrażenie białawego - nie świecił się jak chromowany. Miał owalny kształt. W pierwszym momencie wziąłem go za biały samochód, który się przewrócił. Wyglądał tak, jakby stał na chłodnicy albo na bagażniku. Te dwie osoby widziałem tylko wtedy, kiedy się na krótko zatrzymałem, żeby przyjrzeć się obiektowi - trwało to może dwie sekundy. Nie pamiętam szczegółów. Nie wiem, czy miały jakieś nakrycia głowy albo jakieś elementy wyposażenia. Wyglądały całkiem jak zwyczajni ludzie, mniej więcej jak niewielkiego wzrostu dorośli albo wyrośnięte dzieci. Wywołałem przez radio biuro szeryfa: 'Socorro II do Socorro. Przypuszczalnie 10-40 [oznaczenie kodowe wypadku]. Jestem 10-6 [zajęty]. Wychodzę z radiowozu sprawdzić samochód na dole.' Podając przez radio dalsze informacje zatrzymałem wóz, żeby wysiąść. Przy wysiadaniu spadł mikrofon, sięgnąłem do tyłu, żeby go podnieść i umieścić z powrotem w uchwycie. Potem wysiadłem. Ledwie się odwróciłem, usłyszałem grzmiący ryk. Brzmiało to inaczej niż wybuch. Z tak bliska hałas był ogłuszający. Najpierw było to takie głębokie wycie. Im wyższy stawał się dźwięk, tym bardziej stawał się ogłuszający. Jednocześnie zobaczyłem płomienisty promień. Był jasnoniebieski, a u dołu jakby pomarańczowy. Z mojego miejsca widziałem obiekt chyba z boku - nie od tyłu, jak najpierw powiedziałem. Trudno opisać ten płomienisty promień. (Słysząc ten ogłuszający ryk myślałem początkowo, że to coś zaraz wybuchnie.) Płomień wydobywał się od spodu obiektu, mniej więcej ze środka szerokiego na jakieś 120 cm fragmentu dolnej części. W jego pobliżu nie było widać dymu, tylko wzbijający się pył. Obiekt był jajowaty, miał gładką powierzchnię, ale bez drzwi czy okien. Na początku tego ryku stałem jeszcze na dnie zagłębienia terenu albo trochę powyżej. Zwróciłem uwagę na czerwony napis, coś w rodzaju znaku firmowego o szerokości może 75 cm (to tylko przypuszczenie). Ciągnęło się jak jakiś rysunek przez środek obiektu, który nadal wyglądał jak z aluminium - był taki białawy. Nie potrafię powiedzieć, jak długo przyglądałem się obiektowi za drugim razem. [W tym momencie Zamora był oddalony od obiektu o 25-30 metrów.] Od momentu wyjścia z radiowozu do rzucenia okiem na obiekt, skoku przez wzniesienie, pobiegnięcia z powrotem do samochodu i zawiadomienia przez radio, że obiekt odlatuje, mogło upłynąć parę sekund. Jak teraz kojarzę, przy wysiadaniu, kiedy wypadł mi mikrofon, usłyszałem dwa stuknięcia - zupełnie jakby ktoś uderzał młotem albo zatrzaskiwał drzwi. Uderzenia nastąpiły szybko jedno po drugim, może w ciągu sekundy albo i to nie. Tuż potem zaczął się ryk. A tak w ogóle, kiedy znalazłem się na miejscu, to tych ludzi już nie było. Widząc płomień i słysząc narastający ryk zacząłem uciekać od obiektu, rzucając tylko od czasu do czasu spojrzenie przez ramię. Potknąłem się przy tym i stłukłem sobie nogę o samochód, który stał zwrócony przodem na południowy zachód. Zgubiłem okulary i biegłem dalej w kierunku północnym starając się, żeby radiowóz był między mną a obiektem, na wypadek, gdyby była eksplozja. Potem rzuciłem się na ziemię i spojrzałem przez ramię. Zauważyłem, że obiekt wzniósł się w tym czasie na wysokość mojego radiowozu, to znaczy jakieś 6 do 8 metrów. (Radiowóz stał znacznie powyżej znajdującego się w za- głębieniu terenu obiektu.) Od momentu, kiedy obiekt zaczął się wznosić pionowo w górę do chwili, kiedy się obejrzałem, mogło upłynąć co najwyżej 6 sekund. Do tego miejsca, gdzie schowałem się za wyniosłością, przebiegłem pewnie z połowę drogi, czyli około 9 metrów. Kiedy obejrzałem się ostrożnie za siebie, zobaczyłem obiekt na wysokości radiowozu. Wznosił się pionowo nad miejscem, gdzie poprzednio stał. Do tej chwili nic nie słyszałem. Kiedy w uszy uderzył mnie grzmiący huk, przestraszyłem się i chciałem zbiec po zboczu, ale w końcu rzuciłem się na ziemię i zakryłem głowę rękami. Kiedy tak leżałem, ryk nagle ucichł. Odsłoniłem twarz i zobaczyłem, że obiekt oddala się na południowy zachód. Poruszał się prosto jak strzelił na wysokości 3 do 5 metrów. Leciał przed siebie z dużą prędkością, wyglądało na to, że cały czas się wznosi. Wracając do wozu nie spuszczałem obiektu z oka. Po drodze podniosłem zgubione okulary, wskoczyłem do radiowozu i wywołałem przez radio Neda Lopeza. Kazałem mu sprawdzić przez okno, czy widzi na niebie jakiś obiekt. – Co to takiego ma być? - spytał Lopez. – Stoi na niebie jak balon - odpowiedziałem. Nie wiem, czy Lopez widział obiekt, czy nie. Jeśli patrzył przez okno od północy, na pewno nie mógł go zobaczyć. Zapomniałem mu powiedzieć, przez które okno ma patrzeć. Kiedy nawiązałem łączność radiową z Nedem, ciągle jeszcze widziałem obiekt. Wyglądało na to, że nadal się wznosi, im bardziej się oddalał, tym robił się mniejszy. Musiał być właśnie nad Six Mile Canyon Mountain. Kiedy był już nad górami, nagle zniknął. W czasie jego lotu do przodu nie było widać ani płomienistego promienia, ani dymu. Poruszał się bezgłośnie. Krótko przedtem, zanim na miejsce przyjechał sierżant Chavez, zacząłem odtwarzać napis". Tyle protokół Zamory. Sierżant Chavez relacjonował potem: “Kiedy przyjechałem, Zamora był bardzo przejęty. Opowiedział mi, co się stało i razem zeszliśmy do tego miejsca, gdzie stał obiekt. Jeden z krzewów tlił się jeszcze, na ziemi zobaczyliśmy sześć odciśniętych śladów. Cztery z nich były wielkości 25 x 45 cm i miały kształt zbliżony do rombu. Pozostałe dwa były okrągłe i znajdowały się o parę centymetrów od siebie". Zawiadomiona natychmiast przez Chaveza instancja wojskowa wysłała na miejsce specjalistów dla dalszego zbadania sprawy, między innymi także profesora Allena Hynka. Badania wykazały, że takie ślady mógł zrobić tylko osiadający łagodnie na ziemi, wielotonowej wagi obiekt. Jedna z “łap" podwozia zahaczyła przy lądowaniu o duży kamień. Kawałek się ukruszył i w miejscu pęknięcia zabezpieczono mikroskopijne cząstki metalu. Zostały one poddane analizie przez kierownika Goddard Space Flight Center w Greenbelt w stanie Maryland, dra Henry'ego Frankla, i innych naukowców. Oto rezultaty tych badań, podane do wiadomości przez dra Frankla: “Znalezione cząstki metalu nie odpowiadają żadnemu z wykrytych w ich składzie i występujących w przyrodzie metali. Cząstki te składają się głównie z dwóch pierwiastków - cynku i żelaza - do tego dochodzą śladowe ilości innych pierwiastków. Szczególnie uderza fakt, że taki stop cynku i żelaza nie znajduje się na żadnej znanej nam liście stopów, nie wyłączając radzieckich, a więc w tej specyficznej kombinacji nie jest produkowany na Ziemi. Odkrycie to umacnia nasze przekonanie, że obiekt z Socorro musiał być pochodzenia pozaziemskiego". Allen Hynek, który stwierdził początkowo, iż Zamora jest jedynym świadkiem incydentu w Socorro, musiał się z tego potem wycofać. Zgłosiło się bowiem jeszcze 13 świadków, którzy widzieli dziwny, jajowaty obiekt latający. Była wśród nich także 5-osobowa rodzina, która poskarżyła się właścicielowi stacji benzynowej pod Socorro Opalowi Grinderowi i jego synowi Jimmiemu na “jakiś dziwny, jajowaty samolot z bezmyślnym pilotem", który przeleciał na małej wysokości nad ich jadącym autostradą cadillakiem. Nikt nigdy nie zakwestionował poczytalności Zamory ani prawdziwości całego incydentu. Później doszły jeszcze inne zdumiewające szczegóły. Otóż Zamora opisał czerwoną inskrypcję na powierzchni obiektu jako zamknięte u dołu poziomą kreską półkole, w którym znajdowało się odwrócone V z pionową kreseczką w środku: (SL Już rok wcześniej radziecki kosmonauta Walery Bykowski, okrążający Ziemię w statku Wostok 6, donosił o UFO wypisz wymaluj odpowiadającym opisowi obiektu z Socorro. Obiekt był jajowaty w kształcie i na boku miał czerwone oznakowanie. Zamora nie mógł mieć o tym wszystkim pojęcia, ponieważ informację tę Rosjanie opublikowali dopiero wiele lat później. Wiele osób nie potrafi się zdobyć na zaakceptowanie realności wydarzeń takich jak te z Valensole i Socorro, gdzie z niewielkiej odległości obserwowano małego wzrostu humanoidalne istoty. Incydenty zaś, w których dochodzi do bezpośredniego kontaktu z Kosmitami, uważane są przez wszystkich najczęściej za brednie. A jednak jest pewna niewielka liczba relacji, których przekonujące szczegóły nie dają się tak łatwo zbić jako bezsensowne wymysły. Jednym z przy- kładów niech będzie klasyczny już przypadek Betty i Barneya Hillów. Dnia 19 września 1961 roku 38-letni urzędnik pocztowy Barney Hill i jego 40-letnia żona Betty, pracownica socjalna, wracali do domu po weekendzie spędzonym nad wodospadem Niagara. Jechali nocą, ponieważ zapowiadano huragan i chcieli zdążyć przed nim do domu. Na granicy kanadyjskiej wjechali na autostradę nr 3 prowadzącą przez White Mountains w stronę Portsmouth. W Colebrook w północnej części New Hampshire zatrzymali się w przydrożnej restauracji, którą opuścili tuż po dziesiątej wieczór. Liczyli na to, że o 2.30 w nocy będą już w domu. Na południe od Lancaster zwrócili uwagę na świecącą jasno gwiazdę. Przynajmniej zdawało im się, że to gwiazda. Na autostradzie nie było żadnego ruchu, a księżyc świecił tak mocno, że było jasno niemal jak w dzień. Kiedy domniemana gwiazda nagle zmieniła kurs i przeleciała obok księżyca, Hillowie wprawdzie się zdziwili, ale pomyśleli, że to pewnie satelita. Betty, która miała przy sobie lornetkę kupioną nad Niagarą, obserwowała obiekt przez boczną szybę i zorientowała się, że staje się on coraz większy. Zaciekawieni Hillowie zatrzymali wóz i wysiedli, żeby się lepiej przyjrzeć dziwnemu zjawisku. Później Betty powiedziała, że czegoś takiego nie widziała nigdy przedtem. - Obiekt był okrągły i miał całe mnóstwo błyskających światełek. Barney Hill, któremu to wszystko zaczęło się wydawać niesamowite, wrócił do samochodu mówiąc do żony: - Oni nas gonią. Wskoczyli do samochodu i Barney dodał gazu, żeby jak najszybciej oddalić się z tego miejsca. - Miej to coś na oku - powtarzał co chwila z przejęciem. – Oni muszą być dokładnie nad nami. Potem nagle obydwoje zobaczyli to “coś" unoszące się nad autostradą “na wysokości dziesięciu pięter". Betty dostrzegła dwa rzędy położonych jedne nad drugimi okienek i czerwone światła po obu stronach. Barney zatrzymał wóz i wyskoczył z niego zabierając lornetkę. Betty została w samochodzie. Barney poszedł w stronę obiektu i patrzył przez lornetkę, jak opuszcza się do lądowania. - Wracaj! - wołała za nim przerażona Betty. Ale Barney nie zwracał na to uwagi. Wrośnięty w ziemię patrzył, jak z obiektu wysuwa się coś w rodzaju schodów. Wreszcie zebrał się w sobie, pobiegł z powrotem do wozu i nacisnął rozrusznik. W tym samym momencie obydwoje usłyszeli dziwny elektroniczny dźwięk i cały samochód zaczął dygotać. Poczuli mrowienie na całym ciele i zakręciło im się w głowach. Od tej chwili obydwoje nic nie pamiętali. Kiedy elektroniczny brzęczyk rozbrzmiał po raz drugi, Betty i Barneyowi Hillom wróciła świadomość. Ruszyli przed siebie, a wokół nich panowała osobliwa cisza. Na jednym z drogowskazów zobaczyli napis “Concord 17 mil" i zaczęli się zastanawiać, jak dostali się aż tutaj z miejsca zwanego Indian Head, gdzie się zatrzymali. Wreszcie zrozumieli, że coś się nie zgadza. Mieli w pamięci lukę obejmującą aż 2,5 godziny. Co stało się w tym czasie? Betty Hill pamiętała dokładnie fakt pojawienia się niezidentyfikowanego obiektu latającego. Ponieważ w ciągle powracającym śnie widziała grupę jednakowo ubranych mężczyzn, którzy przegradzają drogę, na jawie jednak nie mogła sobie przypomnieć takiego faktu, zwróciła się w końcu do NICAP (National Investigation Committee on Aerial Phenomena). Razem z mężem poszli za radą pracownika tej instytucji i poddali się terapii u znanego bostońskiego psychiatry, dra Benjamina Simona. Dr Simon zastosował hipnozę, aby wniknąć do podświadomości Hillów i przywołać przeżycia owych brakujących dwóch godzin. Hipnotyzował ich osobno, wprowadzając do ich świadomości blokadę pamięci, aby wykluczyć działanie sugestii czy też wymianę informacji między małżonkami. W stanie hipnozy obydwoje odtworzyli przebieg niezwykłych wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu brakujących godzin. Poniżej przedstawiam wydarzenia odtworzone na podstawie zapisu magnetofonowego seansów hipnotycznych. Betty i Barney Hill zjechali z autostrady na wąską drogę lokalną. Tam zostali zatrzymani przez mierzących może 150 cm wzrostu mężczyzn o dziwnie obcym wyglądzie. Nie odczuwali strachu, ale kiedy samochód nie chciał zapalić i trzech obcych otworzyło drzwi od strony pasażera, Betty wpadła w panikę. - Jeden z nich położył mi dłoń na oczach, wydawało mi się, że zapadam w jakiś trans czy sen, chociaż się przed tym broniłam. Walczyłam z tym stanem ze wszystkich sił i zobaczyłam, że mężczyźni mnie otaczają - relacjonowała Betty Hill. Potem, kiedy obcy prowadzili ich schodkami do obiektu, Betty zawołała: - Barney, obudź się! Jeden z obcych spytał wtedy Betty słabą angielszczyzną: - On się nazywa Barney? - Nic panu do tego - prychnęła Betty w odpowiedzi. Obydwoje Hillowie twierdzili niezależnie od siebie, że obcy ubrani byli w “uniformy". Według Barneya, dowódca miał na sobie błyszczący czarny płaszcz i coś w rodzaju czapki z daszkiem. Jego czarne oczy były znacznie większe od ludzkich i w odczuciu Betty miały groźny wyraz. Skóra obcego była szara, nos ledwie zaznaczony, nie widać było muszli usznych. Kiedy istoty rozmawiały między sobą, poruszały ustami, ale słowa były niezrozumiałe. Na pokładzie UFO Hillów rozdzielono. Betty została w pierwszym pomieszczeniu, Barneya zabrano do następnego. Według opisu Betty pomieszczenie przypominało “kawałek tortu z uciętym wierzchołkiem". Wszystkie ściany emanowały białoniebieskim światłem. Dowódca i jeszcze jeden mężczyzna - jak się okazało, “lekarz" - poprosili Betty, żeby usiadła na białym stołku. Zaczęło się szczegółowe badanie szyi, nosa, uszu i zębów, przebiegające zupełnie bezboleśnie. Potem kazano Betty położyć się na stole. Kiedy “lekarz" zbliżył się do niej z długim, przypominającym igłę instrumentem, który - jak powiedział - “chce wprowadzić jej do pępka, żeby zrobić test na płodność", Betty broniła się bezskutecznie, płacząc z bólu, kiedy igła została wprowadzona. Obcy popatrzyli po sobie zdumieni i dowódca szybko położył jej dłoń na oczach. Ból natychmiast ustał. Betty Hill powiedziała, że wywnioskowała z tego, iż nie sprawili jej tego bólu umyślnie. Potem dano jej do zrozumienia, że badanie zakończone i musi tylko jeszcze poczekać na Barneya. Kiedy lekarz wyszedł do innego pomieszczenia, Betty wdała się w rozmowę z dowódcą. Powiedziała mu, że nikt jej nie uwierzy, jeśli nie zabierze ze sobą jakiegoś dowodu. Kiedy dowódca zapytał ją, co chciałaby zabrać, Betty wskazała na książkę zawierającą jakieś znaki i spytała, czy może ją sobie wziąć. Dowódca zgodził się na to. W tym momencie pojawił się lekarz ze sztuczną szczęką Barneya. Podszedł prosto do Betty, otworzył jej usta i próbował wyjąć jej zęby. Na próżno, ponieważ Betty nie miała sztucznej szczęki. Obcy patrzyli na nią nic nie rozumiejąc i Betty wyjaśniła, że ludzie z wiekiem tracą zęby. Obcy nie bardzo rozumieli wyjaśnienia Betty, zwłaszcza pojęcie wieku wydawało się być im całkowicie nie znane. Kiedy Betty z kolei chciała się dowiedzieć, skąd przybyli oni, dowódca pokazał jej trójwymiarową mapę nieba, która wydawała się być częścią otwierającej się ścianki schowka. Wyjaśnił, że silniej zaznaczone linie, łączące poszczególne punkty na mapie, to uczęszczane trasy handlowe, natomiast linie cienkie oznaczają trasy, którędy latają sporadycznie, zaś linie przerywane to trasy wypraw badawczych. Ponieważ gwiazdy na mapie nie miały żadnych nazw, Betty nie dowiedziała się z niej więcej niż gdyby “spojrzała przez okno na rozgwieżdżone niebo". Dowódca powiedział, że na mapie jest także nasze Słońce, ale Betty nie miała pojęcia, gdzie go szukać. Na mapie było razem 15 świecących gwiazd - unoszących się w przestrzeni, błyszczących kul. Dowódca zbył milczeniem pytanie o planetę, z której pochodzi, i miejsce Słońca na tej mapie. Wtedy wrócił Barney. - Poczułam ulgę, że możemy już iść, ale potem usłyszałam gwałtowną dyskusję między obcymi - relacjonowała Betty. - Dowódca, który na krótko wyszedł, wrócił i odebrał mi książkę. - Postanowiliśmy, że musicie o wszystkim zapomnieć - oświadczył. - Wykluczone! - odpowiedziała Betty ze łzami złości w oczach. - Zadał mi pan tyle pytań, na które nie potrafiłam odpowiedzieć. Dlaczego nie wrócicie? Mogłabym przecież spowodować, żeby doszło do spotkania z ludźmi bardziej kompetentnymi od nas, którzy będą umieli właściwie odpowiedzieć na wasze pytania. Wtedy dowódca oświadczył, że to nie on decyduje i że jeśli potrzebowaliby partnerów do rozmowy, to na pewno wiedzieliby, jak ich znaleźć. Potem obcy bez słowa odprowadzili Hillów do samochodu i statek kosmiczny zniknął równie szybko, jak się pojawił. Po starannej analizie tego przypadku dr Simon doszedł do wniosku, że Hillowie przedstawili całe spotkanie zgodnie ze swoim przekonaniem o jego przebiegu. Dla lepszego zrozumienia sytuacji przytoczmy tu krótki fragment protokołu hipnozy, który przyczynił się do wyciągnięcia przez dra Simona pozytywnych wniosków. “Dr Simon: Teraz będzie z panem rozmawiał profesor Hynek, a pan będzie odpowiadał na jego pytania. Barney: Wysiadłem z samochodu i poszedłem drogą w stronę krzewów. Widzę tam pomarańczowe światło. Coś tam jest. Szkoda, że nie mam przy sobie broni! Prof. Hynek: Barney, wszystko doskonale pan pamięta. Opowie mi pan teraz wszystko, co się dzieje. Słyszy pan teraz bardzo wyraźnie elektroniczny brzęczyk. Proszę dokładnie opi- sać ten dźwięk. Barney: Betty, patrz, tam! To jest tam, patrz! Boże, to niesamo- wite. Pobiegnę przez most. O Boże, o Boże! (Barney oddycha bardzo ciężko) Nie do wiary. Na drodze są jacyś mężczyźni. No nie, nie wierzę! Nie! Już dłużej nie mogę. Nie! To niemożliwe! Dr Simon: Niech pan mówi dalej, Barney! Pamięta pan wszystko bardzo dokładnie. Barney: (podniecony i bezradny) Wychodzimy z pomostu. Chciałem zatrzasnąć, ale nie mogę. Nie panuję nad sobą. Muszę zatrzasnąć. Moje stopy idą. Jestem w ruchu. Nie chcę wejść. Nie wiem, gdzie jest Betty. Nic mi się nie stało. Nie będę już walił na oślep. Ale jak mi coś zrobią, to im przyłożę. Nic nie czuję. Wszystko mam odrętwiałe - palce, nogi. Leżę na stole. Dr Simon: W porządku, Barney. Może pan skończyć. Leży pan na stole. Jest pan spokojny i całkowicie odprężony. Będzie pan odpoczywał i nic nie będzie pan słyszał do chwili, aż powiem: Niech pan słucha, Barney. [...] Dr Simon: Betty, co się dzieje? Betty: Jedziemy, nagle Barney skręca w lewo. Nie wiem, dlaczego. Na pewno zabłądzimy. Mijamy zakręt. (Pauza) Barney próbuje zapalić silnik, ale silnik nie zaskakuje. Wtedy oni wychodzą spomiędzy drzew i zaczynają się zbliżać. Z tym pierwszym facetem, który do nas podchodzi, coś jest nie tak. Zaczynam się bać. Czuję, że muszę wysiąść z samochodu, uciekać, ukryć się gdzieś. Chcę otworzyć drzwi auta, uciec i ukryć się w lesie. Prof. Hynek: Czy kiedykolwiek widziała pani coś, co choćby w najmniejszym stopniu by to przypominało? Betty: Nie. Prof. Hynek: Czy księżyc to oświetla? Czy jednocześnie widzi pani księżyc? Betty: Wszystko jest zalane jasnym blaskiem księżyca, nie całkiem tak widno jak w dzień, ale widzę wszystko wyraźnie. To stoi na ziemi. Wokół dolnej krawędzi biegnie coś jakby pierścień. Prof. Hynek: Stoi na nogach czy leży płasko na ziemi? Betty: Krawędź jest nieco ponad ziemią i odchodzi od niej pomost. Prof. Hynek: Jak duży jest ten obiekt? Proszę porównać go z czymś, co pani zna. Betty: Zastanawiam się. Prof. Hynek: Proszę pomyśleć o wagonie kolejowym. Czy to jest większe czy mniejsze? Betty: Nie bardzo umiem porównać to do wagonu. To jest mniej więcej takie jak od rogu domu aż poza garaż. Prof. Hynek: O czym pani myśli podchodząc? Betty: Cholera, trzeba stąd uciekać! Prof. Hynek: A dlaczego pani nie ucieka? Betty: Nie mogę. Ten mężczyzna obok. Udaje mi się tylko krzyknąć: Barney, obudź się! On mnie pyta, czy mój mąż nazywa się Barney. Nie odpowiadam mu, bo nic mu do 126 tego. Nie chcę z nimi iść. Nie wejdę do środka. Nie chcę! On do mnie mówi, żebym weszła, że zrobią tylko kilka prostych testów. Jak skończą, będę mogła wrócić do samochodu. Czy powiedzieli, skąd są? Nie". Dla wyjaśnienia sprawy Betty i Barneya Hillów próbowano zbudować najróżniejsze teorie. Jedna mówiła, że strach w momencie pojawienia się UFO mógł wywołać, na zasadzie reakcji emocjonalnej, imaginacyjne przeżycie “wzięcia". Jeśli idzie o testy przeprowadzane na Betty i Barney’a w UFO, zwraca uwagę pewna zbieżność: jemu przyłożono jakiś aparat do podbrzusza, ona przeżyła bolesne wprowadzenie igły do pępka. Początkowo zgodność tę próbowano wyjaśnić bezdzietnością ich małżeństwa, ale w toku badań nie dało się tej tezy utrzymać, kiedy się okazało, że obydwoje mieli dzieci w swoich pierwszych związkach. Spory na temat wiarygodności protokołów hipnotycznych trwały aż do roku 1969. Wtedy to ponownie zajęła się tym przypadkiem pochodząca z Ohio i zajmująca się amatorsko astronomią nauczycielka, pani Majorie Fish. Interesowała ją głównie odtworzona przez Betty w hipnozie mapa gwiazd. Pani Fish przeprowadziła szczegółowe rozmowy z Betty Hill i dowiedziała się, że Betty stała w odległości mniej więcej metra od mierzącej około 60 x 90 cm, trójwymiarowej mapy. Betty Hill powiedziała, że widziała na niej liczne gwiazdy, ale przypomina sobie tylko te połączone różnej grubości liniami. Majorie Fish od samego początku badań przypuszczała, że linie te mogą zawierać ważną wskazówkę dotyczącą ojczyzny Kosmitów. Po ponad pięciu latach mozolnej pracy pani Fish przedstawiła swoją propozycję rekonstrukcji. Główny problem polegał na tym, że mapę sporządzono nie z pozycji Ziemi, tylko jakiejś innej planety, pewną trudnością była też jej trójwymiarowość. Pomocne okazały się jednak narysowane przez panią Hill linie obrazujące trasy normalnego ruchu, trasy handlowe i trasy ekspedycji badawczych. Pani Fish zdołała w swoim modelu zidentyfikować między innymi gwiazdy Dzeta Reticuli I i II, Alpha Mensae, nasze Słońce, 82 Eridani, Tau Ceti oraz Gliese 86. Ogólnie rzecz biorąc, rekonstrukcja dokonana przez Majorie Fish przedstawia wycinek Drogi Mlecznej widziany od strony odległej o 36 lat świetlnych od Ziemi gwiazdy Dzeta Reticuli I. Wszystkie przedstawione na zrekonstruowanej mapie gwiazdy są zbliżone do naszego Słońca i mogą mieć własny układ planetarny. Model pani Fish wzbudził w USA duże zainteresowanie, ale i kontrowersje. W tej sytuacji przekazała ona swoją pracę do weryfikacji astronomowi z Ohio State University, profesorowi Walterowi Mitchel-lowi. W toku długotrwałych symulacji komputerowych Mitchell sprawdził sporządzony według mapy narysowanej przez Betty Hill model potwierdzając ostatecznie, że zgadza się on z wycinkiem nieba widocznym z Dzeta Reticuli I. Oczywiście nie można wykluczyć, że “wzięcie" Betty i Barneya Hil-lów jest przeżyciem zmyślonym, które z bliżej nie znanych przyczyn przybrało w ich psychice formę realnego zdarzenia. Wszyscy jednak, którzy badali i analizowali ten przypadek, są zgodni co do tego, że z pewnością nie można tu mówić o sfabrykowanej z rozmysłem mistyfikacji. Trudno uznać, że przeżycia małżeństwa Hillów są czystą imaginacją: jak bowiem wtedy wyjaśnić, że Betty Hill opisała holograficzną mapę gwiazdową, której nikt poza nią nie znał i której realność dopiero po latach potwierdziła symulacja komputerowa? Barney Hill zmarł w lutym 1969 roku, pięć lat po hipnotycznych seansach dra Simona. Betty Hill żyje do dziś. Piętnaście lat później, w styczniu 1976 r., wydarzył się incydent mający wiele wspólnego z przeżyciami Betty i Barneya Hillów. Trzy kobiety - Elaine Thomas, Mona Stafford i Louise Smith - jechały lokalną drogą w stanie Kentucky, kiedy nagle pojawił się przed nimi wielki obiekt latający. Później zorientowały się, że odzyskały świadomość dopiero 45 km od domu, w pobliżu Houstonville. Jak się okazało, miały 80-minutową lukę w pamięci. Ponieważ nie umiały sobie tego wyjaśnić, zwróciły się o radę do MUFON-u. Wtedy poproszono o pomoc dra R. Sprinkle'a, który przeprowadził seanse hipnotyczne z każdą z trzech kobiet osobno. Wyniki były we wszystkich trzech przypadkach jednakowe. Wszystkie trzy kobiety widziały niezidentyfikowany obiekt latający wielkości boiska do piłki nożnej, “metalicznie błyszczący obiekt z jasno oświetlonymi nadbudówkami na górze, którego środek otaczał rząd czerwonych świateł, a poniżej były jeszcze trzy lub cztery dalsze światła czerwone i żółte". Z relacji kobiet wynika, że obiekt dość długo unosił się nad nimi. Nagle zgasł silnik ich samochodu, który jechał teraz “jakby sam z siebie". Następnie samochód zatrzymał się, kobiety zostały z niego wyprowadzone i zabrane do dziwnej “sali", gdzie czekały na nie smukłe istoty wzrostu około 130 cm. Wszystkie trzy kobiety przeszły bolesne częściowo badania. Kiedy przyłożono im do piersi jeden z “instrumentów" i założono na szyję dziwny “pierścień", krzyczały. Rzeczywiście stwierdzono u nich kilkucentymetrowej wielkości oparzenia skóry. Kiedy podczas seansu hip- notycznego opisywały testy przeprowadzane na nich w UFO, płakały i krzyczały, jakby rzeczywiście zadawano im ból. Leo Springfield, obecny w czasie seansów przedstawiciel MUFON-u, jest przeświadczony o prawdziwości opisywanych przez kobiety zdarzeń. W pochodzących z różnych stron świata relacjach na temat UFO i ich załóg bardzo często powtarzają się pewne wspólne elementy pozwalające na wyciągnięcie istotnych wniosków. Tajemnicza siła nitinolu W roku 1973 amerykański profesor fizyki Harley D. Rutledge postanowił przeprowadzić jeden z najbardziej ambitnych projektów związanych z UFO. Powodem było pojawienie się dużej ilości dziwnych obiektów latających zaobserwowanych przez licznych świadków w pobliżu miasta Piedmont, leżącego około 80 km od Cape Girardeau w stanie Missouri. Jako kierownik wydziału fizyki South-East Missouri State College w Cape Girardeau i były prezydent stanowej Akademii Nauk, Rutledge był wprawdzie znany jako naukowiec wybitnie sceptycznie nastawiony do kwestii UFO, lecz po serii osobliwych obserwacji w pobliżu Piedmont podjął wyzwanie i zebrał zespół naukowców do zbadania tego zjawiska. W programie uczestniczyli specjaliści najróżniejszych dyscyplin nauki. Prace trwały dość długo. W tym czasie udało się sfotografować przelatujące na dużych wysokościach niezidentyfikowane obiekty i dokonać licznych pomiarów, na przykład prędkości, odległości, pułapu lotu i wielkości obiektów. Zespół wyposażony był w tym celu we wszelkie możliwe aparaty do śledzenia i pomiaru poruszających się po niebie obiektów. Rutledge przyjmował, że wystarczą po dwa weekendy obserwacji na każdego specjalistę. Pomylił się jednak. Zanim opublikowano raport o wynikach badań zespołu, minęło siedem lat. Aby dojść do ostatecznych wniosków, zespół Rutledge'a dokonywał obserwacji nieba przez prawie 2 tysiące godzin, zaobserwował w tym czasie 178 niezidentyfikowanych obiektów latających, z których 158 zostało zarejestrowanych przez specjalistyczną aparaturę. Oznacza to, że zaobserwowane naocznie obiekty zostały jednocześnie uchwycone przez obiektywy aparatów fotograficznych oraz zarejestrowane przez radary i inne urządzenia wykrywające. Rutledge i jego współpracownicy obserwowali głównie światła na niebie. Eksperci od spraw UFO mają skłonność do uporczywego ignorowania tych zjawisk, ponieważ z obserwacji punktu świetlnego trudno wyciągnąć jakieś wnioski. Ponadto niewiadomego pochodzenia światła stanowią najczęstszą przyczynę błędnych interpretacji. Natomiast zaopatrzony w kopułkę dysk można niejako ze stuprocentową pewnością zaklasyfikować jako realny obiekt - albo jako złudzenie. W przypadku punktu świetlnego istnieją różne możliwości interpretacji. Równie dobrze może to być meteor, jak i satelita czy reflektory samochodu albo odbicie światła od przelatującego stada ptaków. Dzięki opierającej się na czystych faktach metodzie pracy zespołu Rutledge'a udało się wykluczyć tego rodzaju błędne interpretacje. Dzięki zasadzie jednoczesnej obserwacji z trzech miejsc, naukowcy potrafili dokładnie określić położenie, wielkość i trajektorię lotu, jak też prędkość śledzonych obiektów. Na tej podstawie zespołowi udało się dostarczyć niezbitych dowodów realności zjawiska UFO przy wyeliminowaniu konwencjonalnych obiektów o naturalnym pochodzeniu. Zebrane dane stworzyły znakomitą podstawę dla dalszych badań w tej dziedzinie. Stwierdzono z dużą dozą prawdopodobieństwa, że co najmniej w 80 przypadkach UFO wykazywały reakcję na fakt obserwowania ich z Ziemi. Niemniej jednak nie można na tej podstawie wyodrębnić stałego wzorca zachowań, ponieważ reakcje każdego z obiektów były inne. Zbieżność czasowa była jednak zbyt częsta, aby można było mówić o przypadkowości. Duże wrażenie robi następujący wypadek. 21 czerwca 1973 roku Rutledge zaświecił latarką w stronę stacjonarnego światła na niebie, na co obiekt odpowiedział powolnym ruchem, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę obserwatora. Wielokrotnie zaobserwowano “gwiazdy", które zaczynały się poruszać bądź zatrzymywały się, kiedy skierowano na nie obiektywy albo zaczynano mrugać w ich stronę reflektorami. W niektórych przypadkach reagowały nawet na głosy obserwatorów, kiedy ci porozumiewali się na przykład drogą radiową. Wyniki badań uczonych z zespołu Rutledge'a wskazują na to, że niezidentyfikowane obiekty latające muszą dysponować niezwykle zaawansowaną techniką, która pozwala im zlokalizować z dużych wysokości - co ciekawsze, nawet w nocy - obserwujące je z Ziemi osoby. Oddziaływanie UFO można podzielić zasadniczo na cztery kategorie: 1. Przerywanie lub zakłócanie pracy urządzeń radiowych lub nawigacyjnych, a więc wpływ na działanie aparatów wykorzystujących elektryczność lub fale elektromagnetyczne; zakłócanie pracy silników spalinowych; wyłączenia sieci elektrycznej; zakłócanie wskazań kompasów na statkach i w samolotach. 2. Fizjologiczne (na przykład oparzenia skóry) i psychiczne (na przykład zaburzenia myślenia, amnezja) oddziaływanie na ludzi przebywających w pobliżu UFO. 3. Katastrofy lub eksplozje samolotów lecących na spotkanie UFO. 4. Znikanie cywilnych i wojskowych maszyn ścigających niezidentyfikowane obiekty latające. 5. “Wzięcia" przez Kosmitów. Te przypadki znane są tylko z relacji osób, które twierdzą, że zostały zabrane na pokład pozaziemskich statków kosmicznych, były tam poddawane badaniom a następnie wypuszczane. Kształty zaobserwowanych dotąd niezidentyfikowanych obiektów latających określa się jako dyskoidalne, kuliste, elipsoidalne, owalne lub przypominające cygaro. Rozmaitość kształtów tych obiektów wynika być może z różnych kątów, pod jakimi na nie patrzono. Obiekt dyskoidalny, a więc okrągły, może wydawać się podobny do cygara, jeśli patrzymy na niego z boku, za to z dołu wydać się może kulisty. Odbicia światła słonecznego lub często duża jasność własna tych obiektów są przyczyną powstawania dalszych złudzeń optycznych. Zwłaszcza nocą bardzo trudno dokładnie rozpoznać kontury. Przeciętna średnica dyskoidalnego obiektu wynosi 10 do 13 m. Oprócz nich występują najprawdopodobniej także niewielkie dyski o średnicy od 20 do 100 cm, które są bardzo płaskie i wirują. We wszystkich opisach UFO, zwłaszcza tych obserwowanych przy świetle dziennym, mówi się o metalicznej powierzchni, w przypadku obiektów większych o przypominającej kopułę nadbudówce, otworach okiennych oraz wirujących, różnobarwnych światłach. Uderza brak konwencjonalnych skrzydeł i kół. Zadziwiające są sposoby latania tych obiektów. Mogą one zawisać w powietrzu, poruszać się błyskawicznie zmieniając kierunek lotu pod kątem ostrym, a także wznosić się i opadać jak liść na wietrze, mogą z miejsca osiągać niebywałe prędkości i w pełnym biegu stawać jak wryte. Mierzone radarowo prędkości sięgają nawet 70 tysięcy km/h. 60 do 75 procent wszystkich UFO porusza się bezgłośnie. 15 procent wydaje odgłos przypominający brzęczenie transformatora lub generatora. Dalszych 10 do 15 procent wydaje gwiżdżący dźwięk, a reszta porusza się przy akompaniamencie innych efektów akustycznych. Przeważająca część UFO otoczona jest promienistymi światłami, wyraźnie zmieniając zabarwienie w zależności od prędkości lotu. Przy locie powolnym lub unoszeniu się w powietrzu srebrnoszary obiekt emanuje głęboką czerwienią. Przy średnich prędkościach jarzy się pomarańczowo, przy wielkim przyśpieszeniu białozielono lub biało-niebiesko. Charakterystyczne zmiany zabarwienia dały oczywiście asumpt do różnych spekulacji. Można je wyjaśnić co najwyżej rodzajem energii napędzającej, która powoduje jonizację znajdujących się w atmosferze gazów. Genialny wynalazca Nikola Tesla już w roku 1895 przewidział, że energia elektryczna, czy inaczej elektromagnetyczna, będzie miała kolosalne znacznie dla przyszłych kosmicznych planów ludzkości, i pisał: “Udało mi się wytworzyć wyładowania elektryczne o długości ponad 35 metrów, w przyszłości nietrudno będzie osiągnąć jej stukrotność. Wytworzyłem energię elektryczną o mocy około 100 tysięcy KM, ale na pewno da się osiągnąć moce 5 czy nawet 10 milionów koni. Rezultaty moich pomiarów i wyliczeń wskazują, iż można wytworzyć energię elektryczną takiej mocy, że jej oddziaływanie sięgnie najbliżej nas położonych planet - Marsa i Wenus. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że dzięki tego rodzaju nowej metodzie będziemy mogli wywołać na jednej z tych planet odczuwalny efekt, efekt wywołany zaburzeniem elektrycznego pola Ziemi. Nasz świat wiruje z niewiarygodną prędkością pędząc przez nieskończoność Wszechświata, wszystko wokół nas wiruje, wszystko jest w ruchu, wszędzie jest energia. Musi być jakaś możliwość znalezienia bezpośredniego dostępu do tej energii. Dzięki pochodzącemu z tego nośnika światłu, dzięki pochodzącej stamtąd energii, energii każdego rodzaju, którą z pewnością wydobyć można bez trudu z tego niewyczerpanego źródła, ludzkość będzie kroczyć drogą rozwoju siedmiomilowymi krokami. Już sama myśl o tak gigantycznych możliwościach poszerza horyzonty, wzmacnia nasze nadzieje i wypełnia nas radością". Urodzony w roku 1856 w chorwackim Similjanie Tesla był inżynierem i znakomitym wynalazcą, który swoimi odkryciami naukowymi położył podwaliny współczesnej elektrotechniki. Ten elegancki, błyskotliwy i uparty człowiek wyemigrował w roku 1884 do Ameryki. Tam doszło wkrótce do ścisłej współpracy z Thomasem Edisonem, co skończyło się potem zaciętą walką między obu wynalazcami, Edison był bowiem gorącym zwolennikiem prądu stałego, podczas gdy Tesla wszelkimi środkami walczył o zastosowanie prądu zmiennego. Na tym tle rozeszły się ich drogi. Jak wszyscy wiemy, okazało się potem, że rację miał jednak Tesla. Jako twórca podstaw dzisiejszej techniki prądu zmiennego, Tesla wynalazł cały szereg agregatów, transformatorów i silników, i jest w dodatku właściwym, jakkolwiek wciąż zapoznanym wynalazcą bezprzewodowego przekazu informacji - radia i radaru. Naukowcy i inżynierowie do dziś nie wiedzą, do czego potrzebne były Tesli zbudowane w jego laboratoriach w Colorado Springs gigantyczne cewki, za pomocą których generował prądy o napięciu 10 do 12 milionów woltów i wytwarzał 40-metrowej długości wyładowania. To pionierskie osiągnięcie techniczne do dziś nie ma sobie równych i do dziś też nie udało się rozwiązać zagadki tych eksperymentów. Niektórzy ze współpracowników Tesli mówią, że potrafił on wytwarzać w tym urządzeniu pioruny kuliste. Przypuszcza się też, że Tesla odkrył wzajemne wpływy pól elektromagnetycznych i grawitacyjnych, i prowadził eksperymenty w tym kierunku. Tesla zmarł w sędziwym wieku 83 lat. Współczesny Tesli dr Thomas Townsend Brown, pracując jako asystent profesora P. A. Biefelda na amerykańskim Denison University w Granville w stanie Ohio, zajmował się na początku lat dwudziestych pierwszymi doświadczeniami z polem grawitacyjnym. Biefeld i Brown wykazali, że wiszący swobodnie na nici kondensator po doprowadzeniu wysokiego napięcia zostaje wprawiony w ruch. Zjawisko to określone zostało w fizyce mianem efektu Biefelda-Browna. Po 28 latach prac badawczych Brown doszedł do wniosku, że każdemu zjawisku elektromagnetycznemu odpowiada zjawisko elektrograwitacyjne. W czasie jednego ze swoich eksperymentów Brown wykazał, że swobodnie zawieszony kondensator o polaryzacji poziomej po doprowadzeniu wysokiego napięcia zawsze obraca się w stronę bieguna dodatniego. W dalszych doświadczeniach Brown doprowadził wysokie napięcie do kondensatora o polaryzacji pionowej. Kiedy biegun dodatni był u dołu, kondensator poruszał się w dół, natomiast przy polaryzacji odwrotnej poruszał się w górę, wbrew sile ciążenia. Odwrócenie polaryzacji pociągnęło więc za sobą zmianę zwrotu siły napędzającej. Jak twierdził sam Brown, już w roku 1926 skonstruował na bazie dalszych eksperymentów model “pojazdu kosmicznego": była to poruszająca się na zasadzie elektrograwitacji maszyna latająca bez części ruchomych, której napęd i sterowanie odbywały się wyłącznie poprzez zmianę zwrotu i wzmocnienie napięcia na biegunie dodatnim. Po eksperymentach z rozmaitymi pojazdami Brown zdecydował się wreszcie nadać swojemu “pojazdowi kosmicznemu" formę dysku. Ale świat naukowy zwrócił na tego fizyka uwagę dopiero 30 lat później, mianowicie w roku 1956, kiedy to znane czasopismo specjalistyczne “Interavia" opublikowało jego pracę zatytułowaną: “W stronę nieważkiego lotu - najnowsze badania". Latający model Browna składał się z dwóch umieszczonych na podstawie z drutu tarcz o średnicy 60 cm, wyposażonych w zmodyfikowany kondensator płytkowy. Na poziomej, biegnącej po okręgu o średnicy 6 metrów trasie, przy napięciu 50 kV i stałym dopływie energii 50 W, obydwa pojazdy latające osiągnęły prędkość 19 km/h. Według artykułu w “Interavii", doświadczenia w próżni miały być o wiele bardziej spektakularne. “Później użyto tarcz o średnicy 90 cm, które poruszały się po okręgu 17-metrowej średnicy, a napięcie przyłożone do elektrod wynosiło 150 tysięcy woltów - podawało pismo. - Osiągnięte wyniki były do tego stopnia przekonujące, że natychmiast objęte zostały klauzulą tajności". Brown wyjaśniał zasadę działania swoich latających tarcz lokalnymi zmianami pola grawitacyjnego. Tarcze zachowywały się jak deska surfingowa ślizgająca się po fali. Zwrot i prędkość dają się jednak w każdej chwili zmienić, ponieważ pomiędzy polami elektromagnety- cznym i grawitacyjnym zachodzą wzajemne oddziaływania. Załoga takiego pojazdu latającego nawet przy błyskawicznych przyśpieszeniach i gwałtownych zmianach kierunku nie byłaby wystawiona na najmniejsze nawet przeciążenia, ponieważ pojazd jako całość pozostaje “w harmonii" z lokalnie zmienionym polem ciążenia. W swojej wydanej w 1972 roku pracy The Principles of Ultra Relativity japoński fizyk, profesor Shinichi Seike, opisuje możliwość przekształcenia siły ciążenia w energię elektromagnetyczną. Jego teza opiera się na znanym już od roku 1934 równaniu Kramera, opisującym zależny od zewnętrznych pól elektrostatycznych i magnetycznych ruch wirowy atomów. Seike opiera się w swoim modelu na zmianie przestrzennego spinu elektronu w widmie magnetycznego rezonansu jądra. Oznacza to, że badana materia poddana zostaje działaniu zmiennego pola magnetycznego wysokiej częstotliwości. Przy określonych, typowych dla każdej z cząsteczek częstotliwościach dochodzi do pojawienia się efektu absorpcji. Innymi słowy, dokonuje się czerpanie energii z zewnętrznego pola, w tym wypadku pola grawitacyjnego. Do “rozruchu" swojego modelu napędu antygrawitacyjnego profesor Seike posłużył się zewnętrznym źródłem energii. Wyliczył też moc tego napędu: miałaby ona wynosić 30 x 109 kW. To znacznie więcej niż osiągają rakiety nośne typu Saturn. Wielkie przyśpieszenia i gwałtowne zmiany kierunków także w tym wypadku nie byłyby dla załogi problemem, jak twierdzi Seike, ponieważ odpadają siły reakcji w kontrolowanym sztucznym polu grawitacyjnym, gdzie każdy atom uzyskuje jednakowe przyśpieszenie. W czasie drugiej wojny światowej aeronautyczne możliwości dyskoidalnych aparatów latających docenili niemieccy naukowcy, którzy wypróbowali też pierwsze tego typu konstrukcje. Niektóre z osób współtworzących w 1941 roku te pierwsze konstrukcje potwierdzają, że nazywano je “latającymi talerzami". Pierwsze ich projekty pochodzą od niemieckich konstruktorów Schrievera, Habermohla, Miethego oraz Włocha Bellonzo. Sporządzony przez Schrievera i Habermohla model składał się z obracającego się wokół kopułowatej kabiny szerokiego i płaskiego pierścienia z lotkami, które ustawiało się pod odpowiednim kątem w zależności od tego, czy pojazd startował, czy leciał przed siebie. Pracujący w niemieckim wtedy Wrocławiu Miethe opracował aparat latający w kształcie dysku o średnicy 42 metrów, napędzany silnikami odrzutowymi o zmiennym kącie ustawienia. Napędzany również silnikami odrzutowymi “latający talerz" Habermohla i Schrievera, którzy pracowali w Pradze, wystartował do próbnego lotu 14 lutego 1945 roku. Obecni przy tej próbie świadkowie twierdzą, że aparat w ciągu 3 minut wzbił się na wysokość 12400 metrów i osiągnął w locie po prostej prędkość 2000 km/h. Do podjęcia produkcji potrzebne były jeszcze wszechstronne badania i prace doświadczalne, ponieważ wielkie prędkości i nadzwyczajne obciążenia termiczne wymagały materiału o wielkiej odporności, który mógłby stawić czoło wysokim temperaturom. Nie ma wątpliwości, że UFO muszą być wyposażone w rewolucyjne rodzaje napędu i sporządzone z nie znanych nam materiałów. Tak jak pojawiają się już konkretne próby zastosowań nowych typów napędu, tak samo dochodzi od czasu do czasu do odkrycia nowych materiałów o zdumiewających właściwościach, jak na przykład zagadkowy nitinol, który może mieć niesłychane znaczenie dla programu kosmicznego. W McDonnell Douglas Astronautics Company w Huntington Beach w Kalifornii pracuje silnik, którego paliwem nie jest ropa, benzyna czy prąd elektryczny, ale ciepła woda. Jego napęd, sprężyna ze stopu niklu z tytanem, może zasadniczo zmienić losy ludzkości intensywnie po- szukującej nowych źródeł energii. Naukowcy, którzy zbudowali ten silnik, wyliczyli, że elektrownie nitinolowe przyniosłyby kolosalne oszczędności w porównaniu z każdym z dzisiejszych zakładów produkcji energii, nie wyłączając elektrowni atomowych. Od niemal 20 lat badacze z dziesiątków laboratoriów na całym świecie - często w ramach supertajnych programów - usiłują zgłębić zagadkowe właściwości nitinolu. Pierwsze zetknięcie się z tym materiałem wywołuje zazwyczaj zdumienie, jeśli nie wręcz szok. W temperaturze pokojowej kawałek nitinolu jest twardy jak stal. Gdy zanurzyć go w zimnej wodzie, staje się nagle miękki i plastyczny. Jeśli jednak znajdzie się w gorącej wodzie, zachowuje się zupełnie jak żywy i z ogromną siłą powraca do swojej pierwotnej twardości i pierwotnego kształtu. Krótko mówiąc, nitinol niejako “pamięta" swój kształt. Jest to system przekształcający energię ciała stałego, któremu wystarczy zwykła zmiana temperatury z zimnej na ciepłą, aby uwolnił energię wyrażającą się ni mniej ni więcej tylko wartością 55 ton na 2,5 cm2. Zdumiewające właściwości nitinolu odkryto już w 1958 roku w US Naval Ordnance Laboratory (NOL). Stąd też wzięła się jego nazwa: Ni (nikiel), Ti (tytan) i NOL. Jak to często bywa, nitinol został odkryty całkiem przypadkowo. Mianowicie kiedy z pieca wyszły pierwsze sztabki nitinolu, William Biihler, główny metalurg, wziął dwie takie długie na palec sztabki i lekko nimi o siebie uderzył, w wyniku czego wydały matowy, metaliczny dźwięk. Nie było w tym nic szczególnego. Ale zaledwie w kilka minut później, kiedy stuknął o siebie dwie sztabki z następnej partii, wydały one dźwięk podobny do dzwonu. Jedynym, co różniło obie pary sztabek, była temperatura - druga para była jeszcze ciepła po niedawnym opuszczeniu pieca. W niedługi czas potem Biihler zademonstrował na spotkaniu naukowców marynarki wojennej zadziwiające właściwości nitinolu: metal ten można dowolną ilość razy zginać i prostować, a jednak nie powoduje to najmniejszych oznak zmęczenia materiału, a więc pęknięć. Ponadto rozgrzewa się wprawdzie w miejscu zgięcia, ochładza się jednak zaraz jak każdy inny stop, kiedy odegnie się go do pierwotnego kształtu. Jeden z naukowców, który w czasie demonstracji zapalał fajkę, przyłożył płomień zapalniczki do próbki nitinolowego drutu zgiętego w harmonijkę. Ku jego zdumieniu drut błyskawicznie wyprostował się w chwili zetknięcia z ogniem. Pomimo jego niezwykłych właściwości, nitinol traktowano początkowo wyłącznie jako naukowe kuriozum. Dopiero w 1973 roku w Lawrence Laboratory w Berkeley, w Kalifornii, dokonano ważnego, jakkolwiek nie docenianego przełomu. Wynalazca Ridgway Banks zbudował roboczy model nitinolowego silnika cieplnego: rodzaj koła z wykonanymi z nitinolu szprychami w kształcie litery U, które to koło wprawiano w ruch za pomocą na przemian zimnej i gorącej kąpieli. Ponieważ do wywołania tego efektu wystarczy już niewielka różnica temperatur, każde źródło ciepła nadawałoby się do tego, by napędzać silnik nitinolowy. Warunkiem jest zmiana temperatury z zimnej na ciepłą i odwrotnie. Obecnie badania nad nitinolem prowadzi się w laboratoriach Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Belgii, RFN i Japonii. W Stanach Zjednoczonych eksperymenty z silnikiem nitinolowym prowadzi się w kilku ośrodkach naukowych, tak prywatnych jak i państwowych. Badania są wspomagane przez ministerstwo obrony, marynarkę wojenną, NASA, National Science Foundation oraz liczne firmy prywatne. Angielskie przedsiębiorstwo prywatne National Space Research Consortium, pod kierownictwem dyrektora Johna Searla, prowadzi badania nad szczególnym zastosowaniem nitinolu - mianowicie do napędzania dyskoidalnych pojazdów latających o średnicy do 20 m i przeznaczonych do podróży międzygwiezdnych. NSRC pracuje nad systemem napędowym wykorzystującym dipole obracające się w polach magnetycznych. Poczynając od określonej częstotliwości rezonansowej, układ ten ma podobno wchłaniać energię grawitacyjną i produkować przeciwpole, dzięki któremu pojazd staje się nieważki i wolny od oporów tarcia. Ponieważ sprzężone z procesem rezonansu pole magnetyczne bezustannie przyrasta, przy odpowiednim uporządkowaniu cewek prowadzi to do powstania napięć indukcyjnych. Napięcia te służą do podtrzymywania i powiększania otaczającego pojazd pola elektrostatycznego. Wszystkie cząsteczki powietrza, które zbliżą się do tego pola, ulegają jonizacji i zostają odepchnięte. Tak więc pojazd znajduje się stale w próżni. Proces jonizacji powoduje intensywne świecenie wokół pojazdu. Zjawisko, jakie zawsze powtarza się przy obserwacjach UFO. Na ile te ambitne plany NSRC możliwe są do zrealizowania, dopiero się okaże. Istotne jest w tym wszystkim to, że przedmiotem badań są nowe fascynujące możliwości techniczne i fizyczne, i że badania te zostały zainspirowane obserwacjami niezidentyfikowanych obiektów latających. Wcale nie jest wykluczone, że UFO napędzane są zmiennymi oddziaływaniami pól elektromagnetycznych i grawitacyjnych. Wygląda na to, że przybysze z obcych planet rozwiązali już problem napędu statków międzygwiezdnych. A to oznacza, że potrafią sobie poradzić z niezwykłymi zjawiskami, jakie występują przy prędkościach bliskich prędkości światła. Władcy czasu Załóżmy, że odległa o 10,8 lat świetlnych od Ziemi gwiazda Epsilon Eridani ma własny układ planetarny i że na jednej z tych planet - powiedzmy Achele - istnieje cywilizacja tak bardzo zaawansowana technicznie, że jej przedstawiciele odbywają podróże międzygwiezdne z użyciem napędu elektrograwitacyjnego lub antygrawitacyjnego. Otóż zespół astronautów z tej planety zakończył właśnie przygotowania do wyprawy do naszego Układu Słonecznego. Przeciętna wieku załogi odpowiada 30 ziemskim latom. Po opuszczeniu planety w swoim długim na 100 m, przypominającym cygaro statku kosmicznym, astronauci przyśpieszają do prędkości zbliżonej do prędkości światła (będziemy ją nazywać prędkością relatywistyczną), aby długa bądź co bądź podróż nie zajęła nazbyt dużo czasu. Stale przyśpieszając, statek kosmiczny Achelan osiąga wreszcie 90 procent prędkości światła, czyli 270 tysięcy kilometrów na sekundę. Otóż przy tak wielkiej prędkości zachodzą nadzwyczaj osobliwe zjawiska. Jeśli na przykład obserwator miałby możliwość zmierzenia długości statku poruszającego się w tym niewyobrażalnym tempie, to ku swemu zdumieniu stwierdziłby, że z pierwotnych 100 m długości zrobiło się zaledwie 50. Innymi słowy, przy tej prędkości statek “skurczyłby się" o połowę. Zaszło bowiem zjawisko kontrakcji, czyli kurczenia. Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem dla załogi statku czas upływałby siedmiokrotnie wolniej niż dla Achelan pozostałych na macierzystej planecie. Astronauci tego nie odczuwają, tak jak nie odczują, że starzeją się siedem razy wolniej od swoich krewnych i przyjaciół. Również wynosząca 10,8 lat świetlnych pierwotna odległość pomiędzy układem planetarnym Eridani a Układem Słonecznym uległa skróceniu, ponieważ przy prędkości relatywistycznej doszło także do kontrakcji przestrzeni. Gdyby jednak astronauci z układu Eridani próbowali przyśpieszyć do prędkości światła, czyli do 300 tysięcy km/s, zetknęliby się z jedynym w swoim rodzaju zjawiskiem: otóż nawet przy dalszym zwiększaniu energii napędu ich statek kosmiczny nie mógłby poruszać się prędzej. Zamiast tego zwiększałaby się masa ich statku, to znaczy doprowadzana do niego energia zamiast przyśpieszać jego ruch zamieniałaby się w masę. Gdyby statek kosmiczny Achelan udało się przyśpieszyć do prędkości światła, to przy nieskończenie przyrastającej masie skróciłby się on do zera. Dla dalszego przyśpieszenia ruchu konieczne byłoby doprowadzenie nieskończonej energii - a to jest po prostu niemożliwe. Przy prędkości światła czas na statku zatrzymałby się wskutek zjawiska dylatacji, a odległość pomiędzy planetą Achele a Ziemią zmalałaby do zera. Według obecnego stanu naszej wiedzy w dziedzinie fizyki, astronauci z Achele muszą się jednak “zadowolić" prędkością przyświetlną. Niewiarygodne efekty wywoływane przez prędkości relatywistyczne poznaliśmy dzięki teorii Alberta Einsteina. Urodzony w roku 1879 w mieście Ulm Einstein już w roku 1905 przedstawił kilka genialnych teorii, które miały zrewolucjonizować ówczesną fizykę. Nie od razu do końca zrozumiano znaczenie jego pracy zatytułowanej O elektrodynamice ciał w ruchu - a każdy z nas słyszał chyba o “szczególnej teorii względności" - w której Einstein wyszedł z założenia, że po pierwsze eksperymentalnie można dowieść jedynie ruchu względnego - mianowicie ruchu jednego obserwatora w stosunku do innego - oraz po drugie, że w próżni światło bez względu na źródło zawsze porusza się ze stałą prędkością. Było to stwierdzenie zdające się całkowicie przeczyć zdrowemu rozsądkowi, wynika bowiem z niego na przykład, że światło wysłane zgodnie z kierunkiem lotu z poruszającego się z prędkością światła statku kosmicznego wcale nie porusza się, jak byśmy mogli przypuszczać, z prędkością własną powiększoną o prędkość statku. Zjawisko takie znamy z życia codziennego: kiedy na przykład śpiesząc się biegniemy w górę po ruchomych schodach - prędkość schodów sumuje się z naszą własną prędkością. Tymczasem w paradoksalny sposób zasada ta nie stosuje się do światła. Obojętne bowiem, czy jakaś gwiazda porusza się w naszą stronę, czy się od nas oddala, prędkość wysyłanego przez nią światła nie zmienia się, pozostaje taka sama. Nie podlega żadnym wpływom prędkości ruchu swojego źródła - w tym przypadku gwiazdy. Gdyby zatem ruchome schody poruszały się z prędkością światła i my bieglibyśmy w tę samą stronę, to i tak nie bylibyśmy szybciej na górze. Według Einsteina, prędkość światła jako wielkość naturalna ma nie tylko zawsze tę samą wartość, lecz także stanowi górną granicę prędkości możliwych w świecie mechanicznym i elektromagnetycznym. W swoich teoriach Einstein obalił też koncepcję długości absolutnej. Nie pasowała ona do jego nowego relatywistycznego świata, w którym zarówno czas jak i odległość czy długość były niestałe i zależały tylko i wyłącznie od względnego ruchu obserwatora. Jest rzeczą oczywistą, że teorie te doprowadziły do sformułowania kilku zdumiewających wniosków dotyczących oddziaływania prędkości relatywistycznej. W roku 1905 Einstein zaszokował świat fizyki najbardziej chyba niesłychanym pojęciem, mianowicie pojęciem dylatacji czasu. Przy tej okazji postawił wręcz krańcowe wymagania tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi, który zresztą uważał za “pozostałość przesądów, które ustaliły się przed osiągnięciem osiemnastego roku życia". On miał odwagę, by czterema równaniami obalić Newtonowskie twierdzenie, że w każdym punkcie czas biegnie ze stałą prędkością sześćdziesięciu minut na godzinę. Najbardziej zdumiewającą konsekwencją teorii względności jest to, że czas zmienia się pod wpływem ruchu. Dla dwóch obserwatorów poruszających się względem siebie czas biegnie z różną prędkością. Ponadto Einstein wskazał na pewne naturalne zjawisko, które dotychczas pozostawało nie zauważone: poruszające się wraz ze znajdującym się we względnym ruchu ciałem zegary chodzą wolniej od zegarów pozostających w bezruchu. Właściwość tę potwierdzono zarówno dla zegarów atomowych jak też zegarów o innych napędach. I tak na przykład w roku 1972 fizycy J. Haefele oraz R. Keating oblecieli Ziemię raz w kierunku zachodnim i raz w kierunku wschodnim, by udowodnić, że czas rozciągną się nawet przy szybkościach rozwijanych przez odrzutowce. Mieli przy sobie zegary atomowe zsynchronizowane z innymi zegarami atomowymi, które pozostały na ziemi. Już po pierwszym locie dookoła kuli ziemskiej wiezione przez nich zegary opóźniły się w stosunku do pozostawionych na ziemi o 50 nanosekund. Nie jest to wprawdzie wiele, jeśli wiemy, że jedna nanosekunda to miliardowa część sekundy, ale przecież w porównaniu z prędkością światła prędkość jumbo-jeta trudno nazwać nawet ślimaczą. Rok 1905 był dla Einsteina szczególnie płodny. Kiedy już strącił z cokołu dwie absolutne dotychczas wielkości, czas i przestrzeń, zajął się masą - trzecim fundamentalnym pojęciem klasycznej fizyki. Ani przez chwilę nie zastanawiając się nad nie dającymi się przewidzieć rezultatami poszczególnych doświadczeń stwierdził śmiało, że masa to nic innego jak tylko zestalona energia, i że każda energia zamienia się w materię. Tak więc również fotony czy kwanty światła byłyby po prostu cząsteczkami, które pozbyły się swojej masy i poruszają się wyłącznie w formie energii z prędkością światła. Poniżej prędkości światła natomiast energia “zagęszczałaby się" w materię wskutek spowolnienia. Ta idea musiała być już nieobca Izaakowi Newtonowi, który w swoim dziele Optyka postawił pytanie, czy ciała gęste i światło nie mogą przekształcać się jedne w drugie, i napisał: “Przekształcenie materii w światło i odwrotnie jest jak najbardziej zgodne z rozumem natury, która niejako ochotnie odnosi się do przekształceń tego rodzaju". Lecz masa nadal uznawana była za niezmienną - pomimo Newtona. Dopiero Einstein zrozumiał, że masa rośnie wraz ze wzrostem prędkości, ale dopiero przy prędkościach przyświetlnych. Z faktu, że ciało do przyśpieszenia potrzebuje energii, Einstein wywiódł związek pomiędzy energią i masą. Lecz fizyka klasyczna nadal oddzielała jedno od drugiego wyraźną kreską. Toteż w tamtych czasach, kiedy odkryto substancje radioaktywne, w których emisja energii wiązała się z utratą masy, uczeni stanęli przed zagadką. Słynny wzór Einsteina E = mc2 określa, ile energii (E) powstaje z masy (m). Wynika z niego, że trzeba w tym celu pomnożyć masę przez kwadrat prędkości światła (c2). Wyraźnie widać, że już pomnożenie minimalnej masy przez kwadrat prędkości światła prowadzi do po- wstania potężnej energii. Na przełomie lat 1914/15 Einstein sformułował swoją ogólną teorię względności. Jej fundamentem jest stwierdzenie, że grawitacja - wzajemne przyciąganie się ciał - nie jest siłą, lecz własnością geometrii przestrzeni. Im więcej masy w danej przestrzeni, tym bardziej się ona zakrzywia. W porównaniu z innymi siłami grawitacja jest niesłychanie słaba, ale to właśnie ta słaba grawitacja panuje w całym Wszechświecie, a nie miliardy razy (dokładnie 1037 raza) mocniejsze od niej siły elektromagnetyczne. Siła przyciągania pomiędzy pojedynczymi cząsteczkami jest o wiele słabsza od sił elektromagnetycznych, lecz odniesiona do planet czy gwiazd dominuje nad wszystkimi innymi oddziaływaniami. Ponieważ pole grawitacyjne Ziemi oddziałuje wzajemnie na o wiele słabsze pole przyciągania Księżyca, obydwa te ciała niebieskie są ze sobą bardzo ściśle związane. Ale nie tylko Ziemia czy Księżyc mają swoje zależne od masy pola grawitacyjne, maje każde z nieprzeliczonych miliardów ciał niebieskich w całym Wszechświecie. Cały Wszechświat utrzymuje tylko siła ciążenia i ona też wyznacza tory ruchu wszystkich ciał niebieskich. Wszystkie inne siły podlegają granicom przestrzennym. Wskutek połączenia nadzwyczajnej rozległości i nieograniczoności siły przyciągania stało się tak, że los Wszech- świata zależy od najsłabszej ze wszystkich występujących w nim sił - siły przyciągania. Dalsze dwie fundamentalne siły natury to oddziaływanie słabe i silne. O ile silne oddziaływanie spaja ze sobą składowe jąder atomowych w praktyce ogranicza się dokładnie do wymiarów tych jąder, o tyle oddziaływanie słabe odgrywa główną rolę przy wielu reakcjach między cząsteczkami elementarnymi, w tym w tak zwanym rozpadzie beta jąder atomowych. W nowoczesnej fizyce z każdą z czterech elementarnych sił natury łączy się istnienie pewnych cząstek elementarnych. Chodzi tu o coś w rodzaju cząstek przenoszących oddziaływanie czy jakby “cząstek siły", którymi podstawowe składniki materii niejako “grają w piłkę". Cząsteczką elementarną energii elektromagnetycznej jest kwant światła, czyli foton. Dla energii jądrowej jest to gluon, “klej" spajający ze sobą protony i neutrony w jądrze atomu. Reprezentantami słabego wzajemnego oddziaływania są tak zwane cząsteczki W i Z, czasami określane też mianem bozonów pośrednich. Logicznie rozumując, także dla siły ciążenia powinna istnieć podobna cząsteczka, nie odkryty do dziś grawiton. Według najnowszych teorii, oddziaływania elektromagnetyczne i oddziaływania silne są jedynie dwoma aspektami tego samego powszechnego oddziaływania. Połączenie czterech sił elementarnych w jedną jedyną prasiłę - innymi słowy: ujęcie ich w jednolitej teorii pola - byłoby spełnieniem marzeń fizyki. Wtedy możliwe byłoby bowiem wyjaśnienie wszystkich procesów przy pomocy tej właśnie fundamentalnej prasiły, poczynając od najmniejszego wymiaru aż po skalę kosmiczną. Według szczególnej teorii względności, w formułowaniu praw fizycznych równoprawni są tylko tacy obserwatorzy, którzy poruszają się względem siebie ruchem jednostajnym i prostoliniowym. Lecz w ogólnej teorii względności równoprawni są wszyscy obserwatorzy, także ci będący w ruchu przyśpieszonym. Inaczej mówiąc, układy będące w spoczynku, poddane działaniu pola grawitacyjnego, są równoważne z poruszającymi się (nieinercyjnymi) układami odniesienia. Oznacza to, że efekt ciążenia jest ekwiwalentny (równoważny) z efektem tarcia oraz że przyśpieszenie czy siła odśrodkowa nie różni się lokalnie od grawitacji. Z tego wynika oczywiście, że rozciągnięcie (spowolnienie) czasu dokonuje się nie tylko wskutek przyśpieszenia, ale także wskutek siły ciążenia. Według teorii Einsteina, siła ciążenia jest własnością przestrzeni, a konkretnie zakrzywieniem czasoprzestrzeni wywołanym masą obiektów zbudowanych z materii. Czterowymiarowe kontinuum czasoprzestrzenne często porównuje się do naciągniętej gumowej płachty, mającej wybrzuszenia w miejscach, gdzie znajdują się obiekty ciężkie, a więc gwiazdy, galaktyki i inne. Według Einsteina struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się wokół ciała masywnego, na przykład wokół naszego Słońca. A planety trzymają się zakrzywionych “ścieżek" czasoprzestrzeni, zamiast trzymać się swoich eliptycznych wskutek oddziaływania siły ciążenia Słońca orbit. Zreasumujmy teraz konsekwencje szczególnej i ogólnej teorii względności Einsteina na przykładzie hipotetycznego statku międzygwiezdnego przybyszów z innej planety: – Promień światła wysłany ze statku poruszającego się z prędkością przyświetlną w kierunku zgodnym z kierunkiem jego ruchu nigdy nie przekroczy prędkości granicznej wynoszącej 300 tysięcy km/s. – Astronauta, którego statek porusza się z wielką prędkością, nie stwierdzi żadnych zmian na swoim zegarze pokładowym. W stosunku do czasu na jego macierzystej planecie, czas na pokładzie statku biegnie wolniej i z punktu widzenia na przykład pozostawionego w domu bliźniaka astronauta taki będzie się też wolniej starzał. – Z kolei ów brat bliźniak stwierdziłby zdumiewające rozbieżności, gdyby miał możliwość prowadzenia pomiarów. Pędzący z prędkością relatywistyczną statek nabiera coraz większej masy, ulegając jednocześnie skróceniu w kierunku ruchu. – Oddziaływania przyśpieszenia i grawitacji są ekwiwalentne. Dylatacja czasu może być zatem wynikiem zarówno przyśpieszenia jak i siły ciążenia. Oznacza to, że czas biegnie wolniej przy dużych przyśpieszeniach lub w silniejszym polu grawitacyjnym. – Ponieważ przyśpieszenie 9,8 m/s odpowiada wartości g (siła przyciągania ziemskiego), pasażerowie przyśpieszonego do 9,8 m/s statku kosmicznego poddani są działaniu takiej samej siły przyciągania jak ci, którzy wylądowali na Ziemi. – Grawitacja zakrzywia bieg promienia światła. – Grawitacja jest to określona przez masę-energię danego ciała niebieskiego właściwość czasoprzestrzeni. Tu Fu Zheng, redaktor naczelny chińskiego czasopisma ufologicznego, poinformował w roku 1975 o dziwnym zdarzeniu, jakie spotkało dwóch wartowników jednostki wojskowej w prowincji Junan. W czasie pełnienia nocnej warty zobaczyli nagle nad głowami wielki, pomarańczowy obiekt, który zalał teren całej jednostki jaskrawym światłem. Jeden z wartowników oddalił się, aby natychmiast zameldować o zdarzeniu. Kiedy wrócił, okazało się, że jego kolega zniknął bez śladu. Rozpoczęta natychmiast na wielką skalę akcja poszukiwań nie przyniosła rezultatów. Dopiero wiele godzin później zaginiony pojawił się nieoczekiwanie z powrotem. Ku zdziwieniu kolegów przez tych kilka godzin nieobecności włosy na brodzie i głowie tak bardzo mu urosły, jakby całymi tygodniami się nie golił i nie strzygł. Kiedy przełożony zapytał, gdzie też on się podziewał przez tyle godzin, żołnierz nie potrafił nic odpowiedzieć. Chińscy eksperci od spraw UFO przypuszczają, że żołnierz został zabrany przez załogę obiektu w dłuższą podróż i oddziałały na niego niezwykłe zjawiska czasowe. Podobnie jak w innych tego rodzaju przypadkach, świadomie wywołano u niego zanik pamięci. Już w roku 1949 niemiecki matematyk Kurt Godeł przedstawił światu model Wszechświata bazujący na szczególnej teorii względności Einsteina. W modelu tym, w którym linie czasu biegną w obiegu zamkniętym, człowiek może teoretycznie podróżować zarówno w przyszłość jak i w przeszłość. Inną fascynującą możliwość czasoprzestrzennych podróży naszkicował sam Albert Einstein oraz Natan Rosen. Jeśli mają oni rację, to Wszechświat poprzetykany jest pozbawionymi czasu połączeniami. W swojej ogłoszonej w roku 1935 w “Physical Review" wspólnej pracy obaj uczeni porównali poszczególne części Wszechświata do gumowych prześcieradeł połączonych ze sobą za pomocą pozbawionych czasu przejść nazwanych przez nich “mostami". Na podstawie tego modelu amerykański fizyk John Archibald Wheeler wysunął wniosek, że we Wszechświecie znajdują się liczne “dziury" prowadzące do “nadprzestrzeni", w której nie ma czasu. Konsekwencją istnienia takich przejść - “mostów" Einsteina-Rosena - byłoby to, że statki międzygwiezdne czy międzygalaktyczne mogłyby podróżować w takiej nadprzestrzeni w dowolną stronę czasu i to przy zerowym jego upływie, bowiem w niepojętych wymiarach przejść między poszczególnymi częściami Wszechświata i w nadprzestrzeni pojęcia takie jak “przedtem", “teraz" i “potem" nie miałyby sensu. Nie istniałby też czas w normalnym znaczeniu tego słowa. Według tego modelu, statki kosmiczne mogłyby w mgnieniu oka przemieszczać się z jednego rejonu Kosmosu w inny. Czyżby odwiedzający nas przybysze korzystali już z takich właśnie możliwości? Dopóki w koncepcjach sceptycznych naukowców UFO nadal będą uważane za konwencjonalne pod względem technicznym obiekty latające, możemy porzucić tezę o gościach z Kosmosu. Lecz jako statki kosmiczne z innych światów mogą mieć też całkowicie nieogarnione dla nas właściwości. Właściwości, których ortodoksyjny establishement naukowy nie chce przyjąć do wiadomości. Odznaczające się niezwykłymi cechami statki przybyszów z Kosmosu potwierdzają ich niewiarygodne zaawansowanie technologiczne, umożliwiające im pokonywanie nierozwiązywalnych jeszcze dla nas problemów załogowych podróży międzyplanetarnych czy wręcz między-galaktycznych. Jeśli potrafią wykorzystać dla swoich potrzeb także inne wymiary, poza znanym nam kontinuum przestrzenno-czasowym, to muszą też być w stanie - poza wszystkim innym - zaskoczyć nas pozorną dematerializacją w momencie wchodzenia w inne kontinuum. A to właśnie wielokrotnie nam już zademonstrowali. Podziękowanie wszystkim, którzy pośrednio bądź bezpośrednio zainspirowali mnie do napisania tej książki. Wymienić tu należy między innymi amerykańskie organizacje NASA, MUFON, NICAP, APRO, Center for UFO Studies, ICUFON, ponadto Flying Saucer Review oraz londyńskie i niemieckie UFO-IFO-Studiengesellschaft (DUIST) w Wiesbaden. Szczególne słowa podziękowania należą się jednak Michaelowi Hese-mannowi oraz Johannesowi i Peterowi Fibagom za uprzejme użyczenie materiału zdjęciowego. Bibliografia “Advertiser" z 25.10.1978: Objects sighted in plane search. “Advertiser" z 2.1.1979: Air Force waits on UFOs. Ambasada USA w Teheranie, dalekopis z 23.7.1978 r. do Ministerstwa Obrony USA. Ambasada USA w Abu Dąbi, dalekopis z 29.1.1979 do Ministerstwa Obrony USA. Arnold Kenneth, “How It Ali Began", nagranie magnetofonowe 1977. “Asahi, Evening News" z 19.6.1981: China Reports Increasing Number of UFO-Events. Asimov Isaac, Extraterrestńal CMlisations, Bungay 1981. Baker, Robert M. L., Observational Evidence of Anomalistic Phenomena (w.) “Journal of the Astronautical Sciences, nr 1-1968. Benitez, Juan Jose, OVNIS. Documentos officiales des Gobiemo Espanol, Barcelona 1977. Bondarchuk, Yurko, UFO Canada, Ontario 1981. Bourret, Jean Claude, UFO. Spekulationen und Tatsachen. Zug 1977. Bowen, Charles, The Humanoids, Aylesbury 1969. Brand, Illo (red.), “Strahlenwirkung in der Umgebung von UFOs" (w:) “MUFON- Tagungsbericht", Miinchen 1978. Brand, Illo (red.), “Offizielle Untersuchungsberichte der Sowjets und Amerikaner iiber unidentifizierte Himmelserscheinungen" (w.) “MUFON-CES-Tagungsbericht" Nr 8, Miinchen 1981. Bryant, Larry, “UFO-Secrecy Update" (w.) “The MUFON-UFO-Journal", Seguin-Texas, listopad 1979. Buttlar, Johannes von, Schnelłer ais das Licht, Diisseldorf 1972. Buttlar, Johannes von, Reisen in die Ewigkeit, Diisseldorf 1973. Buttlar, Johannes von, Zeitsprung, Miinchen 1977. Buttlar, Johannes von, Das UFO-Phanomen, Miinchen 1978. Buttlar, Johannes von, Die Einstein-Rosen-Briicke, Miinchen 1982. Commonwealth of Australia, Department of Transport: Aircraft Accident Investigation Summary Report Nr V 116/783/1047 z 27.4.1982. Condon, Edward U., Scientific Study on Unidentified Flying Objects, New York 1968. De San, M. G., Hypothesis on the Origin of UFOs, Bologna 1979. Dickinson, Terence, The CETA-Reticułi Incident, Milwaukee 1976. Dickinson, Terence, “The Alien Star Map" (w.) “Whig Standard" z 20.2.1981. Di Pietro, Vincent i Molenaar, Gregory, Unusual Martian Surface Features, Glenn Dale 1982. Durant, F. C, "Report of Meetings of Scientific Advisory Panel on Unidentified Flying Objects", przedstawiony 14-18 stycznia 1951 przed Office of Scientific Intelligence, CIA. Opublikowany 21.1.1975. Feinberg, Gerald i Shapiro, Robert, Life Beyond Earth, New York 1980. Fiebag, Peter i Johannes (red.), Aus den Tiefen des Alls, Tiibingen 1985. Freitas, Robert A., jr., “The Search for Extraterrestial Artifacts (SETA)" (w:) “Journal of the British Interplanetary Society", t. 36, s. 501-506, 1983. Freitas, Robert A., jr., “Extraterrestial Intelligence in the Solar System: Resolving the Fermi- Paradox" (w:) “Journal of the British Interplanetary Society", t. 36, s. 496-500, 1983. Fuller, John G., The Interrupted Journey, New York 1966. Gersten, Peter A., “What the Government Would Know about UFOs if They Read Their Own Documents" (w:) “UFOs - The Hidden Evidence". MU-FON-UFO Symposium Proceedings, Seguin/Texas 1981. Gravity Rand Ltd. (wyd.), The Gravitics situation, London 1956. Hali, Richard (red.), The UFO Evidence, Washington 1964. Hart, M. H. i Zuckermann, B. (red.), Extraterrestials: Where Are They?, New York 1982. Hobana, Jon i Weverbergh, Julien, UFOsfrom Behind the Iron Curtain, New York 1976. Hopkins, Budd, Missing Time, New York 1981. Hoyle, Fred i Wickramasinghe, N. G, Evolution aus dem Ali, Berlin 1981. Hovni, A., UFO Besieged Canari Islands, New York 1981. Hynek, J. Allen, The UFO Experience, Chicago 1972. Hynek, J. Allen, The Hynek UFO Report, New York 1978. Jacobs, David M., The UFO-Controversy in America, New York 1978. “La Provincia" z 25.6.1976: “El Ovni so Poso entre Galdar y Agaete". “La Provincia" z 25.6.1976: "Espectacular Acontecomiento en el Cielo de Canaria". Lorenzen, Coral, Flying Saucers: The Startling Eńdence of the Invasion from Outer Space, New York 1970. Lorenzen, Coral i Jim, “An Extraterrestial Encounter" (w:) “UFO-Report", New York, listopad 1978. Maccabee, Bruce S., “The New Zealand Photographic Sightings: The Definitive Story" (w:) “UFO- Report", New York, luty 1981. Morrison, P., Billingham, J. i Wolfe, J. (red.), “The Search for Extraterrestial Intelligence (SETI)" (w:) “NASA Scientific Proceedings", t. 419, 1977. Moseley, James, The Wright Field Story, Clarksburg, 1971. Oliver, B. M. i Billingham, J. (red.), "Project Cyclopes: A Design Study of a System for Detecting Extraterrestrial Intelligent Life" (w:) NASA CR-114445, 1973. Papagiannis, Michael D., “The Need to explore the Asteroid Belt", referat na 33. Congress of the International Astronautical Federation, który odbywał się w dniach 27.09.-2.10.1982 w Paryżu. Ruppelt, Edward E., The Report on Unidentified Flying Objects, New York 1956. Sagan, Carl (red.), Murmurs of Earth: The Voyager Interstellar Record, New York 1978. Sagan, Carl i Szkłowski, I. S., Intelligent Life in the Universe, San Francisco 1966. Sounders, David jr. i Harkins, Roger, UFOs? Yes! - Where the Condon-Committee Went Wrong, New York 1968. Schneider, Adolf, Besucher aus dem Ali, Freiburg 1973. Schneider, Adolf, “Automatische registrierung unbekannter Flugobjekte" (w:) MUFON-CES- Tagungsbericht nr 7, Miinchen 1981. Sigma, Rho, Forschung in Fesseln, Wiesbaden 1972. Sigma, Rho, Ether Technology: A Rational Approach to Gravity Control, Lakemont 1977. Spaulding, Willim H., Ufology and the Digital Computer, Phoenix 1978. Spaulding, Willim H., “The Federal Hypothesis" (w:) GSW-Bulletin, kwiecień 1981. Stanford, Ray, Soccoro “Saucer" in a Pentagon Pantry, Austin 1976. Stringfield, Leonhard, Situation Red: The UFO-Siege, New York 1977. Tipler, F. J., “Extraterrestrial Intelligent Beings Do Not exist" (w:) “Quarterly Journal of the Royal Astronomical Society", t. 21, s. 267-281, 1980. Tipler, F. J., “Extraterrestrial Intelligence: The Debatę continues" (w:) “Physics Today", t. 35, s. 34-38, 1982. Valee, Jacąues, The Invisible college, New York 1975. Wolfe, J. H., Edelson, R. E., Billingham, J., Crow, R. B., Gulkis, S., Olsen, E. T., Oliver, B. M., Petersen, A. M., Seeger, C. L., i Tarter, J. C, “SETI - The Serach for Extraterrestial Intelligences: Plans and Rationals" (w:) J. Billingham (red.) “Lifein the Universe", s. 391-415, MIT Press, Cambridge, Massachusetts, 1981. 1