Johannes von Buttlar Szczelina czasu Spotkanie z niepojętym Tytuł oryginału: ZeitriB, Begegnung mit dem UnfaBbaren Copyright © 1989 F.A. Herbig Verlagsbuchhandlung GmbH, Munchen Agencja Wydawnicza URAEUS, Gdynia 1994 Tłumaczenie z j. niemieckiego: Ryszard Turczyn “Szczelinę czasu"poświęcam “Loriemu" Rabie von Vana, Achełeńczykowi, na pamiątkę wizyty na błękitnej planecie Tellur Podziękowanie tym wszystkim, którzy swoją cierpliwością, wyrozumiałością, a zwłaszcza inspirującymi rozmowami przyczynili się do powstania tej książki. Mojemu wydawcy drowi Herbertowi Fleissnerowi za zaufanie. Johannes von Buttlar Spis treści Prolog 1. Biblioteka z przyszłości 2. Czas snu 3. Wspomnienie dawnego życia 4. Uskok czasu 5. Wrota nicości 6. Tajny projekt “Majestic 12" 7. Ślady Kosmitów 8. Planeta Enigma 9. Kosmici 10. Człowiek z obcej planety 11. Światy równoległe 12. Poza Einsteinem 13. Dusza Wszechświata 14. Szczelina czasu Bibliografia Objaśnienia niektórych terminów Skorowidz Prolog Czas dla większości z nas ucieleśniony jest w kalendarzach i zegarach, których nieprzerwany, monotonny rytm wybijanych godzin przypomina o przemijalności chwili obecnej, o Wczoraj, Dziś i Jutrze, o narodzinach, życiu i śmierci. Ponieważ “podzieliliśmy" czas, możemy zadać pytanie o wiek ludzkości, Ziemi, naszego Układu Słonecznego i o wiek Wszechświata. Co więcej, ze zjawiskiem tym związane jest nawet pytanie o Skąd i Dokąd, ponieważ bez czasu nie byłoby ruchu, drgań ani reakcji. Nic by nie istniało, nie byłoby ludzkości ani Wszechświata. Wydaje się, iż bieg czasu jest niezmienny, nieodwracalny i niepodatny na ingerencję z zewnątrz. Lecz w tym przypadku pozory mylą, ponieważ liczne nie dające się wyjaśnić incydenty w naszym świecie wskazują na to, że nasze ortodoksyjne pojmowanie czasu i przestrzeni opiera się na bardzo kruchych podstawach. Niekiedy bowiem pojawia się coś jak “szczelina czasu", pozwalając na fantastyczne spotkania z Niepojętym, wstrząsające podstawami istniejących dogmatów. Przyzwyczajony do myślenia w konwencji prostych ciągów przyczynowo-skutkowych, człowiek musi nastawić się na przyjęcie wymiarów myślowych zastrzeżonych dotąd wyłącznie dla literatury spod znaku science-fiction. W przeważającej mierze trzymające się dotychczas mechanicystycznych schematów myślenia przyrodoznawstwo dotarło już do swych granic, których przełamanie przeniesie ludzkość na nowy, wyższy poziom świadomości. Rewolucyjna dla fizyki Einsteinowska teoria względności i Heisenbergowska zasada nieoznaczoności dowiodły, że uznawane za powszechne i niezmienne prawa przyrody w rzeczywistości zachowują swą ważność w ograniczonym stopniu i tylko w określonych warunkach. Pogląd, iż Wszechświat składa się z energii i materii w trójwymiarowej przestrzeni i ulega zmianom w jednowymiarowym czasie, zaprzecza nieporównanie bardziej złożonej rzeczywistości o dodatkowych wymiarach, zazwyczaj niedostępnych dla naszych zdolności poznawczych. Wszystko wskazuje bowiem na to, że fizykalny Wszechświat jest zaledwie częścią większej całości - niejako Multiwszechświata - który objawia nam się niekiedy zupełnie niespodziewanie przez “pęknięcie" czy “szczelinę" w czasie. Na podstawie najróżniejszych zagadkowych zdarzeń postaramy się w niniejszej książce wykazać, jak kruchy jest nasz obraz świata, jak subiektywne jest nasze pojmowanie rzeczywistości. Poprowadzimy Czytelnika ku mnogości innych światów, do których dostęp nie jest człowiekowi zabroniony, lecz tylko przed nim ukryty. Czy to jeśli idzie o ludzką psyche, czy też o wykazanie istnienia istot rozumnych we Wszechświecie, we wszystkich tych dziedzinach najnowsze osiągnięcia badawcze wskazują na istnienie wielości łączących się ze sobą światów. Znajdujemy się u progu gruntownej przebudowy świadomości, która otworzy przed ludzkością nową erę. Zapraszam w fantastyczną podróż do wewnętrznego i zewnętrznego świata Bycia. I Biblioteka z przyszłości Wyobraźmy sobie, że żyjemy na absolutnie płaskim świecie, który niby nieskończony arkusz papieru rozciąga się tylko na długość i szerokość. Jako istoty dwuwymiarowe, znalibyśmy w tym świecie wyłącznie linie, trójkąty, czworokąty i koła, a więc figury z geometrii dwuwymiarowej. Figury “niemożliwe", takie jak kule, czworościany czy stożki, nie mieściłyby się oczywiście w naszym aparacie pojęciowym. Nie bylibyśmy w stanie dostrzec, co znajduje się ponad nami, za nami i przed nami. Istota trójwymiarowa, która w swoim świecie ma także wysokość, mogłaby natomiast dokładnie obserwować, co się dzieje w świecie “płaskich". Ponieważ w rzeczywistości jesteśmy istotami trójwymiarowymi w trójwymiarowym świecie, nie potrafimy normalnie wyjrzeć poza istniejące dla nas granice przestrzenno-czasowe. W świecie naszym zawsze jednak byli wizjonerzy i prorocy, którzy na podstawie niezwykłych metod i technik poznania potrafili przekraczać te granice. W ten właśnie sposób powstała w Indiach najbardziej niewiarygodna biblioteka na świecie - biblioteka z przyszłości. Zdaniem brytyjskiego matematyka J. W. Dunne'a wszystkie wydarzenia rozgrywają się równolegle na różnych płaszczyznach czasowych. Innymi słowy: zdarzenie, które na jednej płaszczyźnie rozgrywać się będzie w przyszłości, na innej może już być przeszłością. Przekonanie takie dojrzewało w nim w trakcie wieloletnich badań, polegających na szczegółowym zapisywaniu wydarzeń rozgrywających się w snach osób biorących udział w doświadczeniu. Okazało się bowiem, że wszystkie te osoby bez wyjątku śniły o wydarzeniach z przyszłości, które bywały niekiedy niezmiernie banalne, tak że później uległy zapomnieniu. Zdaniem Dunne'a wyjaśnia to wiele zjawisk określanych mianem deja vu. Właśnie sen bowiem przeprowadza nas przez szczelinę czasu ku przyszłym wydarzeniom, czyniąc możliwym to, co już dawno temu odkryli prorocy i wizjonerzy. - Byłem w Indiach. Widziałem ją na własne oczy, dotykałem jej i kazałem sobie odczytać swoje dzieje z prastarych liści palmowych. 43-letni Bartholomaus Schmidt z Monachium to człowiek trzeźwy - doradca ekonomiczny i instruktor na kursach sprzedaży. Teraz jednak wylewa z siebie potoki słów relacjonując swoje przeżycia, przeświadczony o Niepojętym, przejęty tajemniczym zbiorem liści palmowych w Indiach. Są to najbardziej zagadkowe biblioteki świata. Już przed tysiącami lat indyjscy mędrcy ryli na mających 6 centymetrów szerokości i 48 centymetrów długości liściach palmowych życiorysy i losy ludzi dziś żyjących, także Europejczyków, którzy nigdy wcześniej w Indiach nie byli. Każdy - poza kilkoma wyjątkami - może udać się do takiej biblioteki, zapytać o swoje liście i poprosić o odczytanie swoich losów. Liście te nie zawierają jednak życiorysów wszystkich ludzi z całego świata, lecz tylko tych, którzy pewnego dnia rzeczywiście pojawiają się w takiej bibliotece. W ten sposób liczba życiorysów zredukowana została z kilku miliardów do... do ilu, tego nikt dokładnie nie wie. Wiadomo natomiast, że strzegący liści palmowych mędrcy przenoszą ich treść na nowe egzemplarze, kiedy stare stają się zbyt kruche, czyli mniej więcej raz na 800 lat. Po obu stronach prastarych, cieniusieńkich liści palmowych wyryte są w języku starotamilskim dzieje przeszłości i przyszłości przybysza. Wysokie na mniej więcej 1 milimetr znaki tego liczącego sobie tysiące lat języka południowych Indii dla niewprawnego oka są prawie nierozpoznawalne. Ku swemu niebotycznemu zdumieniu przybysz dowiaduje się wszystkiego o życiu swoim, swoich rodziców, rodzeństwa, swojej żony i dzieci. Obok informacji o wykonywanym zawodzie znajdują się też niekiedy wskazówki na temat cech szczególnych czy na przykład ułomności. Czasami pewne słowa i pojęcia zastępowane są obrazowymi opisami. I tak na przykład zawód maszynisty kolejowego zdefiniowano następująco: “woźnica pojazdu, którym dzięki parze wodnej lub innej energii można przewozić wiele osób na duże odległości". Dla nas jest rzeczą niepojętą, że wyryte na liściach palmowych nazwisko odwiedzającego zawsze odpowiada rzeczywistości oraz że wymienieni są wszyscy jego żyjący w dniu odwiedzin krewni. Niejednokrotnie podany jest też dzień, w którym dana osoba odwiedzi bibliotekę, oraz na- zwisko tego, który go tam wprowadzi. Dla każdego odwiedzającego są dwa liście. Na jednym jest jego nazwisko, zawód, przebieg dotychczasowego życia oraz poprzednie wcielenia. Jeśli wyryte na tym liściu szczegóły się zgadzają, czytający wyjmuje z archiwum drugi, przynależny do pierwszego liść. Z niego przybysz dowiaduje się, jaka czeka go przyszłość. Wszystkie przyszłe wydarzenia - aż do chwili śmierci - opisane są z podziałem na około dwuipółroczne lub pięcioletnie okresy. Ten rodzaj przedstawiania przyszłości znany jest w Indiach pod nazwą sandhja Bhrigu, od imienia mędrca Bhrigu. Podobno miał on rozwinąć tę metodę po wielu latach medytacji w trosce o losy swoich uczniów. Wróćmy jednak do Bartholomausa Schmidta i jego fascynującej podróży. - Całymi miesiącami przemierzałem południowe Indie w poszukiwaniu biblioteki liści palmowych. Na próżno. Nikt nie potrafił mi pomóc. Rozczarowany, zdecydowałem się w końcu wracać do domu. I nagle, ostatniego dnia, zupełnie niespodziewanie w recepcji hotelu spotkałem pewnego Niemca. W trakcie luźnej rozmowy spytałem go o bibliotekę palmową. “Jest taka" - powiedział, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. “Ale nie w Bombaju. Musi pan pojechać do Bangalore. Byłem tam. Rok temu. Shastri, który odczytywał moje liście, powiedział, że za rok się ożenię. Z Niemką. Miało to być 28 grudnia, a więc pojutrze. I pojutrze rzeczywiście biorę ślub. Będąc wtedy w Bangalore, jeszcze jej nie znałem. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem w ani jedno słowo. Dziwna historia, prawda?" Po tym spotkaniu pan Schmidt natychmiast udał się do Bangalore, stolicy stanu Mysore, 280 kilometrów na zachód od Madrasu. Po przybyciu do miasta poprosił w hotelu, żeby zameldowano go w bibliotece. Już dwie godziny później wchodził do starej, wielkopańskiej willi przy 33, 5th Main Road, Chamarajpet. Tu właśnie znajduje się będący od ponad 800 lat w posiadaniu rodziny Shastri zbiór liści palmowych. Sri Jyotishacarya Ramakrishna Shastri, aktualnie opiekujący się biblioteką, jest uczonym i filozofem. Od dzieciństwa jego zmarły w 1984 roku ojciec wprowadzał go w teoretyczne i praktyczne tajniki wschodniej mistyki, pozytywnej siły myślowej oraz Siuka nadi. Siuka (papuga) oznacza boską mądrość, a nadi moment w czasie. Tradycje owej duchowej, praktycznej i psychologicznej wiedzy o życiu sięgają 5300 lat wstecz, a jej przedmiotem jest zawarta na palmowych liściach analiza momentu narodzin jednostki. Dokonano jej dzięki spirytualnym zdolnościom mędrca Siuka, przedostając się dla poznania przyszłości poza ramy czasu i przestrzeni, jak czynili to już prorocy oraz Nostradamus. Siuka nadi zajmuje się przede wszystkim celami, jakie człowiek obiera w życiu. Pomaga mu osiągnąć spełnienie tak duchowe, jak i materialne. W wiedzy tej akcent położony jest na aspekty spirytualne i materialne, co ma ułatwić człowiekowi wypełnianie jego ziemskich obowiązków, umożliwiając zarazem większe poświęcenie się rozwojowi duchowemu. Według Siuka nadi ludzkie usiłowania, by zmienić swój los, określane są przez zasadę równowagi dynamicznej, nie zaś statycznej, której czynnikiem jest z góry ustalone przeznaczenie. Interpretacja liści palmowych w duchu Siuka nadi odzwierciedla “boski plan" ludzkiego życia oraz ukazuje możliwości i zdolności każdego z szukających. Pomaga człowiekowi w jak najlepszym wykorzystaniu swojego życia w zgodzie z boskim planem. Obejmuje osobowość, życie rodzinne, sukces finansowy oraz predyspozycje umysłowe i podaje sposoby umożliwiające skorygowanie procesów myślowych, np. w formie mantr, pierwotnie hymnów i formułek ofiarnych z Wed. Siuka nadi ma na celu: 1. wspomaganie pokoju i szczęścia w życiu jednostki; 2. popieranie wartości prawdy oraz nierozerwalnej całości; 3. uchronienie świata od wojen, epidemii i rewolucji; 4. zachowanie tradycji i dóbr kulturalnych wszystkich narodów dla dobra całej ludzkości; 5. podniesienie jakości życia poprzez odwagę i szczerość; 6. intensyfikację pierwiastka duchowego poprzez wysiłek indywidualny i zbiorowy; 7. upowszechnianie wiedzy wedyjskiej - bez względu na rasę, historię, język czy wiarę - dla dobra całej ludzkości. Odpowiedzialnym za przechowywanie i prowadzenie zbioru liści palmowych w Bangalore oraz sztukę odczytywania starotamilskich tekstów jest teraz Sri Shastri. Licząca sobie ponad 5000 lat biblioteka obejmuje 3665 tomów po 365 liści każdy. Sztuka czytania tych tekstów jest umiejętnością przekazywaną z pokolenia na pokolenie i przechodzącą z ojca na najstarszego syna. Co 800 lat - jak wspomniano - przenosi się zapiski z nadwątlonych liści na świeże. Sri Jyotishacarya Ramakrishna Shastri, mniej więcej 40-letni opiekun biblioteki, przyjął Bartholomausa Schmidta w tradycyjnym stroju urzędnika. Spytał o datę urodzenia i zniknął w swoim archiwum. Po 20 minutach powrócił z dwoma liśćmi palmowymi w dłoniach. Monachijski biznesmen nie podał nic oprócz swojej daty urodzenia. Tym bardziej był więc zdumiony, kiedy Shastri odczytał mu szczegóły z jego życia, które dokładnie odpowiadały rzeczywistości, a więc że ma już za sobą trzy małżeństwa i że jego trzecia żona niedawno zmarła. Na liściu zawarte też były informacje o jego karierze zawodowej oraz szczegóły życia prywatnego. - A pańska przyszłość? - spytałem Schmidta. - O, czeka mnie jeszcze mnóstwo rzeczy. Jedno w każdym razie mogę panu zdradzić: jak na razie nie mam się co przejmować śmiercią, ponieważ na moim liściu palmowym było napisane, że dożyję sędziwego wieku 87 lat! Czy to nie coś? Nikomu nie wolno zabierać z biblioteki “swoich" liści. Dowiedziałem się jednak od Schmidta, że udało mu się mimo wszystko wejść w posiadanie kilku liści z tej biblioteki. - W czasie mojego błądzenia po Indiach usłyszałem o pewnym opuszczonym klasztorze. Pojechałem tam rikszą motorową. Klasztor leżał w połowie wysokości pewnej góry i pilnowało go dwóch mnichów. Modlili się, mając obok siebie dwie miseczki z ryżem. Zagadnąłem ich i opowiedziałem o tym, że byłem w Bangalore w bibliotece liści palmowych i że bardzo chciałbym wziąć kilka takich liści ze sobą do domu. Ponieważ zaś ich klasztor jest już nieczynny, chętnie zakupiłbym kilka. Mnisi potrząsnęli przecząco głowami i wyjaśnili mi, że zbiory liści palmowych to “święte księgi" i że nie mogą mi ich dać. Nie dałem się jednak tak łatwo zbić z pantałyku i w nadziei, że może mimo wszystko uda mi się coś wskórać, zacząłem ich wypytywać o klasztor. Dopiero kiedy poczułem, że mają mnie serdecznie dość, pożegnałem się. Następnego dnia ponownie popielgrzymowałem na górę. Tym razem wciągnąłem w rozmowę bardziej przystępnego z mnichów, który po jakimś czasie zapytał mnie, skąd pochodzę. Od razu zacząłem mu szczegółowo opowiadać o bawarskich kościołach i klasztorach, stopniowo przechodząc do celu mojej wyprawy do Indii. Opisałem moje wielomiesięczne daremne poszukiwania biblioteki liści palmowych i to, jak wreszcie dzięki poleceniu znalazłem się u Sri Shastriego, który odczytał mi moje liście. Kiedy wymieniłem nazwisko Sri Shastri, mnich nadstawił uszu. - Przyjdź jutro - powiedział. - Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić. Kiedy następnego dnia znowu się u niego zjawiłem, wręczył mi stosik powiązanych liści palmowych. - Przejmujesz nad nimi odpowiedzialność - powiedział z naciskiem. - Twoim zadaniem i obowiązkiem jest przechowywać je jak świętość. - To właśnie one - mówi Schmidt lakonicznie, wydobywając z różnych drogocennych, jedwabnych woreczków powiązane liście palmowe i rozpościerając je przede mną. - To byłoby właściwie wszystko - mówi, podczas kiedy ja odnoszę wrażenie, że ten człowiek musiał przeżyć coś nadzwyczajnego. Ze swoimi ciemnymi oczami, śniadą skórą i czarnymi jak smoła włosami ten norymberczyk z pochodzenia spokojnie sam mógłby uchodzić za Hindusa. - Osiągnąłem, co chciałem - słyszę jego głos. - Nocnym pociągiem pojechałem potem na północ wzdłuż wybrzeża od Cochin przez Goa do Bombaju i stamtąd poleciałem samolotem do domu. Według przekazów tamilskich zapiski na liściach palmowych pozostają w ścisłym związku ze zjawiskiem snu, a zwłaszcza tzw. snu świadomego. Zawierają one podobno “wyśnione" życia. Wizjoner mający “świadome sny" porusza się w pewnych warunkach bowiem niby podróżnik w czasie poza granicami przestrzeni i czasu. II Czas snu “Jestem, ponieważ ktoś mnie śni; człowiek, który śpi, we śnie widzi mnie, jak się poruszam i działam, i który w momencie, kiedy mówię do ciebie, śni. Wraz z jego snami budzę się do życia, z chwilą jego przebudzenia kończy się moje istnienie. Jestem kaprysem jego inspiracji, tworem jego ducha, gościem w jego nocnych wizjach " - powiada jeden z bohaterów powieści zmarłego w 1956 roku włoskiego pisarza Giovanniego Papiniego. Życie, czyhająca myśl wszystkiego, co kiedyś było, podzielona na idee, głosy, oczy, twarze, emocje i sny, błąka się - nie zważając na przestrzeń i czas - za drzwiami i oknami naszego Bycia, mając zdolność przybywania z nicości zapomnienia, z niemej, ponadczasowej wieczności. Chcieć pojąć czas nie znaczy tylko badać świat materii, lecz także uwzględnić spotkanie ze światem niematerialnym, takim jak sny, i poradzić sobie z niezliczonymi przeszkodami, stawianymi przez subiektywne rzeczywistości. A więc śnijmy, czy raczej nauczmy się znowu śnić. Sny dają szczególny rodzaj przeżyć z typową dla siebie rzeczywistością. Rozgrywają się z “wyłączeniem opinii". W tym wykraczającym poza zmysły świecie obce są człowiekowi wszelkie zahamowania, bo przecież sen nie zna zobowiązań ani tabu. Sny pojawiają się nieświadomie, bez żadnej zapowiedzi, przeważnie bez udziału woli - z wyjątkiem “snu świadomego". Przekonujące rezultaty badań nad istotą snu pozwalają sformułować następujące wnioski: 1. Nasze życie we śnie pozostaje pod wpływem wydarzeń dnia. 2. Wywiera decydujący wpływ na nasze zachowanie się w czasie dnia. 3. We śnie zachodzi nieświadoma komunikacja z innymi. 4. Klucz do paranormalnej płaszczyzny bytu oraz do psychicznych płaszczyzn czasowych znajduje się w naszych snach. Wąska ścieżka wije się mrocznym wąwozem. Mężczyzna co chwila zatrzymuje się i rozgląda niepewnie dokoła. Idzie przed siebie, aż wąwóz otwiera się na krąg spiętrzonych kamieni. Pośrodku sterczy biały szkielet drzewa wyciągającego obumarłe gałęzie w stronę nieba. Mężczyzna siada na kamieniu, aby odpocząć. “Ja śnię i wiem, że śnię" - myśli. Po chwili rusza w dalszą drogę. Okolica jest opustoszała, mężczyzna daremnie szuka wzrokiem jakiejś ludzkiej postaci. Lecz cóż to? Nagle pojawia się przed nim jakaś odwrócona plecami postać. “Jest w skafandrze" - myśli mężczyzna, zbliżając się do nieznajomego. Nagle nieznajomy odwraca się i wbija w niego wzrok. Lecz spod kaptura nie widać twarzy, poza okiem, które przeszywa mężczyznę spojrzeniem. Ten tylko się domyśla zarysowanej pod materią struktury kości. Ponieważ jednak chce wiedzieć," z kim się spotkał, pyta: - Kim jesteś? Postać odpowiada na to zgrzytając zębami: - Drapieżnym wilkiem! W tym momencie mężczyzna już wie, że stoi przed nim śmierć. Wszystko w nim protestuje. Musi się bronić, chwyta leżący w pobliżu kij i zadaje pchnięcie. Lecz nie czuje żadnego oporu. Koniec kija trafia w pustkę. W tym samym momencie mężczyznę przeszywa świadomość, że nie może wygrać walki z niepokonaną śmiercią - nie może uśmiercić śmierci. Prosi więc o pomoc. - Tylko wówczas, jeśli pójdziesz za mną - mówi niewzruszenie postać, wykonując gest ręką. Mężczyzna podąża za postacią do fantastycznej, zalanej złocistym blaskiem pieczary. Targany na przemian ciekawością i wstrętem czuje, jak budzi się w nim jakiś nieokreślony, pierwotny lęk. A jednak idzie za swoim przewodnikiem aż do końca pieczary, do sarkofagu, w którym spoczywa szkielet. - Każdy ma ją na karku - mówi postać, wskazując na szkielet. - Ale przecież ty nie umarłeś! Ciesz się życiem. Cóż znaczą twoje problemy wobec śmierci! Pieczara rozpływa się w nicości, mężczyzna odczuwa niewysłowioną ulgę. Ten mężczyzna to dr Paul Tholey, profesor psychologii na uniwersytetach w Brunszwiku i Frankfurcie. Specjalizuje się w zagadnieniu komunikacji pomiędzy światem naszych snów a światem rzeczywistym. Fascynującym aspektem współczesnych badań nad snem jest ponowne odkrycie tzw. snu świadomego. Ten rodzaj snu oferuje nam bowiem niesłychane poszerzenie psychicznej płaszczyzny naszego istnienia. Badacz snów świadomych Paul Tholey tak mówi na ten temat: - Rzekome ludy prymitywne, jak np. plemię Senoi z malajskiej dżungli, wykorzystały te możliwości na długo przed nami. Z biegiem czasu wypraktykowały, że świat snu można modyfikować, że daje się on aktywnie zmieniać w czasie snu. Senoi wierzą, że w snach obcują z bogami, demonami i duchami zmarłych. Dorośli nauczyli się stawiać czoło zagrożeniu, jakie stwarzają te postacie, co więcej, odnosić nad nimi zwycięstwa i sprawiać, by dawały im podarunki. Realizowali prawdziwe eksperymenty senne, których wyniki służyły im do poprawy świata jawy. Sen świadomy jest w rzeczywistym tego słowa znaczeniu świadomy. Ponieważ śniący w ten sposób człowiek w dużej mierze sam potrafi ustalać przebieg swoich snów, jest też w stanie “przez sen", tzn. świadomie śniąc, rozwiązywać swoje problemy. Innymi słowy: posiada zdolność przeżywania swoich marzeń, stworzenia połączenia ze sferą własnej nieświadomości i może kształtować swoje życie we śnie wedle własnych wyobrażeń. - Przy odrobinie dyscypliny i wytrwałości każdy może śnić świadomie - powiada Tholey. Jeśli śniący napotka jakieś przerażające postaci, groźne zwierzęta drapieżne czy też stanie w obliczu straszliwego niebezpieczeństwa, nie wolno mu uciekać, lecz musi stawić czoło tym wydarzeniom, by pokierować nimi wedle swojej woli. W końcu przecież śniący świadomie jest reżyserem, aktorem i widzem w jednej osobie. Dla niego nie istnieją granice czasu ani przestrzeni, ponieważ nie dotyczą go prawa fizyki, takie jak np. prawo ciążenia. Toteż może on “w każdej chwili" przeżyć najbardziej nieprawdopodobne przygody, np. latać jak ptak, świadomie wybierając w dodatku cel i czas podróży. W każdej fazie tego przeżycia jego świadomość jest jasna, jak na jawie. Wręcz fenomenalny jest przy tym fakt, że w czasie takiego snu zachowana zostaje pełna świadomość rzeczywistości. - Człowiek świadomie śniący dysponuje większą wolnością - mówi Tholey. - Sen świadomy daje szansę nauczenia się skuteczniejszego pokonywania trudnych sytuacji życia codziennego, poprzez “próbne rozwiązania" we śnie. Przede wszystkim jednak na sen taki trzeba patrzeć jak na rodzaj “maszyny czasu", która w pewnych sytuacjach może przenieść śniącego - niejako poprzez szczelinę czasu - do wcześniejszych okresów życia albo też daleko w przyszłość. Sny to zakodowane przesłania, których interpretacji musimy się nauczyć. Przesłania te docierają do nas w symbolicznym języku, możliwym do zrozumienia tylko po zastosowaniu “logiki" świata naszych emocji. Dlatego też trzeba z pomocą świadomego snu niejako “wybadać" całościowo swoje emocje. I tak na przykład groźne zwierzę ogólnie symbolizuje nieprzezwyciężone agresje wywołane przez świat wewnętrzny lub zewnętrzny albo też niezaspokojone potrzeby pierwotne, jak np. brak satysfakcji seksualnej. Białe, obumarłe drzewo w świadomym śnie Tholeya ucieleśnia na przykład sytuację kryzysową, którą dodatkowo podkreśla surowa okolica. Świadomy sen odzwierciedla tu nastrój depresyjny wywołany sytuacją kryzysową. Pieczara jest m.in. symbolem głębokich warstw naszej świadomości, a śmierć odgrywa zazwyczaj w takim śnie rolę wewnętrznego pomocnika. Stanowi ucieleśnienie najmądrzejszego i najważniejszego ze wszystkich doradców. Kiedy z pełną świadomością wkraczamy do świata snów, najlepiej poznajemy symbolikę naszych marzeń sennych, tam bowiem wydarzenia określane są takimi właśnie symbolami. Powinniśmy zatem nauczyć się śnić jasno, czyli śnić świadomie. Od kiedy nauka zajęła się badaniem naszych snów, wiemy, że każdy człowiek śni, nawet jeśli po przebudzeniu nie może sobie tego przypomnieć. Śpimy - lub śnimy - średnio przez 20-25 lat życia, a więc niemal ćwierć wieku i - ogólnie rzecz biorąc - nie korzystamy ze wspaniałych możliwości, jakie dają senne marzenia. Ponadto nie robimy nic, aby wykorzystać występujące zwłaszcza we śnie świadomym zdolności paranormalne, takie jak jasnowidzenie, prekognicja czy telepatia. Ponieważ wymiar przestrzenno-czasowy ma w marzeniach sennych zupełnie inną wartość niż na jawie, znacznie częściej, niż nam się wydaje, śnimy o przyszłych wydarzeniach. Nie można też zapominać o tym, że sny bardzo często stanowią istotny “katalizator" dla naszego życia na jawie. W ten właśnie sposób powstał przecież buddyzm. W noc majowej pełni księżyca 35-letni książę Siddhartha przygotował sobie pod gołym niebem posłanie z traw. Księżyc stał wysoko na niebie, kiedy książę pogrążył się w głębokiej medytacji, jak niejednokrotnie przedtem. Bliski zwycięstwa, osiągnął cel setek swoich przeżytych, pełnych trudu żywotów. Raz jeszcze przeżywał dawne wcielenia, śledząc przyczynę kolejnej reinkarnacji oraz wynikające z niej cierpienia. Po długich zmaganiach jego udziałem stało się wreszcie oświecenie. Zrozumiał, że pragnienie oznacza cierpienie i że wraz z przezwyciężeniem pragnienia kończy się też cierpienie. Tym samym zakończyła się jego podróż. W ten sposób w roku 560 przed Chrystusem narodził się Budda. Jego oświecenie, czyli jego sen, stał się przyczyną powstania 2,5 tysiąca lat temu buddyzmu, religii panującej w większości krajów Azji. Ponieważ według indyjskiej koncepcji historii nie ma żadnych pojedynczych wydarzeń, lecz istnieją tylko powtarzające się przez całą wieczność cykle, wedle wiary buddyjskiej kiedyś w przyszłości narodzi się nowy Budda. Szczególnie często sny stanowią inspirację w sztuce i nauce. Na przykład Albert Einstein napisał kiedyś, że nie ma jakiejś logicznej reguły, według której można odkryć podstawowe prawa przyrody. Zdolna jest do tego tylko i wyłącznie intuicja. W ten właśnie sposób, leżąc chory w łóżku, odkrył podstawy teorii względności. August Kekule von Stradonitz, pionier chemii wielkoprzemysłowej, dzięki odkryciu pierścieniowej struktury benzenu oraz czterowartościowości atomów węgla wywarł największy wpływ na rozwój teoretycznych podstaw chemii organicznej. W roku 1890 opowiedział na forum Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego w Berlinie, jak doszło do tych fundamentalnych odkryć. Wbrew pozorom Kekule nie mówił o związkach chemicznych, lecz o śnie: - Siedziałem w moim gabinecie w Genewie i nie mogłem nic wymyślić. Odwróciłem fotel w stronę kominka i zapadłem w półsen. Przed oczami zatańczyły mi atomy. Moje oko, wyostrzone przez powtarzające się podobne wizje wewnętrzne, rozróżniało już większe twory o różnorodnych kształtach. Długie szeregi, w wielu miejscach gęściej ze sobą zespolone, wszystko w ruchu, kręcące i wijące się wężowo. I nagle, co to? Jeden z wężów ugryzł się we własny ogon, obraz ten szyderczo zawirował przed moimi oczami. Obudziłem się jak przeszyty błyskawicą. Również tym razem resztę nocy spędziłem na dopracowywaniu hipotezy. Nauczmy się śnić, moi panowie, wtedy być może odnajdziemy prawdę. Tymi słowy uczony zakończył swoją przemowę wprawiając audytorium w zdumienie. Podobna rzecz przytrafiła się znanemu fizykowi Nielsowi Bohrowi. Przez wiele lat zmagał się z modelem atomu, aż wreszcie w roku 1913 teoria dojrzała w nim we śnie: ujrzał siebie na słońcu z rozpalonych gazów, obok którego przelatywały w wielkim pędzie planety. Planety wydawały się połączone cienkimi nitkami ze słońcem, wokół którego krążyły. Nagle gaz zgęstniał, słońce i jego planety skurczyły się i zamarły w ruchu. Bohr opowiada, że w tym momencie się obudził i natychmiast wiedział, że miał przed oczami model atomu. W roku 1922 Niels Bohr otrzymał za ten sen nagrodę Nobla. Literatura pokazuje wyraźnie, że siłą napędową wielu dzieł wielkich filozofów, poetów i pisarzy był sen. Na przykład Dantego do napisania Boskiej komedii zainspirowały sny. Opisuje on w tym utworze swoją wyimaginowaną wędrówkę przez trzy sfery zaświatów. Także Kartezjusz, wielki filozof i matematyk francuski - ten od cogito ergo sum (myślę, więc jestem) - powstanie swoich najważniejszych rozpraw filozoficznych przypisuje szeregowi snów. Najbardziej interesowała go jednak kwestia subiektywności wszelkich wrażeń zmysłowych. Genialny angielski pisarz Robert Louis Stevenson przyznał, że źródłem tematów do większości jego książek były sny. Sam siebie charakteryzował jako “osobliwego marzyciela". W powieści Dr. Jekyll i Mr. Hyde przedstawia fascynującą wizję rozdwojenia osobowości. Nie może tu zabraknąć także Franza Kafki, który pozostawił nam cały szereg koszmarów sennych - bo takie wrażenie sprawiają jego dzieła. Przypomnijmy sobie chociażby komiwojażera z Przemiany, który rankiem budzi się jako olbrzymi żuk i umiera wskutek bezduszności nie rozumiejącej go rodziny. Albo maszynę do egzekucji z Kolonii karnej, wycinającą nieszczęsnym ofiarom tekst wyroku na skórze. Wymieńmy tu też kilku z licznej rzeszy malarzy przenoszących na barwne płótna swoje senne wizje. Na przykład Hieronima Boscha, który w obrazach Sąd Ostateczny, Piekło, Siedem grzechów głównych i Kuszenie św. Antoniego przedstawił swoje przerażające fantazje. Albo Arnolda Bócklina z niesamowitą Wyspą umarłych. Albo Marca Cha-galla, którego obrazy są baśniami ujętymi w senne wizje, rozjarzone mnóstwem barw. Albo liczne surrealistyczne dzieła, np. Salvadora Dali, Joana Miro, Maxa Ernsta, Echaurrena R. Matty, Enrica Donatiego czy Yvesa Tanguy, którzy swoimi wizjami przemienili fundament naszej rzeczywistości w piasek na wietrze. Parapsycholodzy badający odmienne stany świadomości w relacji z postrzeganiem pozazmysłowym stwierdzili, że szczególnie obiecujący jest stan uśpienia. Na zlecenie amerykańskiego National Institute of Mental Health psychologowie Montague Ullman, Stanley Krippner i Alan Vaughan przeprowadzili badania w dziedzinie telepatii podczas snu. Amerykański psychoanalityk dopiero wtedy może przystąpić do wykonywania zawodu, kiedy sam podda się psychoanalizie. Gdy w 1947 roku Ullman poddał się z tego powodu psychoanalizie, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że podczas snu mogą ujawnić się zdolności paranormalne. Ullman mówi, że pewnego razu przyśnił mu się jego psychoanalityk i przy okazji najbliższej sesji opowiedział mu swój sen, który miał następujący przebieg: - Wszedłem do poczekalni i natychmiast spostrzegłem, że są w niej inne meble. Bardzo podobały mi się ich żywe kolory, daremnie jednak szukałem wzrokiem dużej, skórzanej sofy, zobaczyłem za to kilka nowoczesnych krzeseł. W gabinecie również dostrzegłem zmiany. Zamiast dawnej skórzanej kanapy stało coś innego. Dziwiłem się, dlaczego nie leżę, tylko jestem odchylony do tyłu, niemal w pozycji siedzącej, i patrzę w twarz psychoanalityka, zamiast się odwrócić. W tym momencie weszło kilku mężczyzn. Wyglądali na ważnych i dobrze sytuowanych. Podczas gdy psychoanalityk nad czymś z nimi debatował, ja poszedłem do innej części gabinetu i rozmawiałem z podrostkiem, który przyszedł razem z tamtymi mężczyznami. Kiedy po tej przerwie podjęliśmy sesję, byłem niespokojny i zły na mojego terapeutę - być może dlatego, że zajmował się tymi ludźmi zamiast mną. Sen Ullmana nie został w czasie sesji poddany analizie i zapomniano o nim aż do jednej z kolejnych sesji, kiedy to zaraz po wejściu do poczekalni Ullman zauważył, że brakuje dużej sofy, za to pojawiły się niewielkie krzesła o kolorowych obiciach. W gabinecie zwrócił uwagę na brak skórzanej kanapy, którą zastępowała duża sofa, przeniesiona z poczekalni. Spytany o to psychoanalityk, powiedział, że kanapa została oddana tapicerowi do naprawy. W połowie sesji nagle zadzwonił telefon. Dyrektor hotelu, w którym mieszkał psychoanalityk, wciągnął go w długotrwałą rozmowę na temat ewentualności przeniesienia się do większego apartamentu. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej niecierpliwił się Ullman. Poszukał w swoim notatniku adresu hotelu, którego współwłaścicielem był jego wuj, i podał go terapeucie ze słowami, że być może będzie on mógł mu pomóc w tej sprawie. Spojrzawszy na nazwisko, terapeuta zapytał, czy chodzi o tego znanego przemysłowca. Hasło “przemysłowiec" wywołało krótką rozmowę na temat osobowości ludzi na kierowniczych stanowiskach, w czasie której terapeuta kartkował notatnik Ullmana. Ten poczuł się tym nieprzyjemnie dotknięty, ponieważ przypuszczał, że niektóre z jego zapisków na temat badań parapsychologicznych mogą prowadzić do nieporozumień. W tym momencie przypomniał sobie swój sen, w którym widział dokładnie takie same meble w poczekalni i gabinecie, jakie były tam teraz, zaś “ważni, dobrze sytuowani mężczyźni" ucieleśniali widocznie przemysłowców, o których przed chwilą rozmawiał z terapeutą. Pojawił się również ów hamowany gniew Ullmana na psychoanalityka, który w czasie sesji “zbyt dogłębnie zajmował się intruzami". Wystarczyło to, by Ullman naprowadził rozmowę na swój proroczy sen i zaczął dyskutować z psychoanalitykiem na temat parapsychologicznych możliwości związanych z marzeniami sennymi. Terapeuta powiedział, że decyzję o oddaniu leżanki do tapicera podjął na długo przed snem Ullmana, toteż sen o przemeblowaniu można zinterpretować jako wynik telepatycznej relacji pomiędzy lekarzem i “pacjentem". Natomiast część o przerwaniu sesji przez “ważnych, dobrze sytuowanych mężczyzn" jest już przykładem prekognicji. Przeżycie to zainspirowało Ullmana, by podjąć w Maimonides Medical Center w Brooklynie w Nowym Jorku badania nad snami paranormalnymi, a zwłaszcza nad wpływem telepatii na marzenia senne. W trakcie prowadzonych przez Ullmana i jego kolegów z nowojorskiego City University eksperymentów umieszczano w dźwiękoszczelnych pomieszczeniach osoby obojga płci, podłączając je do aparatów EEG (rejestrujących prądy mózgowe), znajdujących się w innym pokoju i nadzorowanych przez eksperymentatorów. W dźwiękoszczelnym pomieszczeniu w sąsiednim budynku przebywał “nadawca". Jego zadaniem było skoncentrowanie się na konkretnym obrazie, kiedy osoba badana znajdowała się w fazie marzeń sennych, i telepatyczne przekazanie jej tego obrazu. Do eksperymentu wybrano kilka obrazów i symboli, kierując się ich emocjonalną intensywnością, prostotą i natężeniem barw. Po zakończeniu fazy marzeń sennych osobę badaną budzono i pytano o treść snów, nagrywając wypowiedź na taśmę magnetofonową. Następnie relacje poszczególnych osób wraz z przekazywanymi obrazami przesłano do oceny trzem niezależnym ekspertom, którzy zbadali treść marzeń sennych pod kątem zgodności z telepatycznie przekazywanym motywem obrazu. Oceny dokonano na podstawie ustalonego systemu punktowego. Wynik określany jako “nadzwyczajna zgodność" wynosił w kilku przypadkach 65 na 100 możliwych. Jednej z badanych osób przekazywano telepatycznie obraz Deszcz w Siono japońskiego artysty Utagawy Hiroshige. Przedstawia on m.in. skulonego mężczyznę uciekającego przed ulewnym deszczem. Osobie badanej śniło się “coś o jakimś chorym Azjacie... jakby w związku ze studnią, jakieś strumienie wody". Innej osobie przekazywano Adorację pasterzy el Greca. Relacja na temat impresji sennych brzmiała: “Matka Boska. Posąg Chrystusa... Zimny kościół o zarośniętych trawą kolumnach portalu. Dziewica Maria trzyma Dzieciątko na ręku". Już wynik pierwszego eksperymentu był zaskakujący. Soi Feldmann, współpracownik Ullmana, skoncentrował się jako “nadawca" na obrazie japońskiego malarza Tamaio, przedstawiającym dwa złośliwe psy, rzucające się z wyszczerzonymi kłami na kawałek mięsa. Poddana eksperymentowi kobieta śniła o tym, że bierze udział z przyjaciółką w uroczystym przyjęciu. Przyjaciółka zazdrośnie pilnowała, żeby nikt nie zjadł więcej mięsa od niej. Pozostali goście szeptem uskarżali się na zachłanność młodej kobiety. Ullman, Krippner i Vaughan wyciągają ze swoich eksperymentów wniosek, że ich “zasadniczą tezę oprzeć można na stwierdzeniu Freuda, iż «sen stwarza dogodne warunki do telepatii»". Ponadto sny oznaczają podróżowanie w czasie, i to w najprawdziwszym sensie tego słowa, zwłaszcza w stanie snu świadomego, który stwarza warunki sprzyjające tzw. eksterioryzacjom, czyli “podróżom astralnym". Podróżnicy astralni w nadzwyczajny sposób opuszczają swoją cielesną powłokę wraz z “ciałem z delikatnej substancji". Mogą oni podobno udawać się w podróż do najróżniejszych miejsc i epok i z pełną świadomością gromadzić przeżycia i doświadczenia. Tacy eksperci, jak profesor Hornell Hart z Duke University i profesor Charles Tarte z Uniwersytetu Kalifornijskiego badali zjawisko tzw. OOBE (out of the body experience - “doświadczenie z pobytu poza ciałem", czyli właśnie podróże astralne), wykazując jego faktyczne istnienie. Pod nadzorem Charlesa Tarte przeprowadzono na przykład eksperymenty laboratoryjne z Amerykaninem Robertem A. Monroem, który w swoim tzw. drugim ciele podejmował “wycieczki" w inne miejsca i po powrocie opisywał widziane tam sceny i rozmowy ze wszelkimi szczegółami, które potwierdzano potem w drodze weryfikacji. Doświadczeni podróżnicy astralni twierdzą nawet, że są w stanie dotrzeć do swoich wcześniejszych wcieleń! Życie po śmierci - ponowne narodziny - to jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów, jakie można sobie wyobrazić, jakkolwiek cały szereg dowodów zdaje się potwierdzać istnienie zjawiska reinkarnacji. Z zapisków w indyjskiej bibliotece liści palmowych wynika jednoznacznie, że każdy z nas przeżywał już życie wielokrotnie. Fascynującej możliwości przywołania dawnych wcieleń człowieka upatrują ezoterycy w hipnotycznym cofaniu się pamięcią w okres przedurodzeniowy, co umożliwia wydobycie na światło dzienne - niejako przez szczelinę w czasie - poprzednich inkarnacji pacjenta. III Wspomnienie dawnego życia Kiedy zadajemy sobie pytanie, jakie znaczenie miałoby pojęcie czasu, gdyby nie istniały różne warstwy naszej świadomości, odpowiedź mogłaby być tylko jedna: żadne. Tylko bowiem potencjał naszego świadomego i nieświadomego Bycia umożliwia autorefleksję w czasie. Jednocześnie oznacza to zarazem uznanie własnego Ja. To, w jaki sposób Ja danego człowieka będzie się rozwijać i wyrażać, nie zależy tylko i wyłącznie od jego własnego rozwoju, lecz raczej od cyklu rozwojowego, od którego pochodzi. W tym też kontekście dla osób wierzących w reinkarnację decydującą rolę odgrywają wcześniejsze wcielenia. Ich zdaniem wspomnienie tych dawnych inkarnacji drzemie gdzieś głęboko w otchłani naszej nieświadomości. Psychologowie, badacze mózgu i filozofowie do dziś nie zdołali jeszcze uzgodnić ścisłego pojęcia nieświadomości i świadomości. “Świadomość to całość przestrzeni i czasu, która w swej najgłębszej istocie może okazać się rzeczywistym Ja. Wydaje się, że świadomość i energia to jedno i to samo; czasoprzestrzeń składa się ze świadomości, a nasze normalne postrzeganie rzeczywistości stanowi właściwie mieszaninę niezliczonych Wszechświatów, z którymi współistniejemy. To, co odczuwamy jako Ja, stanowi jedynie ograniczoną lokalnie projekcję naszych niezliczonych «Ja»" - twierdzą fizycy Jack Sarfatti i Fred Wolf. Jedno przynajmniej wydaje się pewne: pomiędzy świadomością i nieświadomością nie ma sztywnych granic, a tylko płynna bariera", przez którą co pewien czas przenikają “na "światło dzienne" strzępy wspomnień, które mogą świadczyć o istnieniu poprzednich wcieleń. Kluczem do odkrycia naszych wcześniejszych inkarnacji może być hipnoza. Wielu ludzi ma uczucie, jakby już raz żyło w innym czasie, niekiedy w innym miejscu. Co pewien czas pojawiają się strzępy wspomnień, których nie da się z niczym połączyć. Czy to wrażenia, które “zmagazynowali" kiedyś, w którymś momencie życia? A może raczej w ten sposób przez szczelinę czasu przenikają na powierzchnię wspomnienia z okresu wcześniejszych wcieleń? W kręgach ezoterycznych regresja hipnotyczna jest, by tak rzec, na porządku dziennym, ponieważ umożliwia poddanej takiemu zabiegowi osobie cofnięcie się krok po kroku do chwili narodzin i dalej, poza nią - w przeszłość. Gdyby w ten sposób udało się dostarczyć dowodu na to, że wszyscy już kiedyś co najmniej raz żyliśmy, oznaczałoby to prawdziwą rewolucję w naszym widzeniu świata. - Jesteś całkowicie odprężony, zupełnie odprężony i bardzo zmęczony. Czujesz się rzyjemnie ociężały, zapadasz coraz głębiej i głębiej w sen, przyjemny, głęboki, sen hipnotyczny... Głos hipnotyzera Loringa Williamsa jest sugestywny i monotonny. Przed nim na kanapie leży pogrążony w głębokiej hipnozie 15-letni George Field. Williams prowadzi go stopniowo aż do momentu narodzin, a potem ponad sto lat w przeszłość. Z wolna chłopiec zaczyna mówić. - Byłem Jonathanem Powellem... prostym wieśnia kiem z Karoliny Północnej... Żyłem całkiem samotnie na odludziu... w pobliżu miasteczka Jefferson... Urodziłem się w 1832 roku... W czasie wojny secesyjnej zabili mnie zbuntowani żołnierze... chcieli kupić ode mnie ziemniaki...o wiele za tanio... doszło do sprzeczki... Zaczęliśmy obrzucać się obelgami... Strzelili do mnie... postrzał w brzuch... Na ile to było możliwe, Loring Williams sprawdził szczegóły dotyczące Jonathana Powella, wypowiedziane w hipnotycznym transie przez George'a Fielda. Okazało się wówczas, że chłopiec podał informacje na temat okolicy i miasteczka ogólnie nie znane. Na koniec Williams pojechał z chłopcem do Jefferson. Kiedy zahipnotyzował go w obecności historyków tego terenu, stała się rzecz zdumiewająca: jako miejscowy wieśniak Jonathan Powell, chłopiec wymienił nazwiska ówczesnych okolicznych “notabli", nakreślił ich sytuację finansową, szczegółowe usytuowanie i wygląd ich domów. Niestety, nie udało się potwierdzić urzędowo faktu istnienia jakiegoś Jonathana Powella, ponieważ w tej okolicy narodziny i zgony mieszkańców zaczęto rejestrować dopiero od 1912 roku, a więc w 50 lat po śmierci Powella. Ponadto w owym czasie nie prowadzono jeszcze oficjalnej dokumentacji handlu parcelami. Znalazł się jednak pewien ślad: babką Jonathana Powella miała być niejaka Mary Powell. Według świadectwa z 1803 roku jakaś Mary Powell istotnie nabyła kawałek ziemi. Nic więcej jednak w miejscowych archiwach nie znaleziono. Ponieważ ślad ten nie był wystarczający, by dowieść istnienia Jonathana Powella, zaszła konieczność przeprowadzenia dodatkowych badań. Loring Williams opublikował relację z tej niezwykle efektownej, jakkolwiek nie w pełni udokumentowanej re-gresji hipnotycznej. Wkrótce potem George Field otrzymał list. Pewna kobieta o nazwisku panieńskim Powell napisała mu, że jest daleką kuzynką Jonathana Powella. Podała mu szczegóły z życia Jonathana, które przekazywano sobie ustnie w rodzinie. W liście było m.in. takie zdanie: “Jonathan Powell był moim stryjecznym dziadkiem. Został zamordowany przez Jankesów". Dla wielu ludzi hipnoza nadal jest czymś podejrzanym, a w kręgach naukowych wciąż jeszcze czyni się wszystko, by ją zdyskredytować albo całkowicie “odwiesić na kołku". Do dziś wyobrażenia związane z tym zjawiskiem są dość mgliste, pomimo że hipnoza zajmuje już ważne miejsce jako metoda terapii, pozwalając uzyskać stosunkowo szybki i pewny dostęp do podświadomości. W gruncie rzeczy hipnoza jest po prostu czymś w rodzaju snu, stanem przypominającym sen, którego zdarzeniami dobry hipnotyzer potrafi kierować. Zasadniczo hipnozę dzieli się na stadium lekkie i głębokie. Stosując odpowiednią dla danego typu osobowości technikę, można zahipnotyzować każdego. Wprowadzony w stan głębokiej hipnozy człowiek wykonuje w zasadzie wszelkie polecenia, jeśli tylko pozostają one w zgodzie z jego sumieniem. Innymi słowy: polecenia hipnotyzera muszą się zgadzać z zasadami etycznymi osoby zahipnotyzowanej. Dokładnie tak samo jak we śnie, w stanie hipnozy wszelka “rzeczywistość" przyjmowana jest jako coś oczywistego. Możemy na przykład uskrzydleni jak ptaki latać swobodnie w przestrzeni albo leżeć na ziemi, jakby przygnieceni wielkim ciężarem. Podobnie jak osoba pogrążona we śnie, także osoba zahipnotyzowana znajduje się w stanie duchowego i fizycznego odprężenia, podczas gdy jej podświadomość - drugie Ja - wszystko słyszy. Hipnoza nie oznacza bowiem wyłączenia świadomości; osoba zahipnotyzowana potrafi odbierać i przetwarzać wrażenia zmysłowe wszelkiego rodzaju. Tak jak we śnie możemy zostać wyrwani z czasu, czyli poprzez “pęknięcie w czasie" dostać się do innej epoki i z tego “czasu zerowego" ponownie powrócić do teraźniejszości. Hipnoza pozwala zatem zmienić postrzeganie, ponieważ może oddzielić człowieka od określonych aspektów świadomości. Sigmund Freud jako pierwszy zrozumiał, że za myśli i zachowania dorosłych odpowiadają dawno zapomniane, ale przechowywane w podświadomości przeżycia z okresu niemowlęcego i wczesnego dzieciństwa. Niewątpliwie własny, wewnętrzny świat człowieka formowany jest głównie przez wielość wrażeń, które mózg wchłonął właśnie w tym czasie. Przekazywane mózgowi informacje kształtują świadome i nieświadome elementy psychiki. Rozwój osobowości człowieka to proces nader złożony, uzależniony od najróżniejszych czynników. Szczególną rolę odgrywają w nim m.in. własne cechy wrodzone, rodzinne wzorce zachowań, konstytucja, psychiczne i fizyczne procesy dojrzewania, środowisko społeczne i system, przeżycia z wczesnego dzieciństwa, a także procesy edukacyjne. W przeciwieństwie do ateisty Freuda psycholog Carl Gustav Jung wierzył w “religijną ze swej natury duszę człowieka". Wskutek tego przekonania Jungowska interpretacja nieświadomego nie pokrywa się z Freudowską. Wychodząc od swoich doświadczeń lekarskich, Jung rozumiał podświadomość jako tzw. nieświadomość kolektywną. W owej nieświadomości kolektywnej odzwierciedlają się doświadczenia zgromadzone w toku rozwoju całej ludzkości. Inaczej mówiąc: naprzeciwko siebie stają powszechna dla wszystkich ludzi we wszystkich epokach nieświadomość - właśnie nieświadomość kolektywna - i nieświadomość indywidualna, wywodząca się z osobistych doświadczeń pojedynczego człowieka. Nieświadomość kolektywna utożsamia głęboką warstwę nieświadomości o charakterze nieindywidualnym, która spoczywa niejako na drugiej kondygnacji piwnic nieświadomości. Według Junga świadomość kolektywna przechowuje tzw. archetypy, a więc prasymbole ludzkości, w których wyrażają się pierwotne doświadczenia jej życia duchowego. Chodzi tu o pierwotne, istniejące od zawsze, wciąż od nowa pojawiające się kolektywne wyobrażenia lub obrazy, jak np. wąż, smoki, dobre i złe duchy czy też mądry starzec. Te nie wykorzystywane już w świadomości współczesnego człowieka archetypy spychane są w nieświadomość i wydobywają się na powierzchnię dopiero podczas snu. Hipnoza może służyć jako środek komunikacji pomiędzy różnymi warstwami świadomości, ponieważ ma dostęp do dawno zapomnianych doświadczeń, przeżyć i obrazów. W czasie tzw. regresji hipnotycznej dochodzi do zdumiewająco szczegółowego ponownego przeżywania zapo- mnianych lub wypartych wydarzeń. Przy odpowiednim prowadzeniu zahipnotyzowana osoba może ponownie przeżyć swoje dzieciństwo, a nawet moment przyjścia na świat. Ludzie, którzy w stanie hipnozy przeniesieni zostają poza moment swoich narodzin, twierdzą, że żyją w takim a takim wieku i są panem X czy panią Y. Niekiedy nawet odzywają się w obcych językach, których na jawie nigdy nie znali. Zgodnie z oczekiwaniem okazuje się potem, że język ten dokładnie odpowiada krajowi czy okolicy, w której żyć miała przemawiająca ustami zahipnotyzowanego osoba. Jakby nie dość na tym, w niektórych przypadkach językoznawcy stwierdzili w tych wypowiedziach występowanie naleciałości dialektycznych czy archaicznych form językowych, charakterystycznych dla epoki, w której osoba zahipnotyzowana wiodła swoje wcześniejsze życie. Co osobliwe, taka osoba rozumie wszelkie pytania zadane jej we współczesnym języku i potrafi w nim odpowiedzieć, chociaż niekiedy woli język, którym posługiwała się w swoim dawnym wcieleniu. W tym kontekście warto przytoczyć pewien ciekawy przypadek, który relacjonuje w swojej książce Niemand stirbt fur alle Zeit (Nikt nie umiera raz na zawsze) Jan Currie. Pewien lekarz z Filadelfii od czasu do czasu stosował w swojej praktyce hipnozę jako metodę terapii. W roku 1955 zaczął eksperymenty hipnotyczne z pewną 37-letnią kobietą. Zauważywszy, że od razu zapada ona w głęboki trans, rozpoczął z nią próby regresji hipnotycznej. W czasie jednej z sesji kobieta zaczęła nagle odpowiadać głębokim, męskim głosem, posługując się łamaną angielszczyzną z wyraźnie skandynawskim akcentem. Twierdziła teraz, że nazywa się Jensen Jacoby, i od czasu do czasu odpowiadała na pytania w jakimś języku skandynawskim. Najwyraźniej hipnotyzerowi udało się przenieść ją przez szczelinę czasu w życie niejakiego Jensena Jacoby. W kilku sesjach brali udział Skandynawowie, m.in. Szwed dr Nils Sahlin, dawny dyrektor Amerykańsko-Szwedzkiego Muzeum Historycznego w Filadelfii. Jak się okazało, Jensen Jacoby normalnie posługiwał się archaiczną odmianą szwedzkiego, ale doskonale rozumiał także współczesny szwedzki. Opisywał swoje życie prostego wieśniaka w Szwecji sprzed kilku wieków... Również interesujący się zjawiskami parapsychologicznymi pisarz Jess Stearn zajmował się regresją hipnotyczną. Poprosił hipnotyzera i zarazem założyciela Akademii Humanistyki Stosowanej w Nowym Jorku Josepha Lampla, aby zechciał zbadać wspólnie z nim jeden z takich przypadków w Kanadzie. Chodziło o mieszkającą w Orillia w Ontario 17-letnią Joannę Mclver, która twierdziła, że już kiedyś raz żyła. Joseph Lampl miał ją cofnąć w hipnozie do tego wcześniejszego życia. Lamplowi udało się przenieść siedemnastolatkę w życie urodzonej w 1832 roku Susan Garnier-Marrow. Ojciec Susan był farmerem; w hipnozie Joannę (Susan) pamiętała nazwiska różnych sąsiadów, przeżyła raz jeszcze swój ślub z farmerem Thomasem Marrowem, który potem zginął w wypadku na farmie. Jako młoda wdowa Susan wiodła potem biedne życie w samotnej chacie. Jess Stearn pisał później, jak wielkie wrażenie wywarł na nim “realizm, z jakim dziewczyna przedstawiała w hipnozie życie Susan Garnier-Marrow". W czasie transu hipnotycznego zmieniły się rysy Joanne. Twarz stała się pociągła, oczy dziwnie ukośne, zupełnie tak, jakby do nowej psychiki należało także nowe ciało. Wypytywana przez Lampla w czasie seansu Joannę (Susan) podawała dokładne ceny wielu produktów spożywczych i przedmiotów użytkowych, za jakie można było je wtedy nabyć. Jej intonacja nabrała specyficznego rytmu, pozwalając domyślać się pochodzenia z francuskojęzycznej części Kanady. Susan Garnier-Marrow zmarła w 1903 roku. Joannę opisała w hipnozie nie tylko swój pogrzeb jako Susan, ale także miejsce za kościołem, gdzie znajdował się jej grób. Dziś jest tam wielki ogrodzony poligon czołgowy. Informacje Joannę okazały się jak najbardziej prawdziwe, chociaż wskazane przez nią miejsce przekazano armii przed drugą wojną światową, kiedy jej nie było jeszcze na świecie. Jess Stearn, dr Lampl i Joannę Mclver otrzymali specjalne zezwolenie na odwiedzenie poligonu. Ich przewodnikiem był major Malone. Już wkrótce Joannę zaczęła się spierać z oficerem o położenie zapamiętanego podświadomie cmentarza i należącego do niego kościoła. Major powoływał się na zapewnienia złożone wcześniejszym mieszkańcom tego terenu, że wszystkie ewentualne groby zostaną zachowane, i dowodził na podstawie planów i map urzędowych, że w miejscu, które wymienia Joannę, nigdy nie było żadnego cmentarza ani kościoła. Joannę nie dała się jednak zbić z tropu. Uparcie przeszukiwała zapamiętane podświadomie miejsce, aż wreszcie znalazła w zrytej gąsienicami czołgów ziemi okruchy potrzaskanych nagrobków: był to dawny cmentarz i miejsce, gdzie stał niegdyś kościół. Nawet bez hipnozy może się zdarzyć, że obudzą się w nas wspomnienia wcześniejszego życia. Znane są liczne przypadki, kiedy wiedza o poprzednim wcieleniu bez specjalnego bodźca przedostaje się na powierzchnię świadomości. Zwłaszcza dzieci miewają niekiedy wspomnienia szczególnych przeżyć. Pewna kobieta prowadziła na przykład swego siostrzeńca, Ismada Elawara, ulicą swojej rodzinnej wioski Kornaiel w Libanie. Naprzeciwko nich szedł jakiś obcy mężczyzna, ale chłopczyk podbiegł do niego i przytulił się. Zdumiony mężczyzna spytał: - To ty mnie znasz? - Tak, byłeś przecież moim sąsiadem – odpowiedział chłopczyk. Ismad Elawar urodził się w grudniu 1958 w Kornaiel pod Bejrutem. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział, brzmiały “Dżamila" i “Mahmud". Ale w jego rodzinie nikt nie nosił takich imion. Gdy tylko nauczył się mówić, zaczął opowiadać o pięknej Dżamili, do której krytycznie przyrównywał swoją obecną matkę. Podawał swoim rodzicom wydarzenia i. nazwiska, o których nie mieli najmniejszego pojęcia. Opowiadał o mężczyźnie, który umarł, ponieważ ciężarówka zmiażdżyła mu obie nogi. Ismad upierał się, że jest z rodziny Bouhamzy z Khriby. Ale żeby dostać się do tej oddalonej prawie 30 kilometrów od jego wioski miejscowości, trzeba było przejść przez przełęcz górską. Chłopiec często powtarzał, jak bardzo się cieszy, że może chodzić. Bezustannie zamęczał rodziców, żeby zabrali go do Khriby. Jego opowieści irytowały zwłaszcza ojca. W kilku wioskach Izraela, Syrii i Libanu po dziś dzień żyją potomkowie druzów. Reinkarnacja jest częścią wiary tej islamskiej sekty. Dlatego rodzice Ismada doskonale wiedzieli, o czym mówi ich syn. Mimo wszystko ojciec miał już w pewnym momencie dosyć jego opowieści i zagroził, że go spierze, jeśli Ismad nie przestanie wygadywać tych “głupich bredni". Skarcony chłopiec opowiadał o swoich dawnych przeżyciach już tylko matce i dziadkom. Ale kiedy ojciec dowiedział się, że obcy mężczyzna, do którego jego syn przytulił się na ulicy, pochodzi z Khriby, dało mu to do myślenia. Rodzice chłopca nie przywiązywali oczywiście żadnej wagi do opowieści syna, nie próbowali ich też sprawdzić. Ich zdaniem Ismad uroił sobie po prostu, że jest Mahmudem Bouhamzy, którego żoną miała być piękna Dżamila. W roku 1963 pięcioletni wówczas Ismad po raz pierwszy towarzyszył ojcu, który pojechał do Khriby, ale w czasie tego pobytu jego ojciec nie nawiązał jeszcze żadnego kontaktu z rodziną Bouhamzy. W połowie marca 1964 roku do Kornaiel przyjechał ówczesny szef Wydziału Psychiatrycznego Uniwersytetu Stanowego w Wirginii profesor Jan Stevenson. Młody Libańczyk, którego profesor Stevenson poznał w roku 1962 w Brazylii, prosił w napisanym po arabsku liście polecającym do mieszkającego w Kornaiel brata, aby ten zechciał służyć profesorowi informacjami na temat przypadków reinkarnacji. Niestety, adresat wyprowadził się jakiś czas temu do Bejrutu. Kiedy profesor Stevenson podał powód swojego przyjazdu do wioski, dowiedział się o przypadku małego Ismada Elawara. Oczywiście natychmiast udał się z chłopcem do ^"by, gdzie się okazało, że wszystkie wymieniane przez Ismada osoby rzeczywiście tam żyły, albo nawet żyją nadal. Przejechany przez ciężarówkę Said Bouhamzy miał złamane obie nogi i zmarł po operacji. Pozostałe szczegóły jego życia nie zgadzały się z informacjami podawanymi przez Ismada, także dom, o którym tak często chłopak mówił, nie mógł być jego. Dane te pasowały natomiast do Ibrahima Bouhamzy, kuzyna i przyjaciela zmarłego, którego dom stał niespełna 100 metrów od domu Saida. Dżamila była piękną kochanką Ibrahima. Ku zgorszeniu całej wioski para ta żyła “na kocią łapę". Ibrahim, który zmarł na gruźlicę w wieku 25 lat, szczególnie cierpiał i uskarżał się z tego powodu, że przez ostatnie sześć miesięcy życia nie mógł chodzić, tylko leżał w łóżku. Jeden z wujów Ibrahima miał na imię Mahmud, był kiedyś kierowcą ciężarówki i miał wiele nieszczęśliwych wypadków. Wszystkie wymienianie przez małego Ismada imiona pozostawały w związku z rodziną Bouhamzy, a nieznajomy, którego chłopiec objął na ulicy swojej wioski, był sąsiadem Ibrahima. 19 marca profesor Stevenson z Ismadem i jego ojcem oglądał nie zamieszkany od wielu lat i specjalnie dla nich otworzony dom zmarłego Ibrahima. Ismad doskonale orientował się w całym wyposażeniu domu i umiał dokładnie odpowiedzieć na pytania dotyczące jego urządzenia za życia Ibrahima. Skąd miał te wiadomości? Stwierdzono też pewne wspólne cechy charakteru obydwu. Na przykład Ibrahim kochał polowania, pięcioletni Ismad również niezwykle interesował się wszystkim, co dotyczyło polowań. Chłopak mówił też zdumiewająco dobrze - jak na swój wiek - po francusku, czego nie można było powiedzieć o innych członkach rodziny. Ibrahim zaś służył w armii francuskiej i mówił płynnie w tym języku. Zarówno Ibrahim, jak i Ismad byli porywczy i nieopanowani. W dodatku aż do piątego roku życia Ismad panicznie bał się wszelkich ciężarówek i autobusów. Na podstawie drobiazgowych badań niezliczonych relacji osób wspominających swoje poprzednie wcielenia Stevenson doszedł do wniosku, że cały szereg tych wspomnień jest niewątpliwie autentycznych. Tacy ludzie rzeczywiście żyli, zmarli i narodzili się ponownie. Przykładem tego jest Indianin ze szczepu Tlingit Victor Vincent, który zmarł w roku 1946. Na rok przed śmiercią powiedział swej bardzo bliskiej kuzynce, pani Chotkin, że powróci jako jej przyszły syn. Rozpozna go po dwóch bliznach operacyjnych, takich jakie ma on sam. Jedna po prawej stronie pod nosem, druga na plecach. Obie rzucały się w oczy z powodu okrągłych wgłębień po ukłuciach igłą. W 18 miesięcy po śmierci Victora jego kuzynka urodziła syna i nazwała go po ojcu Corliss. Chłopiec przyszedł na świat z dwoma znamionami wyglądającymi jak blizny Victora Vincenta i tak samo umiejscowionymi. To pod nosem chłopca było ciemniejsze od skóry wokół i “wyraźnie ząbkowane", jak stwierdził profesor Stevenson w roku 1962. “Znamię na plecach było silnie zabarwione i wypukłe [...], około 2,5 centymetra długości i 0,5 centymetra szerokości. Na obrzeżach [...] wokół właściwej blizny wyraźnie widoczne liczne okrągłe wgłębienia" - opisał swoje oględziny profesor. Kiedy chłopiec miał 13 miesięcy i zaczął mówić, rodzice próbowali nauczyć go wymawiać swoje imię, a wtedy malec otworzył usta i zadziwiająco poprawnie jak na ten wiek powiedział do matki w języku Tlingitów: - Nie znasz mnie? Przecież jestem Kahkody. (Tak brzmiało plemienne przezwisko zmarłego Victora Vincenta). Gdy matka wybrała się z dwuletniem Corlissem na spacer w okolice doków, w pewnym momencie malec zaczął się wiercić z przejęcia w wózeczku na widok spotkanej kobiety. To moja Susie! - wykrzyknął rozpromieniony. Susie była synową zmarłego Victora Vincenta, której dwuletni Corliss nigdy wcześniej nie widział na oczy. Chłopiec głaskał ją czule, nazwał ją (poprawnie) jej imieniem szczepowym i co chwila wykrzykiwał radośnie: “Moja Susie, moja Susie!" W kilka tygodni później, także w czasie spaceru, Corliss powiedział nagle: - To mój syn William. Victor Vincent rzeczywiście miał syna Williama, ale pani Chotkin spostrzegła go dopiero, kiedy Corliss zwrócił jej uwagę na niego. Te i inne podobne zdarzenia miały miejsca przed ukończeniem przez Corlissa 6 lat. Później wspomnienia poprzedniego życia coraz bardziej się zacierały i w wieku 15 lat Corliss nic już nie pamiętał. Jeden z najbardziej osobliwych przypadków reinkarnacji zbadał Brytyjczyk dr Arthur Guirdham. Jego pacjentka, “pani Smith", przeżywała na jawie - ale przede wszystkim w snach - swoje wcześniejsze życie w XIII wieku. Doktor Guirdham z całą starannością zajął się jej przypadkiem. Ten z natury sceptyczny lekarz o specjalizacji psychiatrycznej doskonale potrafił rozróżnić fantazje od rzeczywistości. Badając prawdziwość relacji “pani Smith", starał się być tylko i wyłącznie historykiem amatorem, odrzucając myślenie kategoriami psychiatrycznymi. Konsultował się ze znakomitymi historykami światowego formatu, m.in. z profesorem Nellim z Uniwersytetu w Tuluzie, by po jak naj- dokładniejszym przebadaniu wszystkich faktów dojść do wniosku, że w opisanym przypadku mamy do czynienia z dowiedzioną reinkarnacją. “Pani Smith" żyła we Francji w XIII wieku i była heretyczką. Zapisała nazwy miejscowości, realia historyczne, wydarzenia z tamtego okresu, opisała szczegóły ubioru i podała mnóstwo innych informacji. Doktorowi Guirdhamowi udało się nie tylko ustalić do- kładny dzień, w którym przed 700 laty “pani Smith" stawiła się przed obliczem inkwizycji, lecz także nazwiska członków jej ówczesnej rodziny oraz “współwinowajców". Po długotrwałych badaniach i studiach znanych historyków musiano uznać prawdziwość informacji podanych przez “panią Smith". Nawet jeśli sceptycy wciąż uznają reinkarnację za nie dowiedzioną w 100 procentach, to jednak skłania do myślenia fakt, że w głębinach naszej podświadomości drzemią sceny i doświadczenia z ubiegłych wieków, gotowe niejako w każdej chwili do przywołania. Zupełnie tak, jakby wszystko, co kiedyś było, gdzieś jeszcze istniało. Pogląd ten znajduje dodatkowe potwierdzenie w optycznym i akustycznym odbiorze realistycznych projekcji minionych wydarzeń. Zdarza się na przykład, że ludzie zupełnie niespodziewanie wpadają przez szczelinę czasu w sytuacje z głębokiej przeszłości. W ułamku sekundy zostają wyrwani z teraźniejszości, by jak podróżnicy w czasie uczestniczyć w wydarzeniach, które miały miejsce dawno, dawno temu. Szukając wyjaśnienia tego paradoksu czasowego, powracają potem zdezorientowani przygodą do codzienności. IV Uskok czasu Astrofizycy przyjmują dziś założenie, iż przestrzeń i czas we Wszechświecie stanowią nierozerwalną całość. Jeśli na przykład dziś spojrzymy w niebo i ujrzymy wybuchającą gwiazdę - Supernową - to w tym samym momencie uświadamiamy sobie, że ta gwiezdna eksplozja miała miejsce, być może, miliony lat temu i jesteśmy “świadkami" dawno minionego zdarzenia. Wskutek bowiem gigantycznych odległości światło tego wybuchu potrzebuje nieskończenie długiego czasu, by dotrzeć do Ziemi, to znaczy stać się dla nas widzialne. Nie widzimy zatem gwiazd takimi, jakie są obecnie, tylko takimi, jakimi były kiedyś. Nadzwyczajność takiego wybuchu gwiazdy polega na tym, że jesteśmy wprawdzie świadkami wydarzenia, które miało miejsce dawno temu, ale przeżywamy je w teraźniejszości. Jeśli idzie o czas, matematycy wahają się pomiędzy dwiema koncepcjami. Jedna z nich jest globalna; według niej teraźniejszość woła przyszłość i odpowiada na wołanie przeszłości. Według drugiej koncepcji strumień czasu jest ciągiem w istocie niezależnych od siebie stanów, przy czym ślady przeszłości bardzo szybko ulegają zatarciu, a każda chwila przynosi w stosunku do minionej coś zasadniczo nowego. Wskutek istnienia zjawiska zwanego szczeliną czasu prawdziwa natura czasu nie daje się jednak ująć w formie prawidłowości matematycznych. Niezależnie od tego, czym tak naprawdę jest czas, wydaje się, że odchodzące w przeszłość wydarzenia nie rozpływają się tak po prostu w “nicości", tylko istnieją gdzieś w czasoprzestrzeni niejako gotowe do przywołania. Odnosi się niemal wrażenie, jakby każde zdarzenie, każdy czyn, każda myśl pozostawiały tam swój “odcisk", który w określonych okolicznościach fizykalnych i psychicznych może w każdej chwili pojawić się jako kopia - choć nie do końca identyczna z oryginałem. Takie bowiem “skopiowane" wydarzenia z przeszłości sprawiają wrażenie “bezdusznych" - coś w nich jest nie tak, są jakieś niesamowite. Paryż, 10 sierpnia 1901 roku. Annę Moberley, dyrektorka St. Hugh College w Orfordzie, i jej koleżanka dr Eleanor Francis Jourdain opuszczają pałac wersalski i schodzą długimi schodami pod gołym niebem w stronę parku. Zmierzają do Petit Trianon, małego pałacyku, w którym spędziła kilka lat przed rewolucją 1789 roku nieszczęsna Maria Antonina. Polną drogą docierają do opuszczonych zagród. Leży tam staroświecki pług. Potem z naprzeciwka nadchodzą dwaj mężczyźni w długich, zielonych płaszczach. Na głowach mają trójgraniaste kapelusze. Kiedy pani Jourdain pyta ich o drogę, bez słowa pokazują, że prosto. Biorąc osobliwe stroje nieznajomych za dodatkową atrakcję turystyczną, obie panie nie zwracają na to specjalnej uwagi. Po jakimś czasie dochodzą do samotnego domu. Na schodach stoi kobieta z dzbanem wody w ręku. Pochyla się do może 13-letniej dziewczynki, która wyciąga obie dłonie w stronę dzbana. Kobieta i dziewczynka wyglądają jak zastygłe w tym geście. Ich białe, wychodzące spod gorsetu mantylki jaśnieją. Po raz pierwszy obie Angielki zaczynają czuć się nieswojo. Uświadamiają sobie, że coś jest w tym wszystkim nie w porządku. Niepewnie podążają dalej. Wreszcie docierają do pawilonu w środku lasu. Miejsce jest wybitnie nieprzyjemne, emanuje z niego jakaś przygnębiająca atmosfera. W do- datku jest tam mężczyzna o odpychającej, zeszpeconej ospą twarzy. Ma pelerynę, na głowie sombrero. Wydaje się nie dostrzegać obu pań, a w każdym razie nie zwraca na nie uwagi. Nagle nie wiadomo skąd przybiega młodzieniec w długim, ciemnym płaszczu i butach ze sprzączkami. - Tędy nie wolno wchodzić - woła do Angielek. Jednocześnie wskazuje dłonią na prawo i mówi: - Tam! Tam znajdą panie dom. Chociaż obie angielskie nauczycielki mówią po francusku, rozumieją go tylko częściowo. Młodzieniec, wyraźnie zaintrygowany, uśmiecha się i odchodzi. Odgłos jego pośpiesznych kroków słychać jeszcze przez dłuższą chwilę. Obie panie w milczeniu podążają dalej. Po chwili dochodzą do wąskiego, zrobionego z ledwie ociosanych bali mostka nad wąwozem. Po drugiej stronie, przez okoloną drzewami łąkę wije się ścieżka. W niewielkiej odległości widać pawilon o zamkniętych okiennicach. Po lewej i prawej stronie łąka opada tarasami. Na łące siedzi kobieta odwrócona plecami do domu. Trzyma w dłoni duży arkusz papieru, przyglądając się widocznie rysunkowi, nad którym pracuje. Jest to nader przyjemna, nie całkiem już młoda osoba w letniej sukience o długiej talii i bardzo sutej, krótkiej dolnej części. Bardzo niezwykły to widok. Wokół ramion ma udrapowaną bladozieloną mantylkę, na blond włosach biały kapelusz o szerokim rondzie. Kiedy Angielki zbliżają się do domu przy końcu jednego z tarasów, nagle otwierają się drzwi, by zaraz potem zatrzasnąć się z hukiem. Wychodzi mężczyzna o wyglądzie służącego, choć bez liberii. Ponieważ obie panie mają wrażenie, iż weszły bez zezwolenia na czyjąś prywatną posesję, idą za tym mężczyzną - i nagle, w jednej chwili znajdują się w tłumie ludzi uczestniczących w ceremonii ślubnej. Wszyscy są ubrani według kanonów mody z 1901 roku! Po powrocie do Anglii obie nauczycielki raz jeszcze przeanalizowały swoją przygodę. Ku ich zdumieniu okazało się, że każda z nich widziała co innego: pani A. Moberley na przykład kobietę na łące z arkuszem papieru w dłoni, pani E. Jourdain natomiast staroświecki pług przy opuszczonej zagrodzie. Ponieważ nie potrafią sobie wyjaśnić swoich częściowo różnych spostrzeżeń, dokonują szczegółowej analizy wydarzeń owego popołudnia 10 sierpnia 1901 roku. Następnie postanawiają zebrać wszelkie dostępne informacje na temat Petit Trianon. W roku 1904 udają się ponownie do Wersalu. W czasie zwiedzania stwierdzają ze zdumieniem, że mały domek, przy którym pani Jourdain widziała kobietę z dzbanem i dziewczynkę, wygląda zupełnie inaczej. Również tam, gdzie spotkały dwóch mężczyzn w zielonych płaszczach i trójgraniastych kapeluszach, wszystko było inne. Ścieżki, gdzie nieznajomy młodzieniec wskazał im drogę do Petit Trianon, już nie ma. W ogóle wszystko wygląda inaczej, cały park jakby się “skurczył", nie ma drewnianego mostka, nie ma drogi w wąwozie. A tam, gdzie na łące siedziała kobieta z rysunkiem, rośnie potężny krzew. W czasie wieloletnich, systematycznych badań Angielki próbują rzucić nieco światła na te wydarzenia. Docierają do planów terenów Wersalu, przeglądają we francuskiej Bibliotece Narodowej dokumenty, konsultują się z historykami. Coraz wyraźniej zaczyna się rysować nastę- pujący obraz: Pług, który widziała pani Jourdain, nie należał wprawdzie do Petit Trianon, ale istnieje pisemna informacja, że był tam raz przechowywany i po Rewolucji Francuskiej sprzedano go. W Wersalu XVIII wieku tylko służba pałacowa nosiła zielone liberie. Dwaj mężczyźni w zielonych płaszczach i trójgraniastych kapeluszach zostali zidentyfikowani jako bracia Bercy! 5 października 1789 roku, kiedy królowa Maria Antonina przebywała w Petit Trianon, trzymali tam straż. Na podstawie materiałów historycznych udało się dowieść, że 13-letnia dziewczynka wyciągająca ręce po dzban to Marion, córka ogrodnika, a mężczyzna z oszpeconą ospą twarzą i w sombrerze na głowie (które weszło w modę około 1789 roku) to hrabia Yandreuil, Kreol, który znacznie przyczynił się do upadku Marii Antoniny. Jeśli idzie o przebiegającego młodzieńca w butach ze sprzączkami, to był to paź, którego - jak mówią źródła historyczne - ochmistrz pałacu wysłał do Petit Trianon, aby przekazał królowej wiadomość o konieczności natychmiastowej ucieczki, ponieważ z Paryża nadciąga tłum. Ponadto jest dowiedzione historycznie, że 5 października 1789 Maria Antonina otrzymała w parku wiadomość od posłańca, iż zostanie zabrana z Petit Trianon w bezpieczne miejsce. Z materiałów archiwalnych wynikało nawet, że modystka królowej, madame Eloffe, jeszcze w 1789 roku uszyła dla niej dwie zielone, jedwabne mantylki. W 1902 roku pani A. Moberley przypadkowo zobaczyła portret Marii Antoniny pędzla Wertmiillera. Ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu osoba na portrecie miała rysy twarzy kobiety widzianej przez nią w Petit Trianon. “Wszystko stało się dziwnie nienaturalne i sprawiało nieprzyjemne wrażenie" - napisała A. Moberley, relacjonując moment nagłego pojawienia się obcego krajobrazu z innej epoki. - “Nawet drzewa za budynkami sprawiały wrażenie płaskich i bezbarwnych, zupełnie jak na gobelinie. Nie było ani światła, ani cienia. Nie czuło się najmniejszego powiewu. Panowała absolutna cisza". Pani Jourdain potwierdziła to wrażenie słowami: “Cała ta scena - drzewa, niebo i budynki - emanowała jakąś niesamowitością". Co się takiego stało? Pierwsze narzucające się wyjaśnienie to to, że obie panie miały sen na jawie. Lecz uznanie za prawdopodobne, że obie w tym samym czasie, w tym samym miejscu miały ten sam sen, jest zbyt daleko posuniętym naginaniem faktów. Chyba żeby świadomie bądź nieświadomie wpływały na siebie wzajemnie. Możliwe byłoby oczywiście i to, że Angielki wymyśliły całą historię, aby zwrócić na siebie uwagę. Przeciwko takiemu przypuszczeniu przemawia fakt, że swoją relację o tych wydarzeniach opublikowały dopiero w wiele lat później, a poza tym uchodziły za osoby jak najbardziej zrów- noważone i odpowiedzialne. Pozostaje jeszcze jedno - dość niezwykłe - wyjaśnienie. Otóż za sprawą nie znanej przyczyny obie panie zostały przeniesione w inny wymiar czasowy, gdzie przeżyły ułamek minionych wydarzeń. 10 sierpnia 1901 roku nad Europą zarejestrowano silne burze elektryczne. Czy to właśnie wywołało lokalną zmianę wymiaru czasowego w okolicach Wersalu? Co jakiś czas nowe, niezwykłe wydarzenia podbudowują teorię, podług której dochodzi niekiedy do zatrzymania, czy nawet “przerwania" normalnego strumienia czasu. W lipcu 1975 roku podczas ekspedycji filmowo-badawczej jachtu “New Freedom" około 75 mil na północny wschód od Bimini zdarzył się następujący wypadek: Jacht dostał się w obszar niezwykle silnej burzy elektromagnetycznej, w czasie której nie spadła ani jedna kropla deszczu. Bezchmurne niebo co chwilę przeszywały zielone lub fioletowe błyskawice. W kulminacyjnym momencie suchej burzy elektromagnetycznej wydawało się, jakby od oślepiającej plątaniny błyskawic, którym towarzyszyły ogłuszające grzmoty, miało “pęknąć niebo". Doktor Jim Thorne, kierownik wyprawy, który fotografował to zapierające dech w piersiach zjawisko swoim 35-milimetrowym pentaxem, skierował obiektyw na horyzont dokładnie w tym momencie, kiedy burza osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Oczywiście był bardzo ciekaw, czy udało mu się “wiernie" uchwycić na zdjęciach przebieg zjawiska. Ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu stwierdził potem, że na zdjęciu znajduje się więcej, niż widział na własne oczy. Po lewej stronie kadru, w odległości zaledwie 25-35 metrów od jachtu, widoczne było coś jak żagiel dużego okrętu płynącego pod pełnymi żaglami. Ani jednak przed burzą, ani po niej nie było w pobliżu “New Freedom" żadnych statków. Cała uwaga załogi była oczywiście skierowana na obserwowanie fajerwerku błyskawic na horyzoncie, natomiast “chłodne oko" obiektywu uchwyciło wszystko, co w danym momencie znajdowało się w jego “polu widzenia". Technicy i specjaliści od fotografii wykluczyli możliwość błędów aparatu czy procesu wywoływania kliszy. Nie było żadnej wady sprzętu ani też przekonującego wyjaśnienia, w jaki sposób mogło “zmaterializować" się coś takiego jak żagiel i rufa staroświeckiego żaglowca i zostać utrwalone na kliszy w kulminacyjnym momencie elektrycznej burzy. Tajemniczy incydent, którego po dziś dzień nie udało się w żaden sposób wyjaśnić. Nie mniej zagadek dostarczają od czasu do czasu przekazy na falach radiowych, sprawiające wrażenie, jakby zatrzymał się czas. Na przykład pewien program telewizyjny odebrano po latach od momentu emisji, zupełnie jakby w międzyczasie “zgubił się" gdzieś w szczelinie czasu. Incydent, który wydarzył się 14 września 1963 roku w Anglii, jest rzeczywiście dość niezwykły. Otóż ku zdu- mieniu brytyjskich telewidzów program telewizyjny co jakiś czas zakłócany był przez inny - nadawany przez KLEE-TV w Houston w Teksasie! Obydwa programy pojawiały się na zmianę na ekranach brytyjskich telewizorów, przy czym program z Teksasu odbierany był nawet lepiej od brytyjskiego. Skargi na zakłócający odbiór nadajnik nie mogły zostać w odpowiedni sposób załatwione, ponieważ program, o który chodziło, wyemitowany został kilka lat wcześniej, a KLEE-TV dawno już nie istniało. Również firma elektroniczna Atlantis Electronics Ltd. z Lancaster w Anglii, której zlecono zbadanie tego incydentu, nie doszła do żadnych wniosków. Jak wynika ze spekulacji niektórych badaczy, pewne strefy naszej Ziemi wydają się bardziej od innych narażone na zjawisko szczeliny czasu. W miejscach tych bowiem - jak np. w Trójkącie Bermudzkim - bezustannie zdarzają się tajemnicze wypadki. W przeciwieństwie do sprawy Petit Trianon, gdzie najwyraźniej doszło do projekcji sceny z przeszłości w teraźniejszość, w Trójkącie Bermudzkim cały czas giną samoloty, statki i ludzie, w większości wypadków nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. V Wrota nicości Od setek lat w zagadkowy sposób z powierzchni Ziemi znikają bez śladu ludzie. Nagle znikają z oczu patrzącym, zupełnie jakby wpadli w szczelinę czasu. W ułamku sekundy przestają istnieć, rozpływając się w powietrzu tam, gdzie akurat stali. Co się z nimi dzieje? Dokąd się przenoszą? Jakie pozostają możliwości wyjaśnienia, jeśli wykluczyć trzeba uprowadzenie, wypadek czy inne naturalne zdarzenie? Jak wynika z najnowszych badań, musimy pogodzić się z faktem, że wskutek równoczesnego działania różnych sił - na przykład intensywnego promieniowania elektromagnetycznego - w obrębie kontinuum przestrzenno-czasowego może dojść do zaburzeń, które nie tylko przekształcają czasoprzestrzeń, ale czasem nawet ją rozrywają, by na jakiś czas otworzyć “drzwi" do innych wymiarów - równoległych do naszego światów. Tak więc można przyjąć, iż tacy “znikający" ludzie wpadają niejako w “wilcze doły" czasu, jak to się zdarzyło na przykład z 19-letnim Bruce'em Burkanem, który 24 października 1967 roku siedział na ławce końcowego przystanku autobusowego w Newark. Miał na sobie tani, źle leżący garnitur, w kieszeni dokładnie 7 centów i nie miał pojęcia, dlaczego tam siedzi i co się z nim działo przez ostatnie dwa miesiące. 22 sierpnia Bruce Burkan pojechał ze swoją dziewczyną popływać na plażę Asbury Parks w New Jersey. Nieco później poszedł w spodenkach kąpielowych na parking, żeby wziąć coś z samochodu. Ponieważ długo nie wracał, jego dziewczyna zaczęła się niepokoić i poszła go szukać, lecz bez rezultatu. Samochód stał zamknięty na parkingu, gdzie zostawili go przed dwiema godzinami, a Bruce Burkan zniknął bez śladu. Rodzice natychmiast zgłosili jego zaginięcie, co również nie dało rezultatu. Nabrawszy w końcu przekonania, że ich syna nie ma już wśród żywych, odprawili uroczystość żałobną na jego cześć. Kiedy w dwa miesiące później Burkan niejako znikąd pojawił się w Newark, nie miał pojęcia, co się z nim działo przez miniony okres. Szczególnie niepokoił go fakt, że według oficjalnych danych nikt go przez ten czas nigdzie nie widział ani nie rozpoznał, chociaż jego ognistorude włosy stanowiły dostateczny znak szczególny! Dziennikarzom powiedział, że ma wrażenie, jakby czas z okresu pomiędzy 22 sierpnia a 24 października przestał istnieć. Widocznie owe dwa miesiące z życia Bruce'a Burkana zniknęfy w szczelinie czasu... W całkowicie nie wyjaśniony sposób giną w piaskach arabskiej pustyni ślady dwóch angielskich oficerów lotnictwa. Pilot D. R. Stewart i porucznik W. T. Day wyruszyli 24 lipca 1924 roku na jeden ze swych regularnych lotów rozpoznawczych. Kiedy nie powrócili na czas, następnego dnia zorganizowano ekspedycję, która udała się na poszukiwania. Ekipa ratunkowa odnalazła wreszcie gotowy do startu samolot na pustyni. Nie brakowało paliwa, nie widać było żadnych śladów walki czy czegokolwiek, co wskazywałoby na inne problemy. Jedyne, co znaleziono, to odciski stóp dwóch ludzi, które w odległości kilku kroków od maszyny gwałtownie się urywały. Poza nimi nigdy nie znaleziono żadnego śladu po obu angielskich lotnikach. Jeden z najbardziej wyrazistych przypadków zniknięcia bez śladu wydarzył się w 1880 roku. Miało to miejsce 23 września wspomnianego roku na pastwisku stadniny koni, mniej więcej 18 kilometrów od miasteczka Gallatin, w pobliżu Nasłwille w amerykańskim stanie Tennessee. Mieszkał tam David Lang, właściciel stadniny, wraz z żoną i dwójką dzieci, 8-letnim George'em i 11-letnią Sarą. Tego wrześniowego ranka David Lang wyszedł z domu frontowymi drzwiami i przez chwilę rozmawiał z bawiącymi się przed domem dziećmi. Stojąca za nim żona cieszyła się tą chwilą rodzinnej idylli przed rozejściem się wszystkich do swoich zajęć. Następnie pan Lang pomachał dłonią na pożegnanie, zszedł po schodach i energicznym krokiem ruszył przez łąkę w stronę stajni. Kiedy pani Lang patrzyła za oddalającym się mężem, wschodzące słońce świeciło jej prosto w oczy. Nagle spostrzegła otwarty powóz, który otoczony tumanem kurzu, wspinał się długim podjazdem do farmy. “Jakże długo już trwa susza" - pomyślała kobieta, starając się rozpoznać, kto jedzie tym powozem. Był to jej brat wraz ze znanym prawnikiem z miasta, sędzią Augustem Peckiem. Pani Lang podeszła do dużego dzwonka, żeby zawrócić męża z drogi w przeświadczeniu, że ma on pewnie coś do omówienia z przybyszami. Kiedy wyciągała rękę, żeby wprawić dzwon w ruch, widziała jeszcze jego postać w połowie wielkiego pastwiska. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy nagle “rozpłynął się w powietrzu", zanim zdążyła uruchomić dzwon. W mgnieniu oka, tak jak szedł, jej mąż niespodziewanie zniknął z łąki. - W tym samym momencie odebrało też mowę sędziemu Peckowi siedzącemu w powozie. Zwrócony w stronę pastwiska, widział Davida Langa i właśnie zamierzał do niego zawołać, kiedy hodowca nagle na jego oczach bez śladu “rozpłynął" się w powietrzu.Wielki Boże - wymamrotał siędzia. - Co się z nim stało? - O czym pan mówi? - spytał zdezorientowany szwagier Langa. Zbity z tropu sędzia niespokojnie wiercił się na siedzeniu. - Nie do wiary - powiedział. - Dopiero co widziałem Langa, jak przechodził przez łąkę. A potem w jednej sekundzie zniknął mi z oczu. Wysiądźmy zobaczyć, co się stało. Obydwaj mężczyźni wysiedli z powozu i szybko podążyli przez łąkę. Również pani Lang biegła już w stronę miejsca, gdzie po raz ostatni widziała męża. Spotkali się tam wszyscy troje, zaszokowani tym, co się stało. - Na pewno wpadł do jakiejś dziury – stwierdził sędzia. - Ale to się stało tak nagle i wcale nie wyglądało, jakby się pośliznął czy upadł. On po prostu zniknął – krzyczała bliska histerii pani Lang. Centymetr po centymetrze przeszukali to miejsce na łące. Nic nie znaleźli, żadnej dziury, żadnej rozpadliny. Wreszcie wszyscy wrócili do domu, a brat Davida Langa zaczął dzwonić na alarm, żeby sprowadzić pomoc. Po niedługim czasie przybyło mnóstwo osób: sąsiedzi, przyjaciele, ludzie z miasteczka. Przeszukano każdy metr kwadratowy i każdy zakątek terenu w poszukiwaniu rozpadlin i dziur w ziemi. Na łące nie znaleziono nic poza trawą. Nie było tam ani drzew, ani krzewów, ani kamieni. Kiedy po paru tygodniach nadal nie było wiadomo, gdzie podział się David Lang, pani Lang z bratem zatrudnili eksperta od gruntów i geologa, żeby zbadali teren. Jedyne, co udało się ustalić, to to, że pod warstwą gleby znajduje się wapień, ale w warstwie skalnej także nie było żadnych rozpadlin, nie mówiąc już o jaskiniach. Sąsiedzi Langów, nadal nie przekonani, zebrali się, żeby robić wiercenia w poszukiwaniu ewentualnych podziemnych pieczar czy jaskiń. W miejscu, w którym zniknął David Lang, nie było zdeptane ani jedno źdźbło trawy. Nie było najmniejszego wyjaśnienia, dlaczego zniknął pośrodku łąki. Również przez 100 lat, jakie upłynęły od tego wydarzenia, nie udało się rozwiązać tej zagadki. W rok później ludzi w Gallatin ponownie poruszyła sprawa tajemniczego zniknięcia Langa. Dziwnym trafem to miejsce łąki, gdzie Lang niejako “rozpłynął" się w powietrzu, osobliwie się zmieniło: powstał tam mianowicie okrąg o średnicy około czterech metrów, porośnięty gęstą i wysoką trawą. Ale żadne ze zwierząt z farmy nie chciało się tam paść. Nawet owady unikały tej soczystej oazy traw. Tylko dzieci Langów bawiły się tam niekiedy. A wtedy Sara wołała od czasu do czasu: - Czy jesteś gdzieś tutaj, tato? W połowie sierpnia 1881 Sara po raz kolejny zawołała ojca i nagle odpowiedział jej jakiś głos. Słyszało go obydwoje dzieci. Brzmiał jak dobiegające z oddali wołanie o pomoc. Sara i George pobiegli do domu i opowiedzieli o wszystkim matce. Pani Lang najszybciej jak mogła udała się do “zielonego kręgu" na łące i zawołała na męża, tak jak robiły to dzieci. Usłyszała odpowiedź. Był to bez wątpienia głos Davida Langa. Przez następne dni cała trójka regularnie chodziła w to miejsce i nawoływała. Wszyscy troje słyszeli odpowiedź, ale stwierdzali też, że z każdym dniem głos jest słabszy. Piątego dnia odpowiedź już nie nadeszła. Od tej chwili nikt nigdy nie usłyszał już głosu Davida Langa. Podobny incydent wydarzył się niecałe 10 lat po zniknięciu Davida Langa. Tym razem przydarzyło się to jednemu z członków rodziny Macmillanów, która założyła jedno z największych wydawnictw świata. 13 lipca 1889 roku jeden z lubiących przygody Macmillanów wspinał się na szczyt mitycznego Olimpu w północnej Grecji. Towarzyszył mu przyjaciel nazwiskiem Hardinge oraz miejscowy przewodnik. Cała trójka udała się konno w drogę, dojeżdżając aż do położonego między dwoma szczytami płaskowyżu. Podczas gdy Hardinge zamierzał wspiąć się na wyższy ze szczytów, Macmillan zdecydował się na niższy. Przewodnik pilnował koni, cały czas pozostając jednak w zasięgu głosu. Kiedy Hardinge dotarł na swój szczyt, odwrócił się i zobaczył Macmillana stojącego na “swoim" szczycie. Przyjaciele pomachali do siebie i Macmillan od razu zaczął schodzić. Hardinge pozostał jeszcze przez chwilę na górze, żeby nasycić się pięknem krajobrazu. Następnie poszukał wzrokiem przyjaciela i stwierdził, że ten zszedł już niemal do połowy wysokości góry. W następnej chwili Macmillan zniknął mu z oczu. Nie dowierzając własnemu wzrokowi, Hardinge wpatrywał się w przeciwległe zbocze, ale nikogo nie widział. Do samego podnóża góry nie było żywej duszy - ani śladu Macmillana! Co się stało? Hardinge pośpiesznie zszedł na dół i zobaczył przewodnika, który jak skamieniały wpatrywał się w zbocze niższego szczytu. Wreszcie wydusił z siebie, że w tym samym czasie co Hardinge obserwował, jak Macmillan schodzi w dół. Obaj widzieli na własne oczy, jak zniknął. Hardinge razem z przewodnikiem sprawdzili każdy metr zbocza. Nie było śladu Macmillana. Nic nie świadczyło o tym, że tu był, żaden strzęp ubrania, żaden ślad stopy czy złamana gałązka. Zupełnie jakby “rozpłynął" się w powietrzu. Również zorganizowana później ekipa poszukiwawcza wróciła z pustymi rękami. Nie było żadnej rozpadliny czy dziury, w które mógłby wpaść Macmillan. Po prostu na oczach Hardinge'a i przewodnika Macmillan zniknął bez śladu.Po dziś dzień zdarzają się co jakiś czas podobne incydenty, które nadal nie doczekały się rozwiązania. Pojawia się pytanie, czy wskutek geograficznie i czasowo ograniczonych czynników nie powstaje “pęknięcie w cza- soprzestrzeni", przez które “wpadają" do równoległego świata w innym wymiarze osoby i przedmioty (np. samoloty i statki) z naszego świata. Wydaje się, że istnieją “labilne" rejony Ziemi, szczególnie podatne na tworzenie się “szczelin czasu", np. Trójkąt Bermudzki. - Wiem, że tam dzieje się coś niesamowitego, diabelskiego. Wiem też, że nasz pilot w niepojęty sposób zabity został przez Diabelski Trójkąt. Ale jak i dlaczego, pozostaje dla mnie zagadką. W każdym razie na pewno nie żyje - mówi Don Parris, jeden z dwóch ludzi, którzy uniknęli śmierci w Trójkącie Bermudzkim. Lecieli we trzech jednosilnikową cessną 172 - 43-letni Parris, 32-letni Kelly Hanson i 29-letni pilot Mikę Roxby. Wyruszyli z rodzinnego miasta Merrit Island na Florydzie na Haiti. Kiedy przy wspaniałej pogodzie brali kurs na Wyspy Bahama, instrumenty kontrolne funkcjonowały bez zarzutu. Niewielki samolocik przelatywał nad Bimini. Gdy tylko jednak znaleźli się w obszarze Trójkąta Bermudzkiego, który leży mniej więcej pomiędzy Miami, Wyspami Bermudzkimi i Puerto Rico, nagle wszystko zaczęło iść nie tak. Niespodziewanie pojawiła się nie wiadomo skąd ściana żółtawej mgły, zanikła łączność, przestał działać wskaźnik poziomu paliwa, instrumenty nawi- gacyjne oszalały, a igła kompasu zaczęła wirować. Pasażerowie samolotu całkowicie stracili orientację, zupełnie nie wiedząc, gdzie jest góra, a gdzie dół. Cessną tak trzęsło, że Hanson rozbił sobie głowę. W pewnym momencie nieoczekiwanie wyłoniła się pod samolotem wyspa Great Inagua. To, co się stało potem, na zawsze pozostanie dla mnie zagadką - wspomina Hanson. - Kiedy o tym myślę, dziś jeszcze ciarki chodzą mi po plecach. Na chwilę widoczność zrobiła się znakomita, wyraźnie widzieliśmy w dole pas lądowiska. W następnej sekundzie byliśmy już w środku chmur, które pojawiły się nie wiadomo skąd. - Co u diabła...! - zawołał Mikę. I były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział w życiu. W ułamku sekundy wypadliśmy z niesamowitej chmury, pędząc w stronę zbocza góry. To wszystko, co pamiętam. Don i ja odzyskaliśmy przytomność mniej więcej w tym samym czasie. Mimo obrażeń pomogliśmy jeden drugiemu wydostać się z maszyny. Ale Mikę nie żył. - Nigdy nie wierzyłem w te wszystkie opowieści o Diabelskim Trójkącie, ale po tym wszystkim zmieniłem zdanie - dodaje Hanson w zamyśleniu. Eksperci lotniczy byli tym wypadkiem tak samo zdezorientowani, jak obydwaj pasażerowie cessny. W kręgu fachowców Roxby znany był jako znakomity pilot. - Nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia tej katastrofy. Roxby był bardzo doświadczonym pilotem - twierdzi Don Wilson, dyrektor lotniska na Merrit Island. A inspektor bezpieczeństwa lotów Ed Graves dodaje: - Tam, w Diabelskim Trójkącie, musiało się wydarzyć coś, co na pewno nie zostało spowodowane błędem ludzkim czy zawodnością maszyny. Mikę Roxby był cholernie dobrym pilotem... Od pierwszych wzmianek na temat Trójkąta Bermudzkiego sprzed 170 lat bez przerwy zdarzają się tam niesamowite przypadki. I tak na przykład 20 sierpnia 1800 roku w nie wyjaśniony sposób zaginął amerykański okręt “Pickering" z 90-osobową załogą. W tym samym miesiącu tego samegoroku zaginął też bez śladu inny amerykański okręt, “Insurgent", z 340 ludźmi na pokładzie. 9 października 1814 roku z wód Diabelskiego Trójkąta nie powrócił USS “Wasp" ze 140-osobową załogą... Tylko od roku 1980 na tych niesamowitych wodach ginie rocznie od 30 do 50 statków i samolotów. Jednocześnie jednak co jakiś czas odnajduje się tam zaginione dawno temu obiekty. Ponieważ ekipy ratunkowe służb przybrzeżnych wyposażone są dziś w urządzenia radarowe wysokiej czułości, potrafią dokładnie badać dno morskie. Toteż co pewien czas napotykają wraki zatopionych okrętów, a także samolotów, które przed 40 laty zaginęły bez śladu w niewyjaśnionych okolicznościach. 5 grudnia 1945 roku zdarzył się wypadek, który przeszedł do annałów lotnictwa ze smutną sławą wydarzenia, którego nigdy nie udało się wyjaśnić. Tego fatalnego dnia zaginęło naraz 5 samolotów torpedowych typu “Avenger"! Wystartowały z bazy lotniczej marynarki wojennej w Fort Lauderdale do rutynowego lotu treningowego, mając na pokładzie 14 członków załogi. W pewnym momencie kontakt radiowy ze stacją naziemną nagle się urwał. Na poszukiwanie maszyn z lotu nr 19 natychmiast wysłano wodnosamolot z 13-osobową załogą, lecz po 20 minutach urwała się łączność radiowa także i z tą maszyną. Tego osobliwego popołudnia “rozpłynęło" się w powietrzu w sumie 6 samolotów z 27 osobami na pokładzie! Przez kilka tygodni trwała bezskuteczna, zakrojona na niezwykle szeroką skalę akcja poszukiwawcza. Zaginione samoloty nigdy więcej nie “wypłynęły" na powierzchnię. Nawet najmniejsza plamka oleju na wodzie nie świadczyła o ich istnieniu. Niedawno, po 40 latach od tamtej chwili, pewien poszukiwacz skarbów wydobył wrak jednego z tych samolotów torpedowych z wód Zatoki Meksykańskiej na zachódod Key West. Niesamowite w tym wszystkim jest to, że w kabinie nie znaleziono najmniejszego śladu pilota. Kabina była pusta. Nie znaleziono żadnego szkieletu, żadnej czaszki! Odkrycie to pokrywa się z wydarzeniem, które miało miejsce 10 stycznia 1980 roku. Tego dnia Bo Rein, trener drużyny piłkarskiej Uniwersytetu w Luizjanie, wystartował w swojej maszynie z Shre-yerport do Baton Rouge. Nagle samolot zmienił kierunek i zaczął lecieć w stronę Trójkąta Bermudzkiego. Piloci amerykańskich myśliwców, które miały przechwycić prywatny samolot, zameldowali, że maszyna leci bez pilota! Po pięciogodzinnym locie prawie “prosto jak strzelił" przez 1500 mil maszyna nagle wali się do morza. Piloci myśliwców bezradnie przyglądają się tragedii. Rzecznik wojsk lotniczych określił później ten lot ku śmierci jako “absolutnie przerażający". Także pisarz Charles Berlitz miał osobiste przeżycie związane z Trójkątem Bermudzkim. To, co widział na własne oczy, brzmi zupełnie jak fragment powieści science--fiction. Berlitz krążył jachtem w okolicy Wysp Bahama, kiedy ni stąd, ni zowąd pojawiła się przed nim ściana żółtawej mgły. Zgasły wszystkie światła, urwała się łączność radiowa. Jacht zboczył z kursu. Potem w wodzie pojawiło się coś jak “długi zbiornik". Oczywiście początkowo wzięto to za złudzenie optyczne - aż do chwili, kiedy “zbiornik" wystrzelił z wody i pomknął stromo w górę. Niestety, nie ma w zasadzie możliwości wyjaśnienia przyczyny takich wypadków, ponieważ służby przybrzeżne i policja pomimo najnowocześniejszego wyposażenia są całkowicie bezradne. Wszystko to jest bardzo zagadkowe. Nikt jednak nie chce tego potwierdzić. Władze dlatego, że musiałyby jednocześnie przyznać się do bezsilności, a naoczni świadkowie przeważnie milczą z obawy, żeby nikt nie wziął ich za niespełna rozumu. Istnieje wiele teorii usiłujących wyjaśnić metodami naukowymi ten rodzaj niesamowitych wydarzeń: mówi się na przykład o szczelinach czasu, burzach elektromagnetycznych, eksplozjach podwodnych, nadzwyczajnych warunkach atmosferycznych czy też prądach podwodnych. Według relacji naocznych świadków w Trójkącie Bermudzkim bardzo często widuje się niezidentyfikowane obiekty latające. Nic zatem dziwnego, że niektórzy badacze zajmujący się Trójkątem obarczają odpowiedzialnością za tajemnicze wydarzenia w tym rejonie właśnie UFO. VI Tajny projekt “Majestic 12" Fachowcy definiują UFO jako niezidentyfikowany obiekt latający albo światło na niebie lub powierzchni ziemi, którego wygląd, tor lotu, ogólna dynamika i właściwości luminescencyjne nie dają się wyjaśnić konwencjonalnie. UFO stanowią wyzwanie nie tylko dla astronomów, fizyków i inżynierów, ale także dla etologów. Zgodnie bowiem z wiarygodnymi obserwacjami wydaje się, że funkcjonują one poza naszymi wyobrażeniami na temat przestrzeni i czasu. Gdyby UFO pasowały jako konwencjonalne pod względem technicznym obiekty latające do koncepcji naukow-ców-sceptyków, całkiem spokojnie moglibyśmy zarzucić tezę o przybyszach spoza Ziemi. A to dlatego, że jako statki kosmiczne z innych światów muszą niejako odbiegać swym charakterem od tego, do czego przywykliśmy. Odbiegać do tego stopnia, że ortodoksyjna nauka nie byłaby w stanie tego zaakceptować. I dokładnie tak właśnie się dzieje. Już same tylko niekonwencjonalne cechy UFO pozwalają wnioskować o niesłychanie wręcz zaawansowanej technologii, umożliwiającej być może nawet podróże międzygwiezdne. Jeśli oprócz znanego nam kontinuum przestrzenno-czasowego potrafią - przechodząc niejako przez szczelinę czasu - wykorzystywać też inne wymiary, to w momencie przenikania do innego kontinuum przypuszczalnie mogłyby również zaskakiwać nas (poza innymi właściwościami) także pozorną dematerializacją. A informacje o takim zjawisku pojawiają się w relacjach bardzo wielu świadków. Nic dziwnego, że UFO bezustannie wznieca emocje, prowadząc do zażartych sporów o to, czy jest to zjawisko natury fizycznej czy też psychicznej. Carl Gustav Jung na przykład wypowiadał się na temat UFO bardzo ambiwalentnie. Z jednej strony widział w tych niezidentyfikowanych obiektach latających archetypowe symbole marzeń sennych (okrągłe oko Boga - Całość, Bóstwo, a więc przeżycie czysto religijne), z drugiej zaś strony UFO istniało dla niego także jako twór jak najbardziej realny, materialny. Ta dwoistość podejścia do problemu UFO po dziś dzień jest charakterystyczna dla wielu ludzi. Roswell, Nowy Meksyk, 2 lipca 1947. - Koniec na dzisiaj - mówi hodowca bydła William Brazel do swego syna Berniego, z którym aż do zmroku dokonywał pilnej naprawy ogrodzenia rancza. Zesztywniały od ciągłego schylania się powoli rozprostowuje plecy. Przy okazji zupełnie przypadkowo rzuca okiem na wieczorne niebo i zastyga ze zdumienia. - Popatrz, tam... na to świecące na górze - mówi do swego syna, wskazując ręką na niebo nad Roswell. Obydwaj w zdumieniu obserwują oślepiająco jasny, tarczowaty obiekt, poruszający się w kierunku północno-zachodnim. “Pewnie jakiś nowy tajny samolot z pobliskiej bazy lotniczej" - myśli Brazel. W tym momencie obiekt nagle gwałtownie rozbłyskuje, rozlega się huk eksplozji. Wyraźnie widać, jak w oddali spadają na ziemię rozżarzone szczątki. - Szybko, jedźmy tam - popędza syna Brazel senior. - To musi być jeszcze na naszym terenie. Ale kiedy pokonali kilka mil po trudnych do przejechania pastwiskach, zrobiło się zupełnie ciemno i musieli przełożyć poszukiwania na następny dzień.Następnego ranka ranczer jedzie z dziećmi, synem i córką, w miejsce, gdzie wieczorem obserwowali upadek obiektu. Mija godzina za godziną, a wciąż nie widać ani śladu katastrofy. - Czyżbyśmy źle ocenili odległość? - zastanawia się Brazel. Z wolna całe te bezowocne poszukiwania zaczynają go irytować. W momencie gdy decyduje się zawrócić, słyszy podniecony okrzyk syna: - Tato, zatrzymaj się! Tam coś jest! Teraz dostrzegają pierwsze szczątki osobliwego pojazdu latającego w kształcie tarczy: lekkie jak piórko, srebrzyste metalowe części jak z jednego kawałka, elementy metalowej konstrukcji pokryte nie znanymi hieroglifami i dziwnie rozbłyskujące kryształy. Ranczer przeczuwa, że chodzi tu o coś nadzwyczajnego. - Zostawcie to, dzieci! Nie dotykać! Kto wie, cośmy tu odkryli. Lepiej powiadomimy szeryfa. Po wysłuchaniu relacji Brazela cała sprawa wydaje się szeryfowi mocno podejrzana, dlatego też natychmiast powiadamia wojskowych z bazy lotniczej w Ro-swell. Do oddalonego o całe 100 kilometrów na północny zachód od Roswell terenu rancza odkomenderowano majora Jesse'a Marcela z wywiadu wojskowego 509 Pułku Lotnictwa Bombowego i oficera o nazwisku Cavitt, aby zbadali, o co chodzi z tym “upadkiem niezidentyfikowanego obiektu latającego". Kiedy oficerowie zobaczyli rozsiane na dużym obszarze szczątki pojazdu, natychmiast pojęli, że to prawdziwa sensacja: bez wątpienia były to szczątki pozaziemskiego obiektu latającego. Po ich powrocie do bazy pułkownik William Blanchard wydaje nie autoryzowane oświadczenie dla prasy, opublikowane następnego dnia:“Liczne plotki na temat «latających talerzy» znalazły wczoraj potwierdzenie, ponieważ 509 Pułk Lotnictwa Bombowego miał szczęście zabezpieczyć wrak takiego dysku. Obiekt spadł w zeszłym tygodniu na teren farmy w pobliżu Roswell". Major Marcel otrzymuje zadanie zebrania i przetransportowania szczątków pojazdu. Mają zostać przewiezione na pokładzie bombowca B-29 z Roswell do bazy lotniczej Wright Patterson w Dayton w stanie Ohio, gdzie zostaną zbadane przez specjalistów wywiadu technicznego wojsk lotniczych. Do zbadania sensacyjnego znaleziska zaangażowano najlepszych naukowców Ameryki. Kiedy zaś o znalezieniu wraka dowiaduje się szef wywiadu technicznego wojsk lotniczych - zwanego najpierw AMC, a następnie ATIC - generał Nathan Twining, nie zważając na inne ważne obowiązki udaje się do Nowego Meksyku nadzorować akcję. Leci tam również na polecenie prezydenta ówczesny szef doradców naukowych rządu dr Vannevar Bush. W roku 1941 V. Bush powołał do życia Radę Badawczą Obrony Narodowej, w roku 1943 Biuro Badań Naukowych i Rozwoju, nadzorujące prace nad budową bomby atomowej w ramach projektu “Manhattan". O tym, jak wielkie znaczenie rząd Stanów Zjednoczonych i Pentagon przywiązywały do sprawy zabezpieczenia i zbadania szczątków pojazdu z Roswell, świadczy już sama obecność dra Busha. 19 września 1947 roku prezydent otrzymuje wstępny raport, z którego wynika, że szczątki pochodzą najprawdopodobniej z pozaziemskiego krótkodystansowego pojazdu zwiadowczego! 24 września dr Bush i minister obrony James V. Forrestal zostają zaproszeni przez prezydenta do Białego Domu. Spotkanie to można zresztą znaleźć w terminarzu Trumana, przechowywanym w Truman Library. W toku ścisłe tajnej narady Bush i Forrestal nakłaniają prezydenta do rozpoczęcia tajnej operacji pod krypotonimem “Majestic 12". Zestaw nazwisk osób biorących udział w tej operacji przypomina zupełnie Who is Who ówczesnego amerykańskiego rządu, elity naukowej i najwyższego dowództwa wojsk. W podyktowanym jeszcze tego samego dnia memorandum prezydent Truman wspomina o operacji “Majestic 12" m.in. tymi słowy: “Przedsięwzięcie należy przeprowadzić odpowiednio szybko i starannie". Badania szczątków pojazdu z Roswell nabierają systematyczności. Z powietrza wykryto ciała czterech drobnych istot humanoidalnych, które wskutek eksplozji wyleciały z pojazdu i spadły na ziemię dwie mile na wschód od miejsca upadku obiektu... Wszystkie cztery istoty nie żyły, a ponieważ do chwili ich odnalezienia upłynęło 8 dni, były w stadium rozkładu, ponadto zostały mocno pokiereszowane przez zwierzęta. W oględzinach zwłok brał udział dr Detlev Bronk, naukowiec uczestniczący w operacji “Majestic 12". Po gruntownych badaniach specjaliści doszli do wniosku, że pozaziemskie istoty mają wprawdzie wygląd podobny do ludzkiego, lecz procesy warunkujące ich rozwój znacznie różnią się od tych, w jakich rozwijał się gatunek Homo sapiens. Doktor Bronk i jego koledzy zaproponowali tymczasowe określenie tych istot mianem “pozaziemskich istot biologicznych" (Extraterrestrial Biological Entities - EBE). Oto fragmenty raportu: “Są drobnej budowy, mają nieproporcjonalnie duże, okrągłe głowy z małymi oczami, nie mają włosów. Na ile można było ustalić, ubrane były w stroje przypominające kombinezony z szarego materiału syntetycznego. Ponieważ praktycznie istnieje pewność, że pojazd jest pochodzenia pozaziemskiego [...], musi pochodzić z którejś planetynaszego Układu Słonecznego lub też z innego układu słonecznego [...]". We wraku odkryto dużą liczbę przypominających pismo symboli, których jednak nie udało się odcyfrować. Podobnie bezskuteczne okazują się próby odkrycia istoty napędu pojazdu czy też metody przesyłania energii... Badania zmierzające w tym kierunku spełzają na niczym, ponieważ nie ma żadnych śladów skrzydeł, śmigieł, dysz czy też innych konwencjonalnych systemów napędu i sterowania. Ponadto brakuje jakichkolwiek kabli, lamp czy innych części elektronicznych. Już w momencie zabezpieczania szczątków UFO wszyscy świadkowie - zarówno cywile jak i wojskowi - zostali zobowiązani do zachowania absolutnej tajemnicy. Pomimo przedwczesnej enuncjacji prasowej udało się zbyć dziennikarzy przekonującą bajeczką, że chodziło o zabłąkany balon meteorologiczny... Wszystko to wydarzyło się 42 lata temu. Prawdopodobnie wiadomość o całej tej ściśle tajnej operacji nigdy nie wydostałaby się na światło dzienne, gdyby nie to, że ktoś nie upoważniony uzyskał dostęp do dokumentów. To samo odnosi się do późniejszych operacji “Aquarius" i “Snowbird", dotyczących zabezpieczenia dalszych dwóch pozaziemskich obiektów latających, które uległy katastrofie - w 1950 roku pod El Indio w Teksasie i w 1982 roku w północno-zachodniej części Kanady nad rzeką Mackenzie. Otóż producent filmowy z Los Angeles Jaime Shandera otrzymał pocztą niepozorną, brązową paczuszkę. Przesyłka oklejona była ze wszystkich stron taśmą wyglądającą na urzędową, brakowało jednak nadawcy. Kiedy producent zdjął opakowanie, ujrzał drugą warstwę równie starannie zaklejonego papieru i dopieropo jego rozerwaniu w jego rękach znalazła się właściwa przesyłka: czarne, plastikowe pudełeczko z rolką filmu. Po wywołaniu 35-milimetrowa klisza zdradziła wreszcie swoją zapierającą dech w piersiach tajemnicę: zdjęcia ośmiostronicowej, ściśle tajnej dokumentacji! Jaime Shandera nie wierzył własnym oczom, kiedy bliżej przyjrzał się negatywom oficjalnej dokumentacji z najwyższego szczebla ze stemplem “Top Secret/Majic - Eyes Only". Chodziło przecież jasno i wyraźnie o dokumenty o najwyższym stopniu tajności, dostępne wyłącznie osobom związanym z projektem. Wgląd w ten istniejący tylko w jednym egzemplarzu dokument miał wąski krąg 12 osób (12 wysokich urzędników państwowych i naukowców), a na pierwszej stronie widniała wskazówka: “Informacje o istotnym znaczeniu dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kopiowanie w jakiejkolwiek formie, jak też sporządzanie odręcznych odpisów surowo wzbronione". Przedstawione na kliszy 8 stron zawierało sporządzony 18 listopada 1952 roku dla prezydenta-elekta Dwighta D. Eisenhowera krótki raport z załączoną jako “Załącznik A" kopią memorandum z 24 września 1947 roku, w którym prezydent Harry S. Truman informuje ówczesnego ministra obrony Jamesa Forrestala na temat operacji “Majestic 12". Bardzo szybko adresat “gorącej" przesyłki zdał sobie sprawę, że przesłana mu tajna dokumentacja może się okazać mieczem obosiecznym: albo rzeczywiście ma w ręku najbardziej chyba sensancyjny tajny dokument z Owalnego Gabinetu, albo też jakiś sprytny dowcipniś próbuje dostać go na lep, i to w dodatku za pomocą latających talerzy, bo dokładnie o nich przecież mowa w ośmiostronicowym dokumencie!Zakładając jednak, że dokument jest prawdziwy, można przyjąć, iż wybrany ponownie na prezydenta Dwight D. Eisenhower jeszcze przed objęciem urzędu w styczniu 1953 roku był poinformowany na temat aktualnego stanu prowadzonych od 1947 roku tajnych badań nad niezidentyfikowanymi obiektami latającymi. Autorem sensacyjnego materiału był w końcu nie kto inny, jak sam pierwszy dyrektor CIA, admirał Roscoe R. Hillenkoetter. Na marginesie dodajmy, że zarówno CIA, jak i operacja “Majestic 12" zostały powołane niemal równocześnie we wrześniu 1947 roku. W ściśle tajnym dokumencie CIA (OSI/PG Strong: bxl) ustalono wytyczne do traktowania problemu UFO. I tak na przykład w paragrafie 2 punkt c czytamy: “Zadania tajnych służb: (3) Utworzono obejmujący cały świat system zbierania danych, a najważniejsze bazy lotnicze otrzymały rozkaz przechwytywania niezidentyfikowanych obiektów latających". I dalej, w paragrafie 5: “Zalecenia: Na bazie tych programów badawczych CIA przygotowuje i zaleca przejęcie zadań informowania opinii publicznej przez National Security Council, co zmniejszy ryzyko wybuchu paniki. [podp.] H. Marshall Chadwell Dyrektor Sekcji Badawczej Wywiadu" Z chwilą opublikowania dokumentacji “Majestic 12" wyszła na jaw najpilniej chyba jak dotąd strzeżona tajemnica USA, a mianowicie fakt, że amerykańscy specjaliści na zlecenie Owalnego Gabinetu przeprowadzili badania szczątków trzech wraków pozaziemskich obiektów latających oraz kilku ciał członków załogi. Konsekwencje, jakie wynikają z tego faktu dla całej ludzkości, są trudne do przewidzenia. Od kiedy amerykański pilot prywatnego samolotu Kenneth Arnold ujrzał w 1947 roku nad wysokim na 4391 metrów Mount Rainier w stanie Waszyngton regularną formację 9 “latających talerzy" - jak je określił - przeciwnicy UFO zaciekle bronią tezy, że w każdym ze zgłoszonych przypadków mamy do czynienia albo z omyłkowym zaklasyfikowaniem na przykład balonów meteorologicznych, albo ze złudzeniami optycznymi lub też kłamstwami fantastów niespełna rozumu. Niewątpliwie jest to słuszne w odniesieniu do całego szeregu rzekomych obserwacji UFO czy wręcz “spotkań z przybyszami z Kosmosu". Istnieje jednak pewna liczba niepodważalnie udokumentowanych incydentów (około 1 procent) spośród tysięcy obserwacji dokonanych w ciągu minionych 40 lat, świadczących o tym, że mamy do czynienia z realnym zjawiskiem, którego nie da się zaklasyfikować w żaden konwencjonalny sposób. Nawet inspirowane przez CIA tajne prace badawcze nad UFO, opatrzone kryptonimami “Sign", “Grudge" czy “Blue Book" i prowadzone przez placówki sił powietrznych, nie były w stanie zaprzeczyć tym faktom. Już w roku 1948 - a więc ponad 40 lat temu - eksperci sił powietrznych doszli w ściśle tajnej analizie (dokument F-TR 2274-IA) do wniosku, że UFO to najprawdopodobniej pozaziemskie statki kosmiczne obserwujące naszą planetę. Wprawdzie plotki o katastrofach UFO kursowały od bardzo dawna, dotychczas jednak brakowało na to jakichkolwiek dowodów. Kiedy dowiedziałem się o sensacyjnych materiałach amerykańskich z dopiskiem “Top Secret - Eyes Only", moją pierwszą myślą było: “To nie może być prawda. Napewno jakieś fałszerstwo!" Według informacji zawartych w “Majestic 12", “Project Snowbird" czy “PI 40", jak brzmiały kryptonimy tych dokumentacji, rzeczywiście odnaleziono szczątki niezidentyfikowanych obiektów latających i rozesłano je celem zbadania do różnych placówek w USA. Także znalezione w 1950 roku w El Indio w Teksasie i w 1982 nad kanadyjską rzeką Mackenzie wypalone wraki UFO nie pozwoliły wyciągnąć żadnych wniosków na temat rodzaju napędu tych pozaziemskich statków kosmicznych. Mówi się jednak, że Amerykanie współpracując z Kanadyjczykami odnaleźli w szczątkach wraków kryształy o fantastycznych właściwościach. Z raportu z “Project Snowbird" wynika, że niesłychanie twarde, lekkie jak piórko metalowe części i konstrukcje pochodzą z tarczowatego obiektu latającego. Również tutaj odkryto na metalowych fragmentach szereg znaków pisma, których nie udało się odcyfrować. W tym kontekście w ściśle tajnym memorandum kanadyjskiego Ministerstwa Transportu wspomina się też o badaniach wąskiej grupy pod kierownictwem dra Yanne-vara Busha. Autorem memorandum jest inżynier Wilbert B. Smith pracujący w ramach programu badawczego “Magnet". Czytamy tam m.in.: “Korzystając z pomocy pracowników ambasady kanadyjskiej w Waszyngtonie, pozwoliłem sobie przeprowadzić ostrożne rozeznanie na temat UFO. Moi doskonale zorientowani informatorzy przekazali mi następujące dane: a) Sprawa objęta jest w Stanach Zjednoczonych klauzulą najwyższej tajemnicy państwowej. Jest to klauzula jeszcze bardziej rygorystyczna niż w przypadku bomby wodorowej. c) Latające talerze istnieją naprawdę.Ich modus operandi nie jest znany. Niewielki zespół pod kierownictwem dra Vannevara Busha podejmuje zgodne działania w celu jego wyjaśnienia. d) Instytucje rządowe USA przywiązują do tej sprawy nadzwyczajną wagę". Ustalone przed wielu laty wytyczne dotyczące polityki utrzymywania całej sprawy w tajemnicy obowiązują nadal. W raporcie “Majestic 12" czytamy m.in.: “Implikacje dla obrony narodowej wynikają przede wszystkim z całkowitej nieznajomości motywów i intencji przybyszów. Ponadto liczba lotów rozpoznawczych tych obiektów [...] wyraźnie wzrasta, co budzi uzasadnione obawy, iż może się to jeszcze nasilić. Z tych powodów, a także ze względów międzynarodowych i technologicznych, jak też z konieczności zapobieżenia za wszelką cenę wybuchowi paniki, wszyscy członkowie zespołów badających UFO są zdania, że także nowy rząd powinien kontynuować politykę zachowania ścisłych środków bezpieczeństwa". Według raportu w USA powołano “PI 40", jak też supertajne projekty “Aquarius" i “Snowbird", mające za zadanie intensywną analizę technologii UFO. Jeśli ktoś wątpi w autentyczność tej tajnej dokumentacji, niech zwróci uwagę na fakt, że 12 stycznia 1987 oficjalnie odtajniono memorandum prezydenta Eisenhowera, w którym wspomina się o “Operation Majestic 12". Ponadto były szef waszyngtońskiego Institute of Technology dr Robert Sarbacher wystosował list, w którym twierdzi, że jego koledzy z Biura Badań Naukowych i Rozwoju badali zachowane szczątki UFO oraz ciała pozaziemskich przybyszów. We wrześniu 1988 roku opublikowano ekspertyzę antropologa i lingwisty, profesora dra W. Wescotta z Drew University w Madison, zawierającą analizę stylu dokumentacji “Majestic" oraz czcionek maszyny do pisania, na której ją sporządzono. Według jej autora “nie ma żadnych przekonujących przesłanek, pozwalających przypuszczać, że mamy do czynienia z falsyfikatem". Były szef operacji w Zatoce Świń za prezydentury Kennedy'ego, specjalista z CIA Richard Bissell, powiedział: “Według mnie autentyczność tej dokumentacji nie budzi najmniejszych wątpliwości". Pomimo oczywistych dowodów autentyczności dokumentacji “Majestic 12" nie została ona oczywiście oficjalnie potwierdzona, ale też nigdy jej nie zdementowano. Staranne poszukiwania w bibliotekach kolejnych prezydentów oraz zapiski w terminarzach Trumana i Eisenhowera dowodzą, że w dniach wspomnianych w raporcie “Majestic 12" rzeczywiście odbywały się ściśle tajne rozmowy prezydentów z Forrestalem, Bushem i Twiningiem. “Zjawisko UFO, o którym mówią relacje, istnieje naprawdę i nie jest urojeniem ani fantazją. [...] Niektóre z tych obiektów są sterowane ręcznie, automatycznie albo też zdalnie. [...] Kształt mają albo okrągły, albo eliptyczny - od spodu są spłaszczone, a u góry zakończone kopułką. [...] UFO są bez wątpienia pozaziemskimi statkami kosmicznymi, które z nie znanych nam powodów obserwują Ziemię [...]" - pisał generał Nathan F. Twining, członek grupy “Majestic 12", w supertajnym raporcie 4-TR.2274 IA, przesłanym m.in. do Pentagonu generałowi brygady George'owi Schulgenowi. W dokumentacji “Snowbird" czytamy ponadto: “Jeśli idzie o rozbity tarczowaty obiekt, to jest to najprawdopodobniej krótkodystansowy pojazd rozpoznawczy. [...] Przemawiają za tym przede wszystkim rozmiary pojazdu, którego średnica przed eksplozją musiała wynosić mniej więcej 12 metrów, oraz wyraźny brak jakiegokolwiek prowiantu". Niezidentyfikowane obiekty latające dysponują zdumiewającymi właściwościami aerodynamicznymi. Potrafią nie tylko trwać bez ruchu w powietrzu, błyskawicznie wznosić się pod ostrymi kątami w górę, opadać i unosić się kołyszącym ruchem jak liść na wietrze, lecz także w ułamku sekundy rozpędzać się do niesłychanych prędkości i równie błyskawicznie zatrzymywać się. Mierzone radarowo prędkości UFO dochodzą do 70 tysięcy (!) kilometrów na godzinę. 60 do 70 procent wszystkich UFO porusza się bezgłośnie. W większości przypadków obserwowane dotychczas obiekty opisywane są jako talerzowate, kuliste, eliptyczne, owalne lub w kształcie cygara. Być może tak różnorodne kształty wynikają z różnych kątów obserwacji. Większość obiektów otoczona jest błyszczącą aureolą świetlną i wy- kazuje zmienność zabarwienia w zależności od prędkości poruszania się. Występujące w związku z pojawieniem się UFO oddziaływania na otoczenie można generalnie podzielić na cztery grupy: 1. Przerwanie oraz zakłócanie pracy urządzeń radiowych i instrumentów nawigacyjnych w samolotach i na statkach, a więc zakłócanie bądź przerwanie pracy wszelkich urządzeń pracujących na zasadach elektrycznych lub elektromagnetycznych. Wyłączanie silników spalinowych i prądu, zakłócenia pracy kompasów. 2. Fizjologiczne (np. poparzenia) oraz psychiczne (zaburzenia psychiczne lub amnezja) ddziaływanie na ludzi i zwierzęta w pobliżu UFO. 3. Spadanie bądź wybuchanie samolotów napotykających UFO. Znikanie wojskowych i cywilnych maszyn ścigających UFO. Relacje osób, które twierdzą, że zostały porwane przez załogi UFO na pokład pozaziemskich statkówkosmicznych, poddane tam badaniom i przeważnie bez większych obrażeń wypuszczone. Skąd przybywają pojawiające się od tysięcy lat niezidentyfikowane obiekty latające, o których mówią rozliczne przekazy? Już w rysunkach naskalnych okresu prehistorycznego znajdujemy ich charakterystyczne kształty ze stylizowanymi promieniami światła, unoszące się nad wizerunkami przedpotopowych zwierząt. Do tego dochodzą rysunki postaci przypominających dzisiejszych astro-nautów. Kim są te istoty? Skąd pochodzą? Czy to “przybysze z przyszłości", a więc nasze prapraprawnuki, które udają się w podróż w przeszłość przez szczelinę czasu? A może to mieszkańcy innych światów, przybywający z naszego Układu Słonecznego lub jakiegoś innego? Tak czy inaczej, nie może być już żadnych wątpliwości, że nasza Ziemia od tysięcy lat znajduje się pod obserwacją. Jeśli ktoś sądzi, iż UFO to zjawisko z czasów najnowszych związane z naszym rozwojem technologicznym, polegające jedynie na omyłkowym klasyfikowaniu jako niezidentyfikowane obiekty latające balonów stratosferycznych, satelitów, samolotów i temu podobnych, bardzo się myli. Niezidentyfikowane obiekty latające nie pojawiły się dopiero w XX wieku, lecz wprawiały w zakłopotanie już naszych dziadów i pradziadów w czasach, kiedy nie było jeszcze mowy o lotnictwie. Na przykład żyjący w XVII wieku uczony Erasmus Francisci opisał w swoim liczącym 1500 stron dziele Tajemnicze zjawiska w atmosferze zdarzenie, które miało miejsce 10 kwietnia 1665 roku pod Stralsundem. Oto co na ten temat czytamy: “[...] po czym po krótkiej chwili z samego nieba przed oczami ich pojawił się kształt jakowyś płaski a okrągły,jakby talerz albo kapelusz męski przypominający, barwy takiej, jakby Księżyc był zaciemniony, i prościuteńko nad wieżą kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja się zawiesił i do samego wieczora tamże pozostał. Kiedy już przepełnieni lękiem i obawą dziwowiska tego zdumiewającego dłużej oglądać nie mogli ani końca jego doczekać, tedy udali się do swoich domostw i przez dni następne już to w nogach i rękach, już to w głowie i innych członkach drżenie wielkie i ciężkość odczuwali, o czym wielu uczonych mężów domysły różne czyniło". Jeśli zadać sobie pytanie, czy pośród opisów osobliwych zjawisk na niebie mogą się również znajdować zwykłe “kaczki", to odpowiedź brzmi: “nie"! A to dlatego, że w oczach naszych praprzodków “tam w górze" i tak rozgrywało się tyle, że jakaś świadoma mistyfikacja nie przyniosłaby żadnego dodatkowego pożytku. Podobna, nader interesująca w tym kontekście relacja pochodzi od belgijskiego jezuity, Alberta d'Orville. W XVII wieku, jako jeden z pierwszych Europejczyków, dotarł on do owianego wówczas legendą Tybetu. Z okresu pobytu w Lhasie pochodzą następujące zapiski w jego diariuszu: “1661 - listopad. Moją uwagę zwróciło coś, co poruszało się wysoko na niebie. Najpierw myślałem, że to jakiś nie znany mi gatunek ptaka żyjący w tym kraju, póki to coś nie zbliżyło się, przyjmując kształt podwójnego chińskiego kapelusza, a lecąc obracało się łagodnie, jakby niesione niewidzialnym skrzydłem wiatru. Był to z pewnością cud, czary. To coś przeleciało nad miastem i - zupełnie jakby chciało, by je podziwiać - otoczyło się mgiełką i zniknęło; i jakkolwiek natężałoby się wzrok, więcej nie było go widać. Kiedy zadałem sobie pytanie, czy to nie wysokość, na jakiej się znajduję, pozwoliła sobie spłatać mi figla, zauważyłemw pobliżu lamę, którego zapytałem, czy on też to widział. Lama przytaknął ruchem głowy i rzekł do mnie: «Synu, to co ujrzałeś, to nie czary. Od stuleci istoty z innych światów przemierzają morza przestrzeni, to one przyniosły oświecenie pierwszym ludziom zamieszkującym Ziemię. Ganiły wszelką przemoc i nauczyły ludzi kochać się nawzajem, chociaż nauki te są jak ziarno rzucone na skałę, na której nie mogą wzejść. Zawsze przyjaźnie przyjmujemy owe istoty, które są jasnoskóre i często lądują w pobliżu naszych klasztorów, gdzie nas nauczają i odkrywają przed nami sprawy zatracone w stuleciach kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi»". Obecnie nie potrafimy wysyłać statków kosmicznych w podróże międzygwiezdne, aby odwiedzić inne systemy planetarne. Wysoko rozwinięte cywilizacje o rewolucyjnej technologii mogą natomiast odbywać podróże międzygwiezdne na takiej samej zasadzie, na jakiej my utrzymujemy połączenia lotnicze. Zakładając, że w naszej Galaktyce, czyli Drodze Mlecznej, istnieje niezliczona liczba za- awansowanych cywilizacji, bez większych przeszkód można przyjąć, że nasz Układ Słoneczny odwiedzają przybysze z najróżniejszych układów planetarnych z zamiarem obserwowania i sprawdzania ludzkości, składającej się z odmiennych od nich istot rozumnych. “Jeszcze kilka lat temu w poważnych organizacjach ufologicznych wyrażano opinię, że UFO to pewien rodzaj imaginacyjnej projekcji, coś, co może wprawdzie zachowywać się jak obiekt fizykalny, w gruncie rzeczy jednak zostało niejako «wypocone» z najgłębszych warstw naszej psychiki. Obecnie, kiedy udało się wymusić na wywiadzie wojskowym ujawnienie niezbitych dowodów na fizyczne istnienie UFO, amerykańscy badacze nie traktują już tej hipotezy poważnie. Pytanie: «Czym są UFO?», poczynając od roku 1987 straciło aktualność. Obecnie dyskutuje się już raczej nad motywami i zamiarami obcych istot rozumnych, które kryją się za UFO. Dwa wielkie tematy badań dotyczą «wzięć», czy informacji od osób uprowadzonych przez ufonautów oraz zdobycia dowodów na to, że USA znajdują się w posiadaniu zdefektowanych latających talerzy". Jest to stwierdzenie zaczerpnięte z raportu fizyka Illo Branda ze środkowoeuropejskiej sekcji “Mutual UFO Network". Na podstawie FOIA (Freedom of Information), czyli prawa wolnego dostępu do informacji, od 1979 roku osoby prywatne mogą uzyskać dostęp do tajnych archiwów amerykańskich pod warunkiem, że nie stanowi to zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. O tym, czy taki warunek jest spełniony, decyduje odpowiedni sędzia stanowy. Ujawniona treść niektórych tajnych dokumentów szokuje dziś nie tylko badaczy UFO, ale także sędziów powołanych do ich oceny w aspekcie bezpieczeństwa narodowego. Urzędujący sędzia Sądu Najwyższego stanu Nowy Jork Howard E. Goldfluss w ten sposób wypowiedział się o tym przed kilku laty: “Jak wszyscy ludzie byłem raczej sceptykiem, jeśli idzie o UFO. Moje wykształcenie sprawia, że potrzebuję niezbitego dowodu potwierdzającego ich istnienie. Dotąd nie było żadnego poza krzykliwymi nagłówkami w prasie bulwarowej w rodzaju «Byłam seksualnie napastowana przez Marsjan» czy też publikacji książkowych sprzedawanych na stoiskach w supermarketach. Istnieje jednak niezbity dowód, w świetle którego sceptycyzm taki okazuje się absurdalny. Dopóki dowód ten nie wyszedł na jaw, wierzyłem siłom powietrznym, CIA i wszystkim innym agendom rządowym, że UFO jest mitem. Gdyby nie uchwalenie ustawy o wolnym dostępie do informacji, do końca życia wierzyłbym w te oświadczenia rządowe. Wspomniane prawo uchwalił Kongres, wychodząc z założenia, iż rząd zataja przed opinią publiczną zbyt wiele faktów. Stanowisko okazało się jak najbardziej uzasadnione. Dzięki temu prawu wiemy teraz, że Wujek Sam «siedzi» na dowodach istnienia UFO i że niezidentyfikowane obiekty latające obserwowane były przez bardzo wpływowych ludzi. Demaskujące informacje zawarte są w Air Intelligence Division Study 203 (Studium Wydziału Wywiadu Lotniczego), gdzie czytamy m.in.: - White Sands, Nowy Meksyk, 29 lutego 1947: trzej naukowcy obserwują dużą, pozbawioną skrzydeł tarczę lub kulę, przemieszczającą się w poziomie; - Portland, Oregon, 7 lipca 1947: pięciu funkcjona riuszy policji obserwuje zmieniającą się liczbę podobnych tarcz przelatujących nad różnymi częściami miasta; - Andrews Field, Maryland, 18 listopada 1948: piloci wojskowi porucznicy Kenwood Jackson, Glen Stalker i Henry Combs napotykają na pułapie 5000 metrów wirujące i oświetlone UFO. Opisali obiekt jako świecącą «spłaszczoną piłkę» bez skrzydeł i dysz. Mógłbym wprawdzie podać w wątpliwość równowagę psychiczną czy poczytalność przytoczonych obserwatorów, ale na pewno nie da się podważyć raportu Wywiadu Lotniczego IR-193-55 z 15 października 1955 roku. Raport ten powstał po przesłuchaniach senatora Richarda Russella z Georgii, późniejszego przewodniczącego Armed Forces Committee of Senate, porucznika E. V. Hathawaya, oficera sztabowego tego komitetu, oraz Reubena Efrona, doradcy komitetu. 2 października 1955 o godzinie 19.10 wszyscy trzej zaobserwowali po wyjściu z pociągu na terenie ZSRRdwa latające talerze, wznoszące się niemal pionowo w górę (dokument 1). Ostatecznie przecież w sądach szukamy prawdy. Lecz jeśli zataja się część faktów, prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Jak ja lub jakikolwiek inny sędzia mamy wydać właściwe orzeczenie w spornej sprawie UFO, jeśli nigdy nie wysłuchano wypowiedzi uznanych i wiarygodnych świadków? Dotychczas informowano nas tylko o jednej stronie medalu, mianowicie że UFO obserwowali szarlatani, pijacy, fantaści i psychopaci. Obecnie już wiemy, że wielu z tych świadków to uznani, wiarygodni i szanowani ludzie, z których znaczna część ma wykształcenie techniczne. Mamy dziś wszelkie dane oceniać sprawę UFO w nowym świetle dotychczas zatajanego materiału dowodowego". 14 października 1988 roku wyemitowano na całe Stany Zjednoczone przy jednoczesnym przekazie satelitarnym do Moskwy dwugodzinny film dokumentalny na temat UFO. Brali w nim udział dwaj anonimowi urzędnicy CIA o komputerowo zdeformowanych twarzach i głosach. Taśma została nagrana rok wcześniej. Agent CIA “Falcon" oświadczył wówczas, co następuje: “Przemilcza się fakt, że odwiedzają nas najróżniejsze pozaziemskie rasy. [...] Dziś w operacji «Majestic 12» uczestniczą m.in. John Poindexter, Harold Brown i James Schlesinger. [...] W różnych miejscach USA cztery 200-osobowe grupy prowadzą tajne badania nad UFO". Cztery odrębne tajne projekty badań nad UFO noszą cztery różne nazwy: “Majestic 12" zajmuje się badaniem i analizowaniem wraków UFO; “Sigma" dotyczy elektronicznych kontaktów z pozaziemskimi istotami rozumnymi; “Snowbird" to kryptonim prac nad wykorzystaniemtajników pozaziemskiej technologii; “Aquarius" to organizacja zwierzchnia koordynująca wszystkie badania nad UFO, zaś “PI 40" określa ich zadania. Dzięki danym zebranym w ramach projektu “Snowbird" od pewnego czasu na ściśle zakonspirowanym poligonie Groom Rangę na pustyni Nevada, około 100 kilometrów na północny zachód od Las Vegas, wypróbowuje się “pojazdy latające, wymykające się wszelkim opisom", jak poinformował pewien “bezimienny" szef działu rozwoju w siłach lotniczych. Jego zdaniem “próba jakiegoś porównania z SR-71 to zupełnie tak, jakby próbować porównywać spadochron zaprojektowany przez Leonarda da Vinci z promem kosmicznym". Inny - pragnący zachować anonimowość - uczestnik projektu marzy: “To, co mamy, przekracza wszelkie wyobrażenia na temat dowolnej współczesnej technologii lotów". Ponadto na wspomnianym poligonie mają się odbywać doświadczenia z “napędem grawitacyjnym" oraz po- jazdami pochodzenia pozaziemskiego. Zatwardziali sceptycy, nie zdradzający najmniejszej ochoty na uznanie ciężaru dowodów potwierdzających wizyty gości z Kosmosu, z upodobaniem przywołują problem czasu argumentując, że ponieważ pozaziemscy kosmonauci najprawdopodobniej musieli przybyć z innego układu słonecznego, to wobec tak gigantycznych odległości element czasu stanowić miałby nieprzekraczalną barierę. Zapomnieli jednak, że wedle najnowszych badań na czasoprzestrzeń można nie tylko wpływać, ale można nią też manipulować. Przy wykorzystaniu tzw. szczelin czasu możliwe jest w pewnych okolicznościach poruszanie się w Kosmosie niejako “na skróty". Nie jest zatem wykluczone, że ufonauci wykorzystują te “skróty", by pojawić się u nas od czasu do czasu i pozostawić na Ziemi swoje ślady, jak np.24 kwietnia 1964 roku w Socorro w stanie Nowy Meksyk. W rozpadlinie znaleziono tam 6 odcisków łap podwozia owalnego pojazdu latającego nieznanego pochodzenia oraz drobiny metalu na kamieniach. Po przeprowadzeniu analiz dr Henry Frankel, kierownik Goddard Space Flight Center w Greenbelt w stanie Maryland, ogłosił następujące wyniki: “Znalezione cząstki metalu nie odpowiadają żadnemu ze znanych na Ziemi stopów. Odkrycie to umacnia nasze przekonanie, że obiekt z Socorro musiał być pochodzenia pozaziemskiego". VII Ślady Kosmitów Gigantyczny, rzęsiście oświetlony statek kosmiczny trwa bez ruchu gdzieś w niezmierzonych przestworzach Kosmosu. Niby wszystkożerna paszcza monstrualnego potwora wiruje przed nim potężna spirala tzw. czarnej dziury. Wokół niego śmigają meteory, wsysane do czarnej dziury przez potężny wir. Przejęci dreszczem ludzie na pokładzie kosmicznego krążownika śledzą fascynujące widowisko. “ Co jest po drugiej stronie?" - zastanawiają się. “Czy coś niepojętego, jakiś inny Wszechświat, czy też może przez czarną dziurę wiedzie najkrótsza droga do ojczystej Drogi Mlecznej?" Może to niejako “międzygalaktyczna winda szybkobieżna", w ułamku sekundy przenosząca statki kosmiczne do punktu wyjścia, który opuściły kiedyś, niezliczoną ilość lat temu? Kto widział film pt. “ Czarna dziura ", pamięta piękno tej sceny, jak również zna rozwiązanie zagadki - po drugiej stronie czeka nasza dobra, stara Ziemia. Co sądzić o tej teorii? Czy czarne dziury to może przejścia przez przestrzeń, w której czas, odległość ani prędkość nie odgrywają żadnej roli? Jeśli UFO wykorzystują tę właśnie drogę do swoich ekspedycji, to wyjaśniałoby to, w jaki sposób mogą przybywać do nas z odległych układów planetarnych. Według stanu naszej dzisiejszej techniki lotów kosmicznych załogowe loty międzygwiezdne są czymś niewykonalnym. W rozumieniu ziemskich specjalistów od lotów kosmicznych do ich przeprowadzenia niezbędne byłoby spełnienie kilku warunków energetycznych. Do przezwyciężenia siły ciążenia Ziemi i Słońca konieczna jest określona energia przyśpieszenia. Odpowiednio wysoka energia napędu jest potrzebna, aby pokonać odległości dzielące nas od innych układów planetarnych. Do tego jeszcze wystarczająca energia hamowania, aby przezwyciężyć pole grawitacyjne obcej planety i zagwarantować pewne lądowanie. Te same warunki obowiązują w wypadku podróży powrotnej. Jeśli uwzględnić niezbędne ilości materiałów pędnych, siłę ciągu i materiał, z którego zbudowane miałyby być układy napędowe, warunki nieodzowne do odbycia załogowego lotu międzygwiezdnego nie mogą być jeszcze dziś spełnione. Konieczne są do tego całkowicie nowe, rewolucyjne metody. Półtora tysiąca lat temu chrześcijański Zachód patrzył na Ziemię jak na centrum Wszechświata. Wreszcie jednak nie mógł już dłużej nie uznawać faktu, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie. Wraz z coraz to nowszymi zdobyczami nauki krok po kroku dokonywano demontażu wyobrażenia o szczególnej pozycji naszej planety w Kosmosie. Dziś wiemy, że Droga Mleczna to tylko jeden z niezliczonych miliardów układów gwiezdnych Wszechświata i że nasza Ziemia w żadnym razie nie stanowi centrum tego Wszechświata, lecz leży gdzieś na mało znaczącym skraju Drogi Mlecznej, oddalona od jej centrum o całe 30 tysięcy lat świetlnych. Aby to dokładniej unaocznić, musimy wyobrazić sobie model, w którym nasze Słońce ma rozmiary niewielkiej szklanej kulki. Ziemia miałaby w tym modelu wielkość ziarenka piasku oddalonego od niego o 1 metr. Najbliższa gwiazda byłaby w tym modelu oddalona od Słońca o 240 kilometrów, a najbliższa zaawansowana technicznie cywilizacja mieszkałaby w odległości może 30 tysięcy kilometrów. W samej Drodze Mlecznej jest około 150-200 miliardów gwiazd z niezliczoną ilością planet i ich naturalnych satelitów, czyli księżyców. Niewątpliwie duża ich liczba dysponuje atmosferą umożliwiającą powstanie życia. Spośród 47 znanych gwiazd (słońc) znajdujących się w promieniu maksimum 16 lat świetlnych od naszego Słońca według obecnego stanu naszej wiedzy 22 gwiazdy mają planety, które można uznać za będące siedliskiem życia. Najbliższe Ziemi gwiazdy - spośród tych stwarzających warunki odpowiednie dla powstania życia - to Epsilon Eridani, Epsilon Indi oraz Tau Ceti, oddalone o 10 -11 lat świetlnych. Gdybyśmy chcieli dotrzeć do leżącej w odległości 11 lat świetlnych (w przeliczeniu 104 biliony kilometrów) gwiazdy Epsilon Eridani, wykorzystując znane nam dziś rodzaje napędu, to byłoby to zamierzenie równie ambitne, co zamiar ślimaka, by kilkaset razy obejść kulę ziemską. Muszą być zatem inne możliwości pokonania takich dystansów - jakże bowiem inaczej mogłyby docierać do nas UFO z innych planet? Pierwsze nasuwające się wyjaśnienie to układ napędowy niezwykłej mocy, umożliwiający rozwijanie prędkości podróżnych zbliżonych do prędkości światła, czyli 300 tysięcy kilometrów na sekundę. Pozwalałoby to na szybkie przemieszczanie się pomiędzy dwoma oddalonymi od siebie układami planetarnymi, tyle że występujące przy takich prędkościach przesunięcie czasu spłatałoby kosmonautom nader nieprzyjemnego figla. Otóż o ile na pokładzie statku kosmicznego czas upływa wolniej - a co za tym idzie, wolniej przebiegają procesy fizyczne i biochemiczne, czyli starzenie się załogi - o tyle czas na ich macierzystej planecie płynie normalnie. Pociągałoby to za sobą nie byle jakie konsekwencje. Załóżmy, że ziemski statek kosmiczny znajduje się w drodze do systemu planetarnego Epsilon Eridani, aby odwiedzić jego drugą planetę - Achele. Z prędkością bliską prędkości światła potrzebowałby na to dwóch lat, wliczając w to fazę przyśpieszania i hamowania. Na zbadanie planety kosmonauci mieliby rok, zanim udaliby się w również dwuletnią podróż powrotną. Jeśli przyjmiemy, że wszyscy członkowie załogi w chwili startu z Ziemi liczyli sobie przeciętnie po około 40 lat, to wracając na nią podróżowaliby niejako w przyszłość. Ich żony dawno by już nie żyły, a ich urodzone w momencie wyruszenia wyprawy dzieci byłyby już starsze niż ich ojcowie. Formułując rzecz jeszcze dobitniej, można powiedzieć, że w czasie podróży międzygwiezdnej z prędkością bliską prędkości światła w kierunku centrum Drogi Mlecznej - co przy tym tempie trwałoby zaledwie kilka lat - kosmonauci musieliby po powrocie stwierdzić, że na Ziemi upłynęło w tym czasie 60 tysięcy lat. A jeśli wyobrazimy sobie, że człowiek potrafiłby w obrębie trwania ludzkiego życia oblecieć z prędkością bliską prędkości światła cały Wszechświat, to po powrocie nie znalazłby już naszego Układu Słonecznego, który w tym czasie już by nie istniał. Genialny uczony Albert Einstein w swojej ogólnej, a następnie szczególnej teorii względności udowodnił już i obliczył, że z chwilą osiągnięcia 99 procent prędkości światła z 60 ziemskich minut dla kosmonauty upłynie zaledwie 6. Jaka zatem istnieje inna możliwość pokonywania potwornych odległości bez padania ofiarą dylatacji, czyli rozciągania się czasu? Pewnym rozwiązaniem mogłyby być czarne dziury. Są to “umarłe" gwiazdy, które po kolapsie coraz bardziej gęstniały, przy czym siła grawitacji przewyższyła w pewnym momencie energię reakcji termojądrowych, prowadząc do powstania niezwykle szybko wirującego skupiska masy o niesłychanej sile przyciągania, które“połyka" wszystko naokoło. W tym niewyobrażalnie szybko obracającym się wirze nie istniałyby znane nam granice czasu, przestrzeni i prędkości. Jeśli zatem jakiś statek kosmiczny byłby zdolny dostosować się do prędkości czarnej dziury, teoretycznie mógłby pokonać w zerowym czasie jej “puste" wnętrze, coś w rodzaju szybu (takiego, jaki powstaje w wirze wodnym). Zgodnie z tą teorią taki statek kosmiczny wyłoniłby się po drugiej stronie Wszechświata z tzw. białej dziury, czyli na przeciwnym biegunie. Tego rodzaju “tunel czasu" znany jest wśród naukowców jako “most Einsteina-Rosena", nazwany tak od nazwisk profesora Nathana Rosena oraz Alberta Einsteina, którzy skonstruowali tę teorię. Znani naukowcy, tacy jak amerykański fizyk John Archibald Wheeler, na podstawie tego modelu Einsteina-Rosena przyjmują, że Wszechświat ma kształt pierścienia usianego dziurami, z pozbawioną czasu nadprzestrzenią w środku. Dziury w tym modelu Wszechświata to właśnie czarne dziury. Po przebyciu takiej czarnej dziury statek kosmiczny przedostawałby się do nadprzestrzeni, w której przestrzennie poruszałby się do przodu, zaś pod względem czasu do tyłu, a więc niejako bez jego upływu, w “czasie zerowym". Pojęcia takie jak “przedtem", “teraz" i “potem" utraciłyby wszelkie znaczenie. Wszystko to nie jest rodem z science-fiction, mamy tu do czynienia z pracami badawczymi uznanych naukowców o światowej renomie, zaś teoria względności od dawna jest już udowodniona. Dziś dowiedziono już też istnienia czarnych dziur. Hipotezą teoretyczną pozostaje więc jeszcze, czy czarne dziury rzeczywiście stanowią wolne od upływu czasu połączenia z drugim krańcem Wszechświata. A tego dowiemy się pewnie dopiero wtedy, gdy przelecą przez nie ziemskie sondy automatyczne. Eksperyment ten dawno już przypuszczalnie mają za sobą załogi UFO, które dzisiaj odbywają rutynowe loty przez czarne dziury, używając ich jako “kosmicznych wind szybkobieżnych". To by wyjaśniało, jak to możliwe, że istoty rozumne z innych systemów planetarnych potrafią odbywać regularne ekspedycje kosmiczne na Ziemię. Być może czarne dziury umożliwiają coś jeszcze, mianowicie podróże w przyszłość. Powrót mógłby się odbywać przez “tunel czasowy" biegnący w przeciwnym kierunku. Ponieważ w czarnej dziurze, wskutek gigantycznej grawitacji czas rozciągnięty jest niemal w nieskończoność, angielski profesor matematyki John G. Taylor z Uniwersytetu w Londynie sformułował następujący wniosek: “Ergosfera (pole energetyczne) wielkiej, wirującej czarnej dziury to właśnie to miejsce, gdzie należałoby przebywać przez jakiś czas, jeśli chce się udać w odległą o tysiące (lub miliony) lat przyszłość". Jeśli UFO rzeczywiście wykorzystują czarne dziury jako “tunele czasu", pozwala to na rozwinięcie ciekawej teorii, według której ufonauci byliby podróżnikami w czasie przybywającymi z przyszłości. Podróżowaliby w przeszłość - naszą teraźniejszość - aby odkryć przyczyny takiego, a nie innego rozwoju przyszłości, która bierze swój początek w naszych czasach. Niezależnie od pochodzenia UFO jedno jest pewne: mianowicie, że dają powód do bezustannych domysłów! 17 listopada 1986 roku po międzylądowaniu na Islandii boeing 747, należący do japońskich linii lotniczych i pilotowany przez kapitana Kenju Terauchi, wzbija się w niebo biorąc kurs na Anchorage na Alasce. Towarowa maszyna odbywa rejs nr JL 1628 z Paryża do Tokio z ładunkiem wina beaujolais na pokładzie. Kapitan, mający 49 lat, jest spokojnym, solidnym pilotem, który w czasie 19-letniej służby przemierzył kilka milionów kilometrów w powietrzu. Jest pełnia księżyca, widoczność doskonała i mimo niewielkich turbulencji lot przebiega bezproblemowo. Po przeleceniu nad polarnym rejonem Kanady kapitan Terauchi skręca w południowo-zachodni korytarz. Jest godzina 16.25 czasu alaskiego. W połowie listopada w tym rejonie Ziemi przez całą dobę panują ciemności. Słońce pojawi się ponownie dopiero w marcu. Kędy kapitan Terauchi podaje swoje położenie stacji naziemnej w Edmonton, otrzymuje polecenie wywołania Anchorage. 17.05. Stacja naziemna w Edmonton rejestruje JL 1628 na ekranie radaru i wyznacza Terauchiemu nową trasę. Samolot skręca w lewo. W tym momencie pojawiają się przed nim niespodziewanie dwa niezidentyfikowane światła. Załoga JL 1628 przypuszcza, że to samoloty. Japońska maszyna leci dalej nowym kursem na pułapie 10 600 metrów z prędkością 900 kilometrów na godzinę. Wprawdzie kapitan Terauchi i jego załoga widzą, że światła poruszają się w tym samym kierunku i z tą samą prędkością co oni, ale nie przywiązują do tego większej wagi sądząc, że to wojskowe odrzutowce. Zaczynają się dziwić dopiero wtedy, gdy światła przez długi czas nie zmieniają swojej pozycji. Pierwszy oficer Tameto wywołuje teraz przez radio Anchorage Center: - Tu Japan Air 1628, czy poza nami leci coś jeszcze? - Nie - brzmi odpowiedź. - Jakąś milę przed nami lecą dwa obiekty – zgłasza Tameto. - Czy możecie zidentyfikować typ samolotu? To maszyna wojskowa czy cywilna? – pyta Anchorage. Samolotu nie da się zidentyfikować, ale widzimy światła pozycyjne. Załoga boeinga zastanawia się, czy to może jakieś doświadczenia z laserami, co wyjaśniałoby szybkość, z jaką poruszają się światła, które wyglądają chwilami tak, jakby się ze sobą bawiły. Sposób ich zachowania w żadnym razie nie przypomina jednak tego, jak latają samoloty. Ponieważ znajdują się w dostatecznie dużej odległości i nie stanowią zagrożenia, kapitan Terauchi utrzymuje stały kurs. “A może to UFO?" - przebiega mu nagle przez głowę. Jednocześnie chwyta aparat fotograficzny, by wykonać kilka zdjęć, na podstawie których można będzie potem ewentualnie dokładniej zidentyfikować obiekty. Ale automatyczne ustawienie ostrości aparatu zawodzi. Terauchi odkłada aparat, ponieważ samolot zaczyna nagle wibrować. Obydwa niezidentyfikowane obiekty latające zatrzymują się raptownie i zalewają transportowego boeinga jasnym światłem. Ludzie wewnątrz samolotu czują jego ciepło. Kiedy światło przygasa, wyraźnie widzą lecące 150-300 metrów nad boeingiem obiekty. Terauchi i jego załoga nieruchomieją ze zdumienia. Dopiero kiedy obiekty się oddalają, kapitan informuje Anchorage o incydencie. Gdy radary Anchorage Center złapały UFO, natychmiast powiadomiono obronę powietrzną, ale tam też już widziano obiekty na radarach. Jednocześnie obrona powietrzna potwierdza, że w tym obszarze nie ma żadnych wojskowych maszyn. - Sprawdźcie raz jeszcze, czy nie może chodzić o jakieś inne obiekty wojskowe! - domaga się Anchorage. - To niezidentyfikowany obiekt latający... - nadchodzi po chwili wahania odpowiedź. - Straciliśmy kontakt. Nagle za japońskim boeingiem pojawia się gigantyczny statek kosmiczny wielkości lotniskowca, przypominający swym kształtem orzech.- To... to... bardzo... bardzo wielki obiekt latający! - melduje przez radio JL 1628. Przestraszona załoga boeinga prosi o pozwolenie na zmianę kursu i natychmiast po otrzymaniu zgody kapitan Terauchi skręca w lewo. Jego nadzieja, że w ten sposób “zgubi" gigantyczny statek kosmiczny, okazuje się płonna, ponieważ jedno spojrzenie na zewnątrz przekonuje go, że obiekt niezmiennie podąża za samolotem. W panice Terauchi prosi o zezwolenie na zejście na niższy pułap i natychmiast je otrzymuje. - Zaczynamy manewr schodzenia - melduje JL 1628 do Anchorage. - Czy nadal widzicie coś w powietrzu? - pyta Anchorage. - Tak jest, nadal... to coś... podchodzi z prawej strony. - Zrozumiałem! - potwierdza Anchorage. Kiedy ilość paliwa spada do 3800 funtów, co wyklucza dalsze krążenie w powietrzu, Terauchi prosi o zezwolenie na wzięcie bezpośredniego kursu na lotnisko Talkeetna w Anchorage. - Zezwalam na kurs bezpośredni na Talkeetna dla JL1628 - potwierdza Anchorage. - Informujcie na bieżąco, co się dzieje! - Obiekt nadal na tej samej pozycji! - brzmi odpowiedź. W czasie rozmowy przez radio załoga boeinga z niepokojem przygląda się UFO lecącemu w stałej odległości za nimi. - Wykonajcie zwrot o 180 stopni i poinformujcie o reakcji obiektu! - poleca Anchorage. W tym czasie obrona powietrzna potwierdza, że w powietrzu nie znajdują się żadne wojskowe maszyny, i pyta, czy JL 1628 nadal widzi w pobliżu obcy obiekt latający. Anchorage potakuje. Prawie w tym samym momencie inna stacja radarowa systemu obrony powietrznej łapie na radarze echo obiektu. - Czy nadal leci za boeingiem? - pyta Anchorage. - Wygląda na to, że tak - odpowiada stacja radarowa obrony powietrznej. W tym czasie wszystkie okoliczne stacje radarowe, tak cywilne jak i wojskowe, mają UFO na swoich ekranach. - Czy wysłać myśliwce przechwytujące? - pyta obrona powietrzna kapitana Terauchiego. - Nie, nie - broni się JL 1628. Kapitan Terauchi pamięta, że kiedyś wskutek interwencji amerykańskiego myśliwca w czasie podobnego incydentu doszło do tragedii. UFO leci za japońskim boeingiem przez 50 minut, by potem zniknąć równie nagle, jak się pojawiło. O 18.25 JL 1628 ląduje bez przeszkód na lotnisku w Anchorage. - Cieszę się, że nic się nie stało - mówi kapitan Terauchi na konferencji prasowej. - Moi koledzy mają żony, mają dzieci i są jeszcze młodzi. Szef obrony powietrznej FFA powołał specjalny sztab kryzysowy. Okazało się, że kontrolerzy lotów nie bardzo wiedzieli, jak zareagować. W końcu ani nie było żadnego niebezpieczeństwa, ani też złamania jakichś przepisów. Wszystko było po prostu niesamowite. Dla kapitana Terauchiego nie ulega wątpliwości, że było to spotkanie z pozaziemskim statkiem kosmicznym. Niedawno w Wielkiej Brytanii ogromne zamieszanie wywołało inne tajemnicze zjawisko. Pojawiły się mianowicie doniesienia o zagadkowych “kręgach", powstających na łąkach i polach zbóż - głównie w pobliżu historycznych miejsc kultowych, takich jak Stonehenge i Avebury. Z nie znanych powodów doszło tam do utworzenia się kręgów z położonej trawy i zboża, przy czym źdźbła nie były ani odcięte, ani nawet złamane. Te uporządkowane niekiedy w grupy po cztery czy pięć, ściśle oddzielone od siebie kręgi łączono z UFO. Zaczęło się to przed kilkoma laty. Do tego momentu życie w Warminster w angielskim hrabstwie Wiltshire toczyło się dostojnie i leniwie. To malutkie, niepozorne miasteczko prowincjonalne żyło w zasadzie okruchami sławy leżącego w pobliżu i liczącego sobie ponad 4 tysiące lat megalitycznego sanktuarium Stonehenge. Pewnego roku, w okolicach Bożego Narodzenia idylla prysła. W noc wigilijną poczmistrza Rogera Rumpa gwałtownie wyrwał ze snu piekielny hałas. - Usiadłem w łóżku, ponieważ wydawało mi się, że jakaś straszna siła zrywa dachówki z dachu mojego domu przy Hillwood Lane - opowiada Rump. W dwa tygodnie później jego sąsiedzi, państwo Marsonowie, przeżyli coś podobnego. Budzili się trzy razy w ciągu jednej nocy, ponieważ - jak im się zdawało - coś waliło o ściany ich domu. Tej samej nocy, około czwartej nad ranem, Rachel Attwell, żona pilota RAF, usłyszała jakieś dziwne hałasy, które skłoniły ją do wstania z łóżka. Kiedy podeszła do okna sypialni, żeby zobaczyć, co się dzieje, ku swemu zdumieniu ujrzała na niebie błyszczący obiekt, przypominający kształtem cygaro. - Błyszczał jaśniej niż jakakolwiek gwiazda - opowiadała potem reporterom. Kathleen Pekton, która także obserwowała “to coś", porównała obiekt do “odwróconego dachem do dołu wagonu kolejowego, w którym świeciły się wszystkie okna". Od tego momentu coraz więcej mieszkańców miasteczka zaczęło się interesować dziwnymi zjawiskami na niebie. Właśnie w pobliżu miejsc prehistorycznych kultów, takich jak Avebury czy Silbury Hill, sztucznie usypanego w zamierzchłych czasach wzniesienia w pobliżu miasteczka Marlborough, dochodzi bardzo często do spektakularnych obserwacji UFO. To samo miało miejsce w czasie mojej wizyty w Wielkiej Brytanii jesienią 1988 i w lipcu 1989 roku. Obecnie owe tajemnicze, osiągające nawet 30 metrów średnicy kręgi na polach i łąkach badają nie tylko specjaliści Zjednoczonego Królestwa, ale także z NASA, jak np. inżynier Pat Delgado. Ale tak jak można się było spodziewać, opinie na temat ich powstania są diametralnie różne. Umówiłem się w miasteczku Marlborough ze specjalistą komputerowym z IBM George'em Wingfieldem, który miał mi pokazać kilka tych dziwnych kręgów, które pojawiły się w pobliżu Silbury Hill. Czterdziestoparoletni Wingfield postawił sobie za cel przeprowadzenie systematycznych badań tego zagadkowego zjawiska. W drodze do celu przejeżdżaliśmy obok potężnego sanktuarium w Avebury. Wingfield opowiedział mi wówczas mimochodem, że na dzień przed pojawieniem się kręgów zbożowych widziano nad Silbury Hill błyszczące, “zawieszone w powietrzu" światło. Spostrzegła je Patricia James, sekretarka pewnego doradcy podatkowego, i widziała, jak w stronę leżącego pod spodem pola odchodzi od niego jaskrawy promień. Wiedziona ciekawością, pojechała nawet do Silbury Hill, ale kiedy tam przybyła, dziwne światło już stamtąd zniknęło. Właściciel wspomnianego pola Roger Hues odkrył tam następnego ranka grupę pięciu symetrycznych kręgów - jeden duży pośrodku i cztery mniejsze jakby na planie kwadratu. Roger Hues powiadomił o tym odkryciu Wingfielda. Kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na szczycie wzniesie-ma, ujrzałem w dole na polu ostre kontury kręgów. W czasie długiej pieszej wędrówki do tych kręgów Wingfield opowiedział mi, że meteorolog z Oxfordu, dr Terence Meaden sformułował teorię, według której zjawisko to wywołały stacjonarne trąby powietrzne. Zdaniem Wingfielda jest to teoria absurdalna, której przeczyć miałyby już choćby precyzyjna symetria kręgów oraz fakt, że pojawiają się dopiero od roku 1980, i to w dodatku przeważnie w pobliżu miejsc starożytnego kultu. - Nie mówiąc już o tym, że trąby powietrzne porywają przedmioty, a nie przyciskają ich płasko do podłoża - dodaje. Kiedy dochodzimy do kręgów w zbożu, nigdzie nie widać żadnych śladów stóp czy też odcisków opon samochodowych albo innych pojazdów. - Zupełnie jak w przypadku wszystkich innych kręgów, które dotychczas oglądałem - stwierdza z satysfakcją Wingfield. Podczas sprawdzania źdźbeł przypomniała mi się pewna uwaga Pata Delgado, który powiedział: - Te kręgi powstały za sprawą nieznanej siły. Bardzo możliwe, że jest to manipulacja pozaziemskich istot rozumnych. Fizyk Colin Andrews z Andover jest tego samego zdania. Należy on do 11-osobowej grupy naukowców zajmującej się badaniem kręgów, która doszła do wniosku, że zjawiska tego nie da się wyjaśnić w sposób naturalny. Po pojawieniu się kolejnych kręgów zbożowych w początkach lipca 1989 roku naukowcy ustawili na niektórych polach automatyczne aparaty fotograficzne oraz mierniki temperatury, żeby wykonać ewentualną dokumentację fotograficzną procesu ich powstawania. Sensacja była powszechna, gdyż ku zaniepokojeniu wszystkich kręgi powstały niejako “za plecami obiektywów", czyli tuż za rozstawionymi aparatami fotograficznymi! Jednocześnie mierniki wykazały silny spadek temperatury przy gruncie. Ponadto - jak poinformował mnie angielski dziennikarz z “Marlborough Times" Richard Martin pośrodku kręgów znaleziono jakąś galaretowatą substancję, która aktualnie poddawana jest analizom. Warto wspomnieć, że także w wielu innych częściach świata po pojawieniu się UFO znajdowano na podłożu taką galaretowatą substancję. Był już wieczór, kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną do samochodu. Wingfield popatrzył na mnie w zamyśleniu i rzekł: - Bardzo bym chciał, aby istniało jakieś zwyczajne wyjaśnienie powstania tych niesamowitych kręgów, takie jak np. teoria o tych trąbach powietrznych, co rozwiązałoby problem. A potem, spoglądając niepewnie w niebo dodał: - Ale niestety, nie da się tego zrobić. Obawiam się, że mamy do czynienia z jakąś nie znaną nam siłą, uruchamianą przez istoty rozumne z Kosmosu. Te kręgi to ślady, ślady Kosmitów, które łączą się być może ze sprawą pola energetycznego ich obiektów latających. Ci władcy czasu przybywają prawdopodobnie z bardzo daleka. Być może rozwiązania zagadki kręgów zbożowych nie należy nawet szukać w przestworzach Kosmosu, lecz na skraju Drogi Mlecznej, czyli w naszym Układzie Słonecznym. Kto wie, czy ostatecznego argumentu nie dostarczą sensacyjne zdjęcia wykonane w czasie marsjanskiej misji amerykańskiej sondy “Viking". VIII Planeta Enigma Legendy i sagi przynoszą nam wieści o kwitnących cywilizacjach zamierzchłych czasów. Potężne mury, drogi i piramidy rozsiane po całym świecie, a nawet na dnie mórz i oceanów świadczą o istnieniu kiedyś zaginionych, tajemniczych cywilizacji. Wszystko wskazuje na to, że wbrew przekonaniu wielu badaczy ludzkość nie rozwijała się liniowo, lecz naznaczona jest wzlotami i upadkami. Od konkretnych wiadomości na temat legendarnych kultur istniejących gdzieś w mrokach przeszłości oddziela nas przepaść czasu. To, co pozostaje, to pytania. Czy już kiedyś istniały w naszych dziejach cywilizacje dysponujące supernowoczesną techniką, jacyś nasi przodkowie, którzy potrafili dokonywać lotów międzyplanetarnych, powiedzmy na przykład do kolonii na Marsie? A może człowiek w ogóle nie jest dzieckiem Ziemi? Może pochodzi z zupełnie innego świata, z innej planety? Czy Adam przybył z Kosmosu? Do dziś cały szereg astronomów i geofizyków żywi przekonanie, iż niezliczone okruchy skalne najróżniejszej wielkości tworzące pas asteroid między Marsem a Jowiszem to smutne szczątki istniejącej kiedyś dziesiątej planety - Faetona. Czy tu właśnie leży klucz do legend o zaginionych cywilizacjach na Ziemi i do zagadkowych odkryć na Marsie? Narzuca się wręcz przekonanie, iż w zamierzchłej przeszłości musiały jednak istnieć wysoko rozwinięte kultury, ponieważ przekazy i legendy najróżniejszych ludów mieszkających na Ziemi donoszą o zagładzie i zapomnianej wiedzy. Niestety, jest prawie niemożliwe, żeby wydobyto kiedyś świadectwa zdolne zasypać tę przepaść czasu, ponieważ dziesiątki i setki tysięcy, a nawet miliony lat zdążyły praktycznie zatrzeć wszelkie ślady. Tylko “trwałe świadectwa", takie jak być może resztki gigantycznych murów, piramidy czy rzeźby nieprawdopodobnych rozmiarów mogły ewentualnie przetrwać ów niewyobrażalnie wręcz długi okres. Na przykład z całej “literatury" czasów prehistorycznych do naszych czasów przetrwało mniej niż 10 procent, i to też większość tylko dlatego, że albo została wykuta w kamieniu, albo uwieczniona na ścianach jaskiń. Jeśli na Marsie kiedykolwiek miałaby istnieć zaginiona już dziś cywilizacja, to pozostawione przez nią przekazy również mogłyby dotrwać jedynie w formie kamiennych monumentów... Specjalista komputerowy Vincent DiPietro siedzi w archiwum lotów kosmicznych National Space Science Data Center NASA w Greenbelt w stanie Maryland i przegląda niezliczone fotografie powierzchni Marsa. Nagle na jednym z czarno-białych zdjęć dostrzega “wypukły wizerunek podobny do ludzkiej twarzy", jak opisze później to, co zobaczył. Po dokonaniu tego odkrycia po dziś dzień szuka odpowiedzi na różne pytania: Kto wykonał ten monumentalny relief? Czy na planecie Mars istniało życie? Wyniki jego badań są sensacyjne. 20 lipca 1976 roku, 13.12 czasu środkowoeuropejskiego. Pierwszy z dwóch w pełni automatycznych ładowników amerykańskiej sondy kosmicznej “Viking" osiada na powierzchni Marsa. Dnia 3 września tego samego roku także ładownik “Vikinga 2" osiąga swój cel. Podczas kiedy automatyczne “ramiona" obydwu ładowników grzebią w marsjańskim piasku, przesyłając na Ziemię strumień danych, sondy “Viking" krążą wokół planety na wysokości prawie 2200 kilometrów. Każde zdjęcie wykonane przez kamery sond rozkładane jest przez komputer pokładowy na poszczególne “piksele", czyli najmniejsze jednostki obrazu. Ogólnie rzecz biorąc, na Ziemię przesłano 300 tysięcy zdjęć powierzchni Marsa w postaci niezliczonych “pikseli", które zostały nagrane na taśmach komputerów National Space Science Data Center. Do dziś przetworzono z powrotem na fotografie zaledwie 60 tysięcy. Przyczyna: proces przetwarzania danych liczbowych na obraz jest niezwykle drogi i przeznaczony na ten cel budżet szybko się wyczerpał. Tak więc elektroniczne cegiełki około 240 tysięcy zdjęć Marsa wiodły sobie niepozorny żywot w archiwum. I pewnie długo nic by się nie zmieniło, gdyby nie ciekawość Vincenta DiPietro z Glenndales w stanie Maryland. DiPietro notuje numer zdjęcia zarejestrowanego 31 lipca 1976 roku i wchodzi w posiadanie odbitki. Fotografia przedstawia kamienną głowę o średnicy mniej więcej 1500 metrów, znajdującą się w rejonie Cydonii. - Czułem ulgę i ciekawość - pisze DiPietro w swojej relacji. - Ulgę, że NASA przetworzyła tę właśnie fotografię i ciekawość, ponieważ chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego. Specjalistę od komputerów Gregory'ego Molenaara, któremu DiPietro zwrócił uwagę na marsjańskie zdjęcia, tak zafascynowało marsjańskie oblicze, że zdecydował się współpracować z DiPietro nad komputerowym podniesieniem jakości zdjęć i wydobyciem z nich większej liczby szczegółów. W taki właśnie sposób rozpoczęła się ich wieloletnia, fantastyczna przygoda. Obydwaj spece komputerowi zdecydowali się na początek wykonać powiększenie fotografii przy wykorzystaniu techniki komputerowej. Najpierw zwiększono kontrast odcieni szarości poszczególnych “pikseli". Rezultat okazał się jednak niezadowalający, ponieważ nadmierne powięk- szenie “pikseli" spowodowało pojawienie się charakterystycznych “schodków" zamiast linii. DiPietro i Molenaar opracowali metodę, dzięki której mogli dzielić pierwotne “piksele" na nowe, mniejsze jednostki. Nazywają ją Starburst Pixel Interleaving Technique (SPIT). Dzięki tej metodzie uzyskują nie tylko zdecydowanie wyższą rozdzielczość obrazu, ale mogą też wykryć zakłócenia przekazu pomiędzy sondami kosmicznymi “Viking" a Ziemią. Teraz marsjańskie oblicze ujawnia znacznie więcej szczegółów, ponieważ nowa technika obróbki obrazu pozwala rozjaśniać strefy oświetlone i pogłębiać czerń miejsc zacienionych, co nadaje oryginalnym fotografiom większą wyrazistość. Mówiąc najprościej: zwiększono kontrastowość fotografii. Po opublikowaniu fotografii przedstawiającej pogrążoną do połowy w cieniu twarz krytycy natychmiast pochopnie oświadczyli, że to złudzenie optyczne, ponieważ wskutek takiej, a nie innej pozycji Słońca strefy światła i cienia mogły się przypadkowo ułożyć w coś, co przypomina twarz. Już pierwsza analiza wykonana przez DiPietro i Molenaara wykazała, że w oświetlonej połówce marsjańskiej twarzy można wyróżnić gałkę oczną, grzbiet nosa, usta, podbródek i nasadę włosów, co nie sposób przypisać przypadkowej grze świateł i cieni. Ponieważ jednak obydwaj specjaliści komputerowi chcieli mieć absolutną pewność, ponownie gruntownie przejrzeli archiwalne materiały zdjęciowe z archiwum NASA w Greenbelt. Przy okazji odkrywają inne zdjęcie tejże samej twarzy, wykonane w 35 dni po poprzednim. Różnica: niższa pozycja sondy na orbicie, inna pozycja Słońca, inny kąt wykonania zdjęcia. W jakiś czas później NASA przekazuje obydwu naukowcom do analizy taśmę z drugim zdjęciem marsjańskiej twarzy. Rezultaty obróbki metodą SPIT przekraczają najśmielsze oczekiwania. Drugie zdjęcie okazuje się bowiem nie tylko potwierdzeniem pierwszego, ale zawiera dodatkowe szczegóły. Otóż oczodół po oświetlonej stronie twarzy jest widoczny na obu zdjęciach, ale na drugim widać ponadto oczodół po stronie zacienionej i nasadę włosów oraz obramowaną przyciętymi “na pazia" włosami drugą połówkę twarzy. Zaznacza się też linia pod- bródka. Ponadto, ku swemu zaskoczeniu, DiPietro i Molenaar odkrywają w odległości 13 kilometrów na północny wschód dużą trójkątną strukturę, którą określają mianem “fortu". Ostre zewnętrzne krawędzie i narożniki “fortu" są zdumiewająco symetryczne, a przez zawalony “strop" widać kwadratowe wnętrze. W bliskim sąsiedztwie tej “budowli" znajduje się “miasto" - kompleks leżących obok siebie wzniesień, przypominających piramidy, z kwadratem wypełnionym kulistymi czy kopulastymi strukturami w centrum. Niecałe 20 kilometrów na południe od kamiennej twarzy w marsjańskie niebo wznosi się wielka, pięcioboczna piramida. A prawie 100 kilometrów na południowy wschód od marsjańskiej twarzy znajduje się piramida podwójna. Ta zlokalizowana bardziej na północ ze swoimi centralnymi schodami i kilkoma poziomami czy platformami przypomina piramidy meksykańskie, natomiast ta z południa jest zbliżona do typu egipskiego. Wszystko wskazuje na to, że od piramidy schodkowej w kierunku południowym prowadzi mur. Sonda marsjańska “Mariner 9" już 8 lutego 1972 roku odkryła piramidy w rejonie Elizjum. Niektóre z naukowych prób wyjaśnienia mówią o naturalnym pochodzeniu tych struktur jako wyniku ruchów tektonicznych skorupy Marsa oraz działania burz piaskowych, wygładzającego powierzchnię. DiPietro i Molenaar odpowiadają ironicznie, że burze te musiały być bardzo wybredne, ponieważ nie tknęły innych formacji skalnych w pobliżu. Nie wydaje nam się, aby istniały wyłącznie naturalne wyjaśnienia przyczyn tego zjawiska – stwierdzają obydwaj. Obu naukowców szczególnie intryguje gigantyczna, kamienna płaskorzeźba marsjańskiej twarzy. Zastanawiają się, w jaki sposób wydobyć z fotografii dalsze szczegóły. Chodzi im o to, aby dowiedzieć się, czy ta kamienna twarz aby na pewno nie mogła zostać ukształtowana przez uderzenia meteorytów, burze piaskowe, erozję i inne naturalne przyczyny. Postanawiają zbadać to za pomocą barwnej analizy obrazu. Technika ta pozwala wydobyć na podstawie analizy odcieni jasności obrazu informacje, które normalnie pozostają ukryte dla ludzkiego oka. Wykorzystuje się przy tym własność oka ludzkiego, które znacznie lepiej rozróżnia poszczególne odcienie kolorów niż odcienie szarości. W celu barwnej obróbki oryginalnej fotografii czarno-białej trzeba podłączyć komputer do kolorowego monitora. Odpowiednio do jego odcienia szarości każdemu “pikselowi" przyporządkowuje się określoną barwę. Najciemniejsze miejsca fotografii zostają przetworzone na odcienie fioletu i czerwieni, natomiast coraz jaśniejsze miejsca otrzymują różne odcienie barwy żółtej, zielonej i niebieskiej. Plamy światła otrzymują kolor biały. W ten sposób można określić kształt, strukturę, wielkość i położenie sfotografowanego obiektu. Ponadto umożliwia to obserwację trójwymiarową, która pozwala wyciągać wnioski co do struktury powierzchni i wydobywa na jaw szczegóły niewidoczne na normalnej fotografii. Technika kodowania barw pozwoliła na osiągnięcie niesłychanych wprost rezultatów analizy zdjęć “kamiennej twarzy" z Marsa. Dzięki niej stwierdzono niezbicie, że rysy twarzy na obydwu zdjęciach są identyczne. Jeśli idzie o oczodoły, to tu - niespodzianka: na zdjęciach barwnych widać nagle gałki oczne ze źrenicami pośrodku. Widoczne już na fotografii czarno-białej usta i nasada włosów rysują się jeszcze wyraźniej, do tego dochodzi kamienna “łza" na policzku po oświetlonej stronie. W niebo patrzy ludzka twarz o regularnych rysach. - Jeśli liczne frapujące szczegóły tej kamiennej głowy miałyby zostać ukształtowane w sposób naturalny, to sama natura musiałaby być istotą rozumną - komentują swoje odkrycie obaj naukowcy. Doktor Mark J. Carlotto, dyrektor Analytical Sciences Corporation (ASC), stwierdził kilka lat temu na konferencji prasowej w Reading w stanie Massachusetts, co następuje: “Moje komputerowe analizy fotografii wykazały, że marsjańska głowa i inne znajdujące się w pobliżu struktury są wynikiem działania rozumu, a nie igraszką sił natury. Jest rzeczą wysoce nieprawdopodobną, by przyczyną powstania tego wizerunku była gra świateł i cieni". Po wykonaniu trójwymiarowego studium marsjańskiej twarzy w maju 1988 roku Carlotto twierdzi, że w otwartych ustach “Marsjanina" odkrył zęby. Carlotto potrafi dzięki specjalnemu programowi komputerowemu odróżniać formacje naturalne od artefaktów i na podstawie danych geometrycznych rekonstruuje trójwymiarowy wygląd badanych obiektów. Na ekranie powstaje trójwymiarowa wersja marsjańskiej twarzy. Komputer pokazuje ją we wszystkich możliwych perspektywach, zupełnie jakby kamera “oblatywała" ją dookoła. W odróż- nieniu od struktur naturalnych te elementy “rzeźby", które wykazują podobieństwo do ludzkiej twarzy, rozpoznawalne są z każdej perspektywy. Dlatego uważam, że ta twarz nie powstała wskutek działania sił natury - oświadcza mi Carlotto w prywatnej rozmowie. Richard Hoagland, kierownik grupy naukowców, którzy pracują w ramach projektu “Mars", na podstawie drobiazgowych badań ustalił, że pomiędzy marsjańską głową a najwyraźniej sztucznymi strukturami wokół niej istnieją ściśle geometryczne zależności. Wynika z nich, że linia prosta prowadząca z centrum “miasta" poprzez “fort" aż do “twarzy" dokładnie pokrywa się z kątem padania promieni słonecznych w momencie marsjańskiego letniego przesilenia słonecznego przed 500 tysiącami lat. Ponadto Hoagland dowodzi, że osie piramid są ściśle zorientowane w kierunku północ - południe i wschód - zachód. Osie rdzenia miasta oraz wielkiej piramidy wskazują dokładnie w stronę “twarzy", a odległości od wschodniego i zachodniego krańca “miasta" do jego centrum, do marsjańskiej głowy i leżącej w dalszej odległości formacji skalnej (którą Hoagland określa mianem “budowli z rampą") pozostają do siebie w stosunku 1:2:4:8. - Albo struktury odkryte na powierzchni Marsa są pochodzenia naturalnego i cała ta praca badawcza jest stratą czasu, albo też zostały wzniesione sztucznie, a wtedy byłoby to jedno z największych odkryć dla ludzkości - mówi Hoagland. Przeciwko naturalnemu pochodzeniu piramid przemawiają przede wszystkim ostre krawędzie boków i narożników, które w odróżnieniu od innych formacji skalnych w pobliżu nie noszą prawie żadnych śladów erozji. Hoagland lansuje tezę, iż piramidy były budynkami mieszkalnymi twórców marsjańskiej twarzy. Czy kiedyś na Marsie żyły istoty humanoidalne? Jest to teoria nie całkiem pozbawiona podstaw, ponieważ odkrycia amerykańskiej misji “Vikingów" wskazują, że dawniej warunki na Marsie były znacznie bardziej sprzyjające życiu niż obecnie. Planując tę ambitną wyprawę, NASA mogła już wykorzystać wnioski wynikające z niepowodzeń radzieckich i wkalkulować w swój program ewentualne zagrożenia. Misja “Viking" przewidywała wypuszczenie dwóch automatycznych ładowników, które miały opaść na powierzchnię Marsa w dwóch różnych miejscach w odstępie 5 tygodni. Sonda “Viking 1", podobnie jak “Viking 2", składała się z ładownika i pozostającego na orbicie próbnika (po angielsku orbiter), który miał stamtąd fotografować powierzchnię. Głównym zadaniem ładowników było poszukiwanie śladów życia na Czerwonej Planecie. Obydwa wyposażone w chwytne ramię ładowniki miały zebrać grunt marsjański i przenieść do wnętrza próbnika w celu przeprowadzenia całego szeregu doświadczeń mających wykazać istnienie życia. Ładownik “Vikinga 1" opadł w północno-wschodniej części Chryse Planitia, na 22,5 stopniu szerokości północnej. Dystans 815 milionów kilometrów wokół Słońca pokonał w 334 dni. Powodzenie tej niewiarygodnej przygody naukowej możliwe było dzięki wysiłkom zespołu 780 specjalistów centrum lotów kosmicznych NASA oraz Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie. Jeszcze w dniu lądowania, to jest 20 lipca 1976 roku, naukowcy otrzymali pierwsze oczekiwane w napięciu zdjęcia powierzchni Marsa. Ładownik “Vikinga" przesłał je na Ziemię za pośrednictwem krążącego po orbicie Marsa członu sondy. Zdjęcie ukazuje talerz jednej z teleskopowych “łap" ładownika, piasek i drobne kamienie. Telewizyjna kamera ładownika “wchłonęła" ten obraz za pomocą bardzo czułych fotosensorów. Rozłożony na piksele", został przesłany do członu sondy pozostającego na orbicie, gdzie był nagrywany na taśmie i emitowany w kierunku Ziemi. Po mniej więcej 20-minutowej “podróży" sygnały docierały do Pasadeny, gdzie w procesie komputerowej obróbki linia po linii rekonstruowano ponownie obraz. Pierwsze odebrane na Ziemi kolorowe zdjęcia przedstawiały lekko pofałdowaną, usianą kawałkami skał i kamieni pustynię o czerwonawym, brunatnym i żółtawym zabarwieniu. W zasadzie był to dość ziemski krajobraz, jaki spotkać można w Australii czy w Arizonie. Tylko niebo wygląda zupełnie inaczej od naszego, ziemskiego: wskutek przenikającej bezustannie do atmosfery chmury pyłu, zawierającego najprawdopodobniej tlenki żelaza, jest ono bladoczerwone. Ładownik sondy “Viking 2" wylądował 3 września 1976 w południowo-wschodniej części Utopia Planitia, na 48,5 stopniu szerokości północnej, czyli zupełnie gdzie indziej, niż pierwotnie planowano, ponieważ fotograficzne zbliżenia powierzchni, wykonane przez orbitujący próbnik, pokazały, że wybrany uprzednio rejon wybitnie nie nadaje się do tego celu. Na miejscu lądowania temperatura wahała się od -90 stopni Celsjusza w nocy do -10 stopni Celsjusza w dzień. Analiza atmosfery Marsa wykazała, że składa się ona w 95 procentach z dwutlenku węgla, a jej gęstość osiąga zaledwie jeden procent gęstości atmosfery ziemskiej. Ponadto Czerwona Planeta nie ma warstwy ozonowej chroniącej powierzchnię przed groźnym twardym promieniowaniem ultrafioletowym. Wiele jednak wskazuje na to, że kiedyś środowisko na Marsie było zupełnie Kiedy ładowniki wykonywały analizy gruntu, krążące po orbicie próbniki bezustannie fotografowały powierzchnię planety. Przesyłane drogą radiową na Ziemię zdjęcia pozwalają wnioskować o dość ożywionej przeszłości Marsa. Widać na nich poprzecinane korytami rzek i do- linami krajobrazy, pośrodku których wznoszą się wysepki skalne, “najprawdopodobniej wymyte przez opływające je wody". Ślady erozji wskazują na działanie wiatrów i wody, zaś połacie żwiru zdają się być wynikiem topnienia mas śniegu. Dziś jeszcze na polarnych czapach występuje woda w postaci lodu. Przypuszczalnie pod powierzchnią Marsa również występują jakieś zbiorniki wodne. O intensywnej przeszłości geologicznej świadczą wygasłe już dziś, potężne wulkany oraz szerokie, zastygłe rzeki lawy. Zdaniem niektórych naukowców gęsta niegdyś marsjańska atmosfera rozciągała się nad wielkim oceanem, który pokrywał rozległe części pomocnej półkuli planety. Jak uważa DiPietro, odkryte przez niego “miasto" leżało na brzegu tego pramorza. W pewnym momencie musiało dojść do jakiegoś dramatycznego wydarzenia, w wyniku którego zniknęły woda i tlen. Mars stał się planetą wrogą dla życia. Z dawnych czasów dotrwały do dziś zagadkowe kamienne monumenty i wielkie ilości tlenu związanego w utlenionym gruncie marsjańskim. W czasie rozmowy z Vincentem DiPietro usłyszałem kolejną sensację: właśnie analizuje on zdjęcie wykonane z “Vikinga", przedstawiające kolejną kamienną twarz w rejonie Utopii, identyczną zwłaszcza pod względem wielkości z tą odkrytą w Cydonii. Jakby nie dość na tym, na jednym ze zdjęć Marsa odkryto też prostokątne i kwadratowe struktury, przypominające fundamenty murów, nazwane przez naukowców z NASA “miastem Inków". Jak wynika z danych, miasto to leży w niewielkiej odległości od południowego bieguna planety. Bardzo trudno przyjąć, że te “inkaskie" mury o nader symetrycznych prostokątnych i kwadratowych formach powstały wskutek tektonicznych ruchów powierzchni. Niezwykłe wydają się też struktury zlokalizowane w pobliżu marsjańskiego równika. Przypominają staroświeckie, gigantyczne koła od wozów, kiedy nie było jeszcze opon. Od olbrzymich osi odchodzi promieniście po pięć szerokich szprych. Do dziś nie udało się znaleźć zadowalającego wyjaśnienia dla tych formacji, chociaż niektórzy naukowcy NASA przypuszczają, że powstały one w wyniku topnienia wiecznej zmarzliny. Dla planetologa dra Gerharda Neukuma z Niemieckiego Instytutu Doświadczalnego Techniki Lotniczej i Kosmicznej w Oberpfaffenhofen nie ma żadnych zagadkowych formacji marsjańskich. Jest on raczej przekonany, że powstały one w wyniku działania wody i wiatru oraz specyficznej tektoniki tej planety. Geolog dr Johannes Fiebag z Wiirzburga w swojej analizie z lipca 1989 roku dochodzi do ambiwalentnego wniosku, “że struktury te są pierwotnie pochodzenia naturalnego (z wyłączeniem być może “fortu"). [...] Nie można jednak całkowicie wykluczyć późniejszej sztucznej obróbki, która doprowadziła do powstania zaobserwowanej symetrii tych struktur". Jak na razie nie udało się jednak ostatecznie rozwiązać zagadki, czy marsjańskie monumenty są pochodzenia naturalnego czy sztucznego. Jeśli miałoby się okazać, że powstały sztucznie, staniemy przed niezwykle doniosłym pytaniem: Kim byli ich twórcy? Kiedy i przez kogo zostały wzniesione? Czy przez Marsjan, którzy dawno, dawno temu zamieszkiwali tę planetę? A może przez jakąś dawno zaginioną, wysoko rozwiniętą cywilizację ziemską, która opanowała loty kosmiczne? A może przez cywilizację pochodzącą z Faetona - dzieiątej planety krążącej między Marsem a Jowiszem, która padła ofiarą kosmicznej katastrofy bądź uległa samozniszczeniu? A jeśli rzeczywiście to jakieś humanoidalne istoty miałyby stworzyć owe kamienne monumenty, to musielibyśmy zadać sobie pytanie: jaki był tego cel? Czyżby kamienne oblicze nie spoglądało w marsjańskie niebo zupełnie tak, jakby chciano, by ktoś je z góry dostrzegł? Z powierzchni globu nie sposób rozpoznać w tym wysokim na kilkaset metrów i szerokim na półtora kilometra tworze rysów twarzy. A zatem umyślnie umieszczono te twarze tak, aby były widoczne z góry. W mitach, legendach i sagach najróżniejszych ludów zamieszkujących Ziemię bezustannie natrafiamy na zadziwiającą zgodność: otóż czy to w formie słowa, obrazu, czy kamiennego pomnika przekazują one wiadomość o “bogach" - przybyszach z Kosmosu. Wszystko wskazuje na to, że planeta Mars i piramidy odgrywają tu niepoślednią rolę. Według przekazów ezoterycznych także posiadający umiejętność lotów kosmicznych Atlantydzi ze szczególnym upodobaniem poświęcali się budowie piramid. Czyżby istniał tu jakiś związek z Czerwoną Planetą? Atlantyda - ta nazwa rozpalała ludzkie umysły już w starożytności. Atlantyda, legendarny zatopiony kontynent; czy to on był kolebką ludzkości? Czy płonący miecz Archanioła to biblijny przekaz opisujący katastrofę nuklearną lub kosmiczną, która zniszczyła Atlantydę? A “wypędzenie z raju", czy była to zemsta “bogów" za dumę Atlantydów? Czy fatalne w skutkach zjedzenie jabłka z drzewa wiadomości interpretować należy jako nadużycie potęgi technicznej, próbę dorównania “bogom"? Oczywiście, że ci bogowie nie są tożsami z Bogiem Biblii. Ale być może ta niesłychana katastrofa z czasów prehistorycznych została uwieczniona w Biblii, aby przestrzec przed straszliwymi następstwami nieodpowiedzialnego nadużycia władzy? Co mogło się wtedy zdarzyć? Puśćmy wodze fantazji, udajmy się w podróż przez szczelinę czasu. Uciekinierzy ze zniszczonej dziesiątej planety - Faetona - którzy utworzyli kolonię na Marsie, mieli też swoich wysłanników także na Ziemi, na Atlantydzie. Spłodzili oni z ziemskimi kobietami nowy, zdolniejszy rodzaj ludzki. Dzięki materiałowi genetycznemu odziedziczonemu po kolonizatorach Atlantydzi pod wieloma względami przewyższali pozostałych mieszkańców Ziemi. Pewnego dnia kolonizatorzy opuścili Ziemię, by udać się na eksplorację innych dalekich światów i dotarli wreszcie do odległego o 11 lat świetlnych układu planetarnego Epsilon Eridani. Osiedlili się na drugiej, pustynnej planecie układu, którą nazwali Achele, i stworzyli niezwykle rozwiniętą cywilizację. Ta właśnie wysoko rozwinięta cywilizacja od tysięcy lat obserwuje ludzkość za pomocą UFO. Ale wracajmy do Atlantydy. Z czasem Atlantydzi poczuli się prawdziwymi panami życia i śmierci. Bez skrupułów nadużywali swojej uprzywilejowanej pozycji. W rozumieniu kolonizatorów ich ziemski eksperyment okazał się zatem całkowicie nieudany. Uznali, że pozostaje im tylko jedno wyjście: aby odsunąć niebezpieczeństwo od całej ludzkości, trzeba zmieść Atlantydę z powierzchni Ziemi... Wszystko wskazuje na to, że w wykonaniu tego zadania dopomogła kolonizatorom korzystna konfiguracja kosmiczna. Jak bowiem potwierdziły najnowsze badana naukowe i obserwacje astronomiczne, w owym czasie Słońce, Wenus, Ziemia i Księżyc ustawione były w jednej linii, co pociągnęło za sobą zmianę sił grawitacyjnych. Przyrodoznawca i inżynier Otto H. Muck, który na podstawie wieloletnich badań sytuuje Atlantydę gdzieś na obszarze Grzbietu Środkowoatlantyckiego, a więc w okolicach Azorów, podaje nawet dokładną datę tego wydarzenia: 5 czerwca 8498 przed naszą erą. Według jego wyliczeń tego dnia w wyniku globalnej katastrofy Atlantyda uległa zagładzie. Otto Muck doszedł do ustalenia tej uzasadnionej astronomicznie daty po przeprowadzeniu gruntownych i systematycznych analiz różnorodnych geologicznych, klimatycznych, meteorologicznych i geograficznych zdarzeń z przeszłości. Wskutek ustawienia się w jednej linii Słońca, Wenus, Ziemi i Księżyca doszło przypuszczalnie do dużego skupienia sił ciążenia, co ściągnęło w stronę Ziemi asteroidę z tzw. grupy Apollo (czyli “zabłąkaną" planetkę, jakich wiele bezustannie przecina okołosłoneczną orbitę Ziemi), która z potworną siłą uderzyła w powierzchnię naszej planety. Ponieważ dowiedziono, że w tym właśnie czasie doszło do skrzywienia osi obrotu Ziemi o 25 stopni, dziś łączy się ten fakt w ciąg przyczynowo-skutkowy z uderzeniem asteroidy, która spowodowała zagładę Atlantydy. A że grecki filozof Platon datuje moment zniszczenia Atlantydy na rok 8500 przed Chrystusem, teoria Mucka wydaje się najbliższa prawdy. W swojej relacji Platon opiera się na zapiskach na temat Atlantydy, utrzymywanych w tajemnicy przez egipskich kapłanów z Sais i wyrytych na kolumnach świątyń. Zapiski te zostały objaśnione ateńskiemu mężowi stanu Solo-nowi. Jego krewniak, Platon, wykorzystał te wspomnienia przodka w swoich dialogach Krytiasz i Timajos. Zagadkowe i nagłe uwstecznienie cywilizacji w tym okresie również zdaje się przemawiać za tym, że doszło do jakiejś straszliwej katastrofy. Niemniej jednak pewnej liczbie Atlantydów udało się przeżyć i znaleźć schronienie na statkach. Rozpowszechnili oni potem swoją wiedzę w innych częściach świata. Jak już mówiliśmy wcześniej, marsjańskie sondy “Viking" odkryły obok kamiennej twarzy piramidy, takie same jakie spotykamy w różnych częściach kuli ziemskiej - nawet na dnie morskim w pobliżu Bimini i Andros w archipelagu Wysp Bahama. Najwyższy szczyt tych podmorskich budowli sięga do 6 metrów nad poziomem morza. W tym samym rejonie znaleziono na dnie oceanu na obszarze ponad 100 kilometrów kwadratowych wielkie ociosane bloki kamienne - resztki gigantycznych murów. Podwodne zdjęcia i pomiary wykazały, że tylko drobna część tych ruin wystaje z dna. Za pomocą specjalnych obliczeń studiów porównawczych naukowcy doszli do wniosku, że ruiny liczą sobie co najmniej 15 tysięcy lat. Czyżby to były resztki legendarnej Atlantydy? Wydaje się oczywiste, że istnieje jakiś związek między piramidami na Ziemi i na Marsie. Czy to Atlantyda, a może wręcz Mars, były tym rajem utraconym, z którego wygnano Adama? Według jednej z interpretacji imię Adam jest obocznością hebrajskiego Adom, które to słowo znaczy “człowiek z czerwonej ziemi". Czyżby miał to być dowód, że Adam, praojciec ludzkości, przybył z Marsa? Z Atlantydą łączy się pojęcie złotego wieku. Platon opisuje w swoich dialogach błyszczące, pokryte brązem mury zewnętrzne, połyskujący czerwono orichalcum (mosiądz) zamek oraz “pomalowane po wierzchu srebrem" świątynie. Dalej Platon opowiada, że Atlantydzi posiadali niezmierzone bogactwa, nadzwyczajną obfitość pożywienia, a warunki klimatyczne wyspy były idealne. Nie trzeba było wykonywać żadnej ciężkiej pracy, aby żyć w dobrobycie. Sądząc z tego opisu, Atlantyda musiała być prawdziwym rajem na Ziemi. Według Platona Atlantyda była wielką wyspą, większą “od Libii i Azji" razem wziętych, a leżała “poza Słupami Herkulesa", a więc za Cieśniną Gibraltarską, gdzieś na Oceanie Atlantyckim. W tym kontekście interesujące może być wydobycie przez radzieckich oceanologów z Grzbietu Środkowoatlantyckiego szczątków okrzemków, co do których wiadomo na pewno, że 10-12 tysięcy lat temu żyły w słodkich wodach. Jak wynika z legendarnych przekazów, Atlantydzi umieli także podróżować “powietrzem i pod morzem", fotografować obiekty z dużej odległości, wykorzystywać promienie rentgenowskie, nagrywać obrazy na taśmie magnetycznej i wydobywać z kryształów energię przypominającą energię lasera. Czy nie widać uderzającego podobieństwa do obecnego stanu naszej techniki? Może właśnie osiągnęliśmy punkt zwrotny, w którym doszło do zagłady Atlantydy w wyniku kosmicznej lub zawinionej przez jej cywilizację katastrofy? Wszystko wskazuje na to, że również Mars - może w jakimś związku z rozpadem Faetona - uległ zasadniczej przemianie ekologicznej. Jeśli na Czerwonej Planecie kiedykolwiek miałyby mieszkać istoty humanoidalne, których kamienne monumenty świadczą o wysokim stopniu rozwoju, to albo opuściły swoją enigmatyczną planetę, albo też uległy zagładzie wskutek katastrofy ekologicznej. Czyżby kamienna twarz została wykonana po to, by stanowić znak ostrzegawczy dla ludzkości? Pragnienie ludzkości, by nawiązać kontakt z istotami rozumnymi z Kosmosu, jest tak stare jak sama ludzkość. Lecz czy gdyby istoty te znalazły się wśród nas, potrafilibyśmy w ogóle je rozpoznać? IX Kosmici Jak już wspomnieliśmy, wedle ostrożnych szacunków co najmniej 10 procent spośród prawie 150 do 200 miliardów gwiazd naszej Drogi Mlecznej ma planetę krążącą w obrębie ekosfery. Jeśli założymy, że choćby tylko na 1/3 z tych 15 miliardów planet powstało życie, to nadal pozostaje ich 5 miliardów. Jeśli choćby zaledwie ułamek procenta tych form życia miałby się rozwinąć w istoty rozumne o ewentualnie technologicznie zorientowanej cywilizacji, to i tak oznaczałoby to istnienie całkiem sporej liczby zaawansowanych cywilizacji pozaziemskich. Niebo - zwłaszcza nocne niebo - zawsze fascynowało człowieka. Aby przybliżyć się do tego nieba i zwabić “bogów", czyli istoty pozaziemskie, ludzie epok prehistorycznych, mający zupełnie inny stosunek do czasu niż my, niejednokrotnie przez kilka pokoleń ryli w ziemi gigantyczne figury, budowali miejsca kultu, świątynie i obserwatoria. Najnowsze odkrycia w tej dziedzinie dowodzą, że owe prehistoryczne budowle rozsiane po całym świecie połączone były ze sobą tzw. “leylines", czyli geomantycznymi liniami promieniowania, które miały się zbiegać na Atlantydzie. Według nauk tajemnych kapłani-druidzi potrafili w tych prehistorycznych sanktuariach - “miejscach mocy" - w określonych godzinach nawiązywać kontakt z “bogami" przez szczelinę czasu. Jako pośrednicy pomiędzy ludem a bogami - nadziemskimi bądź pozaziemskimi - druidzi zajmowali pozycję szczególną. Spełniali bowiem funkcję rzeczników władców i najpotężniejszych sędziów Ziemi. Dawni mieszkańcy Ziemi wszystkie niezrozumiałe zjawiska natury przypisywali bogom i demonom, składając na nich odpowiedzialność za wszystkie pomyślne i niepomyślne zdarzenia. Rytuały odprawiane w określonych “miejscach mocy" - miały przychylnie nastrajać bogów do ludzi. “Naprzeciwko ojczyzny Celtów w kierunku północnym, na przylegającym do niej Oceanie leży wyspa nie mniejsza od Sycylii. Na wyspie tej jest wspaniały gaj poświęcony bogu Słońca oraz osobliwa świątynia w kształcie okręgu. Co 12 lat, a więc kiedy Słońce i Księżyc ustawiają się w tej samej konfiguracji, na wyspę przybywa Apollo". Tę pierwszą wzmiankę o Stonehenge umieścił w swoich pismach około 300 lat przed Chrystusem grecki historiograf Hekatajos z Abdery. Przez następne stulecia przekaz ten popadł w zapomnienie. Dopiero około roku 1600 Inigo Jones otrzymał od króla Jakuba I polecenie zbadania i zmierzenia kamiennych monolitów Stonehenge. Jones doniósł królowi, że jest to świątynia rzymska. John Aubrey, którego w 1660 roku Karol II wysłał do Stonehenge w celu zbadania ruin, wykonał zadanie daleko bardziej sumiennie. Nie zadowolił się samym tylko dokładnym opisem kamiennych monolitów, ale zajął się też otaczającym je wałem z kraszonego wapienia, znajdując tam 56 leżących w równych odstępach jam, zwanych jamami Aubreya. W niektórych z tych jam stwierdzono później resztki pochówków całopalnych. Po dziś dzień jednak nie udało się odkryć właściwego przeznaczenia “jam Aubreya". Po zakończeniu prac Aubrey stwierdził w relacji, że Stonehenge musi być świątynią celtyckich druidów, którzy umieli czytać w gwiazdach i uzdrawiać ludzi. Jeszcze 70 lat później angielski uczony William Stuckeley opowiadał się za teorią druidyjską. Lecz już w czasach Stuckeleya okazało się, że główna oś Stonehenge zorientowana jest według wschodu słońca w najdłuższym dniu roku, czyli dniu tzw. przesilenia letniego. W roku 1901 astronom Norman Lokyer wyliczył na podstawie przesunięć miejsc wschodu i zachodu słońca, że Stonehenge powstało około 1850 roku przed Chrystusem. W tej sytuacji druidzi, którzy pojawili się dopiero tysiąc lat później, nie mogli mieć z budową tej kolistej świątyni nic wspólnego. Badania wykonane w latach sześćdziesiątych metodą węgla radioaktywnego potwierdziły wyliczoną przez Lokyera datę. Precyzyjne dane sugerują, że kompleks budowano w kilku fazach. Przypuszczalnie wznoszenie Stonehenge zakończono ostatecznie po mniej więcej 600 latach prac. Zużyte do jego budowy kamienie pochodzą zarówno z oddalonych o 36 kilometrów kamieniołomów, a niektóre sprowadzono aż z leżących w odległości 400 kilometrów wzgórz Prescelly w Walii. Przypuszcza się, że przetaczano je lądem na rolkach, ponieważ w owym czasie nie znano jeszcze wozów na kołach, a częściowo rzekami za pomocą tratw lub dłubanek. “Na umiarkowanym, z lekka tylko pochyłym wzniesieniu widnieją potworne masywy nieforemnych, olbrzymich głazów, najwyraźniej ustawione ręką ludzką. Przypominając wysokie kolumny, stoją w wielkim jakby świątynnym kręgu, zawsze po dwa blisko siebie, ze spoczywającym na nich u góry podobnie wielkim głazem, który niby kamienna belka lub gzyms łączy je ze sobą". Tymi słowy opisywała kamienne kręgi Stonehenge przed niemal 200 laty pani radczyni Schopenhauerowa, matka słynnego filozofa. Czterometrowe kamienne słupy o wadze do 50 ton zamykają się - z wyjątkiem wolnego miejsca na główne wejście - tworząc połączony u góry 30 kamiennymi belkami krąg. Wokół usypany jest wał z 56 jamami, zwany pierścieniem Aubreya. Cały zespół ma średnicę 115 metrów, a jego rzut poziomy ukazuje podział na koncentryczne okręgi. Wewnątrz pierwszego kręgu widnieje 49 trylitów ustawionych w podkowę. Ostatni, najmniejszy krąg składa się z mniejszych ustawionych w podkowy bloków kamiennych. Pośrodku stoi pojedynczy słup. Oś podłużna wielkiej podkowy zorientowana jest na północ i przechodzi w rodzaj kamiennej alei. Odwiedzającemu Stonehenge astronomowi Geraldowi S. Hawkingowi zwrócono uwagę, że nad kamiennym słupem pośrodku można zaobserwować miejsce wschodu słońca w dniu przesilenia. Hawking, który osobiście przekonał się o prawdziwości tych słów, stwierdził po szczegółowych badaniach, że aleja ta stanowi integralną część kompleksu obserwatorium. Dla skrócenia czasochłonnych analiz i przyśpieszenia procesu obrabiania danych Hawking posłużył się komputerem, który załadowano danymi na temat wszelkich możliwych pozycji różnych ciał niebieskich nad Stonehenge w różnych okresach. Rezultat obliczeń był zdumiewający. Okazało się bowiem, że Stonehenge to nie tylko kompleksowe obserwatorium astronomiczne, pozwalające odczytać informacje na temat przesileń, terminów zaćmienia słońca i księżyca czy też równonocy, ale jednocześnie wielki kamienny kalendarz. Stonehenge było kiedyś swego rodzaju komputerem czasowym! Inny prehistoryczny zespół o gigantycznych rozmiarach znajduje się w pobliżu Glastonbury w hrabstwie Somerset. Na przestrzeni niemal 15 kilometrów kwadratowych rozciąga się niezwykłe planetarium, którego wzgórza i sztuczne strumienie przedstawiają znaki zodiaku. Wielka mapa gwiezdna, którą dziwnym zbiegiem okoliczności odczytać można jedynie z samolotu i która ma więcej lat niż Wielka Piramida w Gizie.Astronomia jest przypuszczalnie jedną z najstarszych nauk i chociaż za jej twórców zwykło się uważać Babilończyków, wiele wskazuje na to, że już przed nimi istniały cywilizacje, które zajmowały się nią daleko bardziej szczegółowo i na znacznie wyższym poziomie. Na przykład we francuskim mieście Vendee pod Poire odnaleziono prastarą mapę gwiazdową, a dokładniej prehistoryczny blok kamienny, na którego zwróconej ku niebu stronie wyryto cały szereg osobliwych znaków. Francuski badacz dr Marcel Baudouin dopatrywał się w nich znaków zodiaku i - jak się potem okazało - miał rację. Kazał wykonać odlewy wyrytych w kamieniu znaków i rozesłał je do różnych instytutów badawczych. Przypuszczenie dra Baudouina okazało się słuszne. Jego mapa gwiazdowa, zwana Pierre de Merliere, pokrywa się z najstarszym przedstawieniem znaków zodiaku - sporzą- dzonym przez starożytnych Chińczyków - tzw. Gwiezdną mapą nieba. Na tym prehistorycznym bloku kamiennym widnieje prawoskrętna spirala biegnąca ku środkowi, gdzie kończy się zagłębieniem. Stanowi ono jądro mapy i markuje miejsce, w którym znajduje się obserwator. Od tego jądra odchodzą dwa rowki biegnące w różnych kierunkach. Jeden biegnie w kierunku północnym i kończy się krzyżem, przy którym poniżej i powyżej poprzecznego ramienia znajdują się cztery zagłębienia. Większe i mniejsze “niecki" obok odpowiadają gwiazdozbiorowi Wielkiej Niedźwiedzicy. Dziś już wiemy, że Wielka Niedźwiedzica była południkiem ludzi epoki kamiennej. Drugi rowek biegnie od środka w kierunku północno--zachodnim. W czasie przesilenia zimowego linia ta wskazuje miejsce wschodu słońca. W południowo-zachodniej części tej kamiennej mapy gwiazdowej znajduje się dodatkowo niewielka tarcza z za-głębieniem pośrodku, opatrzona dwoma koncentrycznymi kręgami symbolizującymi przesilenie letnie. Po starannych badaniach odnaleziono cały szereg innych jeszcze znaków. Na podstawie położenia punktu oznaczającego pozycję obserwatora udało się wyliczyć, kiedy układ gwiazd na półkuli północnej odpowiadał temu, który przedstawiono w kamieniu. Według tych obliczeń prehistoryczna mapa nieba liczy sobie co najmniej 8,5 tysiąca lat! W całej Europie, od Hiszpanii po Ukrainę, znajdujemy kości i kamienie poznaczone punktami i liniami. Według amerykańskiego badacza Alexandra Marshaka owe wyryte w kościach i kamieniach znaki to rezultat obserwacji gwiazd. W mojej książce Życie na Marsie informowałem już o jeziorze Dongting u podnóża chińskiego masywu Huang oraz o położonej na jeziorze skalistej wysepce Jotuo, którą w 1959 roku nawiedziło trzęsienie ziemi. Odkryte na wyspie znaleziska skłoniły pekińskiego archeologa profesora Chi Penlaia do przeprowadzenia systematycznych poszukiwań. W badaniach towarzyszyli mu jego asystentka Hui Chu-ting oraz dr Wu To-wai. Już na miejscu, badając resztki wałów, które przed 3 tysiącami lat zapadły się pod wodę wraz z fragmentami wyspy, naukowcy natrafili we wnętrzu wyspy na nie znane dotąd jaskinie. Przywołani do pomocy nurkowie odkryli na głębokości 30 metrów labirynt prowadzący w głąb granitowej skały. Gładkie ściany podwodnego labiryntu ozdobione były rysunkami o zadziwiającej wręcz ostrości linii, które przed wieloma tysiącami wyryto w skale zdumiewająco ostrym narzędziem. Wyraźnie rozpoznawalna scena z polowania przedstawia mężczyzn z dmuchawami goniących dziką zwierzynę, zaś pozostałe rysunki, które później zrekonstruowano przedstawiają innych ludzi, wyposażonych w dziwnie współcześnie wyglądającą broń, którzy strzelają do zwierzyny z osobliwych latających pojazdów. Jeden z najciekawszych dla nas rytów przedstawia 10 kul usytuowanych w różnych odległościach od nieco większej, umieszczonej w centrum. Trzecią i czwartą kulę (licząc od środka) łączy wężowata linia. Gdyby nie to, że kul jest 10, rysunek ten nieodparcie kojarzyłby się z naszym Układem Słonecznym. Ale my znamy przecież tylko 9 planet, i to też dopiero od stosunkowo niedługiego czasu. A może w przypadku wyrytej w skale dziesiątej planety mamy do czynienia z Faetonem? Wiek tych prehistorycznych rytów naskalnych szacuje się na 45 tysięcy lat! Tym bardziej zdumiewa zatem fakt, że artysta, który je wykonał, przedstawił planety zgodnie z opublikowanym dopiero w XVI wieku systemem kopernikańskim, według którego to Ziemia i inne planety krążą wokół Słońca, a nie, jak zakładano wcześniej, Słońce wokół Ziemi. Być może w zdumiewającej wiedzy astronomicznej i kosmicznej dawnych cywilizacji wcale nie ma nic dziwnego, ponieważ one - daleko bardziej niż my - identyfikowały się z Ziemią i Kosmosem, gdyż jako cząstka natury żyły z nią w pełnej harmonii. Dzięki swej wierze w duszę natury, w istnienie bogów, duchów i demonów człowiek starożytności stworzył sobie świat wyobrażeń o nieopisanym wręcz bogactwie odczuć, z którym to światem był - niejako poprzez projekcje swoich wizji duchowych - w pełni zintegrowany. W tym kontekście Jens M. Móller w swojej książce Geomantie in Mitteleuropa (Geomancja w środkowej Europie) stwierdza, co następuje: “Współformowanie Ziemi w aspektach kosmiczno-harmonicznych odbywało się w dawnych, atlantydzkich epokach dziejów ludzkości w miejscach szczególnego promieniowania solarnego i tellurycznego (ziemskiego). Wykrywanie i przyporządkowywanie tych miejsc według kryteriów geomantycznych odbywało się w sposób tak skończony i harmonijny, że wręcz niepojęty dla naszej nowożytnej wyobraźni. Świadectwa tego rodzaju wpływania na Ziemię dziś jeszcze znajdujemy w postaci monumentalnych rysunków i rzeźb naskalnych, ogromnych megalitycznych budowli i zespołów sakralnych, a także wyznaczających je wielkich menhirów i dolmenów". Dla kapłanów i szamanów komunikowanie się z bogami na przykład w drodze telepatii, stanów transowych i podróży astralnych było niejako codziennością. W najmniejszym stopniu nie wątpili oni w istnienie w “niebie" licznych zamieszkanych światów. W okresie greckiego antyku Demokryt, twórca nauki o atomach, mówił o narodzinach i śmierci światów, z których kilka nadawać się miało do powstania na nich życia. W Drodze Mlecznej widział, ni mniej, ni więcej, tylko zbiór odległych gwiazd. Współczesny mu Anaksagoras posuwał się nawet krok dalej i pisał, że także inne “ziemie" mogą być zdolne wyżywić mieszkańców. Za to ponad 2 tysiące lat później spalono na stosie dominikanina Giordana Bruna, który odważył się stwierdzić, że poza naszym światem muszą też istnieć inne. Dziś wielu astronomów i egzobiologów ponownie doszło do przekonania, że istnienie pozaziemskich cywilizacji jest niemalże pewne i że cały szereg ich jest znacznie starszych od naszej i osiągnęło znacznie wyższy od naszego poziom rozwoju. Większość bowiem gwiazd Drogi Mlecz- nej jest dwa razy starsza od naszego Słońca, liczy sobie bowiem po 10 miliardów lat. Wyobrażając sobie wysoko rozwinięte cywilizacje, mamy przeważnie na myśli rozumność i wiedzę technologiczną. Kiedy już to stadium ewolucji zostanie osiągnięte, zostaje jednak zarazem niebezpieczeństwo samozniszczenia poprzez zatrucie środowiska lub konflikty wojenne z użyciem broni atomowej. Jaki w ogóle wiek mogą osiągnąć wysoko rozwinięte cywilizacje? Zdaniem niemieckiego astrofizyka Sebastiana von Hoernera krytyczny punkt rozwoju wysoko rozwiniętej cywilizacji przypada na 4500 rok jej istnienia. Jeśli pomyślnie przetrwa ten moment, to istnieje uzasadniona nadzieja, że dożyje sędziwego wieku, osiągając niewyobrażalne wręcz możliwości rozwoju technicznego i etycznego. Według dzisiejszego stanu wiedzy za najdogodniejsze medium służące do nawiązania kontaktów z pozaziemskimi cywilizacjami uznajemy promieniowanie elektromagnetyczne. Przy założeniu oczywiście, że mieszkańcy obcego świata są bardziej od nas zaawansowani w rozwoju, bo tylko wtedy można myśleć o nawiązaniu kontaktu. Aby bowiem odebrać nasze sygnały i wysłać własne, muszą mieć nieporównanie doskonalsze od naszych odbiorniki i nadajniki. Ponadto cywilizacje takie musiałyby istnieć przez nader długi czas. Jeśli uwzględnić wszystkie te czynniki, to należałoby przyjąć, że w zasadzie powinniśmy bezustannie odbierać sygnały radiowe z innych układów planetarnych. Niestety, tak nie jest, ponieważ mamy problemy z odbiorem. Nie znamy ani częstotliwości nadawania, ani pasma, ani sposobu modulacji, ani też “adresu" układu planetarnego, z którego takie sygnały mogłyby zostać wysłane. Oczywiście mogą istnieć cywilizacje, które dysponując wysokowydajnymi radioteleskopami, specjalizują się wyłącznie w odbieraniu obcych sygnałów bez nadawania własnych, aby nie zdradzić położenia ojczystego świata. Mogłyby one wtedy odbierać nawet fale radiowe Wysyłane przez cywilizację będącą pod względem rozwoju technicznego w powijakach. Ale sądząc po naszym wła- snym nastawieniu do problemu, można przypuszczać, że wysoko rozwinięta cywilizacja dysponująca takimi urządzeniami nadawczo-odbiorczymi, odebrawszy sygnały z obcego świata, mimo wszystko przerwałaby milczenie. Obecnie jeden z komitetów NASA bada możliwości precyzyjnej lokalizacji sygnałów pozaziemskich. Uczestniczący w pracach naukowych m.in. Philip Morrison z Massachusetts Institute of Technology analizuje pod tym kątem wszelkie możliwe środki techniczne i naukowe, wliczając w to istniejące już i przewidziane do zbudowania na Ziemi i w Kosmosie radioteleskopy. Niezależnie od tego systemy radioteleskopów kosmicznych, które miałyby wyłapywać ewentualne sygnały obcych cywilizacji, opracowali Rosjanie. Pod kierownictwem Paula Horowitza rozpoczęto już w USA realizację projektu “Sentinel", będącego wspólnym przedsięwzięciem Uniwersytetu Harvarda oraz Planetary Society, który dysponuje radioteleskopem obserwatorium w Oak Ridge. Do identyfikacji sztucznych sygnałów, pozwalającej spośród szumów i zakłóceń wyróżnić ewentualne wiadomości od innych cywilizacji, służy wysokowydajny komputer. Zdaniem Horowitza szansę na sukces istnieją tylko wtedy, jeśli można będzie przebadać odpowiednio dużo przechwyconych sygnałów. Niektórzy astronomowie zakładają, iż ewentualne cywilizacje pozaziemskie wykorzystają, być może, do komunikacji międzyplanetarnej promienie lasera lub też jakieś inne, nie znane nam techniki, toteż - zdaniem tych badaczy - fale radiowe niekoniecznie muszą być idealnym nośnikiem przekazywania informacji. Są naukowcy, którzy wyzyskują już do lokalizowania sygnałów krążące po orbicie satelity. Na przykład służący do obserwacji astronomicznych satelita “Kopernik" przeszukał pasmo promieniowania nadfioletowego kilku najbliżej położonych gwiazd, a brytyjscy astronomowie zamierzają przeanalizować pod kątem ewentualnych sygnałów promieniowanie rentgenowskie. Jeden z nich, specjalista od promieniowania rentgenowskiego Mike Cruise, wskazuje tu na i tak przecież gromadzone przez astronomów dane, które należałoby teraz raz jeszcze przebadać pod kątem sygnałów cywilizacji pozaziemskich. W razie bowiem odkrycia takich cywilizacji dzięki wspomaganiu komputerowemu nakłady włożone w to odkrycie okażą się niezbyt znaczące. Problem polega na tym, że jako nośnik informacji w komunikacji międzygwiezdnej sygnały elektromagnetyczne są za wolne. A czynnik czasu odgrywa tu rolę zasadniczą. Fale radiowe rozchodzą się z prędkością “zaledwie" 300 tysięcy kilometrów na godzinę. Prędkość to zawrotna, ale - zważywszy niewyobrażalne wręcz odległości między układami planetarnymi - jednak niewystarczająca! Przy tej prędkości dialog z oddaloną o 100 lat świetlnych cywilizacją zabrałby 200 lat - niezbyt zachęcająca perspektywa. Już od lat fachowcy dyskutują na temat istnienia cząsteczek o prędkości nadświetlnej, tzw. tachionów. Dyskusję rozpętali amerykańscy fizycy Olex Myron Bilanuik, V. K. Deshpande i E. C. George Sudarshan z Uniwersytetu Rochester, a także Gerald Feinberg, profesor fizyki na Uniwersytecie Columbia. Powątpiewanie w to, że prędkość światła jest prędkością absolutnie graniczną, przez długi czas uważane było za “bluźnierstwo". Kiedy wreszcie pojawiły się hipotetyczne tachiony, długo trwały zażarte dyskusje, czy w świetle teorii względności w ogóle można domniemywać ich istnienie. Wkrótce jednak uznano je także w ramach tej teorii, ponieważ tachiony (jeśli są) istnieją tylko w prędkościach nadświetlnych i nigdy nie schodzą poniżej granicy prędkości światła. Nadal jednak stanowią problem sporny, ponieważ ich istnienie przewracałoby do góry nogami cały nasz obraz świata. Kiedy bowiem przekroczona zostaje prędkość światła, czas zaczyna biec wstecz. W rezultacie musielibyśmy gruntownie zrewidować nasze pojmowanie przyczyny i skutku, ponieważ skutek wyprzedzałby tu przyczynę. Wyobraźmy sobie jednak taki hipotetyczny telefon tachionowy, który być może znajdzie kiedyś zastosowanie w przyszłości. Nie byłoby na przykład lepszego horoskopu niż to urządzenie, ponieważ wskutek swojej nadświetlnej prędkości tachiony mkną “pod prąd" czasu, a więc w przeszłość, w którą mogłyby przekazywać wiadomości. Jednym słowem: wiadomość mogłaby dotrzeć, zanim jeszcze zostałaby wysłana. Dla kontaktów z istotami pozaziemskimi taki nadajnik tachionowy byłby rozwiązaniem idealnym, ponieważ nawiązywano by je bezzwłocznie. Naukowcy mają na podorędziu cały szereg wyjaśnień, dlaczego wszelkie dotychczasowe próby nawiązania kontaktu z innymi światami okazały się daremne. Albo nasza ziemska cywilizacja jest jedyną w całej Drodze Mlecznej, albo inne cywilizacje nie mają charakteru technicznego i ograniczają się do własnego układu planetarnego, albo po prostu nie są zainteresowane wszczęciem “rozmowy". Niektórzy uważają, że czas trwania cywilizacji technicznych i tak nie wystarczyłby do nawiązania kontaktów. Niewykluczone też, że stopień rozwoju takiej obcej cywilizacji tak bardzo przewyższałby nasz, iż nawet nie potrafilibyśmy jej rozpoznać. Ponadto dla przedstawicieli zaawansowanych cywilizacji kosmicznych możemy być zbyt mało interesujący, zbyt niedojrzali do kontaktu, bądź też stanowimy dla nich temat tabu. Niektórzy biologowie ewolucji reprezentują pogląd, że Ziemia jest jednak unikatem, jeśli idzie o kolebkę inteligentnego życia. Ich argumentacja jest następująca: Prawdopodobieńtwo że na przypominającej Ziemię planecie w ciągu 5 miliardów lat rozwiną się istoty żywe dysponujące technicznymi możliwościami komunikacji międzygwiezdnej, wynosi 20-io w tej sytuacji bylibyśmy przypuszczalnie jedynym gatunkiem zamieszkującym Drogę Mleczną. Gdyby istniała w niej jakaś cywilizacja pozaziemska dysponująca technologicznymi możliwościami podróży międzygwiezdnych, dawno już zjawiłaby się w naszym Układzie Słonecznym. Ponieważ jednak jej przedstawicieli nie ma, cywilizacja taka nie istnieje. Czy na pewno? 6 stycznia 1946 roku Mona Stafford, Louise Smith i Elaine Thomas jechały samochodem ze Stanford do Liberty w stanie Kentucky, kiedy nagle ich uwagę zwrócił wielki obiekt latający unoszący się w powietrzu. Według relacji trzech kobiet miał “wielkość boiska piłkarskiego", od spodu widać było szereg różnokolorowych świateł, a u góry białą kopułę. Nagle siedząca za kierownicą kobieta straciła kontrolę nad samochodem, który jednak nadal mknął naprzód z prędkością około 120 kilometrów na godzinę. Oczy kobiet zaczęły mocno łzawić, poczuły też nieznośny, przeszywający ból głowy. Potem stwierdziły u siebie lukę w pamięci, obejmującą okres około półtorej godziny. Poddane hipnozie, opowiedziały, że zostały uprowadzone na pokład obcego obiektu latającego, gdzie spędziły “brakujące" półtorej godziny. Według ich relacji istoty z obcego pojazdu miały około 130 centymetrów wzrostu, a ich nakrycia głowy podobne były do kapturów. (Wyraźnie przypominały istoty z dokumentacji “Majestic 12"). Kobiety zostały umieszczone na stole i poddane bolesnym badaniom. Oblano je ciepłą, rzadką papką, od której się omal nie udusiły i którą następnie siłą od nich oderwano. Sprawdzano wytrzymałość ich kończyn i nakłuwano czymś ich karki, co zresztą potwierdzały ślady, jakie miała każda z kobiet. Szczegółowe badania incydentu przeprowadzone przez różne instytucje nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do wiarygodności relacji tej trójki. Po dzień dzisiejszy zarejestrowano już cały szereg podobnych przypadków. Najróżniejsze osoby pochodzące ze wszystkich warstw społecznych donoszą, że zostały uprowadzone przez istoty pozaziemskie, które poddawały je bolesnym badaniom medycznym. Jeśli rzeczywiście miałoby chodzić o problem czysto psychologiczny, jak często argumentują sceptycy, to tym bardziej zadziwiające stają się stwierdzone w czasie badań rany, oparzenia czy wręcz skutki promieniowania, nie mówiąc już o szczegółach, wychodzących na jaw podczas hipnozy! Co właściwie sądzić o tych “wzięciach"? Są cztery możliwe wyjaśnienia: 1. Rzeczywiście doszło do kontaktu z istotami pozaziemskimi. 2. W ten sposób objawiło się przeżycie wywołane odmiennym stanem świadomości lub halucynacją, przemieszane z osobistymi i kulturowymi doświadczeniami jednostki. 3. Zaszło pomieszanie aspektów fizycznych z psychicznymi. 4. Przeżycie psychiczne przejawiło się jako realna projekcja. Angielski badacz Hilary Evans stwierdził niedawno w związku ze zjawiskiem “wzięć": “W tym czy innym sensie relacje z wzięć są realne. Powątpiewać należy tylko w to, że ta realność pokrywa się z powszednią realnością świata fizykalnego..." Pod wieloma względami te niezwykłe relacje z kontaktów z istotami pozaziemskimi reprezentują zadziwiającą rzeczywistość światów równoległych na różnych poziomach czasowych, które wedle najnowszych hipotez sąsiadują z naszym. X Człowiek z obcej planety “ Oni zbierają próbki ziemi i skał i przenoszą je do swoich pojazdów latających - dokładnie tak samo jak ziemscy astronauci zbierali próbki gruntu na Księżycu. Interesują się ziemskimi instalacjami, samolotami, zwierzętami, a przede wszystkim ludźmi. Osobom, z którymi się kontaktują, przekazują zdumiewające informacje o sobie i swoim ojczystym świecie" - powiedział kiedyś zmarły już astrofizyk i specjalista od UFO profesor Allen Hynek. “Bardzo pomocna byłaby możliwość stwierdzenia, że jedne bliskie spotkania trzeciego stopnia zasadniczo różnią się od pozostałych. Ale one w żaden sposób się od siebie nie różnią. Obojętnie gdzie - w Ameryce, Australii czy Francji - opisywane okoliczności są w zasadzie zawsze takie same". Ponieważ w spotkania zamieszane są w przeważającej większości istoty humanoidalne, moglibyśmy nie bez racji argumentować, że niezwykle podważa to wiarygodność tych wydarzeń. Nawet jeśli bowiem bylibyśmy skłonni zaakceptować pozaziemskie pochodzenie ufonautów, to czyż nie jest zbytnią przesadą wymagać, aby w dodatku wyglądali jak ludzie? Po dokładniejszym wzięciu pod lupę osób, które miały kontakt z UFO, niejednokrotnie okazuje się, że osoby te nigdy się UFO nie interesowały i tylko przypadkiem zostały wmieszane w sprawę. Najczęściej to tzw. bliskie spotkanie wywołuje w nich tylko kompletną konsternację i wypowiadają się o nim z dużymi oporami. Na ogół nie starają się one dociekać przyczyn incydentu ani też zbijać na nim majątku czy dostać się na łamy gazet. Po takim wydarzeniu, które często wychodzi na jaw zupełnie przypadkowo, ponownie pogrążają się w anonimowości, z której chwilowo wyszły. Wypowiedzi tych osób nie dawało się najczęściej podważyć żadnymi metodami weryfikacyjnymi, takimi jak hipnoza, detektory kłamstwa czy specjalne preparaty chemiczne. Poniższy “wywiad" z Kosmitą, przeprowadzony w czasie snu świadomego, powstał na podstawie budzących zaufanie wypowiedzi osób z całego świata, mających kontakt z przedstawicielami cywilizacji pozaziemskich. Śniłem wiedząc, że jest to sen świadomy. Jako obserwator uczestniczyłem w wywiadzie, którego udzielał Kosmita mieszkający na Ziemi od 1956 roku. - Czy jest Pan jedynym przybyszem z Achele, jednej z planet układu Epsilon Eridani, mieszkającym tu, na Ziemi? - brzmiało pytanie. - Nie - odpowiedział Vana, człowiek z innej planety. - Jest nas pięciu. Tworzymy tu niewidzialne kolegium. Chociaż co jakiś czas pojawiają się tu sporadycznie obce istoty, to nie pochodzą one z Achele. - Pański wygląd zewnętrzny w żaden sposób nie świadczy o tym, że pochodzi Pan spoza Ziemi. Jak to możliwe? - Nic prostszego - odpowiedział Vana. – Ponieważ nasza rasa i rasa ziemska są praktycznie tego samego pochodzenia, wyglądamy jak ludzie. Jeśli pominąć kilka drobniejszych odmienności organicznych, Acheleńczycy niczym nie różnią się od ludzi. - Zaraz, chwileczkę. Co to znaczy, że Pańska i moja rasa są tego samego pochodzenia? - Chciałem przez to powiedzieć, że Acheleńczycy poprzez Faetona są w linii prostej potomkami dawnych Atlantydów, podczas gdy ludzie częściowo są potomkami jednej z późnych gałęzi Atlantydów.Twierdzi pan zatem, że kiedyś istniała dziesiąta planeta zwana Faetonem i że Atlantyda nie jest fikcją? - Jak najbardziej - odpowiedział Vana. – Zarówno Atlantyda, jak i zielony Faeton istniały naprawdę. Społeczny i technologiczny poziom rozwoju zamieszkującej je cywilizacji był niesłychanie wysoki. Naukę, oświatę, sztuki piękne kultywowano z niezwykłą wprost intensywnością. Ponadto Atlantydzi potrafili wykorzystywać siły, czy inaczej, formy energii, które dawno już poszły na Ziemi w zapomnienie. Swoimi uniwersalnymi pojazdami przemierzali morza, powietrze i Kosmos - zupełnie jak teraz my, Acheleńczycy. Atlantyda istniała bardzo długo, przeżyła 7 epok, w czasie których Atlantydzi mieszali się z pramieszkańcami Ziemi. W ten sposób powstały rasy Rmoahalsów, Tlavatlów, Tblteków, Turańczyków, Aryjczyków, Akadyjczyków i Mongołów. - Czy Pański świat jest jakoś porównywalny z Ziemią i jej różnorodnymi krajobrazami? - Nie. Achele to gorąca planeta pustynna, krajobrazowo przypominająca co najwyżej coś między środkową Australią a Arabią. Mamy jednak potężne, poprzecinane głębokimi przepaściami masywy górskie z różnobarwnych skał. W przeciwieństwie do różnorodnej, wspaniałej flory i fauny Ziemi na Achele są tylko kaktusowate rośliny, które kwitną i wydają owoce, oraz zagajniki drzew mających koliście zakończone gałęzie. Również nasz świat zwierzęcy jest dość ubogi. Ogranicza się on do spokojnego żeru, krótko żyjących gatunków jaszczurek i czegoś w rodzaju “łatających małp" żywiących się ubogą roślinnością. Woda występuje tylko w niewielkich ilościach w naturalnych zbiornikach głęboko pod powierzchnią planety. Mamy jednak pewną osobliwość: szereg jezior, w których długo gromadził się krystalicznie czysty, rzadki olej, bezustannie wydzielany przez skały. Z tego pachnącego lekka eukaliptusem oleju skalnego pozyskujemy nie tylko cześć naszego pożywienia, ale czerpiemy też z niego wielką radość kąpieli. Co się tyczy atmosfery Achele, to pod względem składu jest wprawdzie identyczna z ziemską, ma jednak większą gęstość. Ciśnienie atmosferyczne jest na Achele większe niż na Ziemi. - Jaką właściwie wielkość ma Pańska planeta i jaka jest liczba ludności? - Achele jest nieco większa od Ziemi i liczy sobie 2 miliony mieszkańców. Acheleńczycy mieszkają rozsiani po całej planecie. Są tylko dwa miasta. Jedno z nich, stolica z wielkim portem kosmicznym, nazywa się Urche. Wszystkie zakłady przemysłowe z uwagi na potrzeby środowiska umieszczone są pod powierzchnią planety. Nie ma więc u nas zanieczyszczenia środowiska. - Co produkuje się w tych zakładach? - Wszystko - poczynając od jednorazowych kubeczków, a na skafandrach kosmicznych kończąc - produkują tam wysokowydajne automaty. Całość nadzoruje poprzez niezwykle zaawansowane układy cybernetyczne wielofunkcyjny sztuczny mózg. Achele jest bardzo bogata w surowce, dlatego po zagładzie Faetona w katastrofie kosmicznej wybrano ją na nową ojczyznę. W naszym układzie planetarnym są pierwiastki, których wy, Ziemianie, nie znacie. Te egzotyczne pierwiastki to wynik gigantycznego wybuchu Supernowej, który miał miejsce przed powstaniem układu planetarnego Epsilon Eridani i który wyrzucił ciężkie cząsteczki w chmurę gwiazdową, z której powstał Epsilon Eridani. Pierwiastki te umożliwiają nam budowanie nadzwyczaj lekkich, ale za to wytrzymałych i elastycznych metali. - Ponadto z naszego skalnego oleju wytwarzamy też su-perlekką i nie ulegającą zabrudzeniu tkaninę syntetyczną na nasze ubrania.Jaka jest właściwie długość życia Acheleńczyków? Czy dożywają takiego wieku jak ludzie, to znaczy średnio 75 lat? I jak to możliwe, aby stale utrzymywać tak niski poziom gęstości zaludnienia, jak to ma miejsce na Achele? - Odpowiadając na pytanie pierwsze powiem, że dożywamy 840 lat. A stałą gęstość zaludnienia reguluje dokonane przez naszych uczonych w dalekiej przeszłości zaprogramowanie genów stopandgo w dziedziczonych cząsteczkach DNA. Oznacza to, że w czasie trwania naszego również genetycznie przedłużonego życia tylko dwa razy możemy spłodzić potomka. Większość zadowala się nawet jednym. - Czy istnieją u was więzi rodzinne, tak jak tu, na Ziemi, a więc takie, jakie łączą rodziców, rodzeństwo czy krewnych? Vana zaprzeczył. - Istnieją bardzo żywe więzi, chociaż małżeństwo jako takie nie istnieje. Pojęcie rodziny nie jest u nas zinstytucjonalizowane. Żyjemy w luźnych wspólnotach interesów, a każdy dorosły ponosi współodpowiedzialność za każde dziecko, każdego młodego człowieka i każdego starca. - Jakie formy rządów praktykuje się na Achele? Czy macie monarchię, dyktaturę czy może system demokratyczny? - Nic z tych rzeczy - powiedział Vana. – Mamy wybieralną Radę Dwustu, która podejmuje najważniejsze decyzje. Każdego członka Rady obojga płci wybiera się w dwóch turach - tajnej i jawnej - na podstawie kwalifikacji etycznych i moralnych, zdolności intelektualnych i osiągnięć. - A jak funkcjonuje wasz system finansowy? - Nie znamy systemu monetarnego. Każdy Acheleńczyk może żyć beztrosko, ponieważ automatyczne zaopatrzenie we wszystkie niezbędne do życia dobra jest bardziej niż wystarczające. Szczególne wymagania zaspokaja się po wykazaniu się odpowiednimi osiągnięciami. - Jak wygląda sprawa edukacji i wychowania? - Wiedza ze wszystkich dziedzin gromadzona jest w sztucznie wytworzonych kryształach. Informacje te można przenosić bezpośrednio do warstw korowych mózgu. Rozpoczynamy to zaraz po zakończeniu okresu dzieciństwa. Poza tym edukacja opiera się na starym greckim systemie mistrz-uczeń. - A jak to jest na Pańskiej planecie z rozrywką? Czy macie coś takiego, jak telewizja, teatr, koncerty i zawody sportowe? - Oczywiście, że tak. Mamy holograficzną, a więc trójwymiarową “telewizję" z zapisanymi na kryształach programami dokumentalnymi oraz pewien rodzaj niesłychanie realistycznych przedstawień przygodowych, w które możemy się włączać, wpływając także na ich przebieg. Trudność polega na tym, aby obierając odpowiednią taktykę sprostać wymaganiom akcji i zdecydować o takim, a nie innym zakończeniu. Oczywiście uprawiamy też muzykę i bierzemy udział w przedstawieniach teatralnych, mających swe źródło w dalekiej przeszłości. Mamy też oczywiście atrakcje sportowe. Wspinaczka, biegi i pływanie należą do repertuaru ćwiczeń fizycznych. Szczególnie popularna konkurencja polega na współzawodnictwie dwóch przeciwników. Każdy z nich stoi na latającej tarczy, której prędkość, pułap i kierunek lotu ustala się myślowo. Należy możliwie szybko i możliwie blisko powierzchni przelecieć ustaloną trasę nad dość trudnym obszarem. Kto doleci pierwszy, ten wygrywa. - Czy te tarcze mają jakieś silniki? Czym w ogóle na pędzane są wasze statki kosmiczne i jak one wyglądają?- Wielkie międzygwiezdne statki matki długości do 800 metrów mają kształt elipsy lub cygara. Międzyplanetarne statki zwiadowcze to elipsoidalne pojazdy o średnicy od 12 do 90 metrów zaopatrzone w kopułkę. Nawigację prowadzi się za pomocą zaprogramowanych kryształów. Zasada napędu opiera się na wykorzystaniu czasoprzestrzeni. Trzeba wam wiedzieć, że wszelka materia, poczynając od cząstek atomowych, a na dużych związkach molekularnych kończąc, składa się z czasoprzestrzeni, jest zgęszczoną czasoprzestrzenią. My niejako przekształcamy czasoprzestrzeń lejkowato w kierunku lotu. Powstały w ten sposób niewiarygodnie wielki potencjał grawitacyjny niejako “zasysa" nasze statki kosmiczne z prędkością większą od prędkości światła. To zupełnie tak samo, jakby przed nosem osła trzymać na kiju marchewkę, za którą biegnąc, nigdy jej nie dosięga. Innymi słowy: manipulujemy strukturą czasoprzestrzeni. - Przejdźmy teraz do domów Pańskich rodaków. Jak właściwie mieszkacie? - Zupełnie inaczej niż ludzie. Pod tym względem nie ma żadnego porównania. Niektóre z naszych budynków mieszkalnych mają kształty przypominające piramidy czy katedry. Inne znajdują się w naturalnych formacjach skalnych, które przystosowano do zamieszkania, dokonując minimalnych korekt. Żeby od razu wykluczyć wszelkie nieporozumienia, powiem, że jesteśmy wysoce stechnicyzowani i nie mamy w sobie nic z “jaskiniowców". Ze względu na bardzo ciepły klimat życie i tak toczy się praktycznie na wolnym powietrzu. Aby dać panu lepsze wyobrażenie, opiszę może swój dom. Leży on na górze, około 180 kilometrów od Urche. Wielkie, owalne zagłębienie w skale zostało przykryte czymś w rodzaju kryształowej kopuły ze stopionej skały. Kopuła przepuszcza światło i mieni się wszystkimi barwami, zupełnie jakby była żywa. - A jak to wygląda w środku? - Wszystko jest jakby odlane z jednego kawałka. W nieregularnych, pozostawionych w pierwotnej formie ścianach skalnych, które częściowo wygładzono topiąc powierzchnię, znajdują się “szafy". Kunsztownie uformowane ze skały stoły mają wygładzony i wypolerowany czymś w rodzaju promienia laserowego “blat". Komplety wypoczynkowe, krzesła i leżanki sporządzono z elastycznego materiału, uzyskiwanego ze zgęszczonego oleju skalnego. Materiał ten dostosowuje się do ciała niby druga skóra. Ogólnie rzecz biorąc, pomieszczenia są umeblowane bardzo skromnie. - A co z kuchniami, łazienkami, jednym słowem: ze wszystkim, co należy do gospodarstwa? - Każdy budynek ma oczywiście duży, wpuszczony w podłogę basen, stale wypełniony olejem skalnym. Ponadto jest też mniejszy zbiornik z wodą, którą bezustannie się regeneruje. Kuchni w ziemskim sensie tego słowa nie potrzebujemy. W mojej przestrzeni mieszkalnej w skalną ścianę wbudowane jest automatyczne urządzenie stale zasilane olejem skalnym. Olej ten zawiera wszystko, co potrzebne dla podtrzymania życia: sole mineralne, witaminy, węglowodany i aminokwasy. Automat bezustannie przygotowuje mieszanki o najróżniejszych walorach smakowych. Ponadto mamy też pewien gatunek kaktusów, których używamy jako warzyw, oraz całe mnóstwo wspaniałych owoców kaktusowych. - Jak porozumiewacie się między sobą? Czy macie coś takiego jak telefon? - Nie. Każdy Acheleńczyk ma zarejestrowany na siebie niewielki aparat - komunikator - będący czymś w rodzaju radiotelefonu działającego bezzwłocznie na dowolną odległość. - Czy znacie coś takiego, jak wojny, przestępczość? - Nie. - Ostatnie pytanie. Dlaczego Pan i Pańscy koledzy z “niewidzialnego kolegium" przebywacie na Ziemi? Jakie są wasze zamiary i kiedy powrócicie na Achele? - Jesteśmy tutaj, ponieważ wskutek wspólnego pochodzenia czujemy się związani z Ziemią. Chcielibyśmy wskazać ludzkości pozytywny kierunek rozwoju, obudzić w niej kosmiczne poczucie odpowiedzialności, aby mogła przeżyć. Oczywiście pewną rolę odgrywa też coś w rodzaju żyłki badawczej, ponieważ w końcu pochodzimy przecież z przyszłości. Na Achele powrócę za dwa i pół roku – zakończył wywiad Vana. Czymże jest ta Achele? Czy to jakiś świat ze snu, równoległy świat rodem z wyobraźni, rzeczywistość czy tylko szczelina czasu w tej książce? XI Światy równoległe W przeciwieństwie do zwierzęcia człowiek ma pełną świadomość związku z czasem i przestrzenią. Im bardziej przezwyciężał w toku swego rozwoju pierwiastek zwierzęcy, tym mocniej uświadamiał sobie pewne zjawisko nie znane zwierzęciu: mianowicie przemijalność i śmierć, będącą cezurą, końcem czasu jego istnienia. O ile rozum uczy człowieka, że to, co nie daje się zmienić, należy zaakceptować, o tyle jego psychika buntuje się przeciwko temu. Na zjawisko śmierci reagują zatem dwa bieguny człowieczeństwa: rozum i uczucia. W niemal wszystkich konstrukcjach filozoficzno-religijnych śmierć uważana jest za pożądany most do nowego istnienia w innym świecie - świecie równoległym. Toteż zaświaty w wierzeniach wielu ludów zawsze przypominają ich własny świat doczesny. Są one ucieleśnioną projekcją świata materialnego w równoległy świat niematerialnej nieskończoności, w której odkryte przez człowieka pojęcia przestrzeni i czasu pozbawione są wszelkiego znaczenia. Zmarli mają tam jako istoty niematerialne wieść żywot odpowiadający ich doczesnemu istnieniu. W przekonaniu człowieka sny i wizje dają mu możliwość przenikania do tego równoległego świata przez szczelinę czasu i nawiązywania kontaktu z zamieszkującymi ten świat zmarłymi. Także szamanizm opiera się na takim ciągu myślowym: sen, śmierć i trwanie w świecie równoległym po śmierci. Szamanizm cofa się aż ku początkom ludzkości i w gruncie rzeczy jest źródłem wszystkich mitologii i religii. Wtajemniczenie nowicjuszy odbywa się w szamanizmie we śnie, ponieważ tylko wtedy czas realny przestaje istnieć, zastąpiony czasem mitycznym. Dzięki temu szaman uczestniczy w początkach świata i w dziele stworzenia życia. Tak zwany sen inicjacyjny, wprowadzający do światów równoległych, śni się najczęściej już w dzieciństwie. Syberyjski nowicjusz szamanizmu śnił, że zachorował. “Chory na wietrzną ospę, przez trzy dni był nieprzytomny, prawie martwy, do tego stopnia, że trzeciego dnia o mało go nie pogrzebano. W tym czasie odbyła się jego inicjacja. Pamięta, że zaniesiony został w głąb morza. Tam usłyszał głos Choroby (to znaczy wietrznej ospy), mówiący mu: «Otrzymasz dar szamanienia od Panów Wód. Twym szamańskim imieniem będzie Huottarie (Nurek)». Następnie Choroba wzburzyła wodę morską. Kandydat wynurzył się i wspiął na górę. Spotkał tam nagą kobietę i zaczął ssać jej pierś. Kobieta, która była prawdopodobnie Panią Wody, rzekła: «Jesteś moim dzieckiem; dlatego właśnie pozwalam ci ssać mą pierś. Napotkasz wiele przeszkód i będziesz bardzo zmęczony». Następnie mąż Pani Wody, Pan Piekieł, dał mu dwóch przewodników - gronostaja i mysz - mających zaprowadzić go do Piekieł. Przybywszy na wzniesienie [sic!], przewodnicy pokazali mu siedem namiotów z podartymi dachami. Kandydat wszedł do pierwszego i spotkał tam mieszkańców Piekła oraz ludzi z Wielką Chorobą (syfilis). Ci wyrwali mu serce i wrzucili je do garnka. W pozostałych namiotach poznał Pana Szaleństwa i Panów wszystkich chorób nerwowych; spotkał tam także złych szamanów. Nauczył się w ten sposób rozpoznawać różne choroby nękające ludzi. Kandydat, prowadzony nieustannie przez swych przewodników, przybył następnie do krainy szamanek, które wzmocniły mu gardło i głos. Potem zaniesiony został na brzeg Dziewięciu Mórz. Pośrodku jednego z nich znajdowała się wyspa, a na jej środku wznosiła się aż do nieba młoda brzoza. Było to Drzewo Pana Ziemi. Obok niego rosło 9 ziół - przodkowie wszystkich roślin rosnących na ziemi. Drzewo otoczone było morzami, a w każdym pływał jeden gatunek ptaka z małymi; było kilka odmian kaczek, łabędź i krogulec. Kandydat zwiedził wszystkie te morza: niektóre były słone, inne tak gorące, że nie mógł zbliżyć się do brzegu. Okrążywszy je, kandydat wzniósł głowę i na szczycie Drzewa dostrzegł ludzi kilku narodowości: Samojedów tawgijskich, Rosjan, Dołganów, Jakutów i Tunguzów. Usłyszał głosy: «Postanowiono, że będziesz miał bęben (to znaczy obręcz bębna) zrobiony z gałęzi tego Drzewa». Kandydat zaczął latać z morskimi ptakami. Gdy oddalał się od brzegu, Pan Drzewa zawołał do niego: «Moja gałąź właśnie upadła; weź ją i zrób z niej bęben, który będzie ci służył przez całe życie». Gałąź ta miała trzy odnogi i Pan Drzewa nakazał mu zrobić trzy bębny, które winny być pilnowane przez trzy kobiety, a każdy z nich używany będzie do osobnej ceremonii: jeden by szamanie położnicom, drugi do uzdrawiania chorych, ostatni do odnajdywania ludzi zaginionych w śniegach. Pan Drzewa dał gałęzie również wszystkim ludziom, którzy znajdowali się na wierzchołku Drzewa, lecz - przybierając ludzką postać i wyłaniając się z Drzewa aż do piersi - dodał: «Jest tylko jedna gałąź, której nie daję szamanom, albowiem strzegę jej dla pozostałych ludzi. Będą mogli budować sobie z niej mieszkania, jak również używać jej dla własnych potrzeb». Chwyciwszy mocno gałąź, kandydat gotów był na nowo podjąć lot, kiedy ponownie usłyszał ludzki głos, objawiający mu lecznicze właściwości siedmiu roślin i udzielający pewnych wskazówek dotyczących kunsztu szamańskiego. Dodał jednak, że kandydat winien poślubić trzy kobiety (co też uczynił, poślubiając trzy sieroty, które wyleczył z ospy). Następnie kandydat przybył w pobliże bezkresnego morza, gdzie znalazł drzewa i siedem kamieni. Te ostatnie kolejno opowiedziały mu o sobie. Pierwszy miał zęby niczym niedźwiedź i wgłębienie w kształcie koszyka; wyznał on kandydatowi, że był kamieniem przytrzymującym Ziemię: całym swym ciężarem przyciskał pola, aby nie porwał ich wiatr. Drugi służył do wytapiania żelaza. Kandydat pozostał przy tych kamieniach przez siedem dni i nauczył się w ten sposób, jak mogły one służyć ludziom. Dwaj przewodnicy, mysz i gronostaj, zaprowadzili go następnie na wysoką, zaokrągloną górę. Kandydat spostrzegł przed sobą otwór i wszedł do bardzo jasnej jaskini pokrytej lustrami, pośrodku której znajdowało się coś podobnego do ognia. [...] Następnie kandydat przybył na pustkowie i w oddali ujrzał górę. Po trzech dniach marszu dotarł do niej, wszedł przez otwór i spotkał nagiego mężczyznę, pracującego za pomocą miecha. Nad ogniem znajdował się kocioł «wielki jak pół Ziemi». Nagi mężczyzna spostrzegł kandydata i pochwycił go ogromnymi obcęgami. «Zginąłem!», zdążył pomyśleć nowicjusz. Mężczyzna odciął mu głowę, podzielił ciało na małe kawałki i wrzucił wszystko do kotła. Gotował w ten sposób jego ciało przez trzy lata. Były tam także trzy kowadła i na trzecim z nich, które służyło do wykuwania najlepszych szamanów, nagi człowiek wykuł jego głowę. Następnie wrzucił ją do jednego z trzech znajdujących się tam garnków, w którym była najzimniejsza woda. Przy tej okazji objawił mu, że gdy zostanie wezwany do leczenia kogoś, a woda będzie bardzo ciepła, nie ma po co szamanie, gdyż chory jest już zgubiony; jeśli woda będzie letnia, znaczy to, że chory wyzdrowieje; zimna woda oznacza zdrowego człowieka. Następnie kowal wyłowił jego kości pływające w rzece, zebrał je i pokrył nowym ciałem. Policzywszy je, objawił kandydatowi, że miał trzy sztuki za dużo: winien więc postarać się o trzy stroje szamańskie. Wykuł mu głowę i pokazał, jak czytać litery, które znajdują się wewnątrz. Wymienił mu oczy i dlatego właśnie, kiedy szamani, widzi nie swymi cielesnymi oczami, lecz tymi mistycznymi. Przekuł mu uszy, czyniąc zdolnym do rozumienia języka roślin. Następnie kandydat znalazł się znów na szczycie góry, a wreszcie przebudził się w jurcie w otoczeniu najbliższych. Teraz może śpiewać i szamanie bez ograniczeń, nigdy się nie męcząc" . W szamanizmie na każdym kroku widać dążenie do przezwyciężenia cyklu życia, śmierci i ponownych narodzin, do zniesienia praw fizyki oraz interwencji w strukturę Wszechświata. A świat snów rzeczywiście daje taką możliwość. W tym kulcie indywidualną świadomość umyślnie nakierowuje się na przyjmowanie wpływu niepojętych sił jako czegoś oczywistego. Na przykład symboliczny rysunek na jednym z szamańskich bębnów przedstawia kosmiczną podróż człowieka przez środek trzech światów. Z chwilą, kiedy bęben wyda z siebie pradźwięk, Wszechświat porządkuje się i pojawia się ekstaza. Teraz już można świadomie ponownie przeżyć podróż w świecie snów. Dla australijskich aborygenów stworzenie to “wieczny czas snu", z którym nierozerwalnie wiążą się ziemskie dzieje. Cały świat jest zatem snem przebudzonego śniącego. Snem, w którym stapiają się ze sobą różne płaszczyzny rzeczywistości. W mitologiach i religiach stwarzanie światów i życia me jest żadnym problemem, ponieważ w przeciwieństwie do nowoczesnych nauk przyrodniczych posługują się one symbolami. Zakładają jako coś z góry danego istnienie innych światów. Ale zajęte światem energii i materii nauki przyrodnicze wychodzą z zupełnie innych założeń. Dla nich bowiem procesy powstawania życia oraz istnienie planet mających korzystne dla niego warunki wciąż jeszcze nie zostały dostatecznie udowodnione. Jakie jest prawdopodobieństwo, że poza naszym Układem Słonecznym powstały także inne? Zagadnieniem tym zajął się amerykański astronom Stephen H. Dole. W drodze symulacji komputerowej sprawdził, czy tworzenie się systemów planetarnych jest sprawą niejako powszednią czy też nie. Zasymulował on chmurę pyłowo-gazową odpowiadającą mniej więcej tej, z której powstał nasz Układ Słoneczny. Wprowadził do komputera dane na temat oddziaływania siły ciążenia, przypadkowe tory ruchu, zderzenia itd. i komputer wykonał obliczenia. Dole przetestował ten model chmury pyłowo-gazowej w najróżniejszych wariantach i okazało się, że wszystkie symulowane układy planetarne za każdym razem wykazują zdumiewającą zbieżność z naszym Układem Słonecznym. Zawsze składały się one bowiem z jednej centralnej gwiazdy oraz 7 do 14 planet. Mniejsze i bardziej masywne planety znajdowały się bliżej swojego słońca, większe zaś dalej - podobnie jak w naszym Układzie Słonecznym. Prawie w każdym z zasymulowanych modeli była planeta, której skład i odległość od centralnej gwiazdy odpowiadały charakterystyce Ziemi. Jeśli idzie o masę i odległość od słońca, pojawiały się też planety podobne do Jowisza. Kiedy na koniec Dole wprowadził do komputera diagram naszego rzeczywistego Układu Sło- necznego i zmieszał te dane z symulowanymi, otrzymał zaskakujący wynik. Zgodność pomiędzy istniejącym Układem Słonecznym a tymi, które uzyskano dzięki symulacji, była tak wielka, że prawie nie sposób było je od siebie odróżnić Z badań Dole'a wynika zatem, że nie tylko w Drodze Mlecznej, ale też w innych galaktykach powinny istnieć wręcz niezliczone układy planetarne. Chociaż astronomowie od dawna już szukają innych układów planetarnych, dopiero niedawno udało się wpaść na ich trop za pomocą holendersko-amerykańskiego satelity IRAS, analizującego promienie podczerwone. Zebrane przez tego satelitę dane zajmują wydruk o długości ponad 100 kilometrów! Do momentu, kiedy wyczerpały się baterie tego satelity, zdążył on wyśledzić około 50 układów planetarnych w Drodze Mlecznej. Praktycznie dostarczył on niezbite dowody na istnienie układu planetarnego wokół błękitnej Wegi, ponadto zarejestrował, że wokół gwiazdy Beta Pictoris właśnie powstaje taki układ. Po tej informacji astronomowie natychmiast zwrócili w tę stronę teleskopy. Jeden z odkrywców oddalonego o 50 lat świetlnych układu Beta Pictoris, astronom Richard Terrile, stwierdził w czasie badań, że wyraźnie widać, jak wokół tej gwiazdy zaczynają się tworzyć planety wewnętrzne - podobnie jak przed 4,7 miliardami lat tworzyły się wokół Słońca wewnętrzne planety naszego układu: Merkury, Wenus, Ziemia i Mars. Podstawowe tworzywo ziemskiego życia powstało na gwiazdach, a okres “fermentacji" dla tych życiodajnych “cegiełek" wynosił około 10 miliardów lat. Na Ziemi określona kombinacja tych “cegiełek" doprowadziła do powstania najróżniejszych form życia. Oczywiście nie każda gwiazda stwarza swoim planetom warunki niezbędne do powstania życia. Nadają się do tego przypuszczalnie tylko długowieczne, stabilne gwiazdy tzw. głównego szeregu, do których należy także nasze-Słońce. Tylko takie bowiem gwiazdy zapewniają emisję stałych ilości energii, która będzie wysyłana przez odpowiednio długi okres. Przykładowo Słońce emituje energię już od prawie 5 miliardów lat i będzie w stanie robić to jeszcze mniej więcej równie długo. Kiedy jakaś gwiazda zbliża się do kresu swego istnienia, staje się coraz gorętsza, a krążąca wokół niej planeta, początkowo zapewniająca dobre warunki do rozwoju życia, prędzej czy później zaczyna być coraz mniej przyjazna i odpowiednia. Gdyby masa Słońca była nieco większa, proces jego rozwoju przebiegałby tak szybko, że życie na Ziemi nie wyszłoby poza stadium mikroorganizmów i zniknęłoby z jej powierzchni. Gwiazda o masie odrobinie mniejszej od masy Słońca przetrwałaby wprawdzie dłużej, ale miałaby zimniejszą powierzchnię. W tym wypadku dana planeta musiałaby krążyć po ciaśniejszej orbicie, aby wchłonąć taką samą ilość energii, jaką Ziemia pobiera od Słońca. Jednocześnie jednak wskutek tzw. pływów znacznie wolniej by krążyła. Jeden dzień trwałby tam praktycznie tyle, ile nasz dzisiejszy rok, albo nawet dłużej. Pociągałoby to za sobą katastrofalne skutki klimatyczne, a zatem gwiazda mająca odpowiednie dla powstania życia (z ziemskiego punktu widzenia) warunki nie może zbytnio różnić się od naszego Słońca. Aby jakaś planeta zapewniała warunki odpowiednie dla powstania życia, powinna obiegać swoją macierzystą gwiazdę po orbicie możliwie kołowej, by jej ekosfera nie była wystawiona na zbyt wielkie różnice temperatur. Warunkiem rozwoju życia jest zatem stabilna orbita planety, z tym że zależy to nie tylko od jej kształtu, lecz także od wielkości planety. Przypuszczalnie bowiem wskutek niewielkiej siły ciążenia małe planety nie mogą utrzymać atmosfery dostatecznie długo, aby zdołało powstać na nich życie. Przy większej grawitacji natomiast zachowują przypuszczalnie praatmosferę składającą się z dwutlenku węgla i wodoru. Jeśli idzie o atmosferę młodej Ziemi, to amerykańscy astrofizycy J. S. Levine i T. R. Augustson z Langley Research Center w Wirginii po przeanalizowaniu danych z satelity rejestrującego promieniowanie ultrafioletowe doszli do frapujących wyników. Głównym zadaniem wspomnianego satelity była obserwacja bardzo młodych gwiazd. Jedna z nich, T-Tauri w gwiazdozbiorze Byka, znajduje się obecnie mniej więcej w tej fazie rozwoju, co nasze Słońce, gdy powstawała praatmosfera Ziemi. Satelita ten dostarczył informacje zawierające szczególnie sensacyjne odkrycie: mianowicie że promieniowanie ultrafioletowe gwiazd w tym stadium rozwoju znacznie przekracza przyjmowane dotychczas wartości, przewyższając mniej więcej 10 tysięcy razy obecny poziom promieniowania ultrafioletowego naszego Słońca. Odkrycie to pozwala na wyciągnięcie zasadniczo nowych wniosków na temat ziemskiej praatmosfery, a tym samym na temat początków życia. Według dotychczasowych hipotez praatmosfera składała się z dwutlenku węgla, pary wodnej, metanu oraz amoniaku. Jednakże przy odkrytej właśnie wartości promieniowania ultrafioletowego nieuchronnie musiało dojść do fotolizy, czyli do uwolnienia tlenu z wody i dwutlenku węgla. Według wyliczeń Levine'a i Augustsona udział tlenu w składzie naszej atmosfery od samego początku wynosił co najmniej 1 procent. Ale powstanie związków organicznych to tylko jedna sprawa, drugą jest krok w stronę tworzenia się życia, czyli powstania substancji zdolnej do reduplikacji, powstania genetycznego kodu kwasów nukleinowych. A tego kroku, zapewniającego trwanie, rozmnażanie i różnicowanie, nadal nie udało się dostatecznie przekonująco wyjaśnić. Jak wynika ze statystycznych reguł prawdopodobieństwa, nie może być prawdziwa hipoteza, jakoby biologiczne cegiełki pływały w “prazupie" niby litery alfabetu, by z chwilą dopływu energii zostać “zamieszane" i ułożyć się w “słowa", a w końcu stać się nośnikiem informacji. Nie może ona być słuszna przede wszystkim dlatego, że nie starczyłoby na to czasu, a pierwsze formy życia pojawiły się przecież stosunkowo niedługo po powstaniu Ziemi. Wielu biologów zajmujących się ewolucją nadal jednak wywodzi swoje teorie z następujących przesłanek: - Życie na Ziemi jest wynikiem wyjątkowego zbiegu okoliczności. - Atomy łączyły się w cząsteczki, a te z kolei w makrocząsteczki. - W wyniku nieskończonego łańcucha przypadkowych połączeń i ciągu akcji i reakcji fizycznych powstał kwas dezoksyrybonukleinowy, a z niego komórka. - Jako najmniejsza żywa jednostka, komórka stanowiła podstawę ewolucji biologicznej. Dalszy rozwój dokonywał się w drodze mutacji i selekcji, a więc w drodze zmian, doboru i dopasowywania. Czysty przypadek to chyba jednak zbyt proste wyjaśnienie problemu powstania życia. Nawet jeśli uwzględnimy w naszych rozważaniach preferencje, czyli fakt, że niektóre atomy i cząsteczki “chętniej" się ze sobą łączą od innych, nie wystarczy to do przeprowadzenia spójnego dowodu. Jest właściwie wykluczone, aby tego rodzaju przypadkowy rezultat doprowadził do powstania choćby najmniejszej nawet cząsteczki białka. Doktor Bruno Vollmer, dyrektor Instytutu Polimerów Uniwersytetu w Karlsruhe, stwierdza w tym kontekście, że ani w “prazupie" nie mogły powstać samoistnie pierwsze prymitywne komórki, ani też później w trakcie rozwoju Ziemi kolejne gatunki o coraz dłuższych z etapu na etap cząsteczkach DNA. Tam gdzie nie może powstać sama z siebie ta makrocząsteczka, tam nie powstanie też samo z siebie życie. Po trwających wiele dziesiątków lat wnikliwych badaniach eksperymentalnych zbyt wiele już wiadomo o powstaniu i syntezie makrocząsteczek, aby chemik zajmujący się polimerami dał sobie wmówić, że w «prazupach» zupełnie przypadkowo mogły powstać same z siebie makrocząsteczki w rodzaju DNA" - pisze w swojej pracy Das Molekuł und das Leben (Cząsteczka i życie). Dalej czytamy: “To samo dotyczy późniejszego wydłużania się łańcucha cząsteczki DNA u kolejnych zwierząt, znajdujących się na coraz wyższym etapie rozwoju. Dlatego też darwinizm jest tylko światopoglądem, ideologią, a nie dającą się naukowo dowieść teorią. [...] Z tego powodu uważam darwinizm za fatalny w skutkach błąd, który znów swój bezprzykładny sukces zawdzięcza antropocentrycznemu myśleniu życzeniowemu". Wyobraźmy sobie gigantyczny bęben do losowania wypełniony po brzegi literami alfabetu, który obraca się przez kilka miliardów lat, bezustannie wyrzucając z siebie litery. Nie ma nawet co marzyć, aby zupełnie przypadkowo ułożyły się one w przysłowie: “Od przybytku głowa nie boli". Pewne rozwiązanie dylematu powstania pierwszej komórki zaproponowali angielski astronom Fred Hoyle i jego współpracownik Nalin Chandra Wickramasinghe, formułując fascynującą teorię, według której życie na Ziemi nie musiało powstać de novo - tak jak Słońce i inne planety Ziemia powstała" z kosmicznego pyłu. Naszą Drogę Mleczną okrążają niby wieniec nieprzeliczone miliony ciał kometopodobnych, z których wiele każdego roku zostaje wytrąconych ze swoich orbit i trafia w wewnętrzne regiony Układu Słonecznego, gdzie zderza się czasem z jego planetami, w tym także z Ziemią. Jakkolwiek tylko rzadko dochodzi do bezpośredniej kolizji, to jednak rokrocznie powierzchnię Ziemi “bombardują", jak się szacuje, tysiące ton “okruchów" komet, których skład chemiczny w znacznym stopniu odpowiada składowi życiodajnego budulca. Czyżby zatem życie dotarło na Ziemię w formie mikroorganizmów z Kosmosu? Teoretycznie nic nie przemawia przeciwko takiej hipotezie, w praktyce jednak musiano by najpierw udowodnić powstanie takich zarodków życia we Wszechświecie. Już przed laty amerykański astronom Lymon Spitzer nadał tym mikroskopijnym składowym międzygwiezdnych chmur niemal profetyczną nazwę międzygwiezdnych zarodników. Od samego zarania Kosmosu komety - brudne kosmiczne śnieżki różnej wielkości - przynosiły na Ziemię mikroorganizmy, które jednak z powodu niekorzystnych warunków fizycznych na Praziemi nie miały żadnych szans przeżycia. Lecz z chwilą powstania wszechoceanu i atmosfery - co przypuszczalnie zawdzięczamy głównie pozostawionym przez spadające komety surowcom - nic już nie stało na przeszkodzie, aby kosmiczne zarodki, mikroorganizmy, zaczęły się rozwijać. Proces ten mógłby przebiegać podobnie na niezliczonej liczbie innych planet. Hoyle i Wickramasinghe uważają, że pierwsze zdolne do rozwoju zarodniki mogły pojawić się na Ziemi w okresie tworzenia się skał osadowych w Grenlandii Zachodniej, a więc już 4 miliardy lat temu. Nawiasem mówiąc, w tworach tych paleontolog z Giessen profesor Hans-Dieter Pflug odkrył ślady skamieniałych mikrobów. Jeśli przyjmiemy założenie, że zarówno w prawdopodobnie niezliczonych układach planetarnych naszej Drogi Mlecznej, jak i w innych systemach słonecznych istnieją warunki korzystne dla powstania życia, pojawia się od razu pytanie, czy i tam powstały istoty rozumne, czy też może rozumność, jako jedyne w swoim rodzaju zjawisko, pojawiła się w całym Kosmosie raz tylko zbiegiem jakichś nadzwyczajnych okoliczności właśnie na Ziemi. Jeśli materię ożywioną uznamy za mającą wyższy stopień uorganizowania niż nieożywiona, to ludzki mózg ze swoją złożoną strukturą reprezentuje szczególnie wysoki stopień uorganizowania. Mimo to nie wiadomo, czy z czysto ewolucyjnego punktu widzenia wyższa inteligencja rzeczywiście jest lepsza od niższej. Jeśli bowiem inteligencję utożsamiać z większymi szansami przeżycia, to okaże się, że nie zawsze się to sprawdza. Na przykład gorylom i szympansom grozi wymarcie, natomiast szczurom jako gatunkowi nie. Widoki na przyszłość są dla owadów daleko lepsze niż dla słoni. Te drugie są gatunkiem zagrożonym, natomiast owadów jest coraz więcej. Oczywiście winę za to ponosi w głównej mierze człowiek. Paradoksalnym zbiegiem okoliczności jest dziś tak, że bez wątpienia “najinteligentniejsza" istota na Ziemi - człowiek - ma przed sobą daleko mniej różowe perspektywy niż, powiedzmy, owady czy szczury. A ponieważ “najinteligentniejsza" istota na Ziemi jest dostatecznie pomysłowa, aby prędzej czy później sama zniszczyć siebie i swoją planetę, zaczynamy się poważnie zastanawiać nad korzyściami płynącymi z “inteligencji"! Czy inteligencja nie stanowi w pewnych okolicznościach ślepego zaułka? Ludzkość znalazła się dziś niestety w punkcie zwrotnym: jeśli przetrzyma obecną fazę przejściową, może zapoczątkować dalszy rozwój ku wyższemu porządkowi. Jeśli ludzie poradzą sobie ze stworzoną przez samych siebie globalną sytuacją kryzysową, może to oznaczać wspięcie się na kolejny szczebel rozwoju. Zdaniem niektórych naukowców bowiem właśnie katastrofy i nagłe zmiany warunków środowiska przyczyniały się do rozwoju życia, powstania świadomości i inteligencji. Innymi słowy: w wypadku wyższych form życia wyzwanie, jakie stanowią nowe wpływy środowiska, prowadzi poprzez zmiany psychiczne i fizyczne - tzw. mutacje - mechanizmów sterowania do powstania większej elastyczności. Z tego rodzaju wpływami liczyć się też trzeba na innych odpowiednich dla powstania życia planetach, gdyż mutacja, selekcja i wyzwanie, jakie stanowią sytuacje kryzysowe, i tam doprowadzić mogły do powstania istot wyższych. Profesor logiki i metodologii nauk sir Karl Popper w swojej teorii poznania dzieli Wszechświat na trzy równoległe światy: 1. świat fizykalny z materią ożywioną i nieożywioną, 2. świat świadomych przeżyć, uczuć, zamiarów, snów... i wiedzy subiektywnej, 3. świat treści logicznych zapisków, różnych form przechowywania w urządzeniach komputerowych, pracach naukowych, książkach itd. dążeń intelektualnych oraz systemów teoretycznych. W obrębie tych trzech światów zachodzą wzajemne oddziaływania i wpływy między światem 1 i 2 oraz 2 i 3. Natomiast nie ma bezpośrednich relacji między światami 1 i 3. Fizyk Paul Dirac już w roku 1928 postawił tezę, że każdej cząstce elementarnej odpowiada antycząstka, niejako lustrzane odbicie materii. Krótko po sformułowaniu tej tezy przez Diraca rzeczywiście odkryto w promieniowaniu kosmicznym pierwszy antyelektron, nazwany pozytonem. Jak wynika z samej nazwy, pozyton - w przeciwieństwie do elektronu - ma ładunek dodatni i przeciwny spin. Dziś potrafimy już wytwarzać w wielkich akceleratorach antymaterię. Od kiedy dowiedziono istnienia antymaterii, pojawiły sie spekulacje dotyczące Wszechświata z antymaterii, istniejącego równolegle do naszego. We Wszechświecie tym mogłyby istnieć antymaterialne istoty rozumne. Spotkania z nimi powinniśmy jednak starannie unikać, ponieważ mogłoby mieć dosyć wybuchowy przebieg. Zetknięcie materii z antymaterią prowadzi do anihilacji. “Rzeczywistość jest nie tylko bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje, ale wręcz o wiele bardziej fantastyczna, niż to sobie w ogóle potrafimy wyobrazić" - powiedział kiedyś brytyjski fizjolog i filozof J. B. S. Haldan. I nie mylił się. Astronomowie i matematycy jak najpoważniej zastanawiają się dziś nad hipotezą, podług której poza znanym nam czterowymiarowym kontinuum przestrzenno-czasowym istnieć mogą inne, ukryte wymiary, i że w takim piątym, szóstym czy siódmym wymiarze istnieją równoległe do naszego światy, zaludnione przez istoty rozumne. Znajdowałyby się one w całkowicie różnym od naszego kontinuum przestrzenno-czasowym, do którego w normalnych warunkach nie mielibyśmy dostępu. Kontakt - jeśli w ogóle takowy wchodzi w rachubę - możliwy byłby tylko przez szczelinę czasu. Czy zjawiska paranormalne dadzą się wyjaśnić istnieniem innych wymiarów? W tym wypadku jednak poruszalibyśmy się już w obrębie wymiarów leżących poza Einsteinem. XII Poza Einsteinem “Dla nas, przekonanych fizyków, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to tylko iluzja, choć iluzja nader uporczywa" - powiedział kiedyś Albert Einstein. W Newtonowskim Wszechświecie czas został zdegradowany do roli niejako “stanu konta", służył jedynie temu, by można było jakoś “zaksięgować" zdarzenia. Przestrzeń i czas były dla Newtona dwoma niezależnymi tworami: przestrzeń absolutna, która pozostaje stale jednakowa niezależnie od materii, i czas absolutny, który upływa jednostajnie niezależnie od materii. Dla Einsteina natomiast przestrzeń i czas byty pozostającymi ze sobą w ścisłym związku zjawiskami fizycznymi. Przed nim czas i przestrzeń uważano jedynie za ramy, w których dokonuje się fizyka. Rewolucyjna koncepcja Einsteina wymagała korekty wielu intuicyjnych obserwacji pojęcia czasu. Wskutek tego zmieniła się przede wszystkim zasada równoczesności. Twierdzenie, iż dwa zdarzenia mogą nastąpić równocześnie w dwóch różnych miejscach, przed Einsteinem wydawało się uzasadnione, ponieważ przemawiało za nim samo pojęcie teraźniejszości. Teoria względności dowiodła jednak, że założenie takie opiera się na złudzeniu. Według Einsteina bowiem dla jednego obserwatora dwa zdarzenia mogą zachodzić jednocześnie, podczas kiedy inny, znajdujący się w ruchu pozornym wobec pierwszego, postrzega je jako następujące jedno po drugim. Trzeci zaś może w pewnych warunkach widzieć je w zmienionej kolejności. We Wszechświecie nie ma zatem momentu teraźniejszego, który obowiązywałby jednocześnie i wszędzie. Nigdzie tam nie ma jednakowego dla wszystkich Teraz. Pojęcie teraźniejszości jest natury czysto subiektywnej, ponieważ dotyczy ono tylko układu odniesienia, w którym znajduje się uzależniony od swego ruchu obserwator. Innymi słowy: Kiedy dwa dziejące się w dużej odległości od siebie zdarzenia dla jednego obserwatora mogą zachodzić w przyszłości, dla innego są już przeszłością. Z chwilą pojawienia się fizyki kwantowej stało się jasne, że zorientowane wyłącznie na przyczynę i skutek myślenie mechanistyczne nie wystarczy już do zrozumienia przyrody i rządzących nią praw. Fizyka kwantowa ukazuje nam rzeczywistości alternatywne. Za sprawą Alberta Einsteina poznaliśmy niewiarygodne skutki prędkości relatywistycznych. Już w 1905 roku urodzony w 1879 roku w Ulm uczony zaoferował zdumionym fachowcom cały szereg genialnych koncepcji, które miały zrewolucjonizować ówczesny stan wiedzy fizycznej. W swojej szczególnej teorii względności wyszedł z założenia, iż po pierwsze ruch pozorny wykazać można jedynie eksperymentalnie - mianowicie poprzez ruch obserwatora w stosunku do ruchu innego obserwatora - a po drugie światło biegnie w próżni ze stałą prędkością c, bez względu na ruch źródła. Jest to stwierdzenie, które zdaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. Zdrowy rozsądek bowiem nakazuje przyjąć, że na przykład wyemitowane ze statku kosmicznego w kierunku zgodnym z kierunkiem jego lotu światło poruszać się będzie z prędkością będącą sumą własnej prędkości światła i prędkości statku kosmicznego. Tak jednak nie jest. Niezależnie bowiem od tego, czy statek kosmiczny zbliża się do nas, czy się od nas oddala, prędkość wysłanego zeń światła zawsze będzie jednakowa. Prędkość źródła, z którego światło zostało wysłane, nie ma na nią żadnego wpływu! Według Einsteina prędkość światła jako wielkość naturalna ma nie tylko zawsze tę samą wartość 300 tysięcy kilometrów na sekundę, lecz także stanowi górną granicę prędkości możliwych w świecie mechanicznym i elektromagnetycznym. W swoich teoriach Einstein obalił też koncepcję długości absolutnej. Nie pasowała ona do jego nowego relatywistycznego świata, w którym zarówno czas, jak i odległość czy długość były niestałe i zależały tylko i wyłącznie od względnego ruchu obserwatora. Jest rzeczą oczywistą, że teorie te doprowadziły do sformułowania kilku zdumiewających wniosków dotyczących oddziaływania prędkości relatywistycznej. Największym ciosem dla fizycznego świata było jednak wystąpienie przez Einsteina w 1905 roku z najbardziej chyba niesłychanym jak dotąd pojęciem dylatacji czasu. Stanowiło ono prawdziwe wyzwanie dla tzw. zdrowego rozsądku, który Einstein klasyfikował jako “pozostałość". Najbardziej zdumiewającą konsekwencją teorii względności jest to, że czas zmienia się pod wpływem ruchu. Oznacza to bowiem, że dla dwóch obserwatorów poruszających się względem siebie czas biegnie z różną prędkością. Ponadto Einstein wskazał na pewne naturalne zjawisko, które dotychczas pozostawało nie zauważone: poruszające się wraz ze znajdującym się we względnym ruchu ciałem zegary chodzą wolniej od zegarów pozostających w bezruchu. Właściwość tę potwierdzono zarówno dla zegarów atomowych, jak też zegarów o innych napędach. Aby udowodnić, że czas rozciąga się nawet przy szybkościach rozwijanych przez odrzutowce, amerykańscy fizycy J. Haefele oraz R. Keating w 1972 roku dwukrotnie oblecieli Ziemię, raz w kierunku zachodnim i raz w kierunku wschodnim. Mieli przy sobie zegary atomowe zsynchronizowane z innymi zegarami atomowymi, które pozostały na Ziemi. Już pierwszym okrążeniu kuli ziemskiej wiezione przez nich zegary opóźniły się w stosunku do pozostawionych na ziemi o 50 nanosekund. Jest to wprawdzie tyle co nic, jeśli się zastanowić, że jedna nanosekunda to miliardowa część sekundy, ale przecież w porównaniu z prędkością światła prędkość jumbo-jeta trudno nazwać nawet ślimaczą. Kiedy już Einstein “zdetronizował" dwie absolutne dotychczas wielkości, czas i przestrzeń, zajął się masą - trzecim fundamentalnym pojęciem fizyki klasycznej. Po prostu stwierdził śmiało, że masa to nic innego, jak tylko zestalona energia, i że każda energia zamienia się w materię. Tak więc również fotony czy kwanty światła byłyby po prostu cząsteczkami, które pozbyły się swojej masy i poruszają się wyłącznie w formie energii z prędkością światła. Poniżej prędkości światła natomiast energia “zagęszczałaby się" w materię wskutek spowolnienia. Dopiero Einstein zrozumiał, że wraz ze wzrostem prędkości, ale dopiero przy prędkościach przyświetlnych, rośnie też masa. Z faktu, że ciało do przyśpieszenia potrzebuje energii, Einstein wywiódł związek pomiędzy energią i masą. Lecz fizyka klasyczna nadal oddzielała jedno od drugiego wyraźną kreską. Toteż kiedy odkryto substancje radioaktywne, w których emisja energii wiązała się z utratą masy, uczeni stanęli przed zagadką. Genialnie prosty wzór Einsteina E=mc2 określa, ile energii (E) powstaje z masy (m). Wynika z niego, że trzeba w tym celu pomnożyć masę przez kwadrat prędkości światła (c). Wyraźnie widać, że już pomnożenie minimalnej masy przez kwadrat prędkości światła prowadzi do powstania potężnej energii. W swojej opublikowanej na przełomie lat 1914/1915 ogólnej teorii względności Einstein uzasadnia stwierdzenie, dlaczego grawitacja - wzajemne przyciąganie się ciał - nie jest siłą, lecz własnością geometrii przestrzeni. Im więcej masy zawiera się w danej przestrzeni, tym bardziej się ta przestrzeń zakrzywia. W porównaniu z innymi siłami grawitacja jest wprawdzie bardzo słaba, ale to właśnie ta słaba grawitacja panuje w całym Wszechświecie. Nie tylko zatem Ziemia czy Księżyc mają swoje zależne od masy pola grawitacyjne - ma je każde z nieprzeliczonych miliardów ciał niebieskich w całym Wszechświecie. Cały Wszechświat utrzymuje tylko siła ciążenia i ona też wyznacza tory ruchu wszystkich ciał niebieskich. Wszystkie inne siły podlegają granicom przestrzennym. Tak więc los Wszechświata zależy od najsłabszej ze wszystkich występujących w nim “sił" - siły przyciągania. Zdaniem Einsteina grawitacja jest zatem własnością przestrzeni, spowodowanym przez masę zakrzywieniem kontinuum czasoprzestrzennego . Czterowymiarowe kontinuum czasoprzestrzenne często porównuje się do naciągniętej gumowej płachty, mającej “wgłębienia" w miejscach, gdzie znajdują się ciała masywne, a więc gwiazdy, galaktyki i inne. Według Einsteina struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się wokół ciała masywnego, na przykład wokół naszego Słońca. A planety trzymają się tych zakrzywionych “ścieżek" czasoprzestrzeni, zamiast trzymać się swoich orbit, eliptycznych wskutek oddziaływania siły ciążenia Słońca. Zreasumujmy teraz konsekwencje szczególnej i ogólnej teorii względności Einsteina na przykładzie hipotetycznego statku międzygwiezdnego: - Promień światła wysłany ze statku poruszającego się z prędkością przyświetlną w kierunku zgodnym z kierunkiem jego ruchu nigdy nie przekroczy prędkości granicznej wynoszącej 300 tysięcy kilometrów na sekundę. Astronauta, którego statek porusza się z wielką prędkością, nie stwierdzi żadnych zmian na swoim zegarze pokładowym. W stosunku jednak do czasu na jego macierzystej planecie czas na pokładzie statku biegnie wolniej i w przeciwieństwie do pozostawionego w domu bliźniaka astronauta taki będzie się też wolniej starzał. Z kolei ów brat bliźniak stwierdziłby zdumiewające relatywistyczne rozbieżności, gdyby miał możliwość prowadzenia pomiarów. Okazałoby się, że statek nabiera coraz większej masy, ulegając jednocześnie skróceniu w kierunku ruchu. - Ponieważ oddziaływania przyśpieszenia i grawitacji są ekwiwalentne, dylatacja czasu może być wynikiem zarówno przyśpieszenia, jak i siły ciążenia. Oznacza to, że czas biegnie wolniej przy dużych przyśpieszeniach lub w silnym polu grawitacyjnym. - Grawitacja, a więc zakrzywienie czasoprzestrzeni, zakrzywia także odpowiednio bieg promienia światła. Einstein, który w 1933 roku z obawy przed nazistami wywędrował do Ameryki, żył tam z dala od europejskiego środowiska fizycznego i filozoficznego. Niemniej jednak przeszczepił jego tradycje do Princeton. W tamtejszym Institute of Advanced Study udało mu się skupić wokół siebie krąg osób i obudzić ich zainteresowania, które przyniosły najróżniejsze owoce, na przykład w postaci koncepcji czasoprzestrzeni autorstwa Johna Archibalda Wheelera. Urodzony w 1911 roku fizyk stał się wielkim znawcą i rzecznikiem teorii względności i został jednym z najbardziej znaczących kosmologów. “Na dalszą metę nie sprawdziła się żadna z rzekomych sprzeczności zawartych w przewidywaniach ogólnej teorii względności. Nigdy nie odkryto żadnej logicznej niekonsekwencji w jej podstawach. I nigdy nie udało się sformułować uznanej alternatywy o porównywalnej jasności i nośności" - powiada Wheeler. Opublikowana przez Wheelera wspólnie z Robertem W. Fullerem Przyczynowość i wielokrotnie związana czasoprzestrzeń stanowiła wyzwanie nie tylko dla świata fizyków. Wheeler od dawna już szukał wskazówek, za pomocą których mógłby zlikwidować rozziew między ogólną teorią względności a fizyką kwantową. W świetle ogólnej teorii względności czarne dziury - termin ukuty zresztą właśnie przez Wheelera - muszą istnieć. Fizyk z Princeton widzi w nich coś w rodzaju “styku" ogólnej teorii względności i fizyki kwantowej, które właśnie tutaj kulminują. Ale właśnie z tego wyciąga on wniosek, że istotę struktury przestrzenno-czasowej pojąć można wyłącznie wychodząc z założeń obydwu tych teorii. Rozziew pomiędzy ogólną teorią względności a fizyką kwantową skłonił współczesną kosmologię do przedstawiania Wszechświata jako relatywistycznej sceny, gdzie energia i materia warunkowane są nie przez teorię względności, lecz przez fizykę kwantową. Kwantując przestrzeń, Wheeler stara się uporządkować ją przy zastosowaniu obydwu teorii. Jego zdaniem w fizyce nie ma innej zasady o tak powszechnym znaczeniu jak fizyka kwantowa. “Im bardziej się nad nią zastanawiamy, tym bardziej oczywiście okazuje się ona najważniejszą zasadą, z której w ten czy inny sposób wywodzą się wszystkie pozostałe" - powiada Wheeler. W swojej teorii Wheeler rozszerzył zasadę nieoznaczoności na czasoprzestrzeń, materię i energię. Kosmologiczna geometria przestrzeni postrzegana jest wyłącznie jako teoria prawdopodobieństwa - jako suma nieostrości wszystkich kwantów przestrzeni we Wszechświecie. “Dyskutując o jakichkolwiek eksperymentach, przede wszystkim uwzględnia się wzajemne oddziaływanie obiektu badanego i obserwatora, nieuniknione przy każdej obserwacji. [...] W konsekwencji, ogólnie rzecz biorąc, eksperymenty mające na celu określenie jakiejś wielkości fizycznej jednocześnie czynią iluzoryczną zdobytą, powiedzmy, wcześniej wiedzę o innych wielkościach, wywierając niekontrolowany wpływ na badany system i tym samym zmieniając znane wcześniej wielkości" - pisał o zasadzie nieoznaczoności niemiecki fizyk, laureat Nagrody Nobla Werner Heisenberg w swojej książce Die physikalischen Prinzipien der Quantentheorie (Fizyczne zasady teorii kwantów). Heisenberg niedwuznacznie wskazał tym samym, że zadowalającą koncepcję świata fizykalnego wyprowadzić można jedynie z zasady prawdopodobieństwa zdarzeń, a nie z ich opisu, oraz że w sferze subatomowej wpływ na obserwowany obiekt wywiera już sam fakt obserwacji. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rezultaty obserwowanych procesów zachodzących w mikroświecie warun- kowane są zastosowanym instrumentarium pomiarowym. A zatem nasz świat ze swej natury jest nieobliczalny i podlega wahaniom statystycznym. Wheeler nazywa swoje kwanty przestrzeni geonami. Rozwinięta przez niego na tym gruncie nowa gałąź nauki stała się znana jako geometrodynamika. Chodzi w niej o geometrię zakrzywionej czasoprzestrzeni lub o dynamikę samej geometrii. Ponieważ czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, musi niejako dysponować masą. Istnienie hipotetycznych cząstek przestrzeni, geonów, potwierdzone jest - zdaniem Wheelera - przez fakt, że struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się pod wpływem masy gwiazd i galaktyk. Skoro zatem przestrzeń podlega prawom stosującym się do masy, geony muszą posiadać własną masę, a więc muszą istnieć. To znaczy, że skoro czasoprzestrzeń reaguje za pomocą masy, sama też musi mieć masę. Einstein uzmysłowił nam, że w rzeczywistości nie ma czegoś takiego, jak tzw. linia prosta. Jeśli kontynuować ją dostatecznie długo, okaże się, że wszystkie linie są zakrzywione. Promień światła przemierzający cały Wszechświat porusza się po okręgu i wreszcie powróci do puntku wyjścia. Wyjaśnia to zresztą zarazem jeden ze słynnych żartów Einsteina, że człowiek o fenomenalnie bystrym wzroku mógłby ujrzeć własną potylicę, gdyby tylko dostatecznie długo wpatrywał się w niebo. Z tym, że zanim obraz jego potylicy odbyłby podróż przez cały Wszechświat, obserwator musiałby się wykazać trwającą kilka wieczności cierpliwością. W 1935 roku Einstein nabył w Princeton dom. Widocznie pogodził się już z myślą, że nigdy nie powróci do swej europejskiej ojczyzny. W tym samym roku opublikował wspólnie z Nathanem Rosenem pracę pt. Problem cząsteczek w ogólnej teorii względności, w której porównywali poszczególne części czasoprzestrzeni do gumowych płacht połączonych pozbawionymi czasu przejściami, które nazwali mostami. Wśród fachowców owe pozbawione czasu połączenia znane są pod nazwą “mostów Einsteina-Rosena". Nasz współczesny pogląd na temat Wszechświata ukształtował się pod wpływem koncepcji jedności czasu i przestrzeni. W dzisiejszym rozumieniu Wszechświat składa się z dwóch zasadniczych jedności, z których każda jest niejako “dwustronna" - mianowicie z masoenergii oraz czasoprzestrzeni. Występujące między nimi wskutek grawitacji wzajemne oddziaływania wyjaśniają najróżniejsze zjawiska, takie jak np. ekspansja Wszechświata, zakrzywienie promienia światła przez ciało masywne, takie jak gwiazda, czy też zadziwiające właściwości czarnych dziur, w których czas rozszerza się aż do utworzenia szczeliny. Jednym z najznakomitszych naukowców teoretyków naszych czasów jest urodzony w 1942 roku w Orfordzie, wykładający w Cambridge matematyk Stephen Hawking. Zaskoczył on świat swoim zdumiewającym odkryciem, a jego własny komentarz do niego (“Kiedy czarne dziury przestaną być czarne? Wtedy, gdy eksplodują") brzmi niemal jak ponura przepowiednia. Od wielu lat przykuty do wózka inwalidzkiego wskutek choroby neuromotorycznej, Hawking poświęcił się wyłącznie rozważaniom teoretycznym. Kiedy odkrył, że niektóre czarne dziury nie są tak zupełnie czarne, lecz emitują cząsteczki i mogą nawet eksplodować, raz jeszcze gruntownie przeanalizował teorię czarnych dziur. Po zakończeniu rozważań sformułował wniosek, że niektóre czarne dziury wysyłają strumień cząsteczek i stają się niejako “białe". Hawking dostrzegł, że w czasie narodzin naszego Wszechświata mogły zajść procesy kompresji. Przy tym założeniu nasza Droga Mleczna musiałaby być wręcz usiana milionami milionów czarnych minidziur, istniejących od chwili powstania Kosmosu. Typowa dla takiej pierwotnej czarnej dziury masa wynosiłaby mniej więcej miliard ton, lecz jej wymiary w układzie przestrzenno-czasowym nie byłyby większe niż protonu. Przy tak mikroskopijnej wielkości ich właściwości powinny być - zdaniem Hawkinga - definiowalne nie tylko na gruncie ogólnej teorii względności, ale także mechaniki kwantowej. W ten sposób taka czarna minidziura stanowiłaby coś w rodzaju połączenia pomiędzy prawami, które rządzą obszarami nieskończenie wielkimi i niewypowiedzianie małymi. Ponieważ czarne minidziury są zbyt małe, aby mogły odbierać przestrzeni materię, muszą - jak wynika z obliczeń Hawkinga - bezustannie oddawać energię promieniowania. Wskutek utraty energii taka czarna dziura w pewnym momencie wyparuje, eksplodując z siłą bomby o mocy 100 milionów megaton i wypluwając strumień promieni gamma oraz wysokoenergetycznych cząstek. Obecnie Stephen Hawking próbuje przerzucić mosty pomiędzy ogólną teorią względności, teorią kwantów, termodynamiką i teorią grawitacji, aby spełnić marzenie wszystkich fizyków i połączyć wszystkie prawa fizyczne w jedną jedyną, wielką jednolitą teorię pola. Proponowane przez niego dotychczas w tym zakresie modele teoretyczne zawierają zbyt wiele rozwiązań paradoksalnych. Największym problemem jest to, że jak na razie nie dysponujemy jeszcze prawdziwie spójną kwantową teorią grawitacji. “Ale czy taka jednolita teoria pola może istnieć naprawdę? Czy nie gonimy za chimerami? Są trzy możliwości: 1. Jednolita teoria pola istnieje i pewnego dnia ją odkryjemy, jeśli okażemy się dostatecznie bystrzy. 2. Nie istnieje żadna ostateczna teoria Wszechświata, a tylko nieskończony szereg teorii coraz dokładniej go opisujących. 3. Nie istnieje żadna teoria Wszechświata; zdarzenia można przewidywać tylko z ograniczoną dokładnością, której nie da się przekroczyć, gdyż zdarzenia zachodzą w sposób przypadkowy i dowolny. Niektórzy ludzie opowiadają się za trzecią możliwością uważając, że istnienie pełnego, doskonale funkcjonującego zbioru praw byłoby sprzeczne z boską swobodą zmiany decyzji i ingerencji w sprawy tego świata. Przypomina to trochę stary paradoks: czy Bóg mógłby stworzyć kamień tak ciężki, że nie byłby w stanie go podnieść? Jednakże pomysł, iż Bóg mógłby chcieć zmienić swoją decyzję, jest przykładem błędu wskazanego przez św. Augustyna, wynikającego z założenia, iż Bóg istnieje w czasie: czas jest jedynie własnością świata stworzonego przez Boga. Zapewne wiedział On, czego chciał, od samego początku!" stwierdza lakoniczne Stephen Hawking w swojej Krótkiej historii czasu. W poszukiwaniu jednolitej teorii pola tworzy się modele, w których cząstki elementarne nie są już ujmowane jako punktowe cząsteczki, lecz jako “struny" - nieskończenie cienkie nitki - które mają tylko długość, za to żadnych wymiarów. Struny te mogłyby mieć dwa końce lub też łączyć się w pętle. Konsekwencją najróżniejszych “teorii strun" jest to, że poza znanymi nam czterema wymiarami - trzema przestrzennymi i jednym czasowym - muszą istnieć jeszcze inne, ukryte. Te zwinięte w sobie, ukryte wymiary o średnicy zaledwie 10-30 centymetrów byłyby jednak nieopisanie małe. Próba jednolitego opisania wszystkich praw obowiązujących we Wszechświecie jest równoznaczna z poszukiwaniem obiektywnej rzeczywistości. Taka jednak dla nas nie istnieje. Już samo stworzenie teorii kwantów rozbiło obowiązujący do tego czasu klasyczno-deterministyczny obraz świata. Heisenberga zasada nieoznaczoności dowodzi przekonująco, że pewnych właściwości komplementarnych cząsteczki nie da się ustalić jednocześnie. Nie ma sensu opisy- wanie zjawiska bez uwzględniania obserwatora jako czynnika determinującego. Taki obserwator zawsze dostarcza tylko i wyłącznie rzeczywistości subiektywnych. Obiektywny opis Wszechświata byłby bowiem możliwy tylko wówczas, gdyby dało się go zbadać niejako “od zewnątrz". Nie jest to możliwe, ponieważ jesteśmy związani z naszym Wszechświatem na dobre i złe. Od czasu do czasu udaje się nam wprawdzie zerknąć przez szczelinę czasu w rzeczywistości innowymiarowe, ale ich ogólny ogląd jest dla nas niedostępny. XIII Dusza Wszechświata Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy? Kiedy się zaczął, kiedy nadejdzie jego kres i dlaczego jesteśmy właśnie tu? Te fundamentalne pytania o Wszechświat i nasze istnienie co jakiś czas pojawiają się na nowo i za każdym razem inne są odpowiedzi. Z jednej strony stanowią one wyzwanie dla naszej zdolności postrzegania i wynikającego z niej przyrodoznawczego rozumienia zjawisk, z drugiej zaś strony odpowiedzi na te pytania szukamy w naszym światopoglądzie filozoficznym i religijnym. Ponieważ Bycie oznacza upływ czasu, Nieistnienie reprezentuje “czas zerowy" - szczelinę czasu. Skoro jednak Wszechświat miał początek, to czy przedtem było jakieś pozbawione czasu Nic? Ponieważ jednak normalnie “coś" nie może powstać z “niczego" - mimo że stworzono już radykalne koncepcje teoretyczne “czegoś z niczego" - przed początkiem musiało coś być, a to w zasadzie wyklucza początek. Tak więc możemy mówić co najwyżej o zmianie stanu, o przekształceniu lub przemianie. Angielski astrofizyk Paul Davis nazywa to prapoczątkowe “coś" miejscem przecięcia - a więc szczeliną czasu -pomiędzy tym co naturalne a tym co nadprzyrodzone. W naszych poszukiwaniach odpowiedzi stajemy przed wielkim problemem: czy nasze narządy zmysłu oraz instrumentarium, jakim dysponujemy, w ogóle wystarczą, aby pojąć Wszechświat we wszystkich jego różnorodnych aspektach, czy też może nasze konkluzje opierają się wyłącznie na cząstkowym oglądzie niewielkich wycinków obrazu Kosmosu? Czy postrzegany przez nas wycinek Wszechświata różni się od innych jego regionów? Jak duży jest i ile liczy sobie lat nasz Wszechświat? “ Wiemy dziś, że naukowe poznanie nie może wypływać wyłącznie z empirii, że formułując teorie naukowe musimy korzystać ze śmiałych pomysłów, które dopiero a posteriori zweryfikujemy eksperymentalnie pod kątem ich przydatności. [---] Im bardziej dana cywilizacja zdaje sobie sprawę, że jej aktualny obraz świata jest fikcją, tym wyższy jest jej poziom naukowy" - to stwierdzenie Alberta Einsteina szczególnie trafnie odnosi się do modeli rekonstruujących powstanie Wszechświata. Zgodnie z dzisiejszym scenariuszem jeszcze 20 miliardów lat temu pozbawiony przestrzeni i czasu Prawszechświat był znacznie mniejszy od jądra atomu i miał temperaturę ponad 10 tysięcy bilionów stopni Celsjusza. Nie istniały jeszcze wówczas ani przestrzeń, ani czas. Potem doszło do Wielkiego Wybuchu. Wszystkie cztery siły - grawitacja, elektromagnetyzm oraz oddziaływania silne i słabe - były jeszcze połączone w jedną supersiłę. W wyniku tych niewyobrażalnych warunków materia i energia były “zdeformowane" nie do poznania. W niewyobrażalnie krótkim czasie po Wielkim Wybuchu, w niektórych “regionach" mikroskopijnego Prawszechświata powstało coś w rodzaju ciśnienia rozszerzającego. W mgnieniu oka Wszechświat nadął się, przez co powstały przestrzeń i czas w naszym rozumieniu. “Miejsce", w którym miał się rozwinąć nasz Wszechświat, wypuściło mikroskopijny “bąbelek". Oprócz naszego “bąbelkowego" Prawszechświata mogły powstać jednocześnie inne “bąbelki", mniej więcej tak samo, jak się to dzieje w szklance wypełnionej gazowaną wodą mineralną. W czasie tej tzw. fazy inflacyjnej najpierw wydzielają się z supersymetrii fundamentalne wielkości - masa i grawitacja. Kiedy taki pierwotny Wszechświat jest już nieco starszy i 10 tysięcy razy zimniejszy, wyodrębnia się tzw. oddziaływanie silne, które niejako “skleja" ze sobą jądra atomów. Teraz dochodzi do wielkiej bitwy między materią i antymaterią, z której wychodzi cało zaledwie jedna miliardowa pierwotnej materii. Po kolejnym niewyobrażalnie krótkim odcinku czasu Prawszechświat osiąga wielkość mniej więcej piłki tenisowej, a jego temperatura spada do około 1025 stopni Celsjusza. W tej fazie oddziela się tzw. oddziaływanie słabe, które odgrywa zasadniczą rolę w procesie radioaktywnego rozpadu pierwiastków i syntezy jąder atomowych. Wreszcie wyodrębnia się elektromagnetyzm, wiążący nie tylko elektrony z jądrami atomowymi, ale też atomy z atomami. Bez tej siły nie byłoby ani światła, ani ciepła. W czasie tej “fazy inflacyjnej" powstaje niemal cała energia i materia Wszechświata. W świetle tej rekonstrukcji powinny też powstać bieguny magnetyczne, a więc cząsteczki o tylko jednym biegunie. Bezskuteczność dotychczasowych poszukiwań tłumaczy się właśnie “fazą inflacyjną", w czasie której cząsteczki te musiały zostać “przetrzebione" i dlatego nie sposób ich dziś odnaleźć. Z założeń jednolitej teorii pola wynikałoby, że oprócz tzw. gluonów (cząsteczki “klejące" czy wymienne oddziaływania silnego) powinny też istnieć jeszcze nadzwyczaj ciężkie cząstki wymienne o minimalnym zasięgu. Gdyby rzeczywiście istniały, powodowałyby rozpad protonów. Ponieważ średnia długość życia protonów wynosi 1031 lat, przekraczałoby to znacznie dotychczasowy okres trwania Wszechświata. Według najnowszych wyliczeń tuż po Wielkim Wybuchu musiało dojść do tzw. przesunięć grawitacyjnych, które istnieją po dziś dzień. Dla lepszego zrozumienia posłużmy się przykładem: otóż, tak jak w nierównomiernie zamarzającej wodzie tworzą się rysy, tak samo przy złamaniu syme- trii supersiły powstały niezwykle drobne “pęknięcia" struktury czasoprzestrzeni, mające nieskończoną długość i tak ciężkie, że jeden centymetr ważyłby na Ziemi wiele ton. Radioastronom Mark Morris z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles twierdzi, że odnalazł takie kosmiczne przesunięcia grawitacyjne za pomocą radioteleskopu w Socorro w Nowym Meksyku. Wytropił on długie na 100 lat świetlnych, proste jak strzelił kosmiczne “rysy", których wprawdzie nie można bezpośrednio zobaczyć, ale których potężna siła grawitacyjna prowadzi do emitowania fal radiowych przez otaczające je chmury gazowe. Zaraz po swoich narodzinach Wszechświat wypełniony był ogromnymi pierwotnymi gwiazdami, które jednak wkrótce uległy ogólnemu kolapsowi grawitacyjnemu, eksplodując jako supernowe. Kiedy takie “kosmiczne bomby" znajdowały się blisko siebie, dochodziło do reakcji łańcuchowej wybuchających kolejno gwiazd. Powstające przy tej okazji fale uderzeniowe wstrząsnęły całym Kosmosem, wyrzucając znajdującą się w obrębie ognisk wybuchu materię we wszystkich kierunkach. Powstały w ten sposób gigantyczne miejsca próżne - puste kule. Symulacja rozkładu materii w Kosmosie dokonana za pomocą superszybkich komputerów dała zdumiewający wynik: gromady galaktyk zbijają się w czasoprzestrzeni w struktury zadziwiająco podobne do obserwowanych pod mikroskopem żywych komórek. Ponadto takie supergromady galaktyk znajdują się na powierzchni gigantycznych próżnych kul czy “bąbli". Wygląda na to, że Wszechświat składa się z nieskończonej liczby takich pozbawionych materii kul, których średnica wynosi nawet do 150 milionów lat świetlnych. Wypełniają one Wszechświat jak mydlane bańki umywalkę. W punktach styczności tych gigantycznych “bąbli" skupiają się gromady galaktyk. Kiedy rozrzucona falą uderzeniową na niesłychane odległości materia z wolna powracała do równowagi, musiała się zbierać na powierzchni tychże “bąbli" w rozległe pola, tzw. filamenty. Z nich uformowały się ostatecznie układy gwiezdne, takie jak np. nasza Droga Mleczna. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że zarówno Wszechświat, jak i “puste kule" nadal się rozszerzają, wydaje się, że odpowiedzialność za to ponoszą fale uderzeniowe supernowych powstałe w momencie Wielkiego Wybuchu. Kiedy już wykrystalizowały się - niejako “zestalane" w procesie ochładzania układu - siły natury oraz energia i materia, już w sekundę po Wielkim Wybuchu zrodziły się przesłanki istnienia naszego obecnego Wszechświata. Równocześnie z ekspansją i postępującym ochładzaniem dokonywało się też dalsze różnicowanie i wzrost złożoności, co doprowadziło potem do uformowania galaktyk z układami planetarnymi, a jeszcze później do powstania życia. Naukowcy zajmujący się początkiem i rozwojem Wszechświata nie stronią też oczywiście od spekulacji na temat jego końca. Według ogólnej teorii względności to, czy Wszechświat będzie się rozciągał w nieskończoność, zależy od ilości istniejącej masy. Chociaż bowiem gromady galaktyk uciekają od siebie, powstaje pytanie, czy ostatecznie osiągną wystarczającą prędkość ucieczki, aby przezwyciężyć wzajemne siły przyciągania, czy też może - jak przedmiot rzucony w górę - po osiągnięciu pewnego punktu “zawrócą" i pomkną z powrotem ku sobie. W tej sytuacji doszłoby do spowolnienia i wyhamowania procesu ekspansji, zmiany kierunku i wreszcie do kolapsu Wszechświata w czarną dziurę. Astronomowie Richard Gott III i James Gunn z Cali-fornia Institute of Technology oraz N. Schramm i Beatrice Tinsley z Texas University opublikowali obszerną rozprawę na temat wiecznie ekspandującego, otwartego Wszechświata. Materiał dowodowy zaczerpnęli z prac 64 astronomów, którzy uzależniają dalsze losy Wszechświata od gęstości materii. Czy zatem we Wszechświecie jest dość masy dla wytworzenia siły ciążenia, która kiedyś w przyszłości powstrzymałaby dalszą ekspansję? Według wyliczeń tego zespołu amerykańskich naukowców nawet suma mas wszystkich galaktyk nie wystarcza, aby zamknąć Wszechświat. Cho- ciaż między galaktykami jest mnóstwo kosmicznych chmur pyłu i gazu, to jednak nie dość, by powstrzymać ekspansję. Zespół Gotta zastanawia się więc, czy można gdzieś znaleźć brakującą masę. Może w czarnych dziurach? Chociaż niełatwo obliczyć, ile masy zniknęło w czarnych dziurach, szacunkowe kalkulacje pokazały, że także i ta masa nie pokrywa brakującej ilości. Nawet jeśli dodamy masę czarnych minidziur, czarnych superdziur w gromadach kulistych i centrach rozlicznych galaktyk, to i tak jest to za mało. Pomijając już fakt, że znikająca w czarnych dziurach materia najprawdopodobniej i tak wychodzi potem z białych dziur. Wszystkie te rozważania skłaniają wielu kosmologów do postulowania Wszechświata otwartego. Jaki jednak los czeka go w przyszłości? Koszmarny! Nawet jeśli Wszechświat rozszerzałby się coraz bardziej, wciąż pustoszejąc, ponieważ galaktyki coraz bardziej oddalałyby się od siebie, to same galaktyki nie podlegałyby żadnym zmianom, ponieważ są zespolone siłami grawitacji. A jednak zmierzałyby na spotkanie potwornego losu. Gwiazdy, które powstają dzisiaj, po 1014 latach zgasną, zamieniając się w tzw. czarne karły, gwiazdy neutronowe (tak zgęszczone, że składające się niemal z samych neutronów) czy wręcz czarne dziury. W ten sposób zniknęłaby materia, z której mogłyby powstać nowe generacje gwiazd. Nasze Słońce, gwiazdy, a nawet cała Droga Mleczna i wszystkie inne galaktyki gasłyby powoli, a Wszechświat pogrążyłby się w ciemności. Ale nawet w takim Wszechświecie rozwój postępowałby nadal. Po 1064 latach galaktyki zniknęłyby całkowicie, a ich promieniowanie spadłoby do zera. Supermasywne czarne dziury, gwiazdy neutronowe i czarne karły pędziłyby w kompletnych ciemnościach wśród międzygwiezd- nego pyłu i gazów. Z upływem czasu dokonałaby się synteza jądrowa wszystkich pierwiastków lżejszych od żelaza w atomy ciężkie, na końcu to samo stałoby się z żelazem. Natomiast wszystkie pierwiastki cięższe od żelaza, nawet jeśli uznajemy je za “stabilne", są jednak radioaktywne. Ulegają rozpadowi lub emitują cząstki alfa aż do momentu, gdy pozostanie tylko żelazo. Fizyk z Princeton Freeman Dyson wyliczył, że czas połowicznego rozpadu żelaza wynosi około 10500 lat (tak, tak: 10 z 500 zerami!). Jeśli jednak damy sobie choćby odrobinę więcej czasu, powiedzmy 10600 lat, to okres ten wystarczy do rozpadu resztek gwiazd i rozbicia wszelkiej materii na pył nuklearny - z wyjątkiem gwiazd neutronowych i czarnych dziur. Ale po niewyobrażalnie długim czasie nawet wielkie czarne dziury wypromieniowałyby całkowicie. Jeśli idzie o życie, to w tym zimnym, ponurym Wszechświecie nie byłoby go już od dawna. Ale jeśli powstające w procesach rozpadu materii neutrina rzeczywiście mają pewną masę, jak to sugerują wyniki najnowszych badań, to w dalekiej przyszłości mogłyby one zahamować ekspansję Wszechświata. Neutrina bowiem stanowią lwią część wszystkich cząstek elementarnych we Wszechświecie. Wprawdzie powstrzymałyby one “śmierć z zimna" grożącą Wszechświatowi, ale jednocześnie zapoczątkowałyby jego kolaps, zapadnięcie się, doprowadzając w końcu do gigantycznej gorącej implozji, w wyniku której powstałaby czarna dziura. “Im bardziej jednak rozumiemy Wszechświat, tym mniej widzimy dla siebie nadziei. Jeżeli nawet nie znajdujemy pociechy w owocach naszych badań, to wciąż jednak odczuwamy potrzebę poznawania. Ludzie nie tylko wymyślają historie o bogach i tytanach i nie tylko poświęcają swoje myśli sprawom codzienności, lecz również budują teleskopy, satelity i akceleratory, pracując nieustanni^ "id dotarciem do istoty Wszechświata. Wysiłek ten jest jedną z niewielu rzeczy, które naszemu życiu nadają prawdziwie wzniosły wymiar" - powiada w tym kontekście fizyk i laureat Nagrody Nobla Steven Weinberg w swojej książce Pierwsze trzy minuty. Dla Rosjanina Andrieja Lindego z Instytutu Lebiediewa w Moskwie nasz Wszechświat - nasz kosmiczny “bąbel" - nie jest przypadkiem odosobnionym. Zgodnie z jego teorią “chaotycznej inflacji" jest on niejako zawarty w jeszcze większym Wszechświecie, którego wprawdzie nie możemy postrzec bezpośrednio, w którym jednak istnieć może mnóstwo innych podobnych bąbli. Powstają one zupełnie jak w naładowanej energią pienistej kąpieli. Niektóre z nich nadymają się, inne z kolei zapadają się w siebie. W jeszcze innych - tak jak w naszym - gwałtowna inflacja zostaje zatrzymana i przeradza się w rozżarzoną kulę, by potem eksplodować w Wielkim Wybuchu. W pozostałej, większej części niesłychanych rozmiarów Megawszechświata inflacyjne rozszerzanie trwa nadal. Teoria Lindego daje w rezultacie to, że ów nadrzędny Wszechświat z burzącej się bezustannie czasoprzestrzennej piany nieprzerwanie reprodukuje się w formie nowo powstających, a następnie zapadających się w siebie mini-wszechświatów. Jednym z takich miniwszechświatów byłby nasz rozciągający się na 40 miliardów lat świetlnych Kosmos. Przez cały czas tworzą się bezustannie nowe wszechświaty, które mogą być tak różne, że nie tylko podlegają innym prawom fizycznym, lecz także mogą mieć więcej lub mniej wymiarów od naszego. Jak wielu kosmologów, tak i Linde uważa, że mówienie o czasie i przestrzeni tuż po Wielkim Wybuchu nie ma wielkiego sensu, ponieważ ani jedno, ani drugie jeszcze nie istniało. Jego zdaniem należałoby w tym stadium mówić o składającej się z przestrzeni i czasu, wszechobecnej i podlegającej przypadkowym fluktuacjom “pianie", która na początku znajdowała się w stanie chaosu. Pewne okoliczności mogłyby doprowadzić do częściowego “zamrożenia" którejś z fluktuacji. Z tej właśnie “zamrożonej" części powstawałby nowy Wszechświat, podczas gdy pozostała część rosłaby bezustannie, wytwarzając nowe fluktuacje, z których znowu powstawałyby nowe wszechświaty. Taki Wszechświat powstaje z czasoprzestrzennej “piany" jako przypadkowo nadęty przez odpychające siły bąbel, wskutek czego zaistniały przestrzeń i czas. Megawszechświat byłby zatem zbiorem niezliczonych miniwszechświatów, tworzących niejako Multiuniversum. “Dotychczas przed Wielkim Wybuchem nie było nic, po nim wszystko. Teraz nie do utrzymania okazuje się pogląd, że istnieje jeden jedyny, powstały z Nicości Wszechświat, który jest ucieleśnieniem początku wszelkiej czasoprzestrzeni" - pisze Linde o swym modelu. Jak to jest w tym modelu z miniwszechświatami? Czy nie dochodzi między nimi do kolizji? Trudno sobie wyobrazić, by nie istniało takie niebezpieczeństwo. Lecz według ogólnej teorii względności rzeczywiście nie rozszerzają się one kosztem swoich “sąsiadów", niezależnie bowiem od tego, co się wokół nich dzieje, ekspanduje jedynie ich własna przestrzeń. Z tego powodu miniwszechświaty nie mogą się ze sobą zderzać. “Skąd się wziął ów Megawszechświat, w którym my zamieszkujemy jedynie mały bąbelek - być może jeden z wielu? Na to pytanie nie potrafią precyzyjnie odpowiedzieć nawet twórcy teorii inflacyjnej. Zasadnicze pytanie na temat Stworzenia znów pozostaje bez odpowiedzi, przysłania się je tylko pojęciem Megawszechświata. Może zresztą termin «Stworzenie» jest błędny? Bo cóż istniało w momencie Wielkiego Wybuchu - poza surowcem? Początek Wielkiego Wybuchu niewątpliwie dopomógł zaistnieć rudymentarnemu Wszechświatowi. W żadnym jednak razie wczesny Kosmos nie zawierał w sobie śladów naszego wyrafinowanie uporządkowanego świata. Proces kreacji trwa nadal. Wszechświat nigdy nie przestał być twórczy" - powiada w odniesieniu do teorii “chaotycznej inflacji" dr Reinhard Breuer, wykładowca fizyki teoretycznej Uniwersytetu w Hamburgu. Obserwowany przez nas region naszego miniwszechświata ma wielkość zaledwie około 15 miliardów lat świetlnych. To nie więcej niż mikroskopijny obszar całego naszego czasoprzestrzennego bąbla. Nie powinniśmy jednak czuć się zdegradowani czy pozbawieni znaczenia z powodu gigantycznych rozmiarów Megawszechświata, ponieważ najwspanialszym zjawiskiem w tych fantastycznych wymiarach jest powstanie twórczego umysłu, który potrafił uświadomić sobie istnienie tego Multiuniversum. W odniesieniu do nieskończonej liczby światów może się wydawać rzeczą obojętną, czy jakaś cywilizacja istot rozumnych w niepozornym Układzie Słonecznym zginie czy też nie. Lecz koniec gatunku istot rozumnych zawsze będzie tragicznym wydarzeniem w Kosmosie, który odtąd postrzegać będzie jedna cywilizacja mniej. Byłoby godne pożałowania, gdyby ludzkość po wszystkich swych wzlotach i upadkach, tak po prostu uległa zagładzie. W końcu oprócz błędów ma na swym koncie także wspaniałe osiągnięcia, czy to w sztukach plastycznych, czy w literaturze, muzyce, architekturze, nie mówiąc już o nauce... Cezura przyszłości wymazałaby zarazem naszą przeszłość. XIV Szczelina czasu Jak reagujemy, kiedy w hipnozie sugeruje się nam, że nie ma już przyszłości i możemy żyć wyłącznie teraźniejszością lub przeszłością? Doktorowi B. Aaronsonowi z Instytutu Badawczego Neurologii i Psychiatrii w Princeton w stanie New Jersey udało się zgłębić dramatyczne zmiany w ludzkim postrzeganiu przestrzeni i czasu w wyniku posthipnotycznego polecenia. W toku prowadzonych przez niego eksperymentów 6 ochotników otrzymało następujące posthipnotyczne polecenie: “Jak pan (pani) wie, czas dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy się pan (pani) obudzi, przyszłość przestanie istnieć! Nie będzie już żadnej przyszłości". Aaronson i jego współpracownicy nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać, kiedy “wymazaniu" ulegnie jeden z odcinków czasu, a więc z chwilą utworzenia się szczeliny czasu. Rezultaty okazały się niesłychane. W niektórych przypadkach osoby badane doznały zmian osobowości, zupełnie jak po zażyciu silnych środków psychotropowych. Jedna z kobiet opowiadała, że miała wrażenie, jakby żyła “w bezgranicznej, nieprzerwanej teraźniejszości". Była zafascynowana jej barwami i strukturami, a swoje odczucia określiła jako “mistyczne". Z psychologicznego punktu widzenia wszystkie cele człowieka z jego nadziejami i lękami leżą w przyszłości. Gdy jednak osobom badanym zabrakło “jutra", ogólnie rzecz biorąc utraciły wraz z motywacjami także lęki. Kiedy potem uczestniczyły w eksperymencie z rozszerzającą się przyszłością, rezultaty były nie mniej zdumiewające. Uczestnicy eksperymentu mieli bowiem wrażenie, jakby do przeprowadzenia wszystkiego, co sobie w życiu zaplanowali, dysponowali całym czasem na świecie. Osiągnęli stan zrównoważenia i pełnego zadowolenia, pozornie pozbyli się też lęku przed śmiercią. W dalszych eksperymentach Aaronson “rozciągał" lub “wymazywał" przeszłość i przyszłość. Najbardziej przerażającą cezurą była jednak teraźniejszość, ponieważ bez niej nie ma przyszłości. Jak reaguje ludzkość na możliwość zagłady, na perspektywę utraty przyszłości? Tłumi ją! I to pomimo, że z dnia na dzień ma coraz mniejsze szansę na przeżycie. W ostatnich latach wskutek wzrastającej emisji dwutlenku węgla oraz spalin doszło do drastycznych zmian globalnych procesów klimatycznych. Hiobowe wieści o kolejnych zanieczyszczeniach środowiska są na porządku dziennym. Jedna konferencja klimatologów goni drugą. Człowiek, zabijając swoją ekosferę (utrzymujący go przy życiu system), zabija jednocześnie sam siebie. Niszczy swój statek kosmiczny, Ziemię, a tym samym swoją przyszłość! Prawie zawsze rozwój dawnych kultur stał w związku przyczynowo-skutkowym z korzystnymi warunkami geograficznymi i klimatycznymi. Wymowne tego świadectwo dają zamieszkujące niegdyś żyzne doliny Eufratu, Tygrysu czy Nilu wysoko rozwinięte cywilizacje starożytności. Przez wiele stuleci wydawało się dowiedzione, że ich upadek i zagłada stworzonych przez nie potężnych imperiów jest wynikiem najazdu barbarzyńców i wewnętrznych niesnasek. Dziś coraz bardziej nabieramy przekonania, że wiele starożytnych cywilizacji wraz ze swymi imperiami uległo zagładzie w równym stopniu wskutek zmian klimatycznych, co wskutek nieprzyjacielskiej inwazji i wewnętrznego rozkładu. Od epoki neolitycznej poczynając aż do okresu sprzed z górą 100 lat, w momencie zagrożenia zmianą klimatu człowiek zawsze udawał się na wędrówkę. Jego drogę wciąż znaczyło zniszczenie. Lasy padały ofiarą jego siekiery, ziemię przymuszał do wydawania plonów aż do całkowitego wyjałowienia, naruszając równowagę biologiczną w przyrodzie. W konsekwencji następowały zmiany klimatu, wysychały rzeki i źródła. Obumierały rośliny, a zwierzęta - jeśli nie wyginęły - zmuszone były szukać nowej przestrzeni życiowej. Pod koniec ostatniego zlodowacenia do północnoeuropejskich dolin przywędrował człowiek kromanioński. Wraz z ustępującą pokrywą lodową z wolna tworzyła się szata roślinna, zapewniając w uwalnianej od lodu tundrze nową przestrzeń życiową dla stad reniferów i innej dzikiej zwierzyny. W tym samym czasie myśliwi ze szczepów mongolskich przeszli pasem lądu przez Cieśninę Beringa z Syberii na Alaskę. Kiedy pogorszył się klimat w Mezopotamii, Żydzi wywędrowali do Egiptu, a kiedy potem wyschły żyzne tereny Arabii i Afryki Północnej, zostali wyprowadzeni przez Abrahama do krajów wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego - do Lewantu. Nie tylko w Europie, lecz także w Ameryce Południowej ludy pierwotne zmogła siła wyższa pod postacią klimatu. Wiele z dawnych społeczeństw Meksyku zasiedlających płaskowyż środkowoamerykański żyło z uprawy roli, którą ułatwiał cały szereg szerokich, płytkich jezior. Lecz kiedy po długich okresach suszy łańcuch jezior wysechł, całe plemiona musiały opuścić swe ojczyste ziemie. To samo przydarzyło się cywilizacjom okresu przedklasycznego z 500 roku przed Chrystusem, które rozpadły się po ciężkiej suszy. Najdotkliwiej odczuli to Aztekowie, którzy przez całe stulecia zmuszeni byli wędrować jak nomadowie z jednej wyschłej krainy do drugiej, by zdobyć nędzne pożywienie. Kiedyś nawet Sahara była żyznym, zielonym obszarem. Jeszcze dziś można dostrzec z samolotu wyschłe koryta dawnych rzek, prowadzące do Afryki Równikowej. Piaski przesuwają się coraz dalej na południe i niemal pochłonęły już graniczące z Saharą zielone tereny pastwiskowe - tzw. sahel. Dzięki nauce można było dowieść, że mniej więcej przed 600 milionami lat większa część Ziemi pokryta była lodowcem. Później nastał cały szereg długotrwałych okresów ocieplenia - okres rozwoju dinozaurów oraz ten wycinek dziejów Ziemi, kiedy to powstały zręby przyszłych złóż węgla kamiennego i ropy naftowej. Pokrywa lodowa z północy mniej więcej co 250 milionów lat przesuwała się dalej na południe, ale około 50 milionów lat temu rozpoczął się proces przyśpieszonego ochładzania. W ciągu ostatnich milionów lat już tylko co 100 tysięcy lat następowały trwające mniej więcej po 10 tysięcy lat okresy ocieplenia. Zespół badawczy z Uniwersytetu w Kopenhadze pod kierownictwem profesora Willi Dansgaarda przeprowadził głębokie wiercenia w lądolodzie Grenlandii w poszukiwaniu pierwotnego lodu. W jednej z pobranych próbek rzeczywiście stwierdzono wysoki udział tlenu 18, co pozwalało wnioskować o epoce ocieplenia. Niski udział tlenu 18 z kolei świadczy o ochłodzeniu. W ten sposób profesor Dansgaard dowiódł, że jakieś 900 tysięcy lat temu Grenlandia przeżywała okres ocieplenia. W ciągu mniej niż 100 lat nastąpiła potem gwałtowna zmiana klimatu, wskutek czego Ziemię opanowały mrozy. Jak wskazują obliczenia uwzględniające udział tlenu 18, do następnego okresu ocieplenia na Ziemi upłynęło 1000 lat. Ponadto Dansgaard udowodnił, że poczynając od 1930 roku udział tlenu 18 w lądolodzie Grenlandii stale się obniża. Amerykańscy badacze skamielin znaleźli na dnie oceanu u wybrzeży Meksyku materiał dowodowy potwierdzający gwałtowne pogorszenie warunków klimatycznych około 90 tysięcy lat temu. W 1975 roku Amerykańska Akademia Nauk ogłosiła, że nie można wykluczyć nadejścia w ciągu najbliższych 100 lat nowego okresu lodowcowego. Brytyjscy naukowcy określają nawet stopień prawdopodobieństwa takiej ewentualności jak 1:10. Specjalny komputer opracowujący prognozy pogody oraz dane klimatyczne na wielkich obszarach (CLIMAP) przeanalizował na przykład typowy jesienny dzień przed 18 tysiącami lat w miejscu o współrzędnych geograficznych dzisiejszego Londynu i Nowego Jorku. W owym czasie na terenach tych znajdowały się potężne masy lodu. Poziom morza był niższy prawie o 100 metrów, a Golfsztrom przepływał 1000 kilometrów dalej na południe. Większość klimatologów jest zgodna co do tego, że ostatnie “małe zlodowacenie" zakończyło się mniej więcej w połowie XIX stulecia. Jego początek jedni datują najwcześniej na połowę XIII wieku, inni najpóźniej na rok 1750, przy czym w grę mogą jeszcze wchodzić stulecia między tymi datami. Niezależnie od tego, kiedy się ono zaczęło, owo “małe zlodowacenie" oznaczało dla ludzi katastrofę. Wcześniej przez całe wieki klimat na Ziemi był ciepły. Około roku 800 po Chrystusie temperatury w Europie zaczęły stopniowo rosnąć, tak że obszary, które przez całe stulecia praktycznie nie budziły się z wiecznej zimy, nagle uległy ociepleniu. Łagodne lata umożliwiały dłuższe okresy wzrostu. Wraz z poprawą warunków klimatycznych z dalekiej północy przybywać zaczęli na swych długich i wytrzymałych łodziach śmiałkowie; którzy wkrótce pozostawili swoje ślady niemal na połowie obszaru ówczesnego świata - Normanowie i wikingowie. W roku 981 Eryk Rudy odkrył Grenlandię. Wikingowie założyli tam osadę i nadali tej krainie nazwę Grenlandia od soczyście zielonych łąk. W jej osłoniętych dolinach rosły brzozowe lasy, a w szczególnie pomyślnych latach dojrzewały tam nawet jabłka. Mniej więcej w roku 1270/1271 klimat ponownie zaczął się zmieniać. Lodowce znowu sięgnęły w głąb lądu, a północne morza coraz szczelniej pokrywał lód. Położyło to naturalny kres podróżniczym zapędom wikingów. Zaostrzenie klimatu dotknęło najpierw obszary północnej Europy: Islandia, Szkocja i rozległe tereny Skandynawii niemal przez cały rok pokryte były śniegiem i lodem. W XV wieku ludzie przywykli do niestabilnych pór roku oraz do siarczystych mrozów w zimie. Szczególnie ostra była zima roku 1431. Nad Skandynawią zalegały nie przemieszczające się nigdzie masy lodowatego powietrza. Arktyczne burze gnały śnieg i lód na południe. Kiedy nadszedł rok 1432, wszystkie rzeki w Niemczech były skute lodem. Skandynawskie i alpejskie lodowce powiększały się groźnie, a morza północy stały się niezdatne do żeglugi ze względu na lodową powłokę. W południowej Francji mrozy zniszczyły wszystkie winnice. W XVI wieku klimat był niewiele lepszy. W latach sześćdziesiątych tego stulecia na przykład nie kończące się deszcze przez pięć lat niszczyły plony w Anglii. Ponadto od trzaskającego mrozu zginęły uprawiane od czasów rzymskich winorośle. W roku 1600 w Rosji i Polsce 500 tysięcy osób zmarło z głodu i zarazy, ponieważ wskutek niekorzystnych warunków pogodowych na rozległych obszarach nie zebrano żadnych plonów. Najmroźniejsza jednak od ostatniego zlodowacenia dekada przypadła na lata 1643-1653. Wskutek klęski nieurodzaju w roku 1652 znowu cała masa ludzi w Rosji skazana została na nie kończące się cierpienia. Z kolei w latach sześćdziesiątych owego stulecia Anglia całkowicie wyschła w straszliwych upałach. W latach tych Tamiza skurczyła się w wątły strumyczek, tak że trzeba było przerwać żeglugę. Trzeszczące z wysuszenia drewniane domy Londynu spłonęły w końcu w “wielkim pożarze", który strawił miasto, pozbawiając setki tysięcy osób dachu nad głową. W XVIII wieku “małe zlodowacenie" przybrało jeszcze na sile. Na przykład mroźne zimy z lat 1739 i 1740 pociągnęły za sobą wiele ofiar, zwłaszcza w Szkocji, na Islandii i Nowej Fundlandii. W tym samym roku zniszczyła ona podstawowy produkt żywnościowy Irlandii, ziemniaki, wskutek czego tysiące osób zmarło śmiercią głodową. Także w roku 1770 śmierć zebrała obfite żniwo, ponieważ wskutek długotrwałej klęski nieurodzaju rozprzestrzenił się głód, który w Rosji i Polsce doprowadził do epidemii dżumy, wciąż jeszcze pojawiającej się wówczas w Europie. W tym samym stuleciu angielscy żołnierze uczestniczący w wojnie amerykańskiej w lodowatym mrozie przeprawiali się z armatami przez zamarznięte wody nowojorskiego portu z Manhattanu na Staten Island, a Jerzy Waszyngton omal nie zamarzł ze swoimi oddziałami w Valley Forge. W roku 1788 północną Francję dotknęła taka susza, że kłosy zboża wyschły już na początku lata. To, co zostało, padło w lipcu ofiarą wielkich burz gradowych. Brak zboża doprowadził w 1789 roku do sławetnych buntów chlebowych i w konsekwencji do szturmu na Bastylię. W 1800 roku uboga Irlandia wskutek zarazy ziemniaczanej po raz kolejny utraciła całoroczne plony tej uprawy, a tym samym podstawę wyżywienia ludności. Skutki były straszliwe - na gorączkę głodową zmarły tysiące osób. W tej sytuacji doszło do masowych ucieczek ludności. Ponad milion Irlandczyków bez żadnych środków do życia wy-wędrowało do Ameryki. Po irlandzkiej klęsce głodu “małe zlodowacenie" zaczęło stopniowo słabnąć. Zimy stawały się krótsze, klimat z wolna się ocieplał. Pory roku zaczęły się stabilizować i około roku 1860 poczęły topnieć lodowce. We wszystkich rejonach Ziemi warunki pogodowe stawały się korzystniejsze, aby w ostatnich 60 latach osiągnąć w naszym rozumieniu stan normalny. Z tym że pogody tej w żadnym razie nie można nazwać “normalną". Wraz z gwałtowną eksplozją ludności i odpowiednio zwiększonym zapotrzebowaniem na energię (potężne zużycie surowców mineralnych i innych źródeł otrzymywania energii) pojawiła się perspektywa drastycznej zmiany klimatu. Naukowcy przewidują już alarmującą możliwość zmniejszenia ilości tlenu. W roku 2030 liczba ludności świata wyniesie prawdopodobnie 15 miliardów. Już dziś można przewidzieć tragiczne konsekwencje takiego stanu rzeczy. “Musimy uwolnić się od biblijnego zalecenia: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się». To przykazanie dawno już wypełniliśmy. [...] Wydaje mi się, że jedyną nadzieją na przyszłość może być ogólnoświatowa zmiana moralności. [...] W najbliższej przyszłości musi dojść do tego, że trzecie dziecko w rodzinie traktowane będzie jak zbrodnia przeciwko ludzkości. Dla każdej pary małżeńskiej musi być hańbą posiadanie więcej niż dwójki dzieci. Ludzkość ogarnięta była dotychczas daremnym marzeniem, które być może ma szansę wreszcie się spełnić - marzeniem o ogólnoświatowym pokoju" - pisze profesor Heinz Haber w swej książce Eiskeller oder Treibhaus (Piwnica czy cieplarnia). Wszystko ulega zwielokrotnieniu - zarówno wyrąb lasów, powiększające się dziury ozonowe, jak i spowodowana uprzemysłowieniem dehumanizacja. Techniczny postęp ludzkości można wyliczyć stosując tzw. współczynnik prędkości, czyli wartość liczbową wyprowadzoną z prędkości maksymalnej najszybszego środka transportu stosowanego w danej epoce. Mniej więcej 6 tysięcy lat temu najszybszym środkiem lokomocji był wielbłąd, służący jako wierzchowiec, zwierzę pociągowe i juczne. Poruszał się on z prędkością 13 kilometrów na godzinę. Poprawił ten rekord koń, osiągający w galopie ponad 30 kilometrów na godzinę. Na pozycji najszybszego środka transportu utrzymał się przez całe tysiąclecia. Regularne dyliżanse pocztowe z połowy XVII wieku, a więc około 3400 lat później, pokonywały natomiast w ciągu godziny dystans 16 kilometrów. O ile pierwsza użyteczna lokomotywa parowa z 1813 roku - która nawiasem mówiąc służyła bez przerwy przez pół wieku - już w roku 1825 pędziła z imponującą prędkością 21 kilometrów na godzinę, o tyle używane w tamtych czasach żaglowce rozwijały ledwie połowę tego. Dopiero około roku 1880 kolejna wersja lokomotywy parowej osiągnęła niewyobrażalną wtedy prędkość 160 kilometrów na godzinę. W 50 lat później rekord ten został przekroczony czterokrotnie: w 1938 roku samolot osiągnął prędkość 640 kilometrów na godzinę. Po krótszym mniej więcej o połowę okresie - bo po ledwie 25 latach - po raz kolejny przesunięto ten rekord w niedosiężne rejony: w latach sześćdziesiątych amerykański samolot rakietowy X-15 ustanowił trudny w owym czasie do wyobrażenia rekord prędkości, wynoszący 7250 kilometrów na godzinę, zaś załogowe kapsuły kosmiczne “Gemini" okrążały Ziemię z prędkością 28 tysięcy kilometrów na godzinę. Kiedy w roku 1903 na piaszczystych wydmach w pobliżu wioski Kitty Hawk w amerykańskiej Karolinie Północnej Ondlle Wright oderwał się od ziemi na pierwszym silnikowym samolocie świata - był to dwupłatowiec - wydawcy dzienników wzbraniali się przed zaserwowaniem swoim czytelnikom tej “zwariowanej historii". Gdy po kilku tygodniach wiadomość przedostała się na łamy prasy, od razu uaktywnili się różni “eksperci" twierdząc, że taki samolot z pewnością nie jest w stanie przewozić pasażerów, ponieważ wskutek dodatkowego obciążenia nie będzie zdolny oderwać się od ziemi. W odpowiedzi Orville zmodyfikował swój aparat latający i zabrał ze sobą brata, Wilbura. Na temat tego dwuosobowego lotu inżynier Octave Chanute opublikował w amerykańskiej gazecie “Popular Science Monthly" artykuł, który dziś stanowi obiekt marzeń zbieraczy. Chanute pisze w nim: “Maszyna w wyjątkowych wypadkach może przewozić nawet pocztę, chociaż jej ciężar może być tylko bardzo mały. Jako maszyny sportowe przypuszczalnie z czasem zaczną osiągać znaczne prędkości, jakkolwiek trudno myśleć o jakichkolwiek zastosowaniach komercyjnych". Pogląd taki utrzymywał się w kręgach fachowców przez następne 20 lat. Na przykład astronom William Pickering pisał: “Ludzie wyobrażają sobie, że gigantyczne aparaty latające z niezliczonymi pasażerami na pokładzie będą przelatywały przez oceany. Nie ma wątpliwości, że poglądy takie to czysta fantazja. Nawet gdyby aparat latający z jednym czy nawet dwoma pasażerami mógł przelecieć przez ocean, byłoby to pod względem finansowym nieosiągalne z wyjątkiem może takich kapitalistów, których stać na własny jacht". Wbrew “opiniom ekspertów" pierwszy lot DC-6 z 86 pasażerami na pokładzie odbył się w 50 lat od chwili, kiedy samolot braci Wright oderwał się od ziemi pod Kitty Hawk. Oczywiście znów do głosu doszli krytycy twierdząc tym razem, że granicą prędkości dla samolotów jest 1000 kilo-metrów na godzinę. Kilku profesorów wykazało na podstawie skomplikowanych równań, że nie da się przekroczyć tej prędkości. Toteż kapitan “Chuck" Yeager z US Air Force zachował się nie tylko zuchwale, ale wręcz nienaukowo, pokonując w roku 1947 barierę dźwięku na rakietowym samolocie “Glamorous Glennis". Negatywna opinia towarzyszyła pionierom przez cały czas. Na przykład w 1920 roku “New York Times" zaatakował słynnego fizyka i pioniera techniki rakietowej Roberta H. Goddarda, który ośmielił się wyrazić przypuszczenie, iż rakiety powinny móc latać także w próżni. W artykule redakcyjnym czytamy: “Wydaje się, jakby pan Goddard nie miał pojęcia, co to jest siła ciążenia, chociaż wie o tym każdy gimnazjalista". W 49 lat później, w dniu, w którym Neil Armstrong zmierzał w rakiecie w kierunku Księżyca, “New York Times" opublikował - z opóźnieniem, ale zawsze - formalne przeprosiny pod adresem dawno zmarłego profesora. Szybkość, z jaką najnowsze odkrycia i koncepcje wkraczają w nasze życie, jest tak wielka, że dużo ludzi nie potrafi dotrzymać im kroku. W wielu dziedzinach bezustanny wzrost stanowi zasadniczy czynnik ludzkiej egzystencji. Człowiek dokonuje obecnie najbardziej kompleksowej i najszybszej urbanizacji w całych swoich dziejach. O ile jeszcze 130 lat temu na Ziemi były tylko cztery wielkie aglomeracje liczące milion mieszkańców, o tyle już 50 lat później, na przełomie wieków, ich liczba wzrosła do 19. Na początku lat sześćdziesiątych milionowych miast było już 141. Według naukowców Edgara de Vriesa i J. P. Thyssego z Instytutu Nauk Społecznych w Hadze liczba miejskiej ludności świata wzrasta co roku o 6,5 procent. Statystycznie rzecz biorąc oznacza to, że liczba ludności mieszkającej w miastach podwaja się co 11 lat. Dla unaocznienia pełnych rozmiarów takiego wzrostu należałoby sobie wyobrazić, że z jakiegoś powodu żadne z milionowych miast nie może zwiększyć swojej obecnej wielkości. W tej sytuacji, aby umieścić gdzieś miliony nowo przybyłych, należałoby dobudowywać bliźniacze miasta do już istniejących, np. drugie Los Angeles, Nowy Jork, Londyn, Tokio, Rangun, Madryt, Rzym, Berlin, Paryż, Warszawę, Moskwę, i to co 11 lat! Równolegle z tym rośnie stromo w górę krzywa zużycia energii. Hinduski fizyk jądrowy dr Homi Jenghanghir Baba, który zginął w katastrofie samolotowej w 1966 roku, tak opisał ów trend: “Jeśli dla ilustracji przyjmiemy na oznaczenie energii pozyskanej z 33 milionów ton węgla literę Q, to całkowite zużycie energii w ciągu 1850 lat od narodzin Chrystusa wyniosło 1/2 Q. Od roku 1850 natomiast zużycie energii wzrastało o 1 Q rocznie. Oznacza to, że mniej więcej połowa całego zużycia energii w ciągu minionych 2000 lat przypada na ostatnie sto lat". Jeśli przykładowo podzielilibyśmy okres 50 tysięcy lat istnienia człowieka na pokolenia, przyjmując średnią życia 62 lata, to okaże się, że na Ziemi żyło dotąd 800 pokoleń ludzi, z czego 650 w jaskiniach. Dopiero 70 ostatnich generacji potrafi dzięki pismu skuteczniej przekazywać tradycję z pokolenia na pokolenie. Dopiero od 6 pokoleń większa część ludzkości potrafi czytać i pisać. Jeszcze dziś 44 procent ogółu mieszkańców Ziemi stanowią analfabeci. Precyzyjne pomiary czasu możliwe są dopiero od czterech pokoleń, a silnik elektryczny znamy ledwie od dwóch. Większość jednak zdobyczy techniki, które tak bardzo ułatwiają nam dzisiaj życie, pochodzi z teraźniejszości - są dziełem osiemsetnego pokolenia. W nadchodzących stuleciach eksplozja demograficzna na coraz ciaśniejszej planecie z pewnością przyniesie ze sobą wiele trudności, jeśli nie katastrof. Stopa przyrostu naturalnego w poszczególnych krajach pokazuje, że w społeczeństwach rozwiniętych technicznie, jak np. w Ameryce Północnej, Japonii i Europie, udało się osiągnąć stabilność dzięki wielkiemu zużyciu energii. Aby podtrzymać wzrost dobrobytu, społeczeństwa te zmuszone są jednak eksploatować paliwa kopalne i energię jądrową w stopniu wręcz zastraszającym. W minionych wiekach przyrost naturalny regulowany był niejako przez wojny i zarazy. Dzisiaj w krajach biednych o minimalnym postępie technicznym (Ameryka Łacińska, Indie i Afryka) obserwujemy eksplozję demograficzną. Wszystko wskazuje zatem na to, że kluczem do ograniczenia przyrostu naturalnego jest dobrobyt. Kraje borykające się z największymi trudnościami często narażone są na wyjątkowo niekorzystne warunki klimatyczne lub też nie dysponują niezbędnymi źródłami energii, aby polepszyć sytuację swojej ludności poprzez uprzemysłowienie. Mimo wszystko jednak także tam stworzyć należy przesłanki ludzkich warunków egzystencji. Powinno być co najmniej tak, że w tych upośledzonych krajach dobrobyt wzrasta proporcjonalnie do wzrostu ludności, a ta podwaja się co 18 lat. Profesor Gerard K. O'Neill z amerykańskiego Princeton, specjalista od spraw zasiedlenia Kosmosu, opracował w związku z tym następujące postulaty: - oddalenie widma głodu i nędzy od wszystkich ludzi; - stworzenie właściwej przestrzeni życiowej dla ludności całego świata, która nawet przy najbardziej optymistycznych szacunkach, zakładających najniższą stopę przyrostu naturalnego, w ciągu najbliższych 40 lat ulegnie podwojeniu, a następnych 30 - potrojeniu; wprowadzenie kontroli urodzeń z pominięciem wojen, klęsk głodu i dyktatur; - zapewnienie każdemu wolności osobistej z prawem wyboru; - osiągnięcie postępu technicznego, uwarunkowanego jednak zmniejszeniem, a nie zwiększeniem koncentracji władzy i kontroli; - polepszenie sytuacji o tyle, o ile miasta, obszary przemysłowe i inne tego rodzaju instytucje zostaną tak zredukowane, by skończyła się przewaga administracji i biurokracji, a na pierwszy plan znów wysunęły się osobiste kontakty międzyludzkie; - zapewnienie nieograniczonego dostępu do taniej energii wszystkim narodom Ziemi, a nie tylko tym, które są w posiadaniu zasobów paliw kopalnych bądź atomowych; - przystosowanie do zamieszkania nowych obszarów, aby powiększyć dotychczasowe tereny życiowe ludzkości. Zdaniem dra F. N. Spiessa, kierownika Marinę Phy-sical Laboratory of the Scrips Institution of Oceanography, w ciągu najbliższych 50 lat człowiek będzie musiał poszukać nowych terenów na morzach i pod ich powierzchnią. “Człowiek zasiedli oceany, spożytkuje je, włączy do ogółu połaci Ziemi wykorzystywanych zarówno do pozyskiwania bogactw mineralnych, jak też do celów transpor- towych na potrzeby wojskowe i cywilne oraz do spędzania czasu wolnego". Z 2/3 obszaru Ziemi, jakie przypadają na oceany, jak dotąd zaledwie 5 procent posiada precyzyjną kartografię. Wiadomo, że na tych zbadanych obszarach dno oceanu zawiera bogate złoża gazu ziemnego, ropy naftowej, węgla, siarki, uranu, kobaltu, cyny, fosfatów i innych bogactw mineralnych. Dodatkowe znaczenie ma bogactwo morskiej flory i fauny. W samych tylko Stanach Zjednoczonych rozliczne przedsiębiorstwa - m.in. takie giganty jak Standard Oil czy Union Carbide - ubiegają się o pierwszeństwo w wykorzystaniu tych niezmierzonych bogactw. Już dziś przygotowują się one na spodziewaną walkę z konkurencją. Walka ta będzie się oczywiście wzmagała z roku na rok, ponieważ w końcu chodzi przecież o wejście w posiadanie dna morskiego i jego bogactw. W konsekwencji nie pozostanie to, rozumie się, bez określonego wpływu na społeczność ludzką. Gdyby wydobycie bogactw naturalnych spod dna morskiego okazało się opłacalne, spowodowałoby to zmianę struktury stanu posiadania między poszczególnymi narodami. Japonia wydobywa rocznie spod dna morskiego 10 milionów ton węgla. W Malezji, Tajlandii i Indonezji wydobywa się tą drogą cynę. Szczególnego znaczenia nabiera coraz bardziej rosnące uzależnienie człowieka od rezerw żywnościowych zawartych w oceanach, ponieważ pozwolą one zasadniczo zmienić problem wyżywienia dodatkowych miliardów nowych mieszkańców. Niezbędnie jest tutaj generalne przestawienie, związane z całym szeregiem nie znanych jeszcze dzisiaj, ale trudnych do przecenienia czynników. Na przykład jak wpłynie to na gospodarkę energetyczną ludzkiego organizmu? Czy wpłynie to jakoś na rozwój? A może na przeciętny wzrost, ciężar ciała, typowe przebiegi procesów chorobowych lub na długość życia? W jaki sposób społeczność, która z dawien dawna kształtowana była przez wykorzystanie upraw ziemi, zniesie psychicznie przestawienie na rolnictwo morskie? Jeśli pewnego dnia człowiek rozpocznie kolonizowanie oceanów i być może przeniknie na znaczne głębokości, czy za pionierami pójdzie większa masa osiedleńców, tworząc prawdziwe podmorskie miasta? Perspektywa taka nie jest bynajmniej całkiem utopijna. Doktor Walter L. Robb z General Electric przeprowadził eksperyment z żywym chomikiem utrzymywanym pod wodą. Zwierzę przebywało w pojemniku zaopatrzonym w specjalne syntetyczne membrany - “sztuczne skrzela" - pozyskujące “powietrze" z otaczającej pojemnik wody, a jednocześnie zapobiegające przedostawaniu się jej do wewnątrz. Membrany umieszczone były u góry, u dołu i po bokach “domku". Bez nich chomik udusiłby się z braku powietrza. Firma General Electric twierdzi, że w przyszłości takie membrany mogą zaopatrywać w powietrze do oddychania załogi podmorskich stacji doświadczalnych. Równie dobrze jednak można w nie wyposażyć ściany domów mieszkalnych, hoteli i innych budynków na dnie morza. Lecz wykorzystanie oceanów, przeprowadzka w głąb morskiej toni, nie jest jedyną możliwością pozyskania nowej przestrzeni życiowej dla ludzkości. Z dość dużą pewnością można założyć powstanie na Księżycu kopalń. Prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush w zatwierdzonym przez siebie programie badań kosmicznych przyznał pierwszeństwo wykorzystaniu Księżyca. Bez większych problemów można przetransportować potężne ilości surowca z niewidocznej strony naszego satelity. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z niezwykłej obfitości złóż, jakie znajdują się na Księżycu. Coraz wyraźniej dziś widać, jak istotny był tak bardzo swego czasu krytykowany program “Apollo", w ramach którego pobrano próbki gruntu. Typowa próbka księżycowego gruntu zawiera na przykład ponad 20 procent krzemu, ponad 12 procent aluminium, 4 procent żelaza i 3 procent magnezu. Wiele z pobranych próbek zawierało ponad 6 procent tytanu -szczególnie wytrzymałego metalu lekkiego, który dobrze znosi nawet bardzo wysokie temperatury i jest niezwykle poszukiwany. Kiedy już na dobre rozpocznie się wykorzystanie przestrzeni kosmicznej, w ciągu paru lat człowiek przystąpi do badania pasa asteroid i znajdujących się tam bogactw. Jeśli idzie o transport w Kosmosie, to liczy się tylko energia, jaką należy nań zużyć, a nie odległości, ponieważ podróże kosmiczne nie są ograniczane ziemską siłą ciążenia ani tarciem w warstwach atmosfery. Toteż będzie rzeczą stosunkowo prostą przetransportowanie surowców z Księżyca do przyszłych osiedli kosmicznych, a koszty transportu wyniosą mniej więcej 1/20 tych, jakie trzeba byłoby ponieść transportując surowce z Ziemi. Na Księżycu nie ma ani węgla, ani wodoru, ani azotu, czyli pierwiastków, bez których w naszym rozumieniu nie może istnieć życie. Analiza spektralna światła słonecznego odbijanego przez asteroidy wykazała jednak, że niektóre z nich zawierają tlen, azot i węgiel. Mogłoby to mieć dla przemysłu petrochemicznego takie samo znacznie, jak ziemskie zasoby ropy naftowej i łupków bitumicznych. Obecność węgla, tlenu i azotu w składzie asteroid dowiedziono też na podstawie analizy meteorytów, zwanych chondrytami. Pozyskiwanie bogactw z asteroid mogłoby okazać się w ostatecznym rozrachunku prostsze od wydobywania ich z głębi Ziemi. Nawet gdyby możliwe było wydobycie na Ziemi wszystkich bogactw mineralnych znajdujących się na głębokości do 800 metrów, to i tak stanowiłoby to zaledwie 1 procent surowców, jakimi dysponują trzy największe asteroidy. Kolonizacja Kosmosu od dawna już przestała być utopią, ponieważ istnieją już konkretne wyliczenia, rysunki i plany konstrukcyjne. Już w całkiem niedalekiej przyszłości tysiące osób ze wszystkich krajów przeniesie się do wybudowanych do tego czasu kosmicznych miast, by znaleźć tam nową ojczyznę. Profesor Gerard O'Neill już w latach sześćdziesiątych przedstawił pierwsze odnośne koncepcje w formie zadań fizycznych, które przerabiał potem ze studentami. Kiedy obliczenia przyniosły konkretne, całkiem użyteczne rezultaty, abstrakcyjna idea zmieniła się w realny projekt. Wyniki pięcioletniej pracy badawczej 0'Neilla zostały przedyskutowane i poddane wielotygodniowym analizom w gronie inżynierów, przyrodoznawców i socjologów w ramach zorganizowanego przez NASA Ames Research Laboratory. Ostatecznie wszyscy orzekli jednogłośnie, że projekt nadaje się do realizacji. W zaleceniu skierowanym do rządu Stanów Zjednoczonych powiedziano, że należałoby powołać do życia wspólnie z innymi krajami między- narodowy zespół badawczo-rozwojowy, którego celem byłoby zaprojektowanie orbitalnego zakładu produkcyjnego zatrudniającego około 10 tysięcy pracowników. Dziś projekt kosmicznego osiedla dawno już wyszedł poza etap dyskusji teoretycznych i znajduje się we wstępnej fazie realizacji. Do budowy tego osiedla należałoby zastosować nie wykorzystywane dotychczas, a dość łatwe do pozyskania w Kosmosie surowce, zwłaszcza z Księżyca, ponieważ grunt księżycowy zawiera tlen, krzem i różne metale, takie jak żelazo, aluminium, tytan czy magnez. Ponieważ siła ciążenia na Księżycu jest znacznie mniejsza niż na Ziemi, również nakład energii potrzebny do przetransportowania surowców w wybrane miejsce Kosmosu byłby odpowiednio mniejszy. Niezbędna do przerobienia księżycowych surowców energia jest wszędzie: to energia słoneczna. Jak pokazują obliczenia, jeden kilogram produktu finalnego kosztowałby około 100 dolarów. W porównaniu z tym koszty, jakie NASA musiałaby ponieść, aby zbudować wahadłowiec zdolny transportować niezbędne surowce z Ziemi, wyniosłyby 6 razy tyle. Biorąc pod uwagę dzisiejszy stan badań, przyjmuje się, że budowa kosmicznego osiedla powinna zacząć się od niezbyt wielkiej stacji orbitalnej. Jak wynika z obliczeń francusko-włoskiego matematyka i fizyka J. L. Lagrange'a, stację taką można by umieścić na orbicie okołoksiężycowej w punkcie libracyjnym, zwanym punktem Lagrange'a L 5. Punkt ten stanowi rozwiązanie tzw. zagadnienia trzech ciał (Ziemia - Księżyc - sate- lita). Już w roku 1772 Lagrange opracował kilka rozwiązań na wypadek, gdyby masa trzeciego ciała (w tym wypadku satelity) była nieproporcjonalnie mała. Według tych obliczeń, dla układu Ziemia - Księżyc istnieje pięć tzw. punktów Lagrange'a (L), gdzie siły przyciągania wzajemnie się znoszą. Punkt L 1 znajduje się między obydwoma ciałami, punkty L 2 i L 3 poza nimi na liniach łączących, zaś punkty L 4 i L 5 stanowią wierzchołki trójkąta równobocznego sformowanego z obu ciał. W rzeczywistości problem jest jeszcze bardziej skomplikowany, ponieważ w zasadzie chodzi o zagadnienie nie trzech, lecz czterech ciał, jeśli uwzględnić siłę przyciągania Słońca. Na początek przewiduje się dodatkowe osiedle na Księżycu. Obliczono, że obydwie stacje kosmiczne potrzebowałyby wyposażenia (zapasy i schronienie) o ogólnej masie od 15 do 50 ton. Przetransportować by je trzeba z Ziemi na miejsce przeznaczenia w kilkuset ratach. Przy jednym starcie wahadłowca dziennie lub jednym starcie co drugi dzień operacja taka zajęłaby mniej więcej dwa lata. Następnym krokiem byłaby budowa na Księżycu rampy startowej dla “sań" transportowych napędzanych magnetycznie. Każde takie sanie mogłyby ważyć około 5 kilo-gramów, a sprasowany do transportu surowiec księżycowy jakieś dwa razy więcej. Po magnetycznym przyśpieszeniu na szynie o długości 10 kilometrów sanie zatrzymują się, “wykatapultowują" swój ładunek w przestrzeń i wracają na start po następny. Całość nie trwa więcej niż dwie i pół minuty. Takie transportowe sanki przy wykorzystaniu w 60 procentach mogą w ciągu roku wyekspediować w przestrzeń nawet do miliona ton księżycowego surowca. Napędzane będą prawdopodobnie energią jądrową. Gdy tylko surowiec dotrze do punktu L 5, zostanie tam przerobiony na pożądany produkt finalny, jak np. szkło, metal, ceramika czy paliwo płynne. Powstające w procesie produkcji odpadki przekazywano by do dalszego przetworzenia, powiedzmy na tarcze chroniące przed promienio- waniem kosmicznym. Planuje się następnie budowę gigantycznych cylindrów, zamykanych na końcach i podzielonych na sześć odcinków ze szkła i metalu na przemian. Te ostatnie kryłyby w sobie góry, doliny i rzeki, natomiast odcinki szklane byłyby zaopatrzone w automatycznie regulowane zewnętrzne zwierciadła, które kierowałyby do wnętrza światło Słońca, zapewniając “normalny" przebieg dnia. We wnętrzu stacji panowałoby ciśnienie atmosferyczne równe ziemskiemu. Cylinder rotowałby powoli wokół własnej osi, a przyśpieszenie na zewnętrznym płaszczu symulowałoby warunki grawitacyjne odpowiadające ziemskim. O'Neill jest zdania, że przy naszych obecnych możliwościach technicznych można zbudować zaprojektowane przez niego osiedle kosmiczne “Island Three" o powierzchni ogólnej 800 kilometrów kwadratowych, zapewniające schronienie kilku milionom osób. Stosując współczesne techniki konstrukcyjne oraz materiały, można zasymulować we wnętrzu takiego supercylindra powierzchnię odpowiadającą mniej więcej Szwajcarii. Początkowo osiedla tej wielkości byłyby pod każdym względem nieekonomiczne. Na dalszą metę jednak ludzkość nie zdoła uniknąć konieczności budowy takich właśnie osiedli kosmicznych, a wraz z postępem technologicznym przypuszczalnie nawet większych. Zaopatrywanie ich w energię odbywałoby się za pomocą wielkiego zwierciadła parabolicznego, umieszczonego na końcu cylindra, które bezustannie magazynowałoby energię Słońca. Dzięki umieszczeniu w pobliżu wielkich cylindrów całego szeregu mniejszych z przeznaczeniem na produkcję rolniczą i przemysłową osiągnięto by to, co na Ziemi jest niemożliwe: niezależną optymalizację warunków klimatycznych dla rolnictwa i strefy przemysłowej W poszukiwaniu zasobów zainteresowanie człowieka coraz bardziej zwracać się musi ku środowisku pozaziemskiemu. Przy odpowiednich nakładach i wysiłkach prawdopodobnie uda się zmniejszyć globalne zagrożenie wojną jądrową. Jeśli nie uda się powstrzymać eksplozji demo- graficznej, dla setek tysięcy ludzi stanie się jasne, że jedynym rozwiązaniem jest przeniesienie się do kosmicznych osiedli O'Neilla lub na inne planety naszego Układu Słonecznego. Carl Sagan, dyrektor laboratorium studiów planetarnych w amerykańskim Cornell University, uważa, iż znalazł rozwiązanie tego dylematu. Według jego koncepcji powinno być możliwe przekształcenie niesprzyjających warunków panujących na Marsie w sprzyjające. Koncepcje te przewidują stworzenie na Marsie za pomocą najnowocześniejszej technologii warunków porównywalnych z ziemskimi (tzw. terraforming). Gigantyczne zwierciadła, umieszczone na orbicie marsjańskiej, mogłyby spowodować stopienie lodów na biegunach. Przyniosłoby to dodatkowo podniesienie ciśnienia atmosferycznego oraz ocieplenie biegunów. Stosując najrozmaitsze techniki, można doprowadzić do uwolnienia związanego w gruncie marsjańskim tlenu. Proces terraforming można by wspomagać za pomocą wysokoenergetycznych laserów. Do “uzdatniania" marsjańskiego środowiska można by też użyć sinic, które poddano manipulacji genetycznej. Możliwe jest nawet pokrycie zlodowaciałych biegunów milimetrową warstewką sadzy i pyłu. Spowodowałoby to zmianę klimatu wskutek stopienia lodu na podgrzewanych przez absorbowane promienie słoneczne biegunach. Jak wynika z przeprowadzonego w 1976 roku przez NASA studium, nie ma żadnych zasadniczych przeszkód nie do pokonania, uniemożliwiających w przyszłości zasiedlenie Marsa przez ludzkość. Najbliższe dekady przyniosą postęp w syntezie jądrowej oraz technologiach biofizykalnych i promieniowania, co pomoże urzeczywistnić ideę kolonizacji Marsa w myśl dewizy “Ziemia nie żyje, niech żyje Mars!" Po pewnym czasie w kolejnych pokoleniach mieszkających na Marsie żywa będzie już tylko legenda o ziemskim pochodzeniu Marsjan. Marsjańscy naukowcy będą wysyłali na Ziemię sondy kosmiczne, by ją zbadać. Sondy “Terra 1" i “Terra 2" prześlą do laboratorium badawczego na Marsie zdjęcia przedstawiające martwą planetę, pokrytą pustyniami i oceanami, które po bliższej analizie okażą się zatrute. Okaże się też, że atmosfera zawiera dwutlenek węgla i nie ma warstwy ozonowej. Na tej nieprzyjaznej planecie nie będzie życia. Ale kamery orbitującego próbnika odkryją na jej powierzchni struktury przypominające budynki - całe kompleksy w kształcie piramid oraz na planie kwadratów i prostokątów. Gdyby miały być sztucznego pochodzenia, co zważywszy panujące na Ziemi warunki, z góry wydaje się wątpliwe, to ich twórcy musieliby z jakiegoś niewiadomego powodu ulec zagładzie - wpaść w szczelinę czasu. Musimy dołożyć wszelkich starań, aby przed ludzko-' a nie otworzyła się taka właśnie szczelina czasu! Musimy nauczyć się znowu dziwić, powrócić do miłości i odpowiedzialności za naturę - jak naucza czarownik Merlin w legendzie o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Człowiek musi na nowo podjąć dawno zapomniany dialog z Ziemią, jej skałami, drzewami i zwierzętami i ponownie odkryć czar natury. W końcu przecież klucz do przeżycia i zbadania głębin Kosmosu leży w nawiązaniu łączności z obdarzonym duszą Wszechświatem! Bibliografia Aspect A., Grangier P, Roger G.: “Physical Review Letters", nr 91, 1982 Astrophysics Today, American Institute of Physics, New York 1984 Audouze J.: Physical Cosmology, Amsterdam 1974 Barrow J. D., Boucher W, Gibbons G.: The Very Earfy Uniwrse, Cambridge University Press, 1983 Tipler E: TheAnthropic CosmologicalPrinciple, Oxford University Press, 1986 Bateson G.: Steps to an Ecology ofMind, New York 1972 Mind and Naturę, New York 1979 Bekenstein I: Black Holes and Anthropy, “Physical Review", 1973 Bell J.-S.: “Physics" 1 (1964) Rev. Mod. Phys. (1966) Quantwn Gravity 2, Oxford University Press, 1981 The Turning Point, New York 1982 Beloff J.: New Directions in Parapsychology, London 1974 Berry A.: The Next Ten-Thousand Years, Saturday Review Press, 1974 Bethe H. A.: The Lives ofthe Stars, “The Sciences", Cornell University, październik 1980 Biarrell N., Davies P. C. W.: Ouantum fields in Curved Space, Cambridge Uni-versity Press, 1982 Big Burst of Gamma. Rays traced to Neutron Stars, “New York Times", maj 1980 Blacker Th.: A Pilgrimage ofDreams, London 1973 Bohm D.: Wholeness and the Implicate Order, London 1980 Can Science Save the Fragmenting Universe?, “New Scientist", lipiec 1983 Weber R.: Naturę as CreatMty, Revision 1982 Bohr N.: Atomphysik und menschliche Erkenntnis, Braunschweig 1985 Discussion with Einstein on Epistemological Problems in Modern Physics, New York 1959 Atomie Theory and the Description of Naturę, Cambridge University Press, 1934 Brand I.: Unerwunschte Entdeckungen im Luftraum, “Mufon-Ces-Bericht", nr 10, 1989 Bracewell R. N.: The Galactic Club, Stanford 1974 Brockman J.: Die Geburt der Zukunft, Miinchen 1988 Brown J. A. C: Freud and the Post-Freudians, Harmondsworth 1976Buttlar J. v.: Schneller als das Licht, Diisseldorf 1972 Reisen in die Ewigkeit, Diisseldorf 1973 Zeitsprung, Miinchen 1977 Der Supermensch, Luzem 1979 Die Einstein-Rosen Briicke, Miinchen 1982 Unsichtbare Krdfte, Miinchen 1985 Supemova, Miinchen 1988 Przybywają z odległych gwiazd, Warszawa 1994 Życie na Marsie, Gdynia 1994 Capra E: Bootstrap and Buddhism, “American Journal of Physics", 1974 Science, Society and the rising Culture, New York 1982 Das Neue Denken, Miinchen 1987 Punkt zwrotny, Warszawa 1987 Tao fizyki, Kraków 1994 Carlotto M. J.: Digital imagery analysis of unusual Martian surface feu, “Applied Optics", 1988 Carr B. J., Hawking S. W: Black Holes in the Earty Universe, London 1974 Chandrasekhar S.: The Mathematical Theory of Black Holes, Oxford 1983 Clark R. W: Albert Einstein. Leben und Werk, Esslingen 1974 Cosmology and Gravitation, [w.] NATO Advanced Studies, New York 1979 Crick E: Das Leben selbst, Miinchen 1983 Darwin K.: O pochodzeniu człowieka, Lwów 1884 Davies E: Am Ende ein neuer Anfang, Dusseldorf 1979 The Edge oflnfinity, New York 1981 Mehrfachwelten, Koln 1981 On Being Lowered into a Black Hole, “New Scientist", 1982 God and the New Physics, “New Scientist", 1983 Superforce, New York 1984 DeWitt B. S., Graham N.: The Many-Worlds Interpretation ofQuantum Mechanics, Princeton 1973 (hiantum Gmvity, Oxford 1981 Dicke R. H. fi in.]: Astrophysics, 1965 DiPietro V., Molenaar G.: Unusual Martian Surface-features, Glenn Dale 1982 Dole S. H.: Habitable Planets, Blaisdell/New York 1970 Donelly I.: Atlantis, New York 1971 Douglas A.: Extra-Sensory Powers, London 1976 Drakę F. D.: Intelligent Life in Space, New York 1967 Einstein A.: Aus meinen spdten Jahren, Stuttgart 1979 Mein Weltbild, Berlin [b.r.] Grundziige der Relativitdtstheorie, Braunschweig 1984 Uber die spezielle un die allgemeine Relativitatstheorie, Braunschweig 1985 Ekeland I.: Das Vorhersehbare und das Unwrhersehbare, Miinchen 1985 Eliade M.: Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, Warszawa 1994 Entstehung der Sterne, “Spektrum der Wissenschaft", Heidelberg 1986 Faraday A.: Dream Power, London 1973 The Dream Gamę, Harmondsworth 1976Feigenbaum E. A., MacCorduck P.: The Fifth Generation: Japan's Computer Challenge to the World, Readeing/Mass. 1983 Feinberg G., Shapiro R.: Life Beyond Earth, New York 1980 Fiebag J.: Lineationsanafyse in der sudlichen Cydonia-Region. Mars-Hinweise auf kunstliche Strukturen?, Wurzburg 1989 Fine A.: After Einstein, Memphis 1982 Freitas R. A. jr.: The Search for Extraterrestrial Artifacts, London 1983 - Extrateirestrial Intelligence in the Solar System, 1983 French A. P.: Albert Einstein, Braunschweig 1985 Glashow S. L.: Nuclear Physics, 1961 Gleick J.: Chaos Making a New Science, London 1988 Good T.: Above Top Secret, London 1988 Gott J. R., [i in.]: An Unbound Vniverse?, “Astrophysics Journal", 1974 Grańtation, “Spektrum der Wissenschaft", Heidelberg 1987 Green C: Lucid Dreams, London 1968 - The Decline and Fali of Science, London 1976 Guth A. H., Steinhardt P. L: The Inflationary Universe, art. nieopubl., 1983 Haber H.: Eiskeller oder Treibhaus, Munchen 1989 Hali C. S., Nordby V. J.: The Individual and his Dreams, New York 1972 Hart M. H.: Habitable Planets Around Main Seauence Stars, Icarus 1979 - Zuckermann B.: Extraterrestriab: Where are They?, New York 1982 Hawking S. W.: Krótka historia czasu: od wielkiego wybuchu do czarnych dziur, Warszawa 1990 EUis G. F.: The Large Scalę Structure of Space-Time, Cambridge 1973 Sachs R. K.: Causally Continous Space-Time, Cambridge 1974 Heisenberg W.: Quantentheorie und Philosophie, Stuttgart [b.r.] Physik und Philosophie, Stuttgart 1984 Ponad granicami, Warszawa 1979 Herbert N.: Quantum Reality, Garden City 1985 Herr R.: “Physical Review", 1963 Hoagland R.: The Monuments ofMars, Berkeley, CA. 1987 Hoyle V: Evolution aus dem Ali, Berlin 1981 Das intelligente Universum, Frankfurt/M. 1984 Wickramasinghe N. C: Does Epidemie Disease Comefrom Space, “New Scien- tist", 1977 JammeT M.: The Philosophy of Quantum Mechanics, New York 1974 Jung C. G.: Uber Grundlagen der anafytischen Psychologie, Frankfurt/M. 1981 - Wspomnienia, sny, myśli, Warszawa 1993 Kahn H., Wiener A. J.: Ihr werdet es erleben, Reinbek 1971 Kaufmann W III: Black Holes and Warped Space-Time, New York 1980 Kodoma H.: Comments on Chaotic Inflation, “KEK Report" 12/84 Kóhler H. W: Neue Móglichkeiten der Weltraumfahrt, Munchen 1980 Kosmologie, “Spektrum der Wissenschaft", Heidelberg 1986 Krippner St., Rubin D.: Lichtbilder der Seele, Bern/Munchen 1975 Marcuse F. L.: Hypnosis, Harmondsworth 1963 Mars as Viewed by Mariner, “NASA SP 329", Washington 1979Martian Landscape: Yiking Lander Imaging Team, “NASA SP 425", Washington 1978 Meadows D. L., Meadows D. H.: Das globale Gleichgewicht, Reinbek 1976 Medawar P. B., Medawar J. S.: Von Aristoteles bis Zufall, Munchen 1986 Michell J.: The New View over Atlantis, London 1983 Misner C. W, Thorne K. S., Wheeler J. A.: Gravitation, San Francisco 1973 Móller J. M.: Geomantie in Mitteleuropa, Freiburg 1988 Morris M. S., Thorne K. S., Yurtsever U.: Wormholes, Time Machines and the Weak Energy Condition, The American Physical Society, 1988 Morris R.: The Fate of the Unwerse, New York 1982 - Times Arrow, New York 1984 Morrison P., Bllingham I, Wolfe J.: The Search for Extraterrestńal Intelligence, “NASA SP", 1977 O'Neill G.: Unsere Zukunft im Raum, Bern 1977 Pagels H. R.: Die Zeit vor der Zeit, Berlin 1987 Papagianis M. D.: The Need to Explore The Asteroid Belt, tekst wygłoszony na 33 Kongresie International Astronautical Federation, Paryż 1982 Penrose R.: Theoretical Prindples in Astrophysics and Relatińty, Chicago 1978 Penzias A., Wilson R. A.: Astrophysics, 1965 Poundstone W.: The Recursive Universe, New York 1985 Primack J,, Pagels H.: Supersymmetry, Cosmology and New Physics at Terraelec- tronvolt Energy, “Physical Review Letrers", 1982 Randles J.:Abduction, London 1988 Ravenscroft T: The Spear of Destiny, London 1972 Rees M. J., Ostriker J.: Astrophysics, Oxford 1977 Reichenbach H.: Der Aufstieg der wissenschaftlichen Philosophie, Stuttgart 1977 Rothmarm X: Science a la Modę, Princeton University Press, 1989 Ryzl M.: Parapsychologie, Miinchen-Genf 1970 Sagan C: Brocas Brain, New York 1974 Schmidt G.: Chaos and Plasma Physics, “Physics Today", 1984 Schmidtbauer W: Evolutionstheorie und Verhaltensforschung, Hamburg 1974 Schródinger E.: Was ist ein Naturgesetz?, Munchen 1979 Sciama D. W: Modern Cosmology, Cambridge 1975 Sheldrake R.:ANew Science ofLife, London 1981 - Bohm D.: Morphogenetic Fields and the Implicate Order, Revision 1982 Siklos S. T. C: Relativistic Astrophysics and Cosmology, Singapore 1984 Smith A.: Powers ofMind, New York 1975 Sperber M.: Alfred Adler oder Das Elend der Psychologie, Frankfurt/M. 1983 Stanley S. M.: Der neue Fahrplan der Evolution, Munchen 1983 Targ R., Puthoff H.: Jeder hat den sechsten Sinn, Koln 1977 Taylor G. R.: Die Geburt des Geistes, Frankfurt/M. 1982 Taylor J.: The Shape ofMinds to Come, Frogmore 1974 Tholey P., Utecht K.: Schopferisch trdumen, Niedernhausen/Ts. 1987 Tipler F. J., Clarke C. I. S., Ellis G. F. R.: General Relativity and Grańtation: One Hundred YearsAfter the Birth of Albert Einstein, New York 1980 Toffler A.: Die Zukunftschance, Munchen 1981UUman M., Krippner St., Vaughan A.: Dream Telepathy, London 1973 Vana E. B. E.: Terra: Scientific Study ofa Pńmitwe Humanoid Civilisation, w serii: “Doomed planets, An Acheleic Publication of the Invisible College", Urche 2024 Vasilliev L. L.: Experiments in distant Influence, London 1976 Vester E: Denken, Lernen, Yergessen, Stuttgart 1975 Weinberg S.: Conceptual Foundations ofthe Univied Theory ofWeak and Electro- magnetic Interaction, “Science" 1986 Pierwsze trzy minuty. Współczesny obraz początku Wszechświata, Warszawa 1980 Wheeler J., Misner Ch., Thorne K.: Gravitation, San Francisco 1973 Foundational Problems in the Special Sciences, Dordrecht 1977 Żurek W. W.: Quantum Theory and Measurement, Princeton 1983 Will C. M.: Theory and Experiment in Gravitation Physics, Cambridge 1981 Wolfe J. H. [i in.]: The Search for Extraterrestrial Intełligences, [w:] Life in the Universe, Cambridge, MIT Press, 1981 Young J.Z.: An Introduction to the Study of Man, London 1974 Zeldovich Ya. B., Einasto J., Shandarin S. E: Giant Voids in the Unwerse, “Nature" nr 300, 1982 Objaśnienia niektórych terminów antymateria - hipotetyczna postać materii nie występującej na Ziemi, w której wszystkie -+ cząstki elementarne mają ładunki o znaku przeciwnym znakowi normalnemu. I tak na przykład jądra antylitu składałyby się z trzech antypro-tonów o ładunku ujemnym oraz trzech do pięciu antyneutronów. Dla każdej cząsteczki istnieje hipotetyczna antycząsteczka. Wyjątek stanowią całkowicie neutralne cząstki, takie jak -> foton i mezon, które są tożsame ze swoimi anrycząsteczkami. Antymateria składa się z antyprotonów, antyneutronów i antyelektronów, czyli -» pozytonów. W zetknięciu z materią antymateria ulega anihilacji. asteroidy - małe planetki o średnicy przeważnie poniżej 500 kilometrów. W naszym Układzie Słonecznym liczbę asteroid szacuje się na 50-100 tysięcy. astralna podróż - stan, w którym drugie ciało opuszcza cielesną powłokę, by w pełni świadomości przenosić się w inne miejsca i czasy. astrofizyka - dział astronomii zajmujący się badaniem fizykochemicznych własności obiektów kosmicznych. biała dziura - “druga strona" -+ czarnej dziury, która w przeciwieństwie do niej wypycha materię i energię, zamiast ją pochłaniać, stanowiąc niejako “kosmiczny gejzer". Czarne i białe dziury uważa się za “wejścia" i “wyjścia" mostów -> Einsteina-Rosena. biosfera - strefa kuli ziemskiej, w której istnieje życie. Obejmuje wody, lądy i dolną część atmosfery. chaotyczna inflacja - jedna z nowszych teorii kosmologicznych, według której nasz Wszechświat, oprócz wielu innych, powstał z czegoś w rodzaju wzburzonej “czasoprzestrzennej piany" w chaotycznym nieporządku wskutek rozszerzenia inflacyjnego. czarna dziwa - ciało niebieskie, które zapadło się w siebie, osiągając nieskończoną gęstość i najprawdopodobniej znikając z naszego Wszechświata, z tym że pozostaje po nim wir grawitacyjny. W czarne] dziurze zaburzona zostaje struktura czasoprzestrzeni. Najprawdopodobniej znikająca w czarnej dziurze materia pojawia się w innym rejonie naszego Wszechświata, w tzw. -* białej dziurze. Niektórzy naukowcy przypuszczają, że białymi dziurami mogą być kwazary. Czerenkowa promieniowanie - promieniowanie elektromagnetyczne w obszarze widzialnym, emitowane przy przechodzeniu przez przezroczyste ośrodki cząstek, których prędkość jest większa niż prędkość światła w danym ośrodku. cząstki elementarne - najmniejsze, uważane za niepodzielne cząstki składowe materii. częstotliwość - stosunek liczby drgań do czasu ich trwania. dualizm korpuskularno-falowy - dwoistość w opisie zjawisk wynikająca z własności korpuskularnych (kwantowych) i falowych materii. dylatacja czasu - zaczerpnięte ze szczególnej teorii -> względności określenie rozciągnięcia czasu zgodnie z transformacją -> Lorentza (-> paradoks zegarowy). Einsteina-Rosena most - bezpośrednie połączenie między jedną częścią Wszechświata a inną, czyli między -> czarną a -> białą dziurą. Po raz pierwszy mosty te opisali autorzy w 1935 roku, następnie ich istnienie zostało potwierdzone przez innych teoretyków. elektron - cząstka elementarna o najmniejszej masie i ujemnym ładunku elektrycznym. Całość właściwości chemicznych atomów i molekuł opiera się na wzajemnych oddziaływaniach elektrycznych między elektronami oraz między elektronami a jądrami atomów. Nie ma możliwości dokładnego zmierzenia prędkości elektronu i jego położenia. Według -» Heisenberga zasady nieoznaczoności tu właśnie przebiegają granice naszego poznania. Francuski fizyk Jean Charon ujmuje wręcz elektron jako myślącą jednostkę, jako cząstkę elementarną obdarzoną umysłem. Dla Charona elektron stanowi rodzaj mikrokosmosu, w którego wnętrzu znajduje się ogromna ilość pozbawionych masy -» fotonów, będących niejako zbiornikiem pamięci. Spin fotonów sprawia, że elektron zdolny jest do uczenia się i przekazywania wiadomości dalej. Według Charona każde dwa fotony w elektronie mogą zmienić swój spin, stając się pamięcią. Elektrony mogą przekazywać sobie nawzajem informacje poprzez wymianę fotonów. Wskutek wędrówki fotonów z jednego elektronu do drugiego dochodzi do przekazania spinu, a więc “wiadomości". W zasadzie wszystko wokół nas jest zależne od elektronów, również życie nie mogłoby bez nich powstać. ESP (extra sensual perception) - postrzeganie pozazmysłowe. foton - kwant światła, najmniejsza niepodzielna ilość energii promieniowania elektromagnetycznego. Friedmanna model - matematyczny model czasoprzestrzennej struktury Wszechświata, opierający się na założeniach ogólnej teorii -> względności i stałej kosmologicznej. fuzja - reakcja termojądrowa, synteza jądrowa, proces łączenia się dwóch lekkich jąder atomowych w jedno cięższe z wydzieleniem energii. fuzyjny napad - nie zrealizowana jeszcze zasada napędu, wykorzystująca energię reakcji termojądrowej. galaktyka - wielki układ gwiezdny utrzymywany siłami -> grawitacji. galaktyki jądro - wyjaśnienie oraz teoretyczny opis aktywnych jąder galaktyk do dziś należą do nierozwiązalnych zagadek nauki. Obszary te emitują niewyobrażalne wręcz ilości energii i materii. Wydaje się, że istnieje nie wyjaśniony do dziś związek między jądrami galaktyk a kwazarami. geometrodynamika - stworzona przez Johna Wheelera geometria zakrzywionej czasoprzestrzeni będąca połączeniem mechaniki -> kwantowej oraz ogólnej teorii -> względności. geon - -> kwant przestrzeni w geometrodynamice. gluony - tak jak fotony charakteryzują pole elektromagnetyczne, tak zachowanie kwarków określane jest przez silne oddziaływanie przenoszone przez gluony. grawitacja - własność czasoprzestrzeni będąca pochodną masy obiektu. grawitacyjna stała - zasadnicza stała w Newtonowskiej i Einsteinowskiej teorii grawitacji. grawitacyjne fale - fale wzbudzone wskutek zaburzenia pola grawitacyjnego, na przykład poprzez zmianę położenia masy lub zmianę jej gęstości. Istnienie fal grawitacyjnych, dowiedzione teoretycznie przez Einsteina w równaniach pola, zostało z dużą dozą pewności potwierdzone eksperymentalnie w latach siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych przez profesora J. Webera. grawiton - hipotetyczny -> kwant pola grawitacyjnego. Heisenberga zasada nieoznaczoności - podstawowa zasada nowoczesnej fizyki, według której nie można równocześnie zmierzyć położenia i prędkości, a dokładniej mówiąc: pobudzenia cząstki, ponieważ cząstki oprócz natury korpuskularnej mają też naturę falową. hipnoza - wywołany sugestią, podobny do snu stan, w którym osoba zahipnotyzowana wypełnia polecenia niesprzeczne z wyznawanymi przez siebie zasadami. kosmologia - dział astronomii zajmujący się badaniem fizycznej i matematycznej struktury Wszechświata jako całości. kwant - określenie najmniejszej porcji energii, jaka w czasie procesów mikrofizycznych może być pochłonięta bądź oddana np. przez atom. kwantowa mechanika - mechanika cząstek atomowych, łącząca falowe i korpuskularne cechy -> elektronów. W równaniach ruchu mechaniki kwantowej energię, pęd i współrzędne położenia zastępuje się macierzami lub układami równań różniczkowych, z których rozwiązań wywieść można z kolei wielkości obserwowalne, takie jak np. gęstość ładunku. -> Heisenbergowska zasada nie- oznaczoności ma tu fundamentalne znaczenie. kwantów teoria - teoria opisująca zjawiska fizyczne, w których ujawnia się nieciągłość energii powstającej skokowo, porcjami. Lorentza kontrakcja - przyjęte przez Lorentza początkowo dla wyjaśnienia doświadczenia Michelsona skrócenie (kontrakcja) ciał wzdłuż kierunku ich ruchu. Objawia się dopiero przy prędkościach relatywistycznych. Lorentza transformacja - układ równań do przeliczenia współrzędnych -> przestrzenno-czasowych inercjalnego układu odniesienia na współrzędne drugiego układu, poruszającego się względem niego ruchem jednostajnym. Na transformacji Lorentza opiera się szczególna teoria -> względności. Multiuniversum - według niektórych teorii nasz Wszechświat jest gigantycznym bąblem czasoprzestrzennym, który powstał około 20 miliardów lat temu wraz z niezliczoną liczbą innych wszechświatów. neutrino - początkowo hipotetyczna, później potwierdzona eksperymantalnie, bardzo lekka -> cząstka elementarna, służąca wyjaśnieniu rozpadu promieniotwórczego beta. Dotychczas zakładano, że neutrino jest pozbawione masy, ale najnowsze doświadczenia zdają się wskazywać, że jest inaczej. neutron - pozbawiona ładunku elektrycznego ciężka -wchodząca w skład jądra atomowego wraz z protonem cząstka elementarna, neutronowa gwiazda - bardzo ciężka gwiazda o tak wielkiej gęstości, że składa się właściwie z samych neutronów. nieświadomość - pojęcie zbiorcze, obejmujące wszystkie treści nie postrzegane przez świadomość: nieświadome procesy fizjologiczno-cieiesne, to, co jeszcze lub już nie jest świadome. okres połowicznego rozpadu - czas, w którym następuje zmniejszenie o połowę aktywności promieniotwórczej danej substancji. OOBE {put of the body experience = doświadczenia z pobytu poza ciałem) - bardzo szerokie i nieprecyzyjne określenie eksterioryzacji. osobliwość - matematyczny środek -. czarnej dziury, gdzie jej gęstość jest praktycznie nieskończona.paradoks zegarowy - po powrocie na Ziemię załoga statku kosmicznego poru- szającego się z prędkością bliską prędkości światła byłaby młodsza niż pozostali na Ziemi ludzie urodzeni w tym samym czasie. parapsychologia - nauka zajmująca się badaniem faktów nie dających się wyjaśnić metodami psychologii klasycznej (-> telepatia, psychokineza itd.). Plancka stała - uniwersalna stała h w teorii -> kwantów, mająca wymiar działania i wyrażająca charakter falowy materii. podświadomość - warstwa psychiki, która znajduje się poniżej świadomości refleksyjnej i nie podlega naszej kontroli. pola teoria, jednolita - w rozszerzeniu ogólnej teorii -» względności Albert Einstein próbował opisać pola elektryczne, magnetyczne i grawitacyjne z jednolitego punktu widzenia. pole - zasadnicze pojęcie służące do opisu stanów i oddziaływań w czasoprzestrzeni. pozyton - antyelektron, -» cząstka elementarna odpowiadająca -> elektronowi, lecz o ładunku dodatnim. prędkość ucieczki - prędkość, jaką musi uzyskać obiekt, aby przezwyciężyć działanie siły ciążenia planety lub gwiazdy i móc odlecieć w przestrzeń kosmiczną. proton > cząstka elementarna o ładunku dodatnim, wchodząca wraz z -> neutronem w skład wszystkich jąder atomowych. przestrzenno-czasowe współrzędne - czterowymiarowa forma przedstawiania zdarzeń w czasoprzestrzeni. przestrzeń międzygalaktyczna - przestrzeń pomiędzy poszczególnymi -* galaktykami lub gromadami galaktyk. przestrzeń międzygwiezdna - przestrzeń między poszczególnymi gwiazdami. przestrzeń międzyplanetarna - przestrzeń między planetami naszego lub innego układu słonecznego. przyczynowo-skutkowy związek lub zasada przyczynowości - zasada fizyczna opierająca się na powiązaniu przyczyny ze skutkiem. W fizyce kwantowej na temat wielkości przestrzennych i czasowych możliwe są jedynie wypowiedzi statystyczne. Ponieważ w mikrofizyce wszystko zależy od rodzaju obserwacji, wypowiedzi na temat przyczynowości są z zasady niemożliwe. przyrost masy - postulowany przez teorię -> względności i potwierdzony eksperymentalnie wzrost masy szybko poruszającego się obiektu. pył międzygwiazdowy - cząsteczki materii wypełniające pozornie “puste" przestrzenie między gwiazdami. regresja hipnotyczna - nawrót w czasie -> hipnozy do poprzednich wcieleń. reinkarnacja - wędrówka dusz, metempsychoza. Wiara w reinkarnację mówi o życiu po śmierci poprzez wcielenie się w inną istotę. Schwarzschilda promień - horyzont zdarzeń -> czarnej dziury. sen świadomy - sen, w trakcie którego śniący wie, że śni, i może świadomie wpływać na przebieg snu. superprzestrzeń - nadprzestrzeń, postulowany przez amerykańskiego profesora astrofizyki Johna Wheelera Wszechświat, który istnieje tuż obok naszego Wszechświata, ale rządzi się całkowicie innymi prawami fizycznymi. Czas i przestrzeń tracą w nim wszelkie znaczenie. szczelina czasu - powstające w określonych okolicznościach krótkotrwałe “pęknięcie" w strukturze czasoprzestrzeni, umożliwiające wgląd w inne wymiary, tzw. światy równoległe. tachion - hipotetyczna cząstka elementarna poruszająca się z prędkością większą od prędkości światła. telepatia - przekazywanie myśli, czyli odbieranie wrażeń przekazywanych przez inny umysł bez udziału narządów zmysłu. twistory - cząstki, których istnienie zasugerował angielski matematyk Roger Penrose uważając, że stanowią one pierwotny budulec Wszechświata, czyli niejako -> kwanty albo “węzły" czasoprzestrzeni. twistorowy silnik - hipotetyczny napęd oparty na reakcji z twistorami. wymiar - wyrażenie danej wielkości za pomocą wielkości podstawowych w postaci iloczynu oznaczeń wielkości podstawowych w odpowiednich potęgach. względności teoria, ogólna - stworzona przez Alberta Einsteina teoria, w myśl której -> grawitacja jest objawem krzywizny czasoprzestrzeni. względności teoria, szczególna - stworzona przez Alberta Einsteina teoria, w myśl której prawa fizyki są niezmiennicze względem transformacji -* Lorentza. M. Eliade, Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, przekł. K. Kocjan, Warszawa, PWN 1994, s. 50-53 (przyp. wyd.) 1