KRYSTYNA SIESICKA .nie ma z kim tańczyć... KRYSTYNA SIESICKA ...nie ma z kim tańczyć... (erotyk dla panienek z dobrych domów) - Ta książka jest o tym, jak często w życiu splata się to, co było, z tym, co jest, o tym, jak łatwo zmieszać śmiech ze łzami i prawdę z fikcją. A także o tym, jak pisząc, ulega się nie tylko własnym wzruszeniom, ale i skłonnościom do żartu. Przede wszystkim jednak jest to książka dla tych, których już nie ma, po to, żeby zostali. I dla tych, którzy są, po to, żeby zapamiętali. A także dla moich Koleżanek z klasy VIIc i z kompletów gimnazjalnych Szkoły im. Królowej Jadwigi. Na okładce wykorzystano reprodukcję A. „Portret Jeanne Samary" Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik 91% © Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-87463-78-7 Wydanie I, Łódź 2000 Wydawnictwo Akapit Press 90-369 Łódź ul. Piotrkowska 204/210 tel. (0 42) 636-12-14 www.akapit-press.com.pl e-mail: info@akapit-press.com.pl ^/więdły suknie i wachlarz z piór strusich czas opada jak chmura szarańczy wszystko kończy się prędzej niż musi gra muzyka lecz nie ma z kim tańczyć tancerz miły odszedł w dalszą drogę gdzie jest nie wiem ani wy nie wiecie jeśli tu go odszukać nie mogę jakże znajdę go w wielkim wszechświecie zgubiony tancerz Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Franka była inna Franka była zupełnie inna niż Weronika. Leżę na hamaku zawieszonym zbyt wysoko, prawie nieruchomym. Prawie, bo z jakiejś przyczyny chwieje się lekko. Dziwi mnie to, przecież nikt mnie nie kołysze, sama nawet nie drgnę, wciśnięta w łód-kowate zagłębienie siatki, wiatru nie ma. Słyszę ciche, nudne skrzypienie sznurów, oplatających drzewa. Jest gorąco, chociaż tu, pod konarami klonów, słońce mniej praży. Boję się kleszczy. Panicznie. Weronika śmieje się ze mnie. Ciociu, mówi, spryskałam dokładnie cały hamak płynem przeciw kleszczom, spójrz, nawet poduszka, którą masz pod głową, jest jeszcze trochę wilgotna, dotknij. Nie jestem przesadnie ostrożna, ale boję się, że to, czym ona spryskała hamak i poduszkę, może okazać się w końcu jakimś trującym paskudztwem, od którego później boli głowa i męczą mdłości. Mało tego, od chwili, kiedy z takim mozołem ułożyła mnie na hamaku, myślę, czy w ogóle uda mi się jakoś z niego wydostać. Prawdę mówiąc, psuje mi to przyjemność, którą powinnam czerpać z odrobiny cienia użyczonego mi życzliwie przez klonowe liście i z wątłej nadziei, że nie spadną na mnie małe, żarłoczne kleszcze. Starość najgorsza jest przy siadaniu. Przy wstawaniu też bywa paskudna, czasami nawet jeszcze gorsza. Nie macie jednak pojęcia, jaka okazuje się okropna, kiedy dla świętego spokoju trzeba w końcu ustąpić 7 komuś, kto usilnie namawia, żeby położyć się na hamaku. Przecież to dla twojego dobra, ciociu, tłumaczy Weronika, więc dla mojego dobra stawy wyginają mi się teraz we wszystkie strony, jak drewnianemu osiołkowi, którego dostała ode mnie, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Wystarczyło nacisnąć denko i osiołek robił fajt! Okropność, ale dawniej bardzo mnie śmieszyła. Teraz, odkąd sama stałam się osiołkiem, który nawet bez przyciskania robi fajt!, przestało mnie to bawić. Chciałam pomyśleć o tym, jak zupełnie Weronika nie jest podobna do Franki. Niech więc wróci do mnie Franka. Przywołuję ją z lat tak odległych, że wiele z was długo i wytrwale musiałoby ich szukać w podręcznikach historii, żeby wreszcie znaleźć tam jedynie daty i fakty im przypisane, ale przecież nie Frankę, bo w podręcznikach jej nie ma. To znaczy jest, ale wtopiona w jakąś grupę, w ogólnik, bezimienna dziewczyna, jedna spośród wielu. Tylko dla mnie te daty, te fakty to Franka. Leżąc na hamaku, widzę teraz Weronikę idącą z wiklinowym koszem przez ogród. Kosz chyba jest pusty, bo wymachuje nim z łatwością, chociaż nie tak dawno skręciła rękę, kiedy grając w tenisa, usiłowała przyjąć ostry serwis swojej córki Zosi. Zamykam oczy, bo widzę, że ona patrzy w moją stronę, a ja naprawdę chciałabym przez chwilę pobyć sama, żeby wreszcie spokojnie myśleć o France. Mijają tygodnie, może nawet miesiące, kiedy nie myślę o niej wcale, co nie znaczy, że o niej nie pamiętam. Sądzisz, że to niemożliwe, bo nie myśleć, znaczy nie pamiętać? Otóż możliwe, więcej, zdarza się, że takie codzienne niemyślenie jest nie tylko pamięcią, ale i miłością. Taka trudna sprawa, może odłożymy ją na później. Kochałam Frankę. Dzień, w którym przyszła do naszego domu, chwilę, kiedy pierwszy raz usłyszałam jej głos, i wkrótce drugą, kiedy ją zobaczyłam, te dwie chwile słyszę i widzę, 8 jakbym patrzyła na kadry z filmu, tylko z jakiegoś powodu to jest film czarno-biały, nie kolorowy, dlaczego? No tak... a niby jaki ma być...? W załamaniu ulicy Smolnej mieścił się skład opałowy. Może nie wiesz, co to jest skład opałowy? Sprzedawano w nim węgiel, po prostu. Węgiel do palenia w piecach, którymi ogrzewało się mieszkania. Kupowało się tam również szczapki drewna. Najlepsze były takie mocno pachnące żywicą, bo ogień zajmował je szybko, a potem pomarańczowe jęzory płomieni ogarniały czarne, połyskliwe kawałki węgla, które zamieniały się w rozgrzane, płonące bryły. Skład opałowy na Smolnej należał do pana Kukułki, nie pamiętam już jego imienia, ale właśnie to nazwisko dodało France otuchy, brzmiało swojsko, ponieważ jej babcia była z domu Dzięcioł. Weszła odważnie do bramy obok składu opałowego i dopiero tam stanęła zaskoczona. Pomieszczenie, w którym się znalazła, w niczym nie przypominało ani klatki schodowej, ani długiego przejścia między ulicą i podwórzem, jakie czasami widywała w domach dziewczynek, którym udzielała korepetycji. Ściany były tu wyłożone lśniącymi kafelkami koloru ciemnego miodu i dopiero po lewej stronie obszernego holu marmurowe stopnie prowadziły na właściwą klatkę schodową. Po nich Franka weszła już mniej odważnie. Drzwi, przed którymi stanęła, były wysokie, z mosiężną błyszczącą gałką zamiast klamki. Wytworna tabliczka z wygrawerowanymi fantazyjnie literami nazwiska na pewno onieśmieliła Frankę do reszty, ale w końcu przemogła się i nacisnęła przycisk dzwonka, okrągły, wypukły jak miętowa pastylka. Spoza drzwi dobiegł jego cichy brzęczyk. Nikt wtedy nie wiedział, 9 że to był pierwszy sygnał Franki wchodzącej w życie naszego domu, nawet ona sama. Nie nadaję się, pomyślała sobie zapewne, ale nie uciekła, bo o tym, że się nie nadaje, wiedziała od pierwszej chwili.' Ogłoszenie, które poprzedniego dnia znalazła w gazecie, bardzo ściśle określało warunki: Poszukujemy starszej wiekiem wychowawczyni do dwóch panienek. W zamian oddzielny pokój, całkowite utrzymanie, wysoka pensja. Konieczne dobre maniery, Referencje i biegle opanowany francuski. A Franka miała dwadzieścia lat, była nieźle wychowana, ale zwrot „dobre maniery" kojarzył jej się wyłącznie z salonami, przyjęciami i sznurami Pereł, referencji nie miała żadnych. Znała francuski, tak, francuski znała biegle. Otworzyła jej dziewczyna w szarej sukience, białym fartuszku i koronkowej przepasce na włosach, branka powiedziała, po co przyszła. - Chyba tu szukają kogoś innego... - Czy mogłabym jednak z kimś porozmawiać? - Jest tylko pani starsza. Franka uśmiechnęła się, bo dziewczyna wyglądała na zakłopotaną, może ten uśmiech pomógł. - Zapytam pani starszej. Proszę zaczekać, tu są krzesła. Wskazała trzy stojące pod ścianą. Franka wybrała środkowe, °bite szarym, wzorzystym brokatem, usiadła i teraz miała przed sobą wielkie lustro w złotej, ozdobnej ramie, przeraziła się cbyba oszalałam, przychodząc tutaj, pomyślała. Po latach śmiała się, opowiadając o tym, jak zobaczyła siebie w tym naszym Wielkim, kryształowym lustrze: na brzegu krzesła mizerna osóbka, w zbyt luźnej, szarej sukience, z miedzianymi włosami zniszczonymi źle zrobioną trwałą, ponieważ fryzjerka za długo dymała na nich gorące wężyki parowej ondulacji. Na tę ^talną fryzurę Franka wydała ostatnie grosze, bo szukając 10 pracy, bardzo chciała jak najładniej wyglądać. Niestety, wyglądała okropnie, wiedziała o tym, więc kiedy znowu zobaczyła swoje odbicie, poczuła się na brokatowym krzesełku jak na z góry straconej pozycji. - Może panienka wejść. I właśnie z taką szopą na głowie, w okropnej sukience, z bladą buzią i podkrążonymi oczami, stanęła w końcu Franka przed „panią starszą". Nie widziałam jej, słyszałam tylko głos, nieśmiały, cichy, przez otwarte okno mojego pokoju dochodziły niektóre słowa. Babcia musiała być nimi szczerze zdumiona. - Wydaje mi się, że nie dość dokładnie przeczytała pani nasze ogłoszenie, moje dziecko - powiedziała, to usłyszałam wyraźnie. - Szukamy wykwalifikowanej siły, nie sądzę, żeby pani miała doświadczenie. - Nie mam - przyznała Franka. - A więc? Wyobraziłam sobie moją babcię. Z pewnością siedziała teraz w swoim fotelu z wysokim oparciem, ustawionym tuż przy szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Przerwała czytanie popołudniowej gazety, kiedy przyszła do niej Wikcia z wiadomością, że właśnie zgłosił się ktoś w odpowiedzi na ogłoszenie, i zapewne patrzyła teraz na Frankę z uprzejmym zainteresowaniem, ale z odmową w spojrzeniu, bardziej nawet kategoryczną niż w słowach. Nie poprosiła, żeby Franka usiadła, chyba musiała stać przed nią, tak jak my stałyśmy zawsze przed babcią, kiedy zwracała nam uwagę na niestosowne zachowanie. - A więc? Co można odpowiedzieć na takie: „A więc?" mojej babci? Z własnego doświadczenia wiedziałam, że nic, jednak Franka odezwała się. - Przykro mi - powiedziała krótko. Usłyszałam to. - Pani jest w trudnych warunkach? A rodzice? - Zginęli niedawno w wypadku samochodowym. - O, jakże mi przykro... - powiedziała zdawkowo moja babcia. - I kiedy to się stało? - Pół roku temu, w Grecji. - W Grecji? Pół roku temu? Nie słyszałam o takim wypadku. Wyobraziłam sobie podejrzliwe spojrzenie babci. Zapewne zrobiła na France wrażenie osoby, która notuje w pamięci wszystkie wypadki samochodowe, jakie przytrafiają się na drogach Europy, Azji, obu Ameryk i Australii z Oceanią. W tych rejestrach nie figurowali rodzice Franki, a więc ona kłamała. Miałam ochotę odejść od okna, żeby nie słuchać dłużej tej okropnej rozmowy, która teraz dobiegała wyraźnie, bo Franka mówiła coraz głośniej. - Tak, być może nie słyszała pani. - Przykro mi, że osierocili panią. Nie zostawili żadnego zabezpieczenia? - Zabezpieczenia? Widać Franka zdumiała się dostatecznie wymownie. - No cóż, ja... Domyśliłam się, że moja babcia sięgnęła po torebkę. - Nie! - zawołała Franka. - Nie przyszłam po prośbie! - O, dziecko! Zaraz takie słowa, po prośbie... niech pani usiądzie, proszę... a ten francuski to skąd? - Uczyłam się od dziecka, moja matka była Francuzką. - Et alors, ma chere, nous pouvons parler francais? - Mais evidemment. - Cest bien, racontez moi, s'il vous plait, cet accident de vos parents. Franka opowiedziała o przebiegu wypadku. Moja babcia nie przerywała jej, dopiero kiedy skończyła, i to po chwili milczenia, zapytała po polsku: - A pani referencje? - Nie mam referencji. - Nie ma nikogo, kto może za panią ręczyć? - Wydaje mi się, że ręczyć za siebie mogę ja sama. - O! - powiedziała tylko moja babcia. Przez chwilę w pokoju obok było cicho. Sądziłam, że Franka może już wyszła, ale w końcu babcia zapytała znowu: - W której szkole zdawała pani maturę? - U Królowej Jadwigi. - A zatem pani dyrektorka, pani Marta Frankowska, może mi powiedzieć coś o pani. Nasze dziewczynki uczęszczają do Królowej Jadwigi. Starsza, bo młodsza pójdzie do pierwszej gimnazjalnej dopiero po wakacjach. Usłyszałam mniej oficjalny, bardziej domowy ton w głosie babci. Wprost nie mieściło mi się w głowie, czyżby naprawdę miała się nami zająć zupełnie młoda osoba, a nie ta jakaś wykwalifikowana, starsza wiekiem wychowawczyni? Pamiętam, że nagle zerwał się wiatr i wepchnął do mojego pokoju tiulowe firanki, frunęły na podłogę notatki spisane na luźnych kartkach i blok rysunkowy, musiałam zamknąć okno. Zajęłam się układaniem papierów, a potem usiadłam przy moim biurku i sięgnęłam po pamiętnik, ale nie pisałam długo, bo uchyliły się drzwi i Wikcia zajrzała do pokoju. - Pani starsza prosi, żebyście zaraz do niej przyszły, Irenko. Ty i panna Halszka. Leżałam na hamaku pogrążona w myślach i wsłuchana w skrzypienie sznurów oplatających pnie klonów, kiedy poczułam na twarzy delikatne muśnięcie, ale to nie mógł być kleszcz. I nie był, bo kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam pochyloną nade mną Zosię, która cienkim piórkiem dotykała moiezo policzka. - Obudź się, ciociu Irenko... - Nie śpię. liwe o^leZ SPałaŚ' dlaczeg0 się wyPierasz> przecież to nic wstyd- - Nie spałam. - Spałaś. twier0dZzeacnaJPier^Wer0nika kaŻe mi Się wspina6 na hamak> śpię kiedv m°jeg° d°bra' a teraZ Z°sia Uwaza> ze J'a пір ™m і ШЄ Spię' czy d°Prawdy s^zą, że w swoich sprawach me mam jUz nic do p0wiedZenia? 0d Є2ЄІ1, uważasz, że śpię, to dlaczego mnie budzisz? mnie ZoSa ^ nieznośne piórko> którym сі^1е łaskotała " u zę ciebie, śpiąca królewno, bo przyszedł twoi ksiaże - Jaki mój książę? zos^M liStTSZ- PrZyniÓsł emeiTture- Nie chciał mi jej zostawić, pewnie bał się, że ją zdefrauduję. I słusznie. szarpTeT ПІЄ2ІЄ dZieCb' ak byWa irytująca' dlaczeg° m™ - Nie sZarp mnie, Zosiu. rzeciez nie szarpię, pomagam ci wstać z hamaka! - Dam sobie radę. kiemaktórvZ bi°kI! І przyglądała si^ moim zmaganiom z hama- skakiwałsnoH dotykałam już stopami ziemi, nagle wy- v ae mnie tak, ze rozpaczliwie wczepiałam się rękoma 14 w siatkę, a kiedy siadałam na nim z powrotem, umykał w gorę razem z moimi sztywno wyprostowanymi nogami. - Stoisz, Zosiu, jak drąg, zamiast podać mi rękę! - Jesteś nieznośna, ciociu! Nie wiem, doprawdy, za co ciebie kocham! - śmiała się. . , . - Może za moją emeryturę, z której czasami możesz sobie cokolwiek pożyczyć? - Oddaję! - To prawda. . - Masz u mnie dziesięć złotych! - przypomniała sobie nagle. - Na śmierć zapomniałam. . , - To może nie mam u ciebie dziesięciu złotych, bo ja tez o tym zapomniałam, więc jesteśmy kwita. Kiedy Zosia wydobyła mnie wreszcie z hamaka i szłysmy ścieżką w stronę domu, z daleka zobaczyłam listonosza stojącego przy furtce, biedaczysko, smażył się w słońcu. Zrobiło mi się - Dlaczego tak lecisz, ciociu, doprawdy, nie sposób za tobą nadążyć! - Nie mogę ci jakoś dogodzić, raz jestem dla ciebie za stara, raz za młoda. Dzień dobry, panie Henryku! Czy napije się pan zimnej coli? - zawołałam w stronę furtki. - Z wielką radością, panie mecenasie. Zawsze mó^ił, że mecenas może być tylko rodzaju męskiego, a że lubił tytułować swoich klientów, więc po prostu mówił do mnie panie mecenasie. Widząc, że się zbliżamy, ruszył w stronę ganku i niemal jednocześnie przysiedliśmy sobie na ławce. Podpisałam odbiór emerytury, a on, przeglądając plik listów, które wyjął z czarnej skórzanej torby, sprawdzał, czy nie ma dla nas jeszcze jakiejś korespondencji. Zosia stanęła przed nim ze szklanką zimnej coli w ręku. Podziękował i zaczął pic 15 długimi łykami, a my, jak urzeczone, wpatrywałyśmy się w tajemnicze jabłko Adama, które poruszało się w jego chudej szyi. Potem pan Henryk zwrócił Zosi szklankę i znowu zaczął przeglądać listy. Przy jednym zatrzymał się dłużej i dokładnie sprawdził nazwisko adresata. - Mam coś dla panny Zosi. Panna Zosia myślała, że to żarty. Listy w życiu panny Zosi były zupełną rzadkością, bo panna Zosia porozumiewała się ze światem przy pomocy Internetu i w ten sam sposób świat porozumiewał się z panną Zosią. A tu, proszę, żaden tam e-mail, tylko żywy list, prawdziwy, w kopercie ze znaczkiem, zaadresowany długopisem i z jakąś literą na odwrocie, co musiało być szczególnie ważne, bo uszczęśliwiona Zosia wprost nie mogła oderwać od niej wzroku. Nagle spojrzała w moją stronę, jakby się obawiała, że rzucę się na jej korespondencję i nie wiem, podrę ją na strzępy, zjem albo oddam z napisem „zwrot". Ponieważ nawet nie zapytałam, od kogo dostała list, Zosia podziękowała panu Henrykowi z miną damy, dla której otrzymywanie korespondencji zwykłą pocztą jest po prostu bułką z masłem, i weszła do domu. Pan Henryk pokręcił głową i westchnął współczująco. - Zaczyna się, biedna pani prezesował A do tego z Zosi zrobiła się ładna panienka, za rok torba mi trzaśnie od jej amorów. Nie chciałam żle wróżyć panu Henrykowi, ale pomyślałam, że za rok to on może chodzić z pustą torbą, chyba że Internet nie nadąży z przekazywaniem miłosnych uniesień zakochanych par. Tego dnia Zosia nie zeszła na obiad. Powiedziała, że boli ją głowa. Nie zeszła też na kolację, twierdząc, że nie jest głodna. Przed północą zjadła ułomek zimnego kalafiora i zagryzła go małą, surową marchewką. Nie zeszła na śniadanie, powie- 16 działa, że wstała w nocy i zrobiła sobie tak ogromną kanapkę, że jeszcze teraz nie może myśleć o jedzeniu. Następnego dnia po południu dała się namówić Weronice i pojechały razem do kina. Miałam ochotę wybrać się z nimi, ale w końcu zostałam, ponieważ, przyznaję się otwarcie: chciałam pobyć w pokoju Zosi. Nie po to, żeby grzebać w jej rzeczach, przeglądać papiery, szukać listów, sprawdzać korespondencję w Internecie. Po prostu chciałam usiąść w jej fotelu. Przy jej biurku zapatrzyć się na widok za oknem. Chciałam znaleźć się w otoczeniu, w którym ona myśli i czuje, kiedy zamyka drzwi i zostaje sama. Myślałam, że jeśli na chwilę przysiądę w jej świecie, łatwiej go zrozumiem, bo nie zawsze mi się to udawało, naprawdę weszłam tu tylko dlatego. Wiem, że każdy pokój ma swój nastrój, zapach, w każdym inaczej słychać życie i milczenie przedmiotów. W każdym inaczej trzeszczy lub nie trzeszczy podłoga, w różnych pokojach ten sam materiał inny jest w dotyku, w każdym ten sam kolor widzi się inaczej. Myślałam również, że kiedy tak usiądę sobie na fotelu Zosi, w ciszy jej dziewczyńskiego pokoju wróci do mnie ślad mojej własnej młodości, o której tyle ostatnio myślałam. Wróci nie przez podobieństwo, ale przez różnicę, nie wrócił żaden ślad, bo nie było tu dla niego miejsca. Weszłam i już od drzwi zobaczyłam zostawione na podłodze nożyczki, a obok nich kolorowe tygodniki z rozrzuconymi strzępami stron. Na tapczanie leżały wycięte z nich sylwetki dziewczyn, starannie ułożone jedna obok drugiej jak modelki idące po wybiegu, smukłe, zgrabne, szczupłe. Zdążyłam sobie jeszcze przypomnieć, że przecież ja też zbierałam w dzieciństwie zdjęcia swoich ulubionych aktorek, ale przestałam o tym myśleć, bo nagle zobaczyłam stojącą na monitorze komputera lalkę Barbie. Może nawet tę samą, którą kupiłam Zosi parę lat temu, kiedy 17 wyrosła już z pluszowych zwierzaków i marzyła o niej. Teraz strzępiaste, jasne włosy Barbie sztywno sterczały w tyle głowy, a z pustej twarzy patrzyły na mnie puste oczy. Stała na wymodelowanych, sztywnych nogach, chude ręce miała wygięte jak gałęzie drzew. I była naga. Przed wiszącym na ścianie lustrem Zosi, tym samym, w którym kiedyś zobaczyła siebie Franka, leżała na podłodze żółta taśma krawieckiej miarki. Wyszłam. Czekałam na powrót Weroniki i Zosi, ale czekałam już w swoim pokoju. Ciągle jeszcze czułam się w nim obco, chociaż mąż Weroniki naprawdę bardzo chciał odtworzyć tu klimat mojego poprzedniego domu. Pamiętam, że kiedy wspólnie podjęliśmy decyzję o tym, że chociaż na trochę przeniosę się do nich, Lucjan długo chodził po moim mieszkaniu, tak jakby chciał nauczyć się na pamięć nie znanych mu dotąd przyzwyczajeń i upodobań. - Nie denerwuj się, ciociu - zapewniał mnie. - Będzie dobrze, zobaczysz. Był drugim mężem Weroniki. - Nie martw się, tym razem doskonale wybrałam - uspokajała mnie, kiedy przyszła, żeby mnie zawiadomić o swoim ponownym małżeństwie. - Duży dom pod Warszawą, ogród, świetny samochód, dobrze prosperująca firma, mówię ci, kochana, żyć nie umierać. „Mówię ci, kochana!", zupełnie jakbym słyszała moje dwie przyjaciółeczki z warzywniaka na rynku. Skąd Weronika wzięła ten ton, ten ruch ręki, którą kładła sobie na dekolcie? Wymieniała zalety Lucjana, zachwalając go jak dobrą inwestycję, której wreszcie udało jej się dokonać, bo przecież długo biedowała 18 u boku Leszka, wiecznie zadłużona, skłopotana małym dzieckiem, cała w niepowodzeniach i łzach, a potem w jeszcze większych łzach, kiedy w końcu ten Leszek ją rzucił. Widywałyśmy się tylko w czasie świąt, bo nowy związek tak bardzo ją absorbował, że nie miała czasu na jakieś tam ciotki. Wydawała przyjęcia. Wiecznie latała do kosmetyczki, pewnie dlatego, że nigdy dotąd nie mogła sobie na to pozwolić. Zrobiła prawo jazdy i Lucjan kupił jej samochód, na który ludzie patrzyli z podziwem, zwłaszcza czegoś policjanci. Nagłe zaczęła znać się na operze, może sądziła, że znać się na operze jest w dobrym tonie, a może poszła raz, a potem to ją naprawdę wciągnęło. Widziałam Weronikę w telewizji na migawkach z jakichś premier, bo siadywała w trzecim rzędzie, sama najczęściej, ponieważ Lucjan ciągle był zajęty zarabianiem pieniędzy, nawet wieczorem, aż wreszcie zbankrutował. Mam na myśli wyłącznie to, że nagle wszystko wróciło do normy, chociaż ciągle powodziło im się jako tako. Weronika oprzytomniała jakoś, zaczęła zastanawiać się nad swoimi wydatkami i nawet mnie odwiedzała co najmniej raz w tygodniu. Cieszyła się, że lubię Lucjana, bo naprawdę go lubiłam, nawet zanim powinęła mu się noga na handlu z Białorusią, a jak już to się stało, zaczęłam wprost przepadać za nim. Zosia zawsze za nim przepadała, bo starał się być dla niej bardzo dobrym ojczymem i wtedy, kiedy miał pieniądze, i wtedy, kiedy ich nie miał. Biedna Weronika stopniowo też stawała się coraz milsza, a jak już zaczęła chodzić do kosmetyczki tylko raz na pół roku, doprawdy nie mogłam jej niczego zarzucić. Zaniepokoiłam się trochę, kiedy oboje wpadli na pomysł, żeby stworzyć w obszernym domu Lucjana prawdziwą wielopokoleniową rodzinę i nagle stałam się potrzebna jako babcia, bo Marysia, prawdziwa babcia, mieszkała w Stanach. 19 Najpierw zaproponowałam w zamian za siebie swoją kanapę, cudem ocalałą ze Smolnej, ale daremnie zachwalałam jej wiek i historię, uparli się przy mnie. Zgodziłam się wreszcie po długich pertraktacjach, ale pod warunkiem, że moje mieszkanie nie zostanie sprzedane, tylko wynajęte, tak, żebym zawsze mogła do niego wrócić, i że pozostanę w rodzinie ciocią, bo nagły awans na babcię zupełnie mi nie odpowiadał, mimo że w końcu byłam dla nich jakąś tam babcią. Ucieszyli się, chociaż Weronika zarzuciła mi, że jestem próżna i najwyraźniej chcę ukryć swój wiek, natomiast Lucjan zaczął urządzać mnie w swoim domu z dbałością, za którą byłam mu naprawdę wdzięczna. Na szczęście Weronika dostrzegła jego prawdziwe zalety i w końcu odkryła, że jej mąż, mimo ograniczonych możliwości finansowych, jest jednak interesującym mężczyzną. Stało się to w pięć lat po ich ślubie, ale bywa przecież, że takie olśnienia nie zdarzają się w ogóle, zwłaszcza kiedy małżeństwo zaczyna się od pochwały dobrze prosperującej firmy. Nagła przemiana, która nastąpiła w Weronice, nie zmieniła faktu, że ona była zupełnie, ale to zupełnie inna niż Franka. Franka, kiedy ją zobaczyłam pierwszy raz, wydała mi się brzydka. Może dlatego, że ciągle jeszcze na jej twarzy widać było nieszczęście, które ją dotknęło, a nieporadna szarobura żałoba podkreślała jeszcze bardziej bladość twarzy i tę koszmarną fryzurę, z której tak zadrwił Krzyś w czasie pierwszej wspólnej kolacji. - U którego fryzjera pani się czesze, panno Franko? Franka spojrzała na niego i nie odpowiedziała, bo napotkała kpiące spojrzenie i to ją speszyło. Nasza mama tylko pokręciła 20 głową i westchnęła, ona w ogóle nie miała zwyczaju zwracać nam uwagi, a już na pewno nie karciła Krzysia, bo miała do niego szczególną słabość. Wychowywanie dzieci było w naszym domu domeną babci, aż dziwne, że to nie ona nas urodziła. I to babcia syknęła boleśnie: - Sssss... Krzysiu! Panna Franka jutro idzie do mojego fryzjera, który zmieni jej uczesanie, omówiłyśmy już tę sprawę, a ty, mój chłopcze, zajmij się raczej swoją mikrobiologią, czas najwyższy. Krzyś studiował medycynę i do egzaminu z mikrobiologu miał wkrótce podejść drugi raz, więc skrzywił się tylko na tę przyganę. A ja, siedząc obok Franki, ciągle spoglądałam w jej stronę, bo chociaż wydawała mi się taka brzydka, od pierwszej chwili poczułam do niej sympatię, może dlatego, że nie była starszą wiekiem wychowawczynią, która nam groziła, tylko młodą dziewczyną niewiele starszą od Halszki. - Jak się pani czuje w swoim pokoju? - zapytał mój ojciec, podając France koszyczek z pieczywem. - Dobrze, proszę pana, bardzo mi się podobają firanki, są piękne. - Francuskie! - z zadowoleniem wyjaśniła ich pochodzenie babcia. - Kupiłam je w Nicei. Cieszę się, że mamy podobny gust. Chciałabym, żeby pani zwracała uwagę Irence, ona wiecznie trzyma łokcie na stole. Franka spojrzała na mnie i powiedziała krótko: - Irenko! Wtedy babcia uśmiechnęła się do mojego ojca i chociaż nie odezwała się, wyraźnie oczekiwała pochwały: dobrze zdecydowałam, Sewerze, prawda? Odpowiedział jej podobnym uśmiechem i skinął głową, Franka zapewne wtedy po raz pierwszy zobaczyła, jak pięknie opanowali sztukę rozmowy bez słów. 21 Pamiętam, że podczas tej kolacji moja obrażona siostra Halszka siedziała w milczeniu. Uważała, że powinna obywać się bez wychowawczyni, i miała żal do mamy, że nie stanęła w jej obronie, kiedy prosiła o to. Mama jednak tak jak nas nie karciła, tak i nie stawała w naszej obronie, bo albo miała migrenę, albo próbę, albo wieczorem grała w teatrze i musiała mieć święty spokój. W naszym domu naprawdę wszystkim rządziła babcia, ale mama przyjmowała to z ulgą, chociaż czasami w odpowiedzi na czyjeś zaproszenie mówiła ironicznie: „Przyjdę chętnie, jeżeli teściowa mi pozwoli". Wtedy babcia odwracała głowę i udawała, że tego nie słyszy, ponieważ była damą. Naprawdę. Moja babcia była damą aż do wybuchu wojny, później też, ale później była już damą okupacyjną, co było o wiele trudniejsze niż takie sobie zwykłe bycie damą jak dawniej. W końcu Franka zdjęła żałobę. Buzia wypełniła jej się i poróżowiała, biust zaokrąglił, a włosy nagle okazały się dla twarzy wspaniałą, miedzianą ramą, która wszystkich zachwycała. - Ciebie, Franko, namalował chyba Renoir w chwili natchnienia! - zawołał kiedyś przy obiedzie Krzyś, wpatrując się w nią jak w prawdziwy obraz. - Czy ty w ogóle wiesz, jak bardzo jesteś piękna? - Krzysiu! - wołała moja babcia. - To niestosowne! A Franka przez stół śmiało patrzyła Krzysiowi w oczy, ponieważ wtedy ona go bardzo kochała. Mama przysłuchiwała się temu bez słowa, tylko nikły uśmiech znieruchomiał na jej twarzy, trochę sceptyczny, trochę przekorny, widać rozbawiła ją uwaga babci. Siedziała na krześle nieco odsuniętym od stołu i ustawionym na skos. Rękę trzymała na obrusie, ułożoną wzdłuż sztućców, druga bezwładnie zwisała na fałdach wzorzystej sukni jak jeszcze jedna smuga. Ta niedbała poza musiała bardzo drażnić moją babcię, która przywiązywała wielką wagę 22 do posiłków. Do ich jakości, sposobu podania, a potem do odpowiedniego zachowania przy stole. - Ten, kto umie przyzwoicie jeść, przyzwoicie żyje, to tylko pozornie nie ma żadnego związku - powiedziała kiedyś. Halszka wzruszała ramionami, ale jadła porządnie, w ogóle zachowywała się tak, żeby broń Boże nie dać France okazji do zwrócenia sobie uwagi. Była dla niej grzeczna, chociaż starała się akcentować swoją niezależność, której nikt nie chciał uznać. Franka zawsze przedstawiana była naszym krewnym i znajomym jako: „panna Franka, wychowawczyni naszych dziewczynek". Mój ojciec bardzo ją polubił. Tata był wysoki, szczupły, z obrzmiałą lekko twarzą. Miał niebieskie, blade oczy i ciemne włosy posiwiałe na skroniach. Nie będę czekała na odpowiedni moment, wyprzedzę kolejność zdarzeń. Zginął w Katyniu. Lubił opowiadać France o błahych sprawach związanych z naszą rodziną albo z domem na Smolnej, a ona lubiła o nich słuchać. - Na czwartym piętrze mieszkała pani Pękosławska, to właśnie z jej mieszkania wyjeżdżał na Zamek Wojciechowski, żeby objąć swój urząd prezydencki. Pani Pękosławska była jego teściową. Nie wiem, dlaczego wyjeżdżał stąd, może pani Pękosławska była kobietą, która najpiękniej umiała mu zawiązać krawat. - Krawat? Sewerze! To z całą pewnością była muszka! - zaoponowała babcia. - Mama zawsze taka drobiazgowa! Proszę, niechże mama zgodzi się na krawat! - Nie mogę, jestem przekonana, że to była muszka. Tak czy inaczej, pod nasz dom nadjechał powóz zaprzężony w białe konie i prezydent Wojciechowski... 23 - Właśnie tak to bywa, kiedy opowiadam komuś to zdarzenie, panno Franko! Zaczynam, ale do powozu to już prezydenta odprowadza moja matka! - Słuchałam tego tysiąc razy - wzdychała mama. - Zaraz dowiesz się, Franko, jakim oryginałem jest stary Branicki! - A czyż nie jest oryginałem? Niech pani posłucha, panno Franko... W naszym domu tylko mama mówiła France po imieniu, kiedy poprosiła o to babcię, ona odmówiła stanowczo: - Na tę formę jest jeszcze za wcześnie, moje dziecko. Słysząc to, mama zawołała natychmiast: - Ja chętnie! Jesteś przecież w wieku mojego syna, a poza tym w ten sposób będziesz się czuła u nas jak w rodzinie. No i Krzyś, później również Krzyś, ale dopiero wtedy, kiedy oboje oswoili się ze swoją obecnością w domu i kiedy Franka przywykła do zaczepnych pytań, którymi lubił ją peszyć. - Czy dziewiczy wianek można nazwać kapeluszem, panno Franko? Musiało minąć trochę czasu, zanim zaczął traktować ją zwyczajnie i zanim Franka, patrząc na niego, zaczęła uśmiechać się i przechylając głowę, dotykała ust wskazującym palcem, co z pewnością robiła zupełnie bezwiednie. Halszka wznosiła oczy do góry, jakby w niebiosach chciała znaleźć ratunek dla Franki. - Głupia... - powtarzała, kiedy zostawałyśmy same. - Kompletna idiotka. - Wiesz, babcia mówiła mi, że jej rodzice zginęli w wypadku... - starałam się wzruszyć Halszkę. - Wiem. - Oboje jednocześnie, to przecież musiało być straszne! Halszka nie odpowiedziała, dopiero po chwili zapytała mnie z zastanowieniem: 24 - A nie wiesz, czy oni się kochali? - Tak, bardzo. Wtedy Halszka schyliła się w moją stronę i powiedziała szeptem, jakby mi zdradzała tajemnicę: - Więc to szczęście dla nich, że zginęli razem. Prawda, że to szczęście? Nigdy o tym nie myślałam. A Halszka pomyślała. Pomyślała już wtedy. Czekając na powrót Zosi i Weroniki z kina, zrobiłam im sałatkę jarzynową. Z jabłkiem, bo obydwie lubiły z jabłkiem. Później zadzwonił Lucjan, który od tygodnia był w sanatorium i chciał się dowiedzieć, co słychać w domu. - Ginę z nudów! - użalał się. - A jak twój kręgosłup? - Wolę być krzywy niż znudzony. - Ja tam na twoim miejscu, Lucjanie, wolałabym być znudzona niż krzywa. - Tęsknię za wami, powiedz to, ciociu, moim panienkom. - One też za tobą tęsknią. Weronika mówiła mi wczoraj, że dom bez ciebie staje się domem bez duszy. - Albo ty to zmyśliłaś, ciociu, albo w Weronice budzi się poetka. - Ja to zmyśliłam. - Co jeszcze mówiła Weronika w takim razie? - Ze bardzo ciebie kocha, że gdyby nie smażyła powideł ze śliwek, to zaraz pojechałaby do twojego sanatorium w charakterze wolont arius zki, obok karmnika dla ptaków miseczkę z wodą, ц , •, bardzo gorąco. Tak jak sądziłam, pierwsza do misec^ prZyleciała Zośka, szybko kręcąc w kubku łyżeczką. - A co mówił? - Myślę, że w końcu sam ci to powie. - Ciekawe, czy długo będę musiała czekać. - Ciekawe - przyznałam i spojrzałam na Zosje к h H chciałam zobaczyć, jaką ma minę. Zaglądała do kubka, a minę miała tak zaafer0w jakby na całym bożym świecie liczył się tylko kogel-m0g , - Ciekawe, ciekawe, ciekawe... - podśpiewyw^L Dobrze, pomyślałam z ulgą. Teraz już mogł^" spok0jnie zastanowić się nad zawartością białej koperty, u> н h t przywiózł od rabina, żałowałam, że nie ma Łuck wygadałby się przy którymś z naszych niedzielny^' śniadań bo Weronika nic, milczała na temat swojej wizyty ^ , ' Przy śniadaniu miała zwyczaj opowiadania mi kolejna н ' k' serialu, który zawsze oglądała późnym wieczorem u j • • • ki • w■ ф •\n • a ■ j кіЄ(1УJaJuz byłam u siebie. Trzymając bułkę w jednej ręce, drugiej w ogóle 156 nie odrywała od dekoltu i przechylając się przez stół w moją stronę, mówiła z przejęciem: no i wtedy, albo: aż tu nagle, albo: wtedy znienacka. Swoimi opowieściami doprowadziła do tego, że kiedy rano otwierałam oczy, moje czujne myśli zastawałam już przy serialu. Natychmiast układałam sobie dalszy ciąg kolejnego odcinka, ale niestety bardzo rzadko trafiałam, ponieważ miałam nieodpowiedzialny zwyczaj nadawania akcji zbyt szybkiego tempa, i wtedy, kiedy ja prowadziłam główną parę bohaterów do ołtarza, oni byli jeszcze w lesie. Nie mówiłam tego Weronice żeby jej nie odbierać możliwości rozkoszowania się niewiadomą- Wracając do koperty, którą Hubert przywiózł od rabina. Miałam dużo szczęścia, że to on był pośrednikiem, a nie pan Henryk, nasz listonosz. Ominęła mnie szczegółowa analiza grafologiczna charakteru pisma na kopercie, te wielkie fantazyjne litery z pewnością wywołałyby u pana Henryka ogromne zainteresowanie, które natychmiast udzieliłoby się i mnie, bo przyznaję, że nie mogłam oderwać od nich wzroku, i czekałam niecierpliwie na powrót Weroniki, żeby zapytać bez ogródek, co ją łączy z tutejszym rabinem. Niestety, wróciła z wyrwanym zębem, dosłownie, ponieważ przyniosła go ze sobą. Zawinięty w mały kawałek gazy wyglądał okropnie i obudził moje współczucie. - Boże, jaki biedny ząb! - zawołałam, podczas gdy Weronika właśnie puchła. Na szczęście opamiętałam się w porę i zadałam Weronice szereg rzeczowych pytań związanych z operacją usuwania jej zęba, od zastrzyku znieczulającego poczynając, a na dłutowaniu dziesięć lat temu mojej dolnej czwórki kończąc. Weronika cierpliwie odpowiadała na każde pytanie, ale niewiele z tego 157 - Ach, ciociu... - No co: „ach, ciociu"? - Nie chcę, żeby on mnie oglądał albo wiecznie zabeczaną, albo byle jaką. - Co to znaczy, byle jaką? - No... taką byle jaką... - wyjaśniła bardziej szczegółowo. Wbiła żółtka do kubka, przysypała je kilkoma łyżkami cukru i zaczęła to wszystko kręcić bardzo energicznie. - Myślę, że dla Huberta ty nigdy nie wyglądasz na byle jaką. Ręka z łyżeczką znieruchomiała. - Mówił coś? - Mówił! - powiedziałam i wyszłam przed dom, żeby postawić obok karmnika dla ptaków miseczkę z wodą, bo zrobiło się bardzo gorąco. Tak jak sądziłam, pierwsza do miseczki przyleciała Zośka, szybko kręcąc w kubku łyżeczką. - A co mówił? - Myślę, że w końcu sam ci to powie. - Ciekawe, czy długo będę musiała czekać. - Ciekawe - przyznałam i spojrzałam na Zosię, bo bardzo chciałam zobaczyć, jaką ma minę. Zaglądała do kubka, a minę miała tak zaaferowaną, jakby na całym bożym świecie liczył się tylko kogel-mogel. - Ciekawe, ciekawe, ciekawe... - podśpiewywała. Dobrze, pomyślałam z ulgą. Teraz już mogłam spokojnie zastanowić się nad zawartością białej koperty, którą Hubert przywiózł od rabina, żałowałam, że nie ma Lucjana, on może wygadałby się przy którymś z naszych niedzielnych śniadań, bo Weronika nic, milczała na temat swojej wizyty w synagodze. Przy śniadaniu miała zwyczaj opowiadania mi kolejnych odcinków serialu, który zawsze oglądała późnym wieczorem, kiedy ja już byłam u siebie. Trzymając bułkę w jednej ręce, drugiej w ogóle 156 nie odrywała od dekoltu i przechylając się przez stół w moją stronę, mówiła z przejęciem: no i wtedy, albo: aż tu nagle, albo: wtedy znienacka. Swoimi opowieściami doprowadziła do tego, że kiedy rano otwierałam oczy, moje czujne myśli zastawałam już przy serialu. Natychmiast układałam sobie dalszy ciąg kolejnego odcinka, ale niestety bardzo rzadko trafiałam, ponieważ miałam nieodpowiedzialny zwyczaj nadawania akcji zbyt szybkiego tempa, i wtedy, kiedy ja prowadziłam główną parę bohaterów do ołtarza, oni byli jeszcze w lesie. Nie mówiłam tego Weronice, żeby jej nie odbierać możliwości rozkoszowania się niewiadomą. Wracając do koperty, którą Hubert przywiózł od rabina. Miałam dużo szczęścia, że to on był pośrednikiem, a nie pan Henryk, nasz listonosz. Ominęła mnie szczegółowa analiza grafologiczna charakteru pisma na kopercie, te wielkie fantazyjne litery z pewnością wywołałyby u pana Henryka ogromne zainteresowanie, które natychmiast udzieliłoby się i mnie, bo przyznaję, że nie mogłam oderwać od nich wzroku, i czekałam niecierpliwie na powrót Weroniki, żeby zapytać bez ogródek, co ją łączy z tutejszym rabinem. Niestety, wróciła z wyrwanym zębem, dosłownie, ponieważ przyniosła go ze sobą. Zawinięty w mały kawałek gazy wyglądał okropnie i obudził moje współczucie. - Boże, jaki biedny ząb! - zawołałam, podczas gdy Weronika właśnie puchła. Na szczęście opamiętałam się w porę i zadałam Weronice szereg rzeczowych pytań związanych z operacją usuwania jej zęba, od zastrzyku znieczulającego poczynając, a na dłutowaniu dziesięć lat temu mojej dolnej czwórki kończąc. Weronika cierpliwie odpowiadała na każde pytanie, ale niewiele z tego 157 rozumiałam, bo ściskała z całej siły opatrunek, który ciągle jeszcze miała w ustach. Zrozumiałam właściwie tylko tyle, że ona bardzo dobrze wyobraża sobie moje nieprawdopodobne cierpienia wtedy, kiedy dłutowano mi dolną czwórkę. Później zadzwonił Lucjan, który chciał wiedzieć, czy Weronika już wróciła od dentysty, ale ona jeszcze nie mogła z nim rozmawiać, więc znowu ja opowiedziałam mu o dłutowaniu, które przeżyłam dziesięć lat temu. Okazało się, że Lucjan też przechodził podobne piekło, tylko nie dziesięć, ale pięć lat temu, i bardzo go ciekawiło, czy Weronika pamięta, jak on wtedy cierpiał, kiedy ją o to zapytałam, właśnie przykładała sobie do policzka torbę z kostkami lodu, ale kiwnęła głową, że tak, że pamięta, co bardzo ucieszyło Lucjana. Wreszcie zeszła z góry Zośka, żeby dowiedzieć się, jak Weronika przeżyła rwanie. Przeraziła się na jej widok, bo rzeczywiście wyglądała marnie, z wielką torbą pełną lodu przyłożoną do policzka i z wyrwanym zębem, który znowu trzymała w ręku. Ciągle leżał na tej zakrwawionej gazie i miał dwa ogromne korzenie zagięte jak otwarte obcęgi, Weronika wpatrywała się w niego z nieustającym przerażeniem. - Mamo, biedaku! - zawołała Zosia. - Może chcesz, żebym ci dała jakiś proszek przeciwbólowy? Weź proszek, zanim ci minie znieczulenie, może w ten sposób wymigasz się od najgorszego, mój ty kotku nieszczęśliwy! Metresa natychmiast zeskoczyła z kanapy i podsunęła Weronice grzbiet do głaskania. Miaucząc rozdzierająco, rozumnie domagała się współczucia, na jakie kotek nieszczęśliwy zasługuje. Wtedy ona załamała się, wzięła długopis i na odwrocie białej koperty od rabina napisała wielkimi literami: W TYM DOMU MOŻNA ZWARIOWAĆ! 158 Zupełnie słusznie Zośka poczuła się dotknięta i poszła na górę. Natomiast Weronika odwróciła kopertę, żeby zobaczyć, na czym napisała swój rozpaczliwy komunikat, i ze zdumieniem odkryła skierowany do siebie adres. Obok menory - Uhmhme? - zapytała. - To jest list - wyjaśniłam. - Umhmo? - Od rabina. - Muooo! - ucieszyła się wyraźnie. List był dość grubaśny i na pierwszy rzut oka oceniłam, że zawiera spory pakiet dokumentów. - Hubert go przyniósł w południe. Czy możesz mi powiedzieć, o co to chodzi właściwie? - Uhhmhomiem - powiedziała. Zapewne miało to znaczyć, że później mi powie. - Yumamahhumhi? - Nie znalazłam, myślę, że jeszcze się nie zaczęła właściwa pora na kurki. Nabierałam coraz większej wprawy w rozmowie z Weroniką i naprawdę śmiało mogła mi już opowiedzieć, na czym polegają jej konszachty z rabinem, bo na pewno zrozumiałabym bez trudu każde słowo, jednak Weronika nie tylko wykorzystała swoją sytuację werbalną, ale nawet nie otworzyła przy mnie koperty. 159 Po obiedzie, na który Weronika nic nie jadła, a Zosia wstydliwie dość dużo, każda z nich poszła do swojego pokoju, a ja wybrałam się do biblioteki. Pogoda była piękna, bo zerwał się lekki wiatr, ciepły i pachnący suchym lasem. Teodora ucieszyła się, kiedy mnie zobaczyła. - Dziś o pani myślałam! - zawołała, podsuwając mi krzesło. - Dzieciaki zrobiły piękną wystawę swoich rysunków na temat: „Bohaterowie moich książek", oczywiście najwięcej rysunków jest o Kubusiu Puchatku, ale zobaczy pani sama! Naprawdę cieszyła się, że przyszłam, ja też patrzyłam z przyjemnością na jej ożywienie, kiedy zaczęła się krzątać przy stoliku, na którym trzymała czajnik elektryczny, torebki z herbatą i kawę. - Co będziemy piły? Może cappuccino? Ma pani ochotę na cappuccino? Włączyła czajnik i poszłyśmy obejrzeć rysunki dzieci, rzeczywiście były zabawne, Teodora cieszyła się nimi, opowiadała właśnie o zdolnościach chłopca, który narysował prześmiesz-nego Puchatka, kiedy rozległ się dzwonek zawieszony przy drzwiach wejściowych, i musiała przerwać, żeby wrócić do swojego stolika. Przez chwilę chodziłam po małym pomieszczeniu, którego ściany zawieszone były rysunkami, a potem postanowiłam wrócić do Teodory. Idąc, nie mogłam oprzeć się pokusie i stanęłam obok regału z tabliczką Miriam. Robiłam to często, ale tym razem zauważyłam kilka nowych tomów stojących na jednej z półek, tej, która do tej pory wypełniona była tylko w części. Zobaczyłam nowe wydania izraelskich pisarzy, Oza i Akavii. Teodora stanęła za moimi plecami. Najpierw nie odzywała się, a potem powiedziała cicho: - Zrobiłam już kawę, pani Ireno. 160 - Ktoś uzupełnia ten dział - przesunęłam palcem po nowych grzbietach. - A tak, Weronika. - Nigdy mi o tym nie mówiła, nie bardzo rozumiem dlaczego. Nie wiedziałam nawet, że Miriam ma u pani regał z książkami, zobaczyłam go przypadkiem, kiedy byłam tu pierwszy raz - powiedziałam otwarcie i sama słyszałam w swoim głosie żal do Weroniki. Teodora wzięła mnie pod rękę, szłyśmy wolno między półkami jak dwie damy spacerową alejką, brakowało nam tylko młodości, parasolki od słońca i pędzla Moneta. -Ona jest taka skryta... - powiedziała Teodora. - Tak trudno z niej wydobyć to, co czuje, o czym myśli naprawdę, jest w niej dziwne pomieszanie wszystkiego. Myślałam o tym często i sądzę... Przerwała w połowie zdania, bo właśnie doszłyśmy do fotelików, stojących we wnęce pierwszej salki, gdzie Teodora zazwyczaj siedziała. Przysunęła stolik, na którym były już przygotowane filiżanki z kawą i małe herbatniczki. - I sądzi pani...? Teodora zgarbiła się, skuliła trochę ramiona, zupełnie jakby nagle zlękła się, że zbyt dużo powiedziała, i teraz chciała zniknąć z powierzchni ziemi, uciec od siebie czy ode mnie, nie wiedziałam. - Nie to, że sądzę, po prostu tak nieraz myślę... - męczyła się. - Tak się obawiam... Spojrzała na mnie spłoszona, wreszcie powiedziała: - Ona chyba czuje się niedowartościowana. Patrzyłam na Teodorę ze zdumieniem, ale błędnie odczytała mój wzrok i sądząc, że zaprzeczam, gwałtownie zaczęła mi tłumaczyć. 161 - No bo tak: wszyscy w pani rodzinie czymś się wyróżniali, przepraszam, że tak powiem, ale jeżeli nie życiem, to śmiercią. Natomiast Weronika... ja nie wiem... myślę, że nie odznacza się niczym specjalnym, poza tym jednym, że jest bardzo dobrym człowiekiem, ale czy być dobrym człowiekiem to mało? To niemało, to nawet bywa trudne i najczęściej jest nieefektowne, więc ona uważa, że jest tylko głupią śmieszką. Tak mi kiedyś powiedziała, jestem tylko głupią śmieszką w naszej rodzinie, Teodoro, nawet jeżeli wydaje mi się, że mówię coś mądrego, to i tak zaraz okazuje się, że wcale nie. Bez potrzeby mieszałam swoje cappuccino i nie patrzyłam na Teodorę. - Weronice wydaje się, że w całej rodzinie tylko ona jedna jest niewydarzona, bo tak: Franka ma za sobą piękne życie, takie ofiarne i mądre, prawda? Jej mama, myślę o Miriam, jest w tych Stanach wybitnym naukowcem. Pani ma za sobą wspaniałą karierę adwokacką, nie, nie! Niech pani nie zaprzecza, wiem przecież... a co ma Weronika? - Uczucie Lucjana, który ją docenił. Zosię, która ją kocha - powiedziałam zbyt nieśmiało jak na adwokata, który ma za sobą wspaniałą karierę. - Ale przecież w życiu oprócz miłości trzeba mieć inne pasje, czy pani tak nie myśli? Teodora, ta szara pani, ma rację, ale dlaczego spłoszyła się nagle i przysłoniła twarz dłońmi, tak że spomiędzy palców sterczał tylko czubek prostego nosa, a nad nimi widziałam jasne, przestraszone oczy. - Boże święty, chyba nie byłam wobec Weroniki lojalna... Wróciłam do domu zupełnie skołowana, już nie po raz pierwszy Teodora w prosty sposób mąciła mi w głowie. Spuchnięta 162 Weronika rozmawiała przez telefon w miarę sprawnie, bo najwyraźniej pozbyła się już uciskowego wałka z ligniny, mówiąc, głaskała ciągle przygnębioną Metresę. - Spuchłam i trochę mnie boli, ale nie chodzę po ścianach, wiesz, to jest takie do wytrzymania... Przez chwilę nasłuchiwała czyjejś odpowiedzi, potem uśmiechnęła się, z czym zresztą nie wyglądała najlepiej, wbrew obiegowej opinii, że uśmiech zawsze zdobi kobietę. Może i zdobi, ale nie wtedy, kiedy ta kobieta ma wielką banię opuchlizny z jednej strony. - Tak, chodziłeś po ścianach przez trzy tygodnie, pamiętam doskonale! A więc znowu dzwonił do niej zatroskany Lucjan, jakże musiał się ucieszyć dobrą pamięcią Weroniki! Na stole leżała otwarta biała koperta, a obok plik papierów różnej wielkości, widząc, że patrzę, Weronika zebrała je i pomachała nimi w moją stronę, na krzywej buzi widać było zadowolenie. Kończyła już rozmowę z Lucjanem, ale wymieniali jeszcze tysiące całusów, uścisków i zapewnień o wszystkim, co tylko zapewnić się dało. Ożywiona i szczęśliwa, odłożyła wreszcie słuchawkę i powiedziała: - Miałaś rację, on mnie kocha! - Zawsze ci mówiłam! - Tak, ale wolę to słyszeć od niego. Zobacz, ciociu, popatrz tylko, spójrz, co ja tu mam! Mówiąc, przytulała do siebie plik papierów, tak jakby za nic w świecie nie chciała mi ich pokazać. - Moja mama będzie szczęśliwa, załatwiłam wszystko, o co mnie prosiła. Weronika zaczęła układać na stole pismo przy piśmie. 163 - Tu, spójrz, jest opisana cała historia Franki! Wszystko, co zrobiła dla Dory i Jakuba, a przede wszystkim dla mojej mamy. - A kto to opisał, Weroniko? -Ja. - Mówiłaś niedawno, że mało wiesz o rodzinnych sprawach. - Znam fakty, ale nie umiem sobie wyobrazić tego, co czuliście wtedy... Zawahała się, położyła rękę na opuchniętym policzku, spojrzała gdzieś za okno i znieruchomiała na chwilę. - Może nikt nie potrafi sobie tego wyobrazić - powiedziała w końcu i wróciła do rozkładania wyjętych z koperty papierów. - Potwierdzenie z Instytutu Historycznego, oświadczenie jednego świadka, drugiego świadka i jeszcze na wszelki wypadek oświadczenie tej pani, która była w majątku koło Kielc, w tym samym czasie, kiedy Franka ukrywała się tam z moją mamą. Patrzyła na mnie z dumną miną. - Dobra robota, prawda, ciociu? Mama będzie zadowolona! Nie dawało jej spokoju, że Franka ciągle nie ma swojego drzewka w Jerozolimie, teraz już drzewek tam nie sadzą, bo zabrakło miejsca na wzgórzu Yad Vashem, ale Franka będzie miała Medal i tabliczkę w Alei Sprawiedliwych. Weronika zaczęła składać wszystkie dokumenty z powrotem. - Franka pewnie położy swój Medal na kominku, obok menory, którą kupiła sobie na targu w Ciechanowie, kiedy była w Polsce ostatnim razem - powiedziałam tylko po to, żeby coś powiedzieć. - Możliwe. 164 Patrzyłam na zajętą papierami Weronikę, byłam bardzo ciekawa, czy ona wie, że moja babcia ochrzciła z wody małą Marysię, zanim Franka wyjechała z nią na Kielecczyznę, ale nie zapytałam. Ważne, że Miriam o tym wiedziała. Zmierzch w ogrodzie Zmierzch o tej porze roku zapada późno, ale właśnie o zmierzchu najbardziej lubię chodzić po niewielkim ogrodzie wokół domu Lucjana, chociaż nie jest szczególnie zadbany. Lucjan myśli tylko o swoim ulubionym trawniku, a Weronika twierdzi przecież, że nie ma ręki do kwiatów. Można w to uwierzyć, jeżeli popatrzy się na te jej nieszczęsne pelargonie w zawrotnym tempie marniejące z dnia na dzień, mimo że zgodnie z moją radą usiłowała podtrzymać ich wątłe istnienie odżywczymi pałeczkami. O tej porze roku w ogródku warzywnym Weroniki zakwitają rozweselone pokrzywy, wysoki koper macha zielonymi piórami, jak na ogródek warzywny bardzo niezwykłe obyczaje. A pomidory? Błąka się kilka sztuk, ciągle jeszcze zielonych. Trawnik Lucjana, o który podczas jego nieobecności tak dba Weronika, odwdzięczył jej się wyjątkowo serdecznie, więc któregoś dnia postanowiła skrócić go o głowę. Całe przedpołudnie spędziła, tocząc nierówną walkę z kosiarką, zachłystującą się nadmiarem traw. Udawałam, że nie słyszę tego, co Weronika do niej mówi, bo przypominało mi pogróżki, jakimi, prowadząc samochód, obrzuca kierowców, którym sama zajeżdża drogę. 165 Hamak był zdjęty, więc śmiało poszłam w stronę klonów, gdzie stało rozkładane, płócienne krzesło, siadywałam już na nim nieraz i uznałam, że jest dostatecznie wygodne na moje lata, spojrzałam między gałęzie drzew i zaczęłam zastanawiać się, czy spadające z liści kleszcze istotnie muszą trafić akurat we mnie. Starałam się nie myśleć o tym, że poprzedniego dnia Zośka wyjęła wspaniały okaz spomiędzy uszu Me-tresy. Metresą byłam trochę zmartwiona, bo jej romans z sąsiadem posunął się chyba nieco za daleko, a ja zawsze źle znosiłam rozstania z jej kociętami, może nawet gorzej niż sama Metresa, a poza tym, ile trudu trzeba włożyć, żeby wcisnąć komuś małego kota, wie tylko ten, kto kiedykolwiek musiał tego dokonać. Siedziałam więc na płóciennym krzesełku i myślałam o pewnej mojej znajomej, która kota nie miała, więc kto wie, czy nie dałaby się namówić na przygarnięcie chociaż jednego dziecka Metresy, a przy dobrych układach może i dwojga, jeżeli uwierzyłaby moim przysięgom, że dwoje kociąt dużo łatwiej chować niż jedno, co jest oczywistą nieprawdą, ponieważ jedno kocię wiszące pod samym sufitem u szczytu firanki to na pewno jest mniej niż dwoje, nie mówiąc już o ich wspólnych porannych galopach i wieczornych gonitwach. No dobrze, a jeżeli przyjdzie na świat pięć kotów? Już raz nieobliczalna Metresa tak mnie urządziła, co wtedy zrobię? Rozmyślałam nad tym z prawdziwym przerażeniem, kiedy usłyszałam, że zaszczekał przed domem samochód Huberta. Wkrótce zobaczyłam lecącą w stronę domu biało-brudną czapeczkę Jasia Wędrowniczka. Wszystko wskazywało na to, że Lucjana człowiek do wszystkiego podjął w końcu jakąś męską decyzję i postanowił złożyć wizytę Zosi. Nie byłam do końca przekonana, że ona tak łatwo mu wybaczy te internetowe erotyki, które jej 166 przesyłał e-mailem, ale pocieszała mnie myśl, że poprzedniego dnia przy kolacji wypytywała nas, czy przypadkiem nie widziałyśmy Huberta, jego przedłużająca się nieobecność wyraźnie ją niepokoiła, tak samo zresztą jak mnie. - Obiecał, że mnie odprowadzi na lotnisko, jak będę leciała do babci Marysi i do babci Franki, a tymczasem co? - martwiła się. - Wiecznie się spóźnia. - Ależ, Zosiu, twój samolot odlatuje dopiero za dwa tygodnie - pocieszała ją Weronika. - A co to jest dwa tygodnie dla człowieka, który studiuje filozofię? Przecież jemu plącze się w głowie jutro z wczoraj, a dziś to prawie dla niego nie istnieje. Niedawno tłumaczył mi, że nie ma czegoś takiego jak chwila, która właśnie trwa, bo może być tylko ta, która minęła, albo ta, która nadchodzi. Nie mam pojęcia, czy w tej sytuacji Hubert w ogóle trafi na ten właściwy moment, w którym mój samolot zacznie się odrywać od ziemi, i w końcu jak głupia zostanę sama na tym lotnisku, bo on zdecyduje, że samolot już się oderwał albo dopiero będzie się odrywał. - Nie zostaniesz sama! - oburzyła się Weronika. - Na lotnisko odprowadzimy ciebie we trójkę, ciocia Irenka, ja i Lucjan, który przecież wróci do tej pory, a my wszyscy wierzymy w chwilę, która właśnie trwa. - A Hubert? - Co Hubert? - Hubert! Gdzie będzie Hubert? A tego to już Weronika nie wiedziała, ale dzięki Bogu, że chociaż teraz przeleciał ścieżką i wpadł do domu Lucjana. Pewnie spieszył się, żeby mu nie uciekła cenna chwila, w której miał Zośce powiedzieć prawdę o facecie z Internetu, i wolał ją wyprzedzić. 167 Ściemniało się pomału, jak to w lecie, kiedy dzień odchodzi niechętnie, a noc wlecze się ospale. Złożyłam krzesełko i jak dzień wolno poszłam do domu. Weronika, ze słuchawkami na uszach, siedziała przy stole w kuchni, ale jednocześnie energicznie zapisywała coś w grubym zeszycie. U Zośki ta podzielność uwagi zupełnie mnie czegoś nie dziwiła, ale u Weroniki tak, bardzo. - Jakim cudem ty potrafisz jednego słuchać, a o drugim pisać? Było to pytanie skierowane do kuchenki mikrofalowej, w której na grillu kręcił się kurczak, bo on chyba szybciej mógł mnie usłyszeć niż Weronika. Zbliżyłam się i postukałam palcem w czubek jej głowy, czego nie znosiła od małego dziecka, co zwiększało szansę na to, że mnie zauważy, i sprawdziło się. Wzrok miała nieprzytomny, ale spojrzała w moją stronę. Zaczęłam bezgłośnie poruszać ustami, przekonana, że Weronikę natychmiast zaciekawi, czego nie usłyszała. I to też się sprawdziło. Zdjęła słuchawki. - Co mówiłaś, ciociu? - Pytałam, czy się napijesz żurawinowej herbaty. - Nie, dziękuję, muszę skończyć, odrabiam lekcje. Pomyślałam, że może byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby Lucjan wrócił już do swojego domu. - Lekcje...? - Tak, zapisałam się na francuski, wyobraź sobie, że przyjęli mnie na kurs dla zaawansowanych! Widać zostało mi w głowie coś z tego, co mi na siłę wtłoczyła do niej Franka. - Dobry pomysł, Weroniko - pochwaliłam ją. - Nie mój. - A czyj? - Teodory. Teodory, oczywiście. Weronika dalej siedziała nad swoimi notatkami, ale ponieważ małe, czarne słuchawki wisiały jej 168 teraz na szyi, słyszałam wydobywający się z nich donośny, męski głos, mówiący wyraźną, może nawet zbyt modelową francuszczyzną. - Ukrywam to przed Zośką, ciociu, więc pamiętaj, nic jej nie mów, boję się, że kiedyś dostanę pałę z klasówki albo że czegoś nie zaliczę. Wyobrażasz sobie, ile ona się wtedy nagada? Ciociu! - Weronika położyła rękę na dekolcie. - Błagam cię, nie wsyp mnie! Zabroniłam Zośce zaglądać do kuchni. - A Lucjan? - Lucjan, tak jak ty, ucieszył się i zawołał, że miałam wspaniały pomysł, nie przyznałam mu się, że pomysł nie był mój, tylko Teodory. Niech się cieszy, prawda? Niech sobie wyobraża, że ma taką roztropną żonę, teraz jest tak mało powodów do radości. - Pewnie, niech się cieszy i niech sobie wyobraża! Ucz się, Weroniko, nie będę ci przeszkadzała. - Ucz się, Weroniko! Jak to pięknie brzmi, zupełnie nie rozumiem, dlaczego zawsze się wściekałam, kiedy słyszałam to od mamy albo od Franki, a teraz, ciociu, kiedy ty tak mówisz, bardzo mi się podoba. - Naprawdę nie wiesz, dlaczego? Roześmiała się. - Może wiem. Zostawiłam ją ze słuchawkami na uszach i poszłam do siebie. Za oknem w ogrodzie Lucjana szary zmierzch spotkał się ze złotym zachodem, a kiedy zapaliłam swoją lampę z pomarańczowym abażurem, wszystkie światła zmieszały się razem i ogarnęły pokój ciepłym spokojem. Nie musiałam długo szukać: czarny brulion leżał na samym wierzchu, zobaczyłam go od razu, kiedy wysunęłam szufladę biurka, tego ocalonego z już dalekiej w moim życiu Smolnej. Otworzyłam zeszyt, przerzuciłam 169 kilka stron pełnych wzorków, kwiatków i serduszek, spojrzałam na kanciaste słowo: KONIEC. I zadumałam się nad kolejnymi, pustymi stronami. Dlaczego zostawiłaś je nie zapisane, Irenko? Dlaczego notatki, które znowu zaczęłaś robić po jakimś czasie, oddzielone są tak wyraźnie? Nie pamiętam. 15 marca 1943 r. Tak długo nie pisałam. Nie mogłam. Nigdy Krzyś nie powiedział ani Babci, ani Mamie, ani mnie, w jaki sposób zginęła Dora, wiemy tylko tyle, że to się stało po aryjskiej stronie. Halszka zawsze milknie, kiedy pytam ją o to, i kręci głową, że niby nie wie, ale to nieprawda. Franka tak samo, ale jestem pewna, że Franka wie, bo raz powiedziała mi, że stało się tak dlatego, że Krzyś komuś za bardzo ufał. • Wczoraj w nocy znowu był alarm lotniczy, część lokatorów z naszego domu zeszła na dół, ale my zostałyśmy w mieszkaniu. To przypomniało mi, że ten mój zeszyt ciągle leży pod węglem, dziś poszłam sprawdzić, co się z nim dzieje. Był, tak jak go zostawiłam, widać to dobre miejsce dla niego, bo nawet nie jest specjalnie przesiąknięty zapachem piwnicy, może dlatego, że włożyłam go do blaszanego pudełka i dopiero wtedy zawinęłam szmatami. Nie jestem już tą samą Irenką, która przeszło pół roku temu rysowała kwiatki w tym zeszycie, skończyłam się. Chodzę teraz do szkoły na Polną, to jest szkoła galanteryjna, zawodowa. Ona daje nam legitymacje szkolne, które możemy okazywać, jeżeli niemiecki patrol zatrzymuje nas na ulicy, oprócz tego mamy dużo zajęć na kompletach trzeciej gimnazjalnej, mam cudowne nauczycielki, które traktują nas jak własną rodzinę, kochamy je i wiemy, ile wkładają wysiłku w to, żebyśmy nie zgłupiały w czasie tej wojny. Mam też wspaniałą druhnę zastępową, w ogóle nasza Czternastka jest fantastyczna, chyba nigdy w życiu nie zapomnę, jaką nadzwyczajną miałam szkołę i drużynę, ale będę miała też wspomnienia tragiczne, na przykład o pani Białokurowej, która w zeszłym roku powiesiła się w celi na Pawiaku, bo tak była skatowana w czasie przesłuchań, że obawiała się następnych, czy o pani Nieniewskiej, która mnie akurat nie uczyła, ale była bardzo kochana przez wszystkich, zakatowano 170 ją na Pawiaku. Ostatnio straszną wiadomością było dla nas aresztowanie w lutym naszej ukochanej matematyczki, pani Wandy Łempickiej. Ile naszych koleżanek trafiło już na Pawiak, a stamtąd do Oświęcimia, strach myśleć. A co przed nami? W szkole nauka idzie mi średnio, nie jestem tak zdolna, jak Halszka i Krzyś, a do tego nikt mi nie pomaga, bo Oni są zajęci swoją medycyną i wszystkim innym, co uznają za najważniejsze. Franki nie ma, bo ciągle jest z naszą małą Miriam w majątku przyjaciół moich Rodziców, a teraz też i przyjaciół Krzysia. Czasami jeżdżę tam z moją Mamą, która za Miriam świata nie widzi. Jej Marysia jest najładniejsza, najmądrzejsza, najukochańsza. Moja Babcia mówi, że nigdy nie szalała tak na punkcie swoich wnuków, jak Mama szaleje na punkcie Marysi. To prawda, Babcia zawsze była surowa i wymagająca, a przede wszystkim Babcia nigdy nie szalała, a jeżeli już, to na punkcie mojego Taty, z którym się doskonale rozumieli, ale w stosunku do Niego też zawsze była opanowana i poważna. Dopiero teraz coś się w Niej zmieniło, chociaż na pewno nie rozśmiesza nas tak, jak Mama potrafi rozśmieszać Marysię. Krzyś mówi, że nasza Mama jest dla Miriam najwspanialszą babcią, jaką można sobie wymarzyć dla małego dziecka, ale tak naprawdę Marysia najbardziej kocha Frankę,*pewnie dlatego, że Franka Ją wychowuje i stale przy Niej jest. 18 kwietnia 1943 r. Zbliżają się Święta Wielkanocne, dziś jest Niedziela Palmowa. 20 kwietnia. Całe miasto ogarnęła groza, getto płonie. Dowiedziałam się od Bronka, że Kuba jest w samym centrum żydowskiej obrony, na terenie warsztatów szczotkarskich na ulicy Wałowej, z Umszlagplatzu tysiące ludzi wywożą do obozów zagłady albo rozstrzeliwują na miejscu. Babcia dała Krzysiowi swoje dwa pierścionki, a Mama złotą bransoletkę, żeby tylko jakoś wydobyć z getta naszego Kubę. Krzyś powiedział, że to jest niemożliwe, bo Kuba nie chce opuścić swoich w tym dramacie, ale przyjął od Nich biżuterię, ponieważ chce ją mieć u siebie na czarną godzinę Kuby. Została też w tym celu sprzedana nasza zastawa rosenthalowska i piękny porcelanowy koszyczek. Na ulicach jest strasznie, wszystkich ogarnęła żałoba, nawet tych, którzy nigdy dotąd nie przejmowali się losem getta. 171 21 kwietnia. Nad całym miastem wisi chmura dymu, w południe słońce nie może się przez nią przedrzeć, tylko podświetla jej kłęby na różowo-pomarańczowy kolor, w nocy nad gettem kotłują się płomienie. Wikcia mówi, że nas czeka ten sam los, i postanowiła wracać na wieś do swojej siostry, u której od dawna mieszka już pani Józefowa. 13 maja. Dziś w nocy był okropny nalot radzieckich samolotów, znowu sypiamy w przedpokoju. Babcia na jednym tapczanie, a ja z Mamą na drugim. 17 maja. To już koniec, wczoraj wieczorem przeżyliśmy chwile grozy, w całym mieście słychać było potworny wybuch, u nas dosłownie zadrżały szyby w oknach. Niemcy wysadzili w powietrze synagogę na Tłumackiem. 20 maja. Halszka i Bronek już dawno mieszkają na terenie Szpitala Dzieciątka Jezus. Halszka na chirurgii z dwoma koleżankami, Bronek na internie, ale Bronek oprócz tego ciągle ma swoją rikszę, chociaż w szpitalu jest zatrudniony jako salowy. Mieszkają w maleńkich pokoikach, które dawniej były separatkami dla chorych, teraz zajmują je studenci medycyny ze Szkoły Zaorskiego. Ta praca ma Ich chronić przed wywiezieniem, a może i przed jeszcze gorszym losem. Krzyś mieszka nie wiem gdzie, żadne z Nich nie przychodzi już na Smolną, Babcia i Mama spotykają się z Nimi na mieście, ja byłam u Halszki w szpitalu kilka razy, ostatnio wczoraj. Halszka powiedziała mi, że adres na Smolnej jest dla Nich spalony i że pewnie długo nie będzie mogła wrócić do domu. Prosiła, żebym Jej przyniosła kilka letnich sukienek, chociaż na terenie szpitala zawsze chodzi w fartuchu. Powiedziała: weź sobie z mojego pokoju wszystko, co ci się podoba. Oczywiście niczego nie wzięłam, może ta wojna skończy się wreszcie i Halszka z Bronkiem zamieszkają na Smolnej? Halszka powiedziała mi, że nigdy nie myślała, że cała nasza trójka będzie miała taką tragiczną młodość. Odważyłam się i zapytałam: Halszko, ale przecież to, że kochacie się z Bronkiem, jest dla Ciebie jakąś radością? A ona, że oczywiście, ale przede wszystkim jest lękiem. Ja najpierw boję się o Niego, a potem Go kocham, śmiała się. Halszka, kiedy mówi o Bronku, staje się jeszcze piękniejsza, niż jest zwykle, bo Jej oczy wyrażają więcej, niż mogę zrozumieć. Wczoraj zauważyłam, że nasza Miriam ma oczy Halszki i że jest w ogóle do Halszki bardzo podobna, bardziej niż do Dory. 172 26 maja. W czasie wakacji będę mogła zarobić trochę pieniędzy, szyjąc sznurkowe podeszwy do pantofli, bo kilka moich koleżanek i ja zamierzamy zapisać się na kurs, gdzie tego uczą, a my już mamy wprawę, bo robiłyśmy w naszej szkole galanteryjnej broszki i bransoletki ze sznurka, i nawet sprzedawałyśmy je w różnych małych sklepikach, ja głównie u pani Ciemińskiej na rogu Rozbrat i Śniegockiej, zaprotegowała mnie u niej moja przyjaciółka Ania Dubrowska, która zarobiła tymi broszkami sporo pieniędzy na własne wydatki, tak zdecydowali Jej rodzice. Ja swoje postanowiłam przeznaczyć na Mszę Świętą, ale potem się rozmyśliłam i kupiłam za nie, u tej samej pani Ciemińskiej, włóczkę, z której zrobiłam szydełkiem szaliczek dla Miriam na przyszłą zimę, robiłam go przez cały kwiecień, trochę w domu, trochę w szkole na robotach ręcznych. 2 czerwca. Dziś spotkałam, wracając z kompletów, mojego brata Krzysia, którego nie widziałam już chyba z miesiąc! Boże, jaki jest chudy! Dopiero teraz, kiedy zobaczyłam jego zapadnięte policzki, oczy w głębokich dołach i wystające kostki przy nadgarstkach, zrozumiałam, jak bardzo go kocham, i chciało mi się płakać. Krzyś wiedział, że byłyśmy z Mamą u Miriam, i kazał sobie o Niej opowiadać, co robi, co mówi, jak chodzi, bo nie widział Jej już dwa tygodnie. 5 czerwca. Zdarzyła się niezwykła rzecz, jestem bardzo szczęśliwa! Dziś znowu spotkałam Krzysia, w tym samym miejscu, w którym spotkałam Go parę dni temu. Weszliśmy na podwórko jakiegoś domu na Mokotowskiej, gdzie wokół kapliczki z figurą Matki Boskiej stoją zwykłe ogrodowe ławki. Usiedliśmy tam, Krzyś patrzył na mnie tak, jakby zastanawiał się nad czymś. Wreszcie powiedział: nie martw się już o Kubę. Nie odezwałam się, bo nie wiedziałam, co Krzyś ma na myśli, może to, że Kuba nie żyje, zamarłam zupełnie. Nie martw się, powtórzył, jest w porządku. Nie wiedziałam, na co On mi odpowie, a na co nie odpowie, więc zapytałam, czy biżuteria Mamy i Babci przydała Im się w końcu. Krzyś uśmiechnął się i powiedział: tak. Nie wiem, gdzie Kuba jest teraz, nie wiem też, czy Franka już wie o tym wszystkim, bo Krzyś zaraz wstał, pocałował mnie i odszedł. Zostałam przed Matką Boską w niebieskiej sukience i modliłam się, dziękując Jej za to, że mi uratowała Kubę z getta. 173 7 czerwca. Mama postanowiła, że musi zatrudnić kogoś na przychodne. Wikcia wyjechała, Babcia nie czuje się najlepiej, bo choruje na serce, często ma ataki duszności, ale ciągle jeszcze robi papierosy, chociaż z pieczenia pasztetów musiała już zrezygnować. Mama jest dużo poza domem, więc nasze gospodarstwo zaczęło bardzo marnie wyglądać, ja nie jestem dobrą gosposią, a o porządnym sprzątaniu takiego dużego mieszkania jak nasze to mowy nie ma, więc wiecznie u nas coś jest nie zrobione. Mama obliczyła, że teraz, jak nie płaci Wikci, mogłaby zatrudnić kogoś, kto przychodziłby ze dwa razy w tygodniu, żeby dokładniej sprzątnąć albo zrobić przepierkę. No i przyszła taka młoda kobieta, polecona przez kogoś z pracy mojej Mamy. Otworzyłam jej drzwi, poprosiłam, żeby usiadła, i poszłam po Babcię. Babcia przyszła, usiadła obok tej pani na krzesełku w korytarzu i zaczęła z nią grzecznie rozmawiać, stałam w drzwiach i słuchałam. Ta pani odpowiadała tylko tak i nie, wpatrywała się w lustro, marszcząc przy tym nos i unosząc górną wargę. Wyglądała jak królik, była dość okropna, bo miała na dokładkę wielkie zęby. Babcia udawała, że tego nie widzi, i mówiła bardzo grzecznie: chciałybyśmy, żeby pani nam sprzątała mieszkanie dwa razy w tygodniu i czasami coś przeprała. Na to ta pani mówi: ile? Babcia nie wiedziała, o co jej chodzi, więc tylko spojrzała na nią i rozłożyła w powietrzu dłonie, jakby miała złapać piłkę. Pytam się, ile? powiedziała ta pani, a Babcia ciągle siedziała przed nią z tymi rozłożonymi rękoma i dalej nie wiedziała, o co właściwie chodzi. Ile płacicie za to? Pomyślałam, że jeżeli ta kobieta ma tak się obchodzić z moją Babcią, to ja dziękuję bardzo, mogę sama robić większe sprzątanie, i tylko do dużego prania kogoś umówić. Dziękujemy pani bardzo, pani nam nie odpowiada, powiedziałam. Babcia opuściła ręce i zaczęła strzepywać jakieś paprochy z kolan, ale tam chyba żadnych paprochów nie było. Ta pani wstała i jeszcze raz popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Nie, to nie, wzruszyła ramionami i wyszła, nawet nie spojrzała w stronę Babci. Babcia też podniosła się z krzesła, ale przechodząc do swojego pokoju, zatrzymała się i pogłaskała mnie po ramieniu: dziękuję ci, Irenko... Poszłam do kuchni obrać ziemniaki, ale cała byłam roztrzęsiona z powodu Babci. Przypomniałam sobie, jak przed samą wojną Babcia rozmawiała z Franką, kiedy Ona przyszła, żeby zatrudnić się u nas jako wychowawczyni. Płakałam do garnka z ziemniakami. 174 1 lipca. Podobno wczoraj został aresztowany generał „Grot", taką wiadomość Mama przyniosła z pracy, wszyscy są poruszeni, bo ktoś na niego doniósł i dlatego to się stało. 7 lipca. 5 lipca zginął w katastrofie lotniczej nasz premier generał Sikorski. 10 lipca. Na murach napisy „Pawiak pomścimy!", ale każdego dnia, każdej nocy giną ludzie, często o tym myślę, zwłaszcza dopada mnie to wieczorem. A czasami włączam sobie patefon i słucham jakiejś romantycznej piosenki, Fogga na przykład. Tańczę, jeżeli jestem sama w pokoju, i wyobrażam sobie wtedy, że jestem w czyichś ramionach, konkretnie w ramionach Kuby. Na ulicach egzekucje, roz-strzeliwują pod murami, a ja tańczę! Chryzantemy złociste, uśmiechnijcie się do mnie, może wśród dawnych wspomnień przeminie żal. Mama powiedziała, że chyba pojadę na trochę do Franki i żebym sobie wybiła z głowy kurs szycia sznurkowych podeszew. Chciałabym, jestem zmęczona wszystkim tym, co dzieje się dookoła, chociaż mi wstyd, że tak piszę, bo co dopiero mają o tym powiedzieć Halszka, Krzyś, Bronek? Albo moja Mama z popuchniętymi nogami? Albo moja chora Babcia? Nie wiem, ja po prostu chciałabym spokojnie poleżeć na łące albo w lesie, przecież mam wakacje! Może to się stanie, jeżeli pojadę do Franki. Delikatne stukanie do drzwi oderwało mnie od czytania. - Ciociu, możemy wejść? A więc oboje, co za ulga! Roześmiana Zośka ciągnęła za sobą Huberta, który niby to się opierał, ale tak naprawdę ciekawie zaglądał do mojego pokoju. - Ciociu! Ty nie masz pojęcia, jaki ten człowiek jest narwany! - wołała radośnie Zosia. - Co za szczęście, że nie miałam z kim tańczyć na tej głupiej studniówce u Agnieszki, bo w ten sposób odkryłam drugie oblicze Huberta! Oniemiała, wpatrywałam się w jego głowę, co natychmiast zauważył. 175 - Przestałem farbować włosy, proszę pani - wyjaśnił. - Za drogo mnie to kosztowało, mój własny kolor nie jest może najlepszy, ale mam go za darmo. Teraz Hubert nosił na czubku głowy papieską czapeczkę z czarnych włosów, otoczoną czerwoną falbaną, było to doprawdy zadziwiające. Poklepał się po tej oryginalnej piusce z umiarkowanym zadowoleniem. - Nie wiem, jak długo będą odrastać, ale mam nadzieję, że ślub z Zosieńką będę brał jako brunet. Na razie każdy grosz, który zaoszczędzę na farbie, będę odkładał na obrączki. - A wiesz, Hubercie, że to bardzo dobry pomysł - pochwaliłam go. - Żebyś mógł wziąć ze mną ślub, to najpierw musisz mi się oświadczyć, a żebym ja przyjęła twoje oświadczyny, muszę się w tobie zakochać. - A czy to jeszcze nie nastąpiło, Zosieńko? Uśmiechnęła się i rzuciła mu przeciągłe spojrzenie spod rzęs, zupełnie tak, jak to bywa w klasycznych romansach, i głosem aż lepkim od uczucia powiedziała: -Nie. - Zosieńko...! - Wiesz przecież, że preferuję pewnego faceta z Internetu, zwierzałam ci się z tego niedawno. Hubert spojrzał na mnie i wyznał otwarcie: - Uwielbiam ją. Żarty żartami, ale nagle zaczęłam przypuszczać, że oni naprawdę są w sobie zakochani, co dobrze wróżyło leczeniu Zosinej anoreksji i kolorowi włosów Huberta. Zosia przysiadła na poręczy mojego fotela i ciekawie spojrzała na czarny brulion. - A co to jest, ciociu? - Mój pamiętnik. 176 - Ty piszesz pamiętnik? Była zdumiona, Hubert też zbliżył się, przycupnął obok nas i poklepując po grzbiecie grubaśną Metresę, udawał, że wcale nie zagląda do mojego zeszytu. - Teraz nie piszę, czytam swój prastary, jeszcze z ery mezozoicznej, w której nie było komputerów, a mój kot był dinozaurem. - A poważnie? - Miałam tyle lat, ile ty masz teraz, Zosiu, kiedy to pisałam. Położyła rękę na dekolcie, a oczy miała na pół twarzy. - Naprawdę? Trzy sylaby, wyraźnie rozdzielone. Odpowiedziałam tym samym. - Naprawdę. - Ciociu! Ja to koniecznie muszę przeczytać! - Miałabyś ochotę? - Ty się pytasz? - znowu ręka na dekolcie. Przez chwilę wszyscy troje patrzyliśmy na zniszczony, czarny brulion leżący na moich kolanach. - Dam ci go na drogę, jak będziesz leciała do Stanów - obiecałam Zosi. - Dopiero? A nie powyrywasz kartek? - Nie, tam nie ma kartek do wyrwania. - Szkoda, zawsze najciekawsze są te strony, które dorośli chcą ukryć - roześmiała się. - Wiesz, ciociu, takie strony z momentami. A co to jest moment, moja Zosiu, pomyślałam, widząc w mizernej buzi te oczy Halszki szeroko otwarte, a obok dwubarwną czuprynę Huberta. Czy ty sądzisz, że można opisać uczucia? Nie, na szczęście. Dopóki miłość pozostaje niemożliwa do opisania, dopóty jesteśmy ludźmi, a nie tylko mieszaniną kodu genetycznego, fizjologii, skoków adrenaliny i Bóg wie czego jeszcze! I nie 177 mieszajmy liter alfabetu z miłością, bo zepsujemy albo miłość, albo alfabet. - Jest w moim pamiętniku kilka pustych stron - przypomniałam sobie. - Nie wiem, dlaczego ich nie zapisałam, nie pamiętam. - Może pani chciała coś ukryć przed sobą? - zapytał Hubert. - Albo zwyczajnie nie potrafiła pani tego napisać? - Może. Kuba Fiszbaum. Hubert ma rację, to chyba rozżalenie Irenki jest na tych pustych kartkach. Czy chciałam coś przed sobą ukryć? Myślę, że najbardziej wstydziłam się swojej zazdrości o Frankę. Nawet później, kiedy Kuba był za murami, a Franka już wyjechała z Miriam, zostali dla mnie parą. Zresztą byli parą w rzeczywistości. To ją całował nad Jeziorkiem, nie mnie. To ona wiedziała o wszystkim, co się z nim dzieje, nie ja. Poznałam wielu chłopców, kiedy w lecie chodziłam na Punkt, poznałam braci moich koleżanek, bo w końcu od czasu do czasu urządzano jakieś imieniny czy urodziny. Z jednym z nich umówiłam się i poszliśmy na spacer, ale nic się nie wydarzyło. Nawet rozmowa była żadna, kleciliśmy ją z największym trudem i było to takie okropne, że nie umówiliśmy się już nigdy więcej, a kiedy spotykałam go przypadkiem, zawsze czułam się tak, jakby zaszło wtedy coś przykrego. Myślę teraz, że musiał być miłym chłopcem, miał tylko jedną wadę: nie był Kubą. Nie był nim też wysoki, ładny kuzyn mojej koleżanki, z którym całowałam się w ciemnym pokoju, kiedy graliśmy w listonosza. Robił to ładnie i delikatnie, ale ja wyobrażałam sobie przez cały czas, że on jest Kubą, i w tym odnajdywałam największą przyjemność. Może wydawało mi się, że kiedyś potrafię o tym wszystkim napisać bez zakłopotania. No, to myliłam się, kartki zostały puste. - O co ty pytałaś, Zosiu? - nagle dotarł do mnie jej głos. - Pytałam, o czym myślisz, czy ciągle o tych kartkach? 178 - Tak, myślałam o nich. Siedzieli teraz oboje na dywaniku przed moim tapczanem i wcale nie kryjąc ciekawości, wpatrywali się w mój czarny brulion. - A nie mogłabym go przeczytać teraz? Muszę czekać na samolot? - Och, raptem dwa tygodnie. - Ojej, ciociu... - zamarudziła Zośka. - Daj nam ten zeszyt, proszę cię, bądź człowiekiem. Hubert podniósł głowę i z niezwykłym zainteresowaniem oglądał lampę w moim pokoju. To Zosine „daj nam" najwyraźniej trochę go speszyło, ale nawet nie starał się wyprzeć tego, że uczestniczy w jej marudzeniu. - Nie. Dostaniesz mój pamiętnik dopiero na lotnisku, a Hubert, jeżeli będzie chciał, przeczyta go sobie po twoim powrocie. - To się nazywa konflikt pokoleń - powiedziała nadęta Zosia. - Jak mnie na czymś zależy, to ty mówisz: nie. - Może masz rację. Ja jednak w tym konflikcie zostanę po stronie mojego pokolenia. - Ale dlaczego? Dlaczego nie dasz mi tego zeszytu teraz? - Bo jesteś za młoda. - O dwa tygodnie? - O dwa tygodnie. Hubert oderwał wzrok od mojej lampy i popatrzył na mnie. Widocznie zbliżyłam się do jego filozoficznych rozważań nad czasem, bardzo zresztą byłam ciekawa, czy dla niego dwa tygodnie oznaczają nic czy wieczność, dla mnie dwa tygodnie nie oznaczały niczego więcej ponad dwa tygodnie, a powiedziałam tak tylko po to, żeby Zosia wreszcie się odczepiła. Wolałam jeszcze przez jakiś czas mieć swój pamiętnik tylko dla siebie i nie miałam zamiaru z nikim o nim rozmawiać, a przecież 179 Zosia, kiedy go przeczyta, zacznie natychmiast zadawać dziesiątki pytań, na które teraz wcale nie chciałam odpowiadać. Niech je zadaje stewardesie, kiedy będą dziesięć tysięcy metrów nad ziemią, a ja pójdę do zoo. - W takim razie... - powiedziała Zosia i spojrzała na Huberta. - W takim razie, Hubercie, chodźmy stąd, myślę, że naprawdę zasłużyliśmy sobie na jakiś grzeszny moment. Hubert podniósł się, objął Zosię ramieniem, ale kiedy już byli w drzwiach, obejrzał się i spojrzał na mnie z przerażeniem. - Ja chyba spanikuję... - powiedział. Nie spanikował. Zosia wciągnęła go do swojego pokoju, nawet słyszałam, jak łupnęły drzwi. Wiele dałabym za to, żeby wiedzieć, co oni tam robili. 1 września 1943 r. Halszka powiedziała mi dziś, że Krzyś prowadzi życie zająca biegającego zakosami przez pola. W czasie mojego pobytu u Franki był tam tylko raz, żeby chociaż ten jeden dzień spędzić z Miriam, która, niestety, boczyła się na Niego, kiedy chciał ją wziąć na ręce, wczepiała się w sukienkę Franki jak mały rzep i krzyczała: „ne! ne!" Krzysiowi było bardzo przykro. Ona sypia w południe, więc dopiero wtedy usiadł przy Jej łóżeczku. Wpatrywał się w Nią i ostrożnie gładził po główce. Mówił do Niej cichutko: będzie dobrze, moja mała córeczko, zobaczysz, jeszcze będzie dobrze, jeszcze będziesz kochała tatusia. Na szczęście Miriam uśmiechała się do Niego przez sen, Franka siedziała obok i płakała, ja też. W czasie pobytu u Niej często byłam zapraszana wieczorem do dworu, bo Franka z Miriam mieszkają w oficynie. We dworze zawsze kładziono się późno spać, bo prawie każdej nocy przychodzą tam ludzie z lasu. Mówi się o nich „Jędrusie", jednak przed ich nadejściem zawsze wracałam do swojego pokoiku, który miałam obok pokoju Franki i Miriam, ale po północy bardzo często słyszałam, jak dziedzic wychodził przed dom i wołał: „Ambroży, zamknijcie psy!" W majątku psy spuszcza się dopiero na noc, kiedy już wszyscy wrócą do dworu 180 czy do oficyny. Podobno są bardzo groźne i tylko stajenny Ambroży ma nad nimi władzę, po tym wołaniu dziedzica zawsze prędko zaganiał psy do ich komórki, a w chwilę później rozlegał się już tętent koni albo odgłos jadącej furmanki, albo tylko czyjeś kroki, różnie. 2 września. Trudno, muszę to napisać. Las był blisko dworu, dzielił nas od niego tylko szeroki pas łąki, potem droga między iglastymi drzewami prowadziła gdzieś bardzo daleko. Poszycie było gęste, pełne krzaczków jagód i borówek, pachniało mchem i macierzanką, nikt tędy nie chodził. W pewnym miejscu wąska ścieżka uciekała od drogi i biegła wśród młodych sosen, już wysokich, ale jeszcze o lśniącej, gładkiej korze. Pięknie, prawda? Pani Szumska byłaby ze mnie zadowolona. Po paru minutach dochodziło się tą dróżką do małej, ocieplonej słomianymi matami drewutni... No, właśnie. Bywało, że w południe, kiedy Miriam szła spać, zostawałam z Nią w domu, a Franka szła tam, do Kuby. Nie potrafię opisać, jak bardzo nie umiałam tego znieść. Zdarzało się, że Kuba spędzał trochę czasu we dworze, kąpał się, golił, żona dziedzica strzygła Mu włosy. Wszyscy tam starają się, żeby wreszcie trochę przytył i przestał tak okropnie kaszleć, bo tylko od jego zdrowia zależy, kiedy wreszcie będzie mógł pójść do „Jędrusiów". On kocha Frankę, wiem. Nie umiem się z tym pogodzić i nigdy w życiu nie powiem sobie: trudno. 5 września. Wróciłam do tego piekła, znowu zaczyna się to samo. Nie chce mi się wierzyć, że za rok będę już po małej maturze, potem jeszcze tylko dwa lata liceum i... i co? Pani Szumska mówi, że powinnam iść w kierunku humanistycznym, może na prawo? A co z wojną? Jak długo będzie trwała? Przecież jeszcze trochę, a wszystkich nas tu pozabijają, wytrują gazem w obozach albo rozstrzelają pod murami naszych własnych domów. Wspaniała myśl na dobranoc. 15 września. Dziś w nocy znowu był alarm, ale nie spadły żadne bomby, widocznie radzieckie samoloty tylko przelatywały nad nami. Dobrze chociaż, że ani Babcia, ani Mama nie chcą, żebyśmy schodziły do piwnicy, bo tam jest naprawdę okropnie. Jakieś materace, koce, skrzynki, poznoszone przez naszych sąsiadów, a na nich porobione dziwaczne legowiska dla dzieci. Starsi siedzą pod ścianami w korytarzach, mdłe światło, piwniczny zapach i szmer modlitwy, nie mogę wytrzymać tego nastroju i zaczynam się wtedy bać, nie tylko nalotów, ale czegoś 181 więcej, czego nie potrafię nawet określić. Babcia mówi, że woli modlić się w swoim łóżku i w swoim łóżku zginąć, a Mama, że jeżeli coś nam jest sądzone, to i tak przed tym nie uciekniemy i żadna piwnica nas nie uratuje. Poglądu Mamy jakoś nie mogę z Nią dzielić, ale wybór Babci w zupełności mi odpowiada. Ponieważ jest teraz w domu dużo wolnych tapczanów, trzy na stałe przeniosłyśmy do przedpokoju. Ustawiłyśmy je jeden za drugim wzdłuż ściany i jeżeli ogłaszają alarm, po prostu przenosimy się tam z pościelą. Babcia tylko wymogła na Mamie i na mnie, żebyśmy się wtedy kładły na wpół ubrane. Oprócz lekcji w szkole na Polnej i na kompletach po całym mieście, zaczęła się już praca w naszej drużynie, napisałam praca, ale to nie jest do końca tak, bo przecież mamy tam oprócz różnych zajęć, które mogą nam się przydać w krytycznych momentach, również i wesołe pomysły, ja najbardziej lubię nasze występy. Martwię się jedną sprawą. Znowu dostałam dwóję z łaciny, Żermena uwzięła się na mnie, nic na to nie poradzę. Ja umiem łacinę, a Ona nie chce tego przyjąć do wiadomości, to samo było z Halszką. Halszka mówi: nie przejmuj się, na koniec roku Ona da ci troję, mnie dała. A jeżeli nie da? Jutro klasówka z gramatyki, jeżeli mi nie pójdzie, przysięgam, że więcej nie napiszę ani słowa w tym pamiętniku. . - Ciociu! Zosia wsunęła głowę przez uchylone drzwi, minę miała niewyraźną. - Słucham - powiedziałam ozięble. - Hubert mówi, że zachowałam się paskudnie. - Hubert ma rację, rzeczywiście przytrafiło ci się coś takiego. - Darujesz mi? - A widzisz inne rozwiązanie? Nie jesteś moją żoną i nie mogę się z tobą rozejść. - A jakbym była, tobyś się rozeszła? -Nie. - Czytasz swój pamiętnik? 182 - Tak. I sio, Zosiu! Jestem w najciekawszym miejscu. Nie powiedziałam jej, że właśnie skończyłam go czytać, najwyraźniej źle mi poszła klasówka z gramatyki łacińskiej, bo wtedy już w ogóle nie mogłabym się od Zośki opędzić. - Czy nie można przebukować mojego biletu na jakiś wcześniejszy termin? - A czy ty nie możesz się przebukować na tamtą stronę drzwi? - Nie rozumiem doprawdy, dlaczego się śmiejesz! To, co mówisz, wcale nie jest zabawne! - Zdaje mi się, że znowu jesteśmy krok od paskudnego zachowania. - Tym razem to ty... - Pół na pół, Zosieńko. - Daj mi ten pamiętnik, proszę... - Nie marudź, dostaniesz go w odpowiednim momencie. Westchnęła i wyszła, ale nie zamknęła za sobą drzwi, jakby chciała zostawić szparkę, przez którą mogłabym jednak wysunąć swój pamiętnik i zawołać na cały dom: proszę, Zosiu, weź go sobie! Za oknem było już ciemno, tylko trawnik Lucjana rozjaśniały światła domu, i ten trawnik nagle wydał mi się niezwykły, bo nie umiałam określić jego koloru. Przychodziło mi na myśl tylko słowo „teatralny", ale teatralny to nie jest kolor. A może jest? Nie wiem, czy w ogóle istnieje drugie, bardziej pojemne słowo... Pamiętam, że kiedy wychodziłyśmy z Warszawy po kapitulacji i gnano nas do obozu w Pruszkowie, idąc ulicami z tysiącami ludzi, mijałyśmy nie tylko sterczące, nagie kikuty ruin, ale i palące się jeszcze domy. Płomienie wionęły przez jamy okien jak pomarańczowe zasłony. I wtedy moja przerażona mama powiedziała: Boże, jakie to teatralne... 183 Nasz transport wypuszczono na łąkach pod Złotym Potokiem, tam odnalazł nas przyjaciel taty i zabrał do siebie. Opowiadając o tym, co się dzieje w Warszawie, mama znowu użyła tego określenia. Teatralny widok? Powtórzyła to jakaś jego kuzynka i spojrzała na mamę ze zdumieniem, zgorszona tym porównaniem, ale wtedy moja babcia skinęła głową i potwierdziła: tak, teatralny, bo ona dobrze wiedziała, co mama miała przed oczyma, mówiąc w ten sposób. Wiedziała również Franka, która siedziała wtedy razem z nami przy stole, trzymała na kolanach śpiącą Miriam i pilnowała, żebyśmy za dużo nie zjadły, bo po długim okresie głodowania i paru dniach w Pruszkowie pierwsze normalne jedzenie mogło nam zaszkodzić. Więc Franka powiedziała: tak, wyobrażam to sobie doskonale, i patrzyła na mamę oczyma pełnymi łez, bo wszyscy tutaj już wiedzieli o tym, o czym nam trzeba było dopiero powiedzieć. Dopisane dla Zosi, tego dnia, kiedy pierwszy raz zobaczyła mój pamiętnik. Czy wiesz, że tak naprawdę nikt nie wie, w Jaki sposób został ranny Bronek? Wiadomo tylko tyle, że stało się to w kilka dni po Ich przejściu kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Pierwszy dowiedział się o tym Krzyś, od kogoś, kto zobaczył Bronka w powstańczym szpitalu na Jasnej. Krzyś był wtedy w sąsiednim domu, więc pobiegł tam natychmiast, zdążył Jeszcze wziąć Bronka za rękę, i już tylko tyle, bo On właśnie umierał. Być może było to aż tyle dla Bronka. Krzyś wiedział, gdzie mogła być wtedy Halszka, więc natychmiast zaczął Jej szukać, chociaż bardzo nie chciał znaleźć. Zapytasz mnie, Zosiu, czy znalazł? Tak. Znalazł, i to prędko. Czy Jej powiedział? Tak, powiedział. I razem pochowali Bronka na małym powstańczym cmentarzu, pomiędzy oficynami na Jasnej. To szczęście dla nich, że 184 zginęli razem, powiedziała kiedyś Halszka o nieżyjących rodzicach Franki. Może takiego szczęścia szukała dla siebie, kiedy pod koniec września ciężko ranna leżała w szpitalu na Mokotowskiej i płacząc, prosiła: nie ratujcie mnie, błagam was, nie ratujcie! Ratowano ją, ale daremnie. Myślę, że tylko śmierci oczekiwała od życia i to jedno wygrała dla siebie. Widzisz, Metreso? Wskoczyłaś mi na kolana i zamoczyłam ci łzami całe futro. Łzy zresztą są nad Krzysiem. To on w czasie wojny musiał żegnać naszych najbliższych i jedynie śmierć taty została mu tragicznie darowana. Nie darowany mu został nawet opór rączek małej Miriam, odpychającej go, przytulonej do Franki, i tylko do Franki. W parę miesięcy później koledzy wyjęli mu z kieszeni płaszcza mały, zmięty fartuszek. Na jego kieszonce wyhaftowane były trzy żabki, dwie duże i jedna malutka, Kuba wsunął fartuszek z powrotem do Krzysiowej kieszeni. Trzy żabki, zapewne opowiem ci o tym kiedyś, Teodoro. Z łaciny Zermena postawiła mi dwóję na koniec roku i moja mała matura wisiała teraz na cienkim włosku jej łaski i niełaski. Po powrocie do Warszawy stanęłam przed panią Frankowską i przypomniałam jej, że mam jeszcze łacinę do zaliczenia. Spojrzała wtedy na mnie i powiedziała krótko: ty już swoją łacinę zaliczyłaś, Irenko... Głaszcząc teraz Metresę po wilgotnym futrze, myślałam, czy Zośka po przylocie do Stanów da mój pamiętnik do przeczytania France i Miriam. Zrobi, jak zechce, bo teraz on będzie już tylko jej sprawą. Myślę, że Franka chciałaby tego. Miriam też. A Weronika? 185 Pamiętam, jak stała obok pociągu. Wierciła się, uwieszona ramienia Franki, co chwilę wkładała palec do buzi i gryzła paznokieć. - Odejdź już - powiedziała do mnie Franka. - Nie czekaj, Irenko... - Nie miej smutnej buzi, ciociu! Nie chcę, żebyś miała taką smutną buzię! - krzyczała Weronika. - Nie krzycz, błagam... - poprosiła roztrzęsiona Miriam i wepchnęła jej do rąk misia, którego przez cały czas sama przytulała do siebie, jakby bezwiednie szukając w nim oparcia. - To niech ciocia Irenka nie ma takiej buzi! - Mam normalną buzię, Weroniko, nie płacz! - A nie! Ja to widzę! Ja nie chcę jechać tym pociągiem! Gdzie jest moje łóżko? - Dziś będziesz spała w pociągu, widziałaś już nasz przedział, prawda? A twoje łóżko pojechało do Wiednia. - A gdzie będzie spała babcia Franka? - Z dziadkiem, w drugim przedziale. - A gdzie jest prawdziwe łóżko babci Franki? - mazała się Weronika. - Łóżko babci Franki też jest w Wiedniu, teraz przez jakiś czas będziemy mieszkać w Wiedniu. - Co będziemy tam robić? - Jak skończę studia, pojedziemy dalej. - Jakie studia? Dokąd pojedziemy? - Nie wiem jeszcze, kochanie... - A dlaczego nie wiesz? - Bo nie wiem, Weroniko! Jeszcze nie wiem, po prostu. Zobacz, rozejrzyj się, ci ludzie, którzy tak jak my pojadą tym pociągiem, też jeszcze nie wiedzą, gdzie później będą mieszkać. - To dlaczego wszyscy wyjeżdżamy, mamusiu? 186 - Bo tu już dla nas nie ma miejsca. Miriam mówiła spokojnie, Weronika nie mogła widzieć, jak bardzo drżą jej usta, była zresztą zajęta nerwowym skubaniem uszu brązowego misia. - Nie mam domu! - zawołała nagle na cały peron. - Grdzie jest teraz mój dom? - Idź już, Irenko... To znowu Franka. Oparłam głowę o jej ramię, żeby nikt nie zobaczył mojej twarzy. Najbardziej na świecie kochałam w tej chwili Weronikę. - Ciocia Irenka płacze! - zawołała. - Ciociu, nie płacz, ja do ciebie wrócę! Tu gdzieś jest mój dom! Mamusiu, gdzie on zniknął, przecież był! Czy to ten pociąg będzie teraz rnoim domem? Ja nie chcę! Wyprostowałam się i spojrzałam. Pociąg długi, czarny, stał na peronie Dworca Gdańskiego, ciągle jeszcze cichy. Blady, schorowany Kuba Fiszbaum stał oparty o betonowy słup i tnilcząc wpatrywał się w ciemniejące przed nim niebo, tam gdzie kiedyś chmury dymu i ognia kłębiły się nad jego miejscem w życiu. Zosiu, oderwałaś się wreszcie od ziemi, żeby rozpocząć swój lot w stronę Franki i Miriam, może nawet trzy/nasz teraz w ręku mój pamiętnik, o jedno tylko proszę: fuedy samolot będzie już leciał nad oceanem, pomyśl przez ^Hwilę o wędrówce ptaków i o czapeczce Jasia Wędrowniczka. Akapit Press poleca książki KRYSTYNY SIESICKIEJ, które ukazały się nakładem naszego Wydawnictwa: Falbanki Woalki - tryptyk Opowieści rodzinne Wachlarze Zapałka na zakręcie Pejzaż sentymentalny - druga część Zapałki Między pierwszą a kwietniem Parada fiołków Jezioro Osobliwości Zapach rumianku - ?... - zapytał czas Piosenka koguta Wielki jarmark Sabat czarownic oraz horror dla panienek z dobrych domów W stronę tamtego lasu