David Hagberg Ogień krzyżowy (Crossfire) Tłumaczył: Feliks Forbert-Kaniewski Ta książka jest dla mojej matki, Katharine Samson, która zawsze wychwalała mnie pod niebiosa i dla Laurie, która zawsze była moją chwałą. Prolog 6 marca 1945 – zatoka San Matias, Argentyna Na okręcie podwodnym panowała prawie idealna cisza, a ze względu na wyładowanie akumulatorów jego wnętrze spowijał półmrok. Niski, żylasty człowiek, ubrany w czarne, skórzane spodnie i gruby, biały golf, wszedł przez owalny luk do tylnego magazynku, znajdującego się pomiędzy maszynownią, mieszczącą silniki wysokoprężne, a rufowym przedziałem torpedowym. Mężczyzna stanął, wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Był pewien, że coś usłyszał. Gdzieś z dołu, z miejsca znajdującego się pomiędzy pokładem, a zbiornikami balastowymi dobiegł go zgrzyt metalu ocierającego się o inny metal. Przez kilka długich sekund mężczyzna trwał nieruchomo, wciąż nasłuchując, ale dźwięk już się nie powtórzył. Czyżby zrodził się jedynie w jego wyobraźni? Wszyscy na pokładzie byli zmęczeni, napięci i zdenerwowani. Zbliżał się koniec i każdy z członków załogi wiedział, co to oznacza. Zrozumieli to wreszcie. Kapitan Ernst Reiker, idąc bezszelestnie w butach o gumowych podeszwach po kratownicy pokładu, posuwał się w głąb pomieszczenia. Drzwi w grodzi przedziału torpedowego były częściowo uchylone. Osadzone na dobrze naoliwionych zawiasach, otworzyły się lekko pod pchnięciem jego ręki i kapitan zajrzał do środka. Wnętrze ledwie oświetlała pojedyncza, przyćmiona, czerwona żarówka, zwisająca nad jedną z wyrzutni torpedowych. Wewnątrz unosił się odór przepoconych ciał i oleju maszynowego zmieszanego z zapachem alkoholu, którego używano do napędu torped. Czterech zakwaterowanych tu mężczyzn spało w hamakach zawieszonych nad zapasowymi torpedami. Jeden z nich cicho pochrapywał. Świetni marynarze – właściwie chłopcy. Niewielu spośród członków zredukowanej do trzydziestu dziewięciu osób załogi, zaczęło się dopiero golić. Szkoda, że żaden z nich nie zobaczy już więcej ojczyzny. Wojna skończyła się. Niemcy przegrały. Gdy tylko zejdą z okrętu na ląd, będą musieli pozostać na argentyńskiej ziemi. Na świecie nie było zbyt wielu miejsc, gdzie pozwolono by się osiedlić nazistom. Z żalem pomyślał o tym, że w ciągu tego krótkiego czasu stworzyli prawdziwą załogę; ufali mu bezgranicznie, a on podziwiał ich za męstwo, z jakim znosili wszelkie trudy. Kapitan rzucił jeszcze raz okiem na śpiących i zawrócił, przechodząc znów przez maszynownię. Było już bardzo późno, więc po skończeniu codziennego obchodu okrętu, sam również powinien pójść spać. Ernst Reiker wątpił jednak, czy uda mu się usnąć równie łatwo, jak jego młodziutkiej załodze. Liczący sobie czterdzieści cztery lata Reiker był już niemłody, jak na oficera pełniącego czynną służbę na niemieckich okrętach podwodnych. Większość jego rówieśników albo zginęła, albo awansowała na dowódców we flocie czy zgrupowaniach bojowych, i zasiadła za biurkami w Berlinie lub Bremerhaven. Reikera omijały jednak takie awanse, ponieważ coś ciążyło na jego pochodzeniu. Było to coś, czemu zawsze zaprzeczał, jednak nadaremnie. Zaszedł w swej karierze tak daleko, jak to było tylko możliwe, o wiele nawet dalej, niż powinien. Reiker przez cały czas zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę, że u końca kariery nie czekają go żadne zaszczyty, chociaż, jak na ironię, ostatni otrzymany przez niego rozkaz, dotyczący przeprowadzenia okrętu podwodnego przez nieprzyjacielskie wody, naszpikowany był zwrotami w rodzaju: poświęcenie dla ojczyzny, honor, bohaterstwo i tak dalej. Tym razem nie będzie jednak żadnych medali, żadnej orkiestry na powitanie. Nie będzie wiwatujących tłumów w dokach. Nie miał co do tego wątpliwości. Był jednak niemieckim oficerem, wiernym Hitlerowi. Przysięgał, że będzie kontynuował walkę nawet po zakończeniu wojny. Teraz na północnym Atlantyku nie toczyła się żadna bitwa, w której mógłby wziąć udział. Nie było też nikogo, kto przyjąłby jego okręt i załogę. Port macierzysty już nie istniał. Tak wiele uwarunkowań, pomyślał, wchodząc przez luk do oświetlonego czerwonymi żarówkami centrum dowodzenia. Wciąż tylko „gdyby”. I cała masa pytań... bez odpowiedzi. – Kapitan na stanowisku – zameldował drugi oficer, porucznik Lotti Zigler. Sonarzysta, sternik i oficer zanurzeniowy stanęli na baczność. – Spocznij – powiedział zmęczonym głosem Reiker. – Macie coś jeszcze? – Nie, panie kapitanie – odparł Zigler. – Gdzie jest Dieter? – Przy peryskopie. Reiker podszedł do drabiny i zajrzał w górę, do stanowiska bojowego. Porucznik Dieter Schey, jego pierwszy oficer, stał wczepiony w uchwyty peryskopu; na głowie miał czapkę przekręconą daszkiem do tyłu. – Widzisz coś, Dieter? – zawołał Reiker. Był zbyt zmęczony, by wspiąć się na górę i popatrzeć samemu. Schey, o kilka lat młodszy od Reikera, a wyglądający zaledwie na dwudziestopięciolatka, odwrócił się od okularu i pokręcił przecząco głową. Chociaż był blondynem, jego włosy na brodzie miały rudawy odcień. – Nic. Żadnych świateł, żadnego ruchu... ani w zatoce, ani na brzegu. Zupełnie jakbyśmy przybyli na bezludną wyspę. Reiker spojrzał w stronę stanowiska nawigacyjnego, gdzie stało krzesło, przygotowane dla ich jedynego pasażera, majora RSHA Walthera Roeblinga, który eskortował przewożony przez nich ładunek. Major przedstawił im list, podpisany przez najwyższe dowództwo, na mocy którego on i Reichssicherheitshauptamt (Centralne Biuro Bezpieczeństwa Rzeszy) otrzymywali pełnię władzy nad okrętem i jego załogą. Roebling, oficer tajnych służb, spędzał całe dnie wysiadując na swoim krześle, skąd obserwował pracę załogi w centrum dowodzenia oraz śledził zaznaczane na mapie pozycje okrętu, gdy pokonywali północny Atlantyk i posuwali się dalej na południe, za równik. W tej chwili nie było go jednak na posterunku. – Gdzie on jest? – spytał Ziglera Reiker. – Nie było go tu przez całą noc, kapitanie. Co najmniej od kolacji. – Ernst, może byśmy tak wystawili nosy i uruchomili diesle? – zawołał z góry Schey. – Nikt nas tu nie usłyszy, a przydałoby się podładować akumulatory. – Chwileczkę – odparł Reiker. Coś go gnębiło. Coś tu było nie tak. Czuł to wyraźnie. To przeczucie wiązało się z majorem. – Zadzwoń do jego kabiny – polecił drugiemu oficerowi. Zigler podniósł słuchawkę interkomu i nacisnął właściwy guzik. Po trzydziestu sekundach rozejrzał się wokół i pokręcił głową. – Nie odpowiada. Czy mam go poszukać? Reiker sięgnął ręką do przycisku uruchamiającego system nagłośniający na okręcie. – Major Roebling zgłosi się do centrum dowodzenia. Major Roebling proszony do centrum. Kapitan odwrócił się w stronę Ziglera. – Jeżeli major nie zjawi się w przeciągu sześćdziesięciu sekund, macie go znaleźć, nawet jeśli trzeba będzie przeszukać cały okręt. – Rozkaz, panie kapitanie. Reiker wspiął się do ciasnego stanowiska bojowego i zajął miejsce Scheya przy peryskopie. W pierwszej chwili nie mógł niczego dostrzec. Stopniowo jednak zaczął rozróżniać ciemną linię brzegową od jeszcze ciemniejszej powierzchni wody. Tej nocy niebo częściowo zasłaniały chmury i nie dostrzegł księżyca. Kapitan zdołał zobaczyć białe linie fal, załamujących się na wąskiej, kamienistej plaży, ale nic poza tym. Nie było widać żadnych świateł ani jakichkolwiek innych śladów ludzkiej obecności czy to na wodzie, czy od strony lądu. – O co chodzi naszemu małemu szpiegowi? – spytał szeptem Schey, spoglądając przez ramię Reikera. – To jest miejsce przewidywanego rendez-vous – odparł Reiker, ponownie omiatając peryskopem horyzont. – Przez dwadzieścia cztery godziny mamy pozostawać na peryskopowej, czekając, aż się ktoś pojawi. Wciąż nic. – Może kontakt się spóźnia. Reiker zerknął znad okularu. – Nikt nie przypuszczał, że to skończy się tak szybko – powiedział Schey, wzruszając ramionami. – Nieciekawie to wygląda. – Dlaczego go tu nie ma, Dieter? Dlaczego nie rozkaże nam wysłać desantu na brzeg, żeby sprawdzić, co się stało? – Jego rozkazy... – Chciałeś powiedzieć: jego prawdziwe rozkazy – mruknął Reiker. Większość tajemniczego ładunku, który pobrali w Bremie, została złożona pod kratownicą pokładu, w tylnym magazynie. Kapitanowi wydawało się, że właśnie stamtąd słyszał jakiś hałas. – Myślisz, że ten bydlak coś knuje? – spytał Schey. – Sądzę, że powinienem go o to spytać. Jeszcze tej nocy. Schey ponuro pokiwał głową. – Ale w taki sposób, żeby nie mógł nas okłamać. – Racja. – O co to całe zamieszanie? – spytał z dołu zirytowanym głosem major Roebling. Reiker spojrzał w dół, do centrum dowodzenia. – Proszę na górę, majorze. Myślę, że chciałby pan z pewnością to zobaczyć. Roebling, niepokaźny mężczyzna, którego ziemista cera zdradzała, że zbyt wiele czasu spędził w podziemnych bunkrach, zmrużył oczy. – O co chodzi, kapitanie? – Chyba jest w końcu ten nasz wyczekiwany kontakt. – Niemożliwe... – wyrwało się Roeblingowi, ale natychmiast ugryzł się w język. – Mniejsza z tym, powinien pan tu przyjść i zobaczyć to sam, majorze. Roebling zaczął się wspinać po drabinie, a Reiker i Schey wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Schey podciągnął nieco sweter, odsłaniając przy tym kolbę Lugera. – No więc, cóż takiego pan zobaczył? – warknął gniewnie Roebling. – Nie jestem dziś w nastroju do głupich kawałów. Reiker skinął w stronę peryskopu. – Niech pan sam spojrzy. Roebling badawczo zajrzał kapitanowi w oczy, po czym pochylił się nad peryskopem i przywarł do okularu. Schey wyciągnął pistolet. – Niczego nie widzę – warknął Roebling i, odwróciwszy się, dostrzegł tuż przed nosem wylot lufy pistoletu Scheya. Zmrużył oczy. – Czy pan zwariował, Schey? Proszę natychmiast odłożyć pistolet. Ale już! – Najpierw przez chwilkę porozmawiamy, majorze – powiedział Reiker. – Obaj już nie żyjecie! – ryknął Roebling. – Ale to nie pan trzyma w tej chwili pistolet – zauważył Reiker. Zwrócił się do drugiego oficera: – Zigler! – Rozkaz. – Z której strony przyszedł major Roebling? – Od rufy. – Pańska kajuta jest na dziobie – zauważył Reiker. – Byłem w kambuzie marynarskim. W naszym, na dziobie, skończyła się kawa – powiedział Roebling. – Zigler! – zawołał ponownie Reiker. – Tak jest. – Wyślij kogoś, żeby sprawdził kabinę majora. Niech wszystko przeszuka i dajcie mi znać, co znaleźliście. Roebling wlepił wzrok w Reikera. W sposób wręcz namacalny z majora emanowała czysta nienawiść. – Rozkaz. – I wyślij paru ludzi do magazynu za przedziałem diesli. Niech otworzą te pakunki, które wzięliśmy w Bremie jako fracht. Roebling usiłował rzucić się naprzód, ale Schey powstrzymał go, wciskając majorowi lufę pistoletu w twarz. – Kapitanie? – zawołał z dołu wyraźnie zmieszany Zigler. – Zajrzyjcie do tego ładunku. Otwórzcie kilka skrzynek. Chcę wiedzieć, co w nich jest. Natychmiast. Biegiem! – Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan robi? – spytał przez zaciśnięte zęby Roebling. – Wojna jest już skończona, majorze – odparł Reiker. – A przynajmniej prawie skończona. Wszyscy dobrze o tym wiemy. Dla mnie oznaczy to jedynie, że nie mam się dokąd udać, nie mam dokąd zabrać mojej załogi. Chciałbym jedynie wiedzieć, czy w ładunku, jaki wniósł pan na pokład, znajduje się cokolwiek, co mogłoby być dla nas przydatne. – Ten ładunek należy do Rzeszy. Zna pan rozkazy. – Nie ma już żadnej Rzeszy. A zatem, wszystko, co wniósł pan na pokład w Bremie, należy do pana. Chciałbym wiedzieć, co to jest. Chciałbym również wiedzieć, co robił pan przed chwilą na rufie. Słyszałem pana hałasującego pod pokładem. – Ty skurwysynu, dostałeś przecież wyraźny rozkaz, żeby... Schey gwałtownie pchnął majora na klapę zamykającą luk awaryjny i przycisnął mu pistolet do czoła z taką siłą, że muszka przecięła skórę; spomiędzy oczu Roeblinga pociekła cienka strużka krwi. – Mówi pan do mojego dowódcy, majorze. Proszę odnosić się do niego z szacunkiem, bo w przeciwnym razie pański mózg rozpryśnie się na grodzi za panem – powiedział Schey, uśmiechając się przy tym szeroko. Czekał na ten moment od chwili, gdy tylko opuścili Bremę. Wyglądało na to, że major Roebling po raz pierwszy zwątpił w swoją nietykalność. Spoglądał to na Scheya, to na Reikera, to znów zerkał w stronę luku wiodącego do centrum dowodzenia. – Co się stało z pańskim rendez-vous? – spytał Reiker. – Nie wiem. Spóźnia się. Może nie żyje. Nie mam pojęcia. – Co przewidują pańskie instrukcje w takiej sytuacji? – Mam oczekiwać w umówionym miejscu wraz z okrętem podwodnym całe czterdzieści osiem godzin. – A potem? Roebling nie odpowiedział. – Czekamy – ostrzegł go Schey. – Kapitanie! – zawołał z dołu Zigler. Reiker spojrzał w dół, do centrum dowodzenia. Zigler trzymał w ręku mały, otwarty plecak. – Ma tu argentyński paszport na inne nazwisko – powiedział Zigler podnieconym głosem. – Są również pieniądze, chyba dolary amerykańskie, trochę cywilnych ciuchów, notes. – Wybieramy się gdzieś? – spytał nonszalancko Schey. Oczy majora robiły się coraz większe. Z wyraźnym trudem, kilkakrotnie przełknął ślinę. – Kapitanie, jego torba była wciśnięta do boi sygnałowej. – Wodoszczelna – powiedział Reiker. – Czy zamierza pan opuścić potajemnie okręt? Tu? Tej nocy? Roebling milczał. – Odpowiedz kapitanowi – nalegał Schey. Roebling niemal wstrzymał oddech, zupełnie jakby na coś czekał. Reiker usiłował wniknąć spojrzeniem w głąb oczu majora, wysondować, co kryje się w jego umyśle. Coś się stało lub miało wydarzyć się lada chwila. Major przygotował się do opuszczenia okrętu. A w dodatku był w pomieszczeniu zawierającym ładunek... Reiker nagle zesztywniał. Uderzył w przycisk uruchamiający nagłośnienie okrętu i wrzasnął do mikrofonu: – Wynosić się z pomieszczenia, w którym leży ładunek! Natychmiast! Mówi kapitan! Wynosić się stamtąd! Trzy kolejne eksplozje zakołysały okrętem, pozbawiając Reikera równowagi. Omal nie wpadł do luku prowadzącego do centrum dowodzenia. Schey na chwilę stracił orientację, ale ten moment wystarczył, by Roebling wyrwał mu pistolet i wycelował w niego. Na całym okręcie zawyły syreny. – Alarm! Wszyscy na stanowiska! – krzyknął do mikrofonu Reiker. – Niech Zigler da tu moją torbę – rozkazał Roebling. – Natychmiast! – Przeciek w rufowej akumulatorowni – odezwał się w interkomie przerażonym głosem marynarz. – Nie możemy sobie z nim poradzić! – Zamknąć grodzie! – krzyknął Reiker. – Opróżnić zbiorniki balastowe. Przygotować się do alarmowego wynurzenia! – Moja torba! – warknął Roebling, trzymając pistolet wycelowany w Scheya. Zigler cisnął ją przez luk, Roebling pochwycił torbę w locie. Major otworzył pokrywę luku awaryjnego, uśmiechając się pod nosem wszedł do środka i zatrzasnął za sobą klapę, opuszczając ją na dół. Natychmiast dał się słyszeć szum wody wypełniającej zbiornik. – Kapitanie – krzyknął Zigler. – Rufowe zbiorniki balastowe są nieszczelne! Wybuch musiał je uszkodzić! W centrum dowodzenia rozpętało się istne piekło. Wszyscy wiedzieli, że okręt idzie na dno i nic nie zdoła go ocalić. Ale przynajmniej część załogi, znajdująca się przed akumulatorownią, mogła uratować się dzięki wodoszczelnym grodziom. Niektórzy z nich zdołają dostać się do włazów awaryjnych, gdy tylko okręt osiądzie na dnie, jakieś osiemdziesiąt kilka metrów pod wodą. Schey podszedł do włazu awaryjnego i zablokował go, uniemożliwiając w ten sposób majorowi Roeblingowi powrót do wnętrza okrętu. Następnie odłączył główne zawory, odcinając dopływ wody do zbiornika ewakuacyjnego. Przy zbiorniku napełnionym tylko do połowy klapa prowadząca na zewnątrz nie mogła się otworzyć, i major został skazany na przebywanie w zbiorniku, co skończy się śmiercią z braku powietrza, chyba że wpuszczą go z powrotem do wnętrza okrętu. Ktoś krzyczał coś do interkomu. Gdy Reiker i Schey schodzili z powrotem po drabinie, woda zaczęła zalewać centrum dowodzenia. Okręt pochylony był już pod kątem dwudziestu stopni na rufę i nieuchronnie pogrążał się coraz bardziej. – Zamknąć luk! – wrzasnął Reiker. Zigler napierał ramieniem na pokrywę luku, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem i przerażeniem. – Niemożliwe! – krzyknął. – Wszystkie luki zostały uszkodzone! Już po nas! Reiker i Schey rzucili się do tylnego luku, zamykającego grodź wodoszczelną, i wparli się w niego ramionami, ale ten ani drgnął. Zawiasy zostały zablokowane. Woda wypełniła do połowy centrum dowodzenia, sięgając im już do piersi. Z tablic kontrolnych strzeliły iskry i światło zgasło, pogrążając okręt w ciemnościach. Od strony przedziałów dziobowych Reiker słyszał wołania swoich marynarzy, krzyczących coś w panice. Za późno. Za kilka minut wszyscy będą już martwi. Reiker spojrzał w górę, tam gdzie powinien znajdować się właz w centrum kierowania ogniem, i poczuł w końcu odrobinę satysfakcji. Roebling umrze również, a należący do Rzeszy cenny ładunek, który on, Reiker, miał dostarczyć na ten brzeg, pójdzie na dno razem z majorem. Głowa Reikera znalazła się pod wodą. Ostatnie świadome myśli poświęcił żonie i dzieciom, których już nigdy nie zobaczy. 1 Chmara pieszych i pojazdów, która gęstniała na końcu Pól Elizejskich od strony placu Concorde, ze względu na paskudną pogodę poruszała się wolniej niż zazwyczaj tego popołudnia. Temperatura wahała się w okolicach zera, a porywisty wiatr siekł marznącym deszczem, który zamieniał się chwilami w kłęby śniegu, wirującego wzdłuż szerokiej alei. Była właśnie godzina szczytu i wydawało się, że całe miasto zanurzyło się w wielkiej śnieżnej mazi. Mimo to, nie bacząc na pogodę, garstka paryżan spacerowała w ogrodach Tuillries, chociaż żadna z restauracji nie wystawiła stolików na zewnątrz, ani też żaden sprzedawca nie otworzył swojego kramiku. Wysoki, dobrze ubrany mężczyzna z teczką w ręku wyszedł z ogrodów, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył szerokim chodnikiem w stronę starego, zdobionego sztukaterią czteropiętrowego budynku, którego dach wieńczyły nie tylko kominy, ale również gąszcz anten radiowych i kilka anten talerzowych łączności satelitarnej. Mosiężny szyld informował: AMBASADA STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI. – Dobry wieczór – odezwał się mężczyzna do żołnierzy Piechoty Morskiej pełniących służbę przy drzwiach wewnątrz holu. Wręczył teczkę jednemu z nich, drugiemu zaś podał swój amerykański paszport. – Chciałbym się widzieć z jakimś pracownikiem wydziału konsularnego. – Pan McGarvey? – spytał żołnierz studiujący paszport, który, jak wynikało z naszywki na lewej piersi, nazywał się Selkirk. – Zgadza się. Kirk McGarvey. Mieszkam tu, w Paryżu – powiedział mężczyzna, miło się uśmiechając. Był wysoki, dobrze zbudowany, rysy miał bardzo ostre, lecz był na swój sposób przystojny. W jego dużych, patrzących śmiało oczach igrały zielone błyski. Mówił z akcentem charakterystycznym dla wschodniego wybrzeża, prawie na pewno z Bostonu. – Czy pan wie, że ważność pańskiego paszportu wygasła? – spytał Selkirk, wskazując na datę. Mężczyzna skinął głową. – Właśnie dlatego tu jestem. Głupio wyszło, ale zupełnie to przeoczyłem. Ostatnio byłem w interesach w Brukseli przez parę dni i gdy przekraczałem granicę tuż obok Valenciennes, zwrócono mi na to uwagę. Pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak przyjdę tu i przedłużę paszport. W tym czasie drugi żołnierz, Danberg, przepuścił teczkę przez urządzenie prześwietlające i oddał ją właścicielowi. – Może pan zwrócić się z tym do kogokolwiek w ostatnim pokoju po prawej stronie – powiedział. – Ale proszę się pospieszyć. Dochodzi szósta i większość urzędników już poszła do domu albo właśnie szykuje się do wyjścia. – Rozumiem – powiedział mężczyzna, uśmiechając się – ale myślę, że wy, chłopaki, zostaniecie tu przez całą noc. Danberg pokręcił głową. – Nie proszę pana, kończymy służbę za kilkanaście minut. – No cóż, w takim razie opatulcie się ciepło. Na zewnątrz nie jest zbyt przyjemnie. – Jasne, proszę pana. Mężczyzna odwrócił się i ruszył przez obszerny hol, stąpając bezgłośnie po marmurowej podłodze. Wokół nie było żywego ducha. Budynek sprawiał wrażenie opustoszałego. W połowie długiego korytarza, skręcającego w prawo, minął wejście na klatkę schodową dokładnie w miejscu, gdzie – zgodnie ze studiowanym uprzednio planem budynku – powinna się znajdować. Kiedy doszedł do końca korytarza, zapukał do drzwi z matowego szkła i wszedł do środka. W poprzek sali ciągnął się kontuar. Za nim znajdowało się duże pomieszczenie, w którym stało sześć biurek, ale wszystkie oprócz jednego były już puste. Atrakcyjna młoda kobieta w sukni z czerwonej dzianiny, z narzuconym na ramiona białym szalem, do którego przypięła plastikowy identyfikator z nazwiskiem, rozmawiała z kimś przez telefon. Podniosła wzrok i, wyraźnie zaskoczona, zasłoniła dłonią słuchawkę. – W czym mogę panu pomóc? – spytała. Oprócz niej w biurze nie było nikogo. Jej czerwony płaszcz i torebka leżały na krześle, stojącym naprzeciwko zajmowanego przez nią biurka. – Chodzi o mój paszport – powiedział cicho. Coś tu było nie tak, ale musiał zaryzykować. – Powinien zostać przedłużony. – Czy to pilne? – Jeszcze nie – odparł mężczyzna. – Może byłoby lepiej, gdybym przyszedł jutro rano? – Chyba lepiej. – Od której pani pracuje jutro? – Od dziewiątej. – Doskonale – odparł mężczyzna. – A zatem do zobaczenia. Odwrócił się i wyszedł z biura. Na korytarzu nie było nikogo, kto mógłby zobaczyć, jak pospiesznie podąża do schodów i wchodzi na górę. Zdjął rękawiczki i płaszcz, a zanim dotarł na podest pierwszego piętra, przypiął sobie do brązowej marynarki identyfikator, podobny do tego, jaki nosiła kobieta z wydziału konsularnego. Identyfikator głosił, że był specjalnym asystentem ambasadora. Zarówno nazwisko jak i funkcja były, rzecz jasna, fałszywe, i gdyby kobieta z wydziału konsularnego wiedziała, kim naprawdę jest ten człowiek, uciekałaby teraz w popłochu, ratując życie. * * * Carley Webb odłożyła słuchawkę i wzięła z krzesła płaszcz i torebkę. Przed wyjściem z sali wydziału konsularnego sporządziła notatkę o wizycie mężczyzny, który musiał przedłużyć ważność paszportu, i położyła ją na biurku Cedrica Evansa. Twarz mężczyzny wydała się jej znajoma. Zapomniała wprawdzie spytać go o nazwisko, ale mniejsza z tym, przecież ma się zgłosić jutro rano. Ostatecznie nie należało to do jej obowiązków. Praca w wydziale konsularnym stanowiła jedynie przykrywkę dla zadań, które wykonywała dla paryskiego oddziału Centralnej Agencji Wywiadowczej. To stanowisko ciężko sobie wywalczyła i cieszyła się każdą chwilą przepracowaną w charakterze oficera operacyjnego Firmy. Wśród personelu ambasady było wiele kobiet, ale żadna z nich oprócz Carley Webb nie działała w terenie. Większość pracowała jako sekretarki, szyfrantki, a w kilku przypadkach jako tłumaczki. Paryska placówka CIA była największa w Europie, większa nawet od oddziału Firmy w Bonn, ponieważ tu właśnie następował proces porządkowania i weryfikacji informacji zebranych w Europie przed przekazaniem ich do Langley. Niektóre koleżanki miały jej za złe charakter pracy, a nawet wygląd. W wieku trzydziestu trzech lat Carley Webb utraciła swój niewinny dziewczęcy powab, zmieniając się w piękną kobietę, w pełni świadomą swoich wdzięków. Miała długą szyję, może nieco zbyt wydatne kości policzkowe i olbrzymie ciemne oczy. W odpowiednim oświetleniu można było wziąć ją za młodą Audrey Hepburn. Ostatnio Carley kończyła finalny etap tworzenia nowej siatki, opatrzonej kryptonimem ISKRA. Nawiązała kontakt i umiejętnie rozwijała znajomość z dwoma wysoko postawionymi urzędnikami z rosyjskiej ambasady. Jeden z nich był trzecim zastępcą paryskiego rezydenta KGB, a drugi – drugim zastępcą attache wojskowego. Obaj wyraźnie mieli na nią ochotę, do czego ich Carley oczywiście zachęcała, i obaj nic o sobie nie wiedzieli. Zaletą tej szczególnej siatki, oprócz oczywistych korzyści płynących z posiadania takich wtyczek w rosyjskiej ambasadzie, była możliwość bezustannej weryfikacji dostarczanych jej z dwóch różnych źródeł informacji. – Przyjdzie taki dzień, Carley, kiedy będą chcieli pójść z tobą do łóżka – ostrzegał ją szef placówki, Thomas Lord. Jeszcze do tego nie doszło, ale w przypadku Władimira Rudiczewa, pracownika KGB, moment ten szybko się przybliżał. – Poradzę sobie z tym we właściwym czasie – odpowiedziała Lordowi. – Może powinniśmy cię z tego wyłączyć. Stewart stopniowo przejąłby sprawę. – Jeszcze nie, Tom, proszę. Daj mi jeszcze w tym pobyć. Lord był dla Carley niczym brat, a raczej ojciec, od momentu, kiedy przysłano ją z Langley do Paryża. Uśmiechnął się. – Bądź tylko ostrożna, dziecinko. Czy możesz tyle przynajmniej dla mnie zrobić? – Oczywiście – obiecała. Jej przywiązanie do tego zadania wynikało jednoznacznie z poczucia dumy. Zaszła samodzielnie tak daleko i za nic nie chciałaby stracić ani kropelki z tego bezcennego strumienia informacji, nad którego uzyskaniem pracowała od początku. A zresztą, mówiła sobie, otulając się płaszczem, gdy szła korytarzem w stronę wyjścia, Rudiczew i Gurianow nie byli jej największym zmartwieniem. Miała zamiar podjąć wkrótce zupełnie inną decyzję, z pewnych względów nawet o wiele ważniejszą. Być może podejmie ją jeszcze tego wieczora. Chociaż z powodu paskudnej pogody prawie wszyscy pracownicy wyszli wcześniej do domu, Carley przypuszczała, że Lord wciąż jeszcze siedzi w swoim gabinecie. Popołudniowy serwis informacyjny wysyłany był via maszyny kodujące w postaci skondensowanego do kilku sekund przekazu około siódmej, i Thomas zawsze był pod ręką, żeby wprowadzić ostatnie poprawki lub usunąć część przygotowanego wcześniej materiału. Nazywał to precyzyjnym dostrajaniem. Carley przeszła przez główny hol i oddała swój identyfikator żołnierzom. – Dobranoc, panno Webb – powiedzieli. – Dobranoc – odparła, kierując się ku drzwiom, ale nagle rozmyśliła się i zawróciła. – Był tu wysoki, przystojny mężczyzna, który przyszedł w sprawie przedłużenia ważności paszportu. Czy macie jego nazwisko? W obawie przed atakami terrorystycznymi we wszystkich ambasadach Stanów Zjednoczonych na całym świecie zapisywano nazwiska interesantów i skrupulatnie sprawdzano ich bagaż oraz dokumenty. – Dopiero co objęliśmy służbę, proszę pani – powiedział jeden z żołnierzy Piechoty Morskiej. – Musiał się z nami rozminąć. Drugi żołnierz przekręcił książkę recepcyjną tak, że mógł odczytać ostatni zapis. – O, tu, ostatnia notatka. Nazywa się Kirk McGarvey. – Kirk jest tutaj? – zdziwiła się. – Nie widziałam go. Młody żołnierz wzruszył ramionami. – Tak tu jest zapisane, panno Webb. Skierowany do wydziału konsularnego o godzinie 17.58, teczka sprawdzona. – To zaledwie przed paroma minutami – powiedziała Carley, przeanalizowała kilka możliwości, ale odrzuciła je wszystkie. – Kto jeszcze przychodził tuż przed McGarveyem? – Henri Perigord, również do wydziału konsularnego, ale było to znacznie wcześniej, proszę pani, o 15.27. Carley pamiętała go. – Nikogo nie było pomiędzy nimi? – Nie, proszę pani. Czy coś nie tak? – Nie wiem – odparła Carley – ale mężczyzna, który zgłosił się do mnie o szóstej nie był tym Kirkiem McGarveyem, którego znam. – Czyżby ktoś podszył się pod niego? – Możliwe – powiedziała, spoglądając w stronę wind. – Powiedział, że wróci jutro rano. Sprawdzę to osobiście. – Czy coś możemy w tym czasie zrobić? Carley zajrzała do książki recepcyjnej. Obok nazwiska McGarveya pełniący uprzednio służbę żołnierz zanotował numer jego paszportu. To już było coś. Podniosła wzrok. – Jeżeli wróci jeszcze dzisiaj, zadzwońcie do mnie. Mam włączony pager. – Zrobi się – odpowiedział żołnierz. Carley odwróciła się i wyszła z ambasady. Możliwe, że ten, który skierował do niej mężczyznę, pomylił się wpisując nazwisko. Carley wydawało się to jednak nieprawdopodobne. Dręczyło to ją, gdy pokonując podmuchy zimnego wiatru spieszyła, by złapać taksówkę na ulicy Gabriel. Tajemniczy interesant rozpłynął się bez śladu. Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać do rana. Korytarz na drugim piętrze ambasady świecił pustkami, ale intruz słyszał wyraźnie wysoki pisk drukarki komputerowej rozlegający się gdzieś wyżej. Zatrzymał się na podeście schodów przez jakieś dwie sekundy. Większość dyplomatów i personelu już wyszła. Jednak centrum łączności Centralnej Agencji Wywiadowczej na trzecim piętrze było pełne ludzi, a nawet, być może, pozostało jeszcze w pracy kilku ważniejszych pracowników Firmy, przygotowując kolejny pakiet informacji przed wysłaniem ich o siódmej do USA. Była to jedna z wewnętrznych informacji, o której wiedziało niewielu ludzi, nie żaden tam sekret, po prostu nikt tego nie rozgłaszał. * * * – Dywersja, Arkasza, oto czego nam trzeba – powiedział mu generał podczas ostatniego spotkania w Trypolisie. – Zostałeś wybrany przeze mnie do tej roboty. Zamierzam ponownie skorzystać z twoich kwalifikacji. Zupełnie jak za dawnych lat. Tylko że tym razem nikt nie będzie podejrzewał, że to ty. Wszyscy myślą, że nie żyjesz. Generał Didienko był wysokim mężczyzną o posturze niedźwiedzia, czarnych gęstych włosach, krzaczastych brwiach a’la Breżniew, miał szerokie czoło Sybiraka i ogorzałą cerę. – Paryż – kontynuował – będzie, jak sądzę, dobrym miejscem do rozpoczęcia działań. Potem Rzym, może Bonn, Lizbona, a na końcu Bruksela. – Generał uśmiechnął się. Nie był to bynajmniej przyjacielski uśmiech. – Te wszystkie szczegóły pozostawiam tobie. Jeżeli tylko będziesz potrzebował informacji, w każdym mieście czeka na ciebie kontakt. Z Paryżem włącznie. Spacerowali wzdłuż plaży we wschodniej części miasta, z obstawą Didienki podążającą z tyłu za nimi, w odległości, w której mogli swobodnie rozmawiać. Bryza wiejąca znad Morza Śródziemnego była chłodna, ale przyjemna. – Poradzisz sobie z tym zleceniem? – spytał generał. Krążyły plotki, że jego pozycja w Moskwie była poważnie zagrożona. Jeśli nawet tak było, to pewna siebie twarz nie zdradzała żadnych obaw. – Dywersja, w jakim celu? – spytał łagodnym głosem mężczyzna, który w Paryżu podszywał się pod McGarveya. – Czy dasz sobie z tym radę? – nalegał generał, ignorując zadane mu pytanie. – Owszem, poradzę sobie – skinął głową mężczyzna – ale przede wszystkim proszę powiedzieć mi, co pan naprawdę planuje, towarzyszu generale. Nie jesteście Baranowem. – Nie – zgodził się Didienko. – Ty również nie jesteś już zabawką w jego dłoniach. – Uśmiechnął się ponownie i wziął go za rękę. – No dobrze, Arkasza, powiem ci wszystko, co tylko zechcesz wiedzieć. Po prostu wszystko. Wtedy zrozumiesz, czemu wybrałem właśnie ciebie. * * * Intruz wyszedł z klatki schodowej, przeszedł spiesznie przez korytarz i wszedł do jednego z pokojów, zamykając za sobą drzwi na klucz. Prawie wszystkie operacje CIA zostały ulokowane na trzecim piętrze, co ułatwiało ochronę, również elektroniczną. Na korytarzu trzeciego piętra stali uzbrojeni pracownicy Firmy pilnujący drzwi od klatki schodowej i wind. W początkowym okresie planowania akcji stanowiło to dla niego poważną przeszkodę. Nie było możliwości, aby swobodnie poruszać się po trzecim piętrze. Nawet gdyby udało mu się przeniknąć do wewnątrz, prawdopodobnie nie wymknąłby się żywy z budynku, a przynajmniej zostałby zauważony i śledzony. Położył płaszcz i rękawiczki na biurku w małym pomieszczeniu, potem zdjął marynarkę i krawat, i również odłożył je na bok. Następnie wyjął z kabury pod pachą pistolet Walther PPK, nakręcił tłumik na lufę, położył broń na biurku, po czym zdjął kaburę i zaczął rozpinać koszulę. Centrum łączności znajdowało się dokładnie nad tym właśnie biurem. W tej chwili pracowało tam co najmniej tuzin techników i operatorów urządzeń, nie mówiąc już o precyzyjnym sprzęcie szyfrującym i łącznościowym wartym kilka milionów dolarów. Po drugiej stronie budynku, również na trzecim piętrze, mieściły się zabezpieczona przed podsłuchem sala konferencyjna oraz biura szefa placówki, Thomasa Lorda i jego zastępcy, Boba Gravesa. Obaj byli wyjątkowo zdolnymi ludźmi, niezbędnymi wręcz dla paryskiego oddziału CIA. Bez nich wszystkie operacje Firmy w całej Europie kulałyby przez dłuższy czas. Ktoś z zewnątrz nacisnął klamkę, usiłując otworzyć drzwi. Intruz, cofając się w ciemny kąt, pochwycił pistolet i przesunął bezpiecznik. Pokój rozjaśniało jedynie światło wpadające przez szczelinę pod drzwiami. W chwilę potem klucz zazgrzytał w zamku i drzwi otworzyły się. Starszy, siwy, przygarbiony człowiek o wydatnym, obwisłym brzuchu wszedł do pokoju i zapalił światło. Był sam. W pierwszej chwili nie bardzo pojmował, co widzi: leżące na biurku ubranie, mężczyznę w kącie. Ale zaraz potem zaczął się wycofywać, unosząc w obronnym geście lewą rękę; Rosjanin strzelił mu w twarz, pocisk trafił starszego mężczyznę w lewe oko, a impet częściowo wypchnął ciało na korytarz. Intruz nie spodziewał się, że ktokolwiek się tu pojawi. Starszy człowiek nie miał o tej porze nic do roboty na drugim piętrze. Morderca podbiegł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Nikogo nie było. Wyglądało również na to, że nikt niczego nie słyszał. Żadnych oznak alarmu. Pospiesznie wciągnął ciało z powrotem do pokoju. Na wypadek, gdyby ktoś w ciągu paru najbliższych minut tędy przechodził, zabójca wytarł chusteczką rozpryśniętą na korytarzu krew i płyn rdzeniowo-mózgowy. Następnie zamknął drzwi na klucz, zgasił światło i głęboko zaczerpnął powietrza, by się choć trochę odprężyć. To był głupi błąd, który mógł zaważyć na powodzeniu misji. Teraz ktoś może poszukiwać tego mężczyzny. Trzeba się pospieszyć. Rosjanin uśmiechał się ponuro sam do siebie, zdejmując koszulę i odrywając taśmę mocującą co jego piersi i boków pięć kilogramów plastycznego materiału wybuchowego C4. 2 Bar w hotelu „Inter-Continental”, znajdującym się opodal placu Concorde, był zatłoczony, ale ze względu na stosunkowo wczesną porę, w przylegającym do baru pomieszczeniu z grillem zajętych było niewiele miejsc. Przy stoliku w kącie sali trzech mężczyzn butelką wina skracało sobie oczekiwanie na posiłek. Kelner krążył w stosownej odległości. Najstarszym z trójki był Horst Höhner, liczący sobie sześćdziesiąt osiem lat. Przyleciał na weekend z Wiednia i strawił dwa dni na dostarczaniu informacji dotyczących niejakiego Muellera Leitnera, strażnika z obozu koncentracyjnego, który, według opinii ludzi Simona Wiesenthala, żył w Paryżu jako emeryt. Höhner był zupełnie pozbawiony włosów na całym ciele. Ten stan był spowodowany chemicznymi eksperymentami, jakie przeprowadzano na nim w latach 1941-1943 w Dachau. Ponieważ nie miał włosków w nozdrzach, zawsze wkładał tam sobie odrobinę waty, która spełniała rolę filtra zatrzymującego kurz. A z braku rzęs stale mrugał oczami, broniąc się przed kurzem. Nosił, rzecz jasna, perukę, co przy braku brwi nadawało mu osobliwy wygląd. Ale umysł miał otwarty, a doświadczenia, jakich doznał z rąk hitlerowców, nie wywołały w nim, tak jak u wielu innych, zgorzknienia. Stał się natomiast człowiekiem pełnym determinacji. – Musimy działać z wielką ostrożnością, Horst – ostrzegał go jego francuski gospodarz, Maurice Gavalet. Powtarzał to samo od wczoraj. – Nie obchodzi mnie, jak bardzo ten Leitner czy Mann, czy jak tam się nazwał po wojnie – jest cenny dla Francji. Jego dobre uczynki nie mogą wymazać zbrodni przeciwko ludzkości, jakich dopuścił się w Oświęcimiu i gdzie indziej. Zbrodni, które popełniał również na Francuzach. Co, jak sądzę, będę mógł udowodnić, żeby pozbawić cię wszelkich wątpliwości. I niekoniecznie byli to Żydzi. Niektórzy z nich należeli do Resistance. Współpracę z grupą Wiesenthala, gdy tylko trop łowców nazistów prowadził ich na terytorium Francji, zlecano zazwyczaj Gavaletowi z Deuxieme Bureau. Pracował już z Höhnerem w paru sprawach, których finał nie zawsze układał się po myśli rządu francuskiego. Szanował jednak Austriaka nie tylko za jego upór, ale również za niezaprzeczalną inteligencję i pewnego rodzaju staromodny wdzięk. – Nie o to chodzi, mój stary. To, jak wspominałem na początku, kwestia niepodważalnej identyfikacji. – Mann to Leitner – oświadczył Höhner. – Nie jestem tego taki pewien – odparł łagodnie Gavalet. Trzeci z mężczyzn siedzących przy stole, o wiele młodszy od pozostałych, nazywał się Carleton Reid i był pracownikiem ambasady amerykańskiej, gdzie oficjalnie pełnił funkcję szefa ochrony. Ale zarówno Gavalet, jak i Höhner wiedzieli doskonale, że Reid w rzeczywistości jest agentem CIA. Poproszono go o pomoc, bowiem Höhner był przekonany, że Leitner pracował w Stanach Zjednoczonych od roku 1946 aż po wczesne lata sześćdziesiąte, kiedy to wyemigrował do Francji. Dorobił się już milionów na handlu nieruchomościami i hojnie obdarowywał szpitale, oraz uniwersytety. – Nie ma mowy, aby powiedzieć coś pewnego wyłącznie na podstawie studiowania starych dokumentów – powiedział Reid. Amerykanin był w szkole średniej filarem drużyny piłkarskiej. Do tej pory zachował atletyczną sylwetkę i młodzieńczą chęć rywalizacji. – Mogły zostać, po pierwsze, sfałszowane. Czy chce pan napiętnować, najprawdopodobniej niewinnego, człowieka? Höhner lubił Amerykanów za te ich cechy, które większości Europejczyków wydawały się trudne do przyjęcia: bezceremonialność i coś, co pojmował jako naiwność. Sądzili, że wszystko da się naprawić i często się im to udawało. W pewnym sensie, on sam był taki jako dziecko... dopóki nie zapłonął jego świat. Ale tym razem poczuł pewną niechęć do Reida. – W obozach koncentracyjnych pełno było niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci – wycedził. – Jest jednak sposób na upewnienie się – kontynuował Reid. – Jak pan wspomniał, Leitner spłodził przynajmniej tuzin dzieci z więźniarkami. – Te informacje są ściśle tajne... – Wysłuchaj go jednak, Horst – przerwał mu Gavalet. – Proszę cię. – Niektóre z tych dzieci musiały przeżyć obóz i sądzimy, że wasi ludzie wiedzą, gdzie one się znajdują. – I co z tego, panie Reid? Czy spodziewa się pan, że się zgłoszą, i w jakiś cudowny sposób zidentyfikują swojego ojca? – Owszem, w rzeczy samej tego się właśnie spodziewam. Höhner był wstrząśnięty. – Co, na miłość Boską, chce pan przez to powiedzieć? – Potrzebujemy jedynie próbki krwi któregokolwiek z nich. Któregoś z potomków Leitnera. – Czy sądzi pan, że na podstawie próbki krwi uda się stwierdzić, czy Mann jest rzeczywiście Leitnerem? To nie dowiedzie niczego. – Grupa krwi nie – wyjaśnił Reid. – Ale porównanie kodu DNA we krwi wystarczy. Pomyłka wykluczona. Będziemy mieli stuprocentową pewność. Höhner nie odpowiedział. To była nowa gałąź nauki. Może jednak jego żona miała rację. Może należało już o wszystkim zapomnieć, a przynajmniej przejść w stan spoczynku. Zdobył się na słaby uśmiech. – Chcemy z tobą współpracować, Horst – odezwał się Gavalet. – Uwierz mi, kiedy mówię, że jest nowa metoda, jedyna droga pozwalająca mieć pewność, że nie wsadzimy do więzienia niewinnego człowieka. W tym momencie znów pojawiła się ona. Stała w drzwiach. Höhner nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jęknął i pokręcił głową. – Co ci jest, Horst? – spytał zaniepokojony Gavalet. – Źle się czujesz? O co chodzi? – To ona – odparł Höhner. – Najwyraźniej przyjechała za mną aż z Wiednia. Gavalet i Reid odwrócili się i dostrzegli bardzo zdenerwowaną kobietę, która ruszyła ku nim. Ubrana była w płaszcz przeciwdeszczowy, wyrzucony na ciemną spódnicę biały sweter i wysokie czarne buty. – Kim ona jest? – spytał Reid. – Nie uwierzycie, ale to Maria Schimmer, argentyńska łowczyni skarbów – odparł Höhner. – Co? – spytał rozbawiony Gavalet. – Schimmer? Czy jest z pochodzenia Niemką? – Jej dziadek był prawdopodobnie generałem Abwehry. Wyjechał do Argentyny z żoną i synem, porucznikiem marynarki. – Czy ścigałeś ich? – Nie. To byli zwykli żołnierze – ani gorsi, ani lepsi od innych. – Co ona od ciebie chce? – zapytał Reid. – Poczekaj tylko chwileczkę, bo zanim uda mi się ją spławić, sama wszystko ci powie. Możesz mi wierzyć, powie ci wszystko. – Guten Abend, Herr Höhner – kobieta odezwała się niskim, nieomal męskim głosem z wyraźnym południowoamerykańskim akcentem. – Proszę mówić po angielsku – zażądał Höhner. – To język, który znają wszyscy obecni przy tym stole. Czego pani chce ode mnie, panno Schimmer? Kobieta obrzuciła Gavaleta i Reida uważnym spojrzeniem. – Pańskiej pomocy, panie Höhner. Tak jak i przedtem. Pomyślałam sobie, że skoro jest pan z dala od zatęchłego biura w Wiedniu, mógł pan zmienić zdanie. – Nie zmieniłem. Nie ma też nic takiego, co mógłbym lub powinienem dla pani zrobić... – Wie pan, że nie rezygnuję tak łatwo – powiedziała, uśmiechając się lekko kącikami zmysłowych ust. Zdjęła chustkę. Miała długie włosy, upięte w węzeł na karku, o tak głębokim odcieniu brązu, że wydawały się niemal czarne. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe i szlachetna linia brwi, nadawały jej arystkratyczny wygląd. Widać też było, że ostatnio przebywała dużo pod zwrotnikowym słońcem. – Na pewno nie – odparł Höhner. – Ale marnuje pani tylko swój czas... mój zresztą również. – Szkoda czasu na takie dzielenie włosa na czworo... – zorientowała się, że strzeliła gafę. – Przepraszam. – W czym właściwie należy pani pomóc, panno Schimmer? – spytał Reid. Obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem. – Usiłuję odnaleźć okręt podwodny. Reid otworzył usta, ale nic nie powiedział. – Pozwolę sobie przedstawić moich towarzyszy – powiedział szarmancko Höhner. – Panna Maria Schimmer – Carlton Reid, szef ochrony ambasady amerykańskiej, tu, w Paryżu. A to Maurice Gavalet, znany mi od lat oficer policji francuskiej. Reid i Gavalet podnieśli się i uścisnęli jej dłoń. – Jestem zaintrygowany, mademoiselle – rzekł Gavalet. – Czy przyłączy się pani do nas? – Prosimy – powiedział Reid. Spoglądał na Marię z wyraźną ciekawością. Maria spojrzała na Höhnera, który z kwaśną miną w końcu skinął przyzwalająco głową. – Być może nie mogę zaoferować pani żadnej pomocy, młoda damo, ale z pewnością nie odprawimy stąd pani głodnej. – Gradas – odrzekła, uśmiechając się ciepło, gdy Reid zdejmował jej płaszcz, a Gavalet skinął na kelnera, by przyniósł nakrycie i kieliszek. Gdy już wszyscy usiedli, Höhner napełnił jej kieliszek winem. – Panna Schimmer pragnie odnaleźć niemiecki okręt podwodny, którego kapitanem był – jak twierdzi – jej dziadek, a który zaginął podczas tajnej misji u brzegów Argentyny pod koniec wojny. Wierzy, że moje wpływy w niektórych środowiskach mogłyby pomóc w jej poszukiwaniach. – Mam podstawy przypuszczać, że okręt po przebyciu Atlantyku został zatopiony na wodach argentyńskich przez amerykański okręt patrolowy lub wpadł na minę – powiedziała Maria. – Chciałabym odnaleźć okręt mojego dziadka i... jego ciało. – Wszystkie dane na ten temat powinny znajdować się na mikrofilmach w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie – zauważył Reid. Höhner powstrzymał lekki uśmieszek. – Panna Schimmer nie jest naukowcem. A zwoje mikrofilmów są raczej odstraszające. – I tak prawdopodobnie niczego tam nie ma – wyjaśniła Maria. – Ale jakieś dane powinny być we Freiburgu, zawarte w przesłuchaniach kadry dowódczej marynarki wojennej. – Myślałem, że dane dotyczące nazistów są przechowywane w Berlińskim Centrum Dokumentacji – powiedział Gavalet. – Ale nie dokumenty marynarki – odparła Maria. – Przechowują je we Freiburgu. – Czy oglądała je pani? – spytał Höhner. – Chciałam spróbować – zauważyła. – Ale te dane udostępniane są tylko uczonym, ludziom takim jak pan. Więc jak pan widzi, jest pan teraz moją ostatnią szansą. – Byłem we Freiburgu – powiedział Höhner. – Jak tylko opuściła pani Wiedeń. Pani dziadek, Hermann Schimmer, jeśli idzie o ścisłość, był rzeczywiście generałem Abwehry. Wiosną roku 1945 uciekł do Argentyny ze swoim synem, a pani ojcem, porucznikiem marynarki Joachimem Schimmerem. Żaden z nich nie służył na niemieckich okrętach podwodnych. Maria spojrzała na kieliszek z winem, który trzymała w dłoni. – I sprawdził pan również w Berlinie. – Owszem. – Okłamałam pana – przyznała niechętnie. – Na to wygląda – stwierdził grzecznie Höhner. Spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach. – Joachim był moim ojczymem. Adoptował mnie w sześć miesięcy po tym, jak mój prawdziwy ojciec zginął w wypadku samochodowym. – Jak się nazywał pani prawdziwy ojciec? – spytał Höhner. – Rolph Reiker. Przybył do Argentyny wraz z moją babką po zakończeniu wojny. Spodziewali się zastać tam mego dziadka. – Kapitana okrętu podwodnego? – spytał Reid. Maria skinęła głową. – Ernsta Reikera. Ale on nigdy się nie odnalazł. Babka umarła dwa lata później na zapalenie płuc, a ojciec ożenił się z Argentynką, moją matką, która zmarła rodząc mnie. – A kiedy zginął pani ojciec? – dopytywał się Reid. – W 1970 roku. Miałam wtedy szesnaście lat. Höhner patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy. – Czemu wtedy nie powiedziała mi pani prawdy? Maria na chwilę zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, były wilgotne. – Ponieważ wtedy pan wyrzuciłby mnie ze swego biura. – A to dlaczego? – łagodnie zapytał Höhner. – Mój dziadek, jak już mówiłam, był dobrym człowiekiem. Ale mój ojciec nie. On był mordercą. Płatnym zbirem. – Na czyich usługach? – ledwo dosłyszalnym szeptem spytał Höhner. – Byłych nazistów. – A kogo zabijał ten... potwór? – Żydów – odparła Maria. Höhner odwrócił wzrok. – Pani ojciec był bardzo złym człowiekiem. Znam to nazwisko, ale minęła dłuższa chwila, zanim zorientowałem się o kogo chodzi. – Jak więc pan widzi, potrzebuję pańskiej pomocy. – Nie pomogę pani – szepnął Höhner, znów spoglądając na dziewczynę. Powieki drgały mu nerwowo. – Proszę nie budzić upiorów, panno Schimmer... a nazywa się pani Schimmer, nie Reiker. Proszę to zapamiętać. To może pewnego dnia uratować pani życie. A teraz proszę już odejść. 3 Mężczyzna, który podawał się za McGarveya podzielił materiał wybuchowy na dwa duże kawałki. Jeden z nich odłożył na bok, potem przyciągnął niewielkie biureczko pod okno w rogu pokoju i wszedł na blat. Pracując szybko, lecz precyzyjnie, wcisnął plastik w róg pod sufitem. Ciastowata masa ugniatała się bardzo łatwo, ponieważ przez kilka godzin była przyklejona do ciała mężczyzny i zdążyła się rozgrzać. Z przestudiowanych przezeń uprzednio planów budynku wynikało, że właśnie w tym miejscu przebiega, od piwnicy aż po dach, wzmocniony odcinek ściany nośnej. Był to jeden z węzłów podtrzymujących stropy z piętrem, na którym znajdowało się centrum łączności. Wybuch nie tylko wyrwie olbrzymią dziurę w podłodze trzeciego piętra, ale również podetnie wspierający ją fragment ściany, przez co zawali się tylna część budynku. Znajdujące się wyżej piętra również runą, zgniatając po drodze wszystko i wszystkich. Ta sama koncepcja, którą wykorzystano przy ataku na koszary amerykańskiej Piechoty Morskiej w Bejrucie. Był przy tym obecny. Niezwykłe brutalna, lecz bardzo owocna akcja. Zniszczenie centrum łączności oraz śmierć szefa paryskiej placówki CIA i jego zastępcy, stanowić będzie dla Arkadija swego rodzaju przyjemność, podobnie jak operacje, które zamierzał przeprowadzić przeciwko placówkom Firmy w Rzymie, Bonn i Lizbonie. Plan generała Didienki był błyskotliwy i zuchwały. Należało go koniecznie zrealizować. Wiedział doskonale, dlaczego niezbędne są akcje dywersyjne, skupiające uwagę Zachodu na tej części świata. Ułożył sobie jeszcze jeden, dodatkowy, o wiele bardziej podniecający go osobiście wariant planu. Nie miało to oczywiście żadnego związku z Didienką, ale nic na świecie nie zdołałoby powstrzymać Arkaszy od wprowadzenia go w życie. To mu się należało. McGarvey. Nazwisko, które wryło mu się w świadomość tak mocno, że w końcu wyżłobiło w jego psychice głęboką bruzdę. Ten człowiek musi umrzeć. Ale sposób, w jaki zostanie na nim dokonana egzekucja, jej czas i miejsce oraz to, czyj palec czy też czyje palce, nacisną spust, zamykając ostatecznie sprawę McGarveya, stanowiły problem, na rozwiązanie którego on, Arkadij Aleksandrowicz Kurszyn, poświęcił prawie pełne ostatnich szesnaście miesięcy. Przewrotny los nie oszczędza nikogo. W końcu sam się o tym przekonał. Kiedy ładunek plastiku znalazł się już na swoim miejscu, Arkadij wyjął z teczki aparat fotograficzny i szybkim ruchem wyjął z niego dwa przedmioty wyglądające jak najzwyczajniejsze baterie. I były nimi naprawdę, ale spełniały zarazem rolę miniaturowych odbiorników radiowych i detonatorów. Osadził jeden z detonatorów w plastiku, następnie szybko się ubrał, upchnął pozostałą część ładunku wybuchowego do teczki, a drugi zapalnik włożył do kieszeni. Nie zważając na leżące na podłodze ciało, Kurszyn uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. Jeszcze nie pojawił się nikt, by sprawdzić, co się stało ze starszym mężczyzną. Ale pewnie wkrótce ktoś się pojawi. Kurszyn spojrzał na zegarek. Przebywał w budynku niecałe dziesięć minut. Na wykonanie zadanie wyznaczył sobie dwanaście. Pozostało mu więc nieco ponad dwie minuty. Zamknął za sobą drzwi i przebiegł korytarzem na wschodnią stronę gmachu. Tam wytrychem otworzył drzwi prowadzące do o wiele większego biura. Należało do szefa Działu Handlowego ambasady i składało się z sekretariatu i gabinetu. W gabinecie, tak jak poprzednim razem, przysunął biurko do rogu i znów założył ładunek plastiku pod sufitem, w miejscu, w którym schodziły się dwie ściany, zewnętrzna i wewnętrzna. Tu również znajdowała się ściana nośna. Oprócz tego, prowadził tamtędy przewód gazowy, zasilający ulokowaną na czwartym piętrze kuchnię. Kuchnia z kolei znajdowała się dokładnie nad gabinetem szefa paryskiej placówki CIA. Z nim zaś sąsiadował jego zastępca. Po wciśnięciu detonatora w ładunek, Arkadij zszedł z biurka i znów spojrzał na zegarek. Nie minęła nawet minuta. Teraz sięgnął oburącz do nasady karku i wbijając palce w skórę rozerwał ją tak gwałtownie, że powstało przy tym coś w rodzaju bezkrwawej blizny. Z lekkim sykiem odkleiła mu się od twarzy lateksowa maska. Zdjąwszy ją, cisnął w kąt. Następnie wyjął z kieszeni małe papierowe pudełeczko i delikatnie otworzył je na biurku. Z pudełka wydobył maleńką fiolkę i odkorkował ją. Fiolka zawierała odrobinę krwi. Arkadij pokropił jawią prawą dłoń i opuszki trzech palców, po czym dotknął zakrwawioną dłonią biurka, ściany, włącznika światła, a na końcu gałki u drzwi. Zanim wyszedł, zerknął jeszcze na plastik pod sufitem i uśmiechnął się. Korytarz wciąż był pusty. Włożył płaszcz, rękawiczki i z teczką w ręku zbiegł na parter. Tam odczekał dwie sekundy na podeście, by w końcu spokojnie zejść do piwnicy, gdzie mieściły się pomieszczenia gospodarcze, obsługujące większość personelu ambasady. Kuchnia, zgodnie z tym, czego się spodziewał, choć oświetlona była pusta. Po godzinach pracy rzadko przygotowywano tu jakieś posiłki. Arkadij cofnął się w stronę wind, towarowej i osobowej, ulokowanych we wschodnim skrzydle budynku, gdzie wytrychem otworzył stary zamek w jakichś drzwiach. Zajęło mu to parę sekund, a gdy już znalazł się na bocznej uliczce, oddalił się w dżdżysty zmierzch. Szedł, pochyliwszy się przed lodowatym wiatrem zupełnie niczym zwyczajny, zdążający do domu przechodzień. 4 Allan Berringer, drugi zastępca Sama Voughana – szefa analityków paryskiej placówki CIA, nacisnął brzęczyk w stalowych drzwiach prowadzących do centrum łączności, mieszczącego się na trzecim piętrze ambasady. Allan był młodym mężczyzną przed trzydziestką, niedawno ukończył ochotniczą służbę w lotnictwie wojskowym, dokąd trafił prosto ze szkoły, i musiał jeszcze nauczyć się cierpliwości. Nacisnął brzęczyk po raz drugi i trzeci. – No chodźże już – mruknął pod nosem. Przyniósł cienką teczkę opatrzoną napisem ŚCIŚLE TAJNE. Światło w umieszczonym na wysokości wzroku wzierniku przygasło i po chwili zabrzęczał elektryczny zamek. Wejście do centrum łączności było możliwe dopiero po osobistym zidentyfikowaniu przybysza. – Zestarzejesz się jeszcze przed trzydziestką, Allanie – powiedziała mu z uśmiechem Susan Steiner. Susan, jedna z szyfrantek, która wraz z dwójką dzieci mieszkała w Paryżu, była starsza od niego dokładnie o rok. Rozwiodła się przed ośmioma miesiącami i traktowała Berringera nieco lekceważąco. – Już jestem stary – powiedział, wręczając jej teczkę. – Przysyła ci to Bob. Te dokumenty powinny zostać dołączone do transmisji. – Zaczekaj chwilkę, zaraz przybiję ci godzinę – odparła. Było to potwierdzenie otrzymywanych przez nią oficjalnych dokumentów, z których musiała się potem rozliczyć. Berringer odszedł od wnęki przy drzwiach wejściowych i rzucił okiem ponad szybą z matowego szkła do wnętrza centrum operacyjnego. – Masz – rzekła Susan. Odwrócił się ku niej i wziął pokwitowanie. – Gdzie jest Sam? Myślałem, że siedzi tutaj. Susan spojrzała na zawieszony na ścianie ogromny zegar. – Wyszedł parę minut temu. Powiedział, że zaraz wróci. – To dziwne. Czy mówił, dokąd idzie? – Zdaje się, że piętro niżej, do swego biura. Mówił, że czegoś stamtąd potrzebuje. – Powiedz mu, żeby zadzwonił do Marudy, jak tylko wróci – poprosił Berringer. Maruda, to było przezwisko szefa oddziału. – Może lepiej byś go poszukał. Wiesz, jak się czasem tam zasiedzi. – Powinien pójść na emeryturę już dziesięć lat temu – kręcąc głową powiedział Berringer. – Tylko że jest on mądrzejszy od nas wszystkich do kupy wziętych. – To prawda! Berringer wyszedł z centrum łączności i ruszył w stronę sali konferencyjnej, ale przemyślał sobie to jeszcze raz. – A do diabła – mruknął i zawrócił do wyjścia na klatkę schodową. Wiek Sama Vaughana stanowił tajemnicę dla pracowników ambasady, znały go jedynie kadry, ale nie wolno im było tego ujawniać. Według najnowszych typowań kolegów, „starszy pan”, jak go nazywano, dobijał do siedemdziesiątki. Berringer przypuszczał jednak, że Sam miał co najmniej siedemdziesiąt pięć lat. Mówiono, że Vaughan był jednym ze starych kumpli Allena Dullesą, szefa działającego w czasie drugiej wojny światowej OSS, i ważną szychą w pierwszych latach istnienia Agencji, kiedy to wraz z Wallacem Mahoneyem pomagał w utworzeniu Sekcji Analitycznej CIA, nazwanej potem Wywiadem. – Chłopcze – zwykł był mawiać Vaughan. – Uważaj na elementy odbiegające od normy, znajdujące się w splotach tej tkaniny, którą uważasz za otaczającą cię rzeczywistość, a wtedy będziesz dobrze przygotowany do polowania na czarne charaktery. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Berringer uczył się tego od pierwszego dnia. Na papierze łatwo grupowało się dziwne rzeczy w odpowiednim porządku: jabłka, pomarańcze, młotki, gruszki, banany. Ale w rzeczywistości było o wiele trudniej wyciągnąć właściwy wniosek z zachowania różnych kontaktów, by zakwalifikować ich jako agentów, wtyczki, podwójnych agentów lub źródło fałszywych informacji. Sekcje CIA w Bonn i Berlinie przeżywały trudne chwile, chcąc zachować swoją pozycję w nowych Niemczech. Nikt nie wiedział, kto jest po czyjej stronie. Taka sytuacja mogła tam trwać całymi latami. Tu, w Paryżu, wcale nie było łatwiej. – Jesteśmy ostateczną instancją – powiedział mu kiedyś Vaughan. – Cały ten europejski chłam jest przesiewany przez nas przed przekazaniem do Langley. W ciągu tych paru miesięcy, jakie Berringer spędził w Paryżu, przytrafiły mu się dwie rzeczy. Po pierwsze, zaczął się dopatrywać jakiegoś sensu w całej tej robocie. Było to jak przysłowiowe światełko w mroku tunelu. Po drugie, poczuł niezwykły szacunek i prawdziwą sympatię do „starszego pana”. Spod drzwi biura Vaughana nie sączyło się wprawdzie światło, ale ponieważ nie były zamknięte na klucz, Berringer wszedł i wcisnął włącznik. – Sam... – zaczął, ale głos ugrzązł mu w gardle. Tuż za progiem na plecach leżał Vaughan, a pod lewym uchem utworzyła się kałuża krwi zmieszanej z płynem mózgowym. – O Chryste, Chryste Przenajświętszy – wyszeptał Berringer, czując jak nagle w ustach i przełyku gromadzi mi się nadmiar śliny. Z trudem zachowywał jasność myślenia. Nie był agentem działającym w terenie. Agenci przezywali takich jak on jajogłowymi. No cóż, w końcu jajogłowi krwawią tak samo jak inni ludzie. Berringer chciał krzyczeć, ale poruszanie się, mówienie czy jakiekolwiek inne działanie przychodziło mu z najwyższą trudnością. To była jedna z tych rzeczy, o której zawsze mówił mu Sam. – Nie stój tak, dzieciaku – powiedziałby w takiej sytuacji Vaughan. – Wytrząśnij ten ołów z dupy. Berringer niezgrabnie pochylił się nad ciałem Vaughana, próbując wymacać puls na szyi, chociaż wiedział doskonale, że niczego nie wyczuje. I rzeczywiście tak było. Uważając, by nie wdepnąć w kałużę krwi, Allan podniósł słuchawką stojącego obok telefonu i w tym samym momencie zdał sobie sprawę, że dotykając czegokolwiek w pokoju mógłby zniszczyć jakieś dowody rzeczowe, ale już było za późno. A poza tym wydawało mu się, że biurko zostało przesunięte w inne miejsce. Berringer połączył się z szefem paryskiej stacji, znajdującym się w sali konferencyjnej piętro wyżej, w tym samym momencie, w którym dostrzegł w rogu nad sobą ładunek plastiku. – Chryste – wykrztusił – Jestem w pokoju Sama. Sam nie żyje, a nade mną jest bomba przymocowana do sufitu. Wydaje mi się, że to plastik... Zanim dosłyszał, co krzyczy do niego Lord, Allan rzucił słuchawkę i wszedł na biurko. Był wystarczająco blisko, by dostrzec zapalnik wystający z bezkształtnej masy. Sięgnął po niego drżącymi rękami, ale wahał się jeszcze przez chwilę. To urządzenie mogło być uruchamiane zegarowo albo reagować na dotyk. – Chryste – jęknął ponownie i wyrwał detonator z masy wraz z przylepionymi doń paroma gramami plastiku. Kurszyn stał w ciemnościach przy ulicy Faubourg Saint Honore, zaledwie przecznicę od ambasady, i widział, co się tam stało. Z tego miejsca mógł dostrzec jedynie bok i tylny róg budynku. W oknie pomieszczenia znajdującego się tuż pod centrum łączności świeciło się światło. Ktoś odkrył już zwłoki i również, bez wątpienia, ładunek wybuchowy. Deszcz zamienił się w śnieg i, mimo że paryska zima była o wiele łagodniejsza niż w jego rodzinnej Jakucji, policzki zaczęły drętwieć mu od chłodu. Pomimo złej pogody natężenie ruchu wcale nie malało. Pojawiło się też więcej przechodniów. Nie miało to jednak dla niego większego znaczenia. Popełnił błąd w swych kalkulacjach. Źle wyliczył czas potrzebny do wykonania zadania i poczuł się jak gówniarz. Nastawił schowany w kieszeni nadajnik na pierwszy ładunek i włączył go. W chwilę później wcisnął guzik detonatora, ale nic się nie stało. Zmrużył oczy. Nacisnął jeszcze raz. Nie było żadnej eksplozji, żadnego huku ani błysku płomieni, a tylna część budynku nie obróciła się w gruzy. Docierały do niego jedynie przytłumione przez padając śnieg odgłosy ruchu ulicznego, przedzierające się przez otulającą go mgłę. – Naciśnijcie guzik i wynośmy się stąd do diabła, pułkowniku – powiedział podchodząc do niego z tyłu Stiepan Bokariew. Człowiek numer cztery w hierarchii KGB radzieckiej ambasady w Paryżu, a zarazem kontakt Kurszyna. Wybrał go generał Didienko. Nie był tak beznadziejny, jak inni oficerowie KGB, z którymi przyszło pracować Kurszynowi, ale jemu również brakowało wyobraźni. Kurszyn siłą woli pohamował wściekłość. – Już uruchomiłem pierwszy. – Co...? Ale nie było żadnego wybuchu – powiedział z niedowierzaniem Bokariew. – Najwyraźniej ktoś odkrył moją robótkę w pierwszym biurze. Popatrz sam, świeci się tam w oknie. Bokariew wbił wzrok w tył budynku amerykańskiej ambasady, kiepsko widoczny z powodu padającego śniegu. – Cholera – mruknął. – Rzeczywiście. Odpal drugi ładunek. Zobacz, tam jest ciemno. – Jeszcze nie – powiedział łagodnie Kurszyn, ponieważ zaświtał mu w głowie kolejny pomysł. Do tej pory zarówno szef paryskiego oddziału CIA, jak i jego asystent zostali już pewnie ostrzeżeni i opuścili swoje biura. Centrum łączności zostało prawdopodobnie również opuszczone przez pracowników, ale Kurszyn nie sądził, by Amerykanie ewakuowali cały budynek. W końcu przecież już znaleźli i rozbroili bombę. Problem polegał na tym, czy ktoś podejrzewał, że na terenie budynku została podłożona druga bomba. Jeżeli tak, to mogli jej zacząć szukać. Przepatrywaliby wtedy pokój za pokojem, ale po cichutku. – Na co czekacie, towarzyszu pułkowniku? – spytał Bokariew. – Jeżeli naprawdę rozbroili waszą bombę, to wiedzą, że jest uruchamiana przez radio. Będą nas szukać. – Są zbyt zajęci wyprowadzaniem swoich pracowników z centrum łączności, żeby mnie szukać. To nastąpi później. Na razie mamy mnóstwo czasu. – Ale na co, kurwa mać? – zapytał pracownik KGB, podnosząc głos. Kurszyn odwrócił się w jego stronę i mężczyzna wyraźnie zbladł. – Zaczekamy, Stiepanie Iwanowiczu. Nie zamierzam spieprzyć sprawy, zrozumieliście? – Ja tylko... sugeruję, towarzyszu, żebyśmy się w tej chwili wycofali ze względów bezpieczeństwa, by móc uderzyć innego dnia. – Przekażę wasze uwagi generałowi. – Przepraszam najmocniej, towarzyszu pułkowniku. Chyba nie przywykłem do tego rodzaju zadań. – Wracajcie do samochodu. Uruchomcie silnik, ale nie włączajcie świateł. Bokariew znów zerknął w stronę ambasady i skinął głową. – Tak jest, towarzyszu pułkowniku – odparł i ruszył w kierunku zaparkowanego o czterdzieści metrów dalej samochodu. A teraz, powiedział sobie Kurszyn, poczekamy, aż zapalą się światła w biurze radcy handlowego i zostanie znaleziona druga bomba. Czekał, stojąc w padającym wciąż śniegu, tak jak niegdyś za młodu wyczekiwał w swoich rodzinnych stronach podczas polowania na sobole i polarne lisy. Zwierzyna wiedziała, że myśliwy jest w pobliżu i czyha, by ją zabić. Nie miało to jednak większego znaczenia. Kurszyn odczuwał i tym razem taką samą żądzę krwi. Przestawił nadajnik na ładunek numer dwa, palcami pieścił guzik detonatora, ale nie naciskał go. Był pewien, że ktoś jeszcze umrze tego wieczoru. Generał żądał odwrócenia uwagi przeciwnika. I tak właśnie będzie. 5 Trzy pociągi przybyły w odstępie paru minut i Gare du Nord przypominał istny dom wariatów. Kirk Cullough McGarvey przepchnął się przez tłum kłębiący się w holu głównym i podążył w stronę wyjścia na ulicę Maubeuge. Szerokimi drzwiami wydostał się na ulicę. Wydawało się, że w Paryżu śnieg pada o wiele intensywniej niż w całej Francji. Wyglądało również na to, że wszyscy paryżanie ustawili się do trzech taksówek w długą, zakręconą kilkakrotnie wokół barierek kolejkę, utrzymywaną w porządku przez policjantów. Kirk zaklął pod nosem, postawił na ziemi walizkę i neseser, aby porządnie zapiąć płaszcz. Jego mieszkanie znajdowało się tuż za ulicą La Fayette, oddaloną zaledwie o sześć przecznic, i normalnie przespacerowałby się tam z przyjemnością. Ale nie dzisiaj. Dziś był zmęczony i rozdrażniony. Pragnął jedynie znaleźć się w domu, wziąć bardzo długi, gorący prysznic i odpocząć przy jednym czy dwóch drinkach, słuchając nagrań koncertu skrzypcowego. Nade wszystko zaś pragnął spokoju. Kiedy już wreszcie ruszył, żwawo oddalając się od stacji, myślami powrócił do spraw, które załatwiał przez dwa ostatnie dni w Brukseli. – Ma pan dwie rzeczy do wyboru, monsieur – powiedział mu doradca finansowy w Banaue de Bruxelles. – Z powodu ostrego załamania na rynku międzynarodowym, pańskie akcje nie przynoszą już takich dochodów jak przedtem. Musi pan zatem albo obniżyć swój poziom życia, albo zacząć czerpać z kapitału... co jako bankier oczywiście panu gorąco odradzam. – Oczywiście – odparł McGarvey. Według żadnych kryteriów nie był bogaczem, ale pieniądze, które zainwestował, przynosiły mu całkiem przyzwoity dochód. Istniało jeszcze trzecie wyjście, ale tego właśnie McGarvey wolał nie omawiać z tym człowiekiem. Mógł przenieść swój rachunek gdzie indziej. Może nawet do Szwajcarii, w której niegdyś mieszkał, choć dziś wydawało mu się, że było to przed setkami lat. Może z powrotem do Stanów albo chociażby na wyspę Jersey, gdzie przepisy bankowe są korzystniejsze dla inwestorów niż dla rządu brytyjskiego. Na szerokiej ulicy La Fayette roiło się od pojazdów, ale Kirk zdołał przedostać się na drugą stronę, przechodząc na regulowanym światłami skrzyżowaniu wraz z innymi przechodniami, równie ponurymi jak on. Powtarzał sobie, że biznesmenem został jedynie z konieczności. Musiał doglądać swych interesów osobiście, ponieważ nie spotkał jeszcze żadnego bankiera ani doradcy inwestycyjnego, któremu chciałoby się ruszyć dupę w cudzej sprawie. Któż inny, pytał sam siebie, przeprowadziłby z nimi sześć różnych dyskusji przy sześciu różnych okazjach i uzyskał w ten sposób sześć zupełnie sprzecznych odpowiedzi? Ale jego ponury nastrój wynikał z czegoś zupełnie innego, niż obawa o pieniądze. Nawet gdyby ograniczył swoje wydatki o połowę, żyłoby mu się całkiem nieźle. Tu nie chodziło o to. Wiązało się to z czymś innym, z czymś, co usłyszał w banku od Hodena. – Musi pan zrozumieć, monsieur, że nie jest pan już młodym człowiekiem. Za parę lat stuknie panu pięćdziesiątka – podkreślił to, wzruszając ramionami, w ulubionym galijskim geście. – Wciąż mam jeszcze te parę lat przed sobą – odparł uśmiechając McGarvey. – Nie sądzę, że powinienem się już obawiać o tę okrągłą rocznicę. Fakt jednak pozostawał faktem. Kirk nie był już tym cudownym dzieckiem, za jakie uchodził przed laty w Firmie. Ktoś już kiedyś powiedział coś podobnego w Langley o starym mądrym Wallace Mahoney’u, który właśnie ukończył sześćdziesiąt pięć lat: – To dobry człowiek, ale wciąż jeszcze żyje przyszłością. Było to jak podmuch zimowego wiatru, który nie zapowiadał wcale nadejścia lata. Maska młodości, którą przyoblekał, odgrywając, początkowo w Szwajcarii, potem w Grecji, a wreszcie tu, w Paryżu, rolę amerykańskiego wygnańca, była już mocno zużyta. Kirk robił to od tak wielu lat, że wolałby o tym nie pamiętać; włożył ją jeszcze za czasów prezydentury Cartera, kiedy usunięto go z szeregów CIA za brak subordynacji. To były trudne czasy, po których przyszły jeszcze gorsze. Wysłano go do Santiago z poleceniem zamordowania pewnego generała, który był odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi, a pozostawiony przy życiu, mordowałby nadal. Ktoś tam w administracji Cartera interweniował w tej sprawie i rozkaz odwołano. Było już jednak za późno. Prawie każdej nocy McGravey widział twarz generała, na której malował się wyraz zdumienia, a potem bólu, gdy potykał się, padał na kolana, by wreszcie runąć w kałużę własnej krwi. „Nie spodziewałem się, że stanie się to w ten sposób”, zdawał się mówić do Kirka w powracających snach. Nazwano to nadgorliwością. Działaniem na własną rękę. Przekroczeniem kompetencji. Niezdolnością do pojmowania niuansów światowej polityki. Dlaczego więc zmuszono go, by wrócił ze swymi kłopotami do Szwajcarii? I czemu dwa lata temu odesłano go do Paryża? Czemu nie pozostawią go w spokoju? Dziesiątki miejsc i setki twarzy, jak to już nieraz bywało, przewinęło mu się przed oczami z szybkością światła. Kirk nigdy nie zapominał twarzy. Przenigdy. Nie zapomniał twarzy żadnego z kontaktów, z którymi współpracował, ani też osób, a w dwóch przypadkach były to kobiety, które zabił... zwłaszcza twarzy kobiet. Tak samo jak nie zapomniał twarzy żadnego z przyjaciół, którzy go w końcu zdradzili. Chryste, to nadal boli, nawet po tylu latach. Chwilami prawie nie mógł tego znieść. Pomyślał, że z powodu użalania się nad sobą te wspomnienia bolą go jeszcze bardziej. Znowu zaczynał się czuć samotny, znudzony i rozdrażniony. Zamykał się kolejny rozdział w jego życiu, i chociaż Kirk chciał koniecznie utrzymać jakąś namiastkę życia rodzinnego, wiedział że jest to niemożliwe. Każda zmiana zdawała się automatycznie wprowadzać nową kobietę w jego życie. I za każdym razem kończyło się to źle, a właściwie to coraz gorzej, zarówno dla niego, jak i dla niej... Tak skończyło się milion lat temu w Stanach z jego żoną Kathleen, z Martą Fredericks w Szwajcarii, i wreszcie przed piętnastu miesiącami z Lorraine Abbott. Dla ocalenia równowagi psychicznej obu stron musiał ją odesłać z powrotem do Kalifornii, ale wciąż go to bolało. Jego następne posunięcie będzie również bolesne. Kłopot w tym, mówił sobie, skręcając w ulicę d’Hauteville, że nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi. Wiedział jedynie, że nadchodzi czas pożegnania. Odruchowo zwolnił nieco, tak że mógł zlustrować wzrokiem ulicę: przechodniów, ruch pojazdów, okna i wejście do budynku, w którym mieszkał, dwie wąskie ścieżki prowadzące na mieszczące się z tyłu podwórko. Ale dziś nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Nikt nie miałby powodu, żeby go dziś śledzić, ani przyjaciel ani wróg. Trotter nie żył, podobnie zresztą Baranów. Reszta właściwie była bez znaczenia. Wspiął się po trzech schodkach prowadzących do sieni znajdującego się w połowie ulicy domu, otworzył kluczem drzwi i pstryknął włącznik czasowy, oświetlając klatkę schodową. Było już zbyt późno, by odebrać korespondencję od dozorczyni, a w dodatku nie chciał sobie zawracać tym głowy, wspinał się więc na trzecie piętro, gdzie znajdowało się jego mieszkanie, czując się bardziej zmęczony, wykończony i, jak mu się zdawało, bardziej przerażony niż zazwyczaj. Na trzecim piętrze postawił bagaż na podłodze, otworzył zamek w drzwiach i odemknął je pchnięciem buta. Kiedy pochylał się, by podnieść walizkę, wyczuł woń perfum i na chwilkę zamknął oczy. Nie potrzebował tego teraz, zwłaszcza w tej chwili. – Co tu robisz, Carley? – spytał, prostując się i wchodząc do środka. – Czekam na ciebie. McGarvey zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Carley Webb, siedziała ze skrzyżowanymi nogami w fotelu przy oknie, obok, na krawędzi sofy leżał jej płaszcz. Po sposobie, w jaki zmrużyła oczy, chroniąc je przed światłem, Kirk zorientował się, że siedziała tak w ciemności już od pewnego czasu. – Myślałem, że jesteś bardzo zajęta w tym tygodniu – powiedział. – A ja myślałam, że pojechałeś do Brukseli. Kirk dźwignął walizkę i neseser, i postawił je obok sofy. Zdjął płaszcz i rękawiczki, przeszedł do sypialni i cisnął je na łóżko. Gdy wrócił do salonu, Carley stała przy oknie i wyglądała ma ulicę. – Jest tam kto? Odwróciła się w jego stronę. – A spodziewasz się kogoś? McGravey zdobył się na lekki uśmiech. – Tam gdzie straszy, muszą być duchy. Czyż nie o to chodzi? Nadal chcesz się do mnie wprowadzić? Nozdrza Carley rozszerzyły się, jak zwykle, gdy chciała się odciąć, ale udało jej się pohamować. Przywykła do jego szczególnego, nieznośnego zachowania. Dlaczego ja? Chciał ją zapytać już nieraz. Dlaczego wybrałaś na partnera właśnie mnie spośród tłumu? Bał się jednak, że powie mu to samo, co powiedziała mu Marta Fredericks, jego kochanka podczas pobytu w Szwajcarii. Carley została podsunięta, żeby go śledzić. Marta jako funkcjonariuszka szwajcarskiej policji federalnej, a Carley jako pracownica Firmy. Kirk był kiedyś rządowym zabójcą. Jednym z tych, których zatrudniają wszystkie tajne służby świata, lecz zawsze temu przeczą. Rozumiał, że musi być obserwowany. Działał ludziom na nerwy. Związek z Martą trwał pięć lat, dopóki z Waszyngtonu nie przyjechał Trotter, by przejąć od niego sprawy. Związek z Carley wyglądał marnie od samego początku. Była za młoda, zbyt wymagająca, za bardzo pewna siebie i na swój sposób zbytnio egocentryczna. Zdaniem Kirka należała do kobiet lat dziewięćdziesiątych, podczas gdy on sam należał do innej epoki. – Napijesz się czegoś? – spytał rozluźniając krawat. Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu stojącego za biurkiem krzesła, a potem odpiął kaburę z pistoletem i położył na biurku. – Odrobinkę wina – odparła, patrząc na niego. Kirk wyszedł do kuchni, otworzył butelkę Chardonnay i napełnił dwa kieliszki. Gdy wrócił do salonu, Carley stała obok krzesła, na którym wisiała jego marynarka. Wyjęła z niej paszport i oglądała go. – Okropne zdjęcie – powiedział McGarvey, podając jej kieliszek. – Stracił ważność. – Zaledwie parę dni temu, a ja nie zwróciłem na to uwagi – odparł. Wyjął jej paszport z ręki i cisnął go na biurko. Coś było nie tak. Czytał to z wyrazu jej twarzy. Patrzyła zawsze w ten sposób, gdy była czymś przestraszona. – O co chodzi, Carley? Jaki demon ściga cię tym razem? – Masz zielone oczy – powiedziała łagodnie. – Dopiero zauważyłaś? – roześmiał się. – Ale będziesz miała odmianę. On ma brązowe oczy. – Kto? – Twój kontakt. Twój gość. Twój agent. Pokręciła głową. – Daj spokój, Carley, nie opowiadajmy sobie głupstw. Pracujesz dla Firmy, ja o tym wiem i ty też wiesz, że ja wiem. Jesteś młoda, piękna i z pewnością niezwykle uzdolniona. Zostaniesz prawą ręką Toma Lorda. W przeciwnym razie byłby głupcem. – Nie wiem, o czym mówisz – odparła, odwracając się w stronę okna. Kirk wziął ją za rękę i odwrócił ku sobie. – Na rany Chrystusa, Carley, czyżbyś przyszła tu powiedzieć mi, że ten twój skurwysyn naciska na ciebie, a ty nie wiesz, czy pójść z nim do łóżka, czy nie? – Dlaczego mi to robisz? – O co ci chodzi, dziecinko, jakiś nagły przypływ moralnych skrupułów? – Wiedział, że stał się niepotrzebnie okrutny, ale nic na to nie mógł poradzić. Między nimi wszystko się skończyło, czyżby ona tego nie widziała? Nie dostrzegała żadnych oznak? Czy nie rozumiała, że nie mógł znieść bezustannej obserwacji – tego, że każde jego posunięcie jest przedmiotem oceny i stanowi temat poniedziałkowych odpraw? „Boże, jakże ten facet chrapie”. Jego zachowanie się w łazience jest po prostu odrażające”. „Kocha się ze mną prawidłowo, koncentrując się wtedy na tym, co robi”. Próbowała mu się wyrwać, ale Kirk trzymał ją mocno za ramię, dobrze wiedząc, że sprawia jej ból. – Chcesz z nim pójść do łóżka? Z twoim rosyjskim kontaktem? Dalej, nie każ mi cię powstrzymywać. Do diabła, to ci bardzo pomoże w karierze. Zobacz, co zyskałaś, sypiając ze mną. Przestała z nim walczyć, jej oczy wypełniły się łzami. Puścił jej ramię. Zawsze było tak samo. Pilnujące go psy nigdy nie próbowały się odgryzać. To nie było przewidziane w umowie. „Traktuj tego faceta miło, Carley”. „Nie spraw mu żadnej przykrości, Carley, niezależnie od tego, co ten skurwysyn będzie robić”. – Nie sypiałam z tobą ani z żadnym innym mężczyzną bez wewnętrznej potrzeby – powiedziała. – Firma ma własne potrzeby, czyżbyś o tym nie wiedziała? – uśmiechnął się smutno. – Chodzi mi o to, co zrobili dla mnie. – Czy chcesz, żebym wyniosła się z twojego życia? – Po pierwsze, to nigdy nie chciałem, żebyś w nie wchodziła. Popatrzyła na niego przez dłuższą chwilę, potem podała mu kieliszek z winem i zaczęła wkładać płaszcz. Chciał podejść do niej, powiedzieć coś, co zatrzymałoby ją przy nim, cofnąć ból, który jej sprawił, ale nie zrobił tego. To był najlepszy moment, żeby od niego odeszła. Gdyby stało się to później, zabolałoby to ją sto razy bardziej, ale czuł się okropnie. Od początku wiedział, kim była, a mimo to wziął ją do łóżka, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nadejdzie taki dzień, kiedy będzie musiał jej to zrobić... zrobić im obojgu. Nim zwróciła do niego twarz, otuliła się płaszczem. – Idź już – powiedział. – Nie wiem nawet, po co tu przyszłaś. Podniosła torebkę. – Chciałam cię o czymś uprzedzić. – Chodzi o nas? Carley pokręciła głową. – O coś zupełnie innego. Późnym popołudniem w ambasadzie pojawił się jakiś człowiek, który podawał się za ciebie. – Co? – Taki sam brązowy płaszcz i rękawiczki, zielone oczy, podobna postura. Nawet wyglądał jak ty. – Widziałaś go? – Tylko przez chwileczkę. Powiedział, że musi przedłużyć paszport. Sprawdziłam. Numery jego paszportu były takie same jak twoje. McGarvey odstawił kieliszek z winem, zgasił światło i podszedł do okna, ostrożnie uchylając zasłonę, wyjrzał na ulicę. – Jak on wyglądał, Carley? Dokładnie. – Nie wiem, nie zwracałam na niego aż takiej uwagi, a trwało to raptem sekundę lub dwie. Ale również miał zielone oczy i wyglądał mniej więcej jak ty. – Włosy? – Jasnobrązowe. – A akcent? Czy mówił po angielsku? – No oczywiście – powiedziała. – Sposób mówienia człowieka wykształconego. Akcent Wschodniego Wybrzeża. – Bostoński? – Tak – odparła. – Kto to jest? Jak na razie nie mógł powiedzieć, żeby na ulicy wydarzyło się coś niezwykłego. Nie było żadnych nieznajomych wpatrujących się w drzwi wejściowe ani też żadnych podejrzanych samochodów czy zaparkowanych przy chodniku furgonetek ze zbyt dużą ilością anten. Odwrócił się od okna. – Czy ten człowiek pokazał mój paszport wartownikom, rozmawiał z tobą krótko, a potem wyszedł? – Tak. Kto to? – Ktoś... – mruknął do siebie McGarvey. – Ktoś z twojej przeszłości? – Może. – Kto? – On nie żyje. – Ale kto to jest, Kirk? – nalegała Carley. – Odprawiłam go mówiąc, żeby przyszedł jutro rano. – To niemożliwe – odparł McGarvey. – Osobiście zabiłem tego człowieka. Widział wszystko tak wyraźnie, jakby działo się to w tej chwili. Widział, jak ten człowiek wpada przez reling do wody. Nie żył. Nie mógł żyć. Opuścił zasłonę w oknie i ponownie zapalił światło. Carley wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami. – Kurszyn – powiedział. – Arkadij Kurszyn. Ale on nie żyje. 6 Zszokowany Allan Berringer siedział skulony w kącie. Krew tryskała z jego rozszarpanej prawej dłoni, a przed oczami latały mu żółte kropki. Nie miał pojęcia, co mu się stało. W jednej chwili wyciągnął detonator z plastiku i odwrócił się, żeby zejść z biurka, a w następnej siedział na podłodze, w uszach mu dzwoniło i miał urwaną prawą dłoń. Wiedział tylko tyle, że bomba nie wybuchła. Ale co mu się stało? Myślenie przychodziło mu z trudem. Najpierw Sam Vaughan, a teraz to. To musieli zrobić Rosjanie. W końcu, zdaniem Sama, Rosjanie wciąż byli tymi złymi facetami. Ktoś pospiesznie nadbiegał korytarzem i Berringer zdołał odwrócić głowę w stronę drzwi, w których pojawił się Tom Lord. Tuż za nim tłoczyli się inni. – O kurwa – zaklął szef paryskiego oddziału CIA. Ukląkł obok Berringera i zdjął mu krawat. Następnie zaczął owijać go mocno wokół nadgarstka młodego człowieka. – Nie wiem, co się stało... proszę pana – odezwał się z trudem Berringer. Swój głos słyszał jakiś przytłumiony i dobiegający z daleka. Było to o wiele bardziej przerażające niż ból w ręce. Graves robił coś z ciałem Sama Vaughana. – On nie żyje, panie Graves. Strzał w głowę. – Czy widziałeś, jak to się stało? – spytał zastępca szefa. Patrzył przy tam na Lorda. – Nie, proszę pana. – Ale wyjąłeś detonator, czyż nie tak, synu? – spytał Lord. – Nie wiedziałem, co mam robić, proszę pana. Czy postąpiłem słusznie? – Z pewnością. – Uruchamiany przez radio – powiedział zza pleców Lorda Graves. Jego twarz jawiła się Berringerowi dziwnie duża i biała. – Urwało mu palce i pół nadgarstka. – Dajcie tu natychmiast apteczkę pierwszej pomocy – rozkazał Lord – i wezwijcie pogotowie. Musimy dostarczyć go do szpitala, zanim dostanie szoku. Ewakuować budynek. – Jasne – odparł zastępca szefa i odwrócił się, wydając polecenia zgromadzonym na korytarzu ludziom. Berringer pomyślał, że robią wokół niego zbyt wiele zamieszania. Upływ krwi z rany Berringera nie ustawał, a ból narastał z każdą sekundą. – Czy to byli Rosjanie, proszę pana? – spytał. – Nie przejmuj się tym, synku – odparł Lord, gdy właśnie rozległ się alarm przeciwpożarowy. – To mogli być inni – Graves przekrzykiwał hałas. Lord spojrzał na plastikową masę na suficie. – Chodziło im o centrum łączności, to jasne jak cholera. Może to wszystko. Chcę, żeby pojawiły się tu migiem służby techniczne. Powiedz im, z czym mamy do czynienia. A ochrona ma przeszukać pokój po pokoju. Chcę, by zawiadomiono o wszystkim Langley, ale piorunem. – Załatwione – odpowiedział Graves. – Trzymaj się, mały. Karetka już jedzie. – Tak, proszę pana – słabym głosem odezwał się Berringer. – Dlaczego oni to zrobili? Myślałem, że teraz stali się naszymi przyjaciółmi. – Wątpię, żeby to byli Rosjanie. – Ale Sam mówił mi... – Nie przejmuj się tym. Pewnie jacyś terroryści. Pełno ich we Francji. – Ale jak się tu dostali? – Czy już sobie poszli? Zdumienie odmalowało się na twarzy Lorda – Dobry Boże – mruknął. Odwrócił się. – Bob! – wrzasnął. – Graves! Zastępca znalazł się przy nim w ciągu sekundy. – Jest już podręczna apteczka. – Wezwij ochronę. Chcę, żeby natychmiast zabezpieczono budynek. Dzieciak właśnie spytał, czy nasi koledzy terroryści już stąd wyszli. – Oczywiście, że już ich nie ma. Nie muszą tu wcale być, żeby uruchomić detonator. Zaalarmowaliśmy francuską policję. Już ich ścigają. – Zrób to! – warknął Lord. – Jasne! – odparł Graves i wybiegł. Susan Steiner weszła do biura i krótko załkała, widząc ciało Sama Vaughana. Przyniosła z centrum łączności duże zielone pudełko z zestawem pierwszej pomocy. – Sole trzeźwiące, szybko, zaczyna tracić przytomność – głos Lorda przepływał gdzieś ponad głową Berringera. Pochylała się nad nim Susan, usta miała rozchylone, a jej twarz zamieniła się w maskę przerażenia i zmartwienia. – No, daj spokój, Allan – powiedział mu Lord wprost do ucha. – To tylko niewielka ranka. Wróć do nas. Susan podstawiła mu coś pod nos, i poczuł się nagle tak, jakby ktoś wbijał mu igłę w mózg, znikła mgła przed oczami, do gardła podeszła mu wielka fala nudności i błyskawicznie opadła. – Czy wszystko w porządku, proszę pana? – krzyknął Berringer. Ktoś ucisnął mu klatkę piersiową i serce zaczęło mu nagle trzepotać. – Gdzie ta karetka?! – ryknął Lord. – Już jedzie – odkrzyknął mu ktoś z korytarza. W drzwiach pojawił się żołnierz Piechoty Morskiej z bronią w ręku i powiedział coś, czego Berringer nie dosłyszał. Oddychał z trudem, co wydawało mu się śmieszne. Osunął się na plecy i Lord pochylił się nad nim, ugniatając mu klatkę piersiową. Berringer chciał powiedzieć mu, żeby przestał, ale nie mógł złapać tchu, a światła zaczęły przygasać. 7 – Kurszyn, ten twój Rosjanin? – spytała po chwili Carley. – Z KGB? – Dawny Wydział Wiktor, ale Kurszyn był lepszy od pozostałych – powiedział McGarvey, który wrócił myślą do najgorszych wspomnień. – To był jeden z ludzi Baranowa. – Ale Baranów nie żyje. Ty go przecież zabiłeś. Widziałam raport. McGarvey uśmiechnął się w duchu. W końcu zniknęło jedno z dzielących ich niedopowiedzeń. Carley widziała raport, zatem przyznała się, że pracuje dla CIA. – Kurszyna również – rzekł. – Więc o czym ty mówisz? – spytała ze złością. Nastawiła kołnierz. – Człowiek, którego opisałaś, mógł nim być. Te same oczy, postura i akcent. Taka sama brawura. On miał te wszystkie cechy. – Ale on nie żyje. McGarvey skinął głową. – A zatem jest ktoś inny, kto żywi do ciebie urazę – Carley pokręciła głową. – A odkąd zaczęłam się nad tym zastanawiać, doszłam do wniosku, że pewnego pięknego dnia będę mogła zobaczyć cały tłum takich ludzi. Założę się, że będzie wśród nich parę kobiet. – Czy nie uprzedzano cię o tym, zanim zaczęłaś się ze mną zadawać? – Nieustannie – odparła. – Ale wierz mi lub nie, przysięgam, że nigdy nie byłeś dla mnie powierzonym mi zadaniem. Powiedziano mi jedynie, że jesteś bardzo, bardzo sprytny i bardzo dobry w tym, co robisz, jeśli się już za coś weźmiesz, ale że masz fatalne doświadczenia z kobietami i że to jest twoja słaba strona. – I że jestem niebezpieczny. – Z tego, co mi mówiono, to Murphy cię nie lubi. Generał Roland Murphy, dyrektor CIA. Był przyjacielem Lorraine Abbott. Generał podejrzewał, że McGarvey używa jej do brudnej roboty. Ale on gardził zabójcami. Jak sam twierdził, wywodził się ze starej „honorowej szkoły”. – Nigdy nie próbowałem brać udziału w konkursie popularności. – Zgadza się – powiedziała Carley i ruszyła w stronę drzwi. – Poczekaj, włożę tylko płaszcz i odwiozę cię. Samochód stoi na podwórku. – Nie trudź się – odparła. – I tak jeszcze nie wybieram się do domu. Poza tym, wyjaśniłeś mi dokładnie naszą sytuację. Słyszałam już twój wykład o zbędnym bagażu, więc chyba podświadomie od dawna czekałam na ten dzień. – Przykro mi Carley. To wszystko moja wina. – Tak, gnojku, masz rację – powiedziała. – Chcesz usłyszeć coś naprawdę śmiesznego? Kirk nie odpowiedział. – Prawie się w tobie zakochałam – spojrzała na niego raz jeszcze i wyszła z mieszkania. McGarvey nie mógł powstrzymać się od refleksji, że wszystkie kobiety z którymi się związał, odgrywały wielką scenę rozstania dokładnie w ten sam sposób. Każda z nich obwiniała go nie tylko o zerwanie, ale również o to, że się w nim zakochała. Przez okno widział, jak Carley pojawia się na ulicy i biegnie w stronę skrzyżowania, by złapać taksówkę. Była młoda i piękna, powinna wycofać się wystarczająco wcześnie, aby uniknąć zupełnego zniszczenia. Przy odrobinie szczęścia mogła znaleźć sobie kogoś, kto ją uszczęśliwi i obdarzy ją potomstwem, zanim ta praca zabije w niej kobiecość i człowieczeństwo. Tak to jest w tym interesie. Gdy zniknęła mu z oczu, Kirk wrócił myślą do tego, co i dlaczego usiłowała mu wmówić. Jakkolwiek Carley traktowała cały incydent jako dziwny i wydawała się tym wszystkim raczej zaintrygowana niż zaniepokojona, Kirka dręczyły złowieszcze przeczucia. Sprawa powinna być rzecz jasna zgłoszona ochronie, ale dopóki ten człowiek nie powróci nazajutrz, niewiele powinno z tego na dziś wyniknąć. W kuchni odstawił oba kieliszki do zlewu i nalał sobie dużą porcję Jacka Danielsa z lodem. Nigdy nie odnaleziono ciała Kurszyna. Był ciężko ranny i wypadł za burtę w odległości pięćdziesięciu mil od wybrzeży Syrii. Przypuszczano, że prąd zniósł w końcu jego ciało na brzeg, lecz Arabowie po prostu nie pofatygowali się, by o tym komukolwiek zameldować. Żaden człowiek w jego stanie nie zdołałby przeżyć. Przeciętny człowiek tego by nie przeżył. Jednak pod żadnym pozorem Kurszyna nie można było uważać za kogoś przeciętnego. McGarvey odstawił drinka, wrócił do salonu i zatelefonował do ambasady amerykańskiej. Carley nie wspomniała Lordowi o swoim spotkaniu z oszustem, chociaż mogła to zrobić. Jedyne, co mu pozostało, pomyślał, to upewnić się, że tamci zostali uprzedzeni o możliwości, chyba mało prawdopodobnej, przydarzenia się jakiegoś wypadku. Telefonistka zgłosiła się już po drugim sygnale, w jej głosie wyczuwało się napięcie. W tle słychać było jakieś dziwne dźwięki. – Dobry wieczór, tu Ambasada Stanów Zjednoczonych. – Proszę połączyć mnie z Tomem Lordem. – Przykro mi, proszę pana, ale wszystkie jego linie są zajęte. – Dzwoni Latarnik – powiedział McGarvey, używając słowa oznaczającego niebezpieczeństwo w kodzie używanym przez agentów. „Pomóż mi, jestem w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Połącz mnie z moim oficerem operacyjnym. Z jakimkolwiek oficerem operacyjnym. Ale zrób to natychmiast!” Telefonistka zawahała się przez chwileczkę. – Przykro, mi proszę pana, ale pańska sprawa nie ma pierwszeństwa. Proszę spróbować później – odłożyła słuchawkę. Z wrażenia serce podeszło McGarveyowi do gardła. Niemożliwe. Stał przez chwilę na ugiętych nogach, wsłuchując się w przeciągły sygnał w słuchawce. Agenci znajdujący się w niebezpieczeństwie nie byli nigdy, ale to przenigdy ignorowani przez Firmę. A jednak telefonistka odmówiła pierwszeństwa jego sprawie. No i ten hałas w tle. Czyżby alarm? Rzucił słuchawkę, złapał marynarkę, chwycił leżący na biurku pistolet i wybiegł. * * * Lord odchylił się do tyłu, przysiadając na podłodze, ogarnęła go fala zmęczenia, zmieszana z tlącą się w nim wściekłością. Z tyłu, od strony korytarza, słyszał kroki ludzi biegnących wypełnić jego polecenia. Telefony dzwoniły, drzwi trzaskały, ktoś komuś udzielał instrukcji dotyczących wind, a nad wszystkim górował dźwięk ryczącego alarmu pożarowego. – Przepraszam... czy Allan nie żyje? – spytała Susan Steiner. Lord podniósł wzrok, spojrzał na nią i skinął głowę; w oczach Susan dostrzegł coś więcej niż jedynie przerażenie wywołane zetknięciem się ze śmiercią. Zależało jej na tym młodym człowieku. – Jest mi przykro – powiedział – naprawdę bardzo przykro, ale w tych okolicznościach Allan postąpił słusznie. Gdyby nie on, zginęliby prawdopodobnie wszyscy ludzie znajdujący się w centrum łączności. – Ale dlaczego? – zapytał cichutko. Spojrzała na leżące na podłodze ciało Sama Vaughana. – Kto to zrobił, panie Lord? – Nie wiem, ale jestem cholernie pewien, że się dowiemy – powiedział Lord podnosząc się. Objął Susan ramieniem i wyprowadził na korytarz, gdzie oddał ją pod opiekę kobietom z centrum łączności. Bob Graves spieszył korytarzem w ich stronę. – Czy któraś z was mogłaby dopilnować, żeby dotarła bezpiecznie do domu? – spytał Lord. – Tak jest, proszę pana – odparła jedna z kobiet. – Carrara jest na gorącej linii z Langley – powiedział mu Graves. Phil Carrara, zastępca szefa Wydziału Operacyjnego trzymał krótko wszystkich szefów placówek CIA. – Smitty miał coś wysłać linią dwustronną i potwierdzono jego zgłoszenie. – On nie żyje – cicho powiedział Lord. – Co? – spytał Graves. Zerknął ponad ramieniem Lorda do małego pomieszczenia. – Berringer nie żyje? – Mój starszy syn jest dokładnie w jego wieku. – Tom, na miłość Boską, to był przecież tylko zapalnik. Lord spojrzał na niego. – Zamierzam dorwać tych skurwysynów. – Masz, cholera, rację. – No dobra, słuchajcie ludziska – krzyknął ze wschodniego krańca korytarza żołnierz Piechoty Morskiej. – Wszyscy mają się natychmiast wynieść z tego piętra. Z ciemnego biura radcy handlowego wyłonił się drugi żołnierz. W lewej ręce trzymał latarkę, snop rzucanego przez nią światła tańczył szeroko po korytarzu. – Słyszeliście, co powiedział? Jazda stąd, ale już! Podczas gdy wszyscy ruszyli schodami w dół, Lord i Grave pobiegli korytarzem w stronę żołnierzy. – O co chodzi? – spytał Lord. – Kolejny ładunek plastiku, proszę pana – odparł pierwszy żołnierz. Był rozgorączkowany i bez przerwy pstrykał bezpiecznikiem swojej Beretty 92. – Spokojnie, synu – powiedział Lord. – Proszę pana, nie wiadomo, kiedy to wybuchnie, ani ile osób jeszcze jest w budynku. Mamy natychmiast wszystkich stąd wyprowadzić! – Masz rację. Nie ma czasu – stwierdził Lord. Odwrócił się w stronę Gravesa. – Połącz się z Carrarą i powiedz mu o naszej sytuacji. Chcę, żeby wszyscy opuścili budynek, jak najszybciej się da, to odnosi się również do ciebie. – Co, do cholery, zamierzasz zrobić? – warknął Graves. – Niech się tym zajmą służby techniczne. Będą tu lada moment. Przypominam ci o tym. – A tymczasem to gówno wybuchnie, Bob. Na razie zjeżdżaj. – Obawiam się, że nie mogę tam pana wpuścić – powiedział jeden z żołnierzy. – Nonsens – rzekł Lord, zwracając się w jego stronę. – Zabierajcie się stąd, chłopcy, i pomóżcie w ewakuacji. – Proszę pana? – Wszystko w porządku – odparł Lord i przepchnąwszy się między nimi wszedł do biura Helwetta. – To jest pod sufitem, w pokoju w głębi – odezwał się z tyłu jeden z żołnierzy. – Wynoś się stąd – powiedział Lord. – Nie. Nie było czasu na kłótnie. Lord minął biurko sekretarki i wszedł do gabinetu Helwetta. Żołnierz skierował strumień światła z latarki na umieszczony w rogu ładunek plastiku. Było tam przysunięte biurko. – Będzie tego ze dwa i pół do trzech kilogramów – rzekł Lord. – Tak, proszę pana. Lord zdał sobie sprawę, że ta ilość materiału wybuchowego wystarczała do wysadzenia całego skrzydła ambasady i zwalenia połowy budynku na tylny dziedziniec. Ze środka szarej matowej masy wystawał zapalnik. Lord włączył światło, potem wspiął się niezgrabnie na biurko i sięgnął do... 8 Maria Schimmer usłyszała wybuch w momencie, gdy wychodziła z hotelu „Inter-Continental”. Dwaj stojący przed portalem umundurowani odźwierni odruchowo przykucnęli. Maria cofnęła się w pierwszej chwili, potem jednak odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk eksplozji, i od strony Pól Elizejskich dostrzegła wznoszącą się ponad dachami domów olbrzymią ognistą kulę. W sekundę później na ulicę z okien kaskadami sypnęło się szkło. Brzmiało to niczym melodyjny deszcz. Obelisk przy placu Vendóme rozświetlił się na pomarańczowo i czerwono, a potem nad Paryżem zapanowała przeraźliwa cisza. – Mon Dieu – powiedział jeden z odźwiernych, prostując się. – Czy to była cysterna z benzyną? – Widziałeś płomienie? – spytał oszołomiony drugi portier. – To nie żadna cysterna z benzyną – powiedziała Maria bardziej do sobie niż do nich, doskonale wiedziała, co to było. W swoim życiu wystarczająco wiele razy brała udział w walce, by odróżnić odgłos wylatującej w powietrze cysterny z benzyną od dźwięku spowodowanego detonacją silnego ładunku wybuchowego. Z hotelu wysypali się goście. – Co to było, do diabła? – dopytywał się któryś z nich. – To chyba bomba! – krzyknęła kobieta. – Jakaś bardzo duża. Carleton Reid, Amerykanin, którego Maria poznała przy stoliku Höhnera, wybiegł pędem z hotelu i zatrzymał się na chodniku. Odległy blask płomieni odbijał się w jego oczach. Obok przejeżdżała taksówka; Reid rzucił się ku niej i zanim auto zahamowało na dobre, już otwierał tylne drzwi. Maria poderwała się gwałtownie, pobiegła za Reidem i nim ten zatrzasnął drzwiczki, złapała za klamkę i wcisnęła się za nim na tylne siedzenie. – Wynoś się stąd do diabła! – krzyknął Carleton. – Mogę pomóc – odparte. Reid nie tracił czasu na rozważania. – Ambasada amerykańska, ale szybko – rzucił kierowcy. Kiedy taksówka ruszyła, Maria obejrzała się przez ramię. Uśmiechnęła się przelotnie na widok wychodzącego z hotelu inspektora policji francuskiej, Gavaleta. Pomyślała sobie, że bez świadków łatwiej jej będzie uzyskać poparcie Amerykanina. Nie wiedziała wprawdzie, jakie związki łączyły go z Hohnerem, ale miała nadzieję, że Reid mógłby przekonać Austriaka do jej sprawy. Możliwe nawet, że sam miał jakieś znajomości we Freiburgu. Amerykanie mieli rozliczne kontakty w Niemczech, a to otwierało przed nią nowe możliwości. Taksówkarz skręcił w ulicę Rivoli tak gwałtownie, że tylne koła samochodu omal nie straciły przyczepności w śnieżnej brei. Z okien niektórych budynków przy tej ulicy na skutek eksplozji wyleciały szyby i kilka samochodów osobowych i ciężarowych wpadło w poślizg przy próbie gwałtownego hamowania. – Czy to chodzi o twoją ambasadę? – spytała Maria. Strzelające na wysokość trzydziestu metrów płomienie wydobywały się z miejsca znajdującego się gdzieś za siedzibą Automobilklubu. Reid, który siedział na samym skraju kanapy, w napięciu wyglądał przez przednią szybę. – Prawdopodobnie – mruknął machinalnie. Potem odwrócił się i spojrzał na nią. – Czego ty u diabła chcesz? – Skąd pan wie, że to stało się akurat w pańskiej ambasadzie, Seńor Reid? – spytała Maria? – To ja zadałem pytanie, pani Schimmer – powiedział ostrym tonem Reid, który teraz całą swą uwagę skupił na dziewczynie. – Kim pani jest? Czego właściwie pani potrzebuje? – Pańskiej pomocy. – Nie zajmuję się poszukiwaniem skarbów. – Jedno słowo do Höhnera lub do Niemców w sprawie materiałów archiwalnych we Freiburgu. Nie proszę o nic więcej. Gdy dojechali do placu Concorde, Reid ponownie wyjrzał przez szybę. Zebrał się już wielki tłum, a z oddali dobiegało wycie mnóstwa syren. – W zamian za co? – spytał chłodno. – Co pani może mi zaoferować? – Jestem archeologiem. Umiem kopać. A poza tym jestem całkiem niezłą pielęgniarką. – Dziękuję, ale nie – powiedział Reid. Auto wjechało na szeroki plac, skąd nieoczekiwanie otworzył się widok na ambasadę. Cała tylna część budynku zawaliła się, wypełniając dziedziniec zwałami setek ton gruzu. Front budynku odchylał się niebezpiecznie, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Z rumowiska w północno-wschodniej części budynku strzelały w niebo słupy ognia. W tej części gmachu nikt nie uszedł z życiem. – Sacre... – szepnął kierowca przejęty zgrozą, omijając leżący na środku ulicy potężny betonowy blok. Podjechał aż pod samą zaporę, pospiesznie wznoszoną przez policjantów. Reid cisnął na przednie siedzenie garść drobnych i wyskoczył z samochodu. Maria pospieszyła w ślad za nim. Na placu panowało niesamowite zamieszanie. Ze wszystkich stron wciąż napływali ludzie, ale jak dotąd nikt jeszcze nie podjął poważnej próby ratowania uwięzionych w płonącym budynku. Przy barierce Reid został zatrzymany przez dwóch żandarmów i musiał okazać im swoją legitymację, nim go wpuścili. Ponieważ żandarmi widzieli Marię wysiadającą z taksówki Reida, nie powiedzieli ani słowa, gdy ta prześliznęła się tuż za nim. Z tej odległości dziewczyna odczuwała już żar bijący od ognia. Chociaż zerwał się wiatr i dmuchał jej śniegiem w twarz, powietrze było ciepłe. Kilkanaście osób, w większości bez płaszczy i marynarek, stało po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko ambasady. Z wyrazu oszołomienia malującego się na ich twarzach Maria wywnioskowała, że wydostali się z budynku prawdopodobnie przed wybuchem, co by znaczyło, że ktoś ich ostrzegł. Reid przeciął plac i pobiegł dalej. Od strony ulicy Bossy d’Anglas nadjechały trzy wozy strażackie i z piskiem opon zatrzymały się na środku jezdni. Strażacy wyskoczyli i natychmiast zaczęli rozwijać węże i podłączać je do hydrantów. Reid zatrzymał się, by spojrzeć w tył. Podniósł rękę. – Wracaj – wykrztusił, odwrócił się i podbiegł do stojących po drugiej stronie pracowników ambasady. Zdjął marynarkę i otulił nią ramiona jednej z kobiet, jednocześnie gorączkowo rozmawiając z paroma stojącymi najbliżej osobami. Maria, znajdująca się około piętnastu metrów za nim, zawahała się przez chwilę, gdy Reid przebiegł przez ulicę i wszedł do ruin ambasady. Potem jednak podążyła za nim. Dotarła właśnie do schodów, kiedy Reid wyłonił się ze środka, na wpół niosąc, na wpół ciągnąc żołnierza Piechoty Morskiej w osmalonym i podartym mundurze. Z ran na piersiach i twarzy chłopca płynęła krew. Pomogła przenieść Reidowi młodego człowieka na chodnik z dala od budynku i położyć go. Zdjęła płaszcz i przykryła nim rannego. – Mówiłem ci, żebyś trzymała się z dala, do diabła – powiedział gniewnie Reid. – Daj spokój – odparła, wciskając swój szalik pod resztki bluzy chłopca, próbując w ten sposób zatamować silny upływ krwi. – Czy w środku są jeszcze inni? Coraz więcej karetek kierowało się w stronę ambasady, a setki gapiów tłoczyły się wokół ulicy i placu. Policja miała spore kłopoty z ich powstrzymaniem. Reid był wyraźnie rozdarty między chęcią pozbycia się dziewczyny a przyjęciem jej pomocy. – Mądre – westchnęła. – Nie będę się targować. Pomogę panu za darmo, seńor. Ale jeżeli w środku są jacyś ludzie, umrą bez pomocy. – W porządku – powiedział podnosząc się Reid – ale trzymaj się, z daleka od trzeciego piętra. Maria spojrzała na budynek. – Nie sądzę, żeby wiele z niego pozostało – zauważyła, ale Reid już wbiegał na schody. Podeszła jedna z kobiet pracujących w ambasadzie i zaopiekowała się żołnierzem. Mimo pustego, nieobecnego wyrazu jego twarzy uklękła przy nim i zaczęła delikatnie ścierać krew z policzków. To była ta, której Reid dał swoją marynarkę. – Co tu się stało? – spytała Maria. – Wydaje mi się, że na drugim piętrze wybuchła bomba – spojrzała na gmach i z przerażenia otworzyła szeroko oczy. – Tam w środku powinni być jeszcze ludzie! – krzyknęła. – Ktoś powinien im pomóc! – Zostań tu na razie – powiedziała uspokajająco Maria. – Pomoc już nadchodzi. Obiecuję ci, że to nie potrwa długo. Kobieta niepewnie skinęła głową. Maria podniosła się i wbiegła do budynku. Wszędzie było pełno dymu, nie wyglądało to jednak tak groźnie, jak się z początku obawiała. Część sufitu wschodniego skrzydła głównego holu zawaliła się. Biurka i szafy z pomieszczeń pierwszego piętra leżały w bezładnych stosach. Wszędzie walały się podarte papiery. Przez ziejące wszędzie dziury Maria dostrzegła fragmenty drugiego i trzeciego piętra, a nawet skrawek nieba, oświetlony płomieniami. Klatkę schodową częściowo zawalał gruz z wyższych kondygnacji. Wywnioskowała, że właśnie tędy musiał udać się Reid. Martwił się o trzecie piętro. Maria pomyślała, że jeżeli w ambasadzie skrywano jakieś tajemnice, to z pewnością właśnie tam. W zaistniałej sytuacji Amerykanie mogli być przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa, musiała więc starać się zachować szczególną ostrożność. Nie zamierzała dać się zastrzelić przez jakiegoś zdenerwowanego wartownika. Jednak, skoro postanowiła zyskać sobie szacunek i uznanie Amerykanów, musiała iść tam, gdzie jej pomoc była najbardziej potrzebna. U podnóża zatarasowanych schodów Maria zdjęła buty i odłamała wysokie obcasy o kawałek betonu. Włożyła je z powrotem, podkasała długą, wełnianą spódnicę i zaczęła się wspinać w górę po zawalonych kawałach sufitu, poskręcanych stalowych konstrukcjach, pokruszonych cegłach, książkach, papierach, teczkach i gazetach. Wejście na klatkę schodową na wysokości pierwszego piętra płonęło, a schody wiodące na to, co pozostało z drugiego, chwiały się jej pod nogami. Maria musiała przecisnąć się pod grubą dębową belką i ostatnie trzy metry pokonać na czworakach. Podłoga korytarza opadała gwałtownie w stronę tylnej części budynku. Dym i żar gęstniał. Zdawała sobie sprawę, że dłonie i kolana ma pokaleczone do krwi. Oddychanie stawało się coraz trudniejsze i Maria zaczęła się zastanawiać, czy nie przeceniła swych sił, czy nie byłoby rozsądniej zawrócić, gdy nagle w drzwiach któregoś z biur w połowie korytarza pojawił się Reid. Wyciągał z ogromnym wysiłkiem ze środka jakiegoś człowieka, ale wyglądało na to, że sam zaraz upadnie wśród kłębów dymu i pełzającego ognia. – Zaczekaj! – krzyknęła Maria. Ruszyła naprzód, gdy runęła na nią resztka sufitu. Podłoga zaczęła się przechylać coraz bardziej do tyłu, a cały front budynku mógł lada moment runąć w zwały gruzu na wewnętrznym dziedzińcu. * * * Nogi Marii były mocno przyciśnięte do jej piersi, a jej samej zdawało się, że leży głową w dół, lecz z powodu panujących ciemności straciła orientację. Bardzo gęsty i mocny ucisk na klatkę piersiową sprawiły, że kręciło się jej w głowie z powodu braku tlenu. To głupie, pomyślała, ale prawdopodobnie przyjdzie mi tu umrzeć. Ale nie była gotowa na śmierć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Musiała najpierw doprowadzić do końca parę spraw. Poza tym, nigdy nie przypuszczała, że umrze bez możliwości walki. Musiała walczyć przez całe życie. Po to, by przetrwać. Wiedziała więc, że to nie pora ani miejsce, żeby umierać. Oprócz tamtej kobiety na zewnątrz nikt nie wiedział, że tu jest. A Reid był jedynym człowiekiem, który znał jej nazwisko. Przez jedną czy dwie sekundy panika wzięła górę nad racjonalnym myśleniem i Maria zaczęła walczyć rozpaczliwie z tym czymś, co ją uwięziło. Na próżno jednak. Osypało się na nią z chrzęstem tylko nieco drobinek tynku. – Madre de Dios – wyszeptała. Tumany kurzu, a potem kawałki cegieł, płaty tynku i fragmenty desek wpadły przez rozszerzającą się wyrwę. Budynek osiadał. Uświadomiła sobie, że zostanie tu żywcem pogrzebana. – Nie! – wrzasnęła. – Na Boga, nie! Pomóżcie mi! Nagle nad nią pojawiło się światło i Maria spojrzała spomiędzy kolan w górę, gdzie pojawiła się jakaś ręka. – Czy nic ci nie jest? – dobiegł ją męski głos. – O, Boże, nie wiem! – krzyknęła. – Chyba nie. Pomóż mi, proszę. – Żadnych złamań? – Wydaje mi się, że nie. – No dobrze, tylko spokojnie, wyciągnę cię stąd. – Dobrze, dobrze. Tylko proszę, pospiesz się! Ręka zniknęła i Marię ogarnęło przerażenie. – Nie odchodź! – wrzasnęła. – Spokojnie – odpowiedział nieznajomy. – Nazywam się Kirk McGarvey i nie zamierzam cię opuścić. Spojrzała w górę i nagle dostrzegła jego twarz. Kirk uśmiechał się. Pomyślała, że uda jej się stąd wydostać. – Jak się nazywasz? – spytał, odwalając na bok olbrzymi kawał tynku. – Maria – wykrztusiła. – A więc Mario, po tym, jak cię stąd wyciągnę, będziesz mi winna drinka. Zgoda? – Zgoda – potwierdziła. Szczelina nad nią powiększała się i nagle ucisk na nogi ustąpił zupełnie, tak że niemal mogła wstać o własnych siłach, a wtedy McGarvey delikatnie wyciągnął ją silnymi ramionami z rumowiska. 9 Maria, leżąc nad krawędzią niesamowicie poskręcanej konstrukcji klatki schodowej, spojrzała w górę na szeroką, oświetloną płomieniami twarz swego wybawcy. – Myślałam już, że umieram – powiedziała, a własny głos słyszała gdzieś z daleka. Spódnicę miała zadartą aż po pas, podarte rajstopy, ale nie czuła skrępowania. Z niezwykłą delikatnością Kirk owinął jej nogę własną chustką i opuścił na dół spódnicę. – Potrzebne będzie kilka szwów, ale w sumie nie wygląda to groźnie. – Dziękuję – mruknęła i nagle przypomniała sobie Reida oraz mężczyznę, którego ten wyciągał z biura. Z cicha krzyknęła, usiłując usiąść. – Byli tu, w głębi korytarza... Ale korytarz zniknął, więc Maria przez chwilę nie mogła połapać się w sytuacji. Kiedy Reid wychodził wraz z tamtym mężczyzną z biura, ona znajdowała się o jakieś piętnaście metrów od tego miejsca, przy wejściu na klatkę schodową trzeciego piętra. Nie było tam już niczego. Olbrzymie kawały spiętrzonego gruzu, płaty tynku i potrzaskane belki, spomiędzy których widniały błyski płomieni, czy innych świateł, zatarasowały trzecie piętro. A może to na zewnątrz? Maria nie wiedziała. Wszystko wyglądało teraz zupełnie inaczej, wszystko się jej myliło. – Kto tam był? – spytał niecierpliwie McGarvey. – Reid i jeszcze jeden człowiek. Wychodzili z... biura. O tam – pokazała ręką w stronę zwałów gruzu. – Tylko dwaj? – Tak mi się zdaje – odparła. Nagle zakręciło jej się w głowie i poczuła, że za chwilę zwymiotuje. Zaczęła znów wpadać w panikę, ale McGarvey objął ją mocniej, przywracając jej w ten sposób poczucie bezpieczeństwa. – Oni zniknęli. Całe biuro zniknęło. – Czy dasz radę zejść sama po schodach? – Nie wiem... – Więc nie ruszaj się stąd. Nie chciałbym, żebyś pokaleczyła się jeszcze bardziej – powiedział McGarvey, odwrócił się i wczołgał na kupę gruzu blokującą korytarz. Pod jego ciężarem zachwiało się całe skrzydło budynku. Zatrzymał się na chwilę. Maria śledziła jego ruchy. – Czy to się nie zawali? – Nie wiem – odpowiedział McGarvey. Ostrożnie przesunął się do końca, aż znalazł się na górnej krawędzi muru, który był chyba zawaloną ścianą. Przyglądał się czemuś po drugiej stronie. – Czy widzisz coś? – zawołała z dołu Maria. – Fragment korytarza. Kawałek drzwi wejściowych. Ktoś wspinał się po potrzaskanych schodach i Maria odwróciła się w tę stronę. Z wąskiego przesmyku pod dębową belką wyłonił się żołnierz Piechoty Morskiej. W ręku trzymał latarkę i oświetlił jej twarz. – Kim pani jest, u diabła? – spytał. – Maria Schimmer – odparła. – Ona jest ranna. Zabierz ją na dół – zawołał ze swej grzędy McGarvey. Żołnierz skierował na niego strumień światła, a na jego spokojnej twarzy pojawił się wściekły grymas. – Jezu Chryste, a ten to znowu, cholera, kto? – wrzasnął. – I co wy tu, ludzie, u diabła, robicie? Widać było wyraźnie, że się boi. – Tu jest zasypany Carleton Reid, twój zwierzchnik, szef służby bezpieczeństwa, oraz jeszcze jeden człowiek. Przy odrobinie szczęścia dokopię się do nich, zanim nie zawali się reszta piętra. – Pytałem, kim pan jest! – Nie ma na to czasu – powiedział McGarvey. – Zabieraj ją stąd. Ona potrzebuje pomocy lekarskiej. – Złaź stamtąd natychmiast, bo... – Posłuchaj, palancie, tam umierają ludzie! Żołnierz sięgnął po pistolet, ale McGarvey pierwszy wyciągnął swojego Walthera, wycelował w niego i odwiódł kurek. – Sam tego chciałeś, chłopcze. Nie mam czasu na głupstwa. Żołnierz popatrywał to na McGarveya, to znów na Marię. – Nie mogę pozwolić panu iść dalej – rzekł niepewnie. – Jest tylko jedyne wyjście z tej sytuacji. Zabierz tę panią na dół, a potem pilnuj sobie tych schodów, jeśli chcesz. Ale trzymaj ekipę medyczną na podorędziu. Być może będę potrzebował pomocy. Żołnierz jeszcze się wahał. Podłoga trzeciego piętra pochyliła się o parę centymetrów pod ich stopami i rozległ się huk spadającego gdzieś w dole gruzu. – Zrobi się – powiedział żołnierz. – Gdzie będę mógł cię znaleźć, kiedy to wszystko się już skończy? – spytał McGarvey Marię. Nie mogła uwierzyć własnym uszom. – Hotel „Roblin” na ulicy Chauveau-Legarde – poinformowała go. – To blisko stąd. – Jakoś trafię – powiedział. Włożył pistolet do kabury i w sekundę później zniknął po drugiej stronie. Podłoga znów zadrżała i posypał się gruz. * * * Bob Graves zmarzł na kość. Leżał przygnieciony ciałem Carletona Reida. Znajdowali się w drzwiach biura, kiedy runął na nich sufit. Zewnętrzna ściana i sufit pomieszczania zniknęły, tak że od tyłu wiatr nawiewał mu śnieg na ramiona i głowę. W dodatku wyciekająca skądś obficie woda spływała po pochylonej podłodze na poranione plecy i nogi Boba. Przez dłuższy czas zdawało mu się, że słyszy wycie syren, ale później nie był tego zupełnie pewien, chociaż na zdrowy rozsądek zdawał sobie sprawę, że do tej pory pod ambasadą powinno się już znaleźć kilkanaście wozów policyjnych i strażackich, a do tego co najmniej tysiąc gapiów. Reid pojawił się w parę minut po wybuchu i zaczął go wyciągać z pomieszczenia, w którym leżały zwłoki Berringera i Vaughana, gdy runął sufit. Reid nie żył i Bob nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ciężka framuga drzwi, która spadła na niego, uderzyła go w plecy i roztrzaskała mu czaszkę. Tom Lord i towarzyszący mu żołnierz Piechoty Morskiej zginęli również, a wybuch rozerwał ich ciała na strzępy. W momencie eksplozji najprawdopodobniej znajdowali się blisko ładunku plastiku. Na myśl o tym zacisnął zęby. Skurwysyn, który to zrobił, musiał obserwować z oddali, czy ktoś nie wchodzi do znajdującego się na drugim piętrze biura Kevina Helvetta. Kiedy dostrzegł światło w oknie, uruchomił zapalnik. Zamknął oczy, by nie patrzeć w górę na przerażające rumowisko. Pomyślał sobie, że pomoc powinna nadejść lada chwila, ale nie był tego do końca pewien. W tej sytuacji budynek, który zadrżał już parokrotnie w ciągu ostatnich kilku minut, zawali się na niego lub też czeka go śmierć z powodu wychłodzenia organizmu. Wtedy nie będzie mógł się zemścić. A w tej właśnie chwili, Bob Graves najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnął zająć się potworem, który był winien tej tragedii. Korytarz drugiego piętra był zupełnie zatarasowany. Za każdym razem, gdy tylko McGarvey odwalał nieco gruz, podłoga złowieszczo drżała. Nie wiadomo było, jak głęboko sięgało rumowisko. Strażacy lali wodę na wschodnią stronę budynku, gdzie pożar szalał najgroźniej. Woda obciążała jednak w znacznym stopniu osłabioną konstrukcję resztek budynku, która i tak mogła runąć lada chwila. Gęsty dym i panujące ciemności utrudniały Kirkowi orientację. Maria twierdziła, że widziała Reida i innego mężczyznę wychodzących z biura gdzieś w głębi korytarza. Z pewnością nie uda mu się tędy przekopać, ale mógłby przedostać się na trzecie piętro, przejść ponad zawalonym odcinkiem i znalazłszy się już za rumowiskiem, spróbować jakoś wrócić na drugie piętro. McGarvey bardzo ostrożnie przeszedł po stromej ścianie, potem po grubej drewnianej belce, przez plątaninę ciągnących się wzdłuż korytarza kabli i ołowianych rur, wreszcie dotarł do resztek trzeciego piętra. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że może zostać porażony prądem, ale doszedł do wniosku, że kierujący akcją ratowniczą zadbali zapewne przede wszystkim o odcięcie dopływu gazu i prądu do budynku ambasady. Dwadzieścia parę metrów dalej budynek urywał się gwałtownie. Mieszczące się kawałek dalej biuro Toma Lorda zniknęło, podobnie jak wszystko, co się znajdowało za nim. Ładunek wybuchowy musiał być ulokowany tutaj lub bezpośrednio pod biurem Lorda. Żadna ze znajdujących się w tych pomieszczeniach osób nie miała najmniejszej szansy na przeżycie. Kirka przeszył dreszcz. Woda, pompowana przez strażaków, tworzyła w powietrzu wielkie płaszczyzny, rozjaśniane językami ognia iluminowane od strony placu Concorde światłami miasta. Opalizowało na różowo, czerwono i niebiesko. McGarvey zawahał się przez chwilę, zanim ostrożnie zaczął torować sobie drogę odwrotu, do miejsca gdzie korytarz prowadził do szczątków centrum łączności. Ściany i większa część podłogi zwaliła się na wewnętrzny dziedziniec. Nie było tu przejścia na dół. W chwili kiedy właśnie zawracał, wydało mu się, że słyszy jakieś poruszenie pod zwałami gruzu. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale dźwięk nie powtórzył się. Wzdłuż piętra płynęła woda, spadając po drugiej stronie niczym wodospad. Z zewnątrz dobiegały Kirka odgłosy syren wciąż nadciągających z całego miasta, zmieszane z warkotem polowych generatorów, które zasilały reflektory ekip ratunkowych oraz zatrważający, nieustanny odgłos dygotania gmachu. Kirk pochylił się ku chwiejnej krawędzi i zawołał: – Czy jest tam kto? Coś zachrobotało pod kupą gruzu, ale nikt nie odpowiedział. – Czy mnie słyszysz? – Tak – rozległ się z głębi słaby głos. – Czy to Reid? – Nie, Reid nie żyje. Jestem Bob Graves. – Bob, czy możesz się poruszać? Czy uda ci się dotrzeć do krawędzi? Jestem na trzecim piętrze tuż nad tobą. – Nie mogę się ruszyć. Nogi mam przygniecione resztkami framugi drzwi. – Jasne. W takim razie schodzę do ciebie. – Nie, stój! – zawołał pospiesznie Graves. – Wygląda na to, że sufit może runąć w każdej chwili. – Cały budynek może runąć – poprawił go McGarvey. – Czy na dole jest woda? – Pełno – odpowiedział Graves. McGarvey domyślał się tego. Na pewno płynęła tym korytarzem i wlewając się w szczeliny między gruzem, katastrofalnie zwiększała ciężar tego piętra. – Tu wcale nie jest lepiej i nie ma czasu na to, by wzywać pomoc. Jeśli chcesz zaryzykować, jestem gotów. – Kim jesteś? – zawołał Graves. – McGarvey. Pod spodem przez chwilę zapanowała cisza. – Bob? – odezwał się McGarvey. – Co tu robisz, do diabła? – Graves był najwyraźniej zaskoczony. Byli agenci CIA, zwłaszcza tacy, których usunięto z Firmy za domniemaną nielojalność, nie budzili zaufania. – Szukam pracy – odparł McGarvey. – Nie ruszaj się, Bob. Spróbuję dostać się do ciebie. – Nigdzie się nie wybieram – rzekł Graves. Pierwszy problem nastręczało dotarcie na dół, do zastępcy szefa paryskiej ekspozytury Firmy. Następny to wydobycie Gravesa spod zwałów gruzu. Najtrudniej jednak będzie przetransportować go piętro wyżej, skąd będą musieli znów zejść na drugie piętro, aż do tego fragmentu korytarza, w którym uwięzła Maria. Schody, o ile w ogóle nie zostały zablokowane, pozwolą im wydostać się w bezpieczne miejsce. Był to zdaniem Kirka jedyny sposób wydostania się z budynku, zamierzał więc natychmiast wyruszyć. Niestety, z powodu chwiejnej podłogi i wody, spadającej kaskadą z poszarpanej krawędzi, droga powrotna mogła być o wiele trudniejsza, o ile w ogóle możliwa. McGarvey wrócił korytarzem do tego miejsca, gdzie zapadła się część sufitu trzeciego piętra. W dobiegającym z tyłu blasku płomieni, oświetlających powrotną drogę na drugie piętro, Kirk dostrzegł ciemną otchłań otwierającą się pod grubą belką. Czyżby inna droga na dół? Przez dwie, trzy sekundy Kirk zamarł w bezruchu, usiłując wypatrzyć coś w nieprzeniknionych ciemnościach czarnego otworu. W Kansas, jako chłopiec, wraz z kilkoma kolegami wybrał się na wyprawę do jaskiń, gdzie zabłądzili. Godzinami błąkali się w kompletnych ciemnościach, zanim wreszcie dotarli do głównej komory i odnaleźli wyjście. Potem McGarvey zaklinał się, że nie popełni już takiego głupstwa. To, co miał przed sobą, było gorsze od jaskiń. O wiele gorsze. Kirk na chwilę przymknął oczy. To była robota Arkadija Kurszyna. Wyczuwał to równie mocno, jak dawniej. Ten człowiek żył. Nie miało to jednak większego sensu. Chociaż Rosjanie nie zmienili się w sprzymierzeńców i przyjaciół, przestali już być wrogami. Ten atak nie miał sensu. Z drugiej strony łatwo było się domyślić, że o ile za tym wszystkim stał Arkadij Kurszyn, to atak na ambasadę amerykańską był jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Aktem dywersji. Sztuczka mająca na celu ukrycie prawdziwego celu, gdyby taki istniał. Kirk wstrząsnął się, otworzył oczy i pochylił nad otworem. – Graves? – zawołał, a jego głos tłumiła nieco ograniczona przestrzeń. – Tutaj – dotarł do niego słaby okrzyk Gravesa gdzieś z dołu, więc McGarvey wczołgał się do dziury i spuszczał się w dół, a po przebyciu około piętnastu metrów znów dostrzegł blask płomieni i usłyszał niżej, z prawej strony, szum lejącej się wody. – Graves! – wrzasnął raz jeszcze. – Tutaj! – odkrzyknął ponownie Graves. Jego głos był nadal przytłumiony, lecz za to dobiegał z bliska. Trzy metry dalej przejście skręcało ostro w prawo i McGarvey cofnął się odruchowo, ponieważ znalazł się nagle twarzą w twarz z młodym mężczyzną o straszliwie okaleczonej prawej dłoni. 10 – Chryste – jęknął McGarvey. Znajdował się w ruinach biura; ściana zewnętrzna zniknęła. Migoczące światła wozów straży pożarnej rzucały pomarańczowe błyski, pogłębiając niesamowicie kąty, jakie tworzyły nienaturalnie pochylone ściany i to, co pozostało ze szczątków sufitu. W poprzek pokoju leżało kolejne ciało, nogi nieboszczyka sterczały spod przewróconego biurka. Kirk podciągnął się trochę do przodu. Usta młodego człowieka były lekko rozchylone, jakby próbował coś powiedzieć. Zamknięte oczy sprawiały wrażenie, że usnął w połowie zdania. McGarvey wyciągnął rękę w kierunku jego szyi, usiłując wymacać puls, ale gdy tylko go dotknął, zrozumiał, że młody człowiek jest martwy. – On nie żyje – odezwał się Graves gdzieś z ciemnego kąta. McGarvey przepchnął się dalej tunelem pomiędzy zwałami gruzu zalegającego potrzaskane biuro. Po podłodze płynęła w stronę krawędzi obrywu lodowata woda strumieniem o głębokości co najmniej pięciu centymetrów. – Kto to był? – Berringer. Vaughan również nie żyje. – To ten pod biurkiem? – Zgadza się. McGarvey podczołgał się do miejsca, w którym leżał uwięziony Graves. Przez chwilę odniósł wrażenie, że Bob ma za dużo rąk i przynajmniej o jedno ramię więcej. Wszędzie było pełno krwi. Nagle zdał sobie sprawę, że spogląda na zmiażdżone ciało Carletona Reida. Graves złapał go za nadgarstek. – McGarvey, zabierz mnie stąd, do cholery. – Właśnie po to tu jestem. Czy masz czucie w nogach i stopach? Futryna, która spadając zabiła Reida, minęła korpus Gravesa zaledwie o parę centymetrów. O ile McGarvey zdołał się zorientować, Bob został przygnieciony rumowiskiem składającym się głównie z tynku i elementów sufitu. – Nie wiem – odpowiedział Graves słabym głosem, kładąc głowę na powrót w zimną wodę. – Nie mieli żadnej szansy. On tu był. Ten skurwysyn przedostał się do środka. McGarvey zepchnął z nóg Gravesa wielki kawał tynku, który wciąż się odrywał ze ścian. Wkrótce zwały gruzu zablokują zupełnie korytarz, grzebiąc ich tu. – Czy ktoś go widział? – Vaughan – odparł gorzko Graves. – I dlatego został zastrzelony. Z bliska, prosto w twarz. – Co? – spytał ostro McGarvey. Przeszedł go zimny dreszcz. – Vaughan nie miał żadnej szansy. Tamten drań zakładał właśnie ładunek wybuchowy, kiedy Sam go zaskoczył. – Czy to była broń dużego kalibru? Powiedz! Widziałeś ranę? Oczy Gravesa zwęziły się. – O co chodzi, McGarvey? Czy ty coś o tym wiesz? – Jaka to była rana? – O Boże, nie wiem. Ale strzelono mu w twarz. Stara, sięgająca jeszcze czasów Czeki, szkoła KGB. McGarvey nie potrzebował nawet zamykać oczu, by zobaczyć ten obrazek. Od przelanej krwi nazywano tę metodę morkyje dieta, mokra robota. By przerazić innych, ofiarę zabijano z bliska strzałem w twarz. Ale od dawna mało kto stosował ten sposób, uważając go za zbędny. Przynajmniej od zakończenia zimnej wojny. A na pewno nikt nie robił tego przez ostatnie dwa lata. To styl Kurszyna. Ale przecież Kurszyn nie żył. Co do tego nie było większych wątpliwości. To, co się stało tutaj, było najwyraźniej dziełem jakiegoś szaleńca. Kogoś pozostającego pod wpływem ludzi o pokroju Kurszyna. Ale takie potwory stały się już przeżytkiem w obecnych czasach. Nie powinny były przetrwać. Nie miały prawa przetrwać. Wewnętrzny głos podpowiadał McGarveyowi, że nie powinien się w to mieszać. – Czy wiesz, kto to zrobił? – spytał go Graves. McGarvey pokręcił głową, nie przestając odkopywać nóg Boba. – Cholera, McGarvey, jeśli coś wiesz, a przynajmniej podejrzewasz, musisz mi o ty powiedzieć. Tu zginęło mnóstwo dobrych ludzi. – Nie wiem nic – odparł ostro McGarvey. Dogrzebał się właśnie do kawałka framugi, ciężkiej, półtorametrowej drewnianej belki. To ona właśnie przygniatała nogi Gravesa. – Więc co tu robisz, do jasnej cholery? – Ratuję ci życie. Uniosę nieco tę belkę. Gdy tylko ucisk zelżeje, wyciągniesz stamtąd nogi. Jesteś gotów? Graves skinął głową i McGarvey naparł na framugę. Nie drgnęła nawet więc musiał oczyścić ją dokładniej. Z nóg Gravesa ciekła krew i widać było, że są paskudnie połamane. Sprawiało mu to zapewne straszliwy ból, ale nawet nie krzyknął. – Spróbuj jeszcze raz – powiedział Bob przez zaciśnięte zęby. McGarvey musiał usiąść okrakiem na straszliwie okaleczonym ciele Reida, bo tylko w ten sposób mógł, zapierając się nogami, podnieść belkę do góry. Z początku nie działo się nic, potem coś trzasnęło w zwalisku i belka zaczęła się unosić. – Teraz! – krzyknął Kirk ostatkiem sił i Graves szarpnął się do tyłu, wyrywając nogi z pułapki. Nagle uwolnił się. – Wylazłem! Wylazłem! McGarvey puścił belkę, przetaczając się jednocześnie w lewo, i ciężka framuga opadła z trzaskiem; cały budynek zadrżał, a wokół nich osypało się mnóstwo pokruszonego tynku, odłamki drewna, cegieł i jakieś fragmenty sufitu. – Dasz radę się poczołgać? – zawołał Kirk. – Spróbuję – odkrzyknął Graves przez narastający hałas. Cała część budynku zaczęła się zapadać. – Przeciągnę cię – powiedział McGarvey. Powlókł Gravesa przez biuro, nad ciałem Berringera, a potem wsunął się głową naprzód do wąskiego przejścia. Kiedy poczuł, że tamten chwyta go za kostki, poczekał, aż Bob wpełznie na niego, odczołgał się jeszcze trochę i zatrzymał. Graves znów podciągnął się wyżej. W wąskim tunelu dym i kurz zgęstniały jeszcze bardziej i kiedy Kirk pokonywał ostry zakręt w lewo, odniósł wrażenie, że jest żywcem pogrzebany i zadrżał. Zatrzymał się. – Co się stało? – zawołał słabym głosem Graves. – Coś nie tak? – Nic się nie stało. Mamy kolejne piętnaście metrów do przejścia. Jesteś gotów? – Tak! Wynośmy się stąd, do diabła! Kirk zatrzymywał się jeszcze dwukrotnie, usiłując zaczerpnąć tchu, lecz od gęstego dymu i z braku tlenu zaczęło mu się kręcić w głowie. Nie był w stanie posuwać się w ten sposób przez dłuższy czas. Ale nie zamierzał również położyć się i czekać na śmierć. To nie leżało w jego charakterze. Po upływie paru minut, a może godzin – tracił już poczucie czasu – znalazł się z powrotem na korytarzu trzeciego piętra, gdzie otrzeźwił go zimny wiatr i padający mu na głowę śnieg, zmieszany z wodą z węży strażackich. Kirk uwolnił się od na wpół przytomnego zastępcy szefa sekcji CIA, odwrócił się i przeciągnął go przez resztę korytarza. – Gdzie jesteśmy? – jęknął w kilka sekund później Graves. – Korytarz trzeciego piętra – odparł McGarvey. – Tu jest przejście na drugie piętro, a stamtąd prowadzą do wyjścia nie zawalone schody. Przynajmniej tak było jeszcze niedawno. Za nimi coś trzasnęło i przejście, z którego wyłonili się przed chwilą zawaliło się w kłębach dymu i kurzu, podłoga na której stali, zaczęła pochylać się na bok od centrum gmachu. McGarvey chwycił Gravesa pod pachę i zarzucił go sobie na lewe ramię. Z trudem zszedł ze szczytu rumowiska, posuwając się tą samą drogą, którą tu przyszedł, pomiędzy plątaniną kabli, potem pod belką i wreszcie wzdłuż przekrzywionej ściany korytarza drugiego piętra. Za nim waliły się kolejne fragmenty budynku. Graves majaczył. Przenikliwy ból w nogach, który odczuwał czołgając się w tunelu za McGarveyem, ustąpił, ale miał trudności ze złapaniem głębszego oddechu. Był oszołomiony i przestraszony. Skoro udało mu się dotrzeć aż do tego miejsca, nie chciał skończyć tak jak Berringer, Vaughan czy Tom Lord. Ktoś krzyknął. Brzmiało to tak, jakby wołający znajdował się niżej. Graves otworzył nagle oczy i gwałtownie szarpnął się do tyłu. Zdawało mu się, że są uwięzieni w płomieniach i spłoną żywcem, nie czuł jednak żaru. – O Jezu, nie upuść go – odezwał się ktoś obok. Graves uniósł głowę w samą porę, by zobaczyć jednego z wartowników, sierżanta Piechoty Morskiej, który wyciągał ku niemu ręce. Znał tego chłopca. – Kunze? – wydusił z siebie. – Tak jest, panie Graves – powiedział sierżant. – Niech pan zachowa spokój, słyszy mnie pan? Wszystko będzie dobrze. – Zabierz mnie stąd. Ten budynek płonie. – Jesteśmy już prawie na zewnątrz. Teraz tylko spokojnie. Ujęły go jeszcze jakieś inne dłonie i złożyły na noszach. Przez chwilę Bob miał uczucie, że się przewraca i aż się wzdrygnął. – Uważajcie na jego nogi – odezwał się nad jego głową McGarvey. – Pan nazywa się McGarvey? – spytał sierżant Kunze. – Owszem – odparł Kirk. Jego głos dobiegał Gravesa jak zza mgły. – Pójdzie pan ze mną. Jest kilka pytań, na które będzie musiał pan odpowiedzieć. Graves niespodziewanie się przestraszył. Złapał Kunzego za rękaw. Musiał mu coś koniecznie przekazać. – Uważaj, Kunze – krzyknął. – Tak jest. – Uważaj. On wie o Berringerze i Vaughanie. Był tam. – Zrozumiałem, proszę pana – powiedział Kunze nieco bardziej szorstkim tonem. Dwaj medycy, którzy wnieśli nosze do budynku, schwycili je i popędzili przez szczątki holu. * * * Carley Webb stała po drugiej stronie ulicy, usiłując połapać się w tym wszystkim. Została wezwana pagerem i zjawiła na miejscu przed się paroma minutami. Szef ochrony gmachu, porucznik Piechoty Morskiej Donald Horvak przekazał jej wszystko, co wiedział. Jak dotąd niewiele było wiadomo o kimkolwiek, kto znajdowałby się na trzecim piętrze, chociaż z gmachu wyniesiono już osiem ciał, podobno pojawił się też McGarvey i uratował jakąś kobietę legitymującą się argentyńskim paszportem. Nikt nie był w stanie powiedzieć jej, co ta kobieta robiła na terenie ambasady, choć komuś wydawało się, że widział ją, jak wchodziła do środka z Carletonem Reidem w parę minut po wybuchu. Również nikt nie wiedział jak i kiedy pojawił się McGarvey, chociaż jego obecność budziła niepokój wielu osób, z porucznikiem Horvakiem włącznie. – Ten skurwysyn zarejestrował się parę minut przed szóstą i już stamtąd nie wyszedł – powiedział Horvak. – Przepraszam najmocniej panno Webb, ale w książce recepcyjnej jest odnotowany numer jego paszportu. – To nie był on – odparła Carley. – Wpadłam wieczorem do niego. Był w domu. – W takim razie ktoś podszył się pod niego, a McGarvey musiał o tym wiedzieć. Sanitariusze wyłonili się z ambasady z Gravesem na noszach. Za nimi szli sierżant Kunze i McGarvey. Kunze wyglądał na zmartwionego. – Otóż i oni – powiedział Horvak i wraz z Carley podbiegli ku nim. Graves był półprzytomny, a McGarvey wyglądał okropnie. Ubranie miał podarte i brudne, rozcięty lewy policzek, ręce pokrwawione. – Berringer i Vaughan – słabym głosem odezwał się Graves. – Co się stało, Bob? – spytała Carley. – Gdzie jest Tom Lord?, – Nie żyje – mruknął Graves. – Wszyscy nie żyją. Carley nie mogła wprost w to uwierzyć. – A co z Carletonem? Widziałeś go? – On również nie żyje. Wszyscy zginęli, cała ekipa – Graves schwycił Carley za rękaw płaszcza. – On o tym wie, Carley – szepnął, spoglądając znacząco w stronę McGarveya. – Wie o Vaughanie... nawet o kalibrze broni. Oni nie żyją... wszyscy... nie żyją... – Graves osunął się nieprzytomny na nosze. – Weźcie go lepiej do szpitala – odezwał się McGarvey. – Ma paskudnie połamane nogi. Myślę, że stracił dużo krwi. Carley skinęła głową i sanitariusze wstawili nosze z nieprzytomnym zastępcą szefa paryskiej placówki CIA do oczekującej karetki pogotowia. – O czym on mówił Kirk? O kalibrze jakiej broni? – zapytała Carley. – Później – odparł. – Czy Langley jest już powiadomione? – Zamknij się, cholera, na chwilę – warknął Horvak. – Co, u diabła, robiłeś tam w środku? McGarvey spojrzał na porucznika takim wzrokiem, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. – Usiłowałem złapać Toma Lorda, żeby uprzedzić go o czymś, co panna Webb powiedziała mi po południu. – Odwrócił się znów w stronę Carley. – Powiedziałaś mu o tym? Serce podeszło Carley do gardła. – O Chryste – wyszeptała i powoli pokręciła głową. – Nie. Zostawiłam notatkę w tej sprawie... Nie myślałam, że... * * * Dochodziła dziesiąta, gdy wreszcie pojawili się charge d’affai res James Griffins i główny radca prawny ambasady William Lisch. Podstawowe zadania ambasady przejął konsulat amerykański przy ulicy St Florentin, McGarvey natomiast został zatrzymany celem złożenia wyjaśnień, między innymi w sprawie dotyczącej Argentynki, która zniknęła ze szpitala w pół godziny po przyjęciu. Carley wróciła przed trzydziestoma minutami z rozmowy z Bobem Gravesem i od tej pory rozmawiała nieprzerwanie z Langley. Do czasu przysłania ze Stanów nowego zespołu pracowników Carley miała pełnić obowiązki szefa placówki i zarazem szefa wszystkich europejskich operacji CIA. Zebrali się w sali konferencyjnej konsulatu mieszczącej się na drugim piętrze. McGarvey siedział samotnie na końcu stołu, naprzeciwko Carley i obu mężczyzn. Drzwi pilnował żołnierz Piechoty Morskiej. – Od jak dawna zna pan tę Argentynkę? – spytał Lisch. Zajrzał do swoich notatek. – Nazywa się Maria Schimmer. – Po raz pierwszy zobaczyłem ją tego wieczoru, kiedy wyciągałem ją spod gruzów drugiego piętra ambasady. – A więc przyznaje pan, że był tam? – kontynuował Lisch. – Kirk, czy ta kobieta mówiła ci, co robi w ambasadzie? – zapytał Carley. McGarvey był zmęczony i pragnął znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle nie tu. – Powiedziała mi, że Reid pomagał wydostać się innemu mężczyźnie i został przywalony. Prosiła mnie, żebym mu pomógł. Czy jeszcze jej nie przesłuchaliście? – Nie – odparła Carley. – Zwróciliśmy jej paszport. Nie spodziewaliśmy się, że ucieknie ze szpitala. McGarveyowi zrobiło się trochę żal Carley. Była dobrym agentem, tak przynajmniej mu się zdawało, ale zupełnie nie nadawała się na szefa placówki. To zaczynało ją przerastać. – Czy służby techniczne zabezpieczyły budynek? Carley skinęła głową. – Phill wysłał już ekipę. Przybędą tu za parę godzin. Musimy się wstrzymać do tej pory. Lisch śledził tę wymianę zdań. Znów zajrzał do swego notesu. – A co z mężczyzną, którego zidentyfikował pan jako potencjalnego sprawcę? Arkadij Kurszyn... Carley weszła mu w słowo. – Panie Lisch, to wyjaśnią dokumenty z Firmy. Dyrektor z pewnością nadeśle je rano. Dopóki nie otrzymamy pełnego wyjaśnienia z Langley i Departamentu Stanu, sprawę uważam za zamkniętą. Lisch żachnął się, ale charge d’affaires powstrzymał go. – Oczywiście, Bili, panna Webb ma rację. – Następnie zwrócił się do McGarveya: – Zostanie powołana komisja do wyjaśnienia tej sprawy. Czy możemy spodziewać się pańskiej współpracy, panie McGarvey? McGarvey skinął głową. – O ile dotyczy to Agencji, to tak. Ale muszę wyznać, że się myliłem. Arkadij Kurszyn nie żyje. – Skąd pan wie? – spytał lisch, nim Carley zdążyła go powstrzymać. – Zabiłem go własnoręcznie – odparł McGarvey. 11 – Powiedział, że zabił tego Rosjanina. Philip Carrara, zastępca dyrektora Wydziału Operacyjnego CIA czuł, że stąpa po grząskim gruncie. Przed dwoma tygodniami odbyło się posiedzenie w jego sprawie, a z siódmego piętra nie przeciekła na ten temat żadna informacja. To nie dawało mu spokoju. Możliwe, pomyślał ponuro, że to już koniec mojej kariery. Siedział w obszernym gabinecie dyrektora Agencji, naprzeciwko jej szefa, Rolanda Murphy’ego, jego zastępcy, Lawrence’a Danielle i głównego doradcy, Howarda Ryana. Za wielkimi szklanymi taflami okien było smutno i pochmurno tego popołudnia. Przez cały dzień słońce nie wyjrzało zza chmur, a od dwóch godzin śnieg sypał nie na żarty. – To było dwa lata temu, Phil – odezwał się Danielle miękkim, nieomal zniewieściałym głosem. Po śmierci poprzedniego dyrektora Agencji, Danielle pełnił jego funkcję do czasu mianowania na to stanowisko Rolanda Murphy’ego. Pracował w Firmie od wielu lat, był bardzo inteligentny i stwarzał wrażenie kogoś nieprzeniknionego. – A wciąż nie ma ciała. – Nie – odparł Carrara. – To niczego nie dowodzi. – Oczywiście, o ile ciało przebywało aż do tej chwili w wodzie, uległoby całkowitemu rozkładowi, czyż nie? – spytał Ryan. Był bardzo drobiazgowy. – Moi eksperci to potwierdzają i właśnie dlatego od samego początku skoncentrowaliśmy całą naszą uwagę na wybrzeżu. – I przez ten czas nie było żadnych informacji z naszych syryjskich źródeł? – zapytał Danielle. – Żadnych – potwierdził Carrara. – Chociaż krążyły jakieś pogłoski, że Kurszyn miał być widziany żywy w tamtych rejonach. – Na Bliskim Wschodzie? – naciskał Danielle. – Podobno widziano go tam, chociaż plotki dotarły do nas z Moskwy. Niemożliwe do sprawdzenia. Według naszych najlepszych ocen, należy je tak właśnie traktować: plotki. – A co mówią wasze ostatnie najlepsze oceny? – wtrącił dyrektor Agencji. – Czy to możliwe, aby Kurszyn żył i stał, tak jak przypuszcza McGarvey, za tym zamachem bombowym? Murphy był potężnie zbudowanym, prostym jak trzcina mężczyzną, o grubych muskularnych rękach i byczym karku. Miał kwadratową twarz i okolone krzaczastymi brwiami ciemne, przenikliwe oczy. – To możliwe, panie generale, chociaż mało prawdopodobne – powiedział Carrara. – McGarvey sam wycofał się ze swego przypuszczenia. Powinny istnieć o wiele bardziej przekonywujące poszlaki, jeśli nie wręcz dowody, że tamten przeżył. Coś w Syrii lub w Moskwie. Po śmierci Baranowa, a nie zapominajmy, że Walentin Baranów był jego jedynym kontrolerem, Kurszyn musiałby gdzieś wypłynąć. Potrzebowałby przynajmniej nowych funduszy operacyjnych. Nowej tożsamości. Choćby nowego zadania do wykonania. – Mógł się tym zająć Didienko – rzekł Murphy. – Wstrząs, jaki w KGB wywołała śmierć Baranowa, bardzo wzmocnił jego pozycję. – Śledzimy go, generale. – I co? – spytał zniecierpliwiony Murphy. Baranów, były szef KGB, niemal na własną odpowiedzialność zestrzelił samolot Powersa, co prawie wykastrowało na jakiś czas CIA, i walnie przyczynił się do rozpętania na Bliskim Wschodzie konfliktu, który mógł zmienić się z konwencjonalnego w nuklearny. – Niełatwo jest śledzić tego człowieka. Do tej pory były i nadal będą się zdarzały poważne luki w rejestrowaniu jego codziennych ruchów. Nic nie możemy na to poradzić – wzruszył ramionami Carrara. – Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli tamten dysponuje Kurszynem, z pewnością przez ten czas skorzystałby z jego usług. – Być może to właśnie był jego powrót na scenę – delikatnie zasugerował Danielle. – To stałoby się o wiele wcześniej – zaoponował Carrara. – Bóg raczy wiedzieć, ile mogli mieć po temu sposobności i... z ich punktu widzenia, rzecz jasna, potrzeb. – Co prowadzi nas z powrotem do McGarveya – powiedział Ryan. Przed laty między nim i McGarveyem doszło do różnicy zdań, w wyniku której Ryan wyszedł na głupca. Generalny doradca nie należał do ludzi łatwo zapominających o urazach. – To oszczerstwo – rzekł Carrara. – Zgadzam się z tym – poparł go Danielle. – Podkładanie bomb i zabijanie ludzi na oślep nie leży w stylu McGarveya. – Nie wróciłby przecież, by ratować ludzi, którym podłożył bombę. Wyciągnął stamtąd Gravesa, narażając przy tym własne życie. – A to właśnie jest w stylu tego człowieka – zauważył Danielle. – Mówcie o nim, co chcecie, panowie, ale McGarvey dwukrotnie wykonał przedtem dla nas świetną robotę. A za każdym razem jego wysiłki zostały przez nas odpłacone wrogością, nie mówiąc już o tym, że w obu przypadkach omal nie zginął. – To mogą być znakomite powody do zemsty na tych, których uznał za swych nieprzyjaciół – spierał się Ryan. – Żołnierze Piechoty Morskiej zeznali, że wpisał się w książce recepcyjnej. Zanotowali numer jego paszportu. – Carley Webb powiedziała, że w chwili wybuchu przebywała razem z nim w jego mieszkaniu. To nie mógł być on – stwierdził Carrara. Ryan szyderczo wykrzywił wargi: – Sam mówiłeś, że Tom Lord podejrzewał Carley o to, że zakochała się w McGarveyu. Pracowała jako jego nadzorca podczas pobytu Kirka w Paryżu. Spędzali razem wiele czasu. Jestem przekonany, że żyli ze sobą. – Carley nie okłamałaby nas. Na pewno nie w tak poważnej sprawie. Zginęło dwanaście osób, a do tej pory kolejne pięć uznane jest za zaginione. Murphy, który odszedł z Armii w stopniu generała majora, by objąć kierownictwo Agencji, zmrużył oczy. Był intelektualistą, a zarazem człowiekiem czynu. Nazywano go „myślącym żołnierzem”. – Co zrobimy w okresie przejściowym? – spytał. – Mikę Wood jest już w drodze wraz ze swoją ekipą. Powinni przybyć na lotnisko de Gaulle’a w najbliższych godzinach. Bawił akurat w mieście na regulaminowym urlopie. Lou Anders, jego zastępca, przejmie po nim obowiązki w Bonn. – A na dłuższą metę? – zapytał Danielle. – To, wydaje mi się, zależy w głównej mierze od Francuzów. Między innymi od tego, jaki budynek uda nam się pozyskać od nich na ambasadę. – A co z McGarveyem? – zwrócił się Ryan do dyrektora. – Nie zamierzamy chyba uwierzyć mu na słowo i puścić go, prawda? – Nie mamy żadnych dowodów, by go zatrzymać – odrzekł niecierpliwie Carrara, który z trudem trzymał nerwy na wodzy. Murphy opadł na oparcie fotela. – Jeśli to był Kurszyn, McGarvey jest najodpowiedniejszym człowiekiem do ścigania go. – A jeżeli nie będzie chciał się tego podjąć? – zapytał Danielle. Ryan podniósł się i nalał sobie filiżankę kawy ze stojącego na sąsiednim stoliku srebrnego dzbanka. – Zatem twierdzicie, że mężczyzna, który podpisał się jako McGarvey, podszył się pod niego? – Tak jest – odrzekł Carrara. Ryan wrócił na miejsce, uśmiechając się lekko. – W takim razie nasuwają mi się natychmiast dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego ten ktoś spośród wszystkich ludzi wybrał właśnie McGarveya? Czemu nie kogoś pierwszego z brzegu? Jakiegoś zwykłego Amerykanina z kłopotami paszportowymi? Z tego, co mówiliście, żeby dostać się na klatkę schodową trzeciego piętra, wystarczyło, żeby przeszedł przez kontrolę w holu głównym. Załatwiała mu to dowolna tożsamość. – Nie wiadomo dlaczego – przyznał Carrara. – Ale w tych sprawach powodem może być właściwie wszystko. Choćby coś tak prozaicznego, jak przypadkowe spotkanie McGarveya z terrorystami. Ryan uśmiechnął się, tym razem szeroko. – Daj spokój, Carrara, nie wmawiaj nam, że sam w to wierzysz. Taki zbieg przypadków jest zbyt nieprawdopodobny. – Przyznaję, że na pierwszy rzut oka wyglądać to może na szyte grubymi nićmi, ale... – No i pozostaje jeszcze ta Argentynka. Młoda, a z tego, co o niej słyszałem, bardzo piękna, która pojawia się w ambasadzie tuż po wybuchu. – Miała ponoć coś wspólnego z Carletonem Reidem. Badamy to. – Wciąż się nie odnalazła? Carrara zaprzeczył ruchem głowy, wiedząc doskonale do czego zmierza Ryan. – Reid był jedną z ofiar, nieprawdaż? Carrara skinął głową. – A pierwszą sobą, którą uratował z narażeniem życia McGarvey była ta Argentynka, czy tak? – To niczego nie dowodzi. – Na miłość boską, to przecież dowodzi jej współudziału – warknął Ryan. – Ona i McGarvey byli wspólnikami, a panna Webb pomogła im w tym nieświadomie. – To, co mówi Howard, ma jakiś sens – zagrzmiał Murphy. – McGarvey założył ładunki wybuchowe, a potem udał się do domu, czekając na przybycie panny Webb, co zapewniało mu alibi. Następnie jego argentyńska pomocnica przycisnęła guzik i bum, wszystko wyleciało w diabły. – Tylko dlaczego udała się później do ambasady? To było bardzo niebezpieczne dla niej samej – zauważył Danielle. – Nie wiem, Lany. Możliwe, że Carleton Reid coś wiedział i ona udała się w ślad za nim. Może to ona go zabiła. A wreszcie McGarvey wrócił do ambasady, nie tylko, by odegrać bohatera, ale również by uchronić swą wspólniczkę przed aresztowaniem i tym samym przed wydaniem go. Zapadła cisza. – Phil? – odezwał się wreszcie Murphy. – Nie wierzę, żeby McGarvey miał coś wspólnego z tym zamachem, chociaż może ta Argentynka owszem. Ale mam tu coś jeszcze. – Coś, co dowodziłoby niewinności McGarveya? – zapytał Ryan. – Nie – przyznał Carrara. – A zatem co? – spytał Murphy mrużąc oczy. Carrara wydobył fotokopię koperty oraz listu napisanego na maszynie i wręczył je dyrektorowi Agencji. Koperta była zaadresowana do Thomasa Lorda, Specjalnego Asystenta Ambasadora Stanów Zjednoczonych, a nadana drugiego stycznia w Paryżu. Generał wydymając wargi szybko przeczytał mieszczący się na jednej stronie list. Gdy oderwał od niego wzrok, był na wpół rozgniewany na wpół zdumiony. – To jakieś pogróżki – rzekł. – Skazuje się Toma Lorda za... – zerknął do listu z wyraźnym obrzydzeniem – za zbrodnie przeciwko ludzkości, które popełnił jako szef paryskiej ekspozytury CIA. Murphy przekazał fotokopię Danielle, który szybko przejrzał list i zaczął studiować francuski znaczek i paryski stempel. – Czemu mnie o tym nie poinformowano? – zapytał dyrektor Agencji. Danielle podniósł wzrok znad fotokopii i zanim Carrara zdążył się odezwać, powiedział: – Dostajemy tego z pół tuzina dziennie na całym świecie. To stało się wręcz nagminne – zwrócił się do Carrary – Czy zajęliśmy się tym? – Oczywiście, list dotarł do ambasady trzeciego stycznia i Tom włączył go do swojego popołudniowego raportu. Sugerował, by nie podejmować żadnych szczególnych działań oprócz rutynowego sprawdzenia przez Służby Techniczne. Zgodziłem się z nim. – Czy doszli do jakichś wniosków? – spytał Danielle. – Adres na kopercie i list zostały napisane na przenośnej zwykłej maszynie do pisania typu Smith-Corona, model sprzed dwudziestu lat. Litery „e” i „s” są lekko starte. Używał jej praworęczny mężczyzna, o dość delikatnym uderzeniu. Zwyczajny tani papier kserograficzny dostępny na całym świecie, list został nadany na Poczcie Głównej w centrum Paryża. – Pisany jest po angielsku – podpowiedział Danielle. – Autorem był rdzenny Amerykanin, wykształcony – kontynuował Carrara. – I to jest właśnie jedyna dziwna rzecz. Większość listów z pogróżkami pisana jest przez ludzi niewykształconych, półanalfabetów. – McGarvey jest człowiekiem wykształconym – powiedział Ryan. – Jest wysoki i silny, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że pisząc, lekko uderza w klawisze. No i jest praworęczny. – Masz rację, Howardzie – zgodził się Danielle. – Ale ty również. – Przepraszam, generale – zwrócił się Carrara do Howarda. – W tych okolicznościach powinienem powiadomić pana o liście. Murphy zastanawiał się przez chwilę. Potem skinął na Carrarę. – Lany ma rację. Nie mogliście w żaden sposób podejrzewać, że ten list jest czymś więcej niż inne listy – pokręcił głową. – Ale to nie prowadzi nas donikąd. – Wciąż jednak twierdzę, że kluczem do sprawy są McGarvey i ta Argentynka – upierał się Ryan. – Zgadzam się – powiedział Murphy, podnosząc wzrok. – Połączcie mnie z McGarveyem. Chcę z nim pomówić. – Słucham? – zdziwił się Carrara. – Jego pierwsze wrażenie było takie, że Kurszyn żyje i stoi za tym wszystkim – rzekł dyrektor Agencji. – Może mimo wszystko miał rację. 12 Korytarz trzeciego piętra pogrążony był w mroku. Dochodziła północ. Ktoś w mieszkaniu piętro niżej słuchał radia, a może oglądał telewizję. Od czasu do czasu Kurszyn słyszał stamtąd również śmiech. Jednak żadne dźwięki nie dobiegały zza drzwi mieszkania McGarveya, ani jego sąsiadów z piętra. Kurszyn obserwował dom przez całą godzinę, zanim zdecydował się wejść na to piętro. Zgodnie z jego przypuszczeniami McGarvey powinien teraz składać wyjaśnienia gdzieś w śródmieściu Paryża. Fakt, że numer jego paszportu został wpisany do książki recepcyjnej, nie mógł pozostać nie zauważony. A spodziewana w związku z tym nieobecność McGarveya w domu dawała czas Kurszynowi na dokończenie dzieła. Przed dwoma laty stał na ulicy i obserwował to mieszkanie. W oknie dostrzegł wówczas McGarveya. Stanowił doskonały cel. Ale Baranów rozkazał Kurszynowi uciekać. Posłuchał go i sam omal nie zginął z ręki McGarveya. Gdy tak stał w ciemnościach, czuł prawie smak słonej wody zamykającej się mu nad głową. Zachwiał się na nogach, ciało zapamiętało na zawsze dwadzieścia siedem godzin, które spędził w morzu, zanim nieprzytomny z bólu i upływu krwi wyrzucony został na brzeg. Jedynie ślepy traf sprawił, że znalazł go i zabrał trzyosobowy syryjski patrol wojskowy. Również dzięki odrobinie szczęścia Kurszyn zdołał odzyskać przytomność na tyle, by pozabijać żołnierzy, zanim zdołali zameldować o swoim znalezisku. To tylko wspomnienia, powiedział sobie w duchu, mrugając oczami. Dłonie w rękawiczkach zacisnęły mu się w pięści. Miał bardzo wiele wspomnień. Postawił na podeście małą skórzaną walizeczkę, wyjął z kieszeni miniaturową latarkę i w jej wąskim strumieniu światła szybko, lecz dokładnie obejrzał framugę oraz przestrzeń wokół drzwi. Szukał śladów instalacji alarmowej lub pułapek ostrzegających o wizycie nieproszonego gościa, które wychodząc mógł zastawić McGarvey – umieszczonego w drzwiach kosmyka włosów, kawałeczka drewna czy drobiny kurzu. Nie znalazł jednak niczego. McGarvey zaczął się zaniedbywać. Przyjrzał się zamkowi, wziął do ręki długi wąski szpikulec z hartowanej stali i otworzył drzwi w niespełna dwadzieścia sekund. Przed wejściem do środka zawahał się przez chwilę. Schował z powrotem przyrząd i latarkę, wyciągnął zaś pistolet. Jedyne światło w mieszkaniu wpadało przez okno od strony ulicy. Czuć było wyraźnie zapach papierosów i czegoś jeszcze. Kurszyn węszył przez chwilę. Jakby perfumy. Damskie perfumy. Bardzo kosztowne. Znał już skądś ten zapach. Gdy znalazł się wewnątrz, zamknął drzwi i zaryglował zamek oraz zasuwkę, więc gdyby McGarvey wrócił niespodziewanie, nie tak szybko zdołałby wejść do mieszkania, a to dawało Kurszynowi wystarczająco dużo czasu na ucieczkę. Nie chciał się spotkać z McGarveyem. Jeszcze nie. To mogłoby popsuć stosunki Kurszyna z generałem Didienką. Był w tym mieszkaniu po raz trzeci i znał jego rozkład na pamięć. Podszedł do okna i ostrożnie, by nie zostać przez nikogo zauważonym, sprawdził ulicę. O tej porze nie było już prawie ruchu. McGarveya ani śladu, co dawało mu przynajmniej parę minut spokoju. Zza stojącego w sypialni biurka Kurszyn wyciągnął skórzaną walizeczkę, podobną do tej, którą przyniósł ze sobą, odpiął zamek błyskawiczny i wyjął z niej umieszczoną tam przez siebie przed tygodniem przenośną maszynę do pisania marki Smith-Corona. Ze swojej walizki wydobył identyczną maszynę, należącą do McGarveya, umieścił ją w oryginalnym pokrowcu, zapiął go i odstawił z powrotem za biurko. Następnie spakował swoją maszynę do pisania. Postawił walizeczkę w drzwiach salonu i ponownie wyjrzał przez okno. Ani śladu McGarveya. W łazience pozbierał trochę włosów ze szczotki i włożył je do uprzednio przygotowanej małej plastikowej torebki. Przeszedł do kuchni, w zlewozmywaku spostrzegł dwa kieliszki do wina i szklaneczkę, w której zostało jeszcze nieco burbona. Wziął kolejno każdy kieliszek, oglądając dokładnie w świetle latarki; na każdym z nich widniały wyraźne odciski palców. Na jednym z kieliszków do wina odciski były wąskie i delikatne. Kobiece. Na drugim kieliszku i szklaneczce po burbonie ślady palców były o wiele większe, męskie – McGarveya. Kurszyn ściągnął skórzaną rękawiczkę z prawej ręki, wyjął z kieszeni płaską plastikową torebkę, ostrożnie otworzył ją i wyjął z niej jedną gumową rękawicę, podobną do tych, jakich używają chirurdzy. Włożył ją ostrożnie, zwracając przy tym uwagę, by nie dotknąć przypadkowo powleczonych specjalnym klejem gumowych palców. Ponownie podniósł szklaneczkę, tym razem jednak przykładając palce prawej ręki do pozostawionych na niej odcisków McGarveya. Lepka powierzchnia gładko ściągnęła ze ścianek odbite na nich linie papilarne. Kurszyn zdjął gumową rękawicę, umieścił ją na powrót w foliowej torebce i włożył ponownie skórzaną rękawiczkę. Wrócił do łazienki, wszedł na sedes i wrzucił kawałek folii plastikowej do spłuczki klozetowej zawieszonej wysoko na ścianie. Folia została oderwana z opakowania materiału wybuchowego użytego przez Kurszyna w ambasadzie. Najprostsza analiza chemiczna pozwoli stwierdzić, co w niej było przechowywane. Spędził w mieszkaniu McGarveya niecałe trzy minuty i w tym czasie uporał się ze wszystkim. Pospiesznie sprawdził wszystkie pomieszczenia, upewniając się, że wszystko jest na swoim miejscu, że nie pozostawił żadnych śladów, świadczących o jego wizycie, a następnie podszedł do drzwi wejściowych i nasłuchiwał przez chwilę, zanim je otworzył. Gdy znalazł się na korytarzu, zaryglował ponownie drzwi i ruszył schodami w dół. Drzwi wejściowe otworzyły się i ktoś wszedł do domu. Kurszyn zamarł w bezruchu, wstrzymał oddech i cały zamienił się w słuch. Usłyszał odgłos kroków. W studni klatki schodowej wszystkie dźwięki brzmiały bardzo wyraźnie. Zapaliło się sterowane wyłącznikiem czasowym światło i Kurszyn cofnąwszy się, przywarł do ściany. Przybysz zaczął wchodzić po schodach. Kurszyn wycofał się na trzecie piętro, przystanął i znów nasłuchiwał, a ponieważ ten ktoś wchodził coraz wyżej, podbiegł bezszelestnie w ciemny koniec korytarza. Drzwi do znajdującego się tam mieszkania była zamknięte, a Kurszyn nie miał już czasu, by je otworzyć. Postawił na podłodze walizeczkę z maszyną do pisania, wyjął pistolet i kciukiem zwolnił bezpiecznik. Przybysz minął drugie piętro i zaczął wchodzić na trzecie. Kurszyn wolałby jeszcze uniknąć spotkania z McGarveyem, ale nie zamierzał się też od niego uchylać. Obserwował przeciwległy koniec korytarza i gdy tajemnicza postać wyłoniła się zza rogu, mocniej ujął pistolet. To była kobieta. Kurszyn poczuł się nagle zbity z tropu. Znał ją, choć nie mógł przypomnieć sobie skąd, aż nagle olśniło go. Ona była z ambasady. Kobieta z Wydziału Konsularnego. Ten znajomy zapach perfum. Kobieta podeszła do drzwi mieszkania McGarveya i zapukała. Po chwili zapukała ponownie. – Kirk? – zawołała. Najwyraźniej znała McGarveya. Czy na tyle dobrze, by nie dać się zwieść lateksowej masce, którą przywdział Kurszyn podczas wizyty w ambasadzie? Zapukała raz jeszcze. – Kirk, to ja – powtórzyła. Światło zgasło. – Cholera – zaklęła cicho kobieta. W skąpym świetle żarówki, umieszczonej na dole klatki schodowej, Kurszynowi majaczyła niewyraźnie jej postać. Kobieta wahała się przez chwilę. Potem jednak zawróciła i poszła sobie. Kurszyn czekał, aż zejdzie na dół. Kiedy trzasnęły frontowe drzwi, ostrożnie zszedł po schodach i zniknął w mroku nocy. 13 McGarvey właśnie kończył brać prysznic, kiedy zadzwonił telefon. Nie pofatygował się, by go odebrać. Zamiast tego udał się do kuchni, gdzie opłukał szklaneczkę po burbonie i nalał sobie kolejnego drinka. Tom Lord był dobrym człowiekiem, jednym z najlepszych ludzi, jakich znał, i McGarvey nie mógł wprost uwierzyć, że Tom nie żyje. Kiedy pił whisky i ponownie napełniał sobie szklaneczkę, telefon zadzwonił po raz dziesiąty. McGarvey przeszedł do salonu. To najprawdopodobniej dzwoniła Carley, żeby się przed nim usprawiedliwić lub, co gorsza, poprosić o pomoc. Nie chciał z nią teraz rozmawiać, zresztą Carley z pewnością znów tu przyjdzie. Podniósł słuchawkę dopiero po szesnastym dzwonku i natychmiast zorientował się, że to nie ona. Usłyszał szum i odległe trzaski charakterystyczne dla zamiejscowego połączenia. – Halo? – Kirk? Tu Phil Carrara. Dzwonię z Waszyngtonu. McGarvey usiadł i zamknął oczy. Znowu się zaczynało, czuł to. Podejrzewał, że w stosunku do tych spraw obdarzony był szóstym zmysłem, czymś w rodzaju jasnowidzenia. Za każdym razem, kiedy swędziały go stopy, coś zaczynało się dziać. Było już tak w Szwajcarii i tu, w Paryżu, kiedy John Trotter poprosił go o pomoc. A teraz Trotter nie żył, a jego następcy, Philowi Carrarze, albo nie chciało się tu przyjeżdżać osobiście, albo też tak się spieszył, że nie marnował czasu na podróż. – Kirk? – powtórzył po chwili Carrara. – To otwarta linia – ostrzegł go McGarvey. – Dyrektor chce z tobą pomówić. Usiłowałem złapać cię przez ostatnią godzinę. – Czego chce? – Niech ci sam to powie. – Czego on chce ode mnie, Phil? – spytał spokojnie McGarvey. Mógł go wysłuchać, ale nie chciał tracić panowania nad sobą. – Chodzi o Arkadija Kurszyna. McGarveyowi serce podeszło do gardła. – Czy dowiedzieliście się czegoś z Moskwy? – Niczego konkretnego – powiedział Carrara – ale Carley wspomniała, że wymieniłeś jego imię. – To była pomyłka. – Ona martwi się o ciebie, Kirk. I nie bez przyczyny. – Nie. – Osoba odpowiedzialna za wysadzenie w powietrze naszej ambasady i zabicie tych wszystkich osób posłużyła się twoim nazwiskiem i numerem twojego paszportu. To jest znaczące. I jest to w stylu działania Kurszyna. – On nie żyje, Phil. Ja go zabiłem. – Zgadzam się z tobą – podparł Carrara – ale nigdy nie odnaleziono jego ciała. – Przestań wywoływać duchy. – Dyrektor jest odmiennego zdania. Dlatego właśnie chce z tobą pomówić. – Nie zgadzam się z tym. Nie tym razem. Powiedz mu... – Sam mu to powiedz – rozległ się w słuchawce burkliwy głos Murphy’ego. – A może przez ubiegły rok stałeś się człowiekiem bez charakteru? – Czego pan chce, generale? – Jeżeli Kurszyn powrócił, żeby na nas zapolować, ty jesteś najodpowiedniejszym człowiekiem aby ścigać, z tego oczywistego powodu, że ma z tobą na pieńku. – Tak? A czemuż to jeszcze? – Ponieważ jesteście ulepieni z jednej gliny, McGarvey. Powtórzę to, co już nieraz mówiłem: jesteś zabójcą i jesteś w tym bardzo dobry. Niezależnie od tego, co sądzę o tym prywatnie, jesteś dobry. – Kurszyn nie żyje. – Ale głowy za to nie dasz. – A jak tam Lorraine Abbott? – spytał McGarvey. To pytanie najwyraźniej zbiło z tropu generała, bo zawahał się przez chwilę. – Zrezygnowała ze służby – odrzekł wreszcie. – Jeżeli Kurszyn żyje i zgodnie z pańską sugestią poluje na mnie, może się równie dobrze zająć Lorraine. Przyczyniła się do jego klęski. Jego i Baranowa. – Będzie pod obserwacją – powiedział Murphy. – A dałby pan głowę, że Kurszyn nie dopadnie jej, jeśli tylko zechce? – Nie, i to jest jeden z powodów, dla których do ciebie dzwonię. Potrzebujemy twojej pomocy i udzielisz jej nam, jeśli pozostała w tobie resztka przyzwoitości. Choćby przez wzgląd na Lorraine. – On nie żyje, generale. Zabiłem go. Widziałem, jak jego ciało wypada przez reling do morza. Ludzie, którzy zaatakowali naszą ambasadę, byli francuskimi terrorystami. – Kurszyn mógł dopłynąć do brzegu. – Za daleko. – Moi ludzie stwierdzili, że prąd mógł znieść go na brzeg w ciągu dwudziestu czterech do trzydziestu sześciu godzin. Teoretycznie możliwe. – Był ranny. Stracił dużo krwi. – Ale mógł przeżyć. McGarvey nic nie odpowiedział. – Dla Kurszyna nie byłby to jedyny cel. Szykuje coś jeszcze, nie licząc ciebie. – Nie było żadnych oznak jego działalności. – Tom Lord otrzymał dwanaście dni temu anonim z pogróżkami. – To zdarza się bez przerwy. – Tak, ale autorzy anonimów nie posuwają się zazwyczaj do spełnienia swoich gróźb. A tym razem owszem. Nasza działalność w Paryżu została sparaliżowana. Musimy zaczynać wszystko od nowa. – Rosjanie już nie są naszymi wrogami, czyż nie tak się ostatnio uważa? – Może i nie są wrogami, McGarvey, ale z pewnością też nie są naszymi przyjaciółmi. Jeszcze nie. Być może nigdy nimi nie będą. McGarvey poczuł, jak jest nieodwracalnie wciągany w tę sprawę, niczym kawałek drewna pochwycony przez wir. – Kurszyn stracił swego oficera operacyjnego. Baranów nie żyje. To przynajmniej wiemy na pewno. – Generał Wasilij Didienko – powiedział Murphy. – Człowiek Baranowa numer dwa. McGarvey ponownie nic nie odpowiedział. – On nadal działa. Tak naprawdę po śmierci Baranowa umocnił swoje wpływy. – Gorbaczow nie zgodziłby się na to. Didienko należy do starej ekipy. – Z tego co słyszałem, Didienko jest zbyt silny, by dać się zrzucić. Gorbaczow ograniczył się do obcięcia budżetu KGB. Zmniejszył go prawie o połowę, do sumy nieco ponad siedmiuset pięćdziesięciu milionów dolarów. Jednocześnie przykrócił dewizowe subwencje z Komitetu Centralnego na działalność międzynarodową. Didienko został tym samym przyparty do muru, co nasuwa nam myśl, że będzie starał się wykazać czymś tak spektakularnym, że nawet w czasach głasnosti i pierestrojki władze pozostawią mu swobodę działania. – Skończyło się rosyjskie zagrożenie. – To nieprawda – powiedział Murphy. – I ty sam w to również nie wierzysz. Te same głupstwa wygadywano w okresie odprężenia, pamiętasz? Zagrożenie po prostu zmieniło się, to wszystko. Jego istota pozostała jednak taka sama. – Tak? – Chodzi o to, kto przeżyje: my czy oni. – I ja również – rzekł McGarvey. – Nie jestem już w branży. Na zawsze. Niech pan sam łapie swoje straszydła, generale. Ja przeszedłem na emeryturę. – McGarvey! – krzyknął dyrektor CIA. McGarvey rozłączył się, poczekał kilka sekund, aż połączenie zostanie przerwane, zdjął słuchawkę z widełek i położył ją na stole. Nie istniały żadne straszydła. Potwory już nie żyły. Pozostały tylko te, które były wytworem wyobraźni. Kirk, ze szklaneczką burbona w dłoni, odchylił głowę do tyłu i czekając na świt, starał się uspokoić myśli. Powinien wynieść się stąd, zanim zbudzą się jego własne zmory i doprowadzą go do szaleństwa. * * * We wczesnych godzinach rannych oziębiło się jeszcze bardziej. Kiedy McGarvey wyszedł z domu, Paryż spowijała cienka warstwa śniegu. Kirk zdecydował się nie brać samochodu. Już poprzedniego wieczoru marna pogoda utrudniała jazdę, a teraz, kiedy wszyscy wyruszą rano do pracy, będzie jeszcze gorzej. Organizacja ruchu kołowego w Paryżu, podobnie jak w Nowym Jorku, sprzyjała bardziej samochodom dostawczym i taksówkom niż prywatnym kierowcom. Poszedł w stronę ulicy La Fayette, gdzie zatrzymał taksówkę i polecił kierowcy, by zawiózł go do hotelu „Roblin” przy ulicy Chauveau-Legarde. Minęli zaledwie parę przecznic, gdy McGarvey zauważył, że kierowca nieustannie zerka w lusterko wsteczne. – Czy ktoś nas śledzi? – spytał. – Nie chcę żadnych kłopotów, monsieur – odparł nerwowo kierowca. – Czy to policja? – Ja jestem z policji – powiedział McGarvey. – Co to za samochód? – Brązowy Peugeot z dwoma mężczyznami w środku. Zawrócili, kiedy pana zabierałem, i od tego czasu stale jadą za nami. Niech pan sam spojrzy, jeśli mi pan nie wierzy. – Wierzę panu – rzekł nie odwracając się McGarvey. – Więc dokąd mam pana zawieźć? – Oczywiście do hotelu „Roblin” – powtórzył McGarvey. – A jeśli będą o to pana później pytać, może pan powiedzieć, że podałem ten adres bez wahania. Taksówkarz wzruszył ramionami. W parę minut później taksówka zatrzymała się przed niewielkim, lecz dość drogim hotelem znajdującym się tuż za placem de la Madeleine. McGarvey zapłacił kierowcy i, nie oglądając się, przeszedł na ulicę Tronchet, tam skręcił w lewo i ruszył w stronę znajdującego się o parę przecznic dalej wielkiego domu towarowego „Au Printemps”. Brązowy Peugeot wyprzedził go, podjechał o jedną przecznicę dalej i zaparkował w bocznej uliczce. Samochód miał rejestrację dyplomatyczną, o numerach zarezerwowanych dla pracowników ambasady amerykańskiej. Carley, zapewne z podpuszczenia Carrary, wysłała w ślad za nim swoje pieski. Widocznie obawiali się, że Kurszyn wstał z grobu. Gdy tylko auto zniknęło z pola widzenia, McGarvey zawrócił i pospieszył z powrotem, docierając na róg Chauveau-Legarde, w chwili gdy jego stróże wyłonili się z bulwaru Haussman. Nie spostrzegli go i, obserwując bramy po obu stronach ulicy Tronchet, posuwali się naprzód w żółwim tempie. Kirk przeszedł dzielące go od hotelu „Roblin” pół przecznicy. Znalazłszy się w środku, podszedł do kontuaru. Recepcjonista podniósł wzrok. – Chciałbym zostawić wiadomość dla pani Marii Schimmer – powiedział McGarvey. Skreślił krótki liścik na hotelowej papeterii. Prosił w nim, by zadzwoniła do niego bezzwłocznie, złożył kartkę i podał ją recepcjoniście. – Proszę dopilnować, żeby to otrzymała. – Bien sur, monsieur – odparł recepcjonista. Hotele w Europie niechętnie udzielają informacji o swoich gościach, a zwłaszcza o numerach ich pokojów, woląc w zamian przekazać swoim klientom wiadomość. McGarvey odczekał, aż recepcjonista wsunie złożoną kartkę do przegródki opatrzonej numerem 315. Wtedy przeszedł przez hol w stronę małego barku i grilla. Chociaż barek o tak wczesnej porze był jeszcze zamknięty, to w grillu już serwowano śniadania. McGarvev zaczekał parę minut w drzwiach wejściowych, aż recepcjonista wejdzie na chwilę na zaplecze. Wtedy wyszedł zza rogu, pospiesznie minął hol i ruszył schodami na górę. Pokój znajdował się na końcu korytarza. Kirk przyłożył ucho do drzwi. Szumiał prysznic. Po minucie woda przestała lecieć i wówczas zapukał. W parę chwil później Maria Schimmer zawołała: – Om? – Kirk McGarvey. W pokoju zapanowała zupełna cisza. – Ten z ambasady – powiedział Kirk. – To ja panią odkopałem. – Czego pan chce? – spytała niechętnie Maria. – Przyszedłem na obiecanego drinka. Znów w pokoju zaległa cisza, a potem szczęknął zamek i drzwi otworzyły się. Maria Schimmer ubrana w biały szlafrok, z włosami owiniętymi ręcznikiem, spojrzała na Kirka swymi wielkimi, czarnymi oczami. McGarvey pomyślał, że jest bardzo piękna. – Wyglądasz o niebo lepiej niż ubiegłej nocy – rzekł uśmiechając się McGarvey. Spojrzał na jej obandażowane dłonie. – Jak tam? – Obolałe – odparła. – Jest pan sam? – Tak, nikt mnie nie przysyłał, jeśli to cię niepokoi, chociaż jest parę osób z ambasady, które chętnie zamieniłyby z tobą słówko. – Powiedziałam tym ludziom wszystko, co wiedziałam – stwierdziła z błyskiem w oku. – Wiesz, że Reid nie żyje. – Domyślam się – skinęła głową. Odsunęła się od drzwi i McGarvey wszedł do środka. Pokój był niewielki, lecz ładnie umeblowany. Okno wychodziło na dziedziniec. W łazience paliło się światło, telewizor grał, lecz dźwięk był wyłączony. Na łóżku leżała otwarta walizka. Maria była w trakcie pakowania. – Chcą wiedzieć, jakie stosunki was łączyły – powiedział McGarvey. – Nic nas nie łączyło. McGarvey uniósł brwi. – Był w „Inter-Continental” wraz z innym mężczyzną, z którym chciałam się zobaczyć. – W jakiej sprawie? – Wolałabym nie mówić. – Co robiłaś w ambasadzie? – Chciałam poprosić Dana Reida o pomoc. – W czym? – Czy podałeś swoim przyjaciołom nazwę mojego hotelu? – spytała Maria. – Jeszcze nie – odparł McGarvey – ale żołnierz na schodach ambasady słyszał, jak ją wymieniałaś. Znów dostrzegł błysk w oczach dziewczyny. – Dziękuję za uratowanie mi życia, panie McGarvey, ale nie zrobiłam niczego złego. – Więc czemu nie chcesz porozmawiać z ludźmi Carletona Reida? – Wyjeżdżam z Paryża. McGarvey pokręcił głową. – Chyba nie rozumie pani, co tu się dzieje, senorita Schimmer. Ktoś zabił mnóstwo ludzi, nasza ambasada leży w gruzach. Z tego powodu może być pani dla nich podejrzana. A przynajmniej chcieliby się dowiedzieć, co pani tam robiła. – Nie mam z tym nic wspólnego – wybuchnęła Maria. – Kiedy to się stało, byłam w hotelu „Inter-Continental” i mam świadków, którzy mogą to potwierdzić. – W takim razie nie ma problemu – powiedział McGarvey. Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. – Pokój trzysta piętnaście. Proszę o połączenie zewnętrzne. Chciałbym zadzwonić na miasto. – Czekaj – powiedziała Maria. McGarvey spojrzał na nią. Gdy usłyszał sygnał wolnej linii, wykręcił swój własny numer. – Nie mogę tu zostać – rzekła Maria. – Odpowiem na wszystkie pytania. McGarvey połączył się ze swoim mieszkaniem. – Halo – odezwał się. – Mówi McGarvey, proszę połączyć mnie z szefem bezpieczeństwa. – Poszłam do tamtego hotelu, żeby zobaczyć się z Horstem Hohnerem. Przyjechałam w ślad za nim z Wiednia. – Kapuję – powiedział McGarvey, nie odchodząc od telefonu. – Ten zastępca Simona Wiesenthala? – Tak – odparła Maria. – W jakim celu? – Usiłuję odnaleźć... niemiecki okręt podwodny z czasów drugiej wojny światowej. Zaintrygowany McGarvey odłożył słuchawkę. – Prosiłaś Höhnera o pomoc? To chyba ostatni człowiek, który mógłby coś na ten temat wiedzieć lub też chciałby ci pomóc. – On ma dostęp do archiwum we Freiburgu. Nikt tam nie chciał ze mną rozmawiać. – I co powiedział? – On też odmówił. – Więc zwróciłaś się do Reida. Maria skinęła głową. – Dlaczego interesuje cię ten okręt podwodny? – Mój dziadek był kapitanem. – No i? – Płynęli w tajnej misji do... Argentyny, kiedy okręt zaginął wraz z całą załogą. Chciałabym odnaleźć okręt i... zwłoki dziadka. – Co to była za misja? – Nie wiem. Kłamała. McGarvey czytał to z jej oczu. – Czy sądzisz, że zdołali wpłynąć na wody argentyńskie? – Możliwe. Nie jestem jednak pewna. – Co zamierzasz robić teraz? – zapytał McGarvey. Obserwował jej oczy, nie dostrzegł jednak żadnej reakcji. – Wrócę do Freiburga i spróbuję jeszcze raz. – Sama? Potwierdziła skinieniem głowy. Zbieg okoliczności czy jakiś plan? McGarvey usiłował oddzielić niejasne przeczucia od tego, co przed chwilą usłyszał, i od tego co stało się przed paroma godzinami. Jeżeli Kurszyn rzeczywiście żył i działał, to czy mógłby się tym posłużyć? Bardzo możliwe. Nikt nie zdoła pojąć głębi nienawiści drzemiącej w innym człowieku. Można jej użyć jak narzędzia, jak dobrze wyostrzonego skalpela chirurgicznego. – Może nie okaże się to konieczne – rzekł. – Nie zostanę... – Może mógłbym pomóc. Jeżeli tylko tego sobie życzysz. Mam przyjaciół we Freiburgu, którzy mają dostęp do interesujących cię materiałów. Marii przez moment zabłysły oczy, zgasły i znów zrobiła się nieufna. – Czego pan chce w zamian, seńor McGarvey? – Wyjaśnień – odpowiedział. – Nie mam nic do wyjaśnienia. McGarvey uśmiechnął się. – Niestety, nie masz wyboru. Oprócz tego jesteś mi to winna. 14 Śnieg otulił stolicę i jej tereny, co bardzo utrudniło ruch samochodowy. Katherine Ray przyjechała bardzo późno do siedziby CIA, ale zanim doszła do wniosku, że powinna tu przyjechać, najpierw dużo czasu spędziła w Wydziale Daktyloskopii FBI, a potem w Wojskowym Centrum Medycznym Waltera Reeda. Dochodziła trzecia, kiedy po wręczeniu jej identyfikatora i sprawdzeniu zawartości nesesera przy wejściu, udała się do Działu Danych mieszczącego się w podziemiach. – Ray ze Służb Technicznych – powiedziała. – Mój szef dzwonił. Strażnik sprawdził jej upoważnienie i wpisał nazwisko na identyfikatorze. – Czy była już tu pani kiedyś? – spytał uprzejmie. – Raz czy dwa. – A zatem nie potrzebuje pani niańki? Katherine pokręciła głową. – Wielka szkoda – zauważył strażnik. – Sprawdził grafik. – Terminal osiemnasty. Do końca korytarza i na lewo. Jeżeli chce pani przejrzeć wykaz danych, proszę nacisnąć F-12 i ENTER. Czy ma pani właściwy kod dostępu do danych? – Tak, dzięki – Katherine przeszła do wyznaczonego jej boksu, zdjęła płaszcz, otworzyła neseser i weszła do systemu za pomocą podstawowego hasła: GRZMOT. Na ekranie terminalu pojawił się napis: Witamy w Dziale Danych Centralnej Agencji Wywiadowczej. Czy chcesz zobaczyć menu? Katherine, zatrudniona w Wydziale Służb Technicznych centrali CIA, została przydzielona do badania materialnych dowodów, związanych ze sprawą podłożenia bomby w ambasadzie USA w Paryżu. Zespół, który wysłali do Paryża w parę godzin po wybuchu, niemal natychmiast po przybyciu na miejsce, zaczął nadsyłać rozmaite przedmioty, także ludzkie tkanki prób krwi i osocza oraz odciski palców zdjętych z gruzów pomieszczenia, w którym wybuchła bomba. FBI zidentyfikowało sporo odcisków palców dzięki rządowym kartotekom, jednak niektóre wzorce były zastrzeżone, jako należące do ludzi będących w centrum zainteresowania Agencji, a więc były niedostępne. W Centrum Medycznym im. Waltera Reeda technicy laboratoryjni wypreparowali z tkanki i płynów fizjologicznych indywidualny kod DNA. W biurze radcy handlowego przebywały trzy osoby. Tom Lord i żołnierz Piechoty Morskiej, który zginął razem z nim, zostali zidentyfikowani. Ale ten trzeci nadal pozostawał nieznany. Istniała jedynie próbka jego krwi i dwa wyraźne odciski palców pozostawione na klamce drzwi do gabinetu. Nie było jednak trzeciego ciała, a zatem, jak przypuszczała Katherine, ten tajemniczy człowiek mógł być zabójcą. Sęk w tym, że FBI stwierdziła, że odciski palców i kod genetyczny należą do osoby powiązanej z Agencją. Bardzo możliwe, że ten ktoś wcale nie był mordercą. Może Graves wszedł przypadkiem do tego pokoju albo też zajrzał tam z jakiego powodu któryś z pracowników centrum łączności, gdy usłyszał, że coś stało się Berringerowi i Vaughanowi. Po wprowadzeniu dziesięciopunktowego szablonu do identyfikacji nieznanych odcisków palców Katherine uruchomiła program przeszukujący, który porównywał wzór z olbrzymią kartoteką osobową. Następnie wprowadziła do komputera wzór DNA i poleciła mu przeszukać kartoteki medyczne. W niecałe dziewięćdziesiąt sekund komputer zakończył porównywanie wzorca odcisków znalezionych na klamce biura Kevina Hewletta z danymi z kartoteki personalnej. Na ekranie pojawiła się fotografia wraz z imieniem, nazwiskiem i datą urodzenia. Katherine otworzyła usta ze zdumienia. Po pół minucie odnaleziony został również pasujący kod genetyczny. Na ekranie znów wyświetlona została ta sama fotografia wraz z danymi personalnymi. * * * James Tilley, szef Wydziału Służb Technicznych CIA, siedział samotnie w małej salce konferencyjnej. Robert Hettrick i pracownicy zespołu medycyny sądowej złożyli swój popołudniowy raport i wyszli stąd przed paroma minutami. Dowody rzeczowe przysłane z Paryża zostały ułożone na stołach sąsiadujących z podium przewodniczącego. Z tyłu stały trzy wielkie tablice pokryte notatkami i wykresami. Przypominało to Tilleyowi, doktorowi biochemii i biofizyki, jego studenckie lata. James spędził ładny kawałek życia w salach takich jak ta, usiłując rozwikłać tajemnice, które czasem przekraczały jego możliwości. Tilley, który wyglądał raczej na robotnika budowlanego niż na naukowca, trzymał Służby Techniczne żelazną ręką, lecz był sprawiedliwy. – Kłopoty zaczynają się wówczas – mawiał nieraz swoim podwładnym – kiedy szef jest o wiele bardziej sprytny od reszty; nie można mu wówczas niczym zaimponować. Ta praca przygnębiała go, więc chociaż odczuwał niekłamaną satysfakcję, kiedy udawało się wreszcie znaleźć właściwe rozwiązanie, nie przepadał za nią. W fizyce i chemii istnieją tylko fakty, na podstawie których można potwierdzić lub obalić obowiązującą teorię. Nie robiło to większej różnicy jaką, ponieważ wciąż powstawały nowe teorie. Nauka składa się wyłącznie z faktów. W tym wypadku przyjęto teorię, że jakiś nieznany francuski terrorysta lub terroryści podłożyli bombę w ambasadzie. Stosunki pomiędzy Francją a Stanami Zjednoczonymi była wciąż nie najlepsze, ponieważ pomimo rozwiązania Układu Warszawskiego USA nalegały na zachowanie NATO. Francja się temu sprzeciwiała. Niewiele faktów potwierdzało tę teorię, ale wszyscy usiłowali naginać do niej istniejące fakty, ponieważ była bardzo wygodna. James wstał i zbliżył się do stołów. Według niego najbardziej obciążający materiał dowodowy stanowiły znalezione na miejscu wybuchu strzępy lateksowej maski. Mężczyzna, który podszył się pod Kirka McGarveya, niewątpliwie ukrywał się pod maską. Z niewytłumaczalnych przyczyn zdjął ją przed opuszczeniem ambasady. Czegoś takiego nie zrobiłby nigdy żaden zwyczajny francuski czy algierski terrorysta. Podniósł leżącą na stole foliową torebkę zawierającą sześć kawałków lateksu. Kryły w sobie jakieś przesłanie; James był tego pewien. Zabójca chciał coś przez to powiedzieć. Namawiał ich do rozwiązania zagadki. „Zostawiłem to specjalnie dla was. Mówię wam otwarcie, że przybyłem w przebraniu. Kiedy już założyłem ładunki wybuchowe, nie musiałem więcej nosić maski”. Tilley odłożył torebkę na stół i pokręcił głową. „Złapcie mnie, jeśli potraficie”, zdawał się mówić zabójca. Sam Vaughan najwidoczniej natknął się na niego i został zabity strzałem w twarz. Eksperci od balistyki ustalili ponad wszelką wątpliwość, że kula została wystrzelona z Pistoletu Walther PPK, pomimo że pocisk został poważnie zniekształcony na skutek uderzenia o kość czaszki. Czy wybór broni niósł w sobie następne przesłanie? Zabójca posłużył się nazwiskiem i numerem paszportu McGarveya, co oznaczało, że albo miał dostęp do kartotek Departamentu Stanu, albo spotkał się z McGarveyem. Możliwe, że w Paryżu. Kolejna informacja? Przez tylne drzwi zajrzała do sali sekretarka Tilleya. – Dzwoni generał Murphy – zawołała. Tilley poszedł za nią do swego biura i podniósł słuchawkę. – Witam, generale. – Czy są jakieś nowe wieści z Paryża? – Ekipa nadal tam węszy, a my analizujemy to, co nam przysłali. – A co z materiałem wybuchowym? Czy coś wiadomo o jego pochodzeniu? – Zwyczajny C4. Mógł zostać skradziony z dowolnej bazy amerykańskiej w całej Europie lub też kupiony gdzieś na wolnym rynku. Generał milczał, więc Tilley mówił dalej: – To nie był Semtex, czeski plastik, chociaż to wcale nie wyklucza operacji prowadzonej przez blok wschodni. – Mało prawdopodobne, by używali C4, skoro ich własny materiał jest o wiele lepszy – powiedział generał. – Chyba, że chcieli nam coś przez to powiedzieć – odparł Tilley. – Utwierdzić nas w błędnym mniemaniu, podczas gdy prawda jest zupełnie inna. Podpuścić nas. Skierować na fałszywy ślad. – O czym ty mówisz, Jim? – spytał dyrektor Agencji. – To tylko nieśmiałe przeczucia – odpowiedział Tilley. – Ale nasz przyjaciel powiedział nam o wiele więcej, niż powinien. Wybór broni, której użył. To, że był przebrany, i znał McGarveya. – Co prowadzi nas znów do tej Argentynki, Marii Schimmer, która nawiasem mówiąc, zniknęła. Czy twoi ludzie znaleźli jakieś dowody na to, co robiła w ambasadzie? – Nic szczególnego – powiedział Tilley. – Oczywiście, co innego niż to, co mówią naoczni świadkowie. – Ona może być ważna z wielu powodów – upierał się Murphy. – Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, generale? – spytał Tilley. – Nic szczególnego, oprócz tego, że chciałbym, aby twoi ludzie skoncentrowali się wreszcie na prześledzeniu jej drogi wewnątrz budynku. – Przekażę to, ale sądzę, że większa część materiału dowodowego zniknęła już z ruin. Przyczyniła się do tego pogoda i woda z pomp strażackich. A i ludzie z Departamentu Stanu kopiący wszędzie w poszukiwaniu tajnych materiałów nie przysłużyli się nam. Ale postaramy się zrobić, co się da. – Tylko o to proszę – powiedział Murphy. – Bądź ze mną w stałym kontakcie, Jim. Chcę wiedzieć wszystko w tej samej chwili, gdy tylko coś odkryjesz... wszystko, rozumiesz? – Tak jest – odparł Tilley. Ponieważ oczywistym celem ataku była CIA, znany z braku delikatności Murphy będzie parł z całej siły naprzód. Ale w jego zachowaniu było coś jeszcze, pewna nuta w głosie odbiegająca od normalnego tonu. Gdyby Tilley nie znał dobrze generała, pomyślałby sobie, że dyrektor Agencji boi się czegoś. Zadzwonił telefon. Ponownie odezwała się jego sekretarka. – Richard Shipman na drugiej linii. – Czy go znam? – spytał Tilley. – Jest szefem bezpieczeństwa w Langley. Mówi, że chciałby pan z nim porozmawiać. – Odbieram – rzekł Tilley. Wcisnął guzik. – Jim Tilley. Czym mogę służyć, panie Shipman? – Myślę, że chciałby się pan zająć tym osobiście – powiedział Shipman. – Czym się zająć? – Zatrzymaliśmy pańską pracownicę, Katherine Ray. Może chciałby pan z nią porozmawiać, zanim rozpoczniemy dalsze postępowanie. Nic z tego nie możemy zrozumieć. – Jakie postępowanie? – zdumiał się Tilley. – Dlaczego ją zatrzymaliście? – Katherine Ray dostała się do danych zawartych w centralnym komputerze i zanim jeden z kontrolerów działu danych zorientował się, co ona wyprawia, i powstrzymał ją, zdołała wykasować zawartość kartotek przynajmniej dziesięciu osób. Wiadomość o tym nie przedostała się wyżej, Ray zażądała najpierw widzenia z panem, ale my uważamy to za akt sabotażu. – Będę za pół godziny – powiedział Tilley. – Nie róbcie niczego przez ten czas. – Tak jest. * * * Wydział Służb Technicznych, podlegający Działowi Operacyjnemu, wzbudzał w Agencji pewien szacunek, przynajmniej wśród wywiadowców. To on dostarczał Tajnym Służbom włamywaczy, kasiarzy, szpiclów i zakładał podsłuchy telefoniczne. Spory procent pracowników Służb Technicznych rekrutował się z FBI i policji, co nieraz prowadziło do zaciekłej rywalizacji pomiędzy nimi a oficerami wywiadu. Z powodu zalegającego śniegu dotarcie z drugiej strony Potomaku do Langley zabrało Tilleyowi prawie całą godzinę. Richard Shipman, potężnie zbudowany mężczyzna, większy nawet od Tilleya, czekał na niego wraz z Katherine w sali konferencyjnej. – Drogi są nadal takie okropne? – spytał Shipman. – Przez to właśnie dojazd tutaj zabrał mi tak wiele czasu – odparł Tilley. – Czy mógłby pan nas zostawić na chwilę samych? Shipman, który przycupnął na rogu stołu wstał. – Proszę się rozgościć – powiedział. – Kiedy skończycie, czekam w moim biurze – Spojrzał na Katherine. – Mam nadzieję, że nie wypełniała poleceń służbowych. Bo jeżeli tak, będzie was to cholernie drogo kosztowało – Zwrócił się to Tilleya. – Wie pan, co mam na myśli? – Skończymy za parę minut – rzekł Tilley, a kiedy tylko Shipman wyszedł, odsunął stojące obok Katherine krzesło i usiadł. – Co się stało? – Wolałabym o tym nie mówić, panie Tilley – odrzekła Katherine. Widać było, że się boi, ale jest zdecydowana. – Wcześniej czy później będziesz jednak musiała. Shipman powiedział mi, że nim zdołano cię powstrzymać, skasowałaś niektóre dane. Odtworzenie ich jest zaledwie kwestią czasu. Katherine milczała. – Zataili to na razie. Przypuszczam zresztą, że o tym wiesz. Jak dotąd, Shipman idzie nam na rękę. Katherine nadal milczała. Tilley odchylił się do tyłu. – No cóż, zobaczmy, co się da z tego poukładać. Zajmowałaś się dowodami rzeczowymi, tak więc sądzę, że wystarczy zadzwonić do Johna Wilsona, żeby dowiedzieć się, nad czym dzisiaj pracowałaś... – Nad liniami papilarnymi i kodem DNA wypreparowanym z tkanek i osocza – przyznała niechętnie. – Rozumiem – rzekł Tilley. – Potem oczywiście dokonałaś identyfikacji. Tu gdzieś wśród danych Agencji. A pracownik, którego... – urwał nagle, bo nagle go olśniło. Odpowiedź mieli wystarczająco blisko przed nosem. Katherine wyczytała coś z jego oczu, bo nagle zesztywniała. – To oczywiście McGarvey – powiedział łagodnie. Katherine miała z nim romans przed dwoma laty, kiedy Kirk był w Waszyngtonie. Chociaż starała się utrzymać to w tajemnicy, co było oczywiste ze względu na charakter jej pracy, wieści o tym przeniknęły do Tilleya. Uważał wówczas, że musi z nią o tym porozmawiać. – To niebezpieczny mężczyzna, co cię niewątpliwie w nim pociąga, ale sądzę, że nie powinnaś tego kontynuować. Nie wyniknie z tego nic dobrego ani dla niego, ani dla ciebie. Katherine przypominała mu uczącą się w koledżu córkę. Wzięła sobie do serca jego radę, tak przynajmniej się Tilleyowi wydawało. Jednak problem powrócił, tym razem postawiony na ostrzu noża. Katherine skinęła głową. – On pasował do wszystkiego, panie Tilley. – Czy równanie kodu DNA wypadło pozytywnie? Po chwili wahania Katherine znów skinęła głową. – Odciski palców? – Tak. – O ile pamiętam, używa Walthera PPK – rzekł Tilley. – Z takiej właśnie broni zabito Sama Vaughana. – On tego nie zrobił, proszę pana, Nie... on. – Dlaczego? – zapytał Tilley. Wszystko się zgadzało. – Z pewnością miał swoje powody i motywy. Został odepchnięty, ot i wszystko. – Nie. – A ja tak uważam. – Nie, proszę mnie wysłuchać – broniła swego stanowiska Katherine. – Gdyby to był on, nie zrobiłby tego w ten sposób. Jest za dobory, by pozostawić odciski palców albo wpisywać się do książki recepcyjnej przy wejściu. To nie ma sensu. Tilley poklepał ją po wierzchu dłoni. – Nie zgadzam się z tobą – powiedział łagodnie. – McGarvey postąpiłby dokładnie w ten sposób. 15 We Wschodnim Berlinie wszystko uległo zmianie. Kurszyn, który wjeżdżał z zachodniej części miasta na teren byłej NRD, wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie był w Niemczech od ponad dwóch lat, a w tym czasie przestał istnieć mur berliński. Kiedy mijał miejsce, w którym znajdował się kiedyś Checkpoint Charlie, obejrzał się, by sprawdzić, czy nic mu się nie przywidziało. Mur, zapory drogowe i oszklone budki wartownicze – wszystko to zniknęło. Uśmiechnął się gorzko. Taksówkarz dostrzegł w lusterku jego wyraz twarzy. – Wstrząsające, prawda? – spytał kierowca. – Kiedyś byłem zachodnim berlińczykiem. Teraz jestem Niemcem. Było tu teraz zupełnie inaczej, tak jakby wszystko uległo zmianie. Takie nieustabilizowane. Nieokreślone. Nawet jego zwycięstwo w Paryżu miało jakiś fałszywy posmak. Kurszyn zwolnił taksówkę na Leninplatz. Przeszedł trzy przecznice dzielące go od Karl-Marx-Alee, na której panował ożywiony poranny ruch. Oczekiwał tam na niego czarny Mercedes. Kurszyn bez słowa zajął miejsce na tylnym siedzeniu i auto ruszyło, kierując się przez Friedrichshain na południowy wschód, w stronę Lichtenbergu. Śniegu leżało tu o wiele więcej niż w Paryżu, a drogi były marnie oczyszczone. Ponieważ zjednoczenie Niemiec tak poważnie obciążyło ekonomię byłej Republiki Federalnej, że nie wystarczało już pieniędzy na konserwację dróg w tej części kraju, służby drogowe zaniedbywały swoje obowiązki. A większość mieszkańców dawnej NRD nadal wolałaby pracować na zachodzie, a mieszkać na wschodzie. Kurszyn czytał o tym w gazetach i śledził rozwój wypadków w telewizji, dopiero jednak bezpośrednie zetknięcie się z tym zjawiskiem wywarło na nim wstrząsające wrażenie. Pozwoliło mu to zrozumieć, w jak trudnej sytuacji znalazł się obecnie generał Didienko. Szprewę przecięli na południe od Treptow i dalej pojechali brzegiem Grosser Muggelsee; na drodze nie było prawie ruchu. Kurszyn z trudem trzymał nerwy na wodzy, gdy skręcali w znajomą polną drogę, wijącą się między ciemnymi drzewami; ośnieżone gałęzie prawie stykały się ponad wąskim traktem. Był tu już kiedyś, w podobnych okolicznościach. Wówczas jednak stawiał się na rozkaz Baranowa. Z nim nie było żartów. Baranów był potęgą w radzieckich służbach specjalnych od wczesnych lat pięćdziesiątych. Niepohamowaną potęgą i niewzruszoną siłą dla wszystkich... prócz McGarveya. Kurszyn nie mógł w to uwierzyć po dziś dzień. Sam zmierzył się już trzykrotnie z tym człowiekiem i o mało nie zginął. To dręczyło go boleśnie. Przy bramie znajdującej się o trzy kilometry od autostrady zatrzymali ich ludzie generała. Tylne drzwi otworzyły się raptownie i Kurszyn wysiadł. Jeden ze strażników obszukał go szybko i sprawnie, podczas gdy dwaj inni, stojąc z tyłu, trzymali Kurszyna ma muszkach swoich AK-47. Odebrano mu pistolet, walizkę oraz mały scyzoryk, który miał przy sobie. Jeden ze strażników porozumiał się z domem przez radiotelefon, inny usiadł obok Kurszyna i towarzyszył mu przez resztę drogi na szczyt wzniesienia. Zatrzymali się przed frontem dużego domu, który niegdyś służył jako letnia rezydencja jednemu z hitlerowskich generałów, a jeszcze przed dwoma laty należał do Baranowa. Na skraju zagajnika widać było jeszcze dwóch uzbrojonych strażników, a kolejny pojawił się w oknie na piętrze. Generał Didienko, będący prawą ręką Baranowa, pamiętał, w jaki sposób skończył jego szef. Zabiła go własna arogancja, a Didienko nie zamierzał powtórzyć jego błędu. Kurszyn przeszedł pod eskortą przez ganek i wszedł do holu. Odprowadzający go strażnik pomógł zdjąć mu płaszcz. – Proszę na górę, Arkasza – ze szczytu schodów odezwał się generał Didienko. Zaczesane do tyłu włosy generała błyszczały od brylantyny. Nie był typem nowoczesnego Rosjanina, starającego się przybrać wygląd zachodniego Europejczyka, co czynił w razie potrzeby nawet Baranów. Didienko reprezentował starą szkołę. Z dumą mawiał o sobie – „Czekista”. Tego popołudnia generał miał na sobie bluzę mundurową, grube robociarskie spodnie i zaśnieżone boty. Skinął na Kurszyna, by ten poszedł za nim w głąb korytarza, do mieszczącego się z tyłu domu gabinetu. Na kominku płonął ogień, stwarzając miły nastrój. – Podróż nie zajęła ci zbyt wiele czasu – odezwał się Didienko, przymykając drzwi, które pozostały jednak odrobinkę uchylone. – Podróżowanie stało się bardzo łatwe w ostatnich czasach. – To bez znaczenia – powiedział Didienko, opierając się o róg biurka. Nie prosił Kurszyna, by usiadł. – A więc zwróciliśmy ich uwagę, Arkasza. – Paryż nie był całkowitym sukcesem. – Rozmawiałem ze Stiepanem Bokariewem. Zważywszy na okoliczności, twoje działanie wypadło wystarczająco skutecznie. Paryska ekspozytura legła w gruzach. Odbudowanie jej zajmie Amerykanom całe lata, a przy niewielkiej pomocy naszych francuskich przyjaciół mogą nigdy nie wznowić dotychczasowej działalności. – Teraz uderzymy w Rzymie, potem w Bonn, Lizbonie i Atenach. Przygotowałem już listy. – Tak, wiem – odparł Didienko spoglądając chłodno. – To był miły dodatek do twojej roboty. Niekonieczny, ale miły. – Które miasto? – Plany uległy zmianie. Na razie zakończyliśmy działania w Europie. – A więc jest pan gotów do zajęcia się głównym celem w Waszyngtonie? – Niezupełnie, Arkasza. Najpierw mam dla ciebie inne zadanie. Równie łatwe i ważne jak to w Paryżu, a może jeszcze ważniejsze – Didienko wziął z biurka fotografię formatu A-4 i wręczył ją Kurszynowi. Przedstawiała ciemnowłosego mężczyznę w trenczu, wychodzącego z budynku przypominającego biurowiec, prawdopodobnie gdzieś w Stanach. Kurszyn nie znał go, chociaż mężczyzna wyglądał na Amerykanina. – Nazywa się Richard Abbas – powiedział Didienko. – Aktualny szef komórki operacyjnej CIA w Teheranie. Zdezorientowany Kurszyn podniósł wzrok, czuł jak żołądek zaciska mu się w węzeł. – Chcę, żebyś pojechał do Teheranu i zabił tego człowieka, tak szybko, jak tylko się da. W ciągu najbliższych trzydziestu sześciu do czterdziestu ośmiu godzin. – A co Europą, z pańskimi planami ogołocenia Langley z najzdolniejszych ludzi i pozostawienia ich w sytuacji niedoboru kadr, co ułatwiłoby penetrację centrali...? – Kurszyn urwał gwałtownie, domyślając się nagle, że był okłamywany od samego początku. To nigdy nie był prawdziwy plan Didienki. – Nie musisz o wszystkim wiedzieć – zauważył Didienko. Prawą rękę wsunął do kieszeni spodni. Kurszyn widział napięcie w oczach swego rozmówcy. Generał spodziewał się kłopotów. Kurszyn ponownie zmusił się do spokoju i opanowania, chociaż w środku aż kipiał. – Czy nie poznam pańskiego ostatecznego celu? – Jeszcze nie – odparł beznamiętnym głosem Didienko. – Nie będziesz również potrzebował listów napisanych na maszynie Kirka McGarveya. Ani pozostałych próbek krwi, które zdołałaś wydostać ze Szpitala Amerykańskiego, podobnie jak nowego kompletu jego odcisków palców czy jego włosów. Kurszyn o mało nie stracił panowania nad sobą. Wzrok przesłoniła mu czerwona mgła. Znów poczuł zamykającą się mu nad głową zimną wodę, kule McGarveya przeszywające jego ciało. Ból. Poniżenie. Frustracja. To było niemal ponad jego siły. – Możesz uważać, że wobec tego człowieka obowiązuje cię prawo wendetty – kontynuował Didienko, nieświadom, jak blisko otarł się o śmierć. – Ale to jest bezproduktywne, Arkasza, uwierz mi. Chcę, żebyś pozostawił McGarveya jego własnym ludziom. Już zdołałeś mu zaszkodzić. Twoja zemsta dopełni się. Zastanów się, co może być gorsze od śmierci dla takiego człowieka jak McGarvey? Oczywiście uwięzienie. Utrata jego cennej wolności. Nieprawdopodobnym wysiłkiem woli Kurszyn zwiesił ręce, w geście rezygnacji. Spuścił wzrok. Generał okłamał go. Od samego początku celem operacji był Teheran. Paryż służył jedynie odwróceniu uwagi przeciwnika. – Macie rację, towarzyszu generale – mruknął Kurszyn. – Wiem, co czujesz, Arkasza, uwierz mi – powiedział gładko Didienko. – Mogę ci obiecać jedno, jeżeli z jakichkolwiek powodów McGarvey nie zostanie zabity lub uwięziony przez swoich, możesz dopaść go, gdy tylko wrócisz z Teheranu. Nie spuszczamy go z oka. Oczy McGarveya wwiercały się w czaszkę Kurszyna. Arkadij podniósł wzrok i uśmiechnął się. – Dziękuję, towarzyszu generale. Didienko odwzajemnił uśmiech. – Polecisz dziś wieczorem do Bagdadu z lotniska Schónefeld. Tam czekają już na ciebie i natychmiast po przybyciu zostaniesz przerzucony przez granicę. – Rozkaz. W drzwiach Kurszyn zawahał się i odwrócił, przybierając obojętny, a nawet pokorny wyraz twarzy. – A gdzie jest McGarvey w tej chwili? – spytał. – Czy zgarnęli go już jego ludzie? Nadal jest w Paryżu? – Ależ skąd – odparł Didienko. – Obecnie jest we Freiburgu, w Szwarcwaldzie. Z młodą kobietą, jak sądzę, Argentynką. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć oprócz tego, że grzebią się w starych faszystowskich dokumentach. – Didienko zwęził oczy. – Musisz zdążyć na samolot, Arkasza. Byłoby bardzo niedobrze, gdybyś zapomniał o naszej umowie. – O tym nie ma mowy, towarzyszu generale. Proszę mi wierzyć. Nie zapomnę. * * * Chodziło mu o władzę, doszedł do wniosku Kurszyn, który zdążył się już uspokoić podczas drogi powrotnej. Generał Didienko celowo powiedział mu o tym, że McGarvey jest w Niemczech, by zademonstrować swoją władzę. Dowiedział się również jeszcze jednej rzeczy: Didienko śledził go i zamierzał zabić, gdyby Kurszyn mu się nie podporządkował. Cokolwiek generał zamierzał, Teheran pozostawał kluczowym punktem jego planu. Pod osłoną ciemności, panujących na tylnym siedzeniu Mercedesa, Kurszyn wyjął pistolet i po omacku zbadał, czy nikt nie majstrował przy nim w czasie, gdy mu go odebrano. Wyglądało na to, że nie. Znajdowali się blisko Schóenefeld. Kurszyn mógł dostrzec z tej odległości, wynoszącej jakieś dziewięć – dziesięć kilometrów, obracające się światła sygnalizacyjne lotniska. Podobnie zresztą jak iskry błyskające mu w głowie, niczym świetliki. Mięśnie nóg zadrżały mu jak podczas biegu lub... utrzymywania się pionowo w wodzie. Odwrócił się i wyjrzał przez tylne okno. W oddali za nimi, jaśniały przednie światła jakiegoś samochodu. Po za tym na drodze nie było żadnego ruchu. – Zwolnij – polecił kierowcy. – Co ty wygadujesz? Mam odwieźć cię na lotnisko – odparł tamten. Kurszyn przełożył pistolet przez oparcie fotela i przystawił go kierowcy do głowy. – Masz zjechać na bok i zatrzymać się. Ponieważ kierowca nie odpowiadał, Kurszyn odciągnął kurek. – Zatrzymam się, kurwa twoja mać! – warknął szofer, wciskając gwałtownie pedał hamulca. – Spokojnie – ostrzegł go Kurszyn. – Powiem ci kiedy. Zerknął znów przez tylną szybę. Światła były teraz o wiele bliżej. Dojeżdżali do bocznej drogi prowadzącej w prawo, zapewne gdzieś do jakiegoś gospodarstwa. Wyglądała na niedawno odśnieżaną. – Skręć tu. Kierowca usłuchał, duże auto pochyliło się lekko na zakręcie i zatrzymało się parę metrów dalej. Kurszyn strzelił szoferowi z bezpośredniej odległości w tył głowy i ciało zabitego gwałtownie opadło do przodu. Arkadij wysiadł z samochodu i, trzymając pistolet schowany za prawą nogą, wrócił na szosę. Drugi samochód zatrzymał się w odległości mniej więcej ośmiu metrów. Z okna od strony pasażera wychylił się mężczyzna. – O co chodzi? – krzyknął po rosyjsku, a Kurszyn uśmiechnął się. To był jeden z ludzi Didienki. – O mojego kierowcę. Coś mu się stało. Wygląda na to, że ma zawał. Po chwili mężczyzna z drugiego samochodu odkrzyknął: – Niemożliwe. – Nie znam się na tym – odparł Kurszyn. – Ale niech mnie szlag, jeśli zamierzam tu zostać w środku nocy. Muszę zdążyć na samolot. Nie podwieziecie mnie, towarzysze? Po chwili wahania samochód podjechał troszkę bliżej. Kurszyn, ociągając się, odsunął się nieco w bok. Gdy przestały oślepiać go reflektory, dostrzegł, że wewnątrz siedziało tylko dwóch mężczyzn. – A więc, o co w końcu chodzi? – spytał ten od strony pasażera, otwierając swoje drzwi. Kurszyn strzelił mu w twarz. Nim kierowcy zdążył zareagować, został trafiony w gardło, a później w czoło. Samochód przejechał jeszcze parę metrów, nim wreszcie wpadł do rowu. Kurszyn włożył broń do kabury, wrócił do auta, którym przyjechał, wepchnął ciało kierowcy w zaspę, wytarł krew z szyby i tablicy rozdzielczej, po czym zawrócił w kierunku Berlina, oddalając się od lotniska. Teheran mógł być ważny dla generała, ale McGarvey zdołał się jakoś wydostać z Paryża. Wciąż przebywał na wolności, podróżując w dodatku w nieoczekiwanych kierunkach. Podstawowy plan Kurszyna polegał na tym, by zwabiać McGarveya do rozmaitych stolic europejskich i mordować szefów placówek CIA, w każdym mieście, w którym pojawi się McGarvey. Chciał wepchnąć McGarveya w krzyżowy ogień jego własnych ludzi, miejscowych władz i swoich własnych strzelców. Skończyłby okryty hańbą. Ale wszystko się pozmieniało i Kurszyn stwierdził, że ma kłopoty z panowaniem nad sobą. Jednego był tylko pewien, żeby nie wiem co się działo, zabije McGarveya. I żadna siła nie zdoła go przed tym powstrzymać. 16 – Ciągle uważasz, że mam coś wspólnego z Paryżem – powiedziała Maria Schimmer. Stała wraz z McGarveyem po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko ratusza we Freiburgu, czekając aż ruch samochodów zmniejszy się na tyle, że będą mogli przejść przez jezdnię. McGarvey w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin miał wrażenie, że są obserwowani. Tego ranka upewnił się w tym przeświadczeniu, gdy wychodzili z hotelu przy ulicy Rotteckring. Nie powiedział o tym Marii ani też nie próbował zamaskować swoich ruchów, czy też ukrywać się przed kimkolwiek, kto ich śledził. W pierwszej chwili myślał, że to policja federalna, ale oni działaliby bardziej otwarcie. Jak dotąd McGarvey ani Maria nie popełnili żadnego przestępstwa, choć niewykluczone, że zdjęcie Kirka opatrzone nazwiskiem rozklejono na przejściach granicznych. Były zabójca CIA denerwował wszystkich, zwłaszcza jeżeli gdzieś podróżował. Nie sądził jednak, by śledzili ich Niemcy czy ludzie z Firmy. W grę wchodzili jedynie Rosjanie – Kirk był obecnie przekonany, że to oni kryją się za wybuchem w ambasadzie – lub ktoś trzeci, śledzący z jakichś powodów Marię. Przebywali ze sobą przez znaczną część dwóch ostatnich dni i nocy, a Kirk nadal nie miał pojęcia, kim była Maria ani o co naprawdę jej chodziło. Utrzymywała dystans, nie okazując przy tym rezerwy. Była cicha, ale nie sprawiała wrażenia markotnej. Robiła wrażenie szczerej, odpowiadając na wszystkie zadawane przez niego pytania, lecz kłamała prawie na każdy temat. Czytał to z jej oczu i wyrazu ust. – W przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj – powiedział jej McGarvey. Nozdrza jej rozszerzyły się, lecz wzięła się w garść. – Czy to dlatego wciąż spoglądasz w odbicia szyb witryn sklepowych? – Zwykła ostrożność – odparł. Zmieniło się światło. Kirk ujął ją pod ramię i pospiesznie przeszli na drugą stronę ulicy. – Czy nie jesteś czasem szpiegiem? – spytała, gdy znaleźli się już po drugiej stronie. – Myślałam tak od samego początku. Wszyscy w ambasadzie bali się ciebie. Znam te spojrzenia. – Założyłbym się, że znasz. – Na trzecim piętrze znajdowało się tajne gniazdko CIA. Reid był jednym z nich, nieprawdaż? Mieli spotkać się ze starym przyjacielem McGarveya ze Szwajcarii w „Hanshaus Bierstube” w południe, ale Kirk ominął to miejsce. Maria wiedziała wystarczająco dużo, by w otwarty sposób nie manifestować zaskoczenia z powodu zmiany planów. – A więc to poważna sprawa – rzekła, ściszając głos, gdy poszli dalej. – Mamy kogoś z tyłu – powiedział McGarvey. – Czy wiadomo ci o kimś, kto by cię śledził? Pokręciła głową. – A tobie? – Całe mnóstwo – stwierdził McGarvey. – Ale niezależnie od tego kto to jest, jest cholernie dobry. Lepszy niż ten wczoraj. – Ale teraz poważnie, skąd wiesz, że jesteśmy śledzeni? Serio. Czy widzisz ich? – Jego – poprawił ją McGarvey, któremu przez moment mignął mężczyzna w ciemnym kapeluszu, wyłaniający się zza rogu. Mignął mu po raz trzeci i były to ułamki sekund. Ktokolwiek ich śledził, robił to bardzo fachowo. – Czy idzie teraz za nami? – Od samego hotelu. – Kto to jest? – Nie wiem – powiedział McGarvey i popatrzył na Marię. Spodziewała się Kurszyna, czy też przybywając tu wraz z nią, stał się obiektem polowania jakiegoś najemnika? – Czy nikt nie ściga cię z powodu tego twojego okrętu podwodnego? – Nikt nie ma po temu powodu, chyba że byliby to Izraelczycy, wciąż żywiący do Niemców urazę. – Możliwe – odparł, świadom tego, że kłamała. Przeprowadził ją przez ulicę i poszli dalej wąską alejką. Weszli na rozległy plac, gdzie pośrodku królowała wysmukła fontanna, wyłączona podczas zimy. Wokół placu mieściły się dziesiątki najrozmaitszych sklepików. Było wielu przechodniów, lecz plac został zamknięty dla ruchu kołowego. Na przeciwległym krańcu placu McGarvey spostrzegł postój taksówek, podeszli tam spiesznie i wsiedli do pierwszej. – Proszę do Denzlingen – powiedział McGarvey kierowcy. Było to miasteczko odległe zaledwie o dziesięć kilometrów. McGarvey obejrzał się, mając nadzieję zobaczyć jeszcze raz mężczyznę w kapeluszu, ale tamten nie pokazał się. – A co z naszym przyjacielem, z którym mieliśmy się spotkać w „Hanshaus”? – spytała Maria. – Może znalazł dla nas coś ciekawego. – Mieszka w Denzlingen. Zaczekamy tam na niego – oświadczył McGarvey. Jechali w milczeniu przez parę minut. Freiburg to ładne miasto, z dużą zabytkową katedrą i małym, lecz znanym uniwersytetem. Nigdy nie był liczącą się miejscowością, niczym więcej niż tylko stolicą okręgu Schwarzwaldu aż do momentu, kiedy po wojnie zarchiwizowano tu dokumenty Kriegsmarine, po uprzednim zmikrofilmowaniu ich w Waszyngtonie. – Mówiłam całkiem serio – odezwała się Maria, przełamując milczenie. – O Paryżu? – spytał McGarvey. Skinęła głową. – Nie powiedziałeś mi, co robiłeś tego wieczoru w ambasadzie, ani czemu rzuciłeś wszystko, żeby przyjechać tu ze mną. I co mam o tym sądzić oprócz tego, co podejrzewam? – Tak jest i tak będzie, do chwili kiedy przestaniesz mnie okłamywać – powiedział McGarvey. – Ale może doktor Hesse coś wykryje i rozwiąże w ten sposób część tajemnicy. – Jakiej tajemnicy? – wybuchnęła. – O czym ty mówisz? – Czego naprawdę szukasz. – Chcę się dowiedzieć czegoś o moim dziadku... – Gówno prawda – warknął McGarvey. Taksówkarz zerknął na niego we wstecznym lusterku. – A więc co? Może staje się zbyt nerwowy. W stosunku do Marii i całej tej sytuacji miał bardzo mieszane uczucia. Wciąż powracał myślą do Kurszyna. Kiedy tamten był sterowany przez Baranowa, nie był zbyt błyskotliwy. Ale Kurszyn przecież nie żył, podobnie jak i ten, który pociągał za sznurki. Może po prostu goni za cieniem. W Paryżu był już skończony i sam przed sobą musiał przyznać, że szukał wymówki, by wyjechać stamtąd. Ale zginęło mnóstwo osób. Działalność CIA w Europie nie będzie już taka sama jak przedtem. Terrorysta, by dostać się na teren ambasady, posłużył się jego nazwiskiem i numerem paszportu. Było w tym coś więcej niż zwyczajny zbieg okoliczności. Powiązania w powiązaniach. Spiski wewnątrz spisków. A jednak coś w tym było, powtarzał sobie. Było tam coś niepojętego, co może wyjaśnić się niespodziewanie, jeżeli nadal będzie towarzyszył Marii. Ona poniekąd była kluczem do wszystkiego. – A zatem czego szukam, jeśli nie tego? – powtórzyła pytanie Maria. – Nie wiem – odparł powoli McGarvey. Wyglądało na to, że z jakichś powodów ta odpowiedź, a właściwie jej brak, bardzo ją zdenerwowała. * * * Denzlingen był uroczą maleńką mieściną, liczącą niespełna tysiąc mieszkańców. Zatrzymali się w zajeździe przy rynku i McGarvey zadzwonił stamtąd do „Hanshaus” do Freiburga, pozostawiając wiadomość dla doktora Hessego, informującą go o tym, że spóźnili się z przyczyn od nich niezależnych i chętnie spotkają się z doktorem o drugiej w jego domu. To pozwalało Hessemu dokończyć lunch i spokojnie wrócić do Denzlingen. McGarvey z Marią również zjedli lunch, a potem przez godzinę spacerowali po miasteczku, zaglądając do paru maleńkich sklepików, i na prośbę Marii weszli na parę minut do kościoła. W pierwszej chwili McGarvey pomyślał, że Maria robi to dla niego, lecz dziewczyna uklękła i modliła się, chyba szczerze. O drugiej po południu przeszli sześć przecznic, dzielących ich od kamiennego domku doktora mieszczącego się na skraju miasteczka. Znajdował się tuż za wąskim szpalerem ciemnych drzew. Przed wejściem stał zaparkowany stary Volkswagen. Przywitała ich leciwa gospodyni Hessego i zaprowadziła do gabinetu. – Sprowadzę profesora – rzekła staruszka i zniknęła za drzwiami. Doktor Heinrich Hesse – utrzymywał, że jest kuzynem poety i powieściopisarza Hermana Hessego – przez wiele lat studiował w Lozannie historię Szwajcarii. Bywał częstym gościem w prowadzonej przez McGarveya księgarni, było to niemal wieki temu, kiedy nabrali wzajemnego szacunku dla erudycji rozmówcy. Doktor Hesse, obecnie emerytowany profesor historii europejskiej na miejscowym uniwersytecie, miał dostęp do wszystkich działów Archiwum Marynarki Wojennej Rzeszy. Doktor był starym, zasuszonym człowieczkiem, który chodził zgarbiony i miał widoczne kłopoty z oddychaniem. Wciąż jednak wypalał kilka paczek mocnych papierosów dziennie. Z mieszczącego się na tyłach domku gabinetu rozpościerał się widok na coś, co w lecie było zapewne pięknym ogródkiem. W zagraconym, pachnącym stęchlizną wnętrzu gabinetu wszędzie walały się książki, mapy, czasopisma i maszynopisy. – Brakowało mi was podczas lunchu – odezwał się doktor Hesse, wchodząc do gabinetu. McGarvey odwrócił się i podali sobie ręce. Profesor, z błyskiem w oku, uścisnął również rękę Marii. – Jest tu stary przyjaciel, który chciałby się z panią spotkać, Frdulein Schimmer. Spędził wiele lat w Buenos Aires i podejrzewam, że mógł panią znać, kiedy była jeszcze pani małą dziewczynką. Horst Oestmann. Maria wzruszyła ramionami. – Przykro mi, ale to nazwisko nic mi nie mówi. – Nic nie szkodzi – powiedział doktor Hesse. – Za to może wieści z innej beczki okażą się dla pani znacznie ciekawsze. – Czy odnalazł pan okręt mojego dziadka? – spytała podniecona Maria. Doktor Hesse uniósł ręce w obronnym geście. – Wygląda na to, że ten okręt nadal otoczony jest mgłą tajemnicy. Jak dotąd, nie znalazłem w dokumentach niczego jasnego w tej sprawie, ale mam zamiar kontynuować poszukiwania. Maria i McGarvey wymienili spojrzenia. Kirk nie dostrzegł w jej wzroku niczego poza podnieceniem. – Ale czy coś pan odkrył? – spytał McGarvey. – Na Boga, tak! – wykrzyknął doktor Hesse. – Okręt jest tam, w pobliżu Argentyny, lub przynajmniej powinien się tam znajdować. A to, co robił tak daleko na zachód, i to pod sam koniec wojny, stało się przyczyną śmierci dwunastu osób. – Przecież trwała wojna – powiedziała Maria. – Proszę o wybaczenie, ale ostatni wypadek nagłej śmierci osoby związanej z tą sprawą zdarzył się w 1978 roku. To dawno po wojnie. 17 – Jakie przypadki śmierci? – spytał McGarvey. – Skąd pewność, że miały związek z okrętem podwodnym? – To proste – wyjaśnił doktor Hesse. – Tak się składa, że trzej mężczyźni, którzy zmarli jako pierwsi, podobnie zresztą jak w przypadku ostatniego morderstwa, pracowali w komisji śledczej, utworzonej w cztery lata po zakończeniu wojny przez BND, niemiecką tajną służbę, a powołaną w celu wyjaśnienia, co się stało z U 2798 – tu spojrzał na Marię – Był to właśnie okręt pani dziadka. – Ale wówczas zaginęły setki okrętów podwodnych – powiedziała Maria. – Dlaczego po wojnie powołano komisję śledczą dla ustalania, co stało się z tym właśnie okrętem podwodnym? – Ponieważ zaginął bez śladu – odparł doktor Hesse. – I to przynajmniej wymagało wyjaśnienia. Proszę pamiętać, że oprócz pani dziadka było tam około czterdziestu marynarzy i oficerów, porządnych niemieckich chłopców, którzy przepadli bez śladu. Bardzo wielu rodziców domagało się informacji o ich losach. – Co to był za typ okrętu? – zapytał McGarvey. – Jeden z najnowszych. Z napędem konstrukcji profesora Walthera. Niewiele ich weszło do służby, zostały zaprojektowane i wyposażone pod sam koniec wojny, ale było to, zdaje się, istne cudo ówczesnej technologii. W głosie starego człowieka McGarvey usłyszał nutkę dumy. – Ile osób wynosiła etatowa obsada okrętu? Doktor Hesse spojrzał na niego z aprobatą. – Powinien być obsługiwany przez pięćdziesięciu siedmiu marynarzy i oficerów, z czego wynikałoby, że cierpieli na poważne braki kadrowe, kiedy okręt opuszczał stocznię w Bremie, a na pewno, gdy wyruszał przez Atlantyk. – Ale...? – naciskał McGarvey. Kryło się w tym coś jeszcze. Zawsze jest jeszcze coś. – Wyszli w morze mając na pokładzie trzydziestu dziewięciu ludzi załogi i... jednego pasażera – rzekł Hesse. Podszedł do biurka i wyjął z wypchanego nesesera kilka cienkich tekturowych teczek. – Są to kopie niektórych oryginalnych dokumentów. Sądzę, że chcielibyście się z nimi zapoznać. – Ten pasażer... – chciał wiedzieć McGarvey. Doktor Hesse otworzył skoroszyt. – Major Walther Roebling. – Z armii? – spytała Maria. – RSHA – uściślił doktor Hesse. – Hitlerowski wywiad. Roebling był bliskim przyjacielem Walthera Schellenberga, który kierował sekcją wywiadu zagranicznego. – A cóż on robił na pokładzie? – zdziwił się McGarvey. – W tym kryje się cała tajemnica. Możliwe, że przewoził do Argentyny wiadomości albo jakiś tajemniczy ładunek. Coś, co niezwykle zaciekawiło BND. – Do Argentyny uciekło wielu SS-manów – zauważył McGarvey. – Owszem. – I nie tylko BND było zainteresowane tym, co major Roebling porabiał w 1945 roku – powiedział McGarvey. – Obchodziło to ich na tyle mocno, że zaczęli zabijać. Czy są jakieś wskazówki dotyczące tego, co przewoził major, lub dla kogo było to coś przeznaczone? – Nic, poza oczywistym faktem, że była to życiowa konieczność. – Kiedy zaczęły się zabójstwa? – W 1949 roku. – Czy BND prowadziło śledztwo w tej sprawie? – Początkowo tak. Potem jednak sprawa została przekazana Policji Federalnej, która miała informować o wynikach BND. Trwało to do roku 1978, kiedy to śledztwo zostało umorzone bez podania przyczyn. – Jedną chwileczkę – przerwała Maria. – Coś mi się tu nie zgadza. Informacje, których pan poszukiwał, Herr Professor, dotyczyły operacji wojskowej w czasie wojny. Hesse skinął głową. – To skąd się pan dowiedział o zaangażowaniu BND w tę sprawę i o morderstwach, które miały miejsce już po wojnie? Doktor Hesse uśmiechnął się. – Ależ Fraufen, nawet starzy ludzie, albo może raczej zwłaszcza starzy ludzie, mają wysoko postawionych przyjaciół. Maria i McGarvey spojrzeli na siebie. Tym razem Kirk wiedział, o czym myślała. – A zatem pan sam jest w niebezpieczeństwie – powiedział McGarvey. – Nie sądzę. Od ostatniego zabójstwa minęło trzynaście lat. Ktokolwiek był tym zainteresowany, z pewnością już dawno umarł. Wojna przecież skończyła się tyle lat temu. Czy jakieś niezwykłe sekrety z 1945 roku mogą mieć teraz istotne znaczenie? – Jest jeszcze inna możliwość – stwierdził McGarvey. – Słucham? – Może ten ktoś, kto poszukiwał okrętu podwodnego i związanej z nim tajemnicy, znalazł go wreszcie w 1978 roku i nie musiał już więcej zabijać. Maria usiadła głębiej w fotelu i zamknęła oczy. – A może zabójstwa miały to właśnie ukryć. Może oni wszyscy wiedzą, co to był za ładunek, i chcą, żeby na zawsze pozostał tam, gdzie jest. Może chcieli się upewnić, że nikt ich nie zdradzi. – Ładunek? – zdziwił się, spoglądając na nią McGarvey. Maria otworzyła oczy i zamrugała gwałtownie. – Ładunek, wiadomość czy cokolwiek tam wiózł major Roebling. McGarvey przyglądał się jej jeszcze przez chwilę. – Jeśli o to chodzi – odezwał się doktor Hesse – to owa tajemnicza rzecz nigdy nie dotarła do Argentyny. A przynajmniej nigdy nie znalazła się na lądzie. Skoro tak, nie ma potrzeby dokonywania kolejnych zabójstw. – O ile nie została znaleziona w 1978 roku. Maria pokręciła głową. – Nie – rzekła podnieconym głosem. – Wiedziałabym coś o tym. – Widzę, że starannie odrobiła pani lekcje, Frdulein Schimmer – powiedział doktor Hesse. – Argentyna nie jest znów tak wielkim krajem i gdyby dokonano takiego odkrycia, jakim jest niemiecki okręt podwodny u jej wybrzeży, sprawa byłyby głośna. – Niekoniecznie – zaczął doktor Hesse, ale McGarvey przerwał mu. – Ona ma rację. Rząd, zwłaszcza pod koniec lat siedemdziesiątych, był tam niesłychanie skorumpowany. Rzecz nie utrzymałaby się długo w tajemnicy. Coś przeciekłoby na zewnątrz, zwłaszcza, jeżeli ma się dostęp do generała lub ministra. – Mam przyjaciół – przyznała niechętnie Maria. McGarvey był o tym przekonany, ale nie podjął tematu, zamiast tego zwrócił się do profesora. – Co pańscy przyjaciele z BND powiedzieli na temat śledztwa dotyczącego morderstw? – To zamknięta sprawa. Nie mogli w niczym pomóc. – Nadal? – spytała Maria. – Nie ma w tym nic dziwnego, o ile mi wiadomo – odparł doktor Hesse. – Każdy rząd bywa uczulony na pewne sprawy. Nie różnimy się w tym od innych. – Co zatem może oznaczać to w naszej sprawie? – nalegała Maria. – Czy ma to jakiś związek z Żydami? Doktor Hesse powstrzymał się z trudem. – Nie wiem – przeniósł wzrok na McGarveya. – Chciałbym spytać, czemu interesujesz się tą szczególną sprawą. Co wyciągnęło cię z twojej kryjówki w Lozannie? McGarvey poczuł się, jakby oblano go zimną wodą. W ciągu tych paru lat, kiedy spotykał się z profesorem w Lozannie, nigdy nie nawiązywali do jego przeszłości. Nigdy nie rozmawiali o tym, co właściwie McGarvey robi w Szwajcarii. Niemcy byli zbyt dobrze wychowani, by pytać o takie sprawy. Nic nie wskazywało zresztą na to, że McGarvey w gruncie rzeczy ucieka przed własną przeszłością, przed tabunami demonów, siedzących na karku każdego zawodowego zabójcy. – Przyjechałem do Fraukin Schimmer do Paryża. Prosiła mnie o pomoc. – W poszukiwaniach? – Tak – powiedziała Maria. – W tych poszukiwaniach, które prowadziła pani bezskutecznie niecałe dziesięć dni temu, nie tylko tu, ale również i w Wiedniu? – ciągnął Hesse, zwracając się w jej stronę. – Skąd pan wie? – zdziwiła się Maria. – A gdzie spotkaliście się w Paryżu? – pytał dalej Hesse. – Niech no zgadnę: w ambasadzie amerykańskiej we wtorek wieczorem. Maria zbladła. – Czy śledzi nas Interpol? – spytał McGarvey. Doktor Hesse skinął głową. – Dziwię się, że udało się wam przekroczyć granicę bez aresztowania. – Nie zrobiliśmy niczego złego – powiedziała z nieoczekiwaną złością Maria. – Nie jesteście też o nic oskarżeni – rzekł profesor. – Jesteście jedynie poszukiwani w celu złożenia wyjaśnień związanych z tym incydentem. – Starszy pan pokręcił głową. – Wciąż tyle przemocy – dodał cicho. – Czy to się nigdy nie skończy? – Nie za naszego życia – odparł poważnie McGarvey. – Ale może ustana te jatki, przynajmniej we Wschodniej Europie. – Tak – zadumał się profesor. – Może śmierć milionów ludzi jednocześnie byłaby mniej uciążliwa od tych wszystkich zabójstw. Aluzja do przeszłości McGarveya była oczywista. – Chyba raczej tysięcy niż milionów naraz. – I co zamierzasz teraz zrobić? – spytał doktor Hesse, wyraźnie ignorując uwagę McGarveya. – Wrócić do Paryża? Sądzę, że tak byłoby najlepiej. Zwłaszcza jeśli nadal zamierzasz prowadzić interesy typu... – profesor zawiesił głos. – To mogli być Rosjanie – stwierdził McGarvey. Doktor Hesse zachichotał. – Amerykanie ciągle są tacy sami. Widzą Rosjan w każdej szafie, pod każdym łóżkiem. Z nami było podobnie. Ale wyrośliśmy z tego. – Francuscy terroryści? Hesse pokiwał głową. – Możliwe. Wróćcie jednak oboje do Paryża. Nie możecie kontynuować waszych poszukiwań jako uciekinierzy. McGarvey zerknął na opasły skoroszyt, który profesor wyciągnął właśnie z nesesera. – To nie są kopie. To oryginalne dokumenty. Doktor Hesse również spojrzał na papiery. Kiedy podniósł wzrok, na jego twarzy malowało się głębokie zamyślenie. – Czy ta straszliwa tragedia w Paryżu ma coś wspólnego z waszymi poszukiwaniami? McGarvey był wstrząśnięty tym pytaniem. – Czy znów rozpoczęło się zabijanie? – nie ustępował Hesse. – Nie – odparła stanowczo Maria. – Mój pierwszy kontakt z Amerykanami miał miejsce na pięć minut przed atakiem na ambasadę, a moje spotkanie nie odbyło się ani w ambasadzie, ani nie było uprzednio zaplanowane. – A więc? – dopytywał się Hesse. Maria spojrzała na McGarveya. Była przerażona, widząc, że zatrzaskują się ostatnie drzwi. – W hotelu „Inter-Continental”. – Kim był ten Amerykanin, z którym się pani spotkała? – Carleton Reid. On był z ambasady. – Czy był sam? – Nie – odparła Maria. – Przyjechałam do Paryża w ślad za Horstem Höhnerem. On i pewien Francuz, o nazwisku Gavalet, o ile dobrze pamiętam, byli wraz z Reidem na obiedzie. – Reid nie żyje – powiedział McGarvey. – Czy prosiła pani Reida o pomoc, związaną być może z tymi dokumentami? – Wychodziliśmy właśnie z hotelu, kiedy nastąpiła eksplozja. Zaoferowałam mu swoją pomoc w zamian za jego pomoc, ale Reid mi odmówił. – A co ty robiłeś w ambasadzie? – spytał Hesse McGarveya. – Byłem w pobliżu na obiedzie, kiedy usłyszałem wybuch. – Wydobył mnie spod gruzów. Ocalił mi życie – powiedziała Maria, ale oni jej nie słuchali. – Po co te wszystkie pytania, Herr Professor? – zapytał McGarvey. – Dzwonił do mnie Maurice Gavalet z Paryża. Jest policjantem. Pytał mnie o Fraulein Schimmer. – A więc wie pan, że mówiłam prawdę – rzekła Maria. – Jak dotąd tak, Fraulein – powściągliwie odparł doktor Hesse. – Powstaje jednak pytanie, czego pani naprawdę szuka? Czy grobu dziadka, jak pani się zaklina? A może tajemniczego ładunku, który major Roebling przywiózł do pani ojczyzny? – Nie interesuje mnie żaden ładunek. Chcę jedynie dowiedzieć się czegoś o moim dziadku. – To wzruszające Fraulein Schimmer, czy też raczej... Fraulein Reiker? – Skoro wie pan o tym, wie pan również, dlaczego to robię. – Aby zmazać grzechy ojca, udowadniając, że pani dziadek był człowiekiem honoru? – Doktor Hesse pokręcił głową. – My Niemcy, bezskutecznie usiłujemy to zrobić od roku 1945. Myślę, że nadszedł już czas, by pozostawić te sprawy w spokoju i pójść naprzód. Nie ponosi pani żadnej winy za grzechy ojca. – Pomoże mi pan, czy też będę musiała pójść gdzie indziej? – spytała niepewnie Maria. – Czy wróci pani do Paryża? – Nie. – I nie bacząc na to, co się stanie, nie zrezygnuje pani z rozwiązania tej sprawy? – Tak. Doktor Hesse popatrzył z kolei na McGarveya. – A co z tobą? Czy Rosjanie jawią ci się również pod argentyńskimi łóżkami? Zamierzasz wrócić do Paryża? – Niewykluczone. – Ale jeszcze nie teraz. – Nie – przyznał McGarvey. – Nie potrzebuję już więcej jego pomocy – zwróciła się Maria do profesora. – Ależ Fraulein, czyż nie widzi pani, że jedynie przez wzgląd na Herr McGarveya zgodziłem się porozmawiać z panią i odszukać te dokumenty – rzekł doktor Hesse, wzruszając ramionami. – Bez niego... Profesor prowadził jakąś grę, której McGarvey nie zdołał rozszyfrować. Starszy pan wyraźnie coś ukrywał. – Czego pan chce, Hen Professor? – spytał McGarvey. – Uzupełnić akta – odparł Hesse. Brzmiało to szczerze. – Ci niemieccy chłopcy, wliczając w to dziadka Frdulein Schimmer, czekają na ostatnią posługę od 1945 roku, to już prawie pięćdziesiąt lat. – Gdzie jest okręt? – zapytała Maria. Doktor Hesse zwrócił się w jej kierunku. – Nie wiem. – Ale ma pan przecież te dokumenty Marynarki. Powiedział pan, że... – Może pani je obejrzeć, jeśli ma ochotę. W istocie musi pani to uczynić, zanim stąd wyjdzie. Okręt podwodny U 2798 opuścił Bremę o pierwszej w nocy czwartego lutego. Wyznaczone zadanie: rutynowy patrol na Atlantyku. – Mówiłeś, że jego celem była Argentyna – odezwał się McGarvey. – Kriegsmarine po prostu wydała rozkaz działania na Atlantyku, zgodnie z zaleceniami 2/SKL... drugiego wydziału, czy też oddziału Seekriegsleitung, Dowództwa Operacji Morskich. Ściśle rzecz ujmując, był to wywiad okrętów podwodnych. – I co wynika z tych dokumentów? – pytał McGarvey. – Kolejne oszustwa, które pozostały nie wyjaśnione, aż do powołania po wojnie komisji śledczej. Wygląda na to, że okręt został przekazany do dyspozycji RSHA w celu ułatwienia majorowi Roeblingowi przeprowadzenia operacji na południowym Atlantyku. – Argentyna? – podpowiedział McGarvey. Doktor Hesse wyjął z nesesera oprawny maszynopis. Masywne dzieło zawierało co najmniej tysiąc stron. – To jest zapis przesłuchań oficerów RSHA przeprowadzonych tuż po wojnie w Norymberdze, a potem w różnych więzieniach w 1949 roku. – Czy to wszystko odnosi się do pierwszego morderstwa? – zapytał McGarvey. – Tak – odparł Hesse. – Jeśli o to chodzi, to prowadzący śledztwo Horst Holtz oraz Motti Mueler, obaj będący członkami komisji, zginęli najpierw. Jeden w domu, we własnym łóżku, drugi w wypadku samochodowym. – Czy te przypadki zostały uznane za zabójstwa? – Domniemane zabójstwa – powiedział doktor Hesse. Otworzył wolumen w założonym miejscu. – Oto fragment przesłuchania Oberleutnanta Rainera Mossberga, które miało miejsce 17 marca 1949 roku w obozie jenieckim 27 A w pobliżu Bonn. Pytanie: – Twierdzi pan, że cel U 2798 znajdował się gdzieś w Argentynie. W Ameryce Południowej. Odpowiedź: – Tak, ale to był pomysł Roeblinga. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Trzymano nas na dystans, myślę, że się rozumiemy. P: – Czy Roebling wiózł coś ze sobą? O: – Ten facet (pauza) zawsze coś przewoził. Wie pan, to był taki zwykły pieprzony oportunista. Na wszystko miał odpowiedź. Znał Schellenberga. Oni byli tacy (więzień wykonuje nieprzyzwoity gest), chyba się rozumiemy. P: – A co on takiego właściwie przewoził? To znaczy major Roebling. O: – Nie wiem. Nie obracałem się w tych kręgach. P: – Czy to był ważny ładunek? O: – Nie wiem (pauza). Biorąc pod uwagę czas i okoliczności, prawdopodobnie bardzo ważny. Oni tu wszyscy powariowali, wie pan. Zamierzali kontynuować działalność z Reduty Alpejskiej w górach. I z Argentyny. Wielu ze (pauza) ścisłego grona udało się tam, dopóki jeszcze można było wyjechać. Do diabła, powinienem sam też wyjechać. Przynajmniej do Szwajcarii. P: – I nie wie pan, co major Roebling mógł zabrać ze sobą na pokład U 2798? O: – Nie. P: – Ani gdzie był punkt docelowy w Argentynie? O: – No cóż, to wielka (pauza) tajemnica. P: – Co to znaczy tajemnica? Jakiego rodzaju tajemnica? Wie pan? O: – Nie wiem nic pewnego. Ale były różne plotki, wie pan. Wtedy (pauza) były same plotki. Czy mogę dostać papierosa? P: – A konkretnie, jakie plotki? O: – No cóż, spodziewali się pewnego rodzaju kłopotów. Ktoś na nich czekał, czy coś w tym rodzaju. Tak więc pierwotne miejsce przeznaczenia mogło być zmienione. Może nawet kolejne miejsce zostało również zmienione. P: – Czy te miejsca były w Argentynie? O: – Tak, oczywiście. P: – Gdzie? O: – No więc widzi pan, o to właśnie chodzi. Nie wiem. Żaden z nas tego nie wiedział. P: – Co zatem miał pan na myśli, mówiąc o pierwotnym i kolejnym miejscu przeznaczenia? O: – Tylko to, co usłyszałem, że alfa i beta są wątpliwe, a więc pozostaje jedynie gamma, delta i epsilon. Nic więcej. Czy mogę zatrzymać całą paczkę? – I to już koniec przesłuchania – powiedział doktor Hesse. – W ciągu miesiąca Holtz i Mueller nie żyli. – Nie rozumiem – odezwała się Maria. – A co z Mossbergiem? – spytał McGarvey, wybiegając myślą naprzód. – Uciekł z więzienia pod koniec czerwca tamtego roku. I o ile mi wiadomo, nadal pozostaje na wolności. McGarvey wstał i podszedł do okna. Usiłował to wszystko przemyśleć. Spoglądał na ośnieżony ogród. – Ile lat miał Mossberg w chwili przesłuchania? – Pod sam koniec wojny awansowano młodych ludzi – rzekł doktor Hesse. – Miał zaledwie dwadzieścia jeden lat. – Dziś miałby sześćdziesiąt trzy. – Właściwie jeszcze chłopak... – zadumał się Hesse. McGarvey odwrócił się od okna. – On wiedział, dokąd zmierzał okręt podwodny, i ja wiem również. A przynajmniej wydaje mi się, że potrafię zawęzić lokalizację jego celu w stopniu umożliwiającym poszukiwania. – Jak... – zaczęła Maria, ale zmieniła zdanie. – Mossberg nigdy go nie znalazł – powiedział McGarvey. – Czy to on stał za tymi zabójstwami? – zapytał doktor Hesse. – Prawdopodobnie. A teraz może już sam nie żyje. Morderstwa ustały w 1978 roku i nie wykryto żadnego śladu okrętu podwodnego. – Gdzie to jest? – spytała Maria z błyskiem w oku. – To właśnie zamierzam odkryć – odpowiedział McGarvey. – Nie... – Pani i ja, Frdulein Schimmer, mamy zamiar odnaleźć go wspólnie. * * * Było bardzo późno, kiedy doktor Hesse usłyszał pojedynczy, stłumiony i odległy krzyk swojej gospodyni. Leżał rozbudzony w ciemności, nasłuchując, czy krzyk się nie powtórzy, ale w domu panowała cisza. Na pewno przyśniło się jej coś strasznego, pomyślał. Rano zbeszta ją za to. Tymczasem był jeszcze McGarvey i ta przyprowadzona przez niego niezwykła młoda kobieta. W tej sytuacji trzeba było jak najszybciej coś zrobić. Rano powinien dać znać, gdzie trzeba. Taka akcja nie była potrzebna od wielu lat. Tym razem jednak może coś z tego wyniknąć. W korytarzu rozległ się jakiś hałas, więc doktor Hesse chciał się podnieść, ale drzwi do sypialni otworzyły się gwałtownie i w oczy zaświeciło mu ostre światło, które oślepiło go i sprawiło, że zapomniał o swych nocnych rozmyślaniach. – O co chodzi? – krzyknął. – Nic panu nie grozi, Hen Professor, o ile będzie pan ze mną współpracował – odezwał się mężczyzna po angielsku. Wysławiał się w sposób wskazujący na to, że był człowiekiem wykształconym, być może nawet w Anglii, ale w jego głosie brzmiał jeszcze inny akcent starannie skrywany. – Czego pan ode mnie chce? – Zabiorę panu tylko parę minut. Chciałbym porozmawiać o panu Kirku McGarveyu. I wówczas doktor Hesse już rozpoznał. To był rosyjski akcent. Doktor Hesse zrozumiał, że będzie musiał umrzeć. 18 Nawet według waszyngtońskich standardów dom Sekretarza Obrony Donalda Hamiltona w Georgetown uchodził za luksusowy. Podobnie zresztą jak przyjęcia, które wydawał w sezonie co sobota. Wyglądało na to, że zebrało się tu przynajmniej pół Waszyngtonu. – Nadchodzi twój szef – rzekła do męża Dominique Carrara. PhiI Carrara obejrzał się, gdy Lawrence Danielle właśnie brał kieliszek od przechodzącego kelnera. Zaraz potem dołączył do nich. Nie wyglądał na szczęśliwego. – Nie sądziłem, że bywasz na tego typu wieczorkach, Lany – powiedział Carrara. – Z reguły nie – warknął zastępca dyrektora CIA. Zwrócił się do żony Carrary: – Wyglądasz szczególnie promiennie dzisiejszego wieczoru, Dominique. – Dziękuję, myślę, że najwyższy czas, żebym poszła przypudrować nos – odparła z uśmiechem. – Wspaniały pomysł – zgodził się Danielle, odwzajemniając uśmiech. – Nie zatrzymam go długo. – Pięć minut? – Powiedzmy dziesięć. – Akurat! – Dominique poklepała małżonka po policzku i odeszła. Danielle rozejrzał się dyskretnie, by się upewnić, że nikt ich nie podsłucha. – Zakładam, że nie widziałeś dodatku, który przyszedł w nocy z Europy. – Zwykle przeglądam je koło północy – powiedział Carrara, czując jak ściska go w żołądku. – Co takiego wydarzyło się, o czym powinienem wiedzieć? – Chodzi o McGarveya. Ten człowiek zdecydowanie przeszedł na drugą stronę. Nie sądzę, żeby były co do tego jakieś wątpliwości. Należy go dostarczyć... w ten czy w inny sposób. – Nie ustaliliśmy jeszcze dokładnie okresu, z jakiego pochodzą próbki krwi znalezione w biurze Helwetta. Pokażę ci raport na ten temat. W związku z tym i odciski palców mogą nie mieć tu żadnego znaczenia. – Mógłbym się z tobą zgodzić, tylko że McGarvey zniknął. – Wiem o tym. – Carley Webb poszła do jego mieszkania i rozejrzała się nieco. – Czyj to był pomysł? – spytał poirytowany Carrara. Zaniepokoiło go, że polecenia wydawane były w obu kierunkach. – Nie denerwuj się – uspokoił do Danielle. – Powiedziano mi, że zrobiła to z własnej inicjatywy. – Włączając to w dodatek do raportu? – Tak – rzekł Danielle. – Przypadkiem byłem w centrum łączności, kiedy to nadeszło. – Rozejrzał się ponownie, upewniając się, czy nikt nie podsłuchuje. – Odwiozę Dominique do domu i pojadę do Operacyjnego. – Świetny pomysł. Obawiam się, że to, co Carley znalazła w jego mieszkaniu, wyjaśnia sprawę. – Co tam było? – Miał plastik C4. Ekspertyza potwierdziła to na znalezionym przez nią kawałku opakowania. Nie ma żadnych wątpliwości. Podobnie jak z jego maszyną do pisania. Służby Techniczne ustaliły, że jest to ta sama maszyna, na której został napisany list z pogróżkami do Toma Lorda. To, co powiedział zastępca dyrektora CIA, było niezwykłe, zwłaszcza że angażowanie się w prowadzone śledztwo i roztrząsanie szczegółów nie leżało ani w naturze Danielle’a, ani nie wchodziło w zakres jego obowiązków. Wszystko to było w gestii Carrary. – Mogło zostać podrzucone – zauważył Carrara, rozpatrując gorączkowo dziesiątki możliwości. – W mieszkaniu McGarveya? – spytał Danielle. – Oceniam go o wiele wyżej. Nie pozostawiłby mieszkania bez zabezpieczenia. – Mógł się tego nie spodziewać, Lany. Ale zgadzam się z tobą, ja również wysoko go cenię. Tak wysoko, że wątpię, by pozostawił obciążające go dowody, które mógłby znaleźć byle kto. – Panna Webb nie jest byle kim. A ten człowiek zniknął. Sprawdziłem również wczorajsze doniesienia Interpolu. Ani śladu po McGarveyu. Dodam jeszcze, że po tej Argentynce również. – A co mówi o tym generał? – zapytał Carrara, wciąż wybiegając myślami naprzód. Przeoczył dziwny, gniewny grymas, który przemknął po twarzy Danielle’a. – Zgadza się ze mną w zupełności. McGarvey musi ponieść wszelkie konsekwencje. – Nie chcemy mieszać w to Interpolu – powiedział Carrara. – Zgadzam się. – To nasze zmartwienie. Chodzi o naszego człowieka, który dokonał wielkich rzeczy, zarówno dla Agencji jak i dla kraju. Zamierzam traktować go z całym szacunkiem, na jaki zasługuje. – Sprowadź go Phil, zanim narobi kolejnych szkód. – Zakładając, że to, co się stało, było jego dziełem. – Masz tylko go sprowadzić – rzekł Danielle. Obrócił się na pięcie i odszedł. * * * W małym, obskurnym mieszkaniu w północno-wschodniej części Waszyngtonu przy Trinidad Avenue, Nikołaj Morozow oderwał od piersi taśmę klejącą, która przytrzymywała miniaturowy magnetofon. Taka metoda była bardziej bolesna, lecz trwało to o wiele krócej, niż gdyby zrobił to powoli, wyrywając sobie włosek po włosku. Odłączył od urządzenia mikrofon kierunkowy i wręczył wszystko technikowi Dymitrowi Jerokinowi. – Jak poszło dziś wieczorem? – spytał go Jerokin. Opalony blondyn o niebieskich oczach mógł uchodzić za Kalifornijczyka. – Zwyczajnie – odparł Morozow, zapinając służbową koszulę. – Na przyjęciach u Hamiltona zawsze coś się znajdzie. Kiedy wkładał kelnerską kurtkę, Jerokin podłączył magnetofon do maszyny kodującej. W ciągu pół minuty skomplikowane urządzenie skondensowało informację z magnetofonu do postaci trwającego osiemnaście milisekund impulsu. On z kolei został automatycznie nadany do potężnego odbiornika w znajdującej się o parę przecznic dalej radzieckiej ambasadzie. Następnie skasowane zostało całe nagranie zarejestrowane na magnetofonie. Gdyby teraz aresztowano obu mężczyzn, nie znaleziono by żadnych obciążających dowodów. – Czy będzie się czym pochwalić? – spytał Jerokin, nim Morozow zdążył wyjść. – Może – odpowiedział Morozow. – O? – zainteresował się Jerokin. – W trakcie rozmowy między wicedyrektorem CIA i zastępcą dyrektora Wydziału Operacyjnego cały czas miałem ich w zasięgu mikrofonu. – Dobrze – uśmiechnął się szeroko Jerokin. – Bardzo dobrze. 19 Ponieważ samolot przybył z Monachium do Rio de Janeiro z opóźnieniem, Lufthansa zakwaterowała ich na noc w hotelu „Hilton”. Do Buenos Aires przylecieli więc wypoczęci. Na odległym o dwadzieścia sześć kilometrów od centrum międzynarodowym lotnisku Ezezia panował duży ruch. W odstępie zaledwie paru minut zbiegło się lądowanie trzech międzynarodowych rejsów. Setki osób tłoczyły się w ultranowoczesnej głównej hali dworca lotniczego, a stanowiska kontroli celnej i paszportowej przeżywały oblężenie. Maria, obywatelka Argentyny, przeszła przez odprawę oddzielnie, o wiele szybciej niż McGarvey. Gdy Kirk zakończył wreszcie formalności i odebrał swoją torbę, Maria czekała już na niego w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny ubranego w klasycznie skrojony biały garnitur z lnu. Na półkuli południowej panowało lato. Maria skinęła na McGarveya i ten podszedł do nich. Wysoki mężczyzna uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przy tym kilka złotych koronek. – Ach, więc to jest właśnie twój północnoamerykański przyjaciel – odezwał się znośną angielszczyzną. – Kapitan Eduardo Esformes – przedstawiła ich sobie Maria. – Kirk McGarvey. McGarvey odstawił torbę i mężczyźni uścisnęli sobie ręce. – Wszyscy przyjaciele Senority Schimmer są również moimi przyjaciółmi, Seńor McGarvey – powiedział Esformes. – Kapitanie – odparł McGarvey, w ukłonie pochylając lekko głowę. Minęło wiele czasu od jego ostatniego pobytu w Ameryce Południowej. Wówczas przyjechał do Santiago, by zabić pewnego człowieka. Stare zmory, pomyślał, umierają najoporniej. – Eduardo opowiada wszystkim, że jest oficerem policji federalnej, ale ja wiem na pewno, że pracuje w wywiadzie wojskowym – rzekła Maria. McGarvey domyślił się, że tych dwoje łączy wieloletnia znajomość, nie oparta jednak na wzajemnym zaufaniu czy szacunku. Esformes roześmiał się. – A to szelma, wciąż trzymają się jej żarty. Ale ma ważnych przyjaciół... cóż można na to poradzić? Nic dodać, nic ująć. Kirk znalazł się w samym środku niebezpiecznej rozgrywki, jaką tamci toczyli między sobą. – Proszę nam wybaczyć... – zaczęła Maria, ale Esformes przerwał jej. – Co sprowadza pana do Argentyny, Seńor McGarvey? Wakacje? Chce pan coś zwiedzić? To wspaniały kraj. – Właściwie to poszukiwanie skarbu – powiedział McGarvey. – Czy jest pan ekspertem od tych spraw? – uśmiechnął się Esformes. – Owszem, tak. – Jest pan archeologiem? – Niezupełnie, chociaż czasem muszę zajmować się starymi terenami. Maria zachowywała się bardzo spokojnie, a z wyrazu jej twarzy Kirk nie mógł niczego wyczytać. Po przylocie z zimnej Europy miała na sobie długą spódnicę i bluzkę ze stójką. To wyróżniało ją z tłumu, podobnie jak i nadający jej arystokratyczny wygląd sposób, w który obnosiła swój strój. – Czy mógłbym zobaczyć pański paszport? – Oczywiście – odparł McGarvey. Wyjął go i wręczył Esformesowi. – Jak długo zamierza pan zatrzymać się w Argentynie? – spytał Esformes, studiując turystyczną wizę, którą McGarvey pospiesznie kupił od fałszerza w Monachium. – Jakiś tydzień albo dłużej. Może wybralibyśmy się wspólnie na drinka? Esformes podniósł wzrok. – Czy był pan już kiedyś w Argentynie? – Nigdy – powiedział McGarvey. – Jakiego rodzaju skarbu pan poszukuje? – Starego wraku gdzieś na waszych wodach terytorialnych. Maria gwałtownie zaczerpnęła powietrza, ale jeśli nawet Esformes to zauważył, nie dał niczego po sobie poznać. – Jeżeli dokona pan rzeczywiście takiego odkrycia, Seńor” McGarvey, powinien pan natychmiast powiadomić o tym nasze władze. Interesujemy się takimi... sprawami, o czym niewątpliwie poinformowała pana Seńorita Schimmer. – Będę miał to na uwadze, kapitanie – rzekł McGarvey. – A teraz co do drinka... Esformes zwrócił mu paszport. – Skończyła się ważność pańskiego paszportu. Proszę wstąpić do pańskiej ambasady i załatwić to, seńor. – Dziękuję. Esformes spojrzał na Marię, potem odwrócił się i odszedł znikając w tłumie. – Nie lekceważ tego człowieka – powiedziała Maria. – Jest bardzo niebezpieczny. – Nie zamierzam. Nie lekceważę również ciebie. * * * Z okien hotelu „Holiday Inn” rozpościerał się widok na zatłoczoną Rio de La Pląta, w górę której wpływały olbrzymie statki na odległość stu osiemdziesięciu kilometrów od ujścia. Na przeciwległym brzegu oddalonym o dziewięćdziesiąt kilometrów na północ znajdował się Urugwaj, którego stolica Montevideo leżała bliżej ujścia La Płaty. Było ciepłe, późne popołudnie. Słońce skłaniało się ku zachodowi, rzucając na wody portu cienie i refleksy odbijające się w drapaczach chmur. McGarvey z nagim torsem, odświeżony po wzięciu prysznica, stał na balkonie i palił papierosa. Chociaż pora obiadowa nie zaczynała się tu nigdy przed dziewiątą, a trwała zazwyczaj do północy, w kawiarniach i herbaciarniach kłębiły się tłumy. Była niedziela, ale Buenos Aires, perła Ameryki Południowej, nigdy właściwie nie zapadało w sen. Ktoś zapukał do drzwi. Kirk pospiesznie wrócił do pokoju, zgasił papierosa w popielniczce i wyciągnął pistolet spod leżącej na łóżku marynarki. – Kto tam? – zawołał, stając z boku przy drzwiach. – To ja – odezwała się Maria. McGarvey wsunął pistolet z tyłu za pasek spodni i wpuścił ją. Ubrana była w lekką bawełnianą spódnicę i zupełnie przezroczystą bluzkę. Nie nosiła stanika. – Nie wyciągaj z tego żadnych wniosków – powiedziała, zauważywszy jego spojrzenie. – Z czego? – spytał McGarvey, zamykając drzwi. Maria poszła na balkon, a Kirk podążył za nią. – Taki sposób ubierania się jest tu powszechny – wyjaśniła. – A teraz ubieraj się. Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem. Pali się do spotkania z tobą i chciałby się dowiedzieć, w jaki sposób udało ci się zlokalizować okręt mojego dziadka. – Nie wiem, gdzie on jest. – Ale powiedziałeś, że... – Powiedziałem jedynie, że myślę, iż mógłbym zawęzić obszar poszukiwań. Maria przyglądała mu się przez kilka sekund w milczeniu, a Kirk po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, jaka jest piękna. W Europie miała mocny makijaż. Tutaj była prawie nie umalowana, co wcale nie ujmowało jej urody. Wyglądała teraz bardzo świeżo. Kirk nigdy nie miał szczęścia do kobiet, od swej eks-małżonki Kathleen poczynając. Maria była dokładnie taka sama, pomyślał, piękna, lecz niemal zupełnie pochłonięta sobą. Może jakoś przyciągał do siebie ten typ kobiet, lub co gorsza, pociągały go właśnie takie kobiety. Jakkolwiek było, zawsze trafiały mu się takie. – A więc pomówimy sobie o tym „rejonie poszukiwań”. Ubieraj się. Nie chcę, żeby mój przyjaciel czekał. McGarvey nie ruszył się z miejsca. – Sądzę, że wolałem cię, gdy leżałaś przysypana gruzem, z kiecką zadartą powyżej pupy. Przynajmniej byłaś wtedy grzeczna. – Powiedziałam, ubieraj się – wycedziła Maria przez zęby. McGarvey podszedł do biurka, zapalił papierosa i zatelefonował do obsługi hotelowej. – Tu McGarvey, pokój osiemnaście zero siedem. Proszę przysłać mi butelkę amerykańskiego burbona, trochę lodu i co tam macie z gazet europejskich i amerykańskich. Maria podeszła do niego z tyłu. Wyrwała mu słuchawkę z ręki. Zanim zdołała odwołać zamówienie, Kirk złapał ją za nadgarstek i na powrót wziął słuchawkę. – Dziękuję – powiedział osobie przyjmującej zgłoszenie. Odłożył słuchawkę na widełki. – Puść! To boli – powiedziała Maria, usiłując uwolnić się z uchwytu. – Być może złamię pani nadgarstek, seńorita Schimmer. Najpierw jednak nieco pogawędzimy. Mam zamiar zadać ci kilka pytań, na które odpowiesz mi zgodnie z prawdą. Maria zbladła z wściekłości. Kirk czuł, że gdyby mogła, zabiłaby go w tej chwili. Milczała jednak. – Co łączy cię z Carletonem Reidem? – spytał. Usiłowała się wyrwać, więc wykręcił jej rękę. Jęknęła z bólu, ale nie krzyknęła. Kirka nie obchodziło wcale to, że sprawia jej potworny ból. Maria okłamywała go od samego początku, a w Paryżu zginęło mnóstwo porządnych ludzi. Jeżeli miała z tym cokolwiek wspólnego, zabije ją. – Carleton Reid – powtórzył uparcie. – Jeżeli pofatygujesz się, by zadzwonić do Maurice’a Gavaleta lub do Horsta Höhnera, dowiesz się, że po raz pierwszy ujrzałam Reida na oczy tego wieczoru w „Inter-Continental”. – Jaki tajemniczy ładunek kryje okręt podwodny twego dziadka? – Nie wiem. – Dla kogo pracujesz? – Dla nikogo. Dla siebie samej. O co ci chodzi? – Czy nazwisko Arkadij Kurszyn coś ci mówi? Maria spojrzała na niego pustym wzrokiem. Pokręciła głową. – Nie, nic mi nie mówi. A powinno? Kirk doszedł do wniosku, że po raz pierwszy odpowiedziała mu uczciwie. Puścił ją, a Maria odskoczyła od niego i zaczęła masować nadgarstek. – Jeżeli jeszcze kiedykolwiek zrobisz mi coś takiego, zabiję cię – odezwała się głosem niskim ze zdenerwowania. Nie żartowała. – Nie będzie następnego razu – rzekł McGarvey. – Wyjeżdżam z samego rana. – Dlaczego? – krzyknęła. – Mówiłeś, że chcesz mi pomóc. – Zmieniłem zdanie. – Czemu? – Wolałbym nie mieszać się do spraw, jakie masz z Esformesem. – Nie możesz po prostu tak wyjechać. – Owszem, mogę i wyjadę – powiedział McGarvey. – Popełniłem błąd, przyjeżdżając tu i angażując się w twoje sprawy. – A co będzie ze mną? McGarvey uśmiechnął się w duchu. Jej skończony egocentryzm wydał mu się dziecięco niewinny. – Jestem pewien, że ty i twoi przyjaciele nie zrezygnujecie. Doktor Hesse dał wam klucz. Znajdziecie rozwiązanie, jeżeli tylko trochę wysilicie umysły. – Cholera! Nie pozwolę ci wyjechać! – krzyknęła Maria. – Nic na to nie poradzisz – rzekł McGarvey, patrząc spokojnie na nią. – Zobaczymy – warknęła chłodno. Obróciła się na pięcie i podeszła do drzwi. – Przepraszam za bolący nadgarstek – powiedział McGarvey. Maria zawahała się przez chwilę, potem szeroko otworzyła drzwi i wyszła. Recepcjonista zarezerwował mu miejsce na poranny lot do Miami. Tam zadecyduje, czy wracać do Paryża czy lecieć dalej, do Waszyngtonu, by wyjaśnić tę całą aferę, w którą został wplątany. Uciekając z Paryża popełnił błąd. Czy mu się to podoba, czy też nie, jego nazwisko łączono z atakiem na ambasadę, co stawiało go w bardzo trudnej sytuacji. Ku swemu niezadowoleniu stwierdził, że odtrącenie Carley nie rozwiązywało żadnego problemu. Również przemierzanie wraz z Marią połowy świata w charakterze najemnika nie miało żadnego sensu. Nie posądzał jej już o jakiś związek z Rosjanami. Martwił go jednak brak jakiegokolwiek sensu w całej tej sprawie. Kirk mógł nawet przez chwilę przyjąć możliwość, że spotkanie Marii z Carletonem Reidem było dziełem przypadku. Mógł nawet uwierzyć w jej wytłumaczenie, jak znalazła się w ambasadzie. Zastanawiało go jednak zachowanie doktora Hessego. Starszy pan nie tylko pofatygował się specjalnie dla nich do archiwum Marynarki, ale również przyniósł stamtąd szereg dokumentów dotyczących okrętu podwodnego. I to nie jakichś tam kopii, ale oryginalnych dokumentów. – Spójrzcie na nie, jeśli macie ochotę – powiedział im Hesse. – W istocie musicie się z nimi zapoznać przed wyjazdem. Dla McGarveya nie miało to żadnego sensu. Dlaczego starszy pan tak nalegał, by przejrzeli te dokumenty? Zrobili to, lecz nie znaleźli w mich niczego przydatnego, chyba że z jakichś powodów Hessemu zależało na tym, by pozostawili na papierach odciski palców. O ósmej wieczorem McGarvey zadzwonił do domu doktora Hessego do Freiburga. W Niemczech była akurat północ, ale starszy pan powiedział im, że zawsze chodzi spać nad ranem, a czasami jeszcze później. W słuchawce odezwał się jakiś nieznajomy męski głos. – Proszę, kto mówi? – Kolega – odpowiedział McGarvey po niemiecku. Coś było nie tak. – Chciałem mówić z doktorem Hessem. Czy jest w domu? – Tak. Jaki kolega? Skąd pan dzwoni? – Doktor Fritz Webber. Dzwonię z Mexico City. Czy mógłbym mówić z profesorem? – Obawiam się, że nie, doktorze Webber. Doktor Hesse nie żyje. Został zamordowany. – O mój Boże – szepnął McGarvey. Klucz zazgrzytał w zamku. Kirk rzucił słuchawkę i sięgnął po pistolet, w tym samym momencie do pokoju weszła Maria. Miała na sobie sandałki i białą bawełnianą sukienkę bez ramiączek. Bez słowa zamknęła drzwi i założyła łańcuch, strząsnęła ze stóp sandałki i rozpięła zamek błyskawiczny, pozwalając sukience opaść na ziemię. Stała przed nim zupełnie naga. 20 McGarvey powoli opuścił pistolet i położył go na stoliku. Doktor Hesse nie żył, a Maria chciała mu się oddać. Zaczynał się już w tym wszystkim trochę gubić. – Czego chcesz? – spytał cicho. – Czy tylko to potrafisz wykrztusić? – parsknęła Maria. Była piękna. Długie, czarne włosy opadały jej z ramion na biust. Małe, jaskrawoczerwone znamię na lewej piersi powtarzało się na brzuchu, tuż nad łonem. – Jesteś jeszcze piękniejsza, niż przypuszczałem – powiedział McGarvey – ale co ty robisz? Czego chcesz? – Możesz się ze mną kochać, jeśli masz ochotę – odparła, zniżając głos, lecz nadal patrzyła mu prosto w oczy. – Ale dlaczego? Maria uniosła lewą brew. – Czyżbyś był pedziem? Nie chcesz się ze mną kochać? – Bardzo chciałbym się z tobą kochać, ale czemu akurat teraz? W taki właśnie sposób? Maria zrobiła krok naprzód, zostawiając sukienkę za sobą. – Jeszcze nie podziękowałam ci za uratowanie mi życia. McGarvey przeszedł przez pokój, podniósł sukienkę i wręczył Marii. W pierwszej chwili zdawało się jej, że Kirk przyjął jej propozycję. Dostrzegł błysk triumfu w jej oczach, który zgasł, gdy pojęła jego właściwe intencje. – Ubieraj się – powiedział. Maria wyrwała mu sukienkę, odwróciła się i zaczęła ją wkładać. Z tyłu też była piękna. – Będziesz musiała mi powiedzieć, czemu złożyłaś mi taką wizytę. – Idź do diabła. – Ktoś zabił doktora Hessego i bardzo możliwe, że to z powodu twojego okrętu podwodnego. Maria, już ubrana, odwróciła się gwałtownie. Była zaszokowana. – Kiedy? – Nie wiem. Kiedy tam zadzwoniłem, w domu była policja. – Czy podałeś im swoje nazwisko? Powiedziałeś, skąd dzwonisz? Maria nie była już ani zła, ani zmieszana. – Mówiłeś, że ktoś śledzi nas we Freiburgu. Czy mógł to być ten sam mężczyzna? – Możliwe. Spodziewałaś się tego? Maria zdumiała się. – Oczywiście, że nie – odparła. – Ale sam słyszałeś. Doktor Hesse mówił o serii zabójstw. – Które skończyły się w 1978 roku. – Ponieważ ustało dochodzenie. Może doktor Hesse wsadził kij w mrowisko. – Pełno ich w Niemczech – zauważył McGarvey. – Tak – odparła Maria, tracąc na chwilę wątek. – Zwłaszcza od chwili, kiedy runął mur, i cała uwaga skupiona jest na Wschodzie. – W ten sposób wracamy do okrętu podwodnego i tego, co tam jest – podsumował po chwili McGarvey. Maria spojrzała na niego. – W Niemczech po raz pierwszy usłyszałam o jakimś ładunku. – Gówno prawda – powiedział opryskliwie McGarvey. – Nie, nie, wysłuchaj mnie, proszę. Przyznaję, że okłamywałam cię w niektórych sprawach. – A teraz zamierzasz powiedzieć mi prawdę?– powątpiewającym tonem spytał McGarvey. – Na pokładzie okrętu podwodnego jest coś, czego szukam. – Zamieniam się w słuch. – Major Roebling wiózł coś ze sobą do Argentyny. Coś niezwykle ważnego. Musisz mi uwierzyć. – Słucham uważnie. Maria skinęła głową. – To nie był żaden ładunek, Kirk. Miał ze sobą jedynie mały notes zawierający nazwiska i fałszywe tożsamości dwunastu ludzi. Tak zwanej „Rady”. – Esesmanów? Maria ponownie skinęła głową. – Schutzstaffel Mieli się zorganizować. Argentyna miała stać się dla nich Czwartą Rzeszą, a major Roebling był ich ogniwem pomiędzy starym a nowym światem. – To było czterdzieści pięć lat temu. Nikt się już tym nie interesuje. – Owszem, Simon Wiesenthal. – Niebawem ci starzy faszyści powymierają. A dziś są już tak starzy, że nie stanowią dla nikogo zagrożenia. – Po zjednoczeniu Niemiec? – spytała porywczo Maria. – Pomyśl tylko. Mają pieniądze, władzę. Mogą stać się fundamentem nowego rządu lub ruchu społecznego. – Nie sądzę – odparł McGarvey. – Chryste! – powiedziała. – Co mam zrobić, żebyś był skłonny nam pomóc? – Nam? – Nie działam sama, Kirk – przyznała niechętnie. – Jest nas więcej, a ludzie tacy jak kapitan Esformes chcą nas zniszczyć, ponieważ naruszamy miejscowe status quo, ale my jesteśmy zdecydowani działać dalej. – W jaki, konkretnie, sposób? – Jeżeli znajdziemy okręt podwodny i notes Roeblinga z tymi nazwiskami, możemy zdemaskować pozostałych przy życiu członków rady. Oni nie pragną rozgłosu, Kirk. To są źli ludzie. Niektórzy z nich to ludobójcy. Lekarze, którzy eksperymentowali na dzieciach i kobietach w ciąży. Potwory. – To są już starcy. Maria roześmiała się szyderczo. – Nie umniejszaj siły starych ludzi. O ile się nie mylę, twój doktor Hesse miał z nimi coś wspólnego. A teraz nie żyje. McGarvey nic nie powiedział. – Chciałabym, żebyś się z kimś spotkał – powiedziała Maria. – Ten człowiek jest zastępcą dyrektora Muzeum Historii Naturalnej w Buenos Aires. Opowiedz mu o doktorze Hessem i o tym, czego się od niego dowiedziałeś. – Wyjeżdżam z samego rana. – Wiem. Ale co ci szkodzi pojechać tam ze mną dziś wieczór? Proszę cię. – A co potem? – Potem możesz sobie wracać do swoich przyjaciół w Paryżu lub do swojej byłej żony w Waszyngtonie. Gdzie tylko zechcesz. McGarvey spojrzał na nią. Jeden z jego instruktorów w ośrodku szkoleniowym koło Willamsburga mówił mu, że dobry szpieg wyczuwa na kilometr wszystko, co odbiega od normy. Nigdy nie wspomniał Marii o Kathleen. Nie mówił też nic o tym, że mieszkał kiedyś w Waszyngtonie. – Spotkamy się w holu. – Za pięć minut. – Zgoda. Maria podniosła z podłogi swoje sandałki. W drzwiach odwróciła się do Kirka. – Gdybyś mnie dotknął, musiałabym cię w końcu zabić. – Jesteś lesbijką? – Czarną wdową – powiedziała i wyszła. * * * – Nazywa się Albert Rothmann – poinformowała go w taksówce Maria. Było parę minut po dziewiątej i miasto budziło się do nocnego życia. Na szerokim bulwarze Cordoba panował ożywiony ruch, przed modnymi restauracjami i klubami nocnymi ustawiały się długie kolejki gości. – Ten twój współspiskowiec? – spytał McGarvey. Był rozdrażniony. Nie cierpiał być okłamywany, a jeszcze bardziej szpiegowany. Maria i ci, których reprezentowała, lub dla których pracowała, robili i jedno, i drugie. – Był przyjacielem mojego ojca. Właściwe jest dla mnie jak wujek. – Wygodnie. – Potrzebuję pańskiej współpracy, Senor McGarvey. I zapewnię ją sobie, choćby nie wiem co. Jeżeli ceną za nią są kąśliwe uwagi, to w porządku. Nie mam zamiaru się odgryzać. Resztę drogi przebyli w milczeniu. Po dziesięciu minutach skręcili w trzypasmową ulicę, który wiodła od alei San Martin w stronę niewielkiego parku. Zasadnicza część Muzeum Historii Naturalnej mieściła się w dużym, ozdobnym gmachu, przypominającym neoklasycystyczne budowle Paryża. Wysiedli z taksówki przed otwartym wejściem służbowym i windą wjechali na czwarte piętro. Muzeum było już zamknięte, i wyglądało na to, że nikogo już nie ma. Ekspozycja dinozaurów tonęła w mroku. – Albert często pracuje do późna – wyjaśniła Maria. – Czy wie, że przyjdziemy? – Tak. Zadzwoniłam do niego po południu. Bardzo chciałby cię poznać. Drzwi prowadzące do biura mieszczącego się w końcu korytarza były uchylone. Wewnątrz było ciemno. – To dziwne – powiedziała Maria. – Mówił, że będzie na nas czekał. McGarvey zatrzymał ją. – Czy miał byś tu ktoś jeszcze? Spojrzała na niego spłoszona i zmieszana. – Nie, tylko on. McGarvey wyjął pistolet i dał jej znak, by trzymała się z tyłu. Ostrożnie zbliżył się do drzwi, przywarł do ściany i nasłuchiwał. Żadnego dźwięku. Kirk pchnął stopą drzwi i w chwilę później sięgnął do włącznika. Zapalił światło i przekoziołkował przez próg, przerzucając pistolet z lewej ręki do prawej. Wewnątrz niewielkiego gabinetu nie było nikogo, oprócz siedzącego za biurkiem ciemnowłosego mężczyzny. Został trafiony w środek czoła pociskiem z broni małego kalibru. Głowę miał odrzuconą na oparcie fotela, a ręce wyciągnięte przed siebie, tak jakby zamierzał wstać. Maria cicho krzyknęła w drzwiach. McGarvey odwrócił się w jej stronę. – Rothmann? – spytał. Skinęła głową. McGarvey podszedł do biurka i dotknął szyi mężczyzny, usiłując wyczuć puls. Bez skutku, jednak były jeszcze ciepłe. – Nie żyje? – Tak, ale od niedawna. Kto jeszcze wiedział o naszej wizycie? – Nikt – odparła Maria. – Chyba że telefon w moim pokoju jest na podsłuchu... Usłyszeli odległe wycie syren. – Esformes – powiedział McGarvey. – Skurwysyn. – Lepiej wynośmy się stąd w cholerę – powiedział McGarvey, włożył pistolet do kabury i ujął Marię pod rękę. Wyrwała mu się na korytarzu. – Miałeś nam powiedzieć, gdzie może znajdować się okręt podwodny. – Później. Syreny słychać było z coraz bliższej odległości. – Teraz! – krzyknęła Maria, oczy płonęły jej dziko. – A niech to szlag! – wrzasnął McGarvey. – Słuchaj, zgodnie z zeznaniem Mossberga, miejscom odpowiadało pięć greckich liter: alfa, beta, gamma, delta i epsilon. Poczynając od ujścia Rio La Pląta, które mogło być zaszyfrowane jako alfa, następnym miejscem, w którym okręt podwodny mógł mieć wyznaczone rendez-vous, byłby port Bahia Blanca. Maria wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. – Ja również umiem czytać mapy – powiedział. – Mossberg zeznał, że z pewnych względów alfa i beta nie wchodziły w grę. – Zatoka San Matias – stwierdziła. – Tak właśnie pomyślałem. A jak nas stąd wyciągniesz? Maria spojrzała na niego. Syreny wyły coraz bliżej. – Skąd ta nagła zmiana planów? – Z jego powodu – McGarvey skinął głową w stronę drzwi gabinetu Rothmanna. No i był jeszcze doktor Hesse. I Paryż. – Może nie być żadnego związku... – Sądzę, że jest – rzekł groźnie McGarvey. Maria wpatrywała się w niego przez chwilę i skinęła głową. – Mam dostęp do awionetki na lotnisku. Jeżeli uda się nam doczekać świtu, możemy odlecieć stąd niepostrzeżenie. – Najpierw musimy się stąd wydostać. Policyjne syreny wyły już pod muzeum. – Jest tylne wyjście – powiedziała Maria i pobiegli do końca korytarza, a potem schodami na dół, przeskakując po dwa stopnie na raz. Nocny stróż, lub ktoś inny, musiał wpuścić policję frontowymi drzwiami. McGarvey i Maria słyszeli, jak tamci przechodzą przez sale muzealne, jeden z policjantów wykrzykiwał rozkazy. Przemknęli korytarzem i ledwo schronili się za drzwiami prowadzącymi do obszernego magazynu, gdy z drugiej strony korytarza, który opuścili przed chwilą z hukiem otwarły się drzwi. – Tędy – szepnęła Maria z niecierpliwością. Wzięła McGarveya za rękę i poprowadziła go przez mrok, pomiędzy stosami drewnianych skrzyń, paletami z czymś, co przypominało izolację ze szklanej waty czy inny materiał, służący do pakowania i obok czegoś wielkiego, co górowało w ciemnościach po ich lewej stronie. Odgłosy pogoni przycichły. Zbliżyli się do okna znajdującego się na tyłach budynku. Stąd mogli słyszeć dźwięki syren kolejnych aut zbliżających się do muzeum. Maria szybko przeciągnęła palcami po wewnętrznej krawędzi ramy okiennej, zatrzymując się w połowie lewego odcinka. – Alarm? – spytał McGarvey. – Tak – odparła. – Daj mi kartę kredytową lub coś w tym rodzaju. McGarvey wyjął z portfela kartę American Express i podał jej. Maria ostrożnie wsunęła ją pomiędzy framugę a dolną krawędź ramy i przesunęła kawałek w lewo. Pchnęła ją naprzód, a następnie o parę centymetrów w lewo. – Otwórz powoli okno – powiedziała. McGarvey odblokował zamek i podczas gdy Maria przytrzymywała czujnik alarmowy na właściwej pozycji, wolno uniósł okno. Wspiął się, wyszedł na zewnątrz i sięgnął po kartę kredytową, przytrzymując ją we właściwym położeniu, a Maria wydostała się ze środka. Nadal nie zmieniając położenia karty, McGarvey skinieniem głowy polecił Marii opuścić okno i dopiero wówczas wyciągnął kartę. Na wprost placu załadunkowego i po prawej stronie drogi zaopatrzeniowej rozpościerał się gęsto zadrzewiony park, który znajdował się niewątpliwie na terenach muzeum. Bez słowa Kirk podążył za Marią przez plac i weszli pod osłonę drzew w chwili, gdy zza rogu budynku błysnęły światła kilku latarek. Pobiegli dalej przez mrok, nie oglądając się za siebie, aż po dziesięciu minutach dotarli wreszcie do głównej alei, pełnej sklepów, kafejek i ludzi. Zatrzymali taksówkę i polecili kierowcy, by zawiózł ich na lotnisko. Kiedy samochód przyspieszał, McGarvey zastanawiał się, kto ich ścigał. Jeśli to był Esformes, to ciekawe, jakie ten facet ma problemy z Marią. Podejrzewał, że odkryje to wcześniej czy później. Oczywiste było też, że Maria nie jest amatorką. Przeszła gdzieś przeszkolenie. Wiedziała, że w oknach muzeum zainstalowano alarm i potrafiła go pokonać. Dziwne. 21 Słońce wznosiło się już wysoko na niebie, gdy przelecieli nad Punta Rasa i po raz pierwszy rzucili okiem na przepastne wody zatoki San Matias. Zatoka, zamknięta od południa półwyspem Valdes, ciągnęła się wzdłuż liczącego ponad sto osiemdziesiąt kilometrów wybrzeża, gdzie znajdowało się kilka małych miast czy też osad. – Tysiące mil kwadratowych wody, w której może kryć się okręt podwodny – powiedział McGarvey, podnosząc wzrok znad mapy. – I ani jednego wścibskiego oka, które by cokolwiek widziało. Maria, jako doświadczony pilot, nie dawała się wytrącić z równowagi. Samolot, dwusilnikowa Cessna 310, należał do towarzystwa o nazwie „International Traders”. Powiedziała, że była to fikcyjna spółka założona przez nią wraz z dwiema innymi osobami po to, żeby mogli przelewać tam pieniądze potrzebne na prowadzenie poszukiwań. To wyjaśnienie, podobnie jak inne, którymi go częstowała, nie wydawało się zbyt wiarygodne. Nie była skłonna wyznać całej prawdy o sobie ani o tajemniczej grupie, którą reprezentowała. – Jeżeli tam jest, znajdziemy go – oświadczyła z przekonaniem Maria. Odkąd dotarli do lotniska, była pełna animuszu. Noc spędzili w pokoju odpraw pilotów i żadnemu z nich nie udało się wypocząć. McGarvey miał w ustach niesmak po wypiciu zbyt dużej ilości mocnej argentyńskiej kawy i wypaleniu zbyt wielu papierosów. Oliwkowa cera Marii przybrała ziemisty odcień. – A jeśli nie? – Wtedy pojedziemy dalej na południe, do delty i epsilonu. Wcześniej czy później znajdziemy go. Zwłaszcza że teraz wiemy gdzie szukać. – A jeżeli nigdy nie dotarł tak daleko? – pytał McGarvey, odgrywając wobec jej pewności siebie rolę advocatus diaboli. – Mógł nie przedostać się przez północny Atlantyk. – Przedostał się, Kirk – rzekła Maria, spoglądając na niego. – Na pewno. – A ty zostałaś zbiegiem. Skinęła głową. W oddali mogli dostrzec miasteczko Viedma leżące nad Rio Negro. Kilka kilometrów od miasta znajdowało się jedyne lotnisko nad zatoką. – Co z twoimi przyjaciółmi? Mówiłaś, że oprócz Rothmanna są również i inni. – Teraz musimy ich unikać. Nie uwierzyłbyś wprost, ile ciał pochowano na wzgórzach okalających Buenos Aires, w pampie i w dżungli. To się nigdy nie skończy. Teraz Esformes i jego banda będą uważnie przyglądać się wszystkiemu. – Bez wahania zabili Rothmanna – powiedział McGarvey. – Co może ich powstrzymać od zamordowania innych osób, choćby mnie czy ciebie, gdyby udało im się nas schwytać? Maria nie odpowiedziała, koncentrując się przez chwilę na pilotowaniu maszyny. Zredukowała prędkość i zaczęli zniżać się, zmierzając w stronę odległego o trzydzieści kilometrów lotniska. – Możemy zostać i podjąć z nimi walkę – rzekł McGarvey. – Mam przyjaciół, którzy byliby w stanie nam pomóc. Maria milczała przez chwilę, potem odwróciła się i spojrzała Kirkowi prosto w oczy. – Nadal nie wiem, co tu robisz, ani dlaczego zdecydowałeś się pomóc mi za pierwszym razem. Ale teraz potrzebuję ciebie. Nie sądzę, że sama dałabym radę. Albert mógłby polecieć ze mną... ale... – Już tego próbowaliśmy – skwitował McGarvey, spoglądając przez okno na zatokę. Białe grzywy bałwanów wyglądały jak drobne falki na stawie. Z tej odległości zupełnie niegroźnie. – Jeśli pójdzie nam bardzo źle i będziesz chciał odejść, zrozumiem to. – Znajdziemy twój okręt podwodny – powiedział McGarvey. – I dowiemy się, co przewoził na nim major Roebling. * * * Patagonia jest bezludną, wietrzną i wiecznie zimną krainą. Krajobraz przypominał pustynię, począwszy od opadających w morze stromych skał, aż po odległe, gęste lasy okalające Andy, ten łańcuch górski będący niejako kręgosłupem Ameryki Południowej. Przed dwudziestu pięciu laty Viedma była jedynie pasterską osadą, walczącą o przetrwanie w tym wystawionym na chłody i wiatry regionie. Od kiedy prezydent Argentyny, Raul Alfonsin doszedł do wniosku, że z powodu prawdopodobnych na tych terenach bogactw naturalnych, w tym ropy naftowej, należałoby przenieść tam stolicę prowincji, miasto zaczęło się rozrastać. Teraz w liczącej pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Viedmie panował zastój. Nie znaleziono jeszcze ani ropy naftowej, ani innych bogactw. Urzędnik na lotnisku powiedział im: – Jesteśmy miastem, które czeka, by stać się stolicą. Mamy tu biblioteki, gmachy rządowe, domy towarowe, szpitale i wszystkie ośrodki kulturalne. Brakuje nam jedynie rządu. Załatwili miejsce w hangarze i McGarvey wynajął eksportową wersję Forda Escorta, z żółtymi reflektorami i głośnym klaksonem. – Potrzebujemy łodzi i sprzętu – powiedział McGarvey, gdy jechali do miasta. – Zastanawiałam się już nad tym – odparła Maria. – W Viedmie nie ma portu z prawdziwego zdarzenia. Większa część floty operującej w zatoce stacjonuje w Puerto Madryn, po drugiej stronie półwyspu Valdes. – Wciąż jest tam marynarka wojenna? – spytał McGarvey. Pomyślał, że coś sobie jeszcze przypomina ze szkoleń w CIA. – Owszem jest – odrzekła, spoglądając na niego. – Jest to jeden z powodów, dla których wybrałam właśnie Viedmę. Tu powinno znaleźć się kilka łodzi. A co najważniejsze, są tu również Europejczycy, którzy mają dostęp do potrzebnego nam sprzętu, potrafią się nim posługiwać i są wystarczająco rozsądni, by trzymać buzię na kłódkę. – Co z pieniędzmi? – Mam ich mnóstwo. – Czy ci „Europejczycy” są emigrantami czy Argentyńczykami? – W większości emigrantami. Czekają na wielki boom. – A tymczasem co? Maria wzruszyła ramionami. – Nie wiem zbyt wiele o tym miejscu. Z tego, co słyszałam, opisują je jako oazę bogactwa na pustyni. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu turyści. Podejrzewam, że po to, by pogapić się na argentyńską wersję stolicy Brazylii. – Którą nigdy w istocie nie była. – Myślę, że nikt nas tu nie będzie niepokoił. – Esformes nas znajdzie. – Możliwe – powiedziała Maria. Dojechali do basenu dla małych łodzi, położonego tuż u ujścia rzeki. Doki zalał wysoki przypływ, który rozlewał się na półtora kilometra poza koryto rzeki, nim wreszcie powstrzymały go groble. Pokryte liszajami nabrzeża wyglądały na mocno zużyte. Prawie wszystkie łodzie miały charakter użytkowy. Rekreacyjnych jednostek nie było wiele. Nawet najmniejsze łódki wyposażone były w radar. I to był dobry znak. – Tu zdobędziemy naszą łódź – oświadczyła Maria. – Wjedź. McGarvey skręcił z głównej szosy, wjechał przez otwartą bramę, kołyszącą się na jednym zawiasie, i samochód zatrząsł się na zakurzonej, wyboistej drodze wiodącej przez szeroki plac do kapitanatu portu. Pies spał w słońcu, tam gdzie kończyły się doki, spacerowała co najmniej setka mew. Żadnych śladów innych żywych istot. – Znam ten rodzaj ludzi – powiedziała Maria, kiedy się zatrzymali. – Dopóki nie nauczysz się z nimi pertraktować, zostaw to mnie. – Jesteś w swoim kraju – odparł McGarvey, spoglądając jej w oczy. Nie dostrzegł żadnej reakcji. – Wynajmij nam pokoje w hotelu „Matias”, w centrum. Postaram się jak najszybciej do ciebie dołączyć. Było w niej coś bardzo niezwykłego. Kirka uderzyła myśl, że Maria nie pochodzi naprawdę z Ameryki Południowej, chociaż jej hiszpański był bez zarzutu. Może z powodu używanego przez nią równolegle angielskiego, akcent wydawał się trochę obcy. – Będziemy potrzebowali ubrań – zauważył McGarvey. Spojrzał w górę na nieskazitelnie niebieskie niebo. Powietrze było ostre, od wody ciągnął chłód. – Jeśli się nie mylę, nad zatoką będzie raczej zimno. – Noszę rozmiar trzydziesty ósmy – poinformowała go. – Pantofle lub botki czterdziesty. Ale nie przesadzaj. Bez zwracania na siebie uwagi. Spojrzał na nią wymownie. – Przepraszam – powiedziała. – Jestem bardzo zdenerwowana, kiedy już znaleźliśmy się tak blisko celu. – Niekoniecznie. Maria wyjrzała przez okno. – Jesteśmy blisko – stwierdziła. – Czuję to. – To twój występ – rzekł McGarvey. – Zgadza się – wysiadła z samochodu i poszła w stronę nabrzeża. – Ten gość jest ze Stanów – powiedziała Maria, przedstawiając Kirkowi krzepkiego jasnowłosego mężczyznę, którego przyprowadziła ze sobą. Dochodziła trzecia po południu. Znajdowali się w miłej kawiarni hotelowej. – Kapitan Steven Jones, Kirk McGarvey. Podali sobie ręce. Jones miał żelazny uścisk, dłoń chropowatą i stwardniałą. Wyglądał jak prawdziwy podróżnik, na którym praca w porcie przedwcześnie wycisnęła swe piętno. McGarvey przypuszczał, że Jones może mieć ponad trzydzieści pięć lat. – Z zawodu jestem nafciarzem – powiedział z teksańskim akcentem. – Przynajmniej byłem nim do niedawna. Przyjechałem do pracy na polach wielkiej wyspy na Ziemi Ognistej. – I co się stało? – spytał McGarvey. – Dostawałem za mało za moją krwawicę, o co dopominałem się w Chile. No i ten pieprzony klimat. – Zerknął na Marię. – Przepraszam panią – zmieszał się. Wyglądał jak przerośnięty chłopak. – Pogoda tak mi dokuczyła, że zabrałem pieniądze, kupiłem łódź i osiedliłem się tu, w zatoce. – Czym się pan tu zajmuje? – zapytał McGarvey, ubawiony tym, co usłyszał. Jones uśmiechnął się szeroko. – No cóż, w trakcie sezonu połów marlinów nie jest znów takim złym zajęciem, o ile człowiek wie, jak się do tego zabrać. A ja wiem. W dodatku, o ile się ma znajomości wśród różnych szych w Dallas i Huston, które to lubią. Ją mam. W ten sposób można zapewnić sobie całkiem godziwe życie. – Ale teraz jest już po sezonie? – Mniej więcej. Dlatego chciałbym rozejrzeć się za tym waszym meteorytem. McGarvey wymienił spojrzenia z Marią. Nie brakowało jej pomysłów. – Ale nie będę nurkował. Powiedziałem to pani jasno. Nie wiem, czy wielu z miejscowych szyprów to robi – Jones pochylił się i stuknął grubym palcem w stół. – Tam pływa o wiele więcej paskudnych dziwolągów, niż zdołano skatalogować. A większość z nich jest wiecznie głodna. – My będziemy nurkować – zapewniła go Maria. – Ma pan butle i kompresor? – Jasna sprawa. I zainstaluję po południu inne rzeczy. Jeżeli chcecie, możemy zaczynać jutro skoro świt. – Odpływamy dziś wieczorem – powiedziała Maria. – Co to są te „inne rzeczy”? – spytał Kirk. – Magnetometr. Pożyczę go z ekwipunku po pewnej ekspedycji badawczej. To jedyny sposób na odnalezienie masy żelaza pod wodą. A nawet z tym urządzeniem, będzie to jak szukanie igły w stogu siana. – Ale znajdziemy – stwierdziła Maria. Jones wzruszył ramionami. – To masa wody, a my musimy szybko ją przeczesać, zanim ruszą się marliny, i jeśli nie jest zbyt wielki, możemy go przeoczyć. – Jest duży – powiedziała Maria. – Mam na myśli naprawdę coś wielkiego – upierał się Jones. – Nie będziemy musieli przeszukiwać całej zatoki – odezwał się McGarvey. Maria spojrzała na niego bacznie. – Tak? – zdziwił się Jones. – Myślę, że zdołamy zawęzić pole poszukiwań. – Czy wiesz, gdzie to wpadło? – Możliwe – rzekł McGarvey. * * * W hotelu McGarvey wynajął tylko jeden pokój. Posłużył im do umycia się i przebrania w rzeczy, które sam kupił dla nich. W mieście znalazł mnóstwo sklepów, ale większość z nich była pusta. Musiał zadowolić się tanimi meksykańskimi spodniami ze sztruksu i grubym, wełnianym swetrem. W zatoce może być zimno. Jones zgodził się dołączyć do wyprawy kolegę i wziąć ich na pokład punktualnie o szóstej. Będą pływali przez pięć dni. Niezależnie od tego, czy coś znają czy nie, pokryją wszelkie koszty oraz zapłacą uzgodnioną sumę. Maria dostała od Jonesa mapę. Rozpostarła ją na łóżku. Mapa obejmowała całą zatokę i fragment wybrzeża. – Jesteśmy tu – powiedziała, pokazując punkt na mapie. – Co miałeś na myśli, mówiąc Jonesowi, że możesz zawęzić obszar poszukiwań? W jaki sposób? McGarvey wyglądał przez okno wychodzące na ocean. W tej szerokości geograficznej nie ściemniało się przed dziewiątą wieczorem. – Jeżeli znajdziemy okręt podwodny, będziemy nurkowali. Chcesz przecież znaleźć notes Roeblinga. – Zgadza się. – Na jaką głębokość możesz bezpiecznie się zanurzyć? – spytał. – Trzydzieści metrów? A może sześćdziesiąt? – Rozumiem – odparła, uświadamiając sobie, że nie da im wiele poszukiwanie na zbyt głębokich wodach. – I co jeszcze? – Jeżeli mieli tu gdzieś wyznaczone spotkanie, jego miejsce powinno się znajdować na bezludnej części wybrzeża. – Gdzieś pomiędzy San Antonio Oeste na północy a Puerto Lobos na południu. Sto pięćdziesiąt kilometrów. McGarvey odwrócił się od okna. – A zatem zaczniemy w samym środku, kilkaset metrów od brzegu i będziemy posuwać się stamtąd na północ i na południe. – Do diabła – powiedziała do siebie Maria. – Czemu nie wpadliśmy na to? McGarvey nie odpowiedział. To pytanie nie było przeznaczone dla niego. 22 Od wschodu napływały coraz większe fale. Kiedy poruszali się prostopadle do nich, przechyły starej, lecz solidnie zbudowanej drewnianej łodzi typu Chris-Craft, o nazwie „Yankee Girl”, były jeszcze w miarę znośne. Jednak za każdym razem, gdy, płynąc równolegle do brzegu, ustawiali się bokiem do fali, łodzią kołysało i rzucało. – Dama bardzo źle to znosi – odezwał się znad stolika z mapami Jones. Stanowisko nawigacyjne zostało wciśnięte po prawej stronie przejścia wiodącego do maszynowni. Było tu gorąco, duszno, śmierdziało olejem napędowym, ale za to jasno. Wyposażenie było dobre – od wysokiej klasy radiostacji UKF, przez system nawigacyjny LORAN, aż po stary odbiornik nawigacji satelitarnej Magnovox. – Wytrzyma – powiedział McGarvey. Zdołali już przeszukać obszar dziesięciu mil na północ i dziesięciu na południe od linii wyznaczającej oś pomiędzy San Antonio Oeste i Puerto Lobos oraz prawie dwie mile wybrzeża. Już pierwszego ranka natrafili na dwa wraki, z których żaden nie był wystarczająco wielki jak na okręt podwodny. Ale na wszelki wypadek Maria włożyła piankowy kombinezon, przypięła butle i rozpoczęła nurkowanie. Pierwszy obiekt okazał się wrakiem starego żelaznego kutra rybackiego, drugi kolejową lokomotywą, która zaryła się pionowo w piaszczyste dno na głębokości trzydziestu metrów. Maria powiedziała, że lokomotywa zachowała się w zdumiewająco dobrym stanie, więc McGarvey również zszedł pod wodę. Była to strata czasu, ale Jones i jego kompan, krępej budowy Argentyńczyk, który nie mówił po angielsku, a nazywał się chyba Jorge, musieli podłubać trochę przy silniku. Od tej pory nie znaleźli niczego. Jedzenie na dwunastometrowej łodzi okazało się nadspodziewanie dobre. Jorge był wspaniałym kucharzem, a zaopatrzenie, o które zatroszczył się Jones, doskonałe, podobnie jak i ulokowana na dnie „piwniczka”. – Ludzie, którym się wynajmuję, nie jadają koźliny ani chipas – wyjaśnił z uśmiechem Jones. – Ja również tego nie jadam. A poza tym, płacicie mi za to. – Jaką pogodę przewidujesz? – spytał McGarvey, podnosząc wzrok znad mapy. – Utrzyma się taka jeszcze przez jakieś trzydzieści dwie godziny. – A co potem? – Potem zerwie się wiatr, morze wzburzy się, a życie stanie się bardzo niewygodne. – Co będzie ze sprzętem? – Pogoda nam nie przeszkodzi, chociaż utrudni trzymanie się założonego schematu poszukiwań, a na pewno uniemożliwi nurkowanie. McGarvey studiował mapę. Usiłował postawić się w sytuacji kapitana okrętu podwodnego. Wrogie wybrzeże. Wojna dogasała, być może nawet już się skończyła. Po tak długiej podróży pewnie zaczynało brakować prowiantu, a może nawet i paliwa. Znajdował się tam również pasażer, major Roebling, a obecność majora i tego, co wiózł ze sobą, trzeba było również wziąć pod uwagę. Misja Roeblinga mogła być najwyższej wagi. Od chwili wyjścia okrętu podwodnego w morze nie było o nim żadnej wzmianki. Nie powrócił do Niemiec ani też nie udał się gdzie indziej. Nie schwytali go alianci. Również żaden okręt podwodny nie został w tym właśnie okresie zatopiony na Atlantyku. Ale od Bremy dzieliła ich cała masa wody i istniała możliwość, że okręt nigdy nie dotarł tak daleko. Nie było podstaw, by sądzić, że mu się to udało. Brakowało dowodów na to, że Roebling lub załoga U-boota dotarła do Argentyny. Również nic nie zostało wyrzucone na brzeg. Gdyby tak się stało, to nawet na bezludnym wybrzeżu Patagonii w 1945 roku znaleziono by jakieś szczątki. A zatem Maria nie powiedziała mu wszystkiego. Kirk zaczął podejrzewać, że doktor Hesse również. Dawało to podstawy do wielu interesujących spekulacji. – Prawie już kończymy przeszukiwać ten wycinek – odezwał się Jones. – Chcesz, żebyśmy kontynuowali poszukiwania dalej na północ i południe, czy też raczej spróbować bliżej brzegu. – Północ i południe – powiedział McGarvey. – Ten meteoryt musiał walnąć blisko brzegu. Pewnie nieźle wówczas plusnęło. – Tak – powiedział McGarvey. – Zapewne. – Kapitan, aqui, aqui! – zawołał z mostku Jorze. Podczas gdy łódź skręcała ostro na prawą burtę, McGarvey i Jones wbiegli na górę. Maria przywarła do stojącego w rogu magnetometru. Wzrok miała utkwiony w urządzenie. – To może być to – oznajmiła podnieconym głosem. – Myślę, że go znaleźliśmy. Jorge wykonał pełny zwrot tak, że płynęli we własnym kilwaterze. – Cokolwiek to jest, jest duże – powiedziała Maria, pokazując zapis na wysuwającym się z magnetometru wykresie. Szereg czarnych linii wznosił się wysoko ponad normalny poziom i ukształtowanie dna, wskazując, że przepłynęli nad dużą masą metalu. – Znowu jest – dodała, gdy ślad pojawił się ponownie. – Lento – polecił Jones kumplowi i Jorge natychmiast dał całą wstecz, tak że „Yankee Girl” stanęła niemal w miejscu. Jones cisnął za burtę boję, jaskrawo pomarańczowy pływak zawirował, gdy pod wpływem ciężaru małej kotwiczki automatycznie zaczęła się rozwijać łącząca go z nią lina. Kiedy łódź zniosło na drugą stronę znajdującego się pod wodą obiektu, Jorge ponownie dał ostro w prawo i małą naprzód, więc nie ocierając się o pływak minęli gładko boję od zachodu. Tym razem niemal natychmiast znaleźli się nad obiektem, trafiając na miejsce z dokładnością do paru metrów. Jorge powtarzał manewr, przesuwając „Yankee Girl” za każdym razem odrobinę na zachód, aż magnetometr przestał wykazywać cokolwiek. – Babor – polecił spokojnie Jones i Jorge natychmiast zawrócił w stronę przystani. – Jak tu jest głęboko? – spytał McGarvey. – Siedemdziesiąt pięć metrów – odparł Jones – Ale dno opada na zachód i południe. Ponownie przepłynęli nad zatopionym obiektem i Jones zrobił kilka notatek na mapie. Gdy tylko minęli to coś, Jorge ponownie zawrócił w stronę portu. Za szesnastym podejściem przepłynęli wzdłuż całej długości podwodnego obiektu i wówczas Jorge ponownie zawrócił w stronę boi, dając przy niej małą wstecz, tak że prawie stanęli nieruchomo obok pływaka. Jones porobił parę wyliczeń i spojrzał na nich z błyskiem w oku. – Ten meteoryt tam na dnie – wycedził – musiał się paskudnie odkształcić przy upadku. – Jest duży, prawda? – powiedziała Maria, Jones pokiwał głowa. – Powiedziałbym, że ma siedemdziesiąt dwa metry długości, ale jest bardzo wąski. Może jakieś pięć, sześć metrów średnicy. No i leży na dnie, zwrócony na południowy zachód – zerknął na wykres. – Myślę, że to statek szczególnego rodzaju. – Nikt nie płaci panu za myślenie – powiedziała znacząco Maria. McGarvey cofnął się o krok. Jorge odwrócił się i popatrzył na nich. Z jego ciemnej, mocno ogorzałej twarzy nie można było niczego wyczytać. – Nazywasz się Schimmer – powiedział Jones. – Co jest tam pod wodą? – Zamknij się – odparła Maria. – Czy to U-boot? – spytał, ignorując ją Jones. – Co to jest U-boot? – zdziwił się McGarvey, starając się, by zabrzmiało to lekko i naturalnie. Jorge rozluźnił rzemyk, przytrzymujący jego wielki nóż wiszący w pochwie u pasa. – Ten, który był tu w 1945 roku. – O czym ty gadasz? – zapytała niepewnie Maria. – Jeden ze starych rybaków twierdził, że widział peryskop. Nikt mu nie wierzył, ale tamten upierał się przy swoim. – Gdzie jest ten twój rybak? – spytał McGarvey. – Umarł. – A co, twoim zdaniem, robiłby niemiecki okręt podwodny u wybrzeży Argentyny? Jones błysnął zębami w uśmiechu. – Pan to chyba od niedawna w Argentynie, nieprawdaż? – powiedział. – Otóż w tym stuleciu miały miejsce dwie wielkie fale niemieckiej imigracji do tego kraju. Pierwsza w latach 1918-1919, a druga w latach 1944-1945. – I co z tego? – Wielu z nich nie przybywało z pustymi rękoma. Duże pieniądze zmieniały wówczas właścicieli. Argentyńskie paszporty były wtedy w cenie. – A może ten wrak okrętu podwodnego jest pełen szkieletów faszystów uciekających przed trybunałem w Norymberdze – rzekł McGarvey. Maria zbladła z wściekłości. – Oraz pieniędzy – dodał Jones. – Podejrzewam, że złota. Może diamentów. Dzieł sztuki. Wielu z nich do dziś nie odnaleziono. – Ale ty nie nurkujesz – zauważył uprzejmie McGarvey. Jones wzruszył ramionami. – W ciągu czterdziestu ośmiu godzin, a może nawet prędzej, mogę mieć tu doskonale wyposażony zespół ratowniczy marynarki wojennej. A wy guzik z tego będziecie mieli. – Ale wówczas i ty nie dostaniesz zbyt wiele, zważywszy, że może być tam złoto – powiedział McGarvey. – Mogą się tym też zainteresować władze, a w takim przypadku prawdopodobnie nie dostaniesz nic. Jones zerknął na niebo. – Została niecała godzina dobrego światła. Musicie poczekać z nurkowaniem do rana. To znaczy, jeżeli jesteście gotowi zejść na taką głębokość. – Jesteśmy – odparła Maria, zawróciła na pięcie i poszła do swojej kabiny. 23 Phil Carrara otwierał właśnie szklane drzwi na siódmym piętrze, kiedy Thomas Doyle, zastępca dyrektora działu wywiadu wychodził z gabinetu Murphy’ego. – Mam nadzieję, że jesteś przygotowany – powiedział mu Doyle półgłosem, mijając Phila na korytarzu. – Szef od rana jest cały naładowany. – A kiedy nie jest? – odparł Carrara, na co zastępca dyrektora machnął ręką. Na wprost Murphy’ego siedzieli: Lawrence Danielle i główny doradca Howard Ryan. Ryan trzymał na kolanach żółty blok biurowy. Murphy podniósł wzrok i gestem wskazał Carrarze wolne krzesło naprzeciw swego biurka. – Kawy? – zaproponował. – Dziękuję, ale nie, generale – odparł siadając Carrara. Była dopiero dziewiąta rano, od kilku godzin padał śnieg. Wpadające przez okno mdłe, szare światło współgrało z nastrojem Carrary. – No więc, gdzie on jest? – spytał Murphy, w jego głosie pobrzmiewała niepokojąca nutka. Carrara nie spodziewał się, że dyrektor pochwali go za to, co usłyszy. – Mamy podstawy, by sądzić, że przebywa w Buenos Aires. Był tam przynajmniej przed czterema dniami. Murphy wyglądał na zaskoczonego. Wymienił spojrzenia z Danielle. – A cóż, on, do ciężkiej cholery, robi w Argentynie? – Widocznie udał się tam z Marią Schimmer – tą kobietą, którą odkopał w ambasadzie... – Tak, tak, wszyscy o tym wiemy. Ale co on zamierza, a co najważniejsze, dlaczego jeszcze nie został aresztowany? – To niebezpieczny człowiek – dodał Ryan. – Z pewnością zgodzisz się z tym, Phil. Carrara unikał wzroku doradcy dyrektora. Nigdy go nie lubił ani też mu nie ufał, ale Murphy w ciągu ostatniego roku coraz bardziej ulegał podszeptom Ryana. – Miały miejsce trzy kolejne morderstwa – powiedział Carrara – które mają niewątpliwy związek z osobą McGarveya i z tą kobietą. Jednak pragnę stanowczo podkreślić, że, jak do tej pory, nie ma na to bezpośrednich dowodów. – Od czasu naszej sobotniej rozmowy? – ostrym tonem zapytał Danielle. – W tym czasie dowiedzieliśmy się o nich – rzekł Carrara. – W istocie, to, po pierwsze, mamy na ten temat zaledwie fragmentaryczne wiadomości. Po drugie, raporty są wciąż niepełne. – Pozwól mi coś powiedzieć, zanim będziesz mówił dalej – przerwał mu Murphy. – Czy twoi ludzie dostrzegają jakiś związek pomiędzy tymi zabójstwami a Iranem? Irańskimi interesami lub obywatelami? – Nie – odparł zaintrygowany Carrara. Murphy był najwyraźniej rozczarowany. – Więc kogóż to zabił tym razem? – W rzeczywistości nie wiemy na pewno, czy McGarvey winien jest czyjejś śmierci – rzekł Carrara. – Weźmiemy pod uwagę, „pośrednią” naturę twoich dowodów, Phil – odezwał się Ryan. – Interpol z Bonn poszukuje McGarveya i tej kobiety w celu wyjaśnienia pewnych kwestii związanych z zamordowaniem doktora Heinricha Hessego i jego gospodyni we Freiburgu, gdzieś pomiędzy piątkiem wieczór a sobotą rano. – To zdaje się tam, gdzie Niemcy przechowują archiwalia dotyczące Kriegsmarine z czasów wojny – zauważył Ryan. – Zgadza się – rzekł Carrara. – McGarvey i ta Schimmer byli widziani u profesora w piątek po południu. Odtąd nikt ich nie widział. – Ale śledziliście ich aż do Buenos Aires – wtrącił Pyan. – Co oznaczy, że wiesz, jak i kiedy udało się im opuścić Niemcy. – Następnego ranka odlecieli Lufthansa z Monachium. – Co dawałoby McGarveyowi i tej kobiecie wystarczająco dużo czasu, by zakraść się z powrotem do Freiburga, zabić profesora i jego gospodynię, a potem uciec. – To możliwe – przyznał Carrara. – Czego mogli chcieć od tego niemieckiego profesora? – spytał Murphy. – Nie wiadomo. Danielle pogrążył się w rozmyślaniach. Nagle podniósł wzrok. – Czy doktor Hesse miał dostęp do archiwum Marynarki we Freiburgu? – Nie wiem, ale przypuszczalnie tak. – O co chodzi? – spytał Murphy. – Mamy raport z SDECE, że ta kobieta spotkała się z oficerem francuskiego wywiadu, człowiekiem z organizacji Simona Wiesenthala i Carletonem Reidem w hotelu „Inter-Continental” tuż przed eksplozją. Powiedziała im, że szuka niemieckiego okrętu podwodnego z czasów drugiej wojny światowej, ale we Freiburgu nie chciano z nią rozmawiać. – Najwyraźniej skłoniła McGarveya do udzielenia jej pomocy – powiedział Carrara. – To nie oznacza wcale, że Kirk zabił tych ludzi. – Kim jest trzecia ofiara? – Doktor Albert Rothmann. Zastępca dyrektora Muzeum Historii Naturalnej w Buenos Aires. – Kiedy? – W niedzielę wieczorem. – Czy McGarvey i ta kobieta byli w tym czasie w Buenos Aires? Carrara skinął głową. Główny doradca zwrócił się do Danielle i Murphy’ego. – Przynajmniej tym razem nie ma żadnych wątpliwości. Z jakichś przyczyn McGarvey i Maria Schimmer prowadzą jakąś operację... którą najlepiej charakteryzuje określenie: szaleństwo. – W jakim celu? – spytał Danielle. – Bóg raczy wiedzieć – odparł Ryan. Pochylił się do przodu, by bardziej podkreślić swoją wypowiedź. – Ale jednego możecie być cholernie pewni – kontynuował. – Czymkolwiek zajmuje się teraz McGarvey, wiąże się to nierozerwalnie z jego zemstą na Firmie. – Ale dlaczego, na rany Chrystusa? – zapytał ze złością Carrara. – Z powodu Johna Lymana Trottera juniora, kumpla McGarveya. Facet okazał się zdrajcą i mordercą. Omal nie udało mu się uśmiercić McGarveya – oświadczył Ryan i odwrócił się w stronę Murphy’ego. – A również częściowo z pańskiego powodu, dyrektorze. A przynajmniej w związku z tam, jak potraktował pan McGarveya po tym, jak przed paru laty związał się z doktor Abbott. – Potraktowaliśmy podle tego człowieka – powiedział Carrara – ale tylko maniak i psychopata mógłby w akcie zemsty wysadzić w powietrze ambasadę. – Zgadzam się – rzekł z uśmieszkiem Ryan. Przez kilka sekund panowała wymowna cisza. Wypowiedź Ryana zrobiła na wszystkich wrażenie, aż wreszcie odezwał się Danielle. – Powiedziałeś, że McGarvey był przed czterema dniami w Buenos Aires. Gdzie on jest teraz, Phil? Są jakieś wiadomości, jakieś ślady? – Nie. Po prostu zniknęli. – Pozwól mi zgadnąć – powiedział Ryan. – Straciłeś ich z oczu natychmiast po zamordowaniu Rothmanna. – Starczy tego, Howard – odezwał się Murphy. – Czy według twoich informacji ta para nadal przebywa w Argentynie? – O ile wiem, tak, generale. – Czy mamy jakieś możliwości, pozwalające nam ich odnaleźć? – Raczej nie – przyznał Carrara. – Argentyna jest ogromnym krajem. Jest tam mnóstwo miejsc, gdzie można się ukryć, o ile oczywiście ktoś je zna. Tak jak Maria Schimmer. – I McGarvey – dodał Ryan. – A policja z Buenos Aires? – spytał Danielle. – Policja federalna też interesuje się nimi, ale nie można na nią liczyć. Przykazałem moim ludziom trzymać się od niej na dystans. Nie chcę, żeby pomoc w tej operacji wiązała się z rozgłaszaniem naszej obecności na tamtym terenie. Danielle znów odszedł od tematu. – Zastanawiam się, jaki może być związek pomiędzy poszukiwaniem okrętu podwodnego prowadzonym przez tę kobietę, a jej zniknięciem w Argentynie. – Co masz na myśli? – zapytał Murphy. – Bardzo wielu faszystów udało się tam pod koniec wojny, uciekając przed represjami aliantów. Wraz z nimi dotarło tam mnóstwo pieniędzy. Złota. Dzieł sztuki. Diamentów. Wszystko to należało do zamordowanych przez nich Żydów, a także pochodziło z grabieży europejskich muzeów. Większości tych przedmiotów nigdy nie odzyskano. – To ona jest łowczynią skarbów? – spytał Murphy. Danielle wzruszył ramionami. – Co nie ma nic wspólnego z atakiem na naszą ambasadę – powiedział Ryan. Murphy skinął głową. – On musi zostać ujęty, Phil. – A co z dziewczyną? – Ona również, o ile wywiezienie jej z Argentyny nie zagrozi poważnie naszym operacjom w tym kraju. Ale McGarvey musi zostać pojmany za wszelką cenę. Nie można pozwolić, żeby wpadł w ręce Argentyńczyków. – Zrobimy, co się da – powiedział wstając Carrara. – Zobacz, co robią twoi ludzie – rzekł Murphy. – Jeśli trzeba, daj im popalić, ale to ma być zrobione. I to szybko. Carrara odwrócił się w drzwiach. – A co z tymi irańskimi powiązaniami, generale? – Usłyszysz o tym niebawem – odparł Murphy. – Doszły nas pogłoski o zamiarze zamordowanie Richarda Abbasa. – Mojego szefa placówki w Teheranie? Murphy skinął głową. – Doyle przypuszcza, że może mieć to związek z McGarveyem. – Skąd wiemy o tym? – Dokładnie nie wiem – rzekł Murphy, zwracając się do Danielle. – Chyba z biura Mikę Orecka – wyjaśnił zastępca dyrektora. – Rozumiem – odparł Carrara i wyszedł. * * * Po powrocie do swego gabinetu Carrara odszukał numer telefonu Orecka w spisie pracowników Agencji. Mikę zarządzał Biurem Analiz Ekonomicznych, a jego przełożonym był Thomas Doyle. Zadzwonił bezpośrednio do Orecka, chociaż powinien połączyć się z nim za pośrednictwem Dyrekcji Wywiadu. – Tu Phil Carrara. Zastanawiam się, czy mógłbym mi pan poświęcić teraz parę minut? – Oczywiście – powiedział Oreck. – Czy rozmawiał pan z panem Doyle? – Widziałem się z nim w biurze dyrektora. – Rozumiem. Czy mógłby pan powiedzieć mi, o co chodzi? – Powiedziano mi, że do pańskiego biura dotarły pogłoski, o groźbach skierowanych pod adresem jednego z moich pracowników. – Och, to – odezwał się głosem pełnym rezerwy Oreck. – Wydaje mi się, że ma pan rację. Będzie lepiej, jeżeli przyjdę do pana i wszystko osobiście zreferuję. – Czy mój człowiek został ostrzeżony? – Oczywiście, proszę pana. Wydaje mi się, że wiadomość została mu przekazana ubiegłej nocy. Zaraz przyjdę. * * * Oreck był potężnie zbudowanym, ciemnowłosym mężczyzną krzaczastych, czarnych brwiach i kwadratowej twarzy. Miał miażdżący uścisk dłoni. – Przepraszam, że byłem taki tajemniczy przez telefon, ale te informacje przeznaczone są dla bardzo ścisłego grona. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie. – Nie wiem, o co chodzi – powiedział Carrara. – Dowiedziałem się dzisiaj rano o tym, że według informacji waszego biura, zagrożone jest życie szefa mojej stacji w Teheranie, co wydało mi się bardzo dziwne. – Zważywszy na nasze zamiary, nie ma w tym nic dziwnego. Carrara milczał. – Otrzyma pan dziś lub jutro komplet materiałów na ten temat. Na początku tygodnia przewidywana jest konferencja dotycząca przeprowadzenia akcji. – Proszę mówić dalej. – A więc proszę pana, prezydent najwyraźniej podpisał tajne porozumienie z Iranem w sprawie zwrotu pieniędzy, które zostały zamrożone w naszych bankach. O ile wiem, chodzi o należności za zakup ropy naftowej. – A co ma z tym wspólnego Dick Abbas? – Rząd irański zażądał płatności w złocie. Zgodziliśmy się na to. W ciągu najbliższych kilkunastu dni złoto zostanie przesłane drogą morską do portu Buszir nad Zatoką Perską. – Drogą morską? – zdziwił się Carrara – Czemu nie powietrzną? – Ponieważ wysyłamy im około czterech milionów uncji. To jest sto dwadzieścia pięć ton złota. Carrara usiadł. – Tak jest, to właśnie zmusza nas do użycia drogi morskiej. Według obecnych cen, ładunek wart jest półtora miliarda dolarów. – A co z moim szefem placówki? – Ma dopilnować, żeby ładunek dotarł z Busziru do Teheranu. Pewni ludzie z armii irańskiej chętnie położyliby rękę na tym złocie. – Nie wątpię – przytaknął Carrara. – Ale Abbas jest głęboko zakonspirowany. – Zgadza się. Będzie jedynie czujnym obserwatorem. Jeżeli zauważy cokolwiek podejrzanego, ma wezwać pomoc, posługując się systemem SatCom. No i oczywiście, musimy zachować wszystko w tajemnicy. – Kiedy ładunek znajdzie się na terytorium Iranu, to powinien być już raczej ich problem, po co więc mamy się w to mieszać? I czemu nie poinformowano mnie o tym wcześniej? – Ta sprawa wynikła dopiero ostatnio, proszę pana. Wiadomość pochodzi z Białego Domu. Wydaje mi się, że obecna polityka, zważywszy to, co dzieje się w tym rejonie, zmierza do poszukiwania przyjaciół wszędzie, nawet w Iranie. A może zwłaszcza w Iranie. W tym przypadku wygląda na to, że mamy zagwarantować bezpieczną dostawę złota do Teheranu. Potrzebujemy stabilizacji w tym regionie i uczynimy wszystko, żeby ją sobie zapewnić. – Więc trzeba przetransportować złoto drogą powietrzną. Nasze lotnictwo poradziłoby z tym sobie. Oreck nie odpowiedział. – Jednak daje mi pan do zrozumienia, że ktoś chciałby gwizdnąć cały ładunek, stąd rola Dicka jako psa łańcuchowego, a ten ktoś usiłuje go z tego powodu zabić. Zgadza się? – Tak właśnie nam się zdaje. – Rozumiem – machinalnie odpowiedział Carrara. W umyśle gorączkowo analizował różne możliwości. – Czy jest coś jeszcze, proszę pana...? – spytał Oreck. – Nie – rzekł Carrara. – Dziękuję za poświęcenie mi poranka. – Zawsze do usług – odparł Oreck i wyszedł. Carrara zadawał sobie pytanie, czy jest w tym wszystkim jakiś związek. Powinien być. Transport złota do Iranu. Złoto, które być może znajdowało się na pokładzie niemieckiego okrętu podwodnego, którego poszukiwała ta Argentynka. Atak na ambasadę amerykańską w Paryżu. Pierwotna obawa McGarveya, że za tym kryje się Arkadij Kurszyn, kameleon, który nagle ożył. Oczywiście były na ten temat jakieś plotki w Moskwie. A może była to zwykła zemsta, tak jak sugerował Howard Ryan? Zemsta i szaleństwo? Może to wszystko było tylko zwykłym zbiegiem okoliczności? Carrara sądził jednak, że tak nie jest. 24 Ranek rozproszył ciemność i chłód panujące nad zatoką San Matias. W nocy wiatr wzmógł się gwałtownie i pędził teraz półtorametrowej wysokości fale ze wschodu. Poruszanie się po pokładzie „Yankee Girl” nie należało do przyjemności. McGarvey wziął kubek kawy z kuchni ulokowanej na wprost stołu mesy i, zmagając się z wywoływanymi przez fale przechyłami, wyszedł na górę. Maria z Jonesem krzątała się wokół ich ekwipunku płetwonurków. Jorge był na mostku i ustawiał łódź pod wiatr, starając się zapewnić im bardziej stabilną platformę do nurkowania. Nad otwartym oceanem wiatr pędził nisko groźne chmury. – Jak długo utrzyma się taka pogoda? – spytał McGarvey. Jones spojrzał w górę, potem na horyzont i na morze. – Nie za długo – powiedział. – Możecie zanurkować dziś rano najwyżej raz. Potem będzie zbyt burzliwie. – To wystarczy – rzekła Maria. Od czasu wczorajszego starcia z Jonesem, kiedy wydało się, że chodzi o okręt podwodny, była bardzo małomówna. Jones nie opowiedział ze szczegółami, co wiadomo mu na temat zauważonego przed czterdziestu sześciu laty U-boota, a oni też wcale go o to nie prosili. Ale tajemnica wyjaśni się w ciągu najbliższej godziny, pomyślał McGarvey, i wówczas będzie mógł wrócić do Paryża. Przez cały czas wiedział, że wcześniej czy później będzie musiał wrócić do Europy. Chociaż atak na ambasadę nie miał nic wspólnego z zamordowaniem doktora Hessego i Alberta Rothmanna – fałszywy trop, pomyślał, lecz również paskudny – to Kirka zaczęło męczyć to samo nieznośne wrażenie, jakiego doznawał we Freiburgu. Ktoś szedł za nim. Świadomość tego ćmiła niczym bolący ząb. Uparcie i stale. Odwróć się, powtarzał sobie od paru dni. Przygoda z Marią przestała już być nawet odskocznią. Kirka nie obchodzili wcale argentyńscy politycy, a niemieccy zbrodniarze wojenni sprzed pół wieku jeszcze mniej. Jednak w tym czasie doszedł do wniosku, że bardziej niż wiedzy o tym, kto go ściga, boi się konfrontacji z samym sobą. To coś, na co, zdaniem jego siostry, nigdy się nie zdobył, zwłaszcza od śmierci rodziców. Od tej pory minęły całe lata. Dokąd zmierza jego życie? W którym miejscu mu umyka? – Przynieście mi próbkę – rzekł sucho Jones. Maria nie potrudziła się nawet, by mu odpowiedzieć. – Schodzimy pod wodę jedynie się rozejrzeć. Potwierdzić, że tego właśnie szukamy. Nie sądzę, abyśmy mogli w tych warunkach pogodowych zrobić cokolwiek więcej. – Czy możemy poczekać na zmianę pogody? – spytał McGarvey. – To raczej nie jest dobry pomysł – odparł Jones. – Dmuchnie jeszcze silniej. Barometr poszedł w dół i ciągle opada. – No to wrócimy – powiedziała Maria z dziwną intonacją w głosie. Znów kłamała, co McGarvey uznał za szkodliwe. Zaszli już tak daleko, byli prawie u celu, a ta twierdzi, że zamierza jedynie rzucić okiem i wracać. Jones również zwrócił uwagę na jej ton i spojrzał na nią surowo. – W razie potrzeby sprowadzę tu moją własną ekipę. – Dowiedzmy się najpierw, co jest na dnie – rzekła Maria. – Czy możemy? Jones w zamyśleniu skinął głową, potem spojrzał na Jorge i gestem polecił mu, by ustawić łódź pod wiatr. – Dziób tego czegoś leży na głębokości siedemdziesięciu siedmiu metrów. Rufa z kolei, o ile nie jest odwrotnie, na dziewięćdziesięciu trzech metrach. Ale to coś ma wypukłości wystające na wysokość pięciu do siedmiu metrów ponad całość. Mniejsza z tym, i tak będziecie musieli nurkować na głębokość siedemdziesięciu metrów albo i lepiej. W związku z tym powinniście zachować ostrożność. – Tak? – powiedziała Maria, słuchając uważnie. – Na tej głębokości macie tylko pięć minut. Wynurzając się, zatrzymacie się na trzy minuty na piętnastu metrach, na sześć minut na dziesięciu, jedenaście na siedmiu i odczekacie dwadzieścia minut na trzech metrach. – Sądziłem, że nigdy nie nurkowałeś – rzekł McGarvey. – Bo nie – odparł Jones. – Ale nie jestem głupi. – Mów dalej – powiedziała Maria. – Potrzebne wam będzie oświetlenie. Moje skafandry są bardzo dobre, ale prawie natychmiast poczujecie zimno. Musicie trzymać się razem. Obserwować się nawzajem, aby dostrzec objawy hipotermii, a także efekty narkozy azotowej. To nie będzie rekreacyjne nurkowanie na wyspach Bahama. – Marynarka? – spytał McGarvey. Jones po chwili skinął głową. – Kiedy odszedłem stamtąd, pracowałem na platformie wiertniczej na Morzu Północnym. Za trzecim razem, kiedy o mało nie wypadłem za reling, obiecałem sobie dbać o siebie. McGarvey pomyślał, że Jones powinien być w porządku. – Czy coś jeszcze? – zapytała Maria. – Nie – odrzekł Jones. – No to zaczynajmy – powiedziała. * * * Od czasu, kiedy McGarvey nurkował po raz ostatni, minęło wiele lat, a było to nurkowanie w stylu, który Jones określał jako „Bahama”. Ciepła, przezroczysta woda i głębokość nie przekraczająca trzydziestu metrów. To było całkowicie i zupełnie odmienne. Podążał wzdłuż liny I boi w ślad za wypuszczanymi przez Marię pęcherzykami powietrza. Woda była przenikliwie zimna, a tuż pod powierzchnią widoczność nie przekraczała trzech metrów. Przypominało to pływanie w zupie lub we mgle albo, jak pomyślał z drżeniem Kirk, w ciemnej jaskini. Gdy McGarvey wkładał kombinezon w głównej kabinie, zerknął przypadkowo w stronę stanowiska nawigacyjnego, gdzie Jones studiował wykres z magnetometru. Kapitan wykonał ołówkiem szkic na ich podstawie. Rysunek był toporny, lecz można było na nim rozpoznać kształt okrętu podwodnego. Kiosk sterczał pod kątem, okręt pogrążony był rufą. Czy ów szkic był precyzyjnym odzwierciedleniem zapisu magnetometru, czy też raczej wynikiem spekulacji Jonesa, pozostawało sprawą dyskusyjną. McGarvey pomyślał sobie, że za chwilę I sam się o tym przekona. Na głębokości dwudziestu czterech metrów zatrzymał się na chwilę, by przed dalszym zanurzeniem, zrównoważyć ucisk w uszach. Dziesięć metrów głębiej woda nagle stała się cieplejsza, a widzialność raptownie wzrosła z trzech do dwunastu, piętnastu I metrów. Miał wrażenie, jakby leciał samolotem, który zniżając się, przebił przez jedną pokrywę chmur i zmierzał ku następnej.! Pod spodem Maria, wciąż trzymając się linki od boi, znikała mu z zasięgu wzroku, więc Kirk rzucił się w ślad za nią, gwałtownie przyspieszając. Poniżej pięćdziesięciu metrów zrobiło się o wiele ciemniej, tak jakby było to późne popołudnie lub wczesny wieczór bardzo pochmurnego dnia. Temperatura wody znów się obniżyła i Kirk poczuł, że zaczyna opadać z sił. Jones ostrzegał ich, że poniżej sześćdziesięciu pięciu metrów zaczną doświadczać efektów narkozy azotowej, zwanej „upojeniem głębinowym”. Oddychanie zwykłym sprężonym powietrzem na tej głębokości powoduje stan podobny do upojenia alkoholowego. Jasność myślenia i koordynacja ruchowa ofiar tego zjawiska ulegają zachwianiu; niektórzy nurkowie dochodzą do wniosku, że nie potrzebują już więcej powietrza, bo do oddychania wystarczy im woda, wypluwają ustnik i toną. – Uważajcie na siebie nawzajem – kilkakrotnie ostrzegał Jones. Maria najwidoczniej nie dbała o to, ale McGarvey wziął sobie przestrogę do serca. Poniżej sześćdziesięciu paru metrów znajdowała się następna termoklina, a woda stała się klarowniejsza. Było ciemno, lecz McGarvey zdołał dojrzeć olbrzymi kształt spoczywający na dnie, rozciągający się w ciemności z prawa na lewo. W pierwszej chwili nie mógł dostrzec Marii, lecz potem zauważył z lewej strony sznur pęcherzyków powietrza znaczący drogę. Ledwo widoczna Maria znajdowała się daleko w dole. Kirk popłynął za nią, wolno skręcając tam, gdzie zniknęła w ciemnościach, i zatrzymał się na moment, gdy w ręku Marii błysnęła latarka. Była przy kiosku okrętu podwodnego. Teraz mógł dostrzec peryskop i chrapy, a gdy tak patrzył, promień latarki prześlizgnął się po wymalowanej z boku literze U. Potem światło wydobyło z mroku cyfrę dwa, następnie siedem, dziewięć i osiem. To był jej okręt podwodny. McGarvey podpłynął nieco bliżej, aż znalazł się na tej samej głębokości co ona, nadal jednak z tyłu kiosku. Maria nie spostrzegła go jeszcze. Machnęła płetwami i przepłynęła przed frontem kiosku, znikając po drugiej stronie. McGarvey przepłynął parę metrów nad tylnym pokładem na prawą burtę. Maria właśnie wchodziła do wnętrza przez otwartą klapę ulokowaną u podstawy kiosku. Kirk doszedł do wniosku, że jest to luk awaryjny. Był otwarty. Ktoś prawdopodobnie zdołał wydostać się z okrętu tą drogą. Popłynął dalej naprzód, aż spostrzegł znajdujący się dokładnie pod nim kolejny otwarty luk. Zatrzymał się i zanurkował w jego stronę. Zapalił latarkę i oświetlił nią wnętrze U-boota. Z początku nie bardzo mógł połapać się w tym, co zobaczył. Zaglądał do pomieszczenia mieszczącego jakieś urządzenia, najprawdopodobniej maszynowni. Ale wszystko było w strasznym stanie. Jedna z grodzi był pogięta i niemal oderwana od wewnętrznego kadłuba. Znajdujący się poniżej pokład był poszarpany. Wewnątrz okrętu musiał nastąpić wybuch. McGarvey cofnął się od wysadzonego luku i popatrzył przed siebie. Maria wciąż była w środku. Kirk odwrócił się i popłynął wzdłuż prawej burty pochylonego kadłuba zarytego pod kątem rozwartym w mule. Z tej strony okrętu ziała olbrzymia dziura. Mógł przez rozerwany kadłub zajrzeć do maszynowni. Zaczęły puchnąć mu wargi, ale nie przejmował się niską temperaturą wody i nie miał już poczucia klaustrofobii. Podsunął sobie pod oczy prawą rękę, tak by móc dostrzec przyczepiony do nadgarstka głębokościomierz. Widział cyfry, ale sens ich pojął dopiero po upływie jednej czy dwóch sekund. Odczytał pierwszą cyfrę. Ponad osiemdziesiąt metrów. Potem zrozumiał, że głębokościomierz wskazuje 89,3 metra i ze odczuwa skutki narkozy azotowej. Pora wracać, pomyślał z trudem. Żołądek zaczął wysyłać do mózgu ostrzegawcze sygnały. Psycholog z Firmy wyjaśnił Kirkowi kiedyś, czemu jest on tak dobry w tym, co robi. Udało mu się przeżyć tak długo w zawodzie, w którym śmiertelność była bardzo wysoka, ponieważ miał wyjątkowo rozbudowany instynkt samozachowawczy. – Zawsze wiesz kiedy należy zrezygnować – powiedział mój doktor. McGarvey pomyślał, że w tej uwadze kryła się nie zauważona dotąd przez niego pewna doza humoru. Odepchnął się od kadłuba i zawisł trzy metry nad piaszczystym dnem. Spojrzał w dół. Dno zaścielało coś, co wypadło lubi zostało wyrzucone przez wybuch z wnętrza okrętu. Kirk ociężałej przepłynął dzielącą go od dna resztę drogi, podawane przez reduktor powietrze było gęste i miało kwaśny smak. Z dużym wysiłkiem zdołał zapalić latarkę i skierować promień światła na przedmiot przypominający kształtem cegłę, podczas gdy drugą ręką odgarnął z niego szlam. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim wreszcie z trudem zrozumiał, na co patrzy. Przedmiot był lśniący, odbijający światło. To było złoto. Ten fakt powoli przedzierał się przez jego zamglony umysł. Z przesadną ostrożnością McGarvey podniósł złotą sztabkę umieścił ją w przyczepionej do pasa siatkowej torbie i ruszy w górę. Z dodatkowym obciążeniem ciężko mu było oderwać się od dna. Kiedy dotarł do tylnego pokładu okrętu podwodnego, na chwilę opadł na kolana, by wypocząć. Zaczęło mu się rozjaśniać w głowie. Musnął go promień z latarki Marii, Kirk spojrzał w górę i zobaczył dziewczynę zanurzającą się w jego stronę znad kiosku. Kiedy zbliżyła się, dostrzegł pod maską Marii szeroko rozwarte oczy. Uniosła triumfalnym gestem kciuk w górę, a McGarvey odwzajemnił ten gest. Wtedy Maria pokazała ręką w górę. Kirk potwierdził to skinieniem głowy. Poczekał, aż Maria przepompuje nieco powietrza z jego dwóch butli do kamizelki kompensującej wyporność, by zrównoważyć ciężar dźwiganego przez Kirka dodatkowego ładunku, i popłynął za nią w stronę kotwiczki boi, znad której wznosiła się w ciemność lina. Z każdym metrem przybliżającym ich ku powierzchni rozjaśniało mu się coraz bardziej w głowie. * * * Kurszyn przyglądał się, jak ciężarówka z brezentową plandeką zatrzymuje się przy nabrzeżu obok trzydziestometrowej sportowej łodzi typu Caman wykonanej z aluminium. Dwaj mężczyźni – ci sami, których spostrzegł na lotnisku, wysiedli z kabiny i dołączyli do trzyosobowej załogi. W Puerto Nuevo, dzielnicy Buenos Aires oddalonej zaledwie o parę kilometrów od ambasady amerykańskiej, panował tego ranka ożywiony ruch. Nikt nie zwrócił uwagi na Kurszyna, siedzącego w wynajętym samochodzie, ani na członków załogi, którzy szybko rozładowali z ciężarówki aluminiowe skrzynki i zanieśli je na pokład lśniącej łodzi. Zgodnie ze słowami doktora Hessego, McGarvey i ta kobieta udali się do Buenos Aires. Kurszyn doszedł do wniosku, że wcześniej czy później zacznie ich poszukiwać CIA. Do tej pory powinni znaleźć nie tylko te dowody, które Arkadij podrzucił w paryskiej ambasadzie, ale również podłożone w mieszkaniu McGarveya. Będą chcieli sprowadzić McGarveya, przynajmniej na przesłuchanie. CIA dysponowała wystarczająco rozbudowaną strukturą i taką liczbą ludzi, by w ciągu paru dni zrobić to, co działającemu w pojedynkę Kurszynowi zajęłoby całe miesiące. Jego plany i cierpliwość w końcu zaowocowały. Działalność CIA w Argentynie, podobnie jak w wielu innych krajach, nie była prowadzona przez ambasadę. Tu Firma operowała za pośrednictwem spółki Mercator Air Freight, mieszczącej się na lotnisku Ezezia, i w nieco mniejszym zakresie za pośrednictwem filii Thomas Vestry Import/Export, będącej rzekomo niemiecką firmą w Puerto Nuevo. Z powodu tego, co działo się w Ameryce Łacińskiej w ciągu ostatnich paru lat, CIA starała się nie afiszować ze swoją obecnością na tym terenie. Kurszyn słusznie wywnioskował, że wstępne poszukiwania McGarveya i tej kobiety mogą rozpocząć lokalni rezydenci CIA, ale do właściwej akcji niezbędne będzie sprowadzenie ze Stanów prawdziwego fachowca. Fachowiec ów powinien przylecieć do Argentyny na pokładzie linii Mercator Air Freight. Tego ranka szczęście wreszcie mu dopisało. Dwaj mężczyźni, niewątpliwie Amerykanie, z wyglądu i kroju ubrań sądząc, przywieźli ze sobą tuzin dużych, aluminiowych skrzynek, które argentyńscy celnicy odprawili bez słowa, nim zostały przewiezione ciężarówką do przystani należącej do Vestry Company. Zostali tu przysłani, aby odnaleźć McGarveya i najwidoczniej hitlerowski okręt podwodny, którego wraz z tą kobietą poszukiwał McGarvey. Jedyną niewiadomą pozostawało to, gdzie właściwie zamierzali rozpocząć poszukiwania. Kurszyn postanowił spytać ich o to przy pierwszej nadarzającej się okazji. 25 W ciągu tych czterdziestu minut pogoda pogorszyła się radykalnie. Kiedy McGarvey wynurzył się tuż za Marią, został gwałtownie poderwany w górę i pchnięty w kierunku zachodnim na szczycie pięciometrowej fali. Maria unosiła się nad nim na grzbiecie drugiej fali, a po chwili zniknęła w dole między grzywaczami. Kirkowi mignęła „Yankee Girl” znajdująca się w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od zawietrznej; podskakiwała na falach niczym dziecięca zabawka. Sztorm nadciągnął o wiele szybciej, niż przewidywał Jones. McGarvey, unosząc się na kolejnej fali, ponownie ujrzał Marię, znajdującą się nieco dalej od niego po zawietrznej. Wyglądało na to, że walczy z ustnikiem i maską. Miała jakieś kłopoty, a Kirk przyglądał się bezradnie, jak przykrywa ją przełamująca się fala. McGarvey natychmiast wypuścił nieco powietrza z kamizelki wypornościowej i zanurkował w kierunku, w którym mignęła mu po raz ostatni. Kirk, uniezależniwszy się od warunków panujących na powierzchni, machając potężnie płetwami zdołał pokonać dzielącą ich przestrzeń w ciągu paru sekund, a po drodze wynurzył się raz, gdy znajdował się w odległości kilku metrów, by sprawdzić, czy Maria wciąż jest jeszcze na powierzchni. Potem znów zanurkował. Wypłynął na powierzchnię tuż koło niej i złapał za uprząż jej butli z powietrzem, ciągnąc ją do siebie. Maria stawiała zaciekły opór, zanim zorientowała się, co się dzieje. Maska zsunęła się jej do połowy z twarzy, wypluła ustnik. Wargi miała sine, z ust i z nosa sączyła się ślina. Była przerażona, o krok od utonięcia. McGarvey spróbował wetknąć jej z powrotem ustnik, ale odepchnęła go. – Nie... nie... – krzyknęła, krztusząc się i plując, ponieważ napiła się wody. – Powietrze... brak powietrza... puste butle... McGarvey zaczerpnął porządnie powietrza, wypluł ustnik i przyciągając bliżej Marię, podał go jej. Omal nie zwymiotowała, lecz prawie natychmiast zdołała się uspokoić. Wzięła trzy głębokie oddechy, patrząc przez cały czas przerażonym wzrokiem prosto mu w oczy. McGarvey wziął znów ustnik, odetchnął parę razy i podał go jej z powrotem. Wiatr wiał tak silnie, że nie istniała prawie granica oddzielająca wodę od powietrza. Oddychanie było prawie niemożliwe. Zniosło ich bliżej w stronę łodzi, oddalonej od nich teraz zaledwie o piętnaście metrów. Platforma do nurkowania umieszczona na rufie „Yankee Girl” podnosiła się i opadała tak gwałtownie, że nie mieli możliwości zbliżyć się do niej, by wejść na pokład. McGarvey widział Jorge na mostku i próbował dać mu znak, ale Argentyńczyk był zajęty utrzymywaniem łodzi pod wiatr. Nie widział ich, podskakujących na wielkich falach. McGarvey doszedł do wniosku, że istniało poważne niebezpieczeństwo, iż woda zniesie ich poza łódź i tamci nie zdołają ich odnaleźć. Kombinezony mieli czarne, a twarze białe, zlewające się z ciemnym tłem wody i grzywami łamiących się fal. Przy relingu pojawił się Jones i dostrzegł ich. Krzyknął coś do Jorge, który odwrócił się i również ich zobaczył. Jones pokazał na platformę za rufą, pokręcił głową i skrzyżował ręce, tworząc literę X. Wszystkie jego gesty były przesadne po to, żeby mogły zostać jednoznacznie zrozumiane. Wejście przez platformę nie wchodziło w grę. McGarvey pomachał na potwierdzenie, nabrał powietrza i znów podał ustnik Marii. Kirk nie wiedział, w jaki sposób Jones zamierzał wziąć ich na pokład w tych warunkach, nie doceniał go jednak. Rufa łódki została przerobiona w taki sposób, że przypominała tylną części trawlera, łódka miała wąski pokład, z którego wyrastał maszt i solidny bom. Jones przesunął bom za lewą burtę i cisnął od nawietrznej jaskrawo pomarańczową kamizelkę ratunkową. Kamizelka była przyj mocowana do bomu nylonową liną. Kiedy kamizelka przepływała koło nich, McGarvey złapał i pospiesznie zawiązał jeden węzeł wokół talii Marii, a drugi wokół jej nóg, tworząc coś na kształt prymitywnego siodełka. Maria nabrała głęboko powietrza do płuc i zwróciła Kirkov ustnik. Lina nie była napięta, tak że gwałtowne ruchy łódki nie szarpały jej jeszcze. Ale gdy tylko McGarvey dał znak, Jones wybrał luz na krążku bomu i Maria została nagle wyciągnięta z wody. Zawisła w powietrzu, kołysząc się w stronę dziko miotającej się łodzi. Roztrzaskałaby się o burtę, gdyby nie to, że Jones dobrze przewidział długość liny i częstotliwość fal, tak że w ostatniej chwili, gdy już była bardzo blisko, znów zanurzyła się w wodzie. W chwilę potem łódka podskoczyła na kolejnej fali, Jones momentalnie ściągnął linę, wyciągnął Marię z wody i opuścił ją na pokład. Operacja przypominała łowienie ryb. Uwolnienie Marii z linki zajęło Jonesowi kilka bezcennych sekund, a w tym czasie Kirka zniosło na drugą stronę łodzi i Jorge znów musiał ustawić się do niego po zawietrznej. Przez dziesięć czy piętnaście sekund McGarvey pozostawał poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Pospiesznie wyciągnął sztabkę złota z siatkowej torby przytroczonej u pasa, rozpiął suwak na piersi kombinezonu, włożył tam sztabkę i na powrót zapiął kombinezon. Tym razem dopiero za trzecim razem Jones zdołał rzucić linę wraz z kamizelką dostatecznie blisko, by McGarvey mógł ją złapać. Ale lądowanie na pokładzie odbyło się równie gładko, jak w przypadku Marii, chociaż Kirk miał wrażenie, że wszystkie mięśnie odrywają mu się od kości. – Witamy na pokładzie – powiedział Jones. – Co, do diabła, stało się z jej butlami? – krzyknął McGarvey. – Zabrakło jej powietrza. – Ma mnóstwo powietrza. Po prostu zaciął się jej regulator – odparł Jones. – Znaleźliście to, czego szukaliście? McGarvey spojrzał na Marię, która leżała ma pokładzie i wciąż ciężko dyszała. – Jest tam na dole. – Niemiecki U-boot? – Tak. – O Jezu – rzekł cicho Jones. – Popatrzył na morze i pokręcił głową. – Wrócimy tu – dodał. Spojrzał na Marię. – Wrócimy – powtórzył. * * * – Po raz drugi uratowałeś mi życie – powiedziała Maria. Było wczesne popołudnie, ale już zrobiło się ciemno. Ruchy łodzi stały się tak gwałtowne, że niemal wszystko – gotowanie, jedzenie, mycie stało się niemożliwe. Nawet przejście z jednej części łodzi do drugiej stwarzało niebezpieczeństwo. Jorge i Jones pozostali na mostku. Udawali się na południowy wschód do Puerto Lobos, ala poruszali się bardzo powoli. Maria, która choć jakoś zdołała się umyć i uczesać, nadal wyglądała na zmaltretowaną i spiętą, stanęła w progu kabiny McGarveya mieszczącej się na rufie. – Zaczyna mi to wchodzić w nawyk – odparł, podnosząc wzrok. Rozłożył się w swojej koi z butelką brandy w ręku. – Dziękuję – rzekła – ale znowu będę potrzebowała twojej pomocy. Tym razem bardziej niż kiedykolwiek przedtem. – Przykro mi – powiedział McGarvey – ale musisz liczyć na siebie. Znalazłaś to, czego szukałaś. Pozostawiam ci dopracowanie wszystkich szczegółów przez Jonesa, twojego kapitana Esformesa i wszelakiej maści faszystów, wciąż przemierzających Argentynę w poszukiwaniu ich skarbu. Zmrużyła oczy. – O czym ty mówisz? – Znalazłem to, czego szukałaś przez cały czas. To, czego szukałaś naprawdę. – Nie rozumiem... – urwała w pół zdania. McGarvey zawinął sztabkę złota w ręcznik. Uniósł się. Wyciągnął zawiniątko z półeczki obok koi, następnie rozwinął i położył na kocu. – Był wybuch na pokładzie – rzekł Kirk. – Na rufie. Prawdopodobnie w maszynowni. Leży tego sporo na dnie oceanu, a zapewne jeszcze więcej znajduje się wewnątrz wraku. Na sztabce złota odciśnięta była swastyka. Maria przypatrywała się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Podejrzewam, że to złoto przetopione jest z zębów zamordowanych Żydów. Podwaliny majątku twoich przyjaciół, tu, w Argentynie. Ale będziesz musiała walczyć o to z wieloma ludźmi. Maria pokręciła głową. – Nie jest tak, jak myślisz – powiedziała ostro. – Nie? Czy zaprzeczysz, że tego właśnie szukałaś? – Nie zaprzeczam niczemu, Kirk. Próbuję ci tylko powiedzieć że to, co widzisz, niekoniecznie jest tym, o czym myślisz. – Słuchaj. Nie dbam o to więcej. Nie powinienem być tutaj. Powinienem wrócić do Europy, gdzie zostawiłem całkowity chaos, który należałoby uporządkować. W pierwszej chwili myślałem, że masz z tym coś wspólnego, ale teraz wiem już więcej.) Kiedy tylko dotrzemy do Puerto Lobos, zostawiam cię z tym wszystkim. – Skinął w stronę złota. – A teraz, jeżeli to stąd zabierzesz, być może odpocznę nieco. – Nie bądź głupi – warknęła Maria. – Usiłuję ci coś powiedzieć – Odgarnęła włosy do tyłu. – Skoro już to znalazłeś, możesz dowiedzieć się reszty. – Niech no zgadnę – rzekł kwaśno McGarvey. – Jesteś z Izraela i poszukujesz hitlerowskiego złota. Marii błysnęły oczy, policzki nabrały nieco kolorów. – Jestem Argentynką niemieckiego pochodzenia, a mój dziadek był dowódcą spoczywającego pod nami okrętu podwodnego. – Ale? – Mój ojciec mordował Żydów na zlecenie ODESSY. – To organizacja byłych oficerów SS. – Zgadza się – powiedziała. – Co jest poniekąd makabrycznym żartem, ponieważ sam był częściowo Żydem. Kłamała od samego początku, ale to było najbardziej fantastyczne. – Twój ojciec mordował Żydów, będąc sam Żydem, a twój dziadek, również zapewne Żyd, był dowódcą faszystowskiego okrętu podwodnego. I byli na dodatek spokrewnieni z Hitlerem, który przypuszczalnie był również Żydem, prawda? – Mówię prawdę. Matka dziadka była Żydówką, ale wyszła za mąż za goja i przeszła na katolicyzm, a później jej pochodzenie zostało zatarte. – Jak dowiedziałaś się o swoim pochodzeniu? – Mój pradziadek powiedział o tym swojemu synowi, moja babka powiedziała mojemu ojcu, który powiedział o tym mnie. – Ale twój ojciec zabijał Żydów. Maria skinęła głową i mówiła dalej: – Kiedy się o tym dowiedział, był już za stary, żeby się z tym pogodzić, a może nie przejął się wcale. Nie wiem. Był przecież faszystą i po prostu nie mógł być Żydem, więc walił wszystko wokół. Zabijał Żydów, żeby dowieść, że nie jest Żydem. Powiedział mi, że go to wcale nie wzruszało i mnie nie powinno również obchodzić. – Rozumiem – podjął po chwili McGarvey. Nie był pewien, czy jej wierzy, chociaż opowieść wyglądała prawdziwie. – A więc teraz, starając się oczyścić rodzinne nazwisko, chcesz znaleźć to złoto, które zwrócisz rządowi Izraela na cele humanitarne. Przy okazji chcesz oczyścić sobie ręce. Uspokoić sumienie. – Tak – odparła wyzywająco Maria, rozdęły się jej nozdrza. – Ale nie tym – wskazała na sztabkę złota. Zza paska spodni wyciągnęła nóż o wąskim ostrzu i ruszyła w stronę koi. Przez chwilę McGarvey myślał, że dziewczyna chce go zaatakować i poderwał się, by móc się bronić. Zamiast tego Maria użyła noża do wydrapania kreski na spodzie sztabki. – Oto twoje złoto. McGarvey usiadł ostrożnie i przyjrzał się temu, co zrobiła. Sztabka była ołowiana. Pokryto ją cienką warstwą złota. – Oto co mój dziadek wywiózł z Niemiec – powiedziała. – On i major Roebling zostali użyci dla odwrócenia uwagi, podczas gdy prawdziwe złoto, o wiele więcej niż można byłoby załadować na dwanaście okrętów podwodnych, zostało ukryte gdzieś indziej. – Skąd o tym wiedziałaś? – spytał McGarvey. Znów go zainteresowały jej sprawy. Schowała nóż. – Ponieważ major Roebling uciekł z okrętu podwodnego po założeniu ładunku wybuchowego, którym go zatopił. Zaklinował drzwi tak, żeby nie można ich było zamknąć, i uciekł przez I właz awaryjny, uszkodziwszy go. Tylko on jeden się uratował. I Wszyscy pozostali na pokładzie, z moim dziadkiem włącznie, utonęli. – Czemu to zrobił? Myślał, że wiezie fortunę. Dlaczego jaj zatopił? – W jakiś sposób dowiedział się o podstępie i zrozumiał, że zostali zdradzeni. – Czy wiedział przez kogo? – Tak – odparła Maria. – Był inteligentnym człowiekiem, lecz chciwym i bezwzględnym. Skoro to złoto nie miało posłużyć założeniu Czwartej Rzeszy, pragnął go dla siebie. Udał się do Buenos Aires, gdzie zaczął zabijać wszystkich, o których wiedział, że są w to zamieszani. – A zatem musiał wiedzieć, gdzie zostało schowane złoto – powiedział McGarvey. – Mówił, że wie. – I co się z nim stało? – Zginął w czasie ulicznej wymiany strzałów. – A co się stało ze złotem? – Nigdy go nie odnaleziono. – Ale ty wiesz, gdzie ono jest – rzekł McGarvey. – Znalazłaś coś w okręcie podwodnym. – W luku awaryjnym – odparła Maria z błyskiem w oku. – Torba majora Roeblinga zahaczyła o coś podczas tych ostatnich I dramatycznych chwil. Musiał opuścić okręt bez niej, by ratować swe życie. A ja ją znalazłam. McGarvey oparł się wygodnie. Zapalił papierosa, by mieć czas do zastanowienia. Historia, którą opowiedziała mu Maria, prawdziwa czy też nie, brzmiała fantastycznie. Jednak dotyczyła w końcu tylko poszukiwania skarbów. – Skontaktuj się z Mossadem. Oni ci pomogą – powiedział. Roześmiała się lekceważąco. – Co, pomogą córce mordercy Żydów? – Więc odzyskaj to złoto samodzielnie. Powiedziałaś, że znalazłaś torbę Roeblinga, zapewne zawierającą... mapę. To właśnie znalazłaś, nieprawdaż? – Nie – odpowiedziała Maria, odwracając na chwilę głowę. – Roebling kłamał. Nie wiedział, gdzie ukryto złoto. – A zatem? – Ale znał ludzi, którzy je schowali. – I co z tego? – powiedział McGarvey. – Złoto przepadło. Sprzedane. Zainwestowane. – Aż tyle złota? Musielibyśmy o tym usłyszeć. Po prostu było go za dużo. – My? – spytał McGarvey. – Świat. Ludzie. Alianci po wojnie. Żydzi. Do diabła, nawet Rosjanie. – Ale ludzie, których major Roebling podejrzewał o to, że wiedzą gdzie, na pewno już nie żyją. – A może nie, Kirk właśnie dlatego proszę cię o pomoc. Ta grupa nazywała się Der Amt Sechster Anbau – Biuro Szóstego Wydziału. – Działało gdzie? W Berlinie? – W Lizbonie – odparła Maria. – Admirał Canaris zorganizował siatkę podczas pierwszej wojny światowej w ramach specjalnego Biura Wywiadu Operacji Okrętów Podwodnych. Znał wybrzeża Hiszpanii i Portugalii jak własną kieszeń. Jego wiedza została bez wątpienia przekazana Waltherowi Schellenbergowi pod sam koniec drugiej wojny. Kirk, wzdłuż tych wybrzeży są tysiące miejsc, gdzie mogło zostać ukryte złoto. – Istnieje jedna szansa na milion, że było tam kiedykolwiek lub że jest tam nadal, albo że żyją jeszcze jacyś członkowie grupy Amt Sechster Anbau, którzy coś o tym wiedzą. – Możliwe, że jest to jedna szansa ma milion, ale to są miliardy dolarów w złocie. Dziesiątki miliardów. – Nie jestem poszukiwaczem skarbów. – Musisz mi pomóc. – Nie – powiedział McGarvey. – Nie tym razem. * * * Od późnego ranka aż do popołudnia sztorm z południowego wschodu przybierał na sile, tak że o czwartej niebo było zupełnie zachmurzone i samochody poruszały się po Buenos Aires z włączonymi światłami postojowymi. Kurszyn zauważył, że nikt nie używa świateł mijania. Tempo pracy w doku zaczęło słabnąć i grupka mężczyzn zebrała się w domku brygadzisty na końcu nabrzeża. Z okien sączyło się przyćmione, żółte światło. O szóstej niższy z dwóch Amerykanów zszedł ze statku, przeszedł nabrzeżem do starego Chevroleta, usiadł za kierownicą i odjechał. Kurszyn podążał za nim swoim wynajętym Taurusem, starając się nie zgubić go w gęstym ruchu ulicznym, dopóki nie stało się jasne, że Amerykanin zmierza w stronę swojej ambasady. Jechał powoli, więc albo się nie spieszył, albo – co było bardziej prawdopodobne – czuł się trochę niepewnie, poruszając się po ulicach nieznanego miasta. W szerokiej alei Santa Fe Kurszyn przyspieszył, wyprzedził Amerykanina o pół przecznicy, zahamował gwałtownie i zaparkował na pierwszym wolnym miejscu. Wyciągnął pistolet z kabury, przełożył go do kieszeni marynarki, wyskoczył z samochodu i gdy nadjechał Chevrolet, stanął mu na drodze. Amerykanin wcisnął hamulce i nacisnął klakson. Kurszyn wyciągnął pistolet z kieszeni i obiegł samochód. Szarpnięciem otworzył drzwi i wślizgnął się na siedzenie pasażera, zanim Amerykanin zdążył zareagować. – Jedź – rozkazał Kurszyn, pokazując Amerykaninowi pistolet. – Co, u diabła... – zaklął agent CIA. Wyglądał na wojskowego: krótko obcięte włosy, staranie wygolona twarz, spodnie i koszula khaki. – Jedź, bo cię zastrzelę na miejscu – powiedział Kurszyn. Zatamowali ruch i kierowcy za nimi zaczęli trąbić. – Jeżeli zjawi się policja, strzelam – ostrzegł Kurszyn. Amerykanin ruszył. Na skrzyżowaniu Kurszyn polecił mu skręcić w lewo, byle dalej od rzeki i ambasady. – Jeżeli to coś w rodzaju napadu, to nie mam za wiele przy sobie, a przy okazji popełniasz cholerny błąd. – Na odwrót. To ty popełniłeś błąd przyjeżdżając tu, by odnaleźć McGarveya i tę kobietę – powiedział spokojnym tonem Kurszyn. Agent CIA omal nie stracił panowania nad kierownicą. Kiedy doszedł do siebie, powiedział: – O co do diabła chodzi? Czego chcesz? Kim ty do cholery jesteś? – Wyraźnie zbladł pod opalenizną. – Przyjacielem. Chcę wiedzieć, gdzie się McGarvey ostatnio obraca. Mam do niego słówko. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Jaki znów McGarvey? – Owszem, masz. I powiesz mi to dobrowolnie lub wyduszę to z ciebie. Osobiście jest mi wszystko jedno. Po paru przecznicach wjechali w rejon slumsów, zwanych tu villas miserias. Był to obszar gęsto zabudowany blaszanymi i tekturowymi chatkami, z cuchnącymi rynsztokami ciągnącymi się wzdłuż ciasnych, brudnych uliczek. Teren slumsu przecinały ciemne alejki i ślepe uliczki. Kurszyn kazał Amerykaninowi zatrzymać samochód, wyłączyć silnik i zgasić światła. – Nie wiem, o czym ty, kurwa, mówisz; przysięgam na Boga. – Przejdźmy się – powiedział Kurszyn, nakazując pistoletem agentowi, by wysiadł z samochodu. – Chryste... Chryste, nie rób tego. Czego chcesz? Powiedz tylko. Pieniędzy? Czego tylko zechcesz. – Ty i twój partner przybyliście Mercatorem z tuzinem aluminiowych skrzynek, które zostały przewiezione ciężarówką do doków Vestry. Mercator i Vestra są przykrywką dla działalności CIA w Argentynie. Przybyliście tu, by odnaleźć Kirka McGarveya, którego podejrzewacie o to, że jest zamieszany w zamach na waszą ambasadę w Paryżu. Jesteście przekonani, że McGarvey znajduje się obecnie gdzieś na wybrzeżu Argentyny, poszukując niemieckiego okrętu podwodnego, który być może zatonął tam pod koniec wojny. Amerykanin oddychał gwałtownie. Był pod wrażeniem tego, co usłyszał. – Chcę jedynie wiedzieć, gdzie zamierzacie zacząć go szukać. Gdzie waszym zdaniem jest McGarvey i ta kobieta? Amerykanin pokręcił głową. – Skoro wiesz tak dużo, to wiesz również, że nie mogę ci niczego powiedzieć. Jesteś przeciwnikiem. No dobra, chłopie, dostałeś mnie. Ale ta cholerna zimna wojna już się skończyła. Pozwól nam uprać nasze własne brudy. – Wysiadaj z samochodu – powiedział Kurszyn. – Gówno. Kurszyn odwiódł kurek. Amerykanin pospiesznie otworzył drzwi i wyślizgnął się z samochodu, Kurszyn wysiadł za nim. – Co ty, kurwa, zamierzasz zrobić!? Kurszyn opuścił rękę i strzelił. Pocisk trafił Amerykanina w lewe kolano. Mężczyzna wrzasnął z bólu, padając na brudną uliczkę. Nikt nie nadbiegł, nikt nie wszczął alarmu. W tej części miasta nikt tego by nie zrobił. Kurszyn przykucnął obok Amerykanina i przyłożył mu lufę Pistoletu do krocza. – Gdzie twoim zdaniem podziewa się McGarvey? – Chryste, Chryste... – łkał Amerykanin z bólu i strachu. – Gdzie? – spytał łagodnie Kurszyn. Amerykanin podniósł błagalnie wzrok. – Viedma. Zatoka San Matias. – Mam nadzieję, że nie kłamiesz. – Nie, nie, przysięgam na Boga. Odpływamy za kilka godzin. Zamierzamy dotrzeć tam jutro. Boże, przysięgam. – Wierzę ci – powiedział Kurszyn, wstał i strzelił mu w głowę. 26 Pokonanie czterdziestu pięciu mil morskich dzielących ich od falochronu portu w Puerto Lobos, przy wciąż narastającym wietrze i fali, zajęło im prawie dziesięć godzin. Przez cały dzień nie dostali niczego do jedzenia. Oprócz tej jednej wizyty Maria nie opuszczała swej kajuty usytuowanej na przodzie mesy. O ile Kirk się orientował, Jones wraz z kolegą pozostali na mostku i usiłowali bezpiecznie doprowadzić łódź do portu. Pomimo gwałtownego kołysania i obaw o szansę szczęśliwego powrotu, McGarveyowi udało się przespać parę godzin. Czuł się wyczerpany do granic wytrzymałości, omal nie utonął podczas nurkowania. W wieku czterdziestu sześciu lat nie był już chłopcem i mimo dobrej kondycji fizycznej, wiek zaczął dawać znać o sobie. Miał niepokojący sen – naga Maria leżała na wielkim stosie złotych sztabek ostemplowanych swastyką. Przyzywała go skinieniem ale ktoś inny, znajdujący się poza polem widzenia, usiłował mu coś powiedzieć. Kirk słyszał wyraźnie napięcie w głosie, ale nie mógł się zorientować, kto go woła ani też jakiej płci jest ta osoba, co niepokoiło go i drażniło. Kiedy się obudził, w kabinie było ciemno choć oko wykol. Tymczasem falowanie przybrało jeszcze na sile i przez parę sekund McGarvey znajdował się na granicy choroby morskiej. Zerwał się z koi, dotarł do bulaju i, przytrzymując się oburącz małego okrągłego okienka, wyjrzał w noc. Spojrzał na zegarek, dochodziła dopiero dziesiąta. W pierwszej chwili nie widział nic, ale potem spostrzegł przed nimi światła od południa, a w chwilę później zobaczył światło latarni morskiej w Puerto Lobos, znajdującej się na końcu falochronu. Dotarli więc na miejsce, ale w pobliżu brzegu fale były większe i szczególnie niebezpieczne. McGarvey włożył sztormiak i wszedł do mesy, w której czuć było mocno ropą do diesla, stęchłą wodą z zęzy i rybimi łbami. Jedyne oświetlenie od strony rufy stanowił przyćmiony bursztynowy poblask instrumentów znad stołu nawigacyjnego, Naprzeciwko, spod drzwi kabiny Marii sączyła się wąska smuga światła. Luk zamykający zejścia pod pokład był częściowo odsunięty, ale noc była wyjątkowo ciemna. Kirk wahał się przez minutę. Może powinien ponownie porozmawiać z Marią i wytłumaczyć jej, dlaczego musi odejść. W końcu doszedł do wniosku, że nie potrzeba żadnych wyjaśnień. Koniec końców, to ona winna jest mu prawdę. Ruszył w stronę wyjścia na pokład, gdy nagle w luku pojawił się Jorge i zszedł na dół po schodkach z ponurym uśmiechem na twarzy. – Gdzie jest kobieta? – spytał Argentyńczyk najczystszą angielszczyzną. – Jednak potrafisz mówić – mruknął ostrożnie McGarvey. Był w kłopocie. Pistolet miał w kaburze z tyłu, pod sztormiakiem. Jorge spojrzał na drzwi do kabiny Marii. – Idź po nią. Kapitan chce was widzieć na górze. – Czego od nas chce? – Bierz kobietę – powtórzył Jorge. – Natychmiast. Nie ma czasu. – Na co nie ma czasu? – spytał McGarvey. Jorge wyciągnął duży rewolwer, odwiódł kurek i wycelował w środek piersi McGarveya. To był Smith & Wesson kaliber.357 Magnum, Argentyńczyk trzymał go pewną ręką. – Pospiesz się. – Maria! – zawołał McGarvey, nie spuszczając oczu z Jorgego. – Maria! Chodź tu! I przynieś ze sobą... złoto. – To nie jest konieczne... – odezwał się Jorge, ale przerwał gwałtownie. – Sam wiesz – powiedział McGarvey i wrzasnął – Maria! Odwrócił się i przeszedł przez mesę, przytrzymując się po drodze stołu, łódź robiła właśnie szeroki zwrot na falę, nim legła martwo na wiatr. Zawracali w morze. Drzwi do kabiny otworzyły się i pojawiła się w nich Maria. – Czy już dobijamy? – spytała. Dostrzegła Jorgego za McGarveyem. – Och – powiedziała. Oparła się dla równowagi o framugę. – Oni chcą złota – wyjaśnił McGarvey, patrząc jej w oczy. – Nie! – krzyknął spoza niego Jorge. – Musimy im je dać. Teraz – powiedział McGarvey. – W porządku – odparła Maria i zanim Jorge zdążył zareagować, odwróciła się i weszła z powrotem do kabiny. – Odejdź od tych drzwi – krzyknął Argentyńczyk. Był bardzo podniecony. Maria wróciła w sekundę później. Wręczyła ciężką sztabkę McGarveyowi, który odwrócił się w stronę Jorgego i podniósł ją wyżej. – Tego chcecie, czyż nie tak? Ciemne oczy Jorgego rozszerzyły się. Na pociągłej twarzy pojawił się wyrazisty uśmiech. To był typowy, jednoznaczny wyraz twarzy. Ręka z rewolwerem zadrżała. – Nie chcemy żadnych kłopotów – powiedział McGarvey, podchodząc o krok bliżej. Jorge wycelował w niego ponownie. – Możesz mieć to i resztę z okrętu podwodnego. Wysadź nas tylko na brzeg. – To zależy od kapitana. McGarvey uśmiechnął się uspokajająco i zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Łódź wznosiła się i opadała teraz. Wyglądało na to, że właśnie się zatrzymali i zajmują pozycję gdzieś poza falochronem. – Od ciebie zależy, czy chcesz się tym dzielić z nim i jego kumplami. My tylko chcemy dostać się na brzeg. – To nie moja sprawa – odparł Jorge. McGarvey poszedł do niego jeszcze krok bliżej i potknąwszy się, upuścił sztabkę złota. Jorge instynktownie pochylił się do przodu, usiłując ją złapać. Przez chwilę był odsłonięty i bezbronny. McGarvey przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i kopnął prawą, trafiając Argentyńczyka w rękę z rewolwerem. Broń wypaliła z ogłuszającym hałasem w ciasnej mesie. W następnej sekundzie McGarvey rzucił się na Argentyńczyka, przyciskając go do schodków prowadzących na górę. Jorge, choć niewysoki, był niezwykle silny. Prawie natychmiast uzyskał przewagę, napierając ciałem odgiął McGarveya do tyłu i zaczął odwracać rewolwer lufą w jego stronę. – Kirk! – krzyknęła Maria. Łódź z gwałtownym szarpnięciem zapadła się pomiędzy fale. McGarvey poddał się, padając w tył pod naporem Jorge. Siła, jaką Argentyńczyk włożył w atak, pchnęła go gwałtownie do przodu i zanim zorientował się, co się dzieje, przeleciał ponad McGarveyem. Przegub dłoni ściskającej rewolwer pękł z cichym trzaskiem. Jorge wyjąc z bólu i strachu zerwał się na kolana, wyciągając długi nóż. McGarvey złapał rewolwer. – Nie chcę cię zabić! – zawołał. Jorge, z wyrazem furii na twarzy przystanął na moment. Maria rzuciła się przez mesę. – Bastardo! – krzyknęła i, zanim Jorge zdążył zareagować, wbiła mu swój sztylet w plecy aż po rękojeść. Argentyńczyk wrzasnął i runął na podłogę. * * * Kurszynowi dopisało szczęście. Samolotem linii Austral dotarł do Medmy nieco po dziewiątej wieczorem. Na lotnisku zdołał wypożyczyć samochód, a już w mieście za piątym telefonem ustalił, że McGarvey i ta kobieta zatrzymali się na krótko w hotelu „Matias”, ale wyjechali. Tego się właśnie spodziewał. Powinni znajdować się gdzieś na morzu i szukać okrętu podwodnego. Nie sądził jednak, by wypłynęli w taką noc. Pogoda w Patagonii była o wiele gorsza niż w Buenos Aires. Rzucało w czasie lotu. Doszedł do wniosku, że tamci musieli wynająć rybacką łódź, by dostać się na miejsce. Jeśli chcieli coś osiągnąć, potrzebowali ludzi i sprzętu. Taka łódź wraz z załogą, powiedział sobie, mogła zostać wynajęta jedynie w kapitanacie miejscowej przystani. Dotarł tam o dziesiątej trzydzieści. Oprócz przyćmionych świateł na dwóch z kilku przycumowanych łodzi, miejsce wydawało się zupełnie opuszczone. Kurszyn podjechał długą wyboistą dróżką pod rozpadający się budynek kapitanatu. Zgasił światła, ale zostawił włączony silnik i wysiadł z samochodu. Powietrze pachniało morzem, kreozotem i ropą do diesli. Wiatr poruszał jedynie gałęziami i takielunkiem łodzi. Ktoś na pokładzie roześmiał się, coś krzyknął, a potem znów zaległa cisza. Możliwe, że McGarvey z tą kobietą wrócili i są na pokładzie jednej z tych łodzi. Ale jakoś nie wydało mu się to prawdopodobne. Kurszyn sięgał do wnętrza samochodu, by wyłączyć silnik, gdy z tyłu ktoś wynurzył się z ciemności. – Que pasa, seńor? Arkadij odwrócił się gwałtownie, sięgając po pistolet. Ale to był jedynie stary człowiek o ciemnej, stwardniałej skórze i siwych włosach. – Szukam moich przyjaciół. Powiedziano mi, że mogą tu być – odparł po hiszpańsku. – Czy ci pańscy przyjaciele to rybacy? – spytał uprzejmie starszy człowiek. – Nie. Mężczyzna jest Amerykaninem, a kobieta Argentynką. – Ach tak. Byli razem z kapitanem Jonesem na pokładzie „Yankee Girl”. Ale nie ma ich tu. Odpłynęli trzy dni temu. – Dokąd? Starszy człowiek wzruszył ramionami, spojrzał w stronę doków i rzeki. – Na zatokę. – Ale nie dziś wieczorem – zasugerował Kurszyn. – Nie, oczywiście, że nie. – Czy udali się na północ? – Nie, na południe. – Ale nie ma ich tu? – Nie – odparł stary człowiek. – Więc gdzie są? – Pewnie nie dalej na południe niż zatoka Nuevo. – Nie? Starszy człowiek wzruszył ramionami. – Niewątpliwie schronili się w Puerto Lobos. To jedyne rozsądne wyjście. A kapitan Jones jest człowiekiem rozsądnym. – Jak daleko jest do tego miasta na południu? – Wodą czy szosą? – Szosą. Starszy człowiek ponownie wzruszył ramionami. – Jakieś dwieście, trzysta kilometrów. Ale droga jest dobra. – Gracias – powiedział Kurszyn. Starszy człowiek skinął głową i usunął się na bok, podczas gdy Kurszyn wsiadł do samochodu, włączył światła i zawrócił w stronę drogi. Jeśli doda gazu, będzie w Puerto Lobos za niecałe trzy godziny. Wszystko powinno idealnie zgrać się w czasie. * * * W małej przystani mocno kołysało. Musieli użyć opon samochodowych, aby zapobiec rozbiciu się łodzi o nabrzeże. Jones był niezwykle ostrożny, odkąd McGarvey zamiast Jorgego wyszedł na pokład, by pomóc przeprowadzić łódź za falochron. Ale nie powiedział nic, McGarvey zaś pracował w milczeniu, dopóki bezpiecznie nie przybili do przystani. Dochodziła pierwsza w nocy. Na ulicach małego miasteczka nie było żadnego ruchu, chociaż kilka nadbrzeżnych barów było otwartych. Sprawiały wrażenie zatłoczonych. – Twój kolega nie żyje – powiedział McGarvey. – Rozumiem – odparł tamten beznamiętnie. – Chciałeś złota dla siebie – rzekł cicho McGarvey. – Ale tam nic nie ma. Jones milczał. – To, co wydobyłem, okazało się kawałkiem ołowiu pokrytym cienką warstwą złota. Ktoś zrobił kawał. Jones zwęził oczy. – Nie wydostaniesz się żywy z Argentyny. – Myślę, że wpakowałeś się w większe kłopoty, niż przypuszczasz, kapitanie – ciągnął McGarvey. – To jest twoja łódź i to był twój kumpel. Musisz coś zrobić z ciałem. – Policja... – Nic nie zrobi. W Buenos Aires są ludzie, których nie ucieszy informacja, że grzebiesz w starych hitlerowskich tajemnicach. To są wpływowi ludzie, którzy mają policję w garści. – W takim razie sam cię zabiję. – Możesz spróbować – powiedział McGarvey – ale zaproponuję ci lepsze rozwiązanie. Jones nic nie odpowiedział. Wreszcie zaczął jasno myśleć. – Tam jest mnóstwo takich ołowianych sztabek do wydobycia. – Ołów nie jest wart zachodu. – Ale każda sztabka pokryta jest złotem. Może nawet paroma uncjami. Będzie z osiemset do tysiąca dolarów od sztuki. Nie jest to fortuna, ale to już warte zachodu. – A co z Jorgem? – spytał Jones. – Okręt podwodny kryje wiele tajemnic. Jedna więcej nie zrobi różnicy. Czy miał rodzinę? Jones pokręcił głową. – Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?, – Sprawdź sam. – Ja nie nurkuję... – A ja myślę, że tak, jeśli to ci się opłaci. Jones przez parę chwil nic nie mówił. – A co z tobą i kobietą? – Wyjeżdżamy tej nocy. Natychmiast. – Co powstrzyma cię od zgłoszenia tego na policji lub twoim przyjaciołom w Buenos Aires? – Z jakiej racji? – spytał McGarvey. – Przybyliśmy tu szukać złota, ale go nie znaleźliśmy. – Ale coś znaleźliście – powiedział Jones. – Coś cenniejszego od okrętu podwodnego wyładowanego złotem. – Nie przeciągaj struny – ostrzegł go McGarvey. – Proponuję ci łatwe rozwiązanie. Przyjmij je. – A jeśli nie? – To nie spodobają ci się konsekwencje. Możesz mi wierzyć. Jones przez dłuższą chwilę wpatrywał się w McGarveya. Wreszcie odsunął się od luku. – Nie chcę żadnych kłopotów. McGarvey skinął głową. – Maria! – zawołał. Pojawiła się w luku ze swoimi rzeczami. Wahała się jednak, niepewna sytuacji. – Idź – powiedział Jones. McGarvey kiwnął na Marię. Szybko przeszła przez pokład, dopasowując ruchy do kołysania przycumowanej łodzi i, wspiąwszy się na poręcz, wyskoczyła na brzeg. – Słyszałem strzał – odezwał się Jones. – Czy zabiłeś go z jego własnej broni? – Nie – odparł stojący przy relingu McGarvey. – Zabiła go Maria. – Był moim przyjacielem – zauważył Jones, ale McGarvey przeszedł już przez reling i wraz z Marią ruszyli szybko wzdłuż doku w stronę miasta. 27 Kurszyn stał w cieniu, na skraju doku w Puerto Lobos. Na pokładzie „Yankee Girl” świeciło się w kilku bulajach. Pozostała część małego portu pogrążony była w ciemnościach, nie licząc powtarzającego się czteroipółsekundowego błysku na końcu falochronu. Wiał silny wiatr. Nawet w samym porcie fale wznosiły się na przeszło metr. Spojrzał na zegarek. Parę minut po wpół do drugiej. Stał w mroku przez pełne pięć minut, by upewnić się, że nikt nie kryje się ani na pokładzie dwunastometrowej zmodernizowanej łodzi sportowej, ani nigdzie w doku. Kurszyn, zadowolony z tego, że nie ma nikogo, wyjął pistolet i ruszył w stronę „Yankee Girl”. W głowie kłębiło mu się mnóstwo ciemnych myśli, obrazów i emocji związanych z McGarveyem. Ich ośrodkiem był Amerykanin. Wszystkie swoje niepowodzenia – niełaskę u Baranowa, kiedy poprzedni szef KGB żył jeszcze, oraz to, że sam omal nie zginął – przypisywał McGarveyowi. Ale nie tylko jemu. W umyśle Kurszyna McGarvey miał zawsze za plecami wspierającą go armię. Żołnierzy. Świetnie wyszkolonych funkcjonariuszy CIA. Agentów terenowych. Strzelców. Techników. Współpracował z całym zachodnim wywiadem. Miał znajomości w policji federalnej każdego kraju na zachodzie. A najbardziej irytujące ze wszystkiego było to, że ten człowiek miał nieprawdopodobne wręcz szczęście. Wszystko to uległo zmianie. Teraz CIA nie była już sprzymierzeńcem McGarveya, podobnie jak policja w Argentynie, we Francji czy w Niemczech. Wszyscy go szukali. Miał ze sobą dziewczynę, ale o ile Kurszyn orientował się, nie była profesjonalistką. Pozostawał kapitan i załoga małej łódki, którą wynajął McGarvey. Byli lojalni na tyle, na ile warte było te parę dolarów, za jakie zostali wynajęci. Nie powinni mieć ochoty do walki na śmierć i życie, kiedy wybije godzina. Pozostawał jedynie McGarvey. Tym razem będzie ich tylko dwóch. Jeden na jednego. Łódź i pływający dok kołysały się na falach, chwilami dość gwałtownie, Kurszyn musiał wybrać odpowiedni moment, gdy wchodził na pokład, a kiedy się tam znalazł, poślizgnął się i upadł ciężko na pokład prawym bokiem. Przełożył pistolet do lewej ręki, gdy właśnie odsunęła się klapa luku komunikacyjnego i wyjrzał stamtąd potężnie zbudowany mężczyzna o jasnych włosach. – Co za kurwa... Kurszyn natychmiast przyskoczył do Jonesa, przystawiając mu do twarzy lufę pistoletu. – Gdzie on jest? – O czym ty mówisz? – ochrypłym głosem spytał Jones, ale Kurszyn widział w jego niebieskich oczach, że ten człowiek coś ukrywa. Odwiódł kurek. – Chcę McGarveya. Gdzie on jest? – Poszedł. Przysięgam na Boga, że ten skurwysyn sobie poszedł. Rozczarowanie mocno poruszyło Kurszyna. – Poszedł? Dokąd? Gdzie on jest? – Nie wiem. Poszedł sobie ze swoją kobietą. Przysięgam na Boga. Kim jesteś, z policji? Zabili mojego kumpla. Pchnęli go nożem w plecy. To było wprost niemożliwe. Przemierzył pół świata, zdradziwszy Didienkę i zabiwszy żołnierzy generała. Był już tak cholernie blisko. Spróbował się zastanowić. Nie mijał po drodze nikogo zdążającego na północ. Szosa była zupełnie pusta. Chyba że spostrzegli jego światła i zgasili swoje, zanim on zdążył ich zauważyć. Mogli przystanąć na skraju drogi, a on ich przeoczył. Ale to była paranoja. Oni wciąż tu byli. Musieli być! – Jak dawno temu poszli? – Pół godziny. Klnę się na Boga, tu nie ma nikogo oprócz mnie. Jorge nie żyje. Kurszyn nie spał od ponad dwóch dni i z trudem zachowywał jasność myśli. Niemal słyszał śmiech McGarveya. Myśl o tym doprowadzała go do szaleństwa. – Jezu Chryste, człowieku, co się z tobą dzieje? – spytał Jones. Kurszyn strzelił mu w głowę. Ciało runęło po schodkach do mesy z potężnym łoskotem. Przez minutę pozostał przy luku wejściowym, nasłuchując odgłosów z dołu. Żadnego dźwięku. Słychać było jedynie wiatr gwiżdżący w olinowaniu i uderzenia łodzi w opony przy nabrzeżu. Kurszyn przełożywszy pistolet z lewej ręki do prawej, ostrożnie zszedł na dół, ogniki zatańczyły mu w oczach, gdy wchodził z mroku w światło. Jones leżał na wznak w kałuży krwi, wypłynęło mu lewe oko. Nie żył, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Ale było tu mnóstwo krwi. Za dużo krwi, wyciekającej zza otwartych drzwi. Kurszyn zawahał się przez chwilę. Ten człowiek powiedział mu, że jego kumpel nie żyje. Pchnięty w plecy. Jego ciało musiało zostać zawleczone na przód łodzi. Kurszyn przeszedł ostrożnie nad ciałem Jonesa, mijając rozlaną krew, i zajrzał do forpiku. Niski, mocno zbudowany mężczyzna ubrany w kombinezon i żółtą kurtkę przeciwdeszczową leżał na dolnej koi. Tył jego kurtki zalany był krwią. Musiał być martwy już od pewnego czasu. Ale dlaczego? Kurszyn cofnął się do mesy. Co tu takiego zaszło, że McGarvey zabił jednego mężczyznę, pozostawił drugiego przy życiu, i po prostu poszedł sobie wraz z tą kobietą? Nie miało to żadnego sensu. Nagle wzrok Kurszyna przykuło coś zawiniętego w ręcznik, na podłodze kuchni. Podszedł do tego, przytrzymując się blatu i odsunął skraj ręcznika. Była to sztabka złota. Na miała wierzchu odciśniętą swastykę i numer. Znaleźli okręt podwodny i złoto. Najwidoczniej nurkowali i... co zyskali? Kurszyn podniósł wzrok. Przynajmniej tę sztabkę złota. A może inne? O wiele więcej złota? Kurszyn przeszukał w ciągu dziesięciu minut całą łódkę, od forpiku aż po rufową kabinę, i od mostku aż po zęzę. Ale nie znalazł już złota, a jedynie sprzęt do nurkowania, parę automatycznych karabinów kalibru.223, magnetometr i poniżej, na stole nawigacyjnym obliczenia Jonesa i szkic na wydruku magnetometru. Mapa nawigacyjna zatoki zawierała nie tylko schemat poszukiwań prowadzonych w ciągu ostatnich trzech dni, ale również miejsce, w którym znaleźli U-boota. Nadal pragnął dostać McGarveya, ale oto otwierały się przed Kurszynem nowe możliwości. Po zapamiętaniu dokładnej szerokości i długości geograficznej znaleziska Kurszyn wyszukał duży plastikowy worek, do którego włożył owiniętą ręcznikiem sztabkę złota, zapis magnetometru i mapę zatoki. Po wzmocnieniu pakunku taśmą zaniósł ją na pokład i upewniwszy się, że nikt go nie widzi, wyrzucił go za burtę. Kurszyna nie interesowało bogactwo samo w sobie; nigdy nie potrzebował więcej pieniędzy niż wystarczało na przeżycie i zapewnienie sobie skromnych wygód. Ale byli tacy, którzy myśleli inaczej. Kiedy już McGarvey i ta kobieta zginą, nikt oprócz niego nie będzie wiedział o skarbie. To mógł być bardzo poważny argument przetargowy, a Kurszyn musiał stawić czoło generałowi Didience. McGarvey będzie martwy, a złoto stanie się ofertą. KGB potrzebowała rozpaczliwie twardej waluty na prowadzenie swoich zagranicznych operacji. Didienkę to zainteresuje. A generał miał to, co Kurszynowi było niezbędne do życia: zlecenia, cele, zabójstwa. 28 Sztorm w ciągu nocy przybrał na sile, wiatr siekł w szkwałach falami deszczu o szyby hotelu „Victory” w Puerto Lobos. Bary wzdłuż bulwaru zostały już zamknięte, na ulicy nie było nikogo. McGarvey i Maria wzięli na noc oddzielne pokoje. Rano mieli wynająć samochód i wrócić do Viedmy, skąd zamierzali samolotem wrócić do Buenos Aires. Tam, dopóki nie opuszczą Argentyny, staraliby się schodzić z drogi Esformesowi, chociaż McGarvey nie przewidywał żadnych kłopotów ze strony federales. Również nie spodziewał się, by Jones próbował coś przeciw nim zrobić. Ten człowiek został w wystarczającym stopniu nakłoniony do trzymania buzi na kłódkę. No i miał w perspektywie zarobienie okrągłej sumki na fałszywych sztabkach złota z okrętu podwodnego. McGarvey nie mógł spać. Stał w ciemnościach przy oknie i, paląc papierosa, spoglądał na opustoszałą ulicę. Nie trudził się nawet, by spytać o plany Marię. Doszedł do wniosku, że miała jedynie dwa wyjścia – pozostać w Argentynie i wyjaśniać sprawę zabójstwa Rothmanna z policją federalną, albo kontynuować poszukiwanie skarbu. Zakładał, że wybierze raczej to drugie, i przy pierwszej nadarzającej się okazji poleci do Lizbony. Ciemnoniebieski Chevrolet nadjechał ulicą od strony bulwaru, zawrócił przed hotelem i zaparkował przecznicę dalej. W padającym deszczu trudno było rozróżnić szczegóły, ale po chwili światła samochodu zgasły i wysiadła z niego samotna postać. Było w niej coś znajomego i McGarveyowi żołądek podszedł do gardła. Zdusił papierosa w popielniczce i obserwował postać idącą w stronę hotelu. Było w niej coś... to niemożliwe, powiedział sobie. Niemożliwe. Złapał telefon i obserwując zbliżającą się do hotelu postać, wykręcił numer pokoju Marii. I w końcu zastępy z twojej przeszłości przybędą, aby cię powalić. Agent, który działał w terenie, resztę swoich dni spędzi oglądając się bez przerwy za siebie. To pewne. Postać zatrzymała się i spojrzała w górę. McGarvey z bijącym sercem cofnął się od okna. Chryste! To był Arkadij Kurszyn! Żywy! Tutaj! Po drugiej stronie korytarza w pokoju Marii zaczął dzwonić telefon. To przecież niemożliwe. A jednak McGarvey nie miał żadnych wątpliwości, że człowiek na dole jest Arkadijem Kurszynem. Wiedział to od momentu, kiedy tamten wysiadł z samochodu. Sposób chodzenia, postawa. Wiedział to już w Paryżu, kiedy Carley opisała mu człowieka, który przyszedł do ambasady z fałszywym paszportem. To Kurszyn szedł za nim cały czas. W Paryżu, we Freiburgu i potem w Buenos Aires. Telefon w pokoju Marii zadzwonił ponownie. – No, odbierz – niecierpliwie szepnął McGarvey. Znów spojrzał w dół, ale na ulicy nie było nikogo. Kurszyn wszedł do hotelu. Ten człowiek przybył tu dla zemsty. To było jasne. Ale co z Paryżem? Dlaczego musiał przejść przez to wszystko? I co jest z Marią? Czy jest mimo wszystko jakiś związek pomiędzy nimi? Telefon zadzwonił po raz trzeci. Dla każdego agenta terenowego nadchodzi taka chwila, kiedy musi stanąć twarzą w twarz z własną przeszłością. Im bardziej drastyczne jest jego dossier, im brutalniej działał, tym bardziej będzie to przerażające. Dla jednych to sprawa honoru lub hańby. Dla innych bilans życia wypada ujemnie. Dla pozostałych jest to przypomnienie tragedii, z której trzeba się rozliczyć. Ten skurwysyn trafił za nimi aż do hotelu. Jak? Telefon w pokoju Marii zadzwonił ponownie. Odebrała go wreszcie. – O co...? – wymamrotała sennie. – Wynoś się natychmiast ze swego pokoju! – Co? – spytała, już rozbudzona. – Kirk! – Mamy kłopoty. Wyjdź z pokoju. Idź na trzecie piętro i czekaj na mnie w damskiej toalecie. Ale już! – Jakie znowu kłopoty? – Rosjanin – powiedział McGarvey. Odłożył słuchawkę, złapał marynarkę i pistolet, uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. Na tym piętrze było jeszcze pięć pokoi. Na razie nic nie było słychać, ale Kurszyn z pewnością wchodził już na górę. Musiał jakoś odnaleźć ich ślad w Viedmie i tam mógł dowiedzieć się od kogokolwiek w kapitanacie, dokąd się udali. Zorientował się, że nie zostaną w czasie tak silnego sztormu na morzu, doszedł do logicznego wniosku, gdzie mogą być i sprawdzał hotel po hotelu w mieście. Co oznaczałoby, że był już w dokach, na „Yankee Girl”. Jones jest z pewnością martwy. McGarvey wyślizgnął się na korytarz i podbiegł do schodów. Pytanie się o numery ich pokojów zajmie Kurszynowi około minuty. Maria zjawiła się w chwili, gdy ktoś zaczął wchodzić schodami z holu. – Kirk – zawołała, a on odwrócił się i gwałtownie dał jej znak, żeby siedziała cicho, ale było już za późno. Ten, kto szedł teraz po schodach, zatrzymał się. * * * Kurszyn stał przytulony do ściany na podeście pomiędzy pierwszym a drugim piętrem, gładząc palcem bezpiecznik pistoletu. Damski głos zawołał to imię. Trudno. Wiedzieli, że nadchodzi i czekali na niego. Stracił element zaskoczenia, ale to nie grało roli. Ktoś tu umrze tej nocy. Albo McGarvey, albo on. Teraz, gdy był już tak blisko, jakoś nie sprawiało mu to specjalnej różnicy, który. Liczyło się jedynie ostateczne starcie. – McGarvey – zawołał cicho. W holu leżał martwy nocny portier. Tym razem nikt im nie przeszkodzi. – Myślałem, że nie żyjesz, Arkasza – dobiegł z góry głos McGarveya. To, że Amerykanin użył zdrobniałej formy jego imienia, nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. – Niewiele brakowało – odparł Kurszyn – ale wróciłem. – Czego chcesz? – Ciebie. – A co z kobietą? – Odpraw ją. To sprawa między nami. Na górze panowała cisza. Kurszyn odsunął się od ściany i pochylił tak, by mógł spojrzeć w górę schodów. Spodziewał się, że McGarvey jest na podeście wyżej. McGarvey strzelił. Huk pistoletu bez tłumika zabrzmiał szokująco głośno w ograniczonej przestrzeni klatki schodowej, pocisk utkwił w tynku dość wysoko nad głową Kurszyna. – Chybiłeś – powiedział, dając nura z powrotem. – To ty byłeś w Paryżu, nieprawdaż? – spytał McGarvey. – Tak. – Dlaczego? Kurszyn zachichotał. To pytanie sprawiło mu satysfakcję. McGarvey nie miał pojęcia, co się stało. – Dowiesz się, jeżeli przeżyjesz tę noc. – W wyniku twojego ataku zginęło mnóstwo niewinnych ludzi. To był bezsensowny gest. – Wcale nie byli niewinni i ty o tym wiesz. Na drugim piętrze ktoś coś powiedział i jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. – Wynoś się – powiedział McGarvey. – O, nie – odpowiedział Kurszyn. – Przyszedłem po ciebie, McGarvey. Opierając się plecami o ścianę zrobił krok w górę, potem następny. McGarvey wystrzelił, pocisk wzbił kurz z tynku. Przelotny cień Amerykanina mignął na ścianie i Kurszyn oddał trzy szybkie strzały. – To był gest szaleńca, Arkasza – odezwał się po chwili McGarvey. – Arkasza, Baranów nie żyje. Zabiłem go. Strzeliłem mu w tył głowy. Powiedz mi, kto jest obecnie twoim cyrkowym treserem? Kurszyn roześmiał się, chociaż tym razem poczuł, że zaczyna go dusić w piersiach i w gardle. – Byłem na łodzi. Wiem o złocie. Na górze panowało milczenie. Kurszyn mógł słyszeć, jak o budynek uderza deszcz niesiony wiatrem. McGarvey sprawdzał go. Czekał, aż popełni błąd. Mocniej ścisnął pistolet i wszedł o jeszcze jeden stopień wyżej. * * * Sytuacja zupełnie wymknęła się spod kontroli. Obudziło się zbyt wiele osób. Na piętrze otworzyło się troje drzwi. Kurszyn nie zawaha się zabić na swojej drodze każdego, kto będzie mu przeszkadzał. Jeżeli walka nie przeniesie się poza hotel, zginie mnóstwo ludzi. McGarvey pragnął zakończyć ją tu i teraz. Czekał bardzo długo, by nabrać pewności co do istnienia Rosjanina. Tym razem nie życzył sobie żadnych wątpliwości. Chciał ujrzeć, jak Kurszyn pada, zobaczyć jego krew. Chciał wyczuć jego zanikający puls, dotknąć stygnącego ciała. Maria obserwowała go rozszerzonymi oczami. – Kto to? – spytała szeptem. McGarvey pokazał jej gestem, by poszła piętro wyżej, ale dziewczyna pokręciła głową. – Oboje pójdziemy na dach – oznajmił McGarvey wystarczająco głośno, by mógł go usłyszeć Kurszyn. – W moim pokoju został notes. Nie miałam czasu zabrać go ze sobą – zaprotestowała Maria. – Pieprzyć notes – rzekł McGarvey. – Na górę! Już! Wystawił rękę z pistoletem za węgieł i strzelił dwukrotnie w dół schodów, a potem chwytając Marię za rękę rzucił się przez korytarz i gwałtownie popchnął ją w górę schodów. Kurszyn popędził za nimi, strzelając w biegu. Jedna z kul otarła się o łydkę McGraveya. Kirk wrzasnął z bólu i dwa razy strzelił za siebie. Skręcili na podest przed trzecim piętrem i szli wyżej, przystając, by posłuchać kroków z dołu. Nic. – Jesteś ranny? – spytała Maria. Kirk pokręcił głową. Chudy człowiek w szlafroku wyszedł ze swego pokoju i znalazł się w połowie korytarza. McGarvey gorączkowo machnął na niego, żeby wracał, mężczyzna dał nura do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. – Idź na dach – szepnął pospiesznie McGarvey. – Poszukaj drogi na dół, a przynajmniej jakiejś kryjówki i zostań tam, aż po ciebie przyjdę. – Nie zamierzam zostawić na dole notesu Roeblinga – zaoponowała. – Słyszałeś, mówił, że wie o złocie. – On o to nie dba, do cholery – odszepnął McGarvey. Wyrzucił pusty magazynek z pistoletu, wyjął z kieszeni marynarki zapasowy i włożył go na miejsce. Nie miał więcej amunicji. Na klatce schodowej było bardzo cicho. Za cicho. McGarvey wychylił się zza rogu i strzelił. Kurszyn natychmiast odpowiedział ogniem. Kirk poczuł, jak pocisk przeszedł mu o włos od głowy. – Pora umierać! – zawołał Kurszyn. – I co powiesz? – Czego on chce? – spytała Maria. – Mnie – odparł McGarvey. – Chce mnie zabić. Zabije też każdego, kto jest ze mną. Chcę, żebyś weszła na dach. Teraz, zanim będzie za późno. – A ty zostaniesz tu i poczekasz na niego? – zapytała niedowierzająco. McGarvey skinął głową. Rozumował jasno. Kurszynowi dwukrotnie omal udało się go zabić. Od jednego z jego dziewięciomilimetrowych pocisków McGarvey stracił kiedyś nerkę. – Wojna się skończyła – powiedziała z rozpaczą Maria. – A to, co ja robię, ma przynajmniej jakiś sens... – urwała w połowie zdania, orientując się, że posunęła się za daleko. – Mnie również nie obchodzi twoje złoto – rzekł McGarvey. – Ten człowiek zabił mnóstwo ludzi. To właśnie Kurszyn wysadził naszą ambasadę w Paryżu. – Ty też zabijałeś ludzi – zauważyła Maria. – Wejdź na dach, kochanie – rozległ się tuż zza rogu głos Kurszyna, nie dalej jak o półtora metra. Podkradł się do nich. McGarvey nie słyszał niczego, nie był wystarczająco czujny. Popełnił przerażająco głupi błąd. Pociągnął Marię za siebie i pokazał jej, by cofnęła się w głąb korytarza. – No dobrze, Arkasza – odezwał się rzeczowym tonem, gdy już cofnął się kilka kroków i uniósł pistolet. – Zastanawiam, któremu z nas skończyła się amunicja. Sprawdźmy to, co? Kurszyn zaczął się śmiać, ale raptownie urwał. Przez chwilę McGarvey myślał, że to kolejny podstęp Rosjanina, gdy wtem usłyszał odległy dźwięk syren. Mnóstwo rozbrzmiewających na wietrze syren, które chwilami przycichały, ale przybliżały się zdecydowanie. Ktoś z hotelu zameldować o strzelaninie. Ale w małym miasteczku nie mogło być tak dużo policji. Słychać było z tuzin syren, a może nawet więcej. Skoro Kurszyn potrafił wytropić ich aż tutaj, mógł to zrobić również kapitan Esformes. – Na co ty, do cholery, czekasz? – krzyknął McGarvey. Nie zamierzał dać się zwieść. Nie tym razem! Z klatki schodowej nie nadeszła żadna odpowiedź, a syreny były coraz bliżej. – Kurszyn! – wrzasnął McGarvey. – Co to jest? – spytała przestraszona Maria. – Myślę, że twój przyjaciel Esformes. A być może również i armia. – Ścigają nas? – Tak mi się zdaje – odparł McGarvey, mając przed oczami czerwoną mgłę. Dopadł do klatki schodowej, wysunął rękę za węgieł i oddał dwa strzały. Potem przetoczył się przed wejściem i strzelił po raz trzeci. Ale nikogo tam nie było. Kurszyn zniknął. – Arkadij! – krzyknął McGarvey. – Wracaj, ty skurwysynu! 29 Kurszyn z trudem zapanował nad wściekłością na tyle, by móc jasno myśleć. Chciał zawrócić i wbiec do góry po schodach, strzelając po drodze, dopóki McGarvey nie spocznie u jego stóp w kałuży krwi. Amerykanin raz jeszcze ocalał dzięki swemu szczęściu. Mimo wszystko Kurszyn nie zamierzał popełnić samobójstwa. W końcu cenił sobie własne życie. Na świecie było jeszcze tyle rzeczy, które chciał zobaczyć lub zrobić. A przynajmniej chciałby zostać przy życiu, aby nacieszyć się śmiercią McGarveya. Jedynie przez chwilę miotały nim sprzeczne pragnienia. Iść czy zostać. McGarvey na górze, a zbliżająca się policja na dole. Wolał nie dostać się w dwa ognie. Kobieta wspomniała coś o notesie. Najwyraźniej był on dla niej bardzo ważny. Czy stanowił jakiś klucz? Zanim zabił nocnego portiera, dowiedział się, jakie są numery pokoi Marii i McGraveya. Pobiegł korytarzem i wpadł do pokoju Marii. Na krześle pod oknem leżała otwarta torba podróżna. Torebka na toaletce. Zerkając przez ramię, czy nikt za nim nie stoi, Kurszyn szybko przejrzał jej rzeczy. Oprawny w skórę notes znajdował się w torebce. Na okładce odciśnięta złota swastyka górowała nad literami R.S.H.A., po niemiecku Reichssicherheitshauptamt, wywiad hitlerowski. Włożył notes do kieszeni i wyślizgnął się z powrotem na korytarz. W myślach rozważał dziesiątki różnych możliwości. Od chwili, gdy Mcgarvey oddał swój ostatni strzał, nie minęło nawet trzydzieści sekund, ale syreny dobiegały już prawie sprzed wejścia do hotelu. Drzwi po drugiej stronie korytarza otworzyły się i wyjrzał z nich łysy mężczyzna. Przyglądał mu się. W pierwszej chwili Kurszyn zesztywniał, lecz usłyszał coś nagle na schodach. McGarvey! Poczuł gorzki ucisk w gardle. Skurwysyn! Znajdzie się inna okazja. Musi. Zanim zdezorientowany gość hotelowy zdążył zareagować, Kurszyn skoczył w poprzek korytarza i zbił go z nóg, gdy tamten zatrzaskiwał drzwi. Mężczyzna potknął się o łóżko i upadł do tyłu. Kurszyn ostatnim pociskiem rozwalił mu głowę i odwrócił się w stronę drzwi. * * * Na korytarzu drugiego piętra panowała cisza. McGarvey przykucnął w pozycji strzeleckiej, trzymając broń w obu rękach. Serce waliło mu mocno, drżały mięśnie nóg. – Czy on tu jest? – spytała cicho z tyłu Maria. – Nie. Nie wydaje mi się. Syreny rozbrzmiewały teraz już prawie pod hotelem. Ktoś wołał na dole w holu, a gdzieś indziej, może nawet na zewnątrz, krzyczała jakaś kobieta. – Kirk, muszę mieć mój paszport. Nie mogę bez niego opuścić kraju. No i potrzebujemy notesu. Jeśli tam na dole był Esformes i uda mu się ich złapać, upłynie sporo czasu, zanim będą mogli dokądkolwiek pojechać. McGarveyowi z trudem przychodziło zebranie myśli. Kurszyn przeżył. Podążał za nimi przez cały czas, kierowany zemstą i... czymś jeszcze? Paryż miał jakieś znaczenie. Musiał mieć, choć dla McGarveya to wszystko nie miało sensu. – Chodź – powiedział, wyprostował się i z hałasem poszedł korytarzem w stronę jej drzwi. Maria szła tuż za nim i wślizgnęła się do środka. Kirk czekał na zewnątrz. Wszystkie drzwi były teraz pozamykane. Nikt nie chciał ryzykować sprawdzenia, co się dzieje. Maria wzięła swoją torbę i torebkę. – Co z twoimi rzeczami? – spytała, ale odgłos syren dobiegał już sprzed wejścia, a w holu rozległ się tupot butów. Otoczenie całego hotelu powinno zająć policji jedną lub dwie minuty. Zablokowanie całego miasteczka potrwa nieco dłużej. Cenne minuty, które mogą wykorzystać dla zapewnienia sobie przewagi. McGarvey złapał ją za rękę i popędził korytarzem w stronę klatki schodowej. Na dole jakiś mężczyzna wykrzykiwał rozkazy po hiszpańsku. – To on – szepnęła Maria. – Esformes. Poznaję go po głosie. Wie, że tu jesteśmy. Ktoś szedł na górę. McGarvey pchnął Marię na schody wyżej i ledwo zdążyli zniknąć za rogiem, na drugim piętrze była już policja. Gdy znaleźli się u szczytu schodów, Maria gwałtownie pociągnęła McGarveya w głąb korytarza trzeciego piętra. – Tam – powiedziała, pokazując okno na przeciwległym końcu. Na szybie widniał czerwony napis. Escalera de incendios. – Wyjście ewakuacyjne – wyjaśniła. – Idziemy – rzekł Kirk. Pobiegli w koniec korytarza. Maria szarpnięciem otworzyła okno. Ta część budynku znajdowała się od zawietrznej, tak że wiatr i deszcz nie był tu tak dokuczliwy; dźwięki wciąż przybywających syren zabrzmiały nagle bardzo głośno. Maria przewiesiła sobie torby przez ramię, wspięła na metalową drabinę i natychmiast ruszyła w dół. McGarvey podążył za nią, zamykając za sobą okno. Z drabiny schodziło się w mroczną alejkę na tyłach hotelu. Drzwi i okna na parterze były szczelnie zamknięte. Maria przykucnęła w ciemnościach, gdy koniec alejki rozjaśniły światła reflektorów przejeżdżającego dżipa. W sekundę później dołączył do niej McGarvey. Esformesowi wystarczy minuta na zorientowanie się, że nie ma ich w hotelu, a wówczas rozszerzy krąg poszukiwań. – Nie ujdziemy daleko pieszo – powiedziała Maria. – Żeby dostać się do samolotu, musimy ukraść auto. – Stamtąd właśnie przybył Esformes – rzekł Kirk, ruszając wzdłuż alejki. Włożył pistolet do kabury. Niezależnie od tego, co będzie się działo, nie chciał wdać się w strzelaninę z argentyńskimi przedstawicielami władzy. Gdyby jednak Kurszyn zdołał wydostać się z hotelu i czekał na nich w mroku, znaleźliby się w beznadziejnej sytuacji, w krzyżowym ogniu, jako cel Argentyńczyków i Rosjan. – O czym ty mówisz? – spytała Maria doganiając go. McGarvey podbiegł do rogu i przywarł do ściany. Na ulicy, przed frontem hotelu panował ożywiony ruch. Od południa słychać było kolejne syreny. Prawdopodobnie marynarka wojenna została poproszona o pomoc. – O czym ty mówisz? – powtórzyła. – Musimy dotrzeć do samolotu. To jedyny sposób na wydostanie się stąd. – Esformes wie o twoim samolocie. Tylko w ten sposób mógł ścigać nas w Viedmie. A tam zapewne rozmawiał z kimś w kapitanacie. – To co mamy zrobić? McGarvey wyjrzał za róg. Po lewej znajdowało się główne wejście do hotelu, przed którym zatrzymało się kilkanaście samochodów policyjnych i wojskowych dżipów. Po prawej, na końcu ciemnej przecznicy stał zaparkowany ciemnoniebieski Chevrolet Kurszyna. Obok przemknął migoczący światłami samochód policyjny. A więc jednak Kurszyn nie wydostał się z hotelu. Ukrył się tam wiedząc, że to nie jego poszukuje Esformes. Tam był bezpieczny. Wiatr pędził strugi deszczu ulicą w stronę wejścia do hotelu. To dawało im pewną szansę. Każdy, kto znalazłby się na ulicy, musiał ustawić się tyłem do wiatru. McGarvey odwrócił się ku Marii. – Czy twój argentyński paszport przejdzie kontrolę podczas przekraczania granicy z Chile? – spytał. Swój miał w kieszeni marynarki. – Nie – odparła, rozdymając nozdrza. – Ale potrzebujemy samochodu. – Przy końcu przecznicy stoi amerykańskie auto. Podejdziemy prosto do niego i wsiadamy. Nie rozglądaj się i pod żadnym pozorem nie biegnij. – A co z kluczykami? – Będą w samochodzie. – Skąd...? – Zaufaj mi – powiedział McGarvey i, zanim wdała się z nim w dyskusję, wyszedł zza rogu i ruszył w stronę skrzyżowania. Możliwe, że Kurszynowi udało się dotrzeć do holu i wślizgnąć do restauracji na chwilę przedtem, zanim zjawił się Esformes. Dopóki kręcą się tam przedstawiciele władzy, będzie miał zablokowaną drogę ucieczki. To może potrwać kilka godzin. Dwa kolejne wozy policyjne na sygnale przemknęły ulicą błyskając kogutami. McGarvey podchwycił spojrzenie przyglądającego się im policjanta, ale samochody zajechały pod hotel. – Widział nas – odezwała się szybko Maria. – Nie biegnij – powtórzył McGarvey. Na rogu Maria przeszła przed maską Chevroleta na stronę pasażera i wrzuciła do środka bagaże. McGarvey otworzył drzwi i wśliznął się za kierownicę. Zgodnie z oczekiwaniami kluczyki wisiały przy stacyjce. Czas potrzebny na włożenie ich do stacyjki mógł być linią oddzielającą życie od śmierci. Gdy uruchamiał silnik, spojrzał w lusterko wsteczne. Grupka mężczyzn formowała się na chodniku przed hotelem. Byli wśród nich także żołnierze, z pistoletami maszynowymi Uzi przewieszonymi przez szyję. Przez chwilę McGarvey zastanawiał się, czy nie zawrócić. Mógłby wyjaśnić Esformesowi, kim jest Kurszyn, i wspólnie zatrzymaliby tego człowieka. Ale nie sądził, by Argentyńczyk był w nastroju do rozmów. To z pewnością facet, który najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Kurszyn ucieknie z Argentyny. A to, co zrobił w Paryżu, nie skończyło się jeszcze. Należało ostrzec Langley. Oraz Carley. Widziała Kurszyna. Rozmawiała z nim. Wcześniej czy później zajmie się nią. McGarvey wrzucił bieg i odjechał od krawężnika, nie zapalając świateł do momentu, kiedy znalazł się za rogiem. Spoglądał nadal w lusterko wsteczne, spodziewając się w każdej chwili dostrzec w nim światła samochodów policyjnych. Wyjechali z miasta, nie wiedzieli po drodze innego samochodu. Ruszyli w mrok nocy na zachód, w stronę Andów i odległej o sześćset kilometrów granicy z Chile. – O mój Boże! – krzyknęła Maria w parę minut po tym, jak opuścili miasto. Grzebała w swojej torebce. McGarvey spojrzał na nią. Była wstrząśnięta. Oczy miała szeroko rozwarte, otwarte usta. – Notes Roeblinga. Był w mojej torebce. Zniknął. Ktoś go zabrał. – Jesteś pewna? – Tak – odparła cicho. – To był on. Ten Rosjanin. Wie o złocie. Musiał wejść do mojego pokoju... tuż przed nami... Musimy zawrócić! McGarvey pokręcił głową i spróbował się zastanowić. Po co Kurszyn interesowałby się złotem? Chyba że miałoby posłużyć do finansowania operacji KGB. Ale co to wszystko miało wspólnego z Paryżem? – Musimy wracać! – krzyknęła Maria. – I co? – powiedział ostro McGarvey. – Dać się aresztować Esformesowi? Albo zabić Kurszynowi? – Musimy... – zaprotestowała słabo. – Czy pamiętasz jakieś kontakty Roeblinga w Lizbonie? – Było ich tam kilkanaście. – Czy pamiętasz któryś z nich? – Parę. Może ze trzy. – To jest od czego zacząć – powiedział McGarvey. – Pomogę ci. – W Lizbonie? – Tak – rzekł McGarvey. – Ale najpierw Paryż. – Dlaczego? McGarvey spojrzał na nią. Była wciąż zszokowana. – Jeżeli chcesz mojej pomocy, to tylko na moich warunkach. Żadnych pytań. Tym razem zrobimy po mojemu. Maria milczała przez parę sekund, wreszcie skinęła głową. – Jak sobie życzysz – powiedziała. – Ale musimy to znaleźć. Musimy! 30 Generałowi Didience przypomniało się stare rosyjskie przysłowie, które wiele razy słyszał od swojej babki: „W Moskwie często dzwonią, ale nie na obiad”. W czasach stalinowskich było to podkreśleniem dwóch charakterystycznych dla tego okresu zjawisk – zgładzono mnóstwo ludzi, podczas gdy dla reszty i tak nie starczało jedzenia. No cóż, pomyślał spoglądając na dwunastu starych ludzi, którzy wchodzili w skład Biura Politycznego KPZR, moskiewskie dzwony znów dzwonią. Tym razem ogłaszają koniec socjalizmu. A właściwie oznajmiają koniec Związku Radzieckiego. – Partia nie ma już takiej władzy jak dawniej, towarzyszu generale – powiedział Jurij Pawliczenko z drugiego końca masywnego, rzeźbionego ozdobnie stołu. – My również nie mamy takich wpływów, abyśmy mogli wtrącać się do finansów KGB – dodał generał Sił Obrony Rakietowej, Fiedor Obolencew. – Rząd pozbawił nas nawet tego, oddając finanse w gestię Rady Ministrów i, oczywiście, Prezydium. – Nasz budżet został obcięty o połowę, brak twardej waluty zaś praktycznie przekreśla nasze zagraniczne operacje – odparł Didienko spokojnie, bardzo starał się, by nie podnieść głosu. Ale czuł, że jest to zmarnowane popołudnie. – Nie przekraczajcie waszych uprawnień – przestrzegł go Obolencew. Generał był rosłym mężczyzną, o masywnych dłoniach, które w chwili zdenerwowania miał zwyczaj zaciskać w pięści. Właśnie tak jak teraz. – Zachowajcie ostrożność. Jesteście tylko dyrektorem departamentu. Przed wami jeszcze mnóstwo szczebli w drabinie kariery. Zarówno w górę, jak i w dół. – Nowe wiatry dotarły nawet do tych starych sal – rzekł Pawliczenko. Miał bladą cerę, jego pomarszczona skóra była cienka jak papier. Pozostali mężczyźni z namaszczeniem pokiwali głowami. – Dobra rada i dziękuję wam za nią towarzysze – odparł Didienko. – My również dziękujemy wam, że przyszliście tu do nas tak otwarcie z waszymi problemami – powiedział inny z członków Biura Politycznego. – Nie zapomnimy o tym. Nie, pomyślał Didienko, nie zapomnicie tego tak szybko. Uśmiechnął się, choć się w nim gotowało, i skinął głową. Przyszedł po pomoc, lecz nie otrzymał niczego oprócz frazesów i bezużytecznych rad. Wyszedł z sali konferencyjnej, w przedpokoju wziął płaszcz i kapelusz, po czym pospiesznie zszedł schodami do czekającego nań samochodu z kierowcą. Żołnierz stojący przed wejściem przybrał na jego widok postawę zasadniczą. – Zawieź mnie do domu – powiedział Didienko, sadowiąc się na tylnym siedzeniu. Otworzył barek wbudowany w oparcie przedniego fotela i nalał sobie porządną miarkę francuskiego koniaku. Wypił i po raz drugi napełnił kieliszek. Oparł się wygodnie, kiedy wyjeżdżali z Kremla. Padał drobny śnieżek, tłumiąc wszystkie odgłosy miasta. Zbyt wiele nadziei wiązał z jednym człowiekiem, Arkadijem Kurszynem. Ale nie miał nikogo innego, komu mógłby zaufać. Baranów posługiwał się Kurszynem z powodzeniem. Ale, jak zauważył zabójca, Didienko nie był Baranowem. Nawet Związek Radziecki nie był już taki sam. Świat też nie. Wszystko było teraz inne. Po raz pierwszy Didienko zobaczył koniec Rosji jako światowego mocarstwa. Rodina straciła już swoją europejską strefę buforową, a teraz kolejno odrywały się poszczególne republiki. Broń była nadal w pogotowiu, ale wola walki opuściła rząd i partię. Zadał sobie pytanie, gdzie się podziali obdarzeni wyobraźnią ludzie czynu. To pytanie dręczyło go od miesięcy. Nie było na nie odpowiedzi. Mając złoto, które można wymienić na twardą walutę, Komitet zdołałby odpowiednio sfinansować swoje operacje i tym samym odwrócić zachodzące zmiany. Mógłby, pomyślał gorzko. Ale Kurszyn odszedł. Zniknął. I nie było nikogo innego godnego zaufania. Nie pozostał mu nikt, kto potrafiłby przeprowadzić operację, która ocaliłaby KGB. Pomysł przekształcenia agentów terenowych w zwykłych rabusiów banków, nie wydawał się odpowiednim rozwiązaniem. Jedna rzecz była za to niewątpliwa. Kurszyn musiał umrzeć. Nie można było pozwolić mu na dalszą działalność na własną ręką, bez kontroli. Oprócz tego wiedział zbyt wiele. Ale kto wykona tę robotę? Który z podwładnych Didienki był do tego celu wystarczająco dobry? Pokręcił głową. Zabicie Kurszyna nie było możliwe do czasu jego pojawienia się w Moskwie. A i wówczas może okazać się to niewykonalne. Limuzyna skręciła w Prospekt Kutuzowa i w pięć minut potem Didienko jechał windą do swego apartamentu, mieszczącego się na jedenastym piętrze. Jego dom stał niedaleko domu Gorbaczowa. Didienko zawsze uważał to za powód do dumy. Tak było aż do dzisiejszego popołudnia. Teraz czuł, że przegrał. Przegrał z kretesem. Wszystko było przygotowane, aby mógł się uratować. Wszystko, z wyjątkiem jednego elementu – Kurszyna w Teheranie. Jeden człowiek. Jak można było być tak głupim, by wszystkie nadzieje pokładać w jednym człowieku? Gospodyni wyszła dziś wieczorem, a generał jeszcze przed opuszczeniem biura zwolnił sekretarza. Mieszkanie robiło wrażenie bardzo wielkiego i pustego. Cisnął płaszcz i mundurową bluzę na oparcie sofy i przeszedł do gabinetu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Rozluźnił krawat, rozpiął guzik pod szyją i nalał sobie kolejną dużą miarkę koniaku z kredensu. Gdy znalazł się za biurkiem, wyjął z kieszeni klucz, otworzył górną szufladę i spojrzał na leżącego w niej nabitego niemieckiego Lugera. Trofeum wojenne. Jego bratanek zabrał go w Berlinie zabitemu hitlerowskiemu generałowi. Brat Didienki nie żył. Bratanek również. Wszyscy już nie żyli. Poniesie odpowiedzialność za Paryż. Kiedy Didienko sięgał po pistolet, zadzwonił stojący na biurku telefon. W pierwszej chwili postanowił nie odbierać, ale po drugim dzwonku podniósł słuchawkę. – Tak – powiedział. – To ja, ty cipo – odezwał się Kurszyn. – Jestem w Rzymie i potrzebuję twojej pomocy. W zamian zrobię dla ciebie, co tylko zechcesz. Didienko zamknął oczy i oparł się wygodnie, na ustach wykwitł mu szeroki uśmiech. A więc była jeszcze nadzieja. – Jesteś tam, skurwielu? – wykrzyknął Kurszyn. – Jestem tu, Arkasza. Uwierz mi, musimy pomóc sobie nawzajem. 31 Samolot linii PAN AM, rejs numer 214, wylądował na lotnisku Charlesa de Gaulle’a niemal dokładnie według rozkładu, parę minut po siódmej trzydzieści wieczorem, i podkołował do budynku dworca. Przejście przez kontrolę paszportową, odbiór bagaży i kontrola celna nie zabrały pasażerom nawet piętnastu minut. Carley Webb z policzkami zaróżowionymi od chłodu i włosami połyskującymi od gęsto padającego śniegu, czekała tuż za głównymi drzwiami, gdy podszedł do niej Phil Carrara. – Co za miła niespodzianka – powiedział. – Mikę jest zajęty z SDECE. Prosił, żebym po ciebie pojechała – rzekła Carley. Wyglądała na wyczerpaną, tak jakby do paru dni nie spała. – A oprócz tego chciałaś po drodze do miasta spędzić ze mną te parę minut sam na sam – zauważył bez złośliwości Carrara. Pomyślał sobie, że wie, jak ona się czuje. Cieszył się za ich dwoje, że nie było tu Ryana. – Coś w tym rodzaju – odparła. – Mój samochód czeka – Usiłowała się uśmiechnąć. – A tak w ogóle, to witaj w Paryżu. Jak tam lot? – Dziękuję – rzekł Carrara. – Długi. Jak sobie tu radzicie? Spojrzała na niego. – W porządku. Ale mamy tu straszny bałagan. Chociaż Mikę robi wspaniałą robotę. Jest pełen entuzjazmu. Carley miała brązowego Peugeota. Prowadziła szybko, z wprawą radząc sobie w ruchu ulicznym. – On jest w drodze do Europy – powiedział Carrara, kiedy wyjechali z lotniska. – Tak przynajmniej sądzimy. – Widziałam raport tygodniowy. Phil, to nie mógł być on. – Chciałbym się z tobą zgodzić. Ale faktem jest, że Ken Bellows nie żyje. Jego ciało znaleziono w jednym ze slumsów. Zajęły się nim psy. – To nie Kirk. – Argentyńska policja federalna wystawiła nakaz aresztowania jego i podróżującej z nim kobiety. Oprócz tego były inne zabójstwa. Kolejny mężczyzna, Argentyńczyk, w Buenos Aires. Kapitan stateczku i jego pomocnik w małej mieścinie na południu od Buenos Aires. Recepcjonista i włoski turysta w hotelu w Puerto Lobos – Carrara wyjrzał przez okno. Mijali olbrzymią przydrożną reklamę wody Perrier w kształcie wielkiej butelki. – Skąd wiesz, że się tu wybiera? – W piątek wieczorem przekroczył granicę chilijską i od tej pory ślad po nim zaginął. Podejrzewam, że tu wraca. Przecież wszystko zaczęło się w Paryżu. Carley jechała przez parę minut w milczeniu, koncentrując się na prowadzeniu samochodu. Była dobrze prezentującą się młodą kobietą, lecz bezgranicznie naiwną. Zatrudnienie jej było błędem. Pod niektórymi względami doskonale nadawała się do tej roboty, były to względy, o których Phil nigdy nie rozmawiał z Dominique, lecz ta praca ją wykańczała. – Czy dobrze się czujesz? – spytał. Spojrzała na niego. – Czy on przyjeżdża tu, żeby się ze mną zobaczyć? – To możliwe. Znów Carley zamilkła. Potem powiedziała. – Jeżeli on jest winien, Phil, to po co chciałby się ze mną zobaczyć? Uważam, że jedynym powodem, dla którego wraca, jest chęć oczyszczenia się, upewnienia, że jego nazwisko nie będzie wiązane z atakiem na naszą ambasadę. Carrara skinął głową. – To właśnie sobie pomyślałem, dziecinko. Ale z szesnastu tysięcy pracowników Agencji chyba tylko ty i ja myślimy w ten sposób. – Co chciałbyś, żebym zrobiła? – Niewiele jest do zrobienia, dopóki się nie zjawi. – O ile się zjawi. – Zgadza się – rzekł Carrara. – A tymczasem mam tu mnóstwo roboty. Przybyłem głównie w tym celu. – Dobijają nas problemy związane z harmonogramem i łącznością. Utraciliśmy bezpośrednie połączenia z połową naszej sieci. – Będziemy wysyłać kurierów. Wrócimy do starej terenowej procedury. – Tak właśnie uważa Mikę, ale ma pełne ręce roboty z tym wszystkim – powiedziała Carley. Natężenie ruchu było ogromne, jak zwykle o tej porze, ale pomimo padającego śniegu nikt nie zwalniał. – Generał pragnie jego głowy, prawda? – spytała po chwili. – Chce go złapać za wszelką cenę. Ale jak dotąd, zamierza z nim jedynie porozmawiać. To Ryan usiłuje dobrać mu się do skóry. – Howard Ryan? – zapytała Carley, oglądając się. Carrara skinął głową. – Chodzi mu również o ciebie. Myśli, że mogłaś pomagać McGarveyowi... świadomie lub nie. Myśli, że z nim sypiałaś i... że się w nim zakochałaś. – Rozumiem – odparła Carley. – A ty w co gotów jesteś uwierzyć? – We wszystko, co mi powiesz. – I co dalej? – Ze swej strony przytrzymam Ryana i pozwolę ci wraz z Mikiem pracować nad odbudową sekcji w Paryżu. – Całkiem nieźle – powiedziała Carley. – Tak, sypiałam z nim, i owszem, to prawda, że się w nim zakochałam. Ale to wszystko, Phil, przysięgam ci. – To mi wystarczy – uprzejmie odparł Carrara. * * * Sypał gęsty śnieg, kiedy McGarvey wraz z Marią wyłonili się z Gare du Nord po sześciogodzinnej podróży pociągiem, poduszkowcem, a przedtem pociągiem z Londynu. Mieli wrażenie że podróżują raczej parę miesięcy niż parę dni, po części dlatego, że uciekali, a po części z powodu przeniesienia się z południowej półkuli na północną, z lata w zimę. Po przekroczeniu granicy Chile pojechali na małe lotnisko w miejscowości Osorno, gdzie złapali samolot do Santiago. W stolicy spędzili pozostałą część soboty i prawie całą niedzielę kupując nowe ubrania, uzupełniając bagaż i – dzięki starym koneksjom McGarveya – nowe dokumenty. McGarvey czuł się w Santiago dziwnie, wręcz nieco klaustrofobicznie. Tu właśnie kiedyś zaczął popadać w niełaskę. Przysłano go, by zabił pewnego człowieka. Ale Santiago nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Wjazd do tego miasta był dla Kirka jak wejście we własne sny, coś przerażającego i nierealnego zarazem. Wyjazd stąd stanowił dla niego ulgę, nawet jeżeli oznaczał powrót do prawdziwego, o wiele bardziej niebezpiecznego świata. Kiedy stali w kolejce na postoju taksówek, Maria zadrżała i postawiła kołnierz. – Czy ktoś nas śledzi? – spytała, spoglądając na Kirka. – Nie sądzę. – McGarvey zerknął przez ramię na wciąż wysypujących się ze stacji ludzi. – Jeszcze nie, jakkolwiek on tu w końcu będzie. Mogę ci to zagwarantować. – Czego chce ten skurwysyn? I kim ty właściwie jesteś? – To interesujące pytanie. Czy chcesz znać prawdę? – Tak. – W porządku. Powiem ci, kim jestem, a wtedy ty powiesz mi, kim naprawdę jesteś i dla kogo pracujesz. – Już to przerabialiśmy... – Zacznijmy od tego, do kogo należy International Traders – przerwał jej McGarvey. – Podejrzewam, że do Mossadu. – Nie. – A więc do kogo? – Do pewnych ludzi w Argentynie, którzy chcą zobaczyć.. – Co? – Jak dokonuje się sprawiedliwość. – Dzięki znalezieniu złota i...? – Oddaniu go prawowitym właścicielom – odparła Maria. – O co ci chodzi? O życie, chciał odpowiedzieć, ale zamiast tego powiedział. – O prawdę. 32 Śnieg sypał coraz gęściej. Cała zachodnia Europa została sparaliżowana przez śnieżyce. Promy i poduszkowce na Kanale nie kursowały. Również lotniska Charlesa de Gaulle’a i Orły zostały zamknięte. Pociągi przybywały z opóźnieniem. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin warunki nie sprzyjały podróży. * * * Interpol, jak McGarvey dowiedział się o tym od doktora Hessego, poszukiwał ich celem złożenia wyjaśnień w sprawie podłożenia bomby w ambasadzie. Zwrócenie się o pomoc do władz cywilnych musiało stanowić dla CIA drastyczne posunięcie. Kiedy szedł sam do mieszkania Carley w Pierwszej Dzielnicy, ostrożnie oglądał się za siebie, by sprawdzić, czy nie jest śledzony. Ale tym razem nikt za nim nie szedł. Nie miał takiego uczucia. Kurszyna nie było. Jeszcze nie. * * * – To on – powiedziała cicho Carley, stojąc przy oknie. – Jest na wprost wejścia, po drugiej stronie ulicy. – Udało się temu skurwysynowi – rzekł Carrara z podziwem od drzwi sypialni. – Czy jest sam? – Chyba tak – odparła Carley. McGarvey wyszedł z cienia i ruszył przez ulicę. – Czekaj. Nadchodzi. Jest sam. Odwróciła się od okna. – Nie nawal teraz. Wiesz, co musimy zrobić. Carley pokręciła głową. – Nie wiem, czy dam radę, Phil. Jeśli mnie o coś spyta, będę musiała powiedzieć mu prawdę. – Prawda nie zaszkodzi nikomu z nas, Carley. Nawet McGarveyowi. – On jest niewinny. – Tak – powiedział Carrara. – Ale jeżeli jest winien, gra fair nie wchodzi w rachubę. Przygwożdżę skurwysyna osobiście. Carley spojrzała na niego. Carrara był urzędnikiem, nie agentem terenowym jak McGarvey. Brakowało mu tego błysku w oku, czegoś w postawie i posturze, w sposobie bycia. Nie wyglądał na zabójcę. Był oswojony, podczas gdy McGarvey dziki. Nie było żadnego porównania. – On jest niewinny – powtórzyła. * * * Otworzyła drzwi po pierwszym dzwonku i McGarvey, wchodząc do jej mieszkania odniósł wrażenie, że był oczekiwany. – Widziałam cię przez okno – powiedziała, zamykając za nim drzwi. Miała na sobie dżinsy i stary podkoszulek z napisem UCLA. Była boso. – Jak się masz, Carley? – spytał McGarvey. Pomyślał, że wygląda na spiętą i bardzo zdenerwowaną. – W porządku – odparła. McGarvey podszedł do okna i wyjrzał. Przejechał jakiś samochód, ale się nie zatrzymał. Po za tym nie było żadnego ruchu. Przez chwilę obserwował odbicie Carley w ciemnej płaszczyźnie szyby. Zerknęła w stronę drzwi sypialni i szybko odwróciła wzrok. Po twoim rzemiośle cię rozpoznają, przypomniało mu się stare powiedzenie z Firmy. Spodziewali się, że tu przyjdzie. Nawiązać kontakt. Taka była natura bestii. Jego ruch. Odwrócił się od okna i rozpiął płaszcz. Pistolet miał w lewej kieszeni. – A więc co tam chowasz, Carley? Coś dobrego czy coś złego? Rozszerzyły się jej oczy. – Kirk, ja... Drzwi do sypialni otworzyły się i McGarvey wyjął pistolet. W progu stanął Carrara. – Powinienem znać cię na tyle dobrze, żeby nie próbować żadnych sztuczek – powiedział zastępca dyrektora wydziału. McGarvey opuścił pistolet i zdjął palec z kurka. Włożył broń z powrotem do kieszeni. – Czy śledziliście mnie od Chile? – Zgubiliśmy cię, kiedy przekroczyłeś granicę. Policja federalna w Buenos Aires wystawiła nakazy aresztowania. Dla ciebie i Marii Schimmer. Wiesz o tym? McGarvey skinął głową. – Za zamordowanie Alberta Rothmanna. – Są też i inni. Steven Jones i Jorge Vallejo na pokładzie łodzi w Puerto Lobos. Portier w miejskim hotelu. I jeden z gości, włoski turysta. SISMI interesuje się tobą teraz. Wczoraj dostaliśmy z Rzymu dwie wiadomości. – Zabiliśmy Vallejo w samoobronie. – A pozostałych? – Arkadij Kurszyn. Carrara zaklął pod nosem. – Jesteś tego pewien? Absolutnie pewien, Kirk? To znaczy, czy naprawdę widziałeś tego człowieka? – Tak – odparł McGarvey, zaciskając szczęki. – Widziałem go. Nie ma żadnych wątpliwości. – A więc jednak żyje – powiedział ze zdziwieniem Carrara. – Ale jak, u diabla, wyśledził was w Buenos Aires? – We Freiburgu jest pewien profesor. – Hesse. Nie żyje. – Zgadza się. – Czy to Kurszyn wysadził ambasadę? – spytała Carley. McGarvey ze znużeniem skinął głową. – Niemal na pewno. Ale nie wiem, o co mu chodziło. Nie mam pojęcia, czego chciał dokonać, zabijając Toma Lorda i pozostałych. Dla mnie nie ma to żadnego sensu. Carrara miał rozluźniony węzeł krawata, ale nie zdjął marynarki. Odsunął się od drzwi sypialni i McGarvey cofnął się o krok, sięgając do kieszeni płaszcza. Zdumiony Carrara zatrzymał się. – Spokojnie, Kirk – powiedział. – Dziś wieczorem nie będzie żadnych innych niespodzianek. Nikt nie schował się w szafie. – Ale wiedziałeś, że przyjdę. – Wiedzieliśmy, że jesteś w drodze i doszedłem do wniosku, że pokażesz się tu wcześniej czy później. Generał chce z tobą porozmawiać. – Nie teraz – odparł McGarvey. – Przyszedłem poinformować was o Kurszynie. Chcę, żebyście odwołali ścigające mnie psy gończe. – Nie mogę tego zrobić. Nie teraz. Chodziło o coś jeszcze. McGarvey widział to w niebezpiecznym błysku w oku Carrary. – Co? – spytał cicho. – W Buenos Aires został zabity jeden z naszych ludzi. Najpierw strzał w kolano, potem w głowę. Z Walthera PPK. Jesteś w czołówce na wszystkich listach. – A co on tam robił? – Szukał ciebie i tej kobiety. Okrętu podwodnego również. – Ja go nie zabiłem. – Ta kobieta? McGarvey pokręcił głową. – Podejrzewam, że to od niego Kurszyn dowiedział się, gdzie może nas znaleźć. – Ten facet wszędzie się kręci – zauważył kwaśno Carrara. – Co mówisz, PhiI? – spytał beznamiętnym tonem McGarvey. Carley rozpoznała ten ton i zesztywniała. Carrara nie zareagował na to wcale. – Jak już przedtem powiedziałem, generał chce z tobą porozmawiać. Mam jednak uczucie, że gdybym chciał zatrzymać cię siłą, nie pozwolisz na to. McGarvey skinął głową. – Może tak samo było z Kenem Bellowsem w Buenos Aires. – Nie – rzekł McGarvey. – Wtedy nie wracałbym tutaj. – Przez wzgląd na Carley – zasugerował mu Carrara. Zaczerwieniła się. McGarvey pokręcił głową. – Nie. Nie przez wzgląd na Carley. To, co było między nami, skończyło się, Phil. Wróciłem, żeby ostrzec was, że Arkadij Kurszyn jest na wolności. Sądzę, że jest w drodze do Lizbony i tam na niego zaczekam. Ale nie można przewidzieć, co ten człowiek zrobi. Jeśli wyślecie za nim swoich ludzi, pozabija ich. Myślę że już zademonstrował wam swoje zdolności i determinację. – Czemu akurat Lizbona? – spytał Carrara. McGarvey spojrzał na niego. – Jeśli to ma coś wspólnego ze złotem, dziełami sztuki i czymś tam jeszcze z czasów wojny, to chyba wiemy, czego szuka. – To złoto – powiedział McGarvey. – W końcu udało mi się w to uwierzyć. – Dużo złota? – Tak. – KGB jest w poważnym kłopocie. Obcięto im drastycznie budżet. Gorbaczow kontroluje ich w ten sposób, szczególnie poprzez ograniczenie twardej waluty. Jeśli będą mogli położyć łapę na pieniądzach lub czymś, co da się spieniężyć, pójdą na to. – Kto jest kontrolerem Kurszyna? – Człowiek nazywający się Wasilij Didienko. – Generał Didienko – rzekł McGarvey. – W dawnych czasach człowiek numer dwa Baranowa. – Ten sam. – Wciąż powracamy do ataku na ambasadę, Phil. Z mojego punktu widzenia, nie ma to żadnego sensu. – Może mieć – powiedział Carrara i zanim McGarvey zdążył o to spytać, kontynuował. – Wyjaśni ci to generał. Ja nie jestem upoważniony. Ale w posunięciach Kurszyna może być pewien plan. – Czy cokolwiek może powstrzymać Kurszyna od udania się za mną do Lizbony? – Parę dni temu, powiedziałbym, że tak. Ale teraz... nie wiem. – A więc pozostaje Lizbona. – Nie pozwolę ci wyjść – rzekł Carrara. – Będę musiał cię zatrzymać, Kirk. – Nie sądzę – odparł McGarvey. Odwrócił się i podszedł do drzwi. – A więc będziesz musiał mnie zabić – powiedział Carrara. McGarvey obejrzał się, aby zobaczyć, jak zastępca dyrektora wydziału wyciąga pistolet. – Nie! – krzyknęła Carley rzucając się pomiędzy nich. Otoczyła ramionami Carrarę i, nim ten zdołał się poruszyć, przycisnęła go do framugi drzwi do sypialni. – Uciekaj! McGarvey zawahał się przez sekundę, potem wyślizgnął się przez drzwi i zbiegł schodami na dół, wprost w śnieżną zadymkę. 33 Teheran był niebezpiecznym miejscem i Richard Abbas wiedział od pewnego czasu, że jego dni są tu policzone. SAVAK, tajna policja szacha, która przetrwała w nieco zmienionej formie pod rządami ajatollahów, znów zagięła na niego parol. Jako dyrektor placówki CIA, użyczającej przykrywki Compagnie Generał de Picarde, Abbas spodziewał się, że będzie podlegał nieustannej inwigilacji. I tak też było. Sprzedawali komputery i oprogramowanie, których Irańczycy rozpaczliwie potrzebowali, ale byli Europejczykami, którym nie można ufać. W ciągu paru ostatnich miesięcy SAVAK wzmógł nadzór. Teraz śledzili go niemal na okrągło, nagrywali jego rozmowy telefoniczne, otwierali większość korespondencji i prawie co wieczór przeszukiwali jego mieszkanie. A potem był list z pogróżkami. Z Langley otrzymał via satelita skondensowaną do milisekund wiadomość, że jest bezpieczny. Wciąż jednak miał podskórne uczucie, że niebezpieczeństwo nie minęło. Był to rodzaj przeczucia, który wyrabiali w sobie dobrzy agenci – a przynajmniej ci z nich, którym udało się długo przetrwać w terenie. Przygotowując się do wyjścia z biura, Abbas wezwał swój numer drugi, Szafura Naisira. – Czy wszystko gotowe? – spytał po francusku. Była szósta wieczorem. Abbas, potężnie zbudowany mężczyzna, mierzący metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, górował nad mniejszym i drobniejszym od niego Szafurem. Jego zastępca skinął głową, wpatrując się w aparat telefoniczny. Odkryli przed trzema dniami podczas rutynowej kontroli nową pluskwę zainstalowaną przez SAVAK. Zajął się nią osobiście Abbas. – Jesteśmy czyści – powiedział Abbas. – Twój sprzęt jest w samochodzie – rzekł Szafur. Był bardzo spięty. Wszyscy w biurze byli spięci. – Czy „City of Thallahassee” wszedł już do Zatoki Omańskiej? – Zameldowano, że minął Ras al Hadd przed dwiema godzinami. To wiadomość z pierwszej ręki. Przejście KH-11 nie mogło być lepiej zgrane. – A więc idzie zgodnie z rozkładem. Szafur skinął głową. – Przejdzie przez Cieśninę Ormuz w ciągu najbliższych dwudziestu dwóch – trzech godzin i zawinie do Busziru w dwadzieścia sześć godzin później. – Eskorta? – Nasza Marynarka, rzecz jasna, do chwili, kiedy wejdzie na wody Zatoki Perskiej, a potem przejmą go Irańczycy. Jeżeli ktoś zamierza porwać złoto, to moim zdaniem nie na morzu. Marynarka jest w porządku. Martwi mnie natomiast armia. – Mnie również – odparł Abbas. – Ale to głupota operacji, w której uczestniczymy. – Tak – zgodził się Szafur. Szafur, podobnie jak Abbas, urodził się i wychował w Teheranie. Wyjechał stąd w wieku piętnastu lat, w 1978 roku, na krótko przed upadkiem szacha. Został zwerbowany przez CIA na początku lat osiemdziesiątych i uważał się za Amerykanina. Teraz jednak podawał się za Francuza, podobnie jak wszyscy ważniejsi pracownicy Picarde. – Rząd nie podziękuje nam za uratowanie złota, gdyby do tego doszło – powiedział Abbas. – Z pewnością nie. Ale jeżeli złapią cię na pustyni, zabiją bez wahania. Armia, a już na pewno kapitan Peshadi. Hussain Peshadi, oficer SAVAK, prowadził osobistą vendettę przeciwko Amerykanom. Jego starsza siostra miała romans z amerykańskim pracownikiem Wydziału Konsularnego. Kiedy tłum opanował ambasadę, została pochwycona wewnątrz. Stracono ją natychmiast po pięciominutowym procesie przed Trybunałem Ludowym. To Amerykanie przyczynili się do jej śmierci i Peshadi, który był jednym z mężczyzn odpowiedzialnych za przetrzymywanie zakładników w ambasadzie, poprzysiągł śmierć Amerykanom. Wszystkim Amerykanom. To właśnie on i jego ludzie wzmogli inwigilację Abbasa. – Nie będę mógł opuścić Teheranu, dopóki go nie zgubię – powiedział Abbas. – Spróbujesz dzisiejszej nocy? – O północy. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, powinienem być na wybrzeżu jutro po południu. Da mi to mnóstwo czasu do ulokowania się, zanim statek wejdzie do doku i zaczną rozładowywać złoto. – Nie zapomnij przed wyjazdem uruchomić automatycznej sekretarki. – Nie zapomnę – odpowiedział Abbas. – Kiedy zadzwonisz do mnie jutro rano, usłyszysz kompletnie przeziębionego Francuza. Szafur skinął głową. – No to uważaj na siebie, Richardzie. – Ty też – rzekł Abbas. Chociaż obaj uważali się za Amerykanów, wychowanie zmuszało ich do utrzymywania pewnego uprzejmego dystansu. Inne zachowanie byłoby w tej sytuacji wyjątkowo niegrzeczne i prymitywne. Nigdy nie uścisnęli się ani też nie podali sobie rąk. Teraz Szafur tylko spuścił oczy, odwrócił się i wyszedł. Abbas podążył za nim w parę minut później, wziął swojego Renaulta ze strzeżonego parkingu za budynkiem i pojechał przez miasto do swego mieszkania, znajdującego się nieopodal międzynarodowego lotniska Mehrabadm. Prawie natychmiast zauważył śledzących go dwóch mężczyzn, ale nie zrobił niczego, by im umknąć czy też dać znać po sobie, że odkrył ich obecność. W końcu był niewinnym Francuzem. Nie miał żadnych podstaw, by przypuszczać, że jest śledzony. Zatrzymał się przy aptece niedaleko uniwersytetu, gdzie spod lady kupił nieco środków na przeziębienie, i udał się dalej do domu. Na pewno sprawdzą aptekę, a ten drobny wybieg pozwoli podtrzymać wersję jego choroby. Przy odrobinie szczęścia skończy swą pracę niańki gdzieś w niedzielę, gdy złoto znajdzie się bezpiecznie w piwnicach Banku Irańskiego, i jeszcze tego samego wieczoru będzie mógł wśliznąć się z powrotem do swojego mieszkania. To nie będzie łatwy weekend, ale nie podpisywał kontraktu z Firmą, aby wypoczywać i zajmować się rozrywkami. Wstąpił do CIA z tej prostej przyczyny, że wierzył, tak wówczas jak i teraz, że Amerykanie postępują słusznie, w przeciwieństwie do całej reszty świata. Jego amerykańska żona, Sandra, sądziła tak samo. Ale ona nie była szpiegiem, więc zostawił ją w domu, w Alexandrii, wraz z ich siedmioletnim synkiem. Jeszcze sześć miesięcy, powiedział sobie, parkując samochód przed domem i wróci do Stanów. Zapewniono go, że Iran będzie jego ostatnią placówką. W Langley przeniosą go do Działu Irańskiego. Praca nudna, ale bezpieczna. Winda znów nie działała, podobnie jak światło na klatce schodowej, musiał więc wspinać się po ciemku na piąte piętro. W wieku czterdziestu dwóch lat był już za stary na agenta terenowego. Tak przynajmniej twierdziła jego żona. Czasem sam też tak myślał. Na korytarzu piątego piętra również nie było światła. Zaklął pod nosem grzebiąc kluczem w zamku. Gdy znalazł się wewnątrz, zatrzasnął za sobą drzwi i pstryknął włącznik, ale nic się nie stało. Widocznie cały budynek pozbawiony był prądu. – Goddamnit – zaklął głośno. – To niezupełnie francuskie wyrażenie – odezwał się ktoś w ciemnościach. Abbas sięgnął po pistolet, ale oślepiło go światło latarki. – Jeżeli dotkniesz pistoletu, zabiję cię – ostrzegł go mężczyzna. Mówił po angielsku z akcentem, który Abbas rozpoznał jako nie amerykański, choć niewątpliwie był to głos wykształconego człowieka. – Kim jesteś? Czego chcesz? – Nieważne, kim jestem – powiedział Arkadij Kurszyn. – A chcę twojej pomocy. – W jakiej sprawie? – Jak to, w sprawie złota, rzecz jasna. A w jakiej by innej? Kurszyn zaczął się śmiać i Abbas zrozumiał, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. 34 Kurszyn wkręcił bezpieczniki na tablicy we frontowej szafce i w mieszkaniu zapaliło się światło. Na korytarzu nadal było ciemno. Zmusił Abbasa do rozebrania się do naga, a następnie przywiązał go mocno do krzesła o prostym oparciu, które odwrócił i zaparł dwiema nogami o ścianę. Nie trudził się z zaklejaniem mu ust. Amerykanin z powodu swego nielegalnego statusu w tym kraju nie mógł wzywać pomocy. Kurszyn wrócił do salonu, wziął drugie krzesło i postawił je przed Abbasem. Usiadł na nim, uśmiechając się przyjacielsko. – Sądzę, że przyszła pora na małą pogawędkę – powiedział. – Nie mam nic dopowiedzenie – warknął Abbas. – No cóż, przed nami długa noc. Złoto nie przybędzie do Busziru przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. Mamy mnóstwo czasu. – Nie jesteś Irańczykiem – rzekł Abbas – a to oznacza, że czas pracuje na moją korzyść. SAVAK przygwoździ ci dupę do ściany, kiedy tylko spróbujesz wywlec mnie z mieszkania. Oni są okropnie nerwowi. – Ach, ci, którzy przyjechali tu za tobą. To znaczy, że zajmujesz się czymś paskudnym. Wiesz, Irańczycy wciąż nie przepadają za Amerykanami. Szkoda by było, gdyby coś się stało ze złotem, a wina... zostałaby przypisana wam. Kurszyn wstał i podszedł do okna, gdzie ostrożnie uchylił zasłonę i zerknął na dół. Ten sam szary samochód, który podążał za Abbasem aż na parking, stał wciąż przed frontem. Pracował już przedtem z takimi głupkami. Ich agenci nigdy nie grzeszyli wyobraźnią. Skoro powiedziano im, że mają tkwić przed frontem tego budynku, wykonają dokładnie rozkaz, nie myśląc wcale o tylnym wyjściu. Zgubienie ich będzie dziecinnie prostą sprawą. I kolejnym gwoździem do amerykańskiej trumny. Z sypialni Kurszyn przyniósł najdłuższy przedłużacz, jaki udało mu się wcześniej znaleźć, i wetknął go w gniazdko w ścianie obok Abbasa. Szef miejscowej ekspozytury CIA obserwował go spod przymkniętych powiek. Jeśli domyślał się, co się będzie działo, nie dał tego po sobie poznać. Kurszyn zaczął odczuwać do niego coś na kształt podziwu. – Napięcie w Iranie wynosi dwieście dwadzieścia woltów – powiedział Kurszyn. – Może być czasem niebezpieczne. Wyłączył z kontaktu lampę stołową i wyrwał przewód z jej podstawy. Odstawił lampę na bok i za pomocą scyzoryka oczyścił z izolacji piętnaście centymetrów przewodu. Abbas otworzył szerzej oczy. Kurszyn usiadł przed nim i delikatnie owinął jednym z drutów sflaczały penis Richarda. – Nie rób tego, ty skurwysynu – odezwał się Abbas, rozpaczliwie usiłując się bronić. Kurszyn wyprostował krzesło, utrzymując je ciałem w równowadze i zawiązał drugi przewód wokół jąder Amerykanina. – Nie mam nic do powiedzenia – rzekł bez tchu Abbas. Dławił się własnymi słowami, czuł ucisk w klatce piersiowej. Kurszyn usiadł z powrotem, odsuwając nieco krzesło. Podniósł przedłużacz i zbliżył jego koniec do wtyczki od lampy. – Nie rób tego – błagalnie zawołał Abbas, podnosząc nieco głos. – Jeżeli będziesz za bardzo hałasował, aresztują cię. I zabiją. Abbas ciężko dyszał. – Nazywasz się Richard Abbas i jesteś szefem ekspozytury CIA w Iranie. Wiem o tym. Chciałbym po prostu usłyszeć, jak to potwierdzasz. Abbas nie odpowiedział, oczy miał utkwione w dwóch wtyczkach. Kurszyn zetknął je ze sobą tylko na chwilę. Ciało Abbasa wygięło się tak gwałtownie, że krzesło runęło na podłogę. Ale nie krzyknął. Jedynym dźwiękiem, jaki się z niego wydostał, był wydobywający się z głębi gardła zwierzęcy jęk. – To musi boleć – zauważył Kurszyn, podsuwając bliżej krzesło, tak że mógł spojrzeć Abbasowi w oczy. Amerykaninowi spływał pot z czoła. Kurszyn poraził go ponownie krótkim wstrząsem. Z Abbasa wydobył się cienki, wysoki pisk, zamknął gwałtownie oczy. Kiedy w je końcu otworzył, popatrzył na Kurszyna z nieopisaną, jawną nienawiścią. – Też cię pieprzę – rzekł Kurszyn, połączył oba przewody i zostawił je tak. Skurcze miotały raz po raz ciałem Abbasa, żałosne wycie, jak odległy dźwięk syreny przeciwlotniczej, wydobył się z głębi jego trzewi, ale Kurszyn wciąż nie rozpinał przewodów, aż do chwili, gdy poczuł swąd przypalanego ciała. Wreszcie je rozłączył. Nogi Amerykanina wciąż drgały spazmatycznie, a pierś gwałtownie unosiła się i opadała, ale wydawał się być nieprzytomny, a przynajmniej pozbawiony czucia. Kurszyn poszedł do kuchni, napełnił szklankę zimną wodą. Nie czuł absolutnie żadnych emocji torturując tego człowieka, chociaż wiedział, że są tacy, którzy czerpią z tego przyjemność. Abbas nie miał w końcu większego znaczenia. Złoto zostanie porwane Irańczykom sprzed nosa, a odpowiedzialność za to spadnie na Amerykanów. Taka była cena, którą musiał zapłacić generałowi Didience w zamian za wystawienie mu na strzał McGarveya. – Posłuchaj mnie, Arkasza – rzekł mu przez telefon generał. – To dopiero początek. Operacja dopiero się rozwija. To będzie triumf stulecia. Jeśli tak dalej potoczą się sprawy w ojczyźnie, naród stanie w obliczu zagrożenia przez nowego despotę, kolejnego Hitlera czy Stalina. Didienko miał nadzieję osiągnąć taką władzę. Arkadij uśmiechnął się. Pewnego dnia zabije generała. Ten człowiek był szalony. Ale tymczasem robota powinna zostać wykonana. Abbas właśnie odzyskiwał przytomność, kiedy Kurszyn wrócił i usiadł przed nim. – A teraz pora na małą pogawędkę, prawda? – powiedział przyjaźnie Kurszyn. – Pracuję dla CIA – szepnął Abbas. – I co z tego? Wszystkim o tym wiadomo. – Dziękuję – odparł Kurszyn. – Przyniosłeś ze sobą do domu środki przeciwgrypowe, a nie wyglądasz na chorego. Dlaczego? Abbas nie odpowiedział. Kurszyn pochylił się ociągając i podniósł oba przewody. – Zamierzam przez parę dni nie przychodzić do biura. Moją wymówką miała być choroba. – Tak? A dlaczegóż to? Abbas ponownie się zawahał. Kurszyn poraził go bardzo krótkim uderzeniem prądu. Tym razem żaden dźwięk nie wyrwał się Amerykaninowi z gardła, ale przez parę sekund drżał gwałtownie, oczy miał zamknięte, zaciśnięte szczęki, a na szyi nabrzmiały mu żyły. – Wybierałem się na południe... do Busziru... na spotkanie transportu złota – powiedział po dłuższej chwili. – W jakim celu? – Przypuszczamy, że oddział armii irańskiej planuje uprowadzenie przesyłki. – Jak miałeś zapobiec temu, gdyby tak się stało? – Ja nie miałem temu zapobiegać. Otrzymałem rozkaz obserwowania konwoju. Gdyby coś zaczęło się dziać, miałem tylko złożyć raport. – Komu? I jak? – Langley. Przez radio. – Radio? Jakie radio? Nie znalazłem niczego w twoim mieszkaniu. – To kieszonkowy aparat. Jest w moim samochodzie. Schowany. – Ma zbyt małą moc. – Jest przystosowany do dwustronnej łączności na częstotliwości jednego z naszych satelitów. Praktycznie niewykrywalny. – Tak, rozumiem – powiedział Kurszyn. To pasowało znakomicie do jego planów. – Dlaczego dostałeś rozkaz opiekowania się przesyłką? Skoro złoto znajdzie się na terytorium Iranu, przestanie być zmartwieniem dla Stanów Zjednoczonych. – Jeśli złoto zostanie porwane tu, w Iranie, obojętne zresztą przez kogo, rząd irański oskarży o to Amerykę. Musimy mieć tu przyjaciół. Zwłaszcza teraz. Mamy zamiar zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby chronić ich złoto. Aż do Teheranu. Nikt nie chce więcej incydentów typu Irak – Kuwejt. Iran znów zostanie żandarmem w Zatoce. Kurszyn spojrzał na Abbasa. Tamten wyglądał żałośnie. – Nie będzie więcej tortur dziś wieczorem. Również w przyszłości nie będzie podobnych rzeczy, jeśli nadal będziesz ze mną współpracował. – Kim jesteś? – wychrypiał Abbas. – To nie ma znaczenia – odparł Kurszyn. – Możesz mi wierzyć. * * * Świtało, gdy Kurszyn skończył. Abbas zawierzył jego słowom i współdziałał we wszystkim, co tamten z nim robił. W istocie nawet uśmiechnął się lekko w pewnym momencie, co Kurszyn przeoczył. – Nie ruszaj się teraz – powiedział Kurszyn. Abbas, wciąż mocno przywiązany do krzesła, nie drgnął nawet, gdy Kurszyn, jednym ruchem rozciął lateksową maskę od nasady jego karku aż po czubek głowy. Rosjanin bardzo ostrożnie ściągnął maskę z twarzy Abbasa i odstąpił o krok. Przez parę chwil Abbas był zdezorientowany, aż nagle wszystko, co Kurszyn mówił i robił z nim tej nocy, nabrało dla niego przerażającego sensu i Richard zadrżał. Kurszyn wywrócił lateksową maskę na drugą stronę, tak że Abbas spoglądał na swój wizerunek. Rosjanin był podobnej budowy co on. Jego angielski był bez zarzutu. Jeśli przedtem Abbas miał jakieś wątpliwości, utracił je. Wiedział, że jest już trupem. 35 O dziewiątej rano Szafur Naisir zatelefonował do mieszkania Abbasa. Telefon zadzwonił trzy razy, ale zamiast spodziewanego nagrania przygotowanej uprzednio rozmowy, słychać było kolejne sygnały. Po piętnastym dzwonku Szafur zrezygnował i zatelefonował ponownie. Możliwe, tłumaczył sobie, że centralka źle go łączyła. I tym razem nikt nie odbierał. Nikt inny w biurze nie wiedział nic o operacji. Ekipa szpiegowska pracująca w takim kraju jak Iran, z którym nie utrzymywano stosunków dyplomatycznych, musiała być podzielona, aby w razie aresztowania któregokolwiek jej członka nie nastąpiła wpadka całej ekspozytury. Obojętne którego, z wyjątkiem jego samego i Richarda Abbasa. Szafur wstał zza biurka i zamykając za sobą drzwi na klucz przeszedł do biura Abbasa. Okiennice były zamknięte, broniąc dostępu promieniom porannego słońca – wewnątrz, tak jak Abbas lubił, panował chłód. Drżącymi rękoma otworzył sejf, trzykrotnie wprowadzając kombinację, zanim wreszcie zdołał zrobić to poprawnie. Wyjął ze środka Berettę 92, magazynek z amunicją, który wsunął w kolbę pistoletu, i rurkę tłumika, którą nakręcił na końcu lufy. Wprowadził pocisk do komory zamkowej, opuścił kurek i schował broń za pasek pod marynarką. Następnie wyjął z sejfu miniaturowy nadajnik pracujący na częstotliwości satelitarnej i włożył go do kieszeni. Dla człowieka posiadającego przy sobie urządzenie służące do łączności, a w dodatku broń, aresztowanie równało się śmierci. Nie było apelacji. Żadnych szans na odroczenie wyroku. Żadnej możliwości wzajemnej wymiany szpiegów. Po zamknięciu sejfu wyszedł z pokoju Abbasa i powiedział recepcjoniście, że nie będzie w biurze przez większą część poranka. – Tak jest – odparł młody człowiek. – Ale nie widziałem dziś rano również monsieur Abbasa. – Spóźni się – powiedział Szafur. – Właściwie to jadę się z nim teraz spotkać. Czy było coś pilnego? – Nie, proszę pana. – Bardzo dobrze – rzekł Szafur. – Wrócę około południa. Jeśli coś będzie w tym czasie, może poczekać. Szafur wziął samochód z parkingu za budynkiem i dwukrotnie okrążył dom, raz przejeżdżając od wschodu, a drugi od zachodu. Nie zauważył ogona. To była jego ojczyzna... lub też powinna być. Rozumiał tych ludzi, ich zwyczaje, pragnienia i obawy. Rozumiał też, dlaczego tak bardzo nienawidzili Ameryki i Amerykanów. Wynikało to czystej nienawiści, jaką najbiedniejsi żywią do najbogatszych. Pochodzili z dwóch różnych światów. Nie mieli wspólnego języka. Ale teraz Szafur czuł się wyobcowany. Odnosił wrażenie, że jest w obcym kraju. Niczego już nie rozumiał.. Przejechał koło uniwersytetu. O tej porze ruch był niewielki, więc bez trudu mógł sprawdzać, co dzieje się z tyłu. Nadal nie było ogona. Nikt nie interesował się nim tego ranka. To właśnie pogłębiało jego obawy. Byli szkoleni na taką okoliczność. Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później szczęście może ich opuścić. Ale co innego było zostać aresztowanym jako rdzenny Amerykanin. Dla Irańczyka, który przeszedł na służbę niewiernych, wpaść w łapy SAVAK oznaczało coś więcej niż zwykły pluton egzekucyjny. Użyto by ich jako publicznego przykładu, a ich śmierć – długa i bolesna – stanowiłaby ostrzeżenie dla potencjalnych zdrajców. Polegał na trzech zasadach, które wpojono mu w Firmie. Zachowuj spokój. Miej jasny umysł. A co najważniejsze, trzymaj się swojej fałszywej tożsamości. Pracował dla Richarda Abbasa w biurze Compagnie Generał de Picarde. Jego szef nie pojawił się w pracy ani nie odbierał telefonów. Jako sumienny pracownik Szafur oczywiście postanowił to sprawdzić. Ta fikcyjna wersja mogłaby zostać bez trudu obalona, gdyby władze irańskie postanowiły go zatrzymać i zrewidować, albo gdyby został aresztowany sam Abbas. A wtedy cała ekspozytura byłaby narażona na poważne niebezpieczeństwo. Coś trzeba zrobić. A on jest jedynym człowiekiem, który może się tym zająć. Gdy minął gmach Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej, skręcił w lewo, w brudną zakurzoną drogę wiodącą do zespołu wysokich budynków, zamieszkanych głównie przez cudzoziemców. W zależności od rodzaju demonstracji, policja mogła przepuścić tędy tłum albo zablokować dostęp do tego rejonu. Tego ranka było cicho, z wyjątkiem hałasu odrzutowca startującego z położonego na południowym zachodzie lotniska. Szafur zapragnął szczerze znaleźć się natychmiast na pokładzie samolotu, obojętne dokąd ten zmierzał. Pomyślał sobie, że wolałby być gdziekolwiek, byle nie tu i nie teraz. Nie spostrzegł irańskiej ekipy śledczej do chwili, kiedy niemal wjechał na ich szarego Morrisa. Spojrzeli na niego, gdy ich mijał, i jeden z nich z pewnością go rozpoznał. Zaparkował dziesięć metrów dalej i starając zachowywać się jak najswobodniej, przeszedł chodnikiem i wszedł do budynku. Prawie oczekiwał, że pójdą za nim, ale nie zrobili tego. Kiedy zbliżył się do wind, z klatki schodowej wyłoniła się stara kobieta w czadorze. – Przepraszam pana, ale ta maszyna nie działa dziś rano – powiedziała w farsi. – Dziękuję, matko – odparł uprzejmie Szafur. Farsi był o wiele piękniejszym i bardziej eleganckim językiem od angielskiego. Szkoda, że używa się go do gloryfikowania haniebnych zbrodni popełnianych w imię islamu. Kobieta wyszła z budynku, a Szafur wrócił do drzwi wejściowych i przyglądał się jej, gdy szła chodnikiem. Minęła dwóch mężczyzn w Morrisie. Nie poruszyli się i nie poruszą, pomyślał, dopóki Abbas nie wyjdzie z domu. Szafur odwrócił się i spojrzał na wejście do klatki schodowej. Oznaczałoby to, że Abbas jest wciąż z jakiegoś powodu w domu. Natychmiast pomyślał o groźbach wobec szefa ekspozytury. Czy to możliwe, spytał sam siebie, żeby ktoś przyszedł tu ubiegłej nocy i zabił Abbasa? To był Iran i możliwe tu było dosłownie wszystko. Zwłaszcza jeżeli w grę wchodzili Europejczycy i ich interesy. Podziękował w duchu niebiosom, że jego rodzina opuściła Iran razem z nim. To był jedyny atut, którego SAVAK nie mógł wykorzystać. Po wejściu na klatkę schodową nasłuchiwał przez minutę, zanim poszedł na górę. Żadnego dźwięku. Światło nie działało, ale ktoś pozostawiał otwarte drzwi na każdym piętrze, tak, że mrok rozjaśniały nieco okna z korytarza. Ogarnęły go złowieszcze przeczucia. Wyjął pistolet, odwiódł kurek i przeszedł resztę schodów dzielących go od piątego piętra. Ostrożnie wyszedł z klatki schodowej na korytarz. Ponownie przez chwilę nasłuchiwał, ale nie było żadnych odgłosów. Budynek mógł być pusty. Uderzyła go nagle myśl, że może został ewakuowany. Spojrzał za siebie. To mogła być przygotowana przez SAVAK pułapka, by schwytać ich w jakiejś kompromitującej sytuacji. Przez chwilę zawahał się, ale pokręcił głową. Był teraz tutaj i sprawdzi to. Abbas powinien znajdować się w drodze do Busziru, a jego automatyczna sekretarka mogła być wyłączona. Przeszedł korytarzem i przyłożył ucho do drzwi Abbasa. Czy słychać coś spoza nich? Jakieś mruczenie. Dźwięki lejącej się w łazience wody? Jakieś szmery. A może zupełnie nic. To tylko jego wyobraźnia. Słabe odgłosy ucichły. Szafur omal nie zastukał, ale potem wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Abbas albo wyjechał, albo był, lecz znajdował się w opałach. W każdym razie stukanie do drzwi nie przyniosłoby nic dobrego. Po wejściu do mieszkania Szafur był zdezorientowany przez dwie bezcenne sekundy, zanim zdołał połapać się co właściwie widzi. Nagi Abbas był przywiązany do opartego o ścianę krzesła. Ale inny Abbas ubrany w koszulę z długim rękawem stał w drzwiach łazienki. – Cóż, witaj, Szafur – powiedział ubrany Abbas. – Dlaczego tu jesteś? Coś było nie tak z głosem Abbasa, a już z pewnością w samym sformułowaniu pytania. Wszystko działo się błyskawicznie. Szafur zobaczył pistolet w dłoni ubranego Abbasa i w tym samym momencie przywiązany do krzesła Abbas krzyknął. – Uciekaj! W chwili gdy Szafur unosił swój pistolet, piorun uderzył go w głowę... * * * Kurszyn podbiegł do drzwi. Nic się nie działo. Widocznie nikt nie usłyszał pojedynczego wystrzału z jego pistoletu z tłumikiem. Ciało Szafura wypadło do połowy na korytarz. Kurszyn pospiesznie wciągnął je do środka i wziąwszy z łazienki ręcznik, wytarł krew z podłogi korytarza. Zamknął drzwi na klucz i odwrócił się w stronę Abbasa. – Jest coś, o czym zapomniałeś mi powiedzieć – rzekł. – To kosztowało życie twój numer drugi. Co to było? Abbas gapił się na ciało Szafura. Kurszyn podszedł do okna i spojrzał na szary samochód. Nie odjechał. Ulicą szła kobieta ubrana na czarno. Odwrócił się i podszedł do Abbasa. – Powiesz mi, czy będziemy przechodzili tę samą operację, co ubiegłej nocy? Zrozum, szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czy odbędzie się to w ten, czy w inny sposób. Ale muszę mieć twoją odpowiedź. – Rozumiem – powiedział, spoglądając na niego Abbas. – Tak? – Chodzi o automatyczną sekretarkę podłączoną do mojego telefonu. Kurszyn zerknął na urządzenie. – I co z nią? Abbas ponownie spojrzał na ciało Szafura. – Miałem być chory przez resztę tygodnia. Nagrałem na niej kilka informacji. Szafur miał zatelefonować do mnie rano i porozmawiać ze mną. Potem powinien zadzwonić jutro i ponownie w piątek rano. Zgodnie z planem, miałem wrócić tu w niedzielę wieczorem. – Kiedy zadzwonił do ciebie i nie odpowiedziała mu ani sekretarka, ani ty, nabrał podejrzeń. – Tak – rzekł ciężko Abbas. – Ale dlaczego? – spytał Kurszyn. – Spodziewasz się, że twoje rozmowy telefoniczne są kontrolowane. Czy tak? Czy SAVAK cię śledzi? Abbas skinął głową. – To dobrze – powiedział Kurszyn, kiwając głową. – To bardzo dobrze. 36 Phil Carrara ociężale schodził do wilgotnej piwnicy amerykańskiego konsulatu mieszczącego się przy ulicy St. Florentin. Był w ponurym nastroju, mimo że tego ranka pokazało się słońce. Na dole oczekiwała go Carley Webb. – Czy mogę zamienić z tobą słówko, zanim zaczniemy? Phil dwa razy dziennie spotykał się ze swoim okrojonym personelem, o dziesiątej rano i wieczorem. Pozostali już zgromadzili się w sali konferencyjnej, usytuowanej w piwnicy. Do dziesiątej brakowało jeszcze paru minut. – O co chodzi? – spytał chłodno. Nie zrobił nic w związku z zajściem, jakie miało miejsce w jej mieszkaniu, chociaż mógł ją za to aresztować, a przynajmniej wyrzucić z pracy. Wciąż nie przemyślał tego do końca, ale wyglądało na to, że Carley ocaliła mu życie. – Już minęło bite trzydzieści sześć godzin. Właśnie sprawdziłam w A.M.S. Nie było ani słowa z Lizbony. – Może tam wcale nie pojechał. Może kłamał. Może nie dotarł tam jeszcze. Może Don Sneade jest bardzo zajęty, a może Kirk się prześlizgnął albo osobiście zgładził cały personel placówki. – Wyślij mnie tam, Phil. Carrara przyjrzał się jej uważnie. – Po co, Carley? – Żeby go znaleźć. – Ostrzec go? – Nie, do cholery. Żeby go znaleźć. – Jeśli Don Sneade jeszcze nie zdołał go namierzyć, to skąd jesteś taka pewna, że tobie się to uda? W terenie mamy mnóstwo poszukujących go ludzi. – Po prostu się pokażę. Będę na widoku. Kirk przyjdzie do mnie. – Czy między wami wszystko skończone? A może on kłamał? Nozdrza Carley rozdęły się. – Czy chcesz mojej dymisji? Bo jeżeli tak, to ci ją wręczę natychmiast i pojadę do Lizbony na własną rękę. Carrara odwrócił się, ale Carley złapała go za rękaw marynarki i pociągnęła do tyłu. – Do diabła, Phil, jak myślisz, co by się stało, gdybym nie interweniowała? – Nie podziękowałem ci za uratowanie mi życia... – Nie! – krzyknęła Carley. – A może tak. Sama nie wiem. Ale ktoś by ucierpiał, wiem to. I również wiem, że on by nie strzelił pierwszy. – W takim razie to jemu uratowałaś życie. – Tak, Phil, bo on jest niewinny. – Chcesz mi powiedzieć, że wierzysz w tę historię o Arkadiju Kurszynie? – A czemu nie? – spytała. – Ty wierzysz. Ostrzegłeś przed nim Sneada. Carrara powtórnie się jej przyjrzał. – Nie – powiedział wreszcie. – Co, nie? – Nie, nie chcę twojej dymisji i nie wysyłam cię do Lizbony. – Nawet gdybym błagała cię na kolanach? – Nie zmuszaj mnie, żebym cię zwolnił – odparł chłodno Carrara. Podszedł o krok bliżej i zniżył głos. – Mam, na Boga, nadzieję, że to nie Tom Lord popchnął cię w ramiona McGarveya i że to był twój własny pomysł. Ale skoro już tak się stało i skoro przyznałaś, że się w nim zakochałaś, to nie histeryzuj teraz. To nie wpływa korzystnie na interesy zarówno twoje jak i nasze. Nie powiedziała nic, tylko oczy jej zabłysły. – Jeżeli będziesz prawidłowo wykonywała swoją pracę, możesz wygrzebać się z tego dołka, który sama sobie wykopałaś. Ale bądź tak miła, Carley, i ogranicz swoje życie erotyczne do godzin pozasłużbowych. – Ty skurwysynu – powiedziała i dała mu w twarz, odgłos policzka zabrzmiał w wąskim korytarzu niczym strzał z pistoletu. Mikę Wood, tymczasowy szef paryskiej ekspozytury podszedł do drzwi. – Carley? Obróciła się na pięcie i pobiegła po schodach. Słychać było, jak na górze zatrzasnęły się za nią drzwi. – O co chodzi? – spytał Wood. Carrara odwrócił się w jego stronę. – Spieprzyłem to – powiedział ciężko. – Czy chce pan, żebym kogoś po nią posłał? Carrara pokręcił głową. – Sam pójdę. Zaraz wracam. – Nie, proszę pana – rzekł Wood. – Dzwoni do pana dyrektor z Langley. Przełączyłem go do pokoju obok. Carrara spojrzał na szczyt schodów. – W porządku – westchnął. – Zanim pan odbierze telefon, lepiej byłoby, gdyby pan o czymś wiedział. To jest główny punkt porannej transmisji. Dotyczy naszej placówki w Teheranie. Coś ścisnęło Carrarę w dołku. – Co tam się stało? – Wygląda na to, że nikt niczego nie wie, z wyjątkiem tego, że Dick Abbas i Szafur Naisir chyba zaginęli. Nikt nie potrafi ich odnaleźć. Ghfari zaczyna się cholernie bać. – O, Chryste – rzekł cicho Carrara. – Chcę ją widzieć tutaj, żeby nie wiem co. I rozpocznij zebranie. Zaraz wracam. Poszedł do biura obok sali konferencyjnej i podniósł słuchawkę. – Carrara – powiedział. – Już łączę – odezwała się telefonistka z centrum łączności i po chwili w słuchawce rozległ się tubalny głos dyrektora Agencji. – Phil, co się tam u diabła dzieje? Słyszałem, że McGarvey pojawił się w Paryżu i że wymknął ci się z rąk. Carrara złożył wyjątkowo dokładny raport o tym, co stało się tamtego wieczoru. – Nic na to nie mogłem poradzić, generale, bez wdawania się w strzelaninę. Mogli ucierpieć przy tam niewinni ludzie. – Gdzie on teraz jest? – W Lizbonie. Pracujemy nad tym. Ale w Teheranie powstał inny, o wiele poważniejszy problem. – Co takiego? – Zniknął mój szef placówki, Dick Abbas. Jego numer dwa też się nie zgłasza. – Dick miał nadzorować transport z Buszir. – Zgadza się. Musimy wysłać tam kogoś innego i to natychmiast. – Wykrztuś to wreszcie. – McGarvey działa na własną rękę razem z tą Argentynką. – Tak, ten skurwysyn zabił jednego z twoich ludzi! – ryknął Murphy. – Nie sądzę. Nie wiem. McGarvey jest przekonany, że za tym wszystkim stoi Arkadij Kurszyn. Powiedział, że zetknął się z nim twarzą w twarz. – Kurszyn nie żyje. – Nie jestem pewny. Powiedziałeś sam, że KGB ma związane ręce z powodu ograniczeń budżetowych. Zwłaszcza w dopływie twardej waluty. – Co chcesz mi powiedzieć? – Myślę, że Kurszyn został w to włączony i skierowany do Iranu. Myślę, że chodzi mu o złoto. Jeżeli generałowi Didience uda się ten ruch, nikt nie będzie w stanie go usunąć. Będziemy mieli do czynienia z nowym Baranowem. – Mów dalej. – Chcę wysiać McGarveya tropem Kurszyna. * * * Nienawiść narastała w umyśle McGarveya niczym potworna narośl, stwarzając wielkie niebezpieczeństwo że go zniszczy. Ale była też silną motywacją, która pchała go naprzód, bez względu na wszystko. Wybiło właśnie południe, gdy Kirk i Maria przybyli do „Lisboa Penta”, największego hotelu w Lizbonie. Podróż z Paryża zajęła im półtora dnia. Najpierw pociągiem do Madrytu, a potem całą noc wynajętym samochodem. McGarvey chciał wjechać do miasta czysty. Chciał wybrać swoje własne cele, zanim będzie za późno, zanim namierzy go czyjś celownik. – Daj mi swój paszport – polecił Marii, gdy portier zbliżał się do ich auta. Spojrzała na niego ostro, lecz wyjęła amerykański paszport, jakim posługiwała się od wyjazdu z Santiago. Figurowała w nim jako Margaret Sampson. Podała go Kirkowi, a ten włożył go do kieszeni. – Przyjechaliśmy tu po twoje złoto – powiedział. – Tyle ci obiecałem. Ale będziesz musiała postępować według moich zasad. Arkadij Kurszyn pojawi się tu wcześniej czy później, a moi ludzie mogą polować na mnie. – Co stało się w Paryżu? – spytała. Portier zatrzymał się o parę metrów i czekał z szacunkiem, aż skończą rozmowę. – Będziesz musiała bardzo uważać – odrzekł McGarvey. Pomyślał, że stracił zdolność odczuwania. Może jego siostra miała przez te wszystkie lata rację, może nie był pełnowartościowym przedstawicielem rodzaju ludzkiego. Pewnego razu w gniewie powiedziała mu, że to wszystko, co czyni człowieka dobrym, skromnym i troskliwym, umarło w nim. Zwymyślał ją, ale bolało go to, co powiedziała. I nadal boli. – Nie dbam o to – powiedziała Maria. Odwróciła wzrok. – Zrobię wszystko, co mi każesz. Ale trzymam cię za słowo – znów na niego spojrzała. – To wszystko, co mi pozostało. Carley mogła być w kłopotach, z powodu tego, co zrobiła. Ale każda kobieta, do której się zbliżył, wpadała przez niego w tarapaty. Było to nieuniknione, niczym śmierć krążącej wokół ognia ćmy. – Zarejestrujemy się pod naszymi nazwiskami i użyjemy prawdziwych paszportów. Jeden pokój. Mniejsze pole do obrony. – Znajdą nas. – Zapewne – wysiadł z samochodu, portier uśmiechnął się szeroko, gdy przechodził na drugą stronę auta, by otworzyć drzwi Marii. * * * Hotel był wielki, lecz pokoje małe. Ich znajdował się na jedenastym piętrze, z tyłu, i wychodził na oszkloną ścianę solarium. Na horyzoncie widniało lotnisko, a bliżej widać było muzeum sztuki Fundacji Gulbenkiana. Firankami kołysała przyjemna, ciepła bryza. Maria czekała na maleńkim tarasie, podczas gdy McGarvey podpisywał rachunek za dostarczone do pokoju wino. Przyniósł jej szklaneczkę. Aby uzupełnić uszczuploną garderobę, kupili sobie nieco rzeczy w Paryżu, a jeszcze więcej w Madrycie, częściowo na kartę kredytową McGarveya, który doszedł do wniosku, że zanim otrzyma rachunki, operacja będzie już dawno skończona, a częściowo za pieniądze Marii. Miała na sobie czarne spodnie i rybacki biały sweter. Bardzo gruby. Wyglądała w nim szczupło, wręcz krucho, a jej długie, ciemne włosy i oliwkowa cera ostro kontrastowały z bielą wełny. – Zapisałam cztery zapamiętane nazwiska – powiedziała. – Twoich faszystów. Spojrzała na niego. – Tak. – Czy oni są z Amt Sechster Anbau, czy też mamy tym razem do czynienia z inną grupą? A może to jest „Rada” tych dwunastu starców, o których wspominałaś w Buenos Aires? Co? Maria milczała. – Ponownie zjednoczone Niemcy, jak sądzę. Chyba tego się najbardziej obawiałaś. Mamy nie dopuścić, by ten skarb wpadł im w ręce. A może to był twój ojciec, czy raczej ojczym, ten zabójca Żydów, o którym chcesz zapomnieć? Może to jakaś układanka czy mieszanka tego wszystkiego? Może Hitler nadal żyje. Co? Czy jesteś gotowa mi to powiedzieć? Maria nie odwróciła wzroku ani nie wzdrygnęła się i nie okazała niczego po sobie, ale McGarvey mógł przysiąc, że zabolały ją te słowa. – Zaczniemy natychmiast. Dziś po południu – oznajmił. – Sprawdzimy gazety, zeznania podatkowe, akty własności. Jeśli oni żyją i są tu gdzieś w Lizbonie, ich nazwiska pojawią się na którymś z tych dokumentów. – Miałam siedem lat, gdy zostałam zgwałcona po raz pierwszy – powiedziała Maria beznamiętnym tonem. Tak jakby wygłaszała komunikat o pogodzie. – Mój ojciec, mój prawdziwy ojciec, Rolph Reiker, wyjechał prawie na tydzień. Kiedy wrócił tej nocy, przyprowadził ze sobą sześciu kolegów. Odprawili gosposię i moją nianię; zaczęli pić. Zmusili mnie, żebym podawała im wino i whisky. – Czy to wszystko byli eksfaszyści? – spytał McGarvey, chociaż nie bardzo wiedział, jakie to ma znaczenie. – W większości. Jeden z nich był generałem argentyńskiej armii, starym, siwym, brzuchatym człowiekiem. Pamiętam, że śmierdział cygarami i whisky. Byłam ubrana jedynie w koszulkę nocną, a on mi się przyglądał. Od chwili, gdy tylko weszła, inni mężczyźni spostrzegli zainteresowanie generała Marią i zaczęli sobie stroić z tego żarty. Kiedy koło nich przechodziła, jeden z nich złapał ją za koszulkę a drugi obmacywał jej pierś. – Tam nic nie ma, Juan – rzekł ktoś i wszyscy się roześmiali. Generał nie dał się tak łatwo zbyć. Lubił małe dziewczynki. – Więc mój ojciec ogłosił przetarg – mówiła dalej Maria. – Miałam dostać się dającemu najwięcej. Oczywiście, nikt inny mnie nie chciał, byłam dopiero dzieckiem, ale wszyscy wiedzieli, że generał mnie pragnie, więc chcieli zabawić się nieco jego kosztem. Kiedy licytacja doszła do pewnego poziomu, ojciec polecił się jej rozebrać i stanąć przed mężczyznami. – Grubas zaczął się oblizywać – ciągnęła Maria. – Kazał mi się powoli obracać. Raz, potem drugi i trzeci. Podwoił stawkę. I wygrał. Maria wreszcie odwróciła wzrok i spojrzała ponad skąpanymi w słońcu dachami domów. Unosiła się nad nimi leciutka mgiełka, pachniało herbatą. – Ojciec powiedział mi, że jeżeli zrobię wszystko, czego zażąda ode mnie generał, zostanę nagrodzona. W przeciwnym razie będę ukarana. Zamknie mnie w małym pokoiku w piwnicy. Jej ramiona nieznacznie drgnęły. – W piwnicy były szczury. Nienawidzę szczurów. Bałam się ich i ciemności bardziej niż tego grubasa. – Twój ojciec wykorzystywał cię również potem – powiedział McGarvey. – Tak. Oczywiście, po paru latach, gdy rozwinęłam się, wymagania były coraz większe. Początkowo sypiał ze mną ojciec. Trzykrotnie zaszłam w ciążę, nim skończyłam szesnaście lat. Moja ostatnia skrobanka pozbawiła mnie możliwości rodzenia dzieci. – Współczuję – rzekł szczerze McGarvey. Stopniowo zaczynał ją rozumieć. – Tak więc od tej pory mam nie tylko bezpłodne ciało, ale również wyjałowiony umysł. Interesuje mnie jedynie złoto. Mój dziadek przypłynął okrętem podwodnym z Niemiec, a mój ojciec z zemsty zabił majora Roebhnga. Również i z powodu złota. Mówił wciąż o tym przez te wszystkie lata. Pamiętam to, odkąd byłam małą dziewczynką. To było marzenie mojego ojca. Ale obawiał się innej grupy, która również chciała mieć złoto. Mówił, że nie cofną się przed niczym, żeby je zdobyć. – Kim byli? – Nie wiem. Nie wiem, skąd mój ojciec o tym wiedział, ale byli to zapewne ci sami ludzie, o których mówił doktor Hesse. Ci, którzy popełnili te wszystkie morderstwa. – I co się stało? Kiedy miałam szesnaście lat, przyszedł do mnie pijany ojciec, chcąc się ze mną przespać. Ale ja nie mogłam już tak dłużej, więc go zabiłam. – A co z twoim ojczymem, Schimmerem? – Nie był moim ojczymem, choć tak mówiłam ludziom – odparła Maria. – Był moim mężem. To jeden z przyjaciół mojego ojca. Wyszłam za niego mając siedemnaście lat, a w dwa lata później go otrułam. – Miał pieniądze. – I stosunki. Odkąd zaczęłam szukać złota, ci starzy umierali jeden po drugim. – Czy ich zabiłaś? – Nie. – Nawet grubego generała? Pokręciła głową. – Nie żył już wtedy. Umarł w łóżku, śpiąc obok żony, jako szanowany obywatel Argentyny. McGarvey zastanowił się nad tym, co usłyszał. Nie sądził, by ta historia była zmyślona. I zrozumiał, czemu Maria musiała zrobić pewne rzeczy. – A co ze złotem? Co stanie się, jak juz je znajdziesz? – Nie wiem, Kirk – przyznała. – Nigdy nie wybiegałam myślą tak daleko. Ale wiem jedno, wszystkich przeraża myśl o tym. Myślę, że kiedy wreszcie znajdę złoto, dowiem się, dlaczego wzbudza takie przerażenie, i będę wiedziała, co należy zrobić. – Więc zacznijmy natychmiast – powiedział McGarvey. – Teraz muszę odpocząć – rzekła Maria. – Zaczniemy jutro. 37 – Czy nie zauważyliście niczego od chwili, gdy Szafur Naisir wszedł dziś rano do budynku? – spytał kapitan Hussain Peshadi przez otwarte okno swego samochodu. Funkcjonariusz tkwiący za kierownicą szarego Morrisa pokręcił głową. – W chwili gdy Naisir wchodził, wyszła z domu jakaś stara kobieta. A teraz mnóstwo obcokrajowców wróciło z pracy. Było parę minut po szóstej. Od gór ciągnął zimny wiatr. – Richard Abbas nie opuszczał od wczoraj swojego mieszkania? – zapytał Peshadi, nie mogąc uwierzyć w to, co mówił mu ten idiota. W młodości Peshadi przechodził dziewięciomiesięczne przeszkolenie w Scotland Yardzie. Nauczył się tam nie tylko policyjnej procedury, ale wyniósł stamtąd również życiowy cynizm, który kultywują wszyscy policjanci. Jak dotąd nic go nie złagodziło. – Zgadza się, kapitanie. – A potem rano pojawił się Szafur Naisir i nadal przebywa wewnątrz. – Tak jest – odparł z samozadowoleniem kierowca. – Jak pan widzi, jego auto stoi dokładnie tam, gdzie je zaparkował. – Czy ci zasrańcy, których zluzowałeś, powiedzieli ci, że Abbas nie opuszczał swojego mieszkania, ani nikt inny stamtąd nie wychodził? Nie widzieli niczego innego? Byli tak samo ślepi, jak wy? Wywiadowca zbladł. Jego towarzysz, siedzący po stronie pasażera, próbował coś powiedzieć, ale Peshadi przerwał mu brutalnie. – Nie myślicie przypadkiem, że jest w tym coś dziwnego? Nie weszliście nawet do budynku, żeby na własne oczy sprawdzić, czy Abbas i Naisir są tam jeszcze? – Nie, proszę pana – odparł przerażony kierowca. – Na Allacha, jeśli ich tam nie ma, pourywam wam jaja – powiedział przez zęby Peshadi. Wysiadł z samochodu i wyciągnął pistolet. – Obstawić tylne wyjście – polecił. – Jeśli coś się poruszy, strzelać. Wrócił do swego kierowcy, sierżanta Mohammeda Turika. – Uważaj na główne wejście. Jeżeli nie wrócę w ciągu pięciu minut, wezwij posiłki. Peshadi był drobnym, żylastym mężczyzną o mięśniach jak postronki. Przez pewien czas grał w Anglii w rugby i wielu przeciwników, którzy nie docenili jego siły, lądowało bezwładnie na ziemi. Po tym, jak jeden z graczy wylądował w szpitalu, usunięto go z drużyny za nadmierną brutalność i odtąd właśnie zaczęła w nim kiełkować nienawiść do zachodniej cywilizacji. Winda nie działała, wszedł więc na piąte piętro piechotą. Budynek był przesiąknięty wonią smażonego mięsa, a na trzecim piętrze kapitan zwietrzył bez wątpienia zapach alkoholu. Rozsądek podpowiadał mu, że życie bez handlu międzynarodowego byłoby niemożliwe. Ale wciąż robiło mu się niedobrze na myśl, co Zachód zrobił i nadal robi z jego ojczyzną. On sam był paskudnie skażony przez kontakt z nimi. Walczył z tym codziennie przez całe swoje życie. Na piątym piętrze zawahał się przez chwilę i pozostając za rogiem w mroku, badał korytarz. Nic się nie działo, ale słyszał muzykę i śmiech. Zwykle odgłosy... zachodnie. Peshadi wypadł na korytarz ściskając pistolet w ręku, i poszedł prosto do drzwi mieszkania Abbasa. Przyłożył do nich ucho. Z wewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Cofnął się i zastukał kolbą pistoletu. Prawie natychmiast ucichła muzyka w jednym z sąsiednich mieszkań. Otworzyły się drzwi i wychylił przez nie głowę jakiś mężczyzna. – Wracaj! – warknął po angielsku Peshadi i tamten zniknął, zatrzaskując za sobą drzwi. Peshadi ponownie walnął kolbą w drzwi. Na piątym piętrze zapadła nagle cisza. Zarepetował pistolet i strzelił trzykrotnie w zamek, rozwalając wokół niego drzewo, a drzwi, trzymając się jedynie na drzazgach, uchyliły się o parę centymetrów. Peshadi otworzył je kopnięciem i odsunął się z domniemanej linii strzału, trzymając pistolet wycelowany w głąb mieszkania. Naisir leżał na plecach zaraz za wejściem do salonu. Można było go rozpoznać, chociaż został trafiony z bliskiej odległości w twarz. Kula przeszyła mu głowę tuż pod lewym okiem. Długie pasy z podartego prześcieradła leżały zmięte obok krzesła, oddalonego o piętnaście centymetrów od ściany. Przewód elektryczny ze zdartą z jednego końca izolacją wił się w stronę przedłużacza wetkniętego w gniazdko za krzesłem. Czuć było odór odchodów i czegoś jeszcze. Czegoś bardzo dziwnego. Ale i ten zapach pamiętał Peshadi sprzed lat. Ostry, niemal drażniący. Klej. Płynny cement. * * * W ciągu godziny przybyła do mieszkania ekipa Wydziału Zabójstw pod dowództwem sierżanta Turika. Jej członkowie byli szkoleni w większości na Zachodzie. Pozostali przesłuchiwali wszystkich w gmachu, a do Compagnie Generał de Picarde została skierowana ekipa, mająca ustalić, czy coś nie odbiega od normy. Peshadi siedział w samochodzie i rozmawiał przez radio ze swoim biurem. – Posłuchaj, kapitanie – warknął jego bezpośredni przełożony, pułkownik Seyed Bakhtir – chcę, żeby tego człowieka znaleziono w przeciągu dwunastu godzin. Ma pan zrobić wszystko, by to zostało wykonane. Dam panu wszystko, czego pan zażąda. Ale pod żadnym pozorem, absolutnie pod żadnym, słyszy mnie pan, temu człowiekowi nie wolno opuścić Iranu. Czy to jasne? – Tak jest. Ale czy mogę spytać, dlaczego jest on tak bardzo ważny? – Nie może pan – powiedział pułkownik. – Ale jest ważny. Bardzo ważny dla Iranu. Dla naszego interesu narodowego. – Tak jest. – Znajdź go, Peshadi – rozkazał pułkownik. – Ty i twoi ludzie poniesiecie konsekwencje w razie niepowodzenia. Znajdź go. Peshadi odłożył słuchawkę na widełki i wrócił do mieszkania Abbasa. Było już późno, dobrze po dziesiątej. Technicy uruchomili windę i włączyli światło na klatce schodowej. Ktoś najwyraźniej dokonał sabotażu. Wydarzyło się tu mnóstwo rzeczy, których Peshadi nie rozumiał. Abbas zniknął, chociaż jego samochód stał zaparkowany za domem. Jego numer dwa, Szafur Naisir nie żył. Zabity strzałem w głowę z broni średniego kalibru. Miał przy sobie pistolet, a więc najwyraźniej spodziewał się, że wkracza w niebezpieczną sytuację. Ktoś był przywiązany do krzesła i torturowany prądem. Na siedzeniu krzesła znaleziono nieco krwi i ślady ekskrementów, co wskazywałoby, że ofiara nie tylko straszliwe cierpiała, ale była również naga. Dziwna sprawa, pomyślał sobie Peshadi jadąc windą. Instrukcje pułkownika Bakhtira powodowały, że była jeszcze dziwniejsza. Na piątym piętrze spotkał sierżanta Tunka. Sierżant był olbrzymim mężczyzną, jak na Irańczyka, o potężnej piersi i byczym karku. – Właśnie miałem zejść po pana. – Jest coś nowego? – Odkryliśmy niewątpliwie szpiegowskie gniazdo. Nie ma co do tego dwóch zdań. Wszyscy pozostali w mieście muszą być aresztowani, zanim narobią kolejnych szkód. Wielkie szare oczy sierżanta lśniły. Kochał swoją pracę i podziwiał Peshadiego, chociaż nie pałał szczególną nienawiścią do Europejczyków. – Co takiego? – Po pierwsze radiotelefon, który znaleziono przy ciele Naisira, nie jest zwykłym tego typu urządzeniem. To sprzęt do łączności satelitarnej. Z amerykańskim satelitą szpiegowskim. Mógł przez to rozmawiać „z Waszyngtonem. Potwierdziły się podejrzenia Peshadiego. Abbas, podobnie jak i wszyscy w firmie komputerowej pracowali dla CIA. – I co jeszcze? – Automatyczna sekretarka. Była zaprogramowana tak, by przekonać podsłuchujących telefon Abbasa, że jest w domu chory. Nagrał na niej jednostronną rozmowę z pauzami na odpowiednie pytania. Jego wspólnik miał zadzwonić do niego i odbyć z nim małą pogawędkę. Myślelibyśmy, że cały czas tu jest, podczas gdy w rzeczywistości nie byłoby go. – To cwany skurwysyn – powiedział Peshadi. – Owszem – rzekł sierżant Turik. – Tylko gdzie on teraz jest? 38 McGarvey stał naprzeciwko ambasady USA po drugiej stronie ulicy, obserwując główne i boczne wejście. Był wczesny wieczór, o szóstej skończyło się urzędowanie. Przychodząc tutaj, Kirk miał nadzieję dostrzec kogoś znajomego. Jakiegoś starego kumpla z Firmy. Kogoś, z kim mógłby nawiązać kontakt. Jeśli chciał wraz z Marią mieć realną szansę na odnalezienie któregoś z czterech Niemców, których nazwiska zdaniem Marii figurowały w notesie Roeblinga, potrzebowali pomocy kogoś miejscowego. Czterdzieści sześć lat to szmat czasu, a od końca wojny zaszło tyle zmian, że mało co w Europie przypominało tamte lata. Według wszelkiego prawdopodobieństwa ci starzy ludzie już nie żyli, a złoto albo dawno zniknęło, albo nikt już nie wiedział, gdzie jest ukryte. W dodatku McGarvey czuł, że jeśli Kurszyn pojawi się w Lizbonie, a nie miał wątpliwości, że stanie się to wcześniej czy później, może zaatakować ambasadę. Być może miała być to przynęta, służąca do wywabienia McGarveya z kryjówki i odizolowania go od własnych ludzi. McGarvey pragnął ostatecznej rozprawy. Ale nie chciał, by ktoś przez to ucierpiał. Nie tym razem. Nie dostrzegł nikogo znajomego. Również ruch w ambasadzie nie był bardziej ożywiony niż w sytuacji alarmu. Nic nie wskazywało na to, by strzeżono głównego i bocznego wejścia. Albo stopień zagrożenia oceniony został jako bardzo niski, albo Carrara zlekceważył jego ostrzeżenia i niczego nie przedsięwzięto. To było przygnębiające. Znad wody ciągnął zimny wiatr. McGarvey wsunął dłonie do kieszeni i poszedł z powrotem do hotelu. Meldując się tak ostentacyjnie w największym hotelu Lizbony, tak blisko od ambasady, ułatwiał wszystkim zainteresowanym robotę. Doszedł do wniosku, że rano wraz z Marią rozpocznie poszukiwania złota i postara się rozwikłać wszystkie otaczające go tajemnice. Kurszyn przybędzie do Lizbony. Musi. Kiedy wrócił do ich pokoju, Maria siedziała na środku łóżka i oglądała telewizję. Zgasiła światło, a w bladej poświacie płynącej z ekranu jej cera wydawała się kredowo biała. – Gdzie byłeś? – spytała. – W ambasadzie. Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Oprócz zwykłego ruchu nie działo się nic. Z tego miejsca nie mógł dostrzec frontu ambasady. – Czy powiedziałeś im, że tu jesteśmy? – Nie. – Ale znajdą nas prędzej czy później. Włączy się Interpol, gdy tylko miejscowa policja przejrzy hotelowe karty rejestracyjne i porówna je z listami gończymi. Maria przebrała się w dżinsy i luźną różową bluzkę. Po opowiedzeniu mu o swej przeszłości zamknęła się w sobie. Kiedy wychodził, leżała na łóżku twarzą do ściany. Teraz wyglądało na to, że przyszła trochę do siebie. Zastanawiał się nad tym, ile z tego, co mu opowiedziała, było prawdą. Skąd wiedziała tyle o policyjnym rzemiośle i procedurze postępowania? – Czy zamierzasz pozwolić, by władze nas aresztowały? – spytała. – A może sądzisz, że Rosjanin pojawi się przed nimi? Przybywał tu otwarcie, wystawiał ją więc na niebezpieczeństwo. Ale ona najwyraźniej przywykła do ryzyka. Czy to z powodu jej przeszłości? A może z jakiegoś innego? – Podejrzewam, że nie mogę nic powiedzieć. Ocaliłeś mi życie w Paryżu, a potem znów w Argentynie. Więc jestem ci winna pomoc. Ale nie wyobrażasz sobie, jakie dla mnie ważne. Pracowałam nad tym przez całe życie. Przelano mnóstwo krwi. Chcę z tym wreszcie skończyć. Obserwował jej wargi, kiedy mówiła. Były pełne i zmysłowo wilgotne. Twarz Marii otaczały kosmyki ciemnych długich włosów, które wysunęły się spod szpilek. – To stało się częścią mojego życia. Nie wyobrażam sobie innego życia. To tak, jakbym była uwięziona przez te wszystkie lata – pokręciła głową. – Nie pamiętam, żebym była kiedykolwiek naprawdę szczęśliwa, może jedynie wtedy, kiedy byłam bardzo mała i nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, mogłam żyć spokojnie. – Może nie masz przed sobą żadnej przyszłości. Może pozostała ci jedynie przeszłość. Spojrzała na niego. – Mówisz mi bardzo okrutne rzeczy. – Może powinnaś zostawić to wszystko. Powiedzieć sobie, do diabła z tym. Zacząć żyć własnym życiem. Mieć męża. Dzieci. – Mówiłam ci, że nie mogę mieć dzieci. – To zaadoptuj. Dawaj, zamiast brać. Maria znów pokręciła głową. – Nie sądzę. Mówiłam ci, że wszystko we mnie umarło, nie tylko ciało. – Nie wierzę w to – rzekł uprzejmie McGarvey. Ktoś zastukał do drzwi. Maria cofnęła się, McGarvey gestem nakazał jej milczenie. Wyjął pistolet i odsunął się z linii strzału. – Kirk, jesteś tam? – zawołał z korytarza kobiecy głos. McGarvey poznał go. Należał do Carley. – Jesteś sama? – spytał. – Tak. Muszę z tobą porozmawiać. Wpuść mnie. – W porządku – uspokoił Marię. Włożył pistolet do kabury, odryglował zamek i otworzył drzwi. Carley, ubrana w botki i czerwony płaszcz, uśmiechała się niepewnie. – Cześć – powiedziała. – Czy jesteś czysta? – spytał McGarvey, spoglądając ponad jej głową w głąb korytarza. – Tak. – Kogo się spodziewasz? McGarvey spojrzał na nią. – Wiesz. – Nie tutaj, Kirk. On jest w Iranie. Po to właśnie przyszłam. Phil potrzebuje twojej pomocy, a generał to zatwierdził. McGarvey cofnął się i wpuścił ją do środka. Zatrzymała się gwałtownie, kiedy zobaczyła Marię siedzącą na łóżku. McGarvey zamknął drzwi. – Znacie się, jak sądzę. – Maria Schimmer – rzekła Carley. Maria była zmieszana przez chwilę, ale potem sobie przypomniała. – To pani była w ambasadzie w Paryżu po eksplozji. – Jest parę osób, które chciałaby zamienić z panią kilka słów. – Czy dlatego tu pani jest? – spytała prowokująco Maria. Carley popatrzyła na nią przez dłuższą chwilę i zwróciła się w stronę McGarveya. – Odpraw ją. Musimy porozmawiać. – Skąd wiesz, że on jest w Iranie? – zapytał McGarvey. – I co tam robi? – Nie mogę mówić o tym w jej obecności, Kirk. Nie obchodzi mnie, czy wy razem... Mam rozkazy. Maria wstała z łóżka i, ociągając się, przeszła do łazienki. Zanim zamknęła za sobą drzwi, obrzuciła Carley badawczym spojrzeniem. – Jest bardzo piękna – rzekła Carley. McGarvey nie odpowiedział. – Przynoszę ci wiadomość od Phila. To bardzo ważne. – Jak mnie znalazłaś? Carley uśmiechnęła się kwaśno. – Czyżbyś nie chciał, żeby ktoś cię znalazł? McGarvey skinął głową. – Dlaczego Phil sądzi, że Kurszyn jest w Iranie? Ten człowiek wie, gdzie ja jestem. Przyjdzie po mnie. – Szef naszej placówki w Teheranie, Dick Abbas, i jego numer drugi zniknęli. Abbas pracował dla nas nad bardzo delikatnym zadaniem. Chodzi o transport złota, mnóstwa złota z Nowego Jorku do Teheranu przez port Buszir. – Ile złota? – spytał McGarvey. – Jest warte ponad miliard dolarów. Więcej niż może znajdować się na pokładzie okrętu podwodnego z czasów drugiej wojny światowej, czyli tego, czego wspólnie z nią szukasz. – I Phil uważa, że generał Didienko wyciągnął Kurszyna z Argentyny, żeby posłać go po ten irański transport? – Kirk, to ma sens. Tuż obok jest Związek Radziecki. Abbas miał nadzorować transport podczas przewozu lądem do Teheranu. Chodziły słuchy, że chce go zagarnąć armia. Miał go pilnować. – Abbas zniknął, a Kurszyn może zwalić winę na nas. Irańczycy uwierzą w to z rozkoszą. – Właśnie – rzekła Carley. – Czy zrobisz to? McGarvey zerknął na drzwi od łazienki. – A co z nią? – Masz nasze słowo, że zostawimy ją w spokoju. – Szuka jej Interpol. – Zajmiemy się tym. Powinna pójść do ambasady. – Nie. – Zrobisz to? – Co ze wsparciem w Iranie? Nie wiem, jak się poruszać po kraju. – Numer trzy, Bijan Ghfari. – A co z SAVAK? – Obserwują naszych ludzi niczym sępy. Właśnie dlatego Phil chce cię tam wysłać. Nie znają cię. – A oprócz tego mam coś do Kurszyna. – Znasz jego metody lepiej niż ktokolwiek inny – powiedziała Carley. – Pomożesz nam? McGarvey nie musiał się nad tym zastanawiać. – Zaczekaj na mnie w ambasadzie. – Teraz – nalegała Carley, ale Kirk pokręcił głową. – Przyjdę tak szybko, jak będę mógł. Ale musisz dać mi trochę czasu. I załatwić nam transport. – Mam samolot czekający na nas na lotnisku. – Będę za chwilę, Carley. – Kiedy? – Wkrótce. Popatrzyła na drzwi do łazienki i zacisnęła zęby. Potem odwróciła się na pięcie i wyszła. McGarvey stał w drzwiach patrząc, jak idzie do windy. Nie obejrzała się. Kiedy wrócił do pokoju, Maria stała w drzwiach łazienki. – A więc odchodzisz tak po prostu – powiedziała. – No to idź. – Podsłuchiwałaś. – Oczywiście. – Kiedy skończę w Iranie, wrócę. Pokręciła głową. – Obiecuję ci. Wrócę. – Jeżeli twój Rosjanin cię nie zabije. Jeżeli nie złapią cię Irańczycy. Jeśli w końcu nie zdradzą cię twoi ludzie. Widziałam takie rzeczy już przedtem. Amerykanie mają swój wkład w wymyślaniu brudnych sztuczek. Przeszłość skaziła jej urodę, pomyślał McGarvey. Podobnie jak ambicja zniszczyła Carley. Pod wieloma względami te kobiety były do siebie podobne, z tym że Maria pomimo swej pozornej odporności była wrażliwa. Jej pragnienia były tak oczywiste, że stały się dla niego jasne od momentu, kiedy odkopał ją z gruzów amerykańskiej ambasady w Paryżu. – Wrócę – powiedział miękko. Weszła w głąb pokoju i zdjęła bluzkę, a potem ściągnęła dżinsy. Pod spodem była naga. – Powiedziałem ci już przedtem, że nie musisz tego robić – rzekł McGarvey. Nie mógł oderwać od niej oczu. Była piękna. Jeśli okaleczyła ją okropna przeszłość, nie było tego po niej widać. – Robię to dla siebie – odparła. – Tym razem będę samolubna. W świetle płynącym z ekranu telewizyjnego jej ciało wyglądało jak wyrzeźbione w marmurze, lecz McGarvey czuł bijący od niej żar. Gdy wreszcie podszedł do niej i wziął ją w ramiona, poczuł bicie jej serca. Wszedł w nią bez gry wstępnej, a ona uniosła w górę nogi, wciągając go głęboko w siebie i przywarła do niego tak mocno, że mógł wyczuć każdą komórką swego ciała jej pragnienie. 39 – Kiedy „City of Tallahassee” zawinie do Busziru? – spytał prezydent. – Czy jest jeszcze czas, by go zawrócić? Wydarzenia ostatnich dwunastu godzin były wystarczająco oszałamiające, pomyślał Dyrektor CIA, Ronald Murphy, a jeśli dodać do tego Arkadija Kurszyna, sytuacja przeistaczała się w pełnowymiarową katastrofę. Murphy uczestniczył w spotkaniu z prezydentem, odbywającym się w Gabinecie Owalnym. Oprócz niego obecni byli doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Emerson Haines i szef Operacji Morskich, Maurice Stans. – Przybędzie do portu w ciągu dwóch najbliższych godzin – powiedział Murphy. – Ale od chwili wejścia na wody Zatoki Perskiej „City of Tallahassee” znajduje się pod ochroną floty irańskiej. Nie sądzę, by zawrócenie statku dało coś prócz pogorszenia sytuacji. – A poza tym, panie prezydencie, nie ma naszych sił w tym rejonie – zauważył admirał Stans. Miał wysuniętą szczękę, nadającą mu wygląd buldoga. – Najbliższy okręt zdolny do wykonania tego zadania znajduje się o dwanaście godzin na południe. – A co z morskimi siłami powietrznymi? Czy nie moglibyśmy w ciągu dwóch godzin wysłać nad statek kilka myśliwców, które zmuszą go do zatrzymania się? – Owszem, moglibyśmy. Ale proszę zastanowić się nad konsekwencjami – odparł Haines. – Tak, myślałem nad konsekwencjami – zwrócił się do niego chłodno prezydent. – Ale jak sądzisz, co się stanie, jeśli transport złota zostanie porwany? Cały region zwróci się przeciwko nam. Nie możemy sobie na to teraz pozwolić. – Nie przypuszczam, żeby to stało się na morzu – powiedział admirał. – Nasze źródła donoszą, że w pobliżu nie ma żadnej jednostki zdolnej do przeprowadzenia ataku. Złoto dotrze bezpiecznie do Busziru. – A na terytorium irańskim to będzie już ich problem – rzekł Haines. – My ze swej strony dotrzymaliśmy umowy, dostarczając złoto do wyznaczonego przez nich miejsca, wybranym przez nich środkiem transportu. Czego jeszcze można od nas chcieć? Prezydent zwrócił się do Murphy’ego. – Generale? – Obawiam się, że to nie jest takie proste, panie prezydencie – odezwał się Dyrektor CIA. – O co chodzi. – Arkadij Kurszyn. Mamy podstawy sądzić, że jest w Iranie. – Czy znam to nazwisko? – Pozwolę sobie przypomnieć, panie prezydencie, Kurszyn był tym Rosjaninem, który porwał jeden z naszych atomowych okrętów podwodnych i omal nie wystrzelił pocisku balistycznego w kierunku Izraela. – Dwa lata temu – rzekł prezydent, przypominając sobie ten incydent. – Został zabity. – Nigdy nie znaleziono jego ciała. Możliwe, że znowu działa, tym razem pracuje dla generała Wasilija Didienki, z ósmego wydziału KGB. Specjaliści od brudnych sztuczek. – Stara banda Baranowa. – Owszem, niektórzy z nich, panie prezydencie. – Proszę dalej – powiedział ponuro prezydent. – Zniknął szef naszej ekspozytury w Teheranie. Jego zadaniem było nadzorowanie transportu złota z Busziru do Teheranu, ponieważ krążyły plotki, że chce je przechwycić armia. Dick miał go pilnować. – Wciąż nie uważam tego za nasz problem... – zaczął Haines, lecz Murphy przerwał mu. – Naszego człowieka numer dwa w Teheranie znaleziono z przestrzeloną głową w mieszkaniu Dicka Abbasa. Zabity miał przy sobie pistolet i podręczny nadajnik dostrojony do częstotliwości naszych satelitów. – Chryste – jęknął głośno Haines. – SAVAK to znalazł? Wiedzą, że działamy na ich terenie z takim sprzętem łącznościowym? – Tom, pozwól, by generał skończył to, co ma do powiedzenia – powiedział prezydent. – Odpowiadając na twoje pytanie, Tom: tak, oni wiedzą. I tu jest sedno sprawy. Jeśli cokolwiek stanie się ze złotem pomiędzy Buszirem a Teheranem, oskarżone będą Stany Zjednoczone. Znajdziemy się w trudnej sytuacji. – Nie będą mieli wątpliwości – rzekł z rozwagą prezydent. – Mówiłeś, że za tym stoją Rosjanie? – spytał Haines. – Uważamy to za możliwe – odparł Murphy. – Mówimy o ponad stu tonach złota, generale. To olbrzymi ładunek do przewiezienia przez jednego człowieka – Haines zwrócił się do prezydenta. – Wiemy z pewnością, że dowódca Południowego Okręgu Radzieckich Sił Lotniczych, Jewgienij Zirkowskij jest człowiekiem umiarkowanych poglądów. To jeden z ludzi Gorbaczowa. Nie wda się w tego typu operację. – Zakładając, że takie uderzenie zaangażuje jednostki lotnictwa – powiedział prezydent. – Nie będą mieli czasu na przetransportowanie złota za radziecką granicę – podkreślił Murphy. – Ani nawet na wycofanie się. Nie, oni przybędą drogą powietrzną z amerykańskim oznakowaniem na samolotach. – Zirkowskij nigdy nie pójdzie na takie ryzyko – upierał się Haines. – Didienko ma swoje własne lotnictwo. Czy wiedzieliście o tym? spytał Murphy. Zapadła cisza. – Głównie w przygranicznych jednostkach KGB. Didienko gromadził te samoloty przez ostatni rok. Teraz może nimi dysponować. – Czy są jakieś dowody na to, że te tak zwane „siły powietrzne” został skierowane do tego obszaru? – spytał sceptycznie Haines. – Nie może kierować taką operacją z Moskwy. – Azerbejdżan – rzekł cicho Murphy. – Gorbaczow ma tam pełne ręce roboty – powiedział prezydent, pojmując doskonale, do czego zmierza Murphy. – Tym razem wysłał KGB do uspokojenia zamieszek na granicy. Włączył w to przypuszczalnie wsparcie lotnicze. – Właśnie tak – stwierdził Murphy. – Ale po co podejmowaliby takie ryzyko? – zapytał prezydent. – Jeśli im się nie uda, reperkusje będą straszne. To może zniweczyć wszystko, co usiłuje zrobić Gorbaczow. Przegra na całej linii. – Tu chodzi o KGB – wyjaśnił Murphy. – Potrzebują twardej waluty na utrzymanie swoich zagranicznych rezydentur. To jasne, że Didienko pasuje do tej roboty. Wysłał Kurszyna do Iranu, żeby porwać złoto i zrzucić winę na nas. – A co z Abbasem? – spytał Haines. – Jego ciało będzie dowodem na udział Stanów Zjednoczonych w porwaniu złota. Najpierw wysłaliśmy im złoto, a potem odebraliśmy je. – Musimy ich ostrzec – powiedział Haines, na co Murphy pokręcił głową. – Nie sądzę, żeby rząd irański nam uwierzył. Byłby to kolejny gwóźdź do naszej trumny. – Czy wciąż mamy jakichś naszych ludzi w tym kraju? – pytał Haines. – Tak. – Skontaktuj się z nimi. – Przez ten nadajnik? – Skoro nie ma innego wyjścia, to tak. Irańczycy, mając nawet jedno takie urządzenie, nie są w stanie nasłuchiwać bez przerwy i na wszystkich częstotliwościach, czyż nie? – Nie wiem. To może być ryzykowne. W końcu sytuacja jest niemal zapalna. – Zgadzam się – rzekł prezydent. – Co proponujesz? – Zgasić ogień ogniem – odparł Dyrektor CIA. – Wysłać zabójcę, który powstrzyma zabójcę. W tej chwili Kirk McGarvey znajduje się w drodze do Teheranu. Zna Kurszyna lepiej niż ktokolwiek i ma z nim własne porachunki. – Niech Bóg ma nas w swej opiece, jeśli wpadnie w ręce Irańczyków – rzekł Haines. – Wygląda na to, że nie mamy specjalnego wyboru – powiedział prezydent. – Ale zgadzam się z tobą, Tom: niech Bóg ma nas w swej opiece. 40 Pustynny wiatr gnał przed sobą tumany kurzu przez stolicę Egiptu, kiedy Airbus włoskich linii lotniczych z Rzymu wylądował na lotnisku Alamaza, położonym na zachodnim krańcu miasta. Samolot podkołował pod główny budynek dworca. W promieniach zachodzącego słońca rękaw rzucał długi cień. Na tarasie widokowym zgromadziło się wielu ludzi. Wszyscy byli Arabami. Wysoki, nieprawdopodobnie chudy Egipcjanin czekał nieopodal stanowiska kontroli celnej, aż McGarvey otrzyma stempel w paszporcie, odbierze swoją torbę i dopiero wówczas podszedł do niego. – Kirk McGarvey. – Nazywam się Anwar Jaziraf. Jestem do pańskich usług. Nikt nie podążał za nimi, nikt z tłumu wypełniającego dworzec lotniczy nie zwracał na nich uwagi. Nie było żadnych podstaw, by sądzić, że znajdują się tu ich przeciwnicy. Na razie całą swą uwagę skupili na wschodzie. – Kiedy odlatuje mój samolot do Teheranu? – spytał McGarvey. – Za niecałe trzy godziny, więc jak pan widzi, musimy się pospieszyć, jeżeli mam pana odpowiednio przygotować – odparł Jaziraf. – Proszę za mną. Odwrócił się i ruszył długim krokiem. McGarvey pospieszył za nim. – Potrzebuję dokumentów. – Zajęto się już nimi w trakcie naszej rozmowy. Oczywiście, będzie pan Francuzem. Oczekują tam pana. – Dokąd się teraz udajemy? – Mamy bezpieczne mieszkanie niedaleko lotniska. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy marnować czasu na dojazdy. O tej porze w Kairze są nieprawdopodobne korki. Tak jest zresztą przez cały czas – dodał, uśmiechając się lekko z własnego dowcipu. – Czy to mieszkanie jest bezpieczne? – O, tak, nawet bardzo bezpieczne. Przez tę noc. Samochodem Jazirafa okazał się hałaśliwy i poobijany, sędziwy Morris Minor, który sprawiał wrażenie, że za chwilę wybuchnie, a przynajmniej rozpadnie się na kawałki na środku drogi. Egipcjanin prowadził bardzo szybko, wręcz brawurowo, trzymając kierownicę jedną ręką, a drugą, wystawioną przez okno gestykulował, pokazując zabytki starożytnego Egiptu przemieszane ze slumsami współczesnego Kairu. Bezpieczne mieszkanie znajdowało się w nowoczesnym bloku naprzeciwko baraków armii egipskiej, usytuowanych dokładnie po drugiej stronie drogi. Kiedy wjeżdżali na parking, z koszar wytoczyła się z rykiem kolumna krytych brezentem ciężarówek poprzedzona przez trzy dżipy, i pomknęła w stronę miasta. – Och, proszę się nimi nie przejmować. To tylko Brygada Sadata. Oddział szybkiego reagowania armii. Pułkownik, który nią dowodzi, kocha się w pokazach, więc odbywają swoje maleńkie manewry w mieście o różnych porach dnia i nocy. Nie są nawet źli, chociaż w warunkach bojowych większość z nich prawdopodobnie pozabijałaby się nawzajem. Wewnątrz budynku wjechali windą na szesnaste piętro. Kiedy drzwi rozsunęły się, Jaziraf gestem polecił McGarveyowi pozostać z tyłu i sprawdził korytarz. – Czysto – powiedział. McGarvey poszedł za nim do mieszkania. Jaziraf był zastępcą kierownika placówki CIA w Kairze. Postanowiono, że McGarvey powinien być izolowany od miejscowej ekspozytury na wypadek, gdyby lokal lub McGarvey zostali spaleni. Jaziraf był bardzo dobry, ale przecież do zastąpienia. Takie jest prawo dżungli. Zapukał do drzwi opatrzonych numerem 1607. Niemal natychmiast otworzyły się i w progu stanął wielki, umięśniony mężczyzna o grubym karku i rumianej cerze. – Bob Wills – przedstawił się. – Langley. – Podali sobie z McGarveyem ręce. – Czy miałeś jakieś kłopoty po drodze? – Nie mogę ręczyć za Lizbonę, ale Rzym opuściłem bez ogona. – Dobrze – rzekł Wills. Jaziraf podszedł do okna. – Jesteśmy czyści – powiedział odwracając się Egipcjanin. – Napijecie się czegoś? – Kawy – odparł Wills. – Koniaku? – spytał McGarvey. Wills zachichotał. – Jesteś mi winien pięć papierów – zwrócił się do Jazifara. – Widzę, że moje obyczaje stają się znane – powiedział McGarvey. Postawił torbę i zdjął marynarkę. – Po drodze przejrzałem twoją teczkę. Wykonałeś nieprawdopodobnie dobrą robotę. Ale to będzie trudne jak cholera. Problem w tym, że nie mamy wystarczająco dużo czasu, by to wszystko razem poukładać. Obawiam się, że na miejscu będziesz musiał improwizować. – Czy przysłał cię Phil Carrara? – Właściwie to nie – odparł Wills. – Pracuję dla Mikę Orecka. Biuro Badań Ekonomicznych. – Wywiad. – Zgadza się – powiedział Wills. – W tej sprawie współpracujemy z Operacyjnym. Placówka w Teheranie miała wypatrywać czarnych charakterów i zagwizdać, gdyby się pojawili. – Czy są jakieś najświeższe wieści od Abbasa lub Naisira? Jaziraf wrócił, niosąc kawę i koniak. – Numer dwa nie żyje – oznajmił. – Strzał w głowę. – Właśnie się o tym dowiedzieliśmy – dodał Wills. – Jego ciało prawdopodobnie zostało znalezione w mieszkaniu Abbasa. Przez SAVAK. – Co oznacza, że będą dzień i noc śledzili nasze operacje w Teheranie. – Niestety, tak – przyznał Wills. Podprowadził McGarveya do wielkiego stołu, zawalonego mapami, raportami, teczkami i dziesiątkami zdjęć, także satelitarnych. Wybrał fotografię przedstawiającą drobnego, ciemnowłosego mężczyznę wychodzącego z budynku Scotland Yardu. – Hussain Peshadi. Szkolony przez Angoli pod koniec lat siedemdziesiątych. Jest szefem wydziału śledczego SAVAK w Teheranie. Twardy skurwysyn. Musisz na niego uważać. Nienawidzi Zachodu. Zwłaszcza Ameryki. I jest ostry jak brzytwa. McGarvey przestudiował parę innych fotografii Peshadiego. – Jaki ma stosunek do Rosjan? – Myślę, że pozytywny. Tak jak większość Irańczyków. Są sąsiadami. – Kiedy złoto przybędzie do Busziru? – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinno tym być za parę godzin. Kilka kolejnych godzin zajmie im załadowanie ciężarówek z konwoju. Spodziewamy się, że zaraz potem grupa wyruszy w drogę. Mam dla ciebie mapy z zaznaczoną ich marszrutą. To dosyć prosta trasa. – Co z moim kontaktem w Teheranie? – Bijan Ghafri, numer trzeci. Będzie na ciebie uważał. Załatwi ci transport, środki łączności, no i oczywiście broń. Najważniejsze, żebyś się jak najszybciej wyniósł z Teheranu. Chcemy ocalić co się da z naszych operacji. – Co z moim paszportem i innymi dokumentami? – Będą gotowe w ciągu godziny – zapewnił go Jaziraf. – Wspomniałeś, że mam występować jako Francuz. – Coś z tym nie tak? – spytał Wills. – Wszystko – odparł McGarvey. – SAVAK znalazł ciało w mieszkaniu Abbasa. To znaczy, że obserwują Picarde. Znaczy to również, że będą mieli na oku każdego Francuza, który się tam pojawi. – Cholera, masz rację – przyznał Wills. – Chcę rosyjskich papierów – powiedział McGarvey. – Jakie? – zapytał Jaziraf. – Paszport krajowy i zagraniczny, mnóstwo wiz, mnóstwo stempli z wyjazdów i wjazdów do ZSRR. I chcę legitymację KGB. Z biura w Moskwie... – McGarvey zastanowił się przez chwilę – Niech to będzie oddział KGB w Baku. – Dlaczego tam? – To Azerbejdżan. – I co z tego? – Jeżeli Rosjanie planują kradzież złota, mają tam najbliżej. – Zgadza się, ale co z tego? Czy zamierzasz udawać oficera KGB z Baku? – Kurszyn zamierza ukraść złoto i zwalić winę na nas – powiedział McGarvey. – Myślę, że odwrócenie sytuacji będzie tu całkiem na miejscu, prawda? – Co masz na myśli? – Popatrzmy na marszrutę – rzekł McGarvey. Wills wyciągnął wielką mapę spod stosu papierów zaścielających stół i rozłożył ją na tym wszystkim. – Nie spodziewaj się, że będziesz taszczył takie rzeczy do Iranu. Wszystkim, czego będziesz potrzebował, zajmie się Ghafri. Trasa konwoju została wykreślona czerwonym ołówkiem. Prowadziła prosto z Busziru w głąb lądu i nie skręcała na północ, aż do górskiego miasta Kazerun. – Jak widzisz, biegnie niemal w całości przez góry i wysokie wzniesienia – powiedział Wills. – Jak daleko jest z Busziru do Teheranu? – spytał, studiując mapę McGarvey. – Samochodem blisko półtora tysiąca kilometrów. Ale droga, którą przebędzie konwój, będzie prawie dwukrotnie dłuższa. – Milion miejsc, w których można urządzić zasadzkę. – Dokładnie tak. – Ale nie ma aż tylu miejsc, w których mogłyby wylądować ich samoloty transportowe. – Lub nasze – dodał Wills. McGarvey podniósł wzrok. – O czym ty mówisz? – W Turcji czeka zespół uderzeniowy Delta Force. Jeśli Rosjanie zrobią jakiś ruch, wkraczamy. – Nie, do chwili, kiedy dam wam znać – powiedział McGarvey. Wills po prostu popatrzył na niego. – Jeśli chcecie, żebym tam pojechał, muszę mieć na to wasze słowo. – Mogę ci obiecać, co tylko zechcesz... – Wills zająknął się, widząc wyraz twarzy McGarveya. – Znajdę cię po tym wszystkim, jeśli mnie okłamiesz. Chcę mieć twoje słowo, że Delta Force nie wkroczy na scenę do momentu, kiedy dam znak. Willis po chwili skinął głową. McGarvey miał wrażenie, że to wszystko poszło za gładko. Temu człowiekowi powiedziano, że spotka się z żądaniami i że ma się na nie zgodzić. – Ile dokładnie jest złota? – spytał McGarvey. – Cztery miliony uncji – powiedział Wills. – Sto dwadzieścia pięć ton. – Trzy do czterech ciężarówek. Dwie kolejne z żołnierzami. Zakładam, że Kurszyn urządzi zasadzkę tak blisko lądowiska, jak tylko się da, i tam rozłoży sygnalizację świetlną naprowadzającą samoloty. Przylecą nocą, nisko, by uniknąć radarów, a z powodu gór ich własne radary pokładowe i sprzęt nawigacyjny będą bezużyteczne. – Jestem zdumiony, że angażuje się w to radzieckie lotnictwo wojskowe. – To nie siły zbrojne – wyjaśnił Wills. – Tylko samoloty KGB, z amerykańskimi oznakowaniami, rzecz jasna. – Didienko – powiedział McGarvey. – Zgadza się. – To znaczy, że Dick Abbas jeszcze żyje. – Chyba to mało prawdopodobne, co? – odezwał się Jaziraf. – Owszem, tak – odparł McGarvey, podnosząc wzrok znad mapy. – Rosjanie zwiną złoto, a podczas wymiany strzałów z Irańczykami zginie Dick Abbas, szef ekspozytury CIA w Iranie. Takiego dowodu pragnie SAVAK. – Delta Force... – zaczął Wills. – Nie – powiedział McGarvey. – Zamierzam dostarczyć SAVAK ciało Kurszyna z legitymacją oficera KGB oraz przynajmniej jeden ich samolot. 41 McGarvey podróżujący pod nazwiskiem Walerego Wasiljewicza Bajewa przybył do Iranu kilka minut po północy. Na widok jego rosyjskiego paszportu paru pracowników Lufthansy uniosło w zdumieniu brwi, lecz nie potraktowano go inaczej niż pozostałych pasażerów, głównie Niemców i Francuzów. Gdy zbliżali się do międzynarodowego lotniska Mehrabad, obejrzał sobie dokładnie miasto. W znacznej części pogrążone było w ciemności, w przeciwieństwie do dawnych czasów, kiedy to Teheran był otwartą, skłaniającą się ku zachodnim wzorom stolicą z bogatym życiem nocnym. Tuż po wejściu do terminalu wszyscy posiadacze francuskich paszportów zostali ustawieni w odrębnej kolejce, gdzie ich dokumenty były skrupulatnie sprawdzane przez sześciu mężczyzn o ponurych spojrzeniach, ubranych po cywilnemu. McGarvey pomyślał, że nie przeszedłby tego badania. Kiedy McGarvey, stojący w normalnej kolejce, zbliżył się do urzędnika i podał mu swój paszport, ten widząc jego narodowość, spojrzał na niego badawczo. – Czy mówi pan po rosyjsku? – spytał go w tym języku McGarvey. – Trochę mówię po rosyjsku. Czy mówi pan po angielsku? – odezwał się do niego łamanym rosyjskim urzędnik. – Tak, mówię po angielsku – odparł ze słowiańskim akcentem McGarvey. Urzędnik skinął głową. – Jaki jest cel pańskiej wizyty w Iranie? – Jestem inżynierem. Inżynierem przemysłowym. Ciężki sprzęt. Motory dla fabryk. – Tak, rozumiem, ale dlaczego przyjechał pan do Iranu? – Żeby zajmować się inżynierią. Z irańskimi biznesmenami będziemy budować fabryki. Jestem tu, żeby zbadać – udał, że szuka właściwego słowa – możliwości. – Czy ma pan jakiegoś sponsora w Teheranie? McGarvey pokręcił głową i zrobił zakłopotaną minę. – To konieczne? – Nie. Jak długo zostanie pan w Iranie? – Tydzień. Może dziesięć dni, nie więcej. Potem muszę wracać do domu. Irański urzędnik wbił stempel do paszportu i zwrócił dokument McGarveyowi. – Wkrótce przybędzie pański bagaż z samolotu. Po odprawie celnej musi pan wziąć taksówkę lub pojechać autobusem bezpośrednio do hotelu. Nie wolno panu przebywać o tej porze na ulicy. W hotelu poinformują pana o naszym prawie. – Tak, rozumiem – odparł McGarvey, kiwając głową. Urzędnik spojrzał ponad nim na następnego pasażera i McGarvey przeszedł przez bramkę do sali odpraw celnych, dokąd przybywały właśnie bagaże, na które oczekiwało już kilkanaście zdenerwowanych osób. Kiedy McGarvey stanął przy karuzeli bagażowej, jeden z ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy irańskich przyszedł z sąsiedniej sali i powiedział coś celnikowi. Obaj spojrzeli prosto na McGarveya. Cywil był z SAVAK i w umyśle McGarveya zrodziły się pewne wątpliwości. Mógł go zdemaskować jeden telefon do radzieckiej ambasady. Rozejrzał się po sali, niby to powodowany zwykłą ciekawością. Jedyne wyjście nie narażające go na kontakt z przedstawicielami władz irańskich wiodło przez luk bagażowy. Ale co znajdowało się po drugiej stronie ściany? Najprawdopodobniej kilku uzbrojonych wartowników pilnujących bagaży. Nie znał farsi, nie miał broni ani nawet irańskich pieniędzy. Gdyby musiał teraz uciekać, znalazłby się w nie lada kłopocie. Ghfari był bez wątpienia czujnie śledzony przez SAVAK. W razie ucieczki, nawiązanie z nim kontaktu byłoby podwójnie utrudnione. W Kairze, kiedy Wills kończył odprawę i oczekiwał na rosyjskie dokumenty dla McGarveya, Jaziraf zdołał przywlec skądś tanią tekturową walizkę i trochę ubrań na zmianę, wszystko produkcji rosyjskiej. Znalazł również nieco technicznych tekstów po rosyjsku i adresy sześciu irańskich zakładów przemysłowych, które McGarvey wpisał do notesu po rosyjsku i po angielsku. Żółta tekturowa walizka pojawiła się na karuzeli, McGarvey złapał ją i poszedł w stronę trzech stanowisk odprawy celnej. Funkcjonariusz SAVAK cofnął się, lecz pozostał w takiej odległości, z której mógł wszystko słyszeć. – Czy ma pan coś do zadeklarowania? – spytał celnik. Wiedział już o rosyjskim inżynierze. – Mef. Celnik wysypał wszystko z walizki i, zanim zajął się ubraniami, sprawdził najpierw szwy i zawiasy. Na końcu papiery i notes. – Papierosy lub alkohol? – Met. – Pornograficzne pisma i zdjęcia? – Mef. – Broń? – spytał monotonnie celnik. McGarvey pokręcił głową. – Jestem inżynierem, żeby pomagać tu w budowie. Nie potrzebuję... broni. Celnik podniósł wzrok w chwili, gdy zbliżył się funkcjonariusz SAVAK, unosząc dłoń. – Chciałbym obejrzeć notes – odezwał się surowym tonem. Również mówił po angielsku. Celnik wręczył mu go, a tajniak szybko przekartkował. – Czy rozmawiał pan już z tymi firmami? – Nie – odparł McGarvey. – I zamierza pan zacząć jutro? – Tak. Człowiek z SAVAK spojrzał na niego chłodnym wzrokiem. Grube szkła powiększały mu oczy. – Uważam, że Gorbaczow jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Co pan o tym sądzi? McGarvey wzruszył ramionami. – Znam ludzi w Gruzji i Azerbejdżanie, którzy zgodziliby się z tym. – A wy, towarzyszu? McGarvey znów wzruszył ramionami. – Jestem inżynierem, nie politykiem. Tajniak przyjrzał mu się uważnie przez dłuższą chwilę, nim zwrócił mu notes. – Udacie się prosto do hotelu, towarzyszu. Tam wyjaśnią wam przepisy. – Tak, dziękuję – odparł McGarvey. Funkcjonariusz SAVAK odszedł i celnik wrócił do kontuaru, by przejrzeć bagaże następnej osoby. McGarvey pospiesznie zgarnął rzeczy do walizki i przeszedł do głównej hali terminalu. Tam wymienił na riale kilkaset dolarów. Nawet tu ruble nie były mile widziane. Jako Rosjanin powinien pojechać wahadłowym autobusem, ale pragnąc jak najszybciej zacząć, wziął taksówkę, która zawiozła go do taniego hoteliku w dzielnicy Vanak, nieopodal takich hoteli jak „Sheraton”, „Hilton” i „Hyatt Regency”. Zainteresowanie, jakim obdarzył go SAVAK, zmusiło go do zmiany planów. Sprawdzą wszystkie firmy, z którymi miał się jutro skontaktować, i okaże się, że nikt o nim nie słyszał. Natychmiast zaczną go szukać. „City of Tallahassee” powinien juz zawinąć do portu, lecz minie prawie dwadzieścia cztery godziny, zanim konwój dotrze do miejsca odpowiedniego na zasadzkę Rosjan. Może nawet więcej. McGarvey chciał wykorzystać ten czas do pokręcenia się po Teheranie w nadziei, że Abbas wciąż jeszcze jest w mieście. Ale wszystko uległo zmianie. Musi nawiązać kontakt z Ghfarim jeszcze tej nocy. * * * McGarvey, ubrany w ciemne rosyjskie ubranie, które przywiózł ze sobą, wymknął się z hotelu parę minut po trzeciej rano. Z łatwością prześliznął się obok dwóch zaspanych, dyżurujących przed frontem policjantów i poszedł aleją, pogrążoną niemal w absolutnej ciemności, do znajdującego się o cztery przecznice dalej mieszkania Ghfariego. O tej porze nie było nikogo na ulicy. Ani samochodów dostawczych, ani karetek, nie było nawet wozów policyjnych i wojskowych. Kiedy doszedł do końca alei, spojrzał w głąb szerokiego bulwaru, wzdłuż którego ciągnęły się sklepy i wąskie kramiki, w których za dnia sprzedawano wyroby z miedzi i mosiądzu. Nad sklepami były mieszkania. Mieszkanie Ghfariego znajdowało się nad sklepem sprzedającym przekłady Koranu i dozwolone książki obcojęzyczne. Na wszelki wypadek Wills narysował rozkład budynku, gdyby McGarvey musiał uciekać. – Tylko w skrajnym przypadku, rozumiesz – ostrzegał go Wills. – W normalnych warunkach Ghfari jest obserwowany, a teraz pilnują go szczególnie czujnie. Z tego miejsca McGarvey nie mógł dostrzec ekipy śledczej SAVAK, lecz wiedział, że są tutaj. Możliwe, że ulokowali się w jednym z budynków lub sklepów po przeciwnej stronie ulicy. Jeśli pójdzie ulicą, zauważą go. Po tej stronie z tyłu sklepów biegła wąska alejka. Pomyślał, że taka sama przylega również do zaplecza kramów po drugiej stronie. Gdyby alejki były również pod obserwacją, będzie mógł przynajmniej skryć się tu w głębszych ciemnościach. Zawrócił, pospieszył trasą, którą przybył, przechodząc na drugą stronę o przecznicę wcześniej, i obszedł alejkę z drugiej strony. Przekroczył bulwar o przecznicę od domu Ghfariego, pokonując tę odległość w parę minut. Alejka, podobnie jak i pozostałe, miała szerokość wózka ręcznego. Zawalona cuchnącymi śmieciami i odpadkami, przypominała raczej zwałowisko niż drogę dostawczą. Śmiecie były najwyraźniej regularnie wyrzucane i bardzo nieregularnie wywożone. Czuć było wyraźnie odór ludzkich odchodów. Najprawdopodobniej w pobliżu znajdowały się również otwarte ścieki. W alejce nie poruszała się żadna istota ludzka, jedynie szczury biegały tu i tam po nieczystościach. McGarvey stał nieruchomo w ciemnościach, obserwując odległy o pięćdziesiąt metrów dom, w którym mieszkał Ghfari. Drzwi i okna wszystkich pomieszczeń na parterze były szczelnie pozamykane. Stopniowo McGarvey zaczął zdawać sobie sprawę, że nikt nie wydostanie się z budynku od tej strony. Stalowe żaluzje zamknięte były od zewnątrz. Oprócz wspięcia się na okno piętra i zeskoczenia na dół, jedyna droga na zewnątrz wiodła w nocy od frontu. Z tego powodu nie wydawało się prawdopodobne, aby SAVAK wystawił tu swoją czujkę. Nie było takiej potrzeby. Niemniej McGarvey zbliżył się do domu Ghfariego ostrożnie, trzymając się najgłębszego cienia. Z kieszeni wyjął długopis, odkręcił obsadkę i wyciągnął umieszczony tam ostry stalowy szpikulec. Jaziraf zaopatrzył go w to po drodze na lotnisko. – Kto wie, może ci się na coś przyda – powiedział z uśmiechem Egipcjanin. Otwarcie wielkiej kłódki Yale zajęło Kirkowi pełne dziesięć minut. Odhaczył uszko i umieścił kłódkę w oczku tak, że po zamknięciu żaluzji będzie sprawiała wrażenie zamkniętej. Bardzo ostrożnie uniósł żaluzję, prowadząc ją powoli w rowkach, tak by nie narobić hałasu. Wewnątrz znajdowały się zwykłe drewniane drzwi, również zamknięte. Otwarcie zardzewiałego zamka zajęło McGarveyowi całe dwadzieścia minut. Spędził zbyt wiele czasu na zewnątrz, odsłonięty. Musiał wejść do budynku. Wąski korytarz prowadził od tylnego wejścia do żelaznej żaluzji na froncie. Po lewej stronie znajdowała się księgarnia, a kamienne schodki wiodły do mieszkania Ghfariego po prawej. Zarówno ze sklepu, jak i z mieszkania wyżej nie dochodził żaden dźwięk. Jedyne światło w przejściu sączyło się pod żaluzją od strony bulwaru. McGarvey opuścił tylną żaluzję i zamknął drzwi. Zamek zostawił otwarty na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. Wszystko było możliwe. SAVAK mógł aresztować wszystkich członków ekspozytury i urządzić na górze kocioł. Podszedł do frontowych drzwi, zerknął na schody i spojrzał przez szpary w żaluzji na budynek po drugiej stronie ulicy. Początkowo nie dostrzegł niczego, ale kiedy już miał się odwrócić, spostrzegł w oknie na piętrze naprzeciwko błysk czegoś metalowego lub szklanego. Poczekał cierpliwie jeszcze parę minut. Kolejne poruszenie i mignęła twarz w oknie. SAVAK, pomyślał. Co oznaczało, że w samym mieszkaniu nie czekała na niego zasadzka. Wróciwszy przejściem, wszedł po schodach na palcach, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Na górze były tylko jedne drzwi, zamknięte najwyraźniej na zwykły zamek zasuwkowy. Ale Ghfari mógł być teraz w nastroju do szybkiego strzelania. Gdyby ktoś usiłował się włamać, mógłby najpierw strzelić, a potem zadawać pytania. I z pewnością zabezpieczył swoje drzwi. McGarvey zapukał cichutko, mając nadzieję, że Ghfari zachowa na tyle przytomności umysłu, by nie zapalać światła. Wewnątrz mieszkania dał się słyszeć jakiś ruch. McGarvey ponownie delikatnie zastukał. – Qui est ce? – spytał ktoś cicho. – To ja – odparł McGarvey po angielsku. – Z Kairu. Są kłopoty. W chwilę potem szczęknął zamek i drzwi uchyliły się do wewnątrz. W mieszkaniu było bardzo ciemno. McGarvey postąpił krok naprzód i stanął w miejscu, gdy lufa pistoletu wbiła mu się w czoło. – Nazwisko, szybko – odezwał się po angielsku mężczyzna. – McGarvey. Kirk McGarvey. – Czuł zapach naoliwionej broni. – Kto się przysłał? – Wills mnie poinstruował. – Nazwisko z Kairu. Wystarczy jedno. Nie ma czasu, mów, albo cię zabiję. – Anwar Jaziraf – odparł bez wahania McGarvey. SAVAK nie pracował w ten sposób. Jedynie przestraszony, przyparty do muru człowiek mógł domagać się tych informacji w tak melodramatyczny sposób. Jaziraf powiedział mu, że ten urodzony we Francji Irańczyk był dobrym agentem, choć czasem ponosiły go nerwy. Lufą pistoletu odsunęła się od czoła. Ghfari stanął obok McGarveya i zamknął drzwi. – Nie zapalaj światła – rzekł McGarvey. – A więc spostrzegłeś moich przyjaciół z przeciwka – powiedział Ghfari biorąc Kirka pod rękę. – Zaprowadzę cię. McGarvey dał się poprowadzić przez zupełnie ciemny pokój i jakieś drzwi. Ghfari zamknął je i zapalił przyćmione światło. – Jak ich ominąłeś? – spytał. Był drobnym mężczyzną z olbrzymimi czarnymi wąsami. Sprawiał wrażenie bardzo przestraszonego. Znajdowali się w czymś, co przypominało bardzo małą komórkę lub szafę. Drzwi w dolnej części miały przymocowane kawałki ciemnego materiału. Nie było żadnego okna. Światło nie wydostawało się stąd na zewnątrz. Ghfari prawdopodobnie używał tego pomieszczenia jako ciemni. – Od tyłu. Otworzyłem zamki przy żaluzji i drzwiach. Ghfari nerwowo skinął głową. – Czy nikt nie widział, jak tu wchodziłeś? – Nie – odparł McGarvey – ale muszę wyjechać z miasta szybciej, niż planowałem. Przyleciałem tu na rosyjskim paszporcie. – Bardzo dobrze. Próbowałem powiedzieć tym idiotom, żeby nie przysyłali nikogo z francuskimi dokumentami. SAVAK ma teraz na nas oko. Myślę, że za parę dni zamkną nasze biuro. Ale dlaczego zjawiłeś się tu w nocy? – Nie mogłem czekać do rana – McGarvey szybko opowiedział o incydencie na lotnisku. – Bez wątpienia ten salopard był z SAVAK. Nie figurowałeś na żadnej z ich list. Sprawdzą twoją wersję. – Która się nie trzyma kupy. – No pewnie, że nie – powiedział Ghfari. Przez chwilę zastanawiał się nad tym problemem. – Nie możesz wracać do hotelu. Zjawią się tam z samego rana, żeby mieć cię na oku. – Czy to Peshadi? Ghfari spojrzał na niego, zwęziły mu się źrenice. – Tak. Słyszałeś o nim? – – Od Willsa. – No cóż, on oczywiście stoi za tym wszystkim. To on i jego sierżant znaleźli ciało Szafura. Musiałem go zidentyfikować i ten kutas stał obok mnie, czyhając na jakiś mój błąd. – Czy pytali cię o nadajnik i pistolet, jakie przy nim znaleziono? – Nie, ale dojdzie do tego. – A więc będziesz musiał pojechać ze mną – rzekł McGarvey. W żaden sposób nie mógł wyjechać, pozostawiając tego człowieka na pastwę Peshadiego. Złamanie go nie zajmie SAVAK dużo czasu. – To jest teraz moja placówka. – Przyślą kogoś innego, pod inną przykrywką. Czy w biurze pozostało coś, czym musielibyśmy się zająć? Ghfari pokręcił głową. – Nic – powiedział. – Cała dokumentacja została zniszczona. Zabrałem jedynie pistolet i nadajnik. – A co z personelem? – Irańscy pracownicy o niczym nie wiedzą. – Nikt więcej nie pracował dla Firmy? – Było trzech innych. Wczoraj po południu przekroczyli granicę turecką. – Wygląda na to, że też się do tego przymierzałeś. – Chodzi mi to po głowie, odkąd opuściłem Lyon – powiedział Ghfari. – Ale jeżeli wyjadę, wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Musieliśmy tu cholernie ciężko pracować, żeby zdobyć to miejsce. – Przyślą kogoś innego, pod inną przykrywką, zmienią wszystko. Picarde jest bezpowrotnie spalone. Musisz się odciąć od tego wszystkiego. – Mamy mnóstwo cennych kontaktów w terenie. – Są cenne, dopóki nie zostaną zdemaskowane, co stanie się, jeśli cię aresztują i przesłuchają. Zaczają się do chwili, kiedy pojawi się nowy agent prowadzący. Zdarzało się to już wcześniej. Ghfari westchnął głęboko, jakby ucieszył się, że został przekonany. – Musimy pozostać tu dzisiejszej nocy. – Chciałbym wyjechać z miasta przed świtem – powiedział McGarvey. – To niemożliwe. Resztę dnia będziemy musieli spędzić w bezpiecznym mieszkaniu. – Dlaczego? – Zakaz poruszania się samochodem po zmroku. A w dodatku w tym czasie dwukrotnie przejdzie nad nami satelita. Dostaniemy świeże dane na temat pozycji konwoju. – SAVAK również, skoro mogą słuchać naszych rozmów. Mają nadajnik. – Zawsze musieliśmy tu wyjątkowo ryzykować, panie McGarvey. To po prostu kolejny raz. Nie mamy wyboru. Było to beznadziejne, ale nie mieli innego wyboru. W końcu dzień spędzony w bezpiecznym punkcie narażał ich na mniejsze ryzyko niż przebywanie na otwartej pustyni. – To twoje miasto – powiedział McGarvey. Ghfari pokręcił głową. – Nie. A powinno być. 42 Z dala od miast, a zwłaszcza Teheranu, kraj przypominał raczej pustynny krajobraz księżycowy niż Ziemię. Odgrodzony był od wschodu przez Afganistan i dzikie góry Elbrus, a od zachodu jeszcze wyższymi i bardziej niegościnnymi górami Zagros. Starożytne państwo perskie w większej części położone było na pustynnym, wietrznym i słonym płaskowyżu. Odkąd nastały rządy ajatollahów, zaludnione regiony kraju cofnęły się w rozwoju o pięćset lat. Klimat islamskiego fundamentalizmu zahamował prawie zupełnie postęp. A ośmioletnia wojna z Irakiem zrujnowała ekonomię wtedy, gdy najbardziej potrzebny był krajowi mocny rial. Ale w głębi kraju nic nie uległo zmianie od dwóch tysięcy lat, a może i więcej. Mojżesz, Chrystus czy Mahomet czuli by się bardzo swojsko na niemal całym obszarze współczesnego Iranu. W ciągu godziny od pojawienia się w mieszkaniu zastępcy szefa placówki CIA w Teheranie Kurszyn wyprowadził bezbronnego Dicka Abbasa tylnym wejściem i wsiedli do zielonego Triumpha, którego dostarczył Kurszynowi jego rosyjski łącznik. Dwaj funkcjonariusze SAVAK przed wejściem do budynku nawet nie spojrzeli w ich stronę, gdy ci przejeżdżali obok, a w ciągu następnej godziny Kurszyn wraz z Abbasem byli już poza miastem, zmierzając na południe główną drogą wiodącą do Kum. Do wieczora ujechali spory kawałek w głąb słonej pustyni i znaleźli się w górach. Kurszyn skręcił z głównej drogi w ślepą odnogę. Noc spędzili w samochodzie. Przez cały wtorek posuwali się coraz dalej na południowy wschód. Z powodu kiepskiego stanu dróg i olbrzymiej ilości wojskowych pojazdów, które napotkali na wschód od Kum, jechali teraz bardzo powoli. Ominięcie miasta liczącego sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i mającego własne koszary SAVAK, zajęło im pięć godzin. Do tej pory, myślał Kurszyn, w mieszkaniu Abbasa znaleziono już ciało Naisira i rozpoczęto poszukiwania. Ale tylko Abbasa. Noc z wtorku na środę znów spędzili w samochodzie zaparkowanym w górach obok szosy. Temperatura spadła poniżej zera i dla obu mężczyzn zaśnięcie było prawie niemożliwe, zwłaszcza zaś dla Abbasa. Nie miał ciepłego ubrania i nie jadł niczego od czterdziestu ośmiu godzin. Słońce właśnie wschodziło i nawet Kurszynowi, który wiedział, że zwyciężył, wydało się słabe i ponure. Złoto powinno już zostać załadowane na ciężarówki, a konwój wyruszyć na północny wschód. Teraz była to już tylko kwestia czasu, w ciągu dwudziestu czterech, najdalej trzydziestu sześciu godzin złoto znajdzie się w Rosji, a Kurszyn będzie w drodze powrotnej do Europy. Wysikał się na pobocze zakurzonej drogi, wrócił do samochodu, wyjął z bagażnika pełen pojemnik wody i napił się. Następnie napełnił zbiornik resztą benzyny z tandetnego kanistra, zamknął bagażnik, okrążył auto i usiadł za kierownicą. Abbas, który siedział przytomny na tylnym siedzeniu i przyglądał się Kurszynowi, miał zmęczone oczy i bladą cerę. Fatalnie wyglądał. – Mogę dostać trochę wody? – spytał słabym głosem. – Nie – odparł Kurszyn, odwrócił się w stronę kierownicy i uruchomił silnik. – Umrę z odwodnienia i będę dla ciebie bezużyteczny – powiedział Abbas. Kurszyn obserwował go przez chwilę w lusterku wstecznym. Pokręcił głową. – Nie sądzę, żebyś umarł tak szybko. Jeśli stracisz przytomność, dam ci trochę wody, żeby cię ocucić. – Nie mogę dłużej wytrzymać w takim stanie – powiedział Abbas. – Dasz radę. – Proszę – wychrypiał Abbas. – Zaklinam cię na miłosierdzie ludzkie. Tylko trochę wody. Kurszyn odwrócił się na siedzeniu i popatrzył uważnie na Amerykanina, tak jakby widział go po raz pierwszy. Lekko wykrzywił wargi. – Niewiele w tobie pozostało z człowieka – powiedział towarzyskim tonem. – Mógłbym zabić cię teraz i niewiele zmieniłoby to w moich planach. Albo mogę pozostawić cię nieco dłużej przy życiu. W końcu zależy to od ciebie. Grdyka Abbasa podskakiwała nerwowo, oczy błyszczały mu wściekle. Z trudem panował nad sobą. – Co z ciebie za potwór? – Nie możesz sobie tego nawet wyobrazić – rzekł Kurszyn. Wyjął pistolet, zarepetował, spokojnie pochylił się w stronę tylnego siedzenia i przystawił lufę do czoła Abbasowi. Amerykanin cofnął się. – Więc jak to będzie? – spytał Kurszyn. – Śmierć czy życie? Abbas nie odpowiedział. – Póki życia, poty nadziei. Kto wie, może w ostatniej chwili coś się nie uda? Może to ja zginę, a ty będziesz miał szansę ucieczki? Jeśli umrzesz teraz, już nic nie będzie możliwe. – Chcę żyć – powiedział Abbas. – I będziesz ze mną współpracował? – Tak. – Bardzo dobrze – rzekł Kurszyn. Cofnął pistolet, opuścił kurek i położył broń na siedzeniu obok siebie. Nie czuł absolutnie żadnego szacunku dla ludzi typu Abbasa, chociaż dzięki nim pracowało mu się łatwiej. Ten człowiek był słaby i zasługiwał na śmierć. A zatem zginie. Jedynymi ludźmi, którzy zyskali szacunek w oczach Kurszyna, byli Walentin Baranów i Kirk McGarvey. Baranów nie żył, a McGarvey umrze wkrótce. Włączył bieg i wjechał ponownie na główną drogę. – Teraz będziemy gotowi na przejęcie złota – powiedział. * * * Znowu zrobiło się ciemno i przez chwilę Richardowi Abbasowi wydawało się, że oślepł. Leżał na podskakującym tylnym siedzeniu Triumpha, podczas gdy auto kołysało się powoli na wyjątkowo wyboistej drodze. Obudziły go te wstrząsy. Znowu zjechali z głównego szlaku. Minęła dłuższa chwila, nim jego mózg znów zaczął prawidłowo działać, ale wreszcie zdołał się podnieść i rozejrzeć. Jechali wewnątrz czegoś, co przypominało wysuszone łożysko strumienia, którym woda spływa jedynie na wiosnę. Znajdowali się bardzo wysoko w górach, ale nad nimi górowały jeszcze jakieś szczyty pokryte śniegiem. To była ziemia niczyja. Mieszkały tu tylko orły. Nikt nawet nie pragnął tędy przejechać. Kurszyn skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. W dziesięć minut później, po przejechaniu półtora kilometra, strumień przeszedł w wąską przełęcz długą na jakieś półtora kilometra i o szerokości kilkuset metrów. Podłoże było w miarę równe, bez większych głazów, dziur czy ruchomych piargów. Abbas powoli zdał sobie sprawę, że to idealne lądowisko. Miejsce było całkowicie otoczone wysokimi górami. Kiedy już dotrą tu samoloty, będą absolutnie niewidzialne dla irańskich radarów, a z pewnością niewidoczne z położonej niżej drogi. SAYAK nie będzie podejrzewał niczego. Podobnie zresztą jak ochrona konwoju ze złotem. To było genialne. Rosjanie przechwycą złoto, a oskarży się Amerykanów. Irańczycy zawsze gotowi byli przypisać całe zło Amerykanom. Kurszyn podjechał do skraju lądowiska, wyłączył silnik, zgasił światła i odwrócił się do Abbasa. – No. Obudziłeś się. Jak się czujesz? – Bardzo... źle – powiedział Abbas, udając słabszego, niż był w istocie, chociaż był przerażony tam, jak mało miał sił. Kurszyn przyglądał mu się. Było późne popołudnie i wkrótce zapadnie noc. Znajdowali się o wiele wyżej niż ubiegłej nocy. Zrobi się jeszcze zimniej. – Wyłaź z samochodu – polecił Kurszyn, otworzył drzwi i wysiadł. Abbas udawał, że długo szamocze się z klamką i jeszcze dłużej gramolił się na zewnątrz. W tym czasie Kurszyn otworzył bagażnik i wyjął z niego metalową puszkę o długości mniej więcej pół metra i szerokiej na dwadzieścia pięć centymetrów. Na górnej powierzchni puszki przymocowana była krótka, giętka antena. – W bagażniku masz wodę – powiedział. – I trochę jedzenia w pudełku. Ale na twoim miejscu piłbym i jadł ostrożnie, bo może zrobić ci się niedobrze. Nim Abbas dowlókł się na tył samochodu, Kurszyn odszedł parę metrów dalej i postawił puszkę na ziemi. Przykucnął nad nią i zaczął majstrować przy antenie. Abbas wyciągnął pojemnik z bagażnika i przez chwilę zachwiał się na nogach, oszołomiony nawet tak niewielkim wysiłkiem. Palce miał tak opuchnięte i zdrętwiałe, że z trudem udało mu się odkręcić korek. Drżącymi rękoma podniósł pojemnik do ust i nim zdołał wlać odrobinę wody do gardła, rozlał przynajmniej połowę na siebie i do bagażnika. Woda była ciepława i miała metaliczny posmak, ale cudowna – jego odwodniony organizm niemal natychmiast odczuł ulgę. W sekundę później poczuł skurcze w żołądku i Abbas omal nie zwymiotował, ale powstrzymał się siłą woli. Kiedy, tym razem ostrożnie, brał kolejny łyk, jego wzrok spoczął na leżącej w kącie bagażnika jego własnej, skręconej w kłębek koszuli. Zawinięty był w nią jego pistolet, ze środka wystawała kolba i bezpiecznik. Abbas zerknął na Rosjanina, który wciąż zajmował się puszką. Musi to być jakiś nadajnik, pomyślał. To jedyne sensowne wyjaśnienie. Pochylił się nad bagażnikiem, złapał pistolet i dotknięcie metalu sprawiło, że poczuł nagły przypływ adrenaliny do krwi. Odwiódł kurek i chowając broń za lewym udem, wyprostował się i odwrócił. Kurszyn nadal robił coś przy nadajniku. Abbas ruszył na chwiejnych nogach w stronę Rosjanina. Tamten wydawał się zupełnie pochłonięty swoim zajęciem. To był ten błąd, o którym mówił. Tylko że będzie kosztował go życie. – Ty skurwysynu – ryknął Abbas i unosząc broń wycelował Kurszynowi prosto w głowę. Nacisnął spust, iglica szczęknęła w pustej komorze nabojowej. Kurszyn odwrócił się i uśmiechnął. Abbas cofając się, stracił równowagę, śmiech Rosjanina rozległ się echem pośród postrzępionych skał. Na wierzchu nadajnika błyskało czerwone światełko. 43 McGarvey nie znosił bezczynności. Przez cały ranek i większość popołudnia przemierzał tam i z powrotem małe mieszkanie w śródmieściu. Nie włączył radia ani telewizji w obawie, że ktoś w budynku mógłby to usłyszeć. Mieszkanie należało do pilota Air Iran, latającego na międzynarodowych trasach; zjawiał się tu rzadko. Chociaż człowiek ten był poza wszelkimi podejrzeniami, paranoja, która opanowała Teheran, stała się powszechna. Każdy, w określonych warunkach, mógł być posądzony o prozachodnie sympatie. McGarvey nie chciał, by ktokolwiek zastukał do drzwi. Nie teraz. Ghfari wyszedł na chwilę o wpół do czwartej i jeszcze nie wrócił, chociaż dochodziła już szósta. McGarvey zaczął się niepokoić. Teraz miał broń. Rosyjskiej produkcji Tokariew i karabinek szturmowy AK-47. Oprócz tego nadajnik do łączności satelitarnej oraz nowe dokumenty identyfikujące go jako Duńczyka. Ale dopóki Ghfari nie wróci z samochodem, nie dysponował środkiem transportu. Przez ostatnią godzinę obserwował przez okno ulicę, spodziewając się w każdej chwili zobaczyć podjeżdżających pod dom funkcjonariuszy SAVAK, policji czy nawet wojsko. Wyobrażał sobie, że Ghfari został aresztowany i przesłuchiwany. Młody człowiek załamałby się szybko. Kirk spojrzał ponownie na zegarek. Dał Ghfariemu jeszcze pół godziny, zanim zostawi mu wiadomość. Konwój był już w drodze na północ i w zależności od tego, w którym miejscu Kurszyn przygotował zasadzkę, atak mógł nastąpić w każdej chwili w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Ulica wciąż była czysta. McGarvey przeszedł do sypialni, wziął marynarkę i wsunął pistolet z tyłu za pasek spodni. Rozłożony AK spoczywał zapakowany w skórzanej torbie podróżnej wraz z kilkoma mieszczącymi trzydzieści nabojów magazynkami, dodatkowym pistoletem z amunicją, nadajnikiem i mapami z zaznaczoną trasą konwoju, co samo w sobie stanowiło najtajniejszą informację. Gdyby został z tym pochwycony, groziłby mu sąd doraźny i egzekucja. A w dodatku Wills ostrzegał go w Kairze. – To byłyby kolejny dowód na to, że Stany Zjednoczone zamieszane są w przejęcie złota. Dlatego nie daj się złapać. Popołudniowe światło zaczęło słabnąć. Kilka jadących ulicą samochodów i ciężarówek włączyło już światła. Za parę godzin zapadnie zmierzch i wydostanie się z miasta znów będzie niemożliwe. McGarvey zamknął ciężką torbę i przeniósł ją do salonu, lokując w pobliżu drzwi. O tej porze roku w górach będzie zimno. Oprócz samochodu Ghfari miał zaopatrzyć ich w ciepłe rzeczy, dodatkową benzynę i żywność. Ale coś mogło się nie udać. Gdyby Ghfari został zatrzymany i przeszukano jego samochód, aresztowano by go natychmiast. Niewinni ludzie nie wożą takich rzeczy w swoich samochodach. Przynajmniej nie w dzisiejszym Iranie. – Ghfari to dobry facet – powiedział mu w Kairze Jaziraf. – Znam go. Razem przechodziliśmy szkolenie. – Ale? – spytał McGarvey. Byli już prawie na lotnisku. Przez całą drogę Egipcjanin dawał mu ostatnie wskazówki i rady. – To młody człowiek. Nie ma zbyt wielkiego doświadczenia życiowego. Dlatego jest mnóstwo rzeczy, których nie rozumie. Życie McGarveya zależało od zdolności i sprawności umysłowej Ghfariego. Był wdzięczny Jazirafowi za jego szczerość. – Czy można mu ufać? – O tak, można mu zaufać prawie zupełnie. Ale on jest jedynie numerem trzecim, samotny we wrogim kraju, i w dodatku jest okropnie przerażony. Słyszałem to podczas ostatniego seansu łączności. Ludzie pod wpływem strachu dokonują wspaniałych wyczynów. Ale również postępują głupio i niebezpiecznie. Ghfari przejechał obok w poobijanym Rangę Roverze, który miał duże, terenowe opony i zamontowane z tyłu dwa długie, elastyczne anteny. Na drzwiczkach samochodu były wymalowane jakieś symbole. Zatrzymał się przy skrzyżowaniu i wjechał na krawężnik. Wysiadł, nie gasząc świateł, i przeszedł na tył samochodu, gdzie udał, że sprawdza zamocowanie jednej z anten. Zanim wsiadł ponownie do samochodu, spojrzał w kierunku, z którego przyjechał, potem na mieszkanie i znów wzdłuż ulicy. To był sygnał. Udało mu się załatwić środek transportu, ale widocznie coś poszło nie tak i chciał, żeby McGarvey wyszedł z mieszkania. Spotkają się gdzieś na ulicy. Ghfari zjechał z krawężnika i zawrócił na skrzyżowaniu. McGarvey sprawdził, czy pistolet siedzi pewnie w kaburze, wziął skórzaną torbę i opuścił mieszkanie. Na dole zaczekał chwilę w ciemnawej sieni, obserwując ulicę. Ruch nie był natężony i o ile mógł się zorientować, normalny. Nie wyglądało na to, by ktoś przywarował w pobliżu. Nikt też specjalnie nie interesował się budynkiem, właściciele kilku sklepów na ulicy szykowali się do zamknięcia ich na noc. McGarvey wyszedł na chodnik, owiało go chłodne powietrze wczesnego wieczoru, i ruszył w stronę przeciwną, do tej, w którą pojechał Ghfari. Na rogu skręcił na wschód, oddalając się od miejsca zwanego Parkiem Argentyńskim Nie miał pojęcia, jak nazywało się ono przed rewolucją, ale teraz odbywało się tam coś w rodzaju demonstracji. Płonęły pochodnie i wyglądało na to, że tłum pali jakieś figury, chociaż z tej odległości trudno było określić, kogo też czy co symbolizowały słomiane kukły. Przy następnym skrzyżowaniu zatrzymał się obok niego Rangę Rover. Kirk cisnął torbę na tylne siedzenie i usiadł obok Ghfanego. – To SAYAK – powiedział Ghfari, momentalnie ruszając. Skierowali się w stronę autostrady Tarasht, wiodącej na południe od Vanak. – Czy cię śledzą? Ghfari zerknął w lusterko wsteczne. – Zgubiłem ich na chwilę. Ale znają ten samochód. Byli na spotkaniu. Nie wiem, czy innym udało się uciec. – A ci inni – spytał McGarvey – czy znają nasze plany? – Nie – odparł ponuro Ghfari. – Ale jeżeli SAVAK ich złapie, zginą. – Nie możemy niczego dla nich zrobić – powiedział McGarvey. Ghfari spojrzał na niego. – Wiem. – No to wynośmy się z miasta. Zmarnowaliśmy już dosyć czasu. 44 Kiedy Roland Murphy zjawił się w Gabinecie Owalnym, prezydent i Thomas Haines właśnie pochylali się nad rozpostartą na biurku szczegółową mapą Iranu. Była za kwadrans trzecia czasu waszyngtońskiego. Sytuacja w Iranie wysuwała się teraz na pierwsze miejsce. Prezydent prosił o poinformowanie go, kiedy operacja PLUTUS, nazwana tak od greckiego bożka bogactwa, wejdzie w fazę krytyczną. Według szacunków Murphy’ego właśnie to nastąpiło. Obaj mężczyźni podnieśli wzrok, gdy wszedł Murphy. – Mamy piętnaście minut, generale. Potem zaczynam konferencję prasową – rzekł prezydent. – Czy to ma coś wspólnego z Iranem? – spytał Murphy, dołączając do nich. – Nie – powiedział prezydent. – Przynajmniej taką mam nadzieję. Ale gdyby do tego doszło, zamierzam przemilczeć sprawę. Przynajmniej na razie. – Od czasów drugiej wojny światowej każdy prezydent, który usiłował ukryć coś przed środkami masowego przekazu, został ukamienowany przez opinię publiczną – ostrzegł Haines. – Wiem – odparł ponuro prezydent. – Ale to mój obowiązek. Jakie są ostatnie wieści, generale, Czy konwój wyruszył? – Tak, panie prezydencie. Przynajmniej tyle dobrego mogę powiedzieć – rzekł Murphy. Prezydent rzucił mu ostre spojrzenie. – Wyduś to z siebie. – Jak dotąd nie było żadnych kłopotów i według naszych ostatnich danych złoto jest już w połowie drogi, o, tu – Murphy dźgnął wskazującym palcem punkt leżący gdzieś w górach. Prezydent i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego uważnie spojrzeli na to miejsce. – To chyba odludzie? – spytał Haines. – Delikatnie powiedziane. Ten obszar jest niemal tak opustoszały jak przed wiekami. – Nie mamy czasu – przypomniał prezydent. – A więc dobrze, jest tam Arkadij Kurszyn, przynajmniej według McGarveya. – Czy mamy od niego jakieś wieści? Jest już na miejscu? – W Teheranie są najwyraźniej jakieś kłopoty, ale Kirkowi i człowiekowi numer trzy z naszej placówki udało się wydostać z miasta i połączyć z nami przez satelitę. Chce, żebyśmy poszukiwali termowizyjnie śladów wiodących w bok od głównej szosy na południe od Kum, a także wąskopasmowej radiolatarni o wysokiej częstotliwości znajdującej się gdzieś w tym rejonie. Prezydent przymrużył oczy. – Ludzkim językiem, generale. – McGarvey nie wdawał się w wyjaśnienia, ale według nas sądzi, że Kurszyn zainstaluje radiolatarnię pozwalającą nisko lecącym samolotom wylądować w odludnym miejscu w górach. Będą mogli przelecieć poniżej zasięgu irańskich radarów, wylądować, porwać transport złota i odlecieć, zanim się ktoś połapie. – A zatem? – zapytał prezydent. – Właśnie znaleźliśmy radiolatarnię – odparł Murphy. Wyjął okulary, włożył je na nos i przez chwilę studiował mapę. Wreszcie zakreślił małe kółko w górach, dobry kawał na północ od obecnej pozycji konwoju. Prezydentowi zabłysły oczy. – Jesteście pewni, że to rosyjska radiolatarnia? – Nie – przyznał Murphy. – Ale znajduje się w miejscu, w którym naszym zdaniem powinien umieścić ją Kurszyn. – Czy ta informacja została przekazana McGarveyowi? – Jeszcze nie, panie prezydencie. Poleciliśmy mu, żeby zaczekał do dwudziestej trzeciej czasu Greenwich, kiedy nasz satelita znajdzie się nad nimi. To daje nam dodatkowe trzy godziny na podjęcie decyzji, co mamy mu powiedzieć. – A tymczasem konwój zmierza w stronę przypuszczalnej zasadzki – powiedział Haines. – A Irańczycy mogą przechwycić naszą rozmowę z McGarveyem. – Takie ryzyko musimy podjąć – rzekł Murphy. – Ale w zależności od prędkości, z jaką posuwa się konwój, pozostało nam jeszcze około dwunastu godzin. To działa na niekorzyść Rosjan. Czas irański wyprzedza nasz o osiem i pół godziny. Dochodzi tam wpół do dwunastej w nocy. Konwój nie powinien minąć miejsca zasadzki wcześniej niż jutro w godzinach rannych. Już za dnia. O ile, oczywiście, nie przyspieszy, co jest możliwe. Prezydent wymienił spojrzenia z Hainesem. – Co również nas stawia w niekorzystnej sytuacji, na wypadek gdybyśmy chcieli wysłać tam naszą jednostkę Delta Force. – McGarvey był wyraźnie przeciwny tego rodzaju posunięciu. Przynajmniej nie w tej chwili – powiedział Murphy. – Możemy nie mieć wyjścia, generale – odparł prezydent. – Po prostu nie mogę pozwolić, żeby to złoto wpadło w ręce Rosjan. Zwłaszcza po pańskim ostrzeżeniu. – Może powinien pan połączyć się gorącą linią z prezydentem Gorbaczowem... – Murphy urwał, gdyż na biurku prezydenta cicho zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę. – Będę za parę minut – powiedział ostro. Spojrzał na Murphy’ego. – Kto? Wpuścić. – odłożył telefon. – Twój zastępca do spraw operacyjnych. Mówi, że to sprawa najwyższej wagi. Wszyscy trzej mężczyźni odwrócili się w stronę drzwi, gdy wszedł Phil Carrara, niosąc teczkę. Był bardzo zdenerwowany i wyglądał na chorego. Wrócił z Paryża niecałe osiemnaście godzin temu. – Przepraszam generale, ale to nie mogło czekać – rzekł usprawiedliwiającym tonem. – W porządku – powiedział prezydent. – To moje biuro. Co masz dla mnie? – Ach, tak, panie prezydencie, przepraszam pana. W Moskwie i Azerbejdżanie rozpętało się piekło. Moi ludzie uważają, że ma to szczególne znaczenie dla operacji PLUTUS. Zgadzam się z nimi. – Co się stało, PhiI? – zażądał wyjaśnień Murphy. – Oficerowie Specjalnego Wydziału Śledczego Milicji aresztowali przed trzema godzinami generała Wasilija Didienkę w jego mieszkaniu przy prospekcie Kutuzowa. – Pod jakim zarzutem? – spytał zdumiony Murphy. – Zdrady – powiedział Carrara. – A więc wszystko się wreszcie skończyło – wtrącił Haines, ale Murphy go zignorował. – Skąd to wiemy? – Thomas. Murphy skinął głową. – A więc to prawda – rzekł cicho. Zwrócił się do prezydenta: – „Thomas” jest pseudonimem kogoś w Moskwie, kogo nazywamy „złotą żyłą”. Jest na wysokim stanowisku i jego informacje są bez zarzutu. Tak było zawsze. Ale nie sądzę, by chciał pan znać szczegóły. – Nie – zgodził się prezydent. – Ale spadł nam kłopot z głowy. Możesz wycofać McGarveya. I odwołać stan gotowości Delta Force. – Przepraszam panie prezydencie, ale nie wydaje mi się to roztropne – powiedział Carrara. – Jeszcze nie. Mamy kolejny problem, który wydaje się z tym związany. Prezydent obdarzył chłodnym spojrzeniem zastępcę do spraw operacyjnych. – Co jeszcze nam pan przyniósł? – spytał. – Wydaje się nam, że w Baku, stolicy Azerbejdżanu położonego przy granicy irańskiej, wybuchła rewolta. Mam zdjęcia satelitarne pokazujące walki uliczne w mieście i w bazie lotniczej położonej na zachód od miasta. Prezydent ponownie wymienił spojrzenia z doradcą. – Czy są jakieś wieści z Kremla na ten temat? – Niczego nie słyszeliśmy – odparł Carrara. – Ale to się dopiero zaczęło. Haines podniósł słuchawkę i zadzwonił do swojego biura. – Spójrzmy na te fotografie – powiedział prezydent. Zadzwonił z innego aparatu. – Połącz mnie z Jimem Bardleyem z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, generałem Powellem w Pentagonie i zwołaj mój gabinet. Carrara zaczął rozkładać zdjęcia satelitarne i prezydent, trzymając wciąż słuchawkę przy uchu, pochylił się nad biurkiem. – Nie, spotkamy się na dole w pokoju operacyjnym – rzucił. – Za kwadrans. Carrara wręczył mu szkło powiększające i prezydent przyjrzał się bliżej zdjęciom. Przedstawiały bez żadnych wątpliwości walki w bazie lotniczej. – Odwołaj to – powiedział do telefonu. – Samoloty Didienki wciąż stoją na polu startowym? – spytał Carrarę. Potem znów odezwał się do słuchawki. – Nie obchodzą mnie żadne usprawiedliwienia, Jon. Oni powinni w ciągu godziny wiedzieć, co się dzieje. Aha, zadzwoń do Dana – niech wraca tu na jednej nodze. Powinien być teraz w San Antonio. Prezydent odłożył słuchawkę i całą uwagę skupił na fotografiach. Murphy złapał inny telefon stojący na biurku prezydenta i zadzwonił do Lawrence’a Danielle. – Tu jest te siedem samolotów, których, jak przypuszczamy, zamierzają użyć żołnierze Didienki – powiedział Carrara. – Same transportowce wojskowe produkcji radzieckiej. Właściwie to stare przerobione bombowce Badger, które zostały przejęte przez KGB. Prezydent studiował zdjęcia jeszcze przez minutę. – Jeśli czegoś nie przeoczyłem, walki toczą się z dala od tej części bazy – rzekł wreszcie, podnosząc wzrok. Carrara skinął głową. – Tak jest, doszliśmy do takich samych wniosków. – I co nam to mówi? – Z niektórych zdjęć wynika, że Azerowie najwidoczniej zamknęli swoje granice lub przynajmniej zaczęli je zamykać na głównych szosach i węzłach kolejowych. – A co z siłami generała Didienki na lotnisku? – spytał prezydent. Zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę. – Wstrzymajcie się z tym przez chwilę – powiedział ostro. – Jesteśmy przekonani, że liczba osób, która coś wie na ten temat, jest bardzo ograniczona, panie prezydencie. Mamy również podstawy, by sądzić, że dowódcy KGB, zawiadującemu bezpośrednio tą jednostką, pozostawiono na wypadek kłopotów przynajmniej pewien margines samodzielności. – No i? – Aresztowanie Didienki i przypuszczalne powstanie w Azerbejdżanie stwarza naszym zdaniem dwie możliwości. Komendant KGB nie będzie chciał wrócić do Moskwy. Zostanie tam prawdopodobnie aresztowany, podobnie jak jego szef. Tak więc może pozostać w Baku i pomóc nowemu rządowi lub... – Carrara zerknął na Murphy’ego – lub też może kontynuować operację. – Porwania złota? – spytał Haines, nie przerywając rozmowy telefonicznej. – Tak jest. – Ale dlaczego? – spytał Murphy. – Nawet gdyby je zdobył i wrócił z nim do Baku, to co dalej, Phil? – Nie wiem, generale. Wiem natomiast, że złoto warte miliard dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów, stanowi bardzo silną pokusę. W tej chwili dowódca oddziału KGB ma wszystko, czego mu trzeba. Ma siły i środki pozwalające zdobyć złoto. Niewielu ludzi zna jego zamiary. Jego szef zniknął ze sceny. A w dodatku znalazł się w sytuacji, w której prawdopodobnie nie istnieje prawo i porządek. Nikt nie wie, co tam się naprawdę dzieje. Prezydent wciąż trzymał słuchawkę przy uchu. – Mógłby spróbować szczęścia z rządem azerskim. Ponad miliard dolarów w złocie stanowi poważny argument przetargowy w rokowaniach. Nieważne, co stanie się później, i tak będzie w końcu górą. – Lub też może wcale nie wrócić do Azerbejdżanu – rzekł Carrara. – Irak przyjmie go z otwartymi ramionami. Podobnie Syria. Nawet Liban. Tam, mając pieniądze i siłę, może wykroić sobie nawet własne państewko. Możliwości nie są co prawda nieskończone, ale jest ich wystarczająco dużo, by trzymać nas w niepewności. Prezydent w zamyśleniu pokiwał głową. – Kto? – powiedział do słuchawki. – Łączyć. Murphy właśnie skończył rozmawiać przez telefon i ponownie przyjrzał się niektórym zdjęciom. – Tak, Jim. Właśnie słyszałem. Generał przyjechał tu z Langley. Czy twoi ludzie gotowi są to potwierdzić? – Prezydent spojrzał na Murphy’ego i Carrarę. Skinął głową. – A co z przemieszczaniem się radzieckich wojsk? – Czy wciąż utrzymujemy stałą obserwację lotniska w Baku? – Murphy zwrócił się z pytaniem do Carrary. – Tak jest. Gdy tylko tamte samoloty wystartują i wezmą kurs na Iran, będziemy o tym wiedzieli natychmiast. – Bardzo dobrze, masz się wtedy tu zjawić. Spotkamy się w sali odpraw. Informuj mnie na bieżąco. Chcę wiedzieć, co tam się dzieje, i to ze szczegółami, Jim. Haines skończył rozmawiać przez telefon w tym samym momencie co prezydent i obaj odłożyli słuchawki. – Powell jest już w drodze – rzekł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Zadzwonił do mojego biura. – Czy oprócz satelitów szpiegowskich w tym rejonie mamy jeszcze kogoś, kto obserwuje tamte wydarzenia? – zapytał prezydent. – W Kairze oprócz naszej ekspozytury jest Bob Wills – powiedział Murphy. – No i oczywiście w Iranie mamy McGarveya i Bijana Ghfariego. – A co z jednostką Delta Force? – Są w drodze z Ankary do Van, sześćdziesięciotysięcznego miasta we wschodniej Turcji, położonego około dziewięćdziesiąt kilometrów od granicy z Iranem – wyjaśnił Carrara. – Kiedy tam przybędą? – W ciągu godziny, panie prezydencie. – A jak szybko mogą się znaleźć na miejscu? W Iranie. Mam na myśli tą rosyjską radiolatarnię. Carrara chciał już wzruszyć ramionami, ale zastanowił się ponownie nad problemem. – W linii prostej odległość wynosi gdzieś osiemset – dziewięćset sześćdziesiąt kilometrów. Ale zakładając, że chcemy dostać się tam unikając wykrycia przez irańskie radary lub przez siły radzieckie, należy wybrać drogę okrężną. To podwoi dystans. Trzy do czterech godzin od startu z Van do chwili dotarcia na miejsce. – W jakiej odległości znajdują się siły radzieckie wylatujące z Baku? – spytał prezydent. – Mniej więcej w tej samej, panie prezydencie – odparł Carrara, rozumiejąc doskonale, o co jest pytany. – Ale radzieckie samoloty są nieco wolniejsze od naszych. – Powiedzmy sobie wprost – rzekł prezydent. – Jeśli Delta Force zostanie ulokowana w Van, to czy będzie miała dosyć czasu, by dotrzeć do celu, nawet jeśli nie wydamy rozkazu przystąpienia do akcji, zanim Rosjanie wystartują z Baku? – Będzie trudno, panie prezydencie, ale jestem przekonany, że zdołamy dołożyć Rosjanom. – Cieszę się, że to słyszę – powiedział prezydent. – Zaczynałem już wierzyć, że wszystko zależy od dwóch samotnych mężczyzn w tych górach. 45 Granatowy Peugeot z rządowymi tablicami rejestracyjnymi przejechał przez bramę więzienia Kasr i zatrzymał się przy bocznym wyjściu głównego budynku administracyjnego. Kapitan Peshadi był sam w aucie. Właśnie minęła północ, a on nie spał od dwóch dni i nocy. Był w ponurym nastroju. Więzienie tworzyło zwartą, kamienną fortecę. Peshadi spojrzał w górę na grube mury. W ostrym świetle lśniły zwoje drutów pod napięciem. Nie ma nadziei dla tego, kto dostanie się za te mury, przemknęła mu przez głowę nieoczekiwana myśl. Mimowolnie wzdrygnął się. Jego pomocnik, sierżant Turik, czekał w mieszczącym się pod schodami pokoiku. Popijał głośno herbatę z wysokiej, rżniętej szklanki, a gdy zobaczył Peshadiego, odstawił ją i uśmiechnął się. – Myślę, że nasze ptaszki wyfrunęły z klatki – powiedział. – Abolhasan zaczął wreszcie gadać? – spytał Peshadi i błysnęła mu pierwsza iskierka nadziei. Pułkownik Bakhtir był nieustępliwy od czasu, gdy dowiedział się, że Abbas zniknął. Dwunastogodzinny termin, jaki wyznaczył Peshadiemu, mijał. Pułkownik był żądny krwi. Czyjejkolwiek. – Podał nam jedno nazwisko – rzekł Turik. – Ale mamy coś więcej. To była prawdziwa policyjna robota. – Czy nie powiedziałeś „ptaszki wyfrunęły z klatki”? – Na południe, autostradą Tarasht. Są już daleko. Być może w Kum lub gdzieś na południu. Możliwe, że zmierzają w stronę granicy tureckiej. Peshadi zaczął się niecierpliwić. – Ale powiedziałeś, że Abolhasan podał nam tylko jedno z poszukiwanych nazwisk. – Tak? – spytał Turik. Po oczach widać było, że nie pojmuje, o co chodzi kapitanowi. – Jedno nazwisko. A skąd wziął się tam ten drugi? – Ach – rzekł sierżant kiwając głową. – Jest ich teraz dwóch, ale nie zidentyfikowaliśmy tego drugiego. Peshadi czekał. – Wciąż nad tym pracujemy – dodał Turik. Peshadi zdobył się na największą cierpliwość. – Ale skąd wiemy, że jest ich dwóch, a nie jeden – ten, którego zidentyfikował Abolhasan? – Rangę Rover został dwukrotnie zauważony. Raz, kiedy w centrum wsiadał do niego wysoki Europejczyk, i ponownie na południowej autostradzie. – W końcu udało nam się do czegoś dojść. Chcę porozmawiać z Abolhasanem. Turik skrzywił się boleśnie. – On nie żyje. – Ty go zabiłeś? – To nie ja. Jeden z tych zasrańców na zapleczu. Ten facet był diabetykiem. Miał słabe serce. Nie wiedzieliśmy o tym. – Ale nagrałeś jego przesłuchanie? – spytał Peshadi, który na ułamek sekundy prawie uwierzył w to, że Brytyjczycy mogli mieć rację. Być może tylko oni jedyni na świecie mieli cywilizowaną policję. – Oczywiście. – A jakie nazwisko podał? – Bijan Ghfari. – Picarde – rzekł Peshadi. Dreszcz przebiegł mu po plecach. – Tak, ale to nie wszystko – powiedział Turik. – Biuro chyba zostało zamknięte na dobre. Wszyscy wyjechali. Rozpłynęli się w powietrzu. – A co z tym człowiekiem, który był z Ghfarim? Z tym przybyszem z Zachodu? – Kilku świadków widziało go wsiadającego do Rangę Rovera w centrum miasta. Zwrócili na niego uwagę nie tylko dlatego, że był bez wątpienia Europejczykiem, ale ponieważ niósł dużą skórzaną torbę i wyglądało na to, że się spieszył. – Czy masz jego rysopis? – Tak. – Jak to było z dostrzeżeniem ich na autostradzie? – To policja. Ale tamci nie zrobili niczego złego, nie było więc podstaw do ich zatrzymania. – Więc dlaczego złożyli raport? – Ponieważ Rover figurował kiedyś na liście skradzionych samochodów i przypomnieli sobie, że go widzieli. – Zmierzający na południe? Turik skinął głową. – Teraz są już poza zasięgiem naszej jurysdykcji. Możemy powiadomić Kum, żeby się tym zajęli. – Czy policjanci z drogówki przyjrzeli się temu tajemniczemu facetowi? – spytał Peshadi. – Niewystarczająco, by porównać z rysopisem, ale w samochodzie było z pewnością dwóch mężczyzn. – Dobra robota – powiedział Peshadi i Turik rozpromienił się. – A teraz chciałbym pogadać z tymi świadkami, którzy widzieli człowieka z Zachodu z wielką skórzaną torbą. Twarz sierżanta ponownie posmutniała. – Nie ma ich tutaj. Puściliśmy ich do domu. Nie było powodów, by ich przetrzymywać. Nie zrobili niczego złego. Peshadi westchnął głęboko. To przez ten brak snu, pomyślał. – Spodziewam się, że masz przynajmniej ich rysopisy. – Tak – odparł Turik. Podniósł ze stołu skoroszyt i wręczył go Peshadiemu. – Uporządkowałem je i przepisałem. Pasują bardzo dobrze. Peshadi otworzył akta, zerknął na napisaną na maszynie notatkę i zamknął skoroszyt. – Myślę że to na dzisiejszy wieczór wszystko. – Czy mam powiadomić Kum? – Zajmę się tym, Mohammedzie. Idź do domu i prześpij się trochę. Rano spotkamy się w biurze. – Sam pan powinien się przespać, kapitanie – powiedział Turik, wziął płaszcz i wyszedł. * * * Małe zagracone biuro Peshadiego mieściło się na trzecim piętrze budynku Ministerstwa Sprawiedliwości, położonym w południowej części miasta. Jedynie w nim paliły się światła. Było późno. Peshadiego piekły oczy, w gardle mu zaschło, a on wciąż dziesiątki razy czytał rysopis Europejczyka, czując, że albo coś przeoczył, albo... spotkał już tego człowieka. Wysoki, krzepki, bez wątpienia przedstawiciel Zachodu. Pewny siebie, a jednak spieszący się gdzieś. Obcy w obcym kraju. Przybysz z innej planety.. Egzotyczny gość. Gdzie mógł spotkać się z podobnym opisem? Trzy zasadnicze pytania nurtowały Peshadiego. Jak ten człowiek z Zachodu dostał się do Iranu? W jakim celu tu przybył? Dokąd udał się wraz z Ghfarim? Picarde było prawie na pewno ekspozyturą CIA w Iranie, co oznaczałoby, że Ghfari pracuje dla Amerykanów i że ten tajemniczy przybysz z Zachodu jest Amerykaninem. Chcą zakończyć działalność Picarde? Peshadi miał swoje podejrzenia. Przynajmniej nie zagroził bezpośrednio żadnemu z członków personelu. Nie zrobił niczego niezwykłego. Przynajmniej jak na warunki irańskie. Dlaczego więc miałby ich zmusić do zwinięcia sklepiku? I dlaczego tamta strona podjęła ryzyko przysłania kogoś do pomocy? Taki tok rozumowania prowadził donikąd. Ów człowiek przybył do Iranu, żeby coś zrobić. Wykonać jakieś zadanie. A jak to ma się do Richarda Abbasa oraz znalezionego w jego mieszkaniu ciała zastępcy? Kogoś tam torturowano. Czy to ma jakikolwiek sens? Wszedł Turik i zajrzał do dzbanka z herbatą, ale nic w nim nie było. Wyglądał na niepocieszonego. – Co tu robisz? – spytał Peshadi. – Nie mogłem spać. Wciąż myślę o tym bydlaku, który był z Ghfarim. – Turik, który również szkolił się w Anglii, wysławiał się na zachodnią modłę jedynie wtedy, kiedy był sam na sam z Peshadim. Któregoś dnia wypsnie mu się coś i Peshadi wiedział, że nie będzie mógł mu pomóc. – Uważam, że to Amerykanin. Prawdopodobnie z CIA. Turik skinął głową. – Ale jak przedostał się do Iranu? – Samolotem? – zadumał się Turik. – Zapewne. Oczywiście na fałszywych papierach. Być może prześlizgnął się któryś z Francuzów... Turika nagle olśniło. – Rosjanin! – krzyknął. Wybiegł z gabinetu Peshadiego i popędził korytarzem do sali odpraw, gdzie porwał sprzed nosa zdumionemu oficerowi dyżurnemu Książkę Raportów. Peshadi pospieszył za nim. – O co chodzi, Mohammedzie? Turik odszukał numer sprawy, potem wyciągnął odpowiednią teczkę z jednej ze stojących pod przeciwległą ścianą szaf. Otworzył ją, szybko przebiegł wzrokiem tekst i wrócił do Peshadiego. Oczy mu błyszczały. – Miałem rację – rzekł, wręczając kapitanowi policyjny raport. – Walerij Wasiljewicz Bajew. Rosyjski inżynier, który przybył tu w sprawach kotłów. – I co z tego? – spytał Peshadi, ale potem przeczytał rysopis. – Rosjanin zniknął ubiegłej nocy z hotelu. Nikt nie widział go od tej pory. Chyba że wsiadającego do tego Rangę Rovera. – Może to nie był Rosjanin – powiedział Peshadi. Przez głowę przemknęła mu kolejna niemiła myśl, przejrzał więc raport, szukając informacji na temat paszportu tego człowieka. Bajew był z Baku. Z Azerbejdżanu. – To mamy kłopot? – odezwał się Turik. Peshadi podniósł wzrok znad raportu. – Zgadza się. Zważywszy, co dzieje się wzdłuż naszej północnej granicy... Nie wiem jeszcze, o co chodzi. Coś w tym jednak musi być. Turik patrzył na kapitana. Peshadi zwrócił się do oficera pełniącego nocny dyżur, młodego człowieka z kozią bródką. – Chcę, żebyś zatelefonował do pułkownika Bakhtira, gdziekolwiek się znajduje. Wyciągnij go z łóżka i powiedz, żeby tu przyjechał. – Może trochę później? – spytał młody człowiek, szeroko otwierając oczy. – Nie, natychmiast. Powiedz mu, że to sytuacja alarmowa najwyższego stopnia. 46 Kiedy Dick Abbas obudził się, było bardzo ciemno, ale nie mógł dostrzec gwiazd nad głową. Ponownie przyszło mu na myśl, że oślepł. Stopniowo zaczął dostrzegać – po lewej stronie samochód, przed sobą w odległości dwudziestu pięciu metrów błyskające czerwone światełko radiolatarni i wnoszące się nad nimi góry, ciemne i upiorne w mroku nocy. Zdał sobie sprawę, że niebo pokryły chmury. To dlatego nie było gwiazd. Teraz widział nawet delikatne ruchy obłoków, otulających niektóre szczyty na zachodzie. Pogoda pogarszała się. Znad Turcji olbrzymim klinem między górami nadciągał niż. Tego popołudnia Kurszyn dał mu więcej wody oraz cienkie ciasto ryżowe z czymś, co prawdopodobnie było potrawką z jagnięcia. Zwrócił pierwszy kęs, lecz jadł nadal, aż w końcu udało mu się zatrzymać nieco pożywienia w żołądku. Po zmierzchu poczuł się nieco lepiej, chociaż ból w pachwinie nieustannie przypominał mu o tym, co stało się w Teheranie i co czeka go z rąk Rosjan. Wiedział, że nic nie powstrzyma ich od realizacji planu. Szafur nie żył, a Ghfari był zbyt młody i niedoświadczony, by pomóc. Mógł skontaktować się z Langley, ale tamci prawdopodobnie nie wiedzieli, co tu się dzieje. Przez ten czas Peshadi i jego ludzie odkryli zapewne ciało Szafura i zorientowali się, że ma to coś wspólnego z Picarde. Prawdopodobnie cały personel znalazł się już za murami więzienia Kasr. Nie było dla nich ratunku. I jemu też nikt nie przyjdzie z pomocą. Abbas wyszarpnął się spod dwóch cienkich koców, które dostał od Kurszyna. Plecy miał obolałe i zesztywniałe od leżenia na twardym gruncie, a sam był tak przemarznięty, że trząsł się przez pięć minut, zanim paroksyzm minął. Kurszyna nie było w zasięgu wzroku. Abbas wyobraził sobie, że Rosjanin śpi chyba na tylnej kanapie samochodu. Przebyte tortury, brak pożywienia i wody – od... ilu dni? Trudno mu było zliczyć. Wszystko to poważnie nadwątliło jego siły. Przez dłuższą chwilę stał na chwiejnych nogach, nim wreszcie udało mu się odzyskać równowagę i wówczas na próbę zrobił kilka kroków w stronę samochodu. Spodziewał się, że w każdej chwili może zostać zatrzymany lub zastrzelony. Nie miał wątpliwości, że jego porywacz był Rosjaninem. Nikt inny nie miałby takich informacji o złocie. Żadne inne państwo nie miało wystarczających doświadczeń, by zorganizować tak przemyślną operację. A poza tym było coś jeszcze w oczach tego człowieka, w sposobie jego zachowania w Teheranie. W przeciwieństwie do większości obywateli państw zachodnich, nie denerwował się podczas pobytu w Iranie. Zachowywał się w sposób naturalny. Tak jak na przykład Kanadyjczyk w USA. Tak naturalny, zdaniem Abbasa, mógł być tylko Rosjanin. Zrobił kilka kolejnych ostrożnych kroków w stronę samochodu, skręcając w lewo, tak żeby zajść go od tyłu. Jeśli była to rosyjska operacja, a ta dolina miała posłużyć za lądowisko, to samoloty powinny nadlecieć na minimalnej wysokości, by uniknąć wykrycia przez irańskie radary. Z tego właśnie powodu Kurszyn użył radiolatarni – miała naprowadzać samoloty. Gdyby Kurszyn nie żył lub gdyby radiolatarnia przestała działać, radzieccy piloci nie zdołaliby odnaleźć drogi i plan zostałby zniweczony. Nie miał pojęcia, która godzina. Kurszyn zabrał mu zegarek. Doszedł do wniosku, że musi być bardzo późno, chyba już po północy. Radiolatarnia musiała więc działać ponad dwadzieścia cztery godziny. Konwój powinien być już blisko, a radzieckie samoloty mogą przybyć w każdej chwili. Dick pochylił głowę nasłuchując, ale nocy nie zakłócały żadne odgłosy, nie licząc słabego poszumu wiatru w górnych partiach gór. Kiedy znalazł się o parę metrów od samochodu, przykucnął poniżej linii okien i przebył resztę drogi na wpół czołgając się i gramoląc na czworakach. Ostrożnie sprawdził pokrywę bagażnika, ale zgodnie z przypuszczeniami okazała się zamknięta. Obszedł samochód aż do miejsca kierowcy i podniósłszy się ostrożnie – na tyle, by móc coś dostrzec – zajrzał do środka. Kurszyna nie było wewnątrz. Ani na przednim, ani na tylnym siedzeniu. Abbas podniósł się powoli, tak że mógł spojrzeć ponad dachem samochodu. Radiolatarnia błyskała światełkiem w dwusekundowych odstępach. Oprócz tego nie poruszało się zupełnie nic. Ucichł nawet odległy wiatr. Pozostał przy samochodzie przez dłuższy czas, może nawet dziesięć minut, czekając, aż coś się wydarzy. Nic. Kurszyn nie poszedł sobie tak po prostu. Był gdzieś tu, ale niewidoczny. Co się stało? Co się dzieje? Abbas znów pochylił głowę, nasłuchując. Wydawało mu się, że mógłby usłyszeć samoloty nadlatujące wzdłuż doliny. Nic jednak się nie działo. Raz jeszcze rzucił okiem na wysyłającą błyski radiolatarnię. To elektroniczne urządzenie z pewnością miało bardzo delikatne połączenia. Gdyby zostało zmiażdżone, nie można byłoby go tu naprawić. Dick nie widział również w bagażniku drugiego podobnego urządzenia. Przeszedł na drugą stronę samochodu i, pochylając się nisko, przebył dwudziestopięciometrową drogę po kamienistym gruncie w górę łożyska strumienia. Serce waliło mu mocno, w głowie kręciło się od wysiłku. Nadal ani śladu Rosjanina. A jednak Abbas miał wrażenie, że może wyczuć bliską obecność tego człowieka, prawie tak jakby był to przerażający odór unoszący się w nocnym powietrzu. Znalazł sporawy kamień, który przyniósł do radiolatarni. Uczucie bliskości Kurszyna spotęgowało się jeszcze. Abbas uniósł kamień nad głową. Nagle został oślepiony światłem i cofnął się o parę kroków. Przez sekundę nie miał pojęcia, co widzi. Wyglądało to tak, jakby światła wyznaczały drogę wzdłuż długiej, wąskiej doliny. Nagle zrozumiał wszystko. Światła biegły w dwóch równoległych rzędach i ciągnęły się na długim odcinku. To Kurszyn je ułożył. Przypominały lampy sygnalizacyjne używane jako wytyczenie pasa dla lądujących samolotów. To znaczy, że samoloty są już w drodze. Abbas ponownie uniósł kamień i pospieszył naprzód, przygotowując się do podjęcia jedynego możliwego działania, mimo że rozpoczął je zbyt późno. Skoro światła lądowania zostały włączone, to znaczy, że samoloty znalazły już to miejsce. Zaczął opuszczać kamień wkładając w to wszystkie swoje siły, gdy nagle pod wpływem mocnego uderzenia przewrócił się na plecy. Kurszyn pochylił się nad nim, był w lateksowej masce Abbasa. – Przykro mi, ale jednak potrzebuję tej radiolatami – powiedział uprzejmie. – No i będę również potrzebował twojego ubrania. Kurszyn podniósł małe urządzenie do zdalnego sterowania i wcisnął guzik. Światła pasa startowego zgasły, a noc zniknęła z oczu Abbasa. 47 Od Kum linia kolejowa wiodła do Koszami, podczas gdy główna droga skręcała na południe, do prastarego miasta Isfahan będącego zarazem stolicą prowincji o tej samej nazwie. Teraz droga pięła się i zwijała wchodząc w góry Zagros, których szczyty piętrzyły się na wysokość ponad pięciu tysięcy metrów. O drugiej nad ranem McGarvey i Ghfari znajdowali się już daleko poza miastem. Obaj czuli teraz potrzebę pośpiechu, zwłaszcza że od porwania Abbasa minęło już tak wiele czasu. Ta ziemia były niegościnna o każdej porze roku, a zwłaszcza w zimie. Po godzinie od wyjazdu z Teheranu zatrzymali się na poboczu i poprzez satelitę nawiązali kontakt z centralą w Langley. Powiedziano im, że mają zejść z eteru i czekać aż do 23.00 czasu Greenwich, wcześniejszego od teherańskiego o trzy i pół godziny. Nie podano im żadnych wyjaśnień. Kiedy McGarvey zażądał rozmowy z Carrarą, połączenie przerwano. W dziesięć minut później nie mogli już nawet nawiązać łączności z satelitą. Byli odcięci. Teraz właśnie zbliżała się pora na ustalone radiowe rendez-vous i McGarvey nie był z tego zadowolony. Jeśli SAVAK wszedł w posiadanie nadajnika, możliwe że śledził rozmowy z Langley. Właśnie z tego powodu pragnął ograniczyć się do jednorazowego połączenia. Opuścił w dół szybę ze swojej strony i samochód momentalnie wypełniło mroźne powietrze. – Musimy znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli zjechać z drogi – powiedział do prowadzącego wóz Ghfariego. – Czy już czas? – spytał Irańczyk. Prowadził przez całą drogę, bo biały wiozący Irańczyka wyglądałby tu dziwnie. A prócz tego Ghfari znał kraj lepiej od McGarveya. – Za około dwadzieścia minut. – Myślę, że niebawem znajdziemy takie miejsce. Droga zbudowana została na wąskiej krawędzi zbocza, które z lewej strony opadało stromo kilkaset metrów w dół, a z prawej pięło się jeszcze wyżej. Nie można tu było stanąć. Wcześniej panował zbyt duży ruch, zwłaszcza pojazdów wojskowych, by ryzykować postój. Ktoś mógłby przystanąć i zadać im pytania, na które nie mieli odpowiedzi. Konwój ze złotem musiał już ujechać spory kawał w głąb lądu. Według szacunków McGarveya znajdował się zaledwie jakieś sześć godzin na południe od miejsca, w którym się obecnie znajdowali, co znaczyłoby, że rosyjska zasadzka jest bardzo blisko. Rozważał i taką ewentualność, że mogli ją już minąć. W nocnym powietrzu niemal wyczuwał obecność Kurszyna, co sprawiało, że włosy mu się jeżyły na głowie. Na drodze wyrósł nagle długi wiszący most, spinający groźną rozpadlinę górską. Potem szlak skręcał ostro w prawo, otwierając się w końcu na dolinę, wznoszącą się łagodnie ku odległym ośnieżonym szczytom. Wzdłuż prawej krawędzi drogi biegł głęboki rów odpływowy i Ghfari zwolnił, aż znalazł płytsze miejsce, przez które mogli przejechać. Przełączył napęd na obie osie i wjechał na kamieniste dno doliny, oddalając się prostopadle od szosy. McGarvey spoglądał przez tylne okno, aż doszedł do wniosku, że nikt nie zdoła dojrzeć ich z drogi. – Tutaj – powiedział. – Zgaś światła. Gdy Ghfari zatrzymał wóz i wyłączył światła, natychmiast ogarnęła ich ciemność. Dolina zwężała się biegnąc dalej i kończyła śnieżną czapą pomiędzy dwoma szczytami wznoszącymi się w górę o niecałe trzysta metrów od miejsca, w którym się zatrzymali. McGarvey wysiadł z samochodu, przeszedł z pięćdziesiąt metrów w stronę, z której nadjechali, i obejrzał się. Z tej odległości samochód był prawie niewidoczny. Szosa znajdowała się o tysiąc metrów poniżej. Przejeżdżający patrol nie miał szans dojrzenia ich, chyba że wiedziałby, gdzie się znajdują i gdzie należy stanąć na szosie, by skierować lornetkę bezpośrednio w ten punkt. To nie wydawało się prawdopodobne. W kategorycznej odmowie z Langley, gdy zwracali się o informację, kryło się coś złowieszczego. Coś musiało się wydarzyć od chwili opuszczenia Kairu przez McGarveya. Zaszła jakaś zmiana i to niepokoiło go przez całą drogę na południe. Zanim wrócił do samochodu, Ghfari wyjął i przygotował nadajnik. – Jest jakaś odpowiedź? – Nie – odparł Irańczyk. – Nie włączył się nawet przekaźnik satelitarny. Ale jest chyba jeszcze parę minut, co? McGarvey skinął głową i popatrzył w stronę górskich szczytów, a potem w dół, w stronę ciemnej, ciągnącej się po drugiej stronie drogi doliny, na surowy, niegościnny, słony płaskowyż dominujący w centrum kraju. – Kiedy to się skończy, nie będziesz mógł wrócić – powiedział. – Wiem – odparł Ghfari. – Ale taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Nic nie trwa wiecznie, oprócz Allacha. – To może trochę potrwać. Ghfari spróbował się lekko uśmiechnąć. – Nie sądzę, zważywszy na wszystko, co dzieje się w świecie. Nadchodzą zmiany i nie ominą również tego kraju. Nadajnik zapiszczał dwukrotnie, a potem rozległy się szybkie sygnały kodu nadawanego alfabetem Morse’a, służące do identyfikacji właściwego przekaźnika. McGarvey wziął urządzenie z ręki Ghfariego i uruchomił je. Podczas tej operacji nosił pseudonim „Druciarz”. – Centrala, tu Druciarz, słyszycie mnie? – Odbieram cię, Druciarz. Czekaj na pilną wiadomość od Garncarza. – powiedział radiooperator z mieszczącej się pod Waszyngtonem kwatery głównej CIA. „Garncarz” to był Carrara. – Druciarz, tu Garncarz. Słyszysz mnie? – Słyszę, Garncarz. – Czy twoja obecna pozycja jest bezpieczna? – głos Carrary był trochę niewyraźny, ale McGarvey mógł go rozpoznać. – Na razie. Ale jesteśmy nieco zaniepokojeni, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Kończy nam się czas. – Tak, rozumiem, ale sytuacja się zmieniła. Czarne charaktery są już w drodze, powtarzam, są już w drodze. Spodziewana godzina przybycia około zero jeden jeden zero naszego czasu. Zrozumiałeś? To za niecałe dwie godziny. – Tak, Garncarz, zrozumiałem zero jeden jeden zero waszego czasu. Co z transportem? – Czarne typy nie mogły lepiej skoordynować czasu – nadał przez radio Carrara, co oznaczało, że siły rosyjskie wylądują i zajmą pozycje w zasadzce w chwili, gdy zbliży się do nich konwój. – Podaj pozycję radiolatarni – zażądał McGarvey. – Uważamy, że powinniście pozostać na miejscu do chwili, gdy sytuacja nie stanie się bezpieczna, Druciarz. Pracujemy nad planem ratunku. – Sprzeciw, sprzeciw – rzekł McGarvey. – Podaj lokalizację radiolatarni. Nasza obecna pozycja będzie nie do przyjęcia o świcie. Nastąpiła krótka przerwa w połączeniu. – Posłuchaj mnie, Druciarz. Sytuacja uległa zmianie. Wojownik wydał rozkaz naszym siłom uderzeniowym w Van. Są juz w drodze. Oni zajmą się tym problemem. „Wojownik” to był z kolei pseudonim Dyrektora CIA, Rolanda Murphy’ego. – Nie zmieszczą się w czasie. – My uważamy, że tak. – Z zachodu zbliża się potężna burza. Czarne typy mogą zdążyć, ale nasi ludzie znajdą się w środku burzy. Podaj, do cholery, tę lokalizację. – Bezwarunkowo nie możecie dać się złapać. – Stanie się tak, jeśli zmusicie nas do pozostania na miejscu. Gdzie ta radiolatarnia? Nastąpiła kolejna przerwa. – Dobrze, Druciarz. Mamy już twoją pozycję. Jesteś blisko. Radiolatarnia jest o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od ciebie. Ale znajduje się spory kawałek od szosy, w długim wąwozie. Na naszej mapie figuruje jako dolina Kaszkai. Ghfari wyciągnął mapę i w chwilę później wskazał na niej dolinę wąskim strumieniem światła z latarki. – Tutaj – powiedział. – W porządku, Garncarz, zlokalizowaliśmy ją. Możemy tam zdążyć przed zero jeden jeden zero. – Poinstruujemy naszych ludzi, żeby uważali na was, Druciarz, ale jest coś jeszcze, o czym powinieneś wiedzieć. – Odwołaj ich. Zniszczymy radiolatarnię. – Nie możemy – odparł Carrara. – Ciemne typy to ludzie Didienki. Lecą z Baku. – Wiem o tym. – Didienko został aresztowany za zdradę. Wiadomość była oszałamiająca. McGarvey potrzebował paru sekund na ochłonięcie. – Dlaczego jego ludzie nie zostali odwołani, Garncarz? Co jeszcze się stało? – W Azerbejdżanie wybuchło zbrojne powstanie. Według naszych przypuszczeń, czarne charaktery chcą porwać złoto i uciec z nim do Syrii lub Libii. Zrozumiałeś? McGarvey zrozumiał bez większych trudności. To znaczyło, że ludzie Didienki zrywali wszelkie więzy z Moskwą. Przybywając tu dzisiejszego ranka, zmienią się w zdeterminowanych straceńców. Każdy z nich będzie walczył za dziesięciu. Nie oszczędzą nikogo. – Czy Kurszyn wie? – spytał McGarvey otwartym tekstem. – To niewiadoma – odparł Carrara. – Ale przypuszczamy, że nie. – Ruszamy natychmiast. – Kto jest z tobą? – Numer trzeci. – Ani śladu numeru pierwszego? – Jeszcze nie, Garncarz – zakomunikował McGarvey. – Nie przy odrobinie szczęścia wydostanie się stąd cała trójka. – Odbiór – rzekł Carrara. – Uważajcie na siebie. McGarvey wyłączył nadajnik i spojrzał na Ghfariego. – Jeżeli SAVAK podsłuchiwał naszą rozmowę, nie będzie to łatwe. 48 – Jeszcze nie, Garncarz – powiedział po angielsku pierwszy głos. – Ale przy odrobinie szczęścia wydostanie się stąd cała trójka. – Odbiór – odparł drugi Amerykanin. – Uważajcie na siebie. Kapitan Peshadi wyłączył magnetofon. – Transmisja kończy się w tym miejscu – rzekł. Pułkownik Bakhtir wyglądał na bardzo zakłopotanego. Peshadi siedział po drugiej stronie jego biurka. Minęło wpół do trzeciej rano. Prawie cały Teheran pogrążony był we śnie, ale w głównej kwaterze SAVAK mrowiło się od ludzi postawionych w stan gotowości. – Czy wiemy, gdzie jest ta dolina? – spytał pułkownik. – Tak jest. Na południe od Isfahanu. – Jak daleko od Teheranu? – Pięćset kilometrów. – Za daleko, za daleko – mruknął pułkownik Bakhtir. – Daj mi mapę, chcę zobaczyć to sam. Kiedy Peshadi otwierał drzwi, by powiedzieć Turikowi, żeby przyniósł mapę, pułkownik podniósł słuchawkę. – Połączcie mnie z generałem Dadgarem – polecił telefoniście. Zakrył dłonią mikrofon. – Gdzie ta mapa, Hussain? Sierżant Turik wrócił z pokoju odpraw ze szczegółową mapą. – Czy były jeszcze jakieś inne połączenia? – spytał w progu Peshadi. – Na tej częstotliwości cicho – powiedział Turik. Zerknął na pułkownika i zniżył głos. – Co się dzieje? – Jeszcze nie wiem, Mohammedzie, ale chcę, żebyś załatwił nam śmigłowiec z pilotem. – Peshadi! – ryknął pułkownik. – Szybki śmigłowiec – dodał Peshadi. – I dobrego pilota. – Natychmiast? – Natychmiast – rzekł Peshadi. Wrócił i rozpostarł mapę na biurku pułkownika. Po chwili znalazł dolinę i zakreślił ją ołówkiem. – Tutaj – powiedział. – To jest dolina Kaszkai. Bakhtir studiował mapę, śledząc linię prowadzącą z doliny do drogi, a później na południe. Gdy podniósł wzrok, Peshadi dostrzegł w jego oczach niekłamane przerażenie. – Wciąż czekam na generała – warknął do słuchawki pułkownik. – Amerykanie są w coś tam zamieszani – rzekł ostrożnie Peshadi. – No i oczywiście Rosjanie, o ile ta rozmowa nie była podstępem. Co jest możliwe. Pułkownik odrzucił tę sugestię. – To nie żaden podstęp, uwierz mi, Hussain. Otrzymaliśmy informację, że w Baku i paru innych miastach Azerbejdżanu wybuchło powstanie. – Ale urządzenie łącznościowe jest amerykańskie, podobnie jak sygnały z ich satelity. Tak powiedzieli mi technicy. – Nie ulega kwestii, że Amerykanie są w to zamieszani. Ale teraz również i Rosjanie. – Czy dojdzie do konfliktu między nimi na terytorium Iranu? – spytał Peshadi zdumiony tym, co słyszy. – Nie, jeśli temu zapobiegniemy – powiedział Bakhtir. – A musimy temu zapobiec za wszelką cenę. Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to ważne. – Nie – odparł Peshadi. Bakhtir nagle zesztywniał. – Tak jest, generale. Wiem, która godzina. Ale to pilne, na Allacha. Iran potrzebuje jeszcze tej nocy swoich sił lotniczych. Natychmiast. Peshadi poszedł do drzwi. Po drugiej stronie korytarza w pokoju odpraw Turik przycupnął przy biurku. Sierżant zerknął znad telefonu i skinął głową: udało mu się załatwić śmigłowiec. – Nie, generale, nie rozmawiałem z imamem. Nie ma na to czasu. Dlatego zwracam się z tym do pana. Musimy się pospieszyć, w przeciwnym razie dziś w nocy stracimy to, co nadchodzi z Busziru. Bakhtir spojrzał na Peshadiego i na jego twarzy odmalowała się wyraźna ulga. Skinął głową. – Oczywiście, generale. Uważamy, że mamy do czynienia z podwójnym zagrożeniem: ze strony Rosjan, którzy mogli wysłać siły powietrzne o nieznanym potencjale z Baku, oraz Amerykanów. Peshadi słyszał krzyki generała z drugiego końca pokoju. – Oczywiście, to może być spisek zawiązany wyłącznie przez Amerykanów, ale nie możemy zaprzeczyć informacjom, jakie otrzymaliśmy z Baku i z Moskwy. Nie możemy również zlekceważyć tego zagrożenia. Do drzwi podszedł sierżant Turik i Peshadi odwrócił się w jego stronę. – Czy załatwiłeś maszynę? – Tak. Zanim dojedziemy do Doszen Toppeh, będzie przygotowana i uzbrojona. To amerykańska Cobra. Bardzo szybka i silnie uzbrojona. – Hussain! – zawołał pułkownik i Peshadi odwrócił się z powrotem. – Tak jest. – Zamknij drzwi. Peshadi wykonał polecenie. Bakhtir zakrył dłonią mikrotelefon. – Chcę, żebyś dostał się tam najszybciej, jak tylko zdołasz. Generał sprawdza teren za pomocą swoich stacji radarowych, ale zważywszy na obszar górski, nie sądzę, by mogli wiele dostrzec. Powiedział również, że w tym rejonie pogarsza się pogoda. – Rozumiem – powiedział Peshadi. – Możemy wyruszać natychmiast. – To dobrze – odparł pułkownik. – Możliwe, że lotnictwo nic nie będzie mogło dla nas zrobić i w tym przypadku musimy polegać na jednostce wojska posuwającej się wraz z konwojem. – Konwój? – spytał Peshadi. – Tak, będę czekał – rzekł do słuchawki pułkownik. – Musisz o czymś wiedzieć – zwrócił się do Peshadiego. – Zostało zawarte porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi o odblokowaniu irańskich pieniędzy nielegalnie przetrzymywanych w ich bankach od czasów rewolucji. Z procentami włącznie. Peshadi nie odpowiedział. Na ten temat nie było żadnej wzmianki w prasie ani w telewizji. Wiadomość, o ile prawdziwa, była doniosła. Gospodarka Iranu mocno ucierpiała na skutek wojny z Irakiem. – Należność w formie sztabek złota przybyła do Busziru i stamtąd podróżuje pod konwojem. A w tej chwili zbliża się do doliny. Peshadi zmieszał się na chwilę. – Ale ilość... Musi być ogromna! – Ponad sto ton złota, Hussainie. Złota, którego rozpaczliwie potrzebuje Iran. Złota, które chcieliby mieć Rosjanie. – Złota, które chcieliby odzyskać z powrotem Amerykanie, obwiniając o to w miarę możliwości Rosjan. Pułkownik Bakhtir skinął głową. – Powstrzymaj ich, Hussainie. – Powstrzymam – przyrzekł Peshadi. – Ale niech pan porozumie się przez radio z dowódcą konwoju i ostrzeże ich. – Niemożliwe – powiedział pułkownik. – Nie mamy z nimi łączności. Problemy ze sprzętem lub coś w tym rodzaju. Uważano, że charakter przesyłki spowoduje podjęcie wystarczających środków ostrożności. Ale teraz wszystko zależy od nas. Od ciebie. – Rozumiem – odparł Peshadi. – Zabij Amerykanów i Rosjan, Hussainie. Zabij ich wszystkich. – Tak jest – odparł Peshadi. – Z przyjemnością. 49 Wielki samolot pochylił się ciężko, wpadając w powietrzną dziurę, i wyrównał z głośnym, przenikającym do szpiku kości trzaskiem. Pułkownik KGB Aleksiej Berezin spoglądał obojętnie na drugiego pilota, który podniósł się z podłogi pokładu i, zataczając się, zmierzał w jego stronę. To było lepsze niż Baku. Wszystko było lepsze niż tamto. Szyk składał się z siedmiu samolotów Tu-16 Badger, bombowców wycofanych w 1980 roku ze służby liniowej i, po przerobieniu na transportowce, przekazanych siłom uderzeniowym KGB. Zostały w tym charakterze użyte z powodzeniem podczas różnych akcji w Afganistanie. Kadłub, a zwłaszcza podwozie, zostały przystosowane do startów i lądowań w trudnych warunkach terenowych. Podczas tej operacji, z pokrytych kamuflującym wzorem ogonów samolotów usunięto czerwoną gwiazdę, zastępując ją białą na niebieskim tle – symbolem Sił Powietrznych USA. Niepotrzebny fortel, pomyślał pułkownik. To, co zobaczą Irańczycy, nie miało już większego znaczenia. Elitarna jednostka pułkownika Berezina, składająca się z sześćdziesięciu ludzi została rozdzielona na dwa samoloty. Drugą grupą dowodził jego zastępca major Jurij Majkow. Od chwili startu nie mieli ze sobą łączności. Łączność nie była im zresztą potrzebna. Majkow znał się na swojej robocie. Z jego strony nic nie mogło nawalić. Drugi pilot zdołał wreszcie dotrzeć do Berezina, przypiętego pasami do pokrytego brezentem fotela. Zwracając się do pułkownika, musiał przekrzykiwać huk silników. – Kapitan Sulicki chciałby z wami pomówić w kabinie. – Czego chce? – spytał Berezin, nie starając się nawet mówić głośniej. – Chodzi o pogodę – krzyknął drugi pilot. Był wyraźnie zdenerwowany. Spojrzał na żołnierzy siedzących po obu stronach czegoś, co było dawniej lukami bombowymi, w których przewożono bomby atomowe. – I co z pogodą? – spytał Berezin. – Pogarsza się. – Tak, da się zauważyć – odpowiedział pułkownik. Paru siedzących obok żołnierzy, którzy słyszeli odpowiedź, parsknęło śmiechem. Samolotem znów silnie rzuciło. – Być może będziemy musieli skręcić na inne lądowisko. – Mef. – Lądowanie w wyznaczonym przez pana miejscu może okazać się niemożliwe. Berezin odczekał parę sekund, aż nieco podniesie mu się ciśnienie. Wówczas powoli odpiął pasy. Drugi pilot cofnął się o parę kroków, gdy pułkownik wyprostował się w całej okazałości. Miał imponujący wzrost – metr dziewięćdziesiąt pięć centymetrów i wyprostował się w całej okazałości. Ciasno przytroczony do piersi bojowy rynsztunek nadawał mu groźny wygląd. – Pójdziemy porozmawiać z Sulickim – powiedział. Drugi pilot odwrócił się i ruszył w stronę dziobu, posuwając od jednego uchwytu do drugiego. Berezin szedł za nim, nie przytrzymując się niczego, tak jakby samolot nie śmiał go obalić. Żołnierze kochali to. I będą musieli kochać nadal, pomyślał, ponieważ nie ma dla nich drogi odwrotu. Nawet gdy generał Didienko został aresztowany, a w Azerbejdżanie wybuchła rewolta, to do ich obowiązków należała pomoc w obronie rodiny. Czego nie zrobili. W rzeczy samej, dwaj oficerowie milicji, którzy przybyli z Moskwy, by aresztować Berezina, uważali, że w tych okolicznościach pułkownik powinien pozostać na wolności, by mógł podjąć walkę. I podjął ją. Ale na jego konto na razie można było zapisać jedynie dwóch martwych milicjantów. Nie było odwrotu. Mogli tylko przeć naprzód, zdobyć złoto, a potem udać się do jedynego miejsca, które wydawało się odpowiednie dla wojownika i jego żołnierzy: do Libanu. Wierzył, że to osiągnie z pomocą swego wojska i siły tego bajecznego skarbu, który wkrótce będzie należał do nich. Wystarczy uderzyć w kilka węzłowych punktów, a potem z garstką żołnierzy i niezmierzoną fortuną utrzymać je do czasu, aż wymyśli coś lepszego. Były to gigantyczne plany, ale Berezin wspiął się na ten szczebel kariery bynajmniej nie dzięki brakowi rozmachu. Wszedł do kabiny, odepchnął gwałtownie drugiego pilota i usiadł na fotelu z prawej strony. Na zewnątrz nie było widać nocy. Można było dostrzec jedynie kłębiącą się białą mgłę. Nic więcej. Kapitan Sulicki, doświadczony pilot KGB, który latał w większości najtrudniejszych operacji bojowych w Afganistanie, z dużym trudem panował w tej chwili nad maszyną. – Jak się sprawy mają, Michaile Aleksandrowiczu? – zawołał pułkownik Berezin. – Nie najlepiej, pułkowniku – odparł Sulicki nie odrywając oczu od instrumentów pokładowych. – Jeśli ten cholerny wiatr wiejący pośród gór nie rozedrze nas na kawałki, to możemy wpaść na zbocze któregoś z wyższych szczytów. – Jakie szansę na dojście do celu? – Pół na pół, może mniej. – Czy wciąż mamy dobry namiar na radiolatarnię? – Da. – Czy wykryły nas irańskie radary? – Met. – Boisz się? Sulicki roześmiał się. Zaryzykował rzucenie szybkiego spojrzenia w stronę Berezina. – Robię w portki, towarzyszu pułkowniku. – Ale mamy szansę? – Da – Sulicki odwrócił się znów w stronę wskaźników. – A co z resztą pilotów? – Jeśli poprowadzę do celu, polecą za mną. – Nie mamy wyboru. Rozumiecie to? Sulicki ponownie zerknął na pułkownika. – Tak, rozumiem doskonale. Chciałem tylko, żebyście potwierdzili, jakie to ważne. Chciałem, żebyście powiedzieli mi, że nie mamy nawet pięćdziesięciu procent szans w sytuacji, w której nie zdobędziemy złota. – Mieliście prawo o to zapytać Michalie Aleksandrowiczu, ponieważ bez złota nie mamy żadnej szansy. Cokolwiek by się stało. * * * Abbas siedział na ziemi, osłonięty od wiatru samochodem, gdy wydało mu się, że słyszy nad doliną odgłos samolotu. Podniósł się na równe nogi i spojrzał ponad dachem auta, ale nie zobaczył niczego, a dźwięki, przepędzone silnym wiatrem, umilkły. Chwiejnym krokiem przeszedł na drugą stronę samochodu, nogi miał jak z waty. Po próbie zniszczenia nadajnika Kurszyn wygrzmocił go pięściami. Abbas czuł się tak, jakby wszystkie kości miał połamane, a resztki sił opuściły go. – Słyszałeś to również? – spytał Kurszyn, który wyłonił się z ciemności. – Niczego nie słyszałem. – Głos zabrzmiał słabo nawet w jego własnych uszach. Kurszyn spojrzał w niebo. – Nadlatują. – Nie dadzą rady. Nie przy tym wietrze. Kurszyn popatrzył na niego. Widok repliki własnej twarzy, momentalnie zmroził Abbasa. – Dziwne rzeczy dzieją się w takich dolinach, wiatr zawsze ciągnie pomiędzy górami. Nieważne, co się będzie działo, wiatr będzie wiał prosto wzdłuż doliny. – Nigdy nie zdołają się ustawić... – zaczął Abbas, gdy obaj usłyszeli samolot nad głowami. Kurszyn podniósł sterownik i wcisnął guzik. Natychmiast rozbłysnął rząd przenośnych świateł pasa startowego, z grubsza wytyczając teren lądowiska. – Kim ty jesteś? – spytał Abbas. Kurszyn uśmiechnął się. – Nie był z ciebie zbyt dobry szef placówki – powiedział. – Z całą pewnością nie tak dobry jak Thomas Lord. W pierwszej chwili to nazwisko nic nie powiedziało Abbasowi, ale nagle coś zaskoczyło mu w głowie i cofnął się oszołomiony jak od uderzenia pięścią. – Paryż – rzekł. – To byłeś ty. – Tak. – Dlaczego? – To było konieczne, żeby przysporzyć roboty twojej organizacji w Langley. Chcieliśmy uszczuplić wasz personel. Chcieliśmy pozabijać waszych najlepszych ludzi, a przynajmniej zająć ich sprzątaniem bałaganu, prowadzeniem śledztwa w sprawie ataków i odpowiadaniem na pytania waszego prezydenta i rozmaitych komisji kongresu. To przechodziło wszelkie pojęcie. – Co to znaczy „my”? Kim jesteście? – pytał Abbas. – Oczywiście KGB. A myślałeś, że kim? – Ale to się już skończyło. My nie robimy tego więcej. Wasi ludzie już tego nie robią. To już skończone! – Naprawdę? – zdziwił się uprzejmie Kurszyn. Samolot był teraz dokładnie nad ich głowami, zawracając na końcu doliny, tak że mógł wykonać drugie podejście, tym razem ustawiając się wzdłuż świateł pasa. Bardzo silny huk odbijał się echem od gór. Samolotów było więcej. Abbas cofnął się w rozpaczy. Nie mógł nic na to poradzić. Nikt nie mógł na to poradzić. – Idź, jeśli chcesz! – krzyczał Kurszyn poprzez wiatr i potężny ryk samolotu nad głową. Jego pogarda dla Abbasa była bezbrzeżna. Abbas na wpół odwrócony spoglądał w stronę łożyska wyschniętej rzeki, którym tu przyjechali. – Ale zawrócimy cię na długo przedtem, zanim zdołasz dotrzeć do szosy. Abbas popatrzył na Kurszyna. – Umrzesz dzisiejszego ranka – rzekł Rosjanin. – I nic nie zdoła temu zapobiec. Abbas ruszył w stronę koryta rzeki, przez cały czas oczekując na strzał w tył głowy. Gdyby Kurszyn zawołał go, nie usłyszałby tego z powodu ryku silników. W każdym razie nie martwił się tym już więcej. * * * Generał Mashoud Dayati jadący dżipem na czele konwoju był absolutnie nieświadomy zbliżania się radzieckich samolotów, lecz przez cały wieczór i we wczesnych godzinach rannych nękała go niepewność. Nade wszystko na świecie pragnął, żeby wreszcie minęli Isfahan i wydostali się z tych przeklętych gór. Nalegał na swoich ludzi, żeby przyspieszyli. Był wojskowym i wiedział, że jeśli przytrafią się im jakieś kłopoty, to właśnie tutaj. Okolica idealnie nadawała się do przeprowadzenia ataku. Jeśli coś się stanie, myślał nerwowo, nastąpi to na przestrzeni następnych stu kilometrów. Konwój składający się z osiemnastu identycznych ciężarówek krytych brezentem i dwóch dżipów – jednym na przodzie z generałem i drugim na końcu – rozciągał się na ponad kilometr. Dwanaście ciężarówek wiozło sztaby złota a pozostałych sześć, rozrzuconych wśród konwoju, osiemdziesięciu czterech żołnierzy. Ogółem było ich stu czternastu. Reszta to byli kierowcy i zmiennicy kierowców ciężarówek ze złotem oraz szoferzy i pasażerowie dżipów. Na każdym dżipie zamontowano karabin maszynowy kalibru 12,7 mm, a w każdej ciężarówce wiozącej żołnierzy znajdowały się czternastoosobowe zespoły uzbrojone w karabinki szturmowe AK-47, amerykańskie wyrzutnie przeciwpancerne LAW, granatniki i rosyjskie przeciwlotnicze pociski rakietowe SA-7 SAM. Dysponowali imponującą siłą ognia, ale ponad sto ton złota stanowiło nie lada pokusę. Krążyły plotki, że jakieś jednostki armii irańskiej mogą szykować atak na konwój. Generała martwiła myśl, że taka chciwość nadal istnieje w jego kraju. Zachodnia chciwość. Chciwość, która wykluła się w Ameryce. Nienawiść wrzała w nim na samą myśl o tym, co Amerykanie i szach, będący marionetką w ich rękach, zrobili z Iranem. Wciąż naprawiano szkody, zwłaszcza polegające na deprawacji kobiet w wielkich miastach. Miną dziesiątki lat, a może nawet stulecia, zanim wszystko wróci do normy. – Jesteś zmartwiony, generale – powiedział Abdullah Sabzevar, mułła towarzyszący konwojowi, siedzący na tylnym siedzeniu, wciśnięty pomiędzy strzelca a metalowe skrzynki z amunicją. Generał spojrzał przez ramię na duchownego. – Jeśli nas zaatakują, nastąpi to między tym miejscem, a Isfahanem. Sabzevar wyglądał wręcz komicznie w ciężkich szatach, z wciśniętą na uszy wełnianą czapką. W odkrytym dżipie mułła wystawiony był na zimne górskie powietrze. – Sądzisz, że nastąpi atak? Generał wzruszył ramionami, a potem popatrzył przed siebie, na pustą drogę. – Mam nadzieję, że nie. Na Allacha, mam szczerą nadzieję, że nie. 50 McGarvey wychylił się do połowy przez okno Rangę Rovera. Łzawiły mu oczy, gdy usiłował przeniknąć wzrokiem ciemność wzdłuż drogi, którą jechali ku dolinie. Ghfari prowadził bardzo szybko, tak że auto podskakiwało na wybojach, gdy wyjeżdżali ze stromej dolinki, gdzie nawiązali łączność z Langley. Potem popędził na południe, wyciskając ile się tylko dało ze starego pojazdu, należącego do firmy naftowej. Już prawie od godziny jechali szosą. Jeśli Carrara miał rację, zbliżali się do radiolatarni. Jeżeli satelita namierzył dokładnie sygnał z ich nadajnika, to od paru minut powinni znajdować się dokładnie na wprost doliny. Z tego, co widział McGarvey, nie było jednak możliwości wjazdu na górę. Drogę zablokowały pionowe ściany skalne, wielkie głazy lub niemożliwe do pokonania głębokie rowy odpływowe, których nie był w stanie sforsować nawet Rangę Rover. – Niczego nie widzę – powiedział Ghfari. – Ja również – odparł McGarvey. – Ale oni tam są i zejdą z góry, żeby przystąpić do ataku. Musi być jakaś droga. – Tam – powiedział Ghfari i zahamował, gdy w światłach reflektorów pojawił się wąski betonowy mostek przerzucony nad płytkim rowem. Było to suche koryto potoku, który zasilały dopiero wiosenne roztopy. Zatrzymali się tuż przed mostkiem. McGarvey złapał latarkę i pospieszył drogą w stronę mostu. Ślady opon ciągnęły się w poprzek wąskiego kanału po prawej stronie drogi, wygniotły dwie równoległe linie w mizernej górskiej trawie i znikały w łożysku strumienia. Leżący tu śnieg został rozwiany przez wiatr. Ghfari wysiadł z samochodu. – Czy widzisz coś? – zawołał. – Wyłącz silnik! – krzyknął McGarvey i wszedł do koryta strumienia. Gdy ucichł silnik Rangę Rovera, McGarvey wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś daleko nad nimi, pomiędzy szczytami wył wiatr, ginąc w skłębionych chmurach. Ale słychać było coś jeszcze. Bardziej można było to wyczuć, niż usłyszeć. Głęboki, ciężki dźwięk, niczym grzmot, który pojawiał się i zanikał z wiatrem. McGarvey pobiegł z powrotem w stronę drogi. – To jest to miejsce! Posłużyli się wyschniętym korytem rzeki! – Co to za dźwięk? – spytał Ghfari. On również przekrzywił głowę i słuchał. – Brzmi to jak... – Transportowiec! – krzyknął McGarvey. – Wsiadaj! – Czy oni już tam są? – Nic nam nie zrobią, dopóki nie wylądują – powiedział McGarvey. – Jazda! * * * Szlak był nieprawdopodobnie wyboisty i Rangę Rover podskakiwał przez cały czas. Parę razy o mało się nie wywrócili, ale Ghfari był dobrym kierowcą i udawało mu się odzyskać panowanie nad kierownicą. McGarvey złożył ponownie AK-47 i sprawdził, czy działa. Zapasowe magazynki wsunął sobie za pasek i powkładał do kieszeni kurtki, a następnie zarepetował pistolet. Zrobił to samo z pistoletem Ghfariego i położył go na siedzeniu obok Irańczyka. – Jeśli te samoloty wylądują i dostaniemy się pod ostrzał, chcę, żebyś się stąd wynosił do diabła. Nie plącz się tu, tylko zjeżdżaj. – O czym ty mówisz? – spytał przez zaciśnięte zęby Ghfari, koncentrując się na prowadzeniu. – Ci ludzie wściekną się, kiedy zacznę strzelać do ich samolotów. Jeżeli sytuacja wymknie się nam spod kontroli, chcę, żebyś uciekał. – Dokąd? – To już zależy od ciebie – powiedział McGarvey. – Jeżeli pojedziesz na południe, żeby ostrzec konwój, z pewnością zostaniesz aresztowany, a może nawet rozstrzelany jako szpieg. Próbuj ocalić złoto albo jedź w stronę Turcji. Ghfari chciał coś powiedzieć, gdy niecałe sto metrów przed nimi w świetle reflektorów mignęła im jakaś postać wlokąca się w dół strumienia. Ghfari odruchowo zahamował. – Zgaś światła – rozkazał McGarvey, złapał karabinek i wypadł z samochodu. Teraz mógł wyraźnie usłyszeć dźwięk zbliżających się samolotów. Było ich dużo i znajdowały się bardzo blisko. Ghfari wyskoczył z auta i przeszedł parę kroków do przodu. Również on usłyszał samoloty, ale podniósł rękę, dając znak McGarveyowi, żeby był cicho. Przeszedł jeszcze parę kroków w górę strumienia. – Richard? – zawołał. – – Bijan? – dobiegł go z góry słaby okrzyk. – Czy to Abbas? – spytał cicho McGarvey. – Tak mi się zdaje – Ghfari popędził pod górę, a McGarvey pozostał, żeby osłaniać go w razie zasadzki. W parę chwil później z ciemności wyłonił się Ghfari, podtrzymując wycieńczonego Dicka Abbasa. – To są Rosjanie, właśnie nadlatują – oznajmił bez tchu Abbas. McGarvey pomyślał, że ten człowiek wygląda tak, jakby brał udział w ulicznej bijatyce. Miał na sobie rosyjski wojskowy kombinezon z oznakami służby pogranicznej KGB. – Kto ustawił radiolatarnię? – spytał McGarvey. – Kto cię tak urządził? – Nie wiem – wyskrzeczał Abbas. – Ale to Rosjanin i myślę, że facet jest cholernie dobry. – Kurszyn – mruknął McGarvey. Zbliżające się samoloty były coraz głośniejsze. Niższy ton silników wskazywał na to, że jeden z nich szykuje się do lądowania. – Musimy ich powstrzymać – powiedział Abbas, łapiąc McGarveya za ramię. – Przylecieli po złoto i chcą zwalić na nas całą winę. Ten Rosjanin włożył moje ubranie. – Jak to daleko stąd? – spytał McGarvey. – Jakieś czterysta metrów, może nieco dalej. Góra sześćset. Łożysko strumienia otwiera się w długą wąską dolinę. McGarvey zwrócił się do Ghfariego. – Zabieraj go z powrotem na szosę i wynoście się stąd do diabła. W ciągu dwudziestu czterech godzin powinniście znaleźć się w Turcji. – A co z tobą? – spytał Ghfari. – Mam nadajnik. W Langley wykombinują coś, żeby wyciągnąć mnie stąd, jak skończy się to całe przedstawienie. – Nie ma mowy – rzekł Abbas. – Daj mi broń. Wracam tam. – Nie możesz... – Mogę – nalegał Abbas. – Jesteście mi to winni. Chcę broni. Chcę mieć przynajmniej jakąś szansę. Chcę dopaść tego skurwysyna. Czas uciekał. Szkoda go teraz na kłótnie. Abbas był z pewnością ciężko poszkodowany przez Kurszyna. Ale miał więcej szczęścia niż większość tych, którzy stanęli mu na drodze: żył. McGarvey wręczył mu pistolet. – Jeżeli uda nam się strącić jeden z ich samolotów podchodzących do lądowania, zniszczymy pas startowy dla pozostałych. – Chcę tylko jednego człowieka – powiedział Abbas. McGarvey nie odpowiedział. Ruszyli w górę Rangę Roverem z wyłączonymi światłami. Dźwięk nadlatujących samolotów rozlegał się teraz bezpośrednio nad ich głowami, odbijając się od zboczy gór. Niedaleko szczytu pojawiły się połyskujące słabo różowawe światła pasa startowego, gdy nagle noc rozświetliły reflektory samolotu podchodzącego do lądowania. – Ja spróbuję tego z jednym samolotem z jednym z samolotów – rzekł McGarvey – a wy chłopcy zajmijcie się radiolatarnią. Jeśli wpadniemy pod ogień, nie próbujcie zostać i walczyć. Oni przylecieli po złoto i cokolwiek by się działo, zignorują was, jeśli zejdziecie im z drogi, kiedy ruszą w dół zbocza. McGarvey wyciągnął AK-47, odciągnął zamek i wprowadził pierwszy nabój z magazynka do komory nabojowej. Hałas i światło zdawały się dochodzić z każdej strony. Hałas tak ogłuszający, że nie słychać było własnych myśli, a światło tak silne, że oślepiało. I nagle McGarvey dostrzegł oświetlenie pasa startowego oraz reflektory podchodzącego do lądowania samolotu, za którym zmierzały dwa następne. Gestem pokazał Ghfariemu, by ruszył w stronę zbliżającego się samolotu. Irańczyk wcisnął pedał gazu do oporu i wielki Rangę Rover szarpnął się gwałtownie w przód. Przemknęli obok zaparkowanego samochodu. Abbas zaczął gwałtownie strzelać przez tylne okno. McGarvey spostrzegł pędzącego w ich stronę człowieka. Strzelał biegnąc. Pociski z pistoletu uderzyły w bok samochodu. – To on! – wrzasnął Abbas. Kurszyn. Przez ułamek sekundy McGarvey walczył z pokusą, by wyrwać kierownicę z rąk Ghfariego i zawrócić, ale już go minęli i Abbas przestał strzelać. Może skończyła mu się amunicja. Kilkaset metrów w głębi doliny Ghfari zahamował, dokładnie w tej samej chwili bombowiec dotknął ziemi, odskoczył raz i drugi, a następnie zaczął z rykiem kołować w ich stronę. McGarvey wyskoczył z samochodu i otworzył ogień do wielkiego samolotu, waląc błyskawicznie krótkimi seriami po pięć strzałów każda. Z początku pozornie nic się nie stało. McGarvey wyrzucił pusty magazynek, załadował następny i strzelał nadal, mimo że samolot dotoczył się już prawie do miejsca, w którym stał Kirk. Był już zaledwie o trzydzieści metrów od niego, gdy nagle w błysku iskier wybuchło przednie zawieszenie, nos samolotu pochylił się w dół jak na zwolnionym filmie i zaczął ryć w skałach i piachu olbrzymią bruzdę. Złamała się lewa goleń, pochylając maszynę na bok. Skrzydło otarło się o ziemię, zaryło w nią i urwało ze zgrzytem wypruwając zmiętoszoną zawartość kadłuba, jak w scenie z koszmarnego snu. McGarvey dostrzegł wypadające z wnętrza brezentowe fotele, do których wciąż przypięci byli ludzie, a kadłub samolotu przetoczył się po nich i zaczął wyhamowywać, wciąż rozpadając się na kawałki. Ghfari i Abbas przyglądali się temu z otwartymi ustami. Samolot nie zapalił się, ale gdyby nawet jacyś ludzie zdołali się uratować, nie byłoby ich zbyt wielu. Druga i trzecia maszyna natychmiast dodały gazu, podrywając się gwałtownie. Przemknęły z hukiem nad głowami, robiąc ostry zwrot wokół wznoszącego się na wschodzie szczytu. Nie istniała już możliwość skorzystania z tego lądowiska i piloci wiedzieli o tym. Przynajmniej dla nich misja się już skończyła. – Czy oni wszyscy zginęli? – spytał zdjęty grozą Ghfari. – Nie wiem – odparł McGarvey. Strącony bombowiec zatrzymał się wreszcie trzysta metrów za nimi. Kadłub rozerwał się od nosa aż po złamane stateczniki poziome. Części samolotu były rozrzucone na przestrzeni co najmniej sześciuset metrów. – Nie dostaną złota – ochrypłym głosem powiedział Abbas. Spojrzał w niebo. Odgłosy innych samolotów już zamierały w oddali. Zawracały na południowy zachód. Nie mogły już wrócić. – Teraz Kurszyn – powiedział McGarvey. Abbas spojrzał na niego. – Czy on tak się nazywa? – Zrobimy to wspólnie – rzekł McGarvey. – A potem wynośmy się stąd do diabła, zanim pojawi się SAYAK. – Chcę go dostać – odezwał się drżącym z emocji głosem Abbas. – Nie lekceważ tego człowieka – ostrzegł go McGarvey. Abbas runął nagle na ziemię, z rany w lewej nodze trysnęła mu krew. To był Kurszyn! McGarvey wepchnął Ghfariego za samochód i oddał kilka strzałów. W tej samej chwili poprzez wiatr dały się słyszeć odgłosy zniżającego się gdzieś zza góry śmigłowca. 51 Kurszyn był rozwścieczony tym, że tak bliski sukces nagle zamienił się w klęskę z powodu jednego człowieka, którego najmniej spodziewałby się ujrzeć w Iranie. Obecność McGarveya była wręcz niewiarygodna, a jednak Kurszyn widział go na własne oczy. Powinien znajdować się w Lizbonie razem z tą Argentynką i zajmować się poszukiwaniem hitlerowskiego złota. Co on tu robi? – Masz rację, Arkasza, mówiąc, że nie jestem Baranowem – powiedział mu Didienko. – To był godny podziwu człowiek, na miarę swoich czasów. Ale teraz czasy się zmieniły. – Zabiję cię, jeśli nie dotrzymasz złożonego mi przyrzeczenia – obiecał Kurszyn generałowi. – Ależ będziesz miał do tego pełne prawo – odparł gładko Didienko. – Od nas zależy teraz ocalenie Związku Radzieckiego, nim będzie za późno. – Nie lekceważ McGarveya... – Uwierz mi Arkasza, że wcale go nie lekceważę. Mam dla niego wiele szacunku, podobnie zresztą jak i dla ciebie. Ale on nie ma żadnych powodów, by zarzucić swoje poszukiwania w Lizbonie i pojechać do Iranu. To, co stało się w Paryżu, wystarczy, by na razie zajęła się nim CIA. Kurszyn spojrzał w kierunku odległego o sto metrów w górę doliny Rangę Rovera przez noktowizor, w która wyposażony był jego AK-47, lecz nie dostrzegł żadnego ruchu. Celował do McGarveya, ale na linię strzału wyszedł mu Abbas i nie zdążył złożyć się po raz drugi, gdy McGarvey oddał parę strzałów w jego stronę. Zupełnie, jakby widział w ciemnościach. A teraz odlatywała reszta grupy uderzeniowej, odgłosy silników wielkich samolotów rozwiewał wiatr. Skierował celownik noktowizyjny w stronę strąconego samolotu i przez chwilę studiował wrak. Nie wyglądało na to, by ktoś z żołnierzy przeżył, a jeśli nawet, to musieli być ranni i zszokowani, bezużyteczni jako siła bojowa. Oznaczało to, że złoto przepadło. Ale Kurszyn nigdy o nie nie dbał. Nade wszystko pragnął spotkać McGarveya. Sam na sam. No cóż, spełniło się jego życzenie. Jeden z nich nie wyjdzie żywy z tej doliny. Popatrzył znów w stronę Rangę Rovera. Wciąż nic się nie poruszyło. Abbas upadł, lecz Kurszyn nie wiedział, jak ciężko go zranił. Wiedział jednak, że szef stacji zmienił się teraz w myśliwego. Z bronią w ręku Abbas mógł stać się groźnym przeciwnikiem. Kurszyn dostrzegł to wcześniej w jego wzroku. A z McGarveyem był jeszcze jeden mężczyzna. Nieznany. Zbyt wiele niewiadomych, ale Kurszyn zabrnął za daleko, by po prostu odwrócić się i uciec. Usłyszał helikopter i przez ułamek sekundy, nim rozpoznał ten dźwięk, myślał że to wracają pozostałe samoloty. Kurszyn, leżący pod krawędzią niewielkiego zagłębienia w odległości dziesięciu metrów od własnego samochodu, obejrzał się przez ramię w samą porę, by dostrzec zbliżający się od wschodu wielki transportowy śmigłowiec. Na ogonie maszyny widniały oznakowania irackich sił zbrojnych, ale Kurszyn był prawie pewien, że śmigłowiec należy do SAVAK. Potężny strumień światła musnął koniec lądowiska, potem powędrował w stronę wraku samolotu i śmigłowiec zawrócił ostro w prawo, kierując się wzdłuż pasa. Kurszyn podniósł broń, celując pod jeden z wirników. Spod wraku Badgera wystrzeliła przenośna rakieta przeciwlotnicza, ciągnąc za sobą pomarańczowy płomień. Śmigłowiec skręcił ostro w lewo, nurkując ku ziemi, ale w sekundę później pocisk trafił go w ogon i rozerwał się z głośnym hukiem i oślepiającym błyskiem. * * * To było niemal niemożliwe, ale ktoś przeżył katastrofę rosyjskiego samolotu i zdołał zestrzelić śmigłowiec. Równie nieprawdopodobne wydawało się, by ktoś przeżył kraksę śmigłowca, a jednak McGarvey dostrzegł wydostających się z wraku ludzi. Sześć czarnych sylwetek rysowało się na tle wysokich płomieni. W pierwszej chwili mógł dosłyszeć jedynie równomierny szum wiatru, brzmiący dziwnie cicho po ryku silników wielkich samolotów, śmigłowca oraz po odgłosach katastrofy i wybuchów. Ale zaraz wyraźnie usłyszeli strzały z broni maszynowej rozlegające się w pobliżu rosyjskiego samolotu i co najmniej jeden z Irańczyków upadł. – Merde! Wynośmy się stąd w diabły! – rzucił Ghfari. – Chwilowo nie mamy dokąd iść – mruknął McGarvey, nie odrywając wzroku od toczącej się walki. Śmigłowiec spadł jakieś sto pięćdziesiąt metrów od nich, prawie dokładnie pomiędzy miejscem, w którym się znajdowali, a zestrzelonym rosyjskim samolotem. Przybyli nim prawdopodobnie żołnierze SAVAK z Kum, ale skąd wiedzieli o tym miejscu? Może radar irański wychwycił radzieckie samoloty, mimo zachowywanej przez nie ostrożności? Mniejsza z tym. Zjawi się ich jeszcze więcej. W razie potrzeby dla ochrony złota zostanie zmobilizowany cały kraj. Było im bardzo potrzebne. A tymczasem wciąż kręcił się tu Kurszyn. Z wraku śmigłowca wygramoliło się jeszcze więcej żołnierzy, którzy rozsypali się ciasnym półkolem w kierunku południowym, skutecznie odcinając Rosjanom odwrót w stronę drogi. Ten, kto dowodził oddziałem SAYAK, był cholernie dobry, ale nieliczni Rosjanie, którzy wyszli cało z katastrofy, mimo niekorzystnego stosunku sił, okazali się jeszcze lepsi. No i byli zdeterminowani. Nie mieli innej drogi do wyboru. Mogli albo przebić się przez Irańczyków, albo zginąć w tych górach. McGarvey czuł do nich coś na kształt podziwu. Odwrócił się w stronę Abbasa. Ghfari wyjął z Rangę Rovera apteczkę pierwszej pomocy i pospiesznie opatrywał mu ranę. Pocisk trafił Abbasa w górną część lewego uda i przeszedł na wylot. Miał szczęście. – Jak się czujesz? – spytał go McGarvey. Abbas podniósł wzrok, z oczu sypały mu się iskry. – To diabeł – wychrypiał. Uniósł się na łokciu i złapał McGarveya za rękę. – Spokojnie, wydostaniemy cię stąd. – Zabij go – powiedział Abbas. – Zabij tego skurwysyna. Dla mnie. Musisz to dla mnie zrobić! Ghfari miał szeroko otwarte oczy i gwałtownie przełykał ślinę. McGarvey popatrzył na wciąż toczącą się walkę. Wyglądało na to, że żadna ze stron nie osiągnęła na razie przewagi, ale jeśli Rosjanie nie zdobędą szansy na przedarcie się, to muszą wykonać jakiś ruch. Następne oddziały SAVAK lub armii irańskiej mogły już zmierzać w stronę doliny. Potężna eksplozja rozjaśniła nocne niebo, a w sekundę później silny wstrząs, poprzedzający falę gorącego podmuchu, przetoczył się dnem doliny. To wybuchł zbiornik paliwa irańskiego śmigłowca. Jeszcze więcej płomieni gnanych narastającym wiatrem wystrzeliło na sześćdziesiąt metrów w górę i dwóch Irańczyków w płonących ubraniach, niczym żywe pochodnie, wyskoczyło na otwartą przestrzeń. Rosjanie natychmiast miłosiernie trafili obu nieszczęśników, nim ci zdołali przebiec dziesięć metrów. Pozostali Irańczycy wytrwali na pozycjach i odpowiedzieli równie intensywnym ostrzałem. – To już nie potrwa długo – mruknął przez zaciśnięte zęby Abbas. – Zgadzam się – powiedział McGarvey. Spojrzał na Ghfariego. – Wsadź go do samochodu i jedź w głąb doliny, tak daleko, jak tylko zdołasz. – Nie, czekaj – odezwał się Abbas, usiłując się podnieść resztkami sił. – Prawdopodobnie będziemy musieli trzymać się tam poza zasięgiem wzroku, dopóki się nie uspokoi. Przynajmniej jeden dzień. Irańczycy zajęci będą porządkowaniem bałaganu i tak szczęśliwi z powodu złota, że nie będą nas szukać. Przy odrobinie szczęścia jutrzejszej nocy wyniesiemy się stąd w cholerę. – A co z tobą? – spytał Ghfari. – Ruszam za Kurszynem. – Ale jak się potem spotkamy? Jak znajdziesz nas, kiedy będziemy schowani? – Poradzę sobie – rzekł McGarvey. Wyjrzał zza osłony samochodu w stronę, z której strzelał Kurszyn, ale niczego nie dostrzegł. Blask płonącego gwałtownie śmigłowca potęgował jeszcze ciemność. – A jeśli ci się nie uda? – zapytał Abbas. – Poproście Langley o pomoc. Carrara zna sytuację. Mają już przygotowany wariant ratunkowy. – On jest bardzo dobry – powiedział Abbas. – Ten Rosjanin. McGarvey skinął głową. – Tak, wiem. – Spotkałeś się z nim już przedtem? – spytał Abbas. W świetle migoczących w oddali płomieni jego skóra przybrała różowy wygląd. – Raz czy dwa – odpowiedział McGarvey, odkładając broń. – Pomogę ci. Wraz z Ghfarim ostrożnie podnieśli Abbasa i trzymając się pomiędzy Rangę Roverem, a ostatnią pozycją Kurszyna, zdołali wsadzić szefa placówki na tylne siedzenie samochodu. – Reszta zależy od ciebie – rzekł McGarvey. Ghfari niepewnie skinął głową. – Jaziraf mówił mi, że jesteś w porządku. Miał rację. – Merci – odparł młody człowiek. McGarvey ponownie spojrzał w dolinę tam, skąd strzelał Kurszyn. Nie widział niczego. Podniósł karabinek. – Daj mi parę minut na ukrycie się, zanim ruszycie. – Tak jest... zaczął Ghfari, ale McGarvey oddalił się już, znikając w mroku. * * * Jeśli Irańczycy nie otrzymają wkrótce posiłków, to żołnierze KGB z zestrzelonego Badgera mogą zdobyć ich pozycje. Dało to Kurszynowi pewną satysfakcję, zarazem jednak poczuł się nieco zdumiony tym, że w ogóle go to obchodzi. Zabrał się do roboty w odległości siedemdziesięciu pięciu metrów od Rangę Rovera, omijając z daleka pole walki, gdy nagle poprzez wiejący wiatr usłyszał uruchamiany silnik. Skonsternowany wychylił się na chwilę zza wielkiego głazu, za którym przykucnął. Rangę Rover ruszył, Kurszyn podniósł do ramienia AK-47 i nagle coś uderzyło go w bok, zwalając na ziemię. Od biodra aż po pachwinę rozlała się fala gorąca. Został trafiony. Drugi i trzeci strzał wznieciły kurz i poderwały kamyczki koło jego twarzy, które rozcięły mu policzek. Odczołgał się niżej, schodząc z linii ognia. McGarvey. Odesłał pozostałych Rangę Roverem, sam pozostając w zasadzce. To podobne do niego. Wściekłość opanowała umysł Kurszyna. Chciał skoczyć i pognać przed siebie zabijając wszystko, co stanie mu na drodze. Ale właśnie dokładnie tego oczekiwał po nim McGarvey. Powoli odzyskał panowanie nad sobą. Cały bok miał zdrętwiały. Nagle uświadomił sobie, że ponownie zaczyna słyszeć odgłosy toczącej się w dolinie bitwy. Na moment utracił słuch. W górze znów huczał wiatr. Kurwa mać, co się z nim dzieje? Co się stało? Przetoczył się na bok i podczołgał pod szczyt niewielkiego wzniesienia, nie zważając na cieknącą mu z boku krew ani na kłucie w policzku. Z jakichś względów zapamiętał taką scenę z dzieciństwa. Bawili się w wojnę czerwonych z białymi. Znów trwała rewolucja, a oni byli dobrymi komunistami, członkami Komsomołu. Zdobył wreszcie czerwony sztandar, chociaż wolał grać rolę wroga. Człowieka niezależnego. Zawsze go stawiał wyżej. Potem były góry, w których czekał na przyjście pułkownika. Miał dołączyć do armii i zameldować, czego dowiedział się w szeregach nieprzyjaciela. Zamiast tego skoczył na pułkownika, który niczego nie podejrzewał i zabił go. – Kirk Mcgarvey – zawołał poprzez wiatr. Po paru sekundach McGarvey odkrzyknął. – Arkadiju Aleksandrowiczu, myślałem, że zabiłem cię tym razem. – Nie pozwolił ci na to wiatr. Jestem tu i zamierzam cię zabić. Ale nie sfuszeruję, tak jak to ty zrobiłeś. Wiatr przywiał śmiech McGarveya. – Pospiesz cię lepiej. Irańskie posiłki przybędą lada chwila. – Nie sądzę, żeby ci to pomogło. My, Rosjanie, jesteśmy ich sąsiadami. A ty i twoi ludzie jesteście dla nich wrogami. – To nie amerykański samolot tu leży. – Z amerykańskimi znakami rozpoznawczymi... – Rosyjscy żołnierze walczą z SAVAK. Trudno to będzie wyjaśnić. Tym razem nie będziesz miał swego generała, który by ci pomógł, zapewnił przebranie i kontakty oraz pokrył koszty twoich operacji. O czym ten człowiek gada? Czy to jakiś podstęp? Sposób na wytrącenie go z równowagi? – A może o tym nie słyszałeś, Arkasza? – kontynuował McGarvey. Czy jego głos nie przesunął się lewo? Kurszyn przekręcił się w tę stronę i wymierzył mniej więcej w tym kierunku. – O czym miałem słyszeć? – krzyknął. – O rewolucji w Azerbejdżanie. I o aresztowaniu w Moskwie generała Didienki. Oczywiście, oskarżono go o zdradę. Twoi faceci z KGB przybyli tu, by zagarnąć złoto dla siebie. Najprawdopodobniej zabiliby cię. Nikt nie chce, by ktoś taki jak ty pętał mu się pod nogami. McGarvey był niewątpliwie na lewo. Bardzo blisko. – Lub taki jak ty – odkrzyknął Kurszyn, odwracając głowę w drugą stronę, tak by kierunek, z którego rozlegnie się jego głos, zmylił McGarveya. – Zgadza się – odparł po dłuższej chwili McGarvey. – Tak więc, Arkasza, zostaliśmy tylko my dwaj. – Jeżeli mnie zabijesz i zdołasz jakoś wydostać się z tych gór, to dokąd się udasz? – To nie twoja sprawa, Arkasza – powiedział pogardliwie McGarvey. – Myślę, że do Lizbony, gdzie będziesz mógł się połączyć z twoją małą faszystowską kurwą. – Przynajmniej kobiety na mnie lecą, Arkasza. Zastanawia mnie, jaki gatunek szumowin interesuje się tobą. Kurszyn zacisnął szczęki. Żaden inny człowiek na świecie nie odezwałby się do niego w ten sposób. – To nie były kobiety tylko policjantki. Kiedy się z tobą pieprzyły, robiły to tylko na rozkaz. To chyba niezbyt pochlebia mężczyźnie, co, McGarvey? Znienacka, z góry wystrzeliła rakieta i trafiła zestrzelonego rosyjskiego Badgera tuż pod urwanym skrzydłem. Samolot wybuchł z ogłuszającym hukiem, od którego zadrżała ziemia, a odłamki poleciały na dziesiątki metrów w górę. Wzdłuż doliny nadlatywało lotem koszącym sześć irańskich śmigłowców. Na rosyjskie pozycje posypał się grad pocisków z karabinów maszynowych. Kurszyn, poruszając się jak najszybciej mógł, odczołgał się w prawo koło pagórka, z przeciwnej strony niż spodziewałby się tego McGarvey. Nagle poderwał się, kierując broń w lewo. McGarvey właśnie podnosił się o dwadzieścia metrów przed nim. Kurszyn wypuścił serię, kule wzbiły kurz z lewej strony McGarveya, następne dosięgły go, odrzucając w bok niczym szmacianą lalkę. Kurszyn zobaczył, jak Amerykanin pada. Widział to jakby w zwolnionym tempie, wszystkie inne rzeczy rozgrywające się w dolinie zostały wymiecione z jego świadomości. Podbiegł do przodu, by uzyskać lepszy kąt strzału i zakończyć sprawę. Nacisnął spust, ale nic się nie stało. Albo wystrzelał wszystkie naboje, albo broń się zacięła. McGarvey zdołał jakoś przekręcić się na grzbiet i uniósł swój AK-47. Kurszyn rozpaczliwie próbował odsunąć się na bok, lecz trafiły go przynajmniej trzy kule, podrywając w górę i odrzucając z powrotem za wzgórek. Jego broń upadła w kurz. Czołgał się. Zdawało się, że w górze i na ziemi jest pełno śmigłowców. Nasiliły się odgłosy strzelaniny. Kurszyn odczołgiwał się jak najdalej od przeszywających mrok reflektorów, płomieni wznoszących się nad irańskim śmigłowcem i wrakiem Badgera, od błysku wystrzałów i smug pocisków świetlnych. – Moje życie należy do ciebie – obiecał przed laty Baranowowi. Póki tchu w piersiach nie zamierzał cofnąć obietnicy. Ciemność oznaczała życie. Światło znaczyło śmierć. Tej nocy jeszcze nie wybiła jego ostatnia godzina. Jeszcze nie. 52 Szturmowy śmigłowiec Cobra z oznakowaniem SAVAK wylądował w odległości około pięćdziesięciu metrów od tlącego się wraku rosyjskiego transportowca. Wiał silny, porywisty wiatr, ale pilot miał duże doświadczenie. Dolina była zapełniona żołnierzami sił powietrznych i funkcjonariuszami SAVAK z Kum. Otworzyły się drzwi i z maszyny wyskoczyli kapitan Peshadi i sierżant Turik. Punkt dowodzenia został zorganizowany w stojącym nieopodal dużym śmigłowcu. Minęli go. Nadszedł ranek, lecz sączące się spoza grubych chmur światło słoneczne było płaskie, nadając długiej dolinie i postrzępionym skałom dziwny, jednowymiarowy wygląd. To dzika ziemia. Nikt nie mógł i nie chciał tutaj żyć. Ustał wszelkiego rodzaju opór. Jeden z irańskich śmigłowców został kompletnie zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony. Około pięćdziesięciu ciał, w większości Irańczyków, spoczywało w trzech nierównych rzędach na zimnej ziemi. – Musiała tu być niezła walka – rzekł zdjęty zgrozą sierżant Turik. – Owszem, ale na szczęście ograniczyła się do tej doliny – odparł Peshadi, patrząc wzdłuż pasa startowego. Wrak rosyjskiego samolotu był rozsypany na przestrzeni kilometra. Najwyraźniej maszyna rozbiła się przy lądowaniu. Peshadi pokręcił głową i popatrzył na ołowiane niebo. Szaleństwo, pomyślał. – Kapitanie Peshadi – zawołał ktoś ze śmigłowca dowództwa. Peshadi obejrzał się. – Pułkownik Masijed? – spytał. – Zgadza się – pułkownik lotnictwa wyskoczył z luku. Był jednym z tych oficerów wyszkolonych w akademii wojskowej szacha, którzy przeżyli rewolucję. Dowodził jednostką lotniczą w Kum i ani teraz, ani w przeszłości nie lubił SAVAK. Podali sobie ręce. – Sytuacja wygląda na opanowaną – rzekł Peshadi. – Bo jest – powiedział Masijed. – Wasi ludzie zrobili dobrą robotę. Bez nich mogliśmy przybyć za późno. Peshadi przyjął komplement. – O ile wiem, konwój jest bezpieczny. – Będą w Kum za godzinę. Niebezpieczeństwo minęło. Peshadi ponownie popatrzył na dolinę, na ślady katastrofy rosyjskiego samolotu. – Co tu się stało? Słyszałem, że wzięliście jeńców. Pułkownik Masijed nie odpowiedział. Peshadi odwrócił się w jego stronę. – Pułkowniku? – To jest operacja sił powietrznych. Peshadi przymrużył oczy. – Konwój... – Jest bezpieczny. – Jeśli są jacyś więźniowie, powinni zostać przekazani SAVAK celem przetransportowania do Teheranu i postawienia przed sądem. – To byli Rosjanie, którzy zamierzyli ukraść nasze... zaatakować konwój. – Ilu ich schwytaliście? Czy macie któregoś z oficerów? – Wszyscy Rosjanie nie żyją. Odmówili poddania się. Pozwól, że coś ci powiem. Nie wierzę, byśmy zdołali ich powstrzymać, gdyby ten samolot nie został strącony i gdyby reszta ich sił zdołała wylądować. – Zestrzelony? – zdziwił się Peshadi. Pułkownik Masijed skinął głową. – Tak. Przez Amerykanina. Jak sądzę szpiega. I przez dwóch jego kompanów, którzy niewątpliwie pracowali dla CIA. Peshadi zesztywniał. – Chcę ich dostać – powiedział. – Przybyli tu, kapitanie, by ochraniać przesyłkę. – Nie – wyrwało się mimowolnie Peshadiemu z głębi gardła i zrobił krok do przodu. Sierżant Turik złapał go za ramię. Dwóch ludzi pułkownika Masijeda wyłoniło się znienacka z wnętrza śmigłowca. Byli uzbrojeni i wyglądali groźnie. – Dwóch z tych ludzi jest rannych, jeden nawet bardzo poważnie. Gdy tylko mój chirurg skończy ich opatrywać, przetransportujemy ich nad turecką granicę w pobliżu Urmii, gdzie będą mogli ją przekroczyć. – Nie pozwolę na to. – Nie masz wyboru, chyba że chcesz tu zginąć – rzekł szorstko pułkownik. Zniżył głos. – Posłuchaj, Peshadi, mogli nas szpiegować i są niewiernymi, ale tym razem przyszli z prawdziwą pomocą. Zwrócili nam pieniądze i dopilnowali, by dotarły do Teheranu. Nikt im tego nie może odmówić. Peshadi widział pewną logikę w tym, co mówił mu pułkownik, ale nie mógł na to przystać. Jego emocje były zbyt przemieszane, przyćmione przeszłością. – Zamelduję o tym. Staniesz przez sądem wojennym. – Oczywiście, zgadzam się ponieść konsekwencje – spokojnie powiedział pułkownik Masijed. – Ale musisz zrozumieć, że mogło być o wiele gorzej. Kilka samolotów, które naszym zdaniem przewoziły amerykańską jednostkę Delta Force, prawie minęło nasze radary, ale powstrzymaliśmy ich. My i... burza. Mogła tu rozgorzeć wojna na całego. Czy tego byś chciał? Prawie odpowiedział, tak. Nie. Nie wiedział, czego chce. Oprócz zemsty. Jego siostra miała zaledwie szesnaście lat, gdy zadała się ze swym amerykańskim kochankiem, a siedemnaście, gdy ją stracono. Jeden ze stojących z tyłu mniejszych śmigłowców transportowych ożył. Jego opuszczone łopaty wirnika zaczęły się powoli obracać, gdy z ciężarówki sanitarnej wyciągano trzech ludzi. Dwóch z nich było na noszach. Peshadi wyszarpnął pistolet, ale powstrzymał go ostry dźwięk odciąganych zamków paru pistoletów maszynowych. Pułkownik Masijed odebrał mu broń. Mijali ich trzej mężczyźni. Jeden z leżących na noszach podniósł głowę. To nie był Abbas czy Ghfari. To był ten inny. Wysoki Europejczyk z Rangę Rovera. Ten, który przedostał się do Iranu, posługując się rosyjskim paszportem. – Wracasz do domu, Druciarz – odezwał się do niego po angielsku Peshadi. – Tak – uśmiechnął się słabo McGarvey. – Cieszę się, że mogliśmy być pomocni, kapitanie. 53 Gdy przebywało się sam na sam z prezydentem Stanów Zjednoczonych, to Gabinet Owalny sprawiał wrażenie niezwykle przestronnego pomieszczenia nawet na Rolandzie Murphym. Tego wieczoru, zapełniony przynajmniej połową członków gabinetu, doradcami i pewną liczbą osób pełniących ważną rolę w rządzie, wydawał się ciasnawy. Za parę minut prezydent miał rozpocząć konferencję prasową, już tradycyjnie o ósmej wieczorem, w Pokoju Wschodnim na parterze – i, jak zazwyczaj, panowała elektryzująca, pełna oczekiwania atmosfera. Ronald Murphy przybył z Langley natychmiast po otrzymaniu informacji z Turcji. Oczekiwał tego po przeanalizowaniu przejścia satelity wczesnym rankiem nad Iranem. Najświeższe informacje ceniono jednak wyżej od spekulacji. Tak jak powiedział Lawrence Danielle: – Coś, co jest warte zrobienia, powoduje zamieszanie. Pomyślał, że to powiedzonko szczególnie pasuje do operacji wywiadowczych. Prezydent przywołał gestem Murphy’ego. – Czy masz coś dla mnie, generale? – Dobre wieści, panie prezydencie – powiedział Murphy. Prezydent odciągnął go na bok, w stronę łukowatych okien, i schylili głowy ku sobie. – Czy potwierdzone? – Dostałem właśnie parę słów od naszych ludzi na granicy tureckiej. Kirk McGarvey, Dick Abbas i Bijan Ghfari wydostali się z Iranu przed niespełna godziną. McGarvey i Abbas są ranni, ale rokują szansę wyzdrowienia. – W jaki sposób zdołali tak szybko się stamtąd wydostać? – spytał ostro prezydent. – To najbardziej zdumiewająca sprawa. Najwyraźniej irańskie lotnictwo udzieliło im pomocy lekarskiej i odtransportowało do granicy tureckiej. Prezydent pokręcił głową. Spojrzał ponad ramieniem Murphy’ego na cicho rozmawiających, zgromadzonych w pokoju. – Nie było żadnego protestu ze strony Iranu – rzekł prezydent. – Nie odezwali się ani słowem. Złoto jest bezpieczne w Teheranie. Rosjanie zostali powstrzymani. I dla odmiany, nikt nie wskazuje na nas palcem. To zdumiewające. – Tak jest. Prezydent spojrzał na niego. – Co tam masz jeszcze Rolandzie? Wyduś to z siebie. – McGarvey zostanie przewieziony do szpitala w Wiesbaden, gdzie zajmą się jego obrażeniami, ale wciąż twierdzi, że Arkadij Kurszyn mógł pozostać przy życiu. – Przecież został postrzelony i pozostał na wrogim terytorium rojącym się od irańskich żołnierzy i SAVAK. – Tak jest. Ale był w gorszej sytuacji przed dwoma laty u wybrzeży Syrii, a jednak przeżył. – Czy tym razem jest to możliwe? – Nie wiem – powiedział Murphy. – Jednak zważywszy na wszystko, przed dokonaniem sekcji zwłok nie liczyłbym na to, że ten bydlak został wyeliminowany. Od strony drzwi ruszył sekretarz prasowy prezydenta, Richard Wood. – Już czas, panie prezydencie. Prezydent ociągał się jeszcze przez chwilę. Spojrzał Murphy’emu prosto w oczy. – Zamierzam zejść teraz na dół i stanąć oko w oko z prasą. Będą chcieli wiedzieć, co u diabła stało się w Azerbejdżanie. Możliwe, że któryś z nich usłyszał o wydarzeniach w Iranie. I co im powiem Rolandzie? Czy to już koniec? – Nie wiem, panie prezydencie. – Ja też – odrzekł ciężko prezydent. – Ale za tę robotą płacą nie tobie, lecz mnie. * * * – Panie i panowie, prezydent Stanów Zjednoczonych – zaanonsował z podium Richard Wood. Odsunął się na bok, gdy do Wschodniego Pokoju wszedł prezydent i zajął swoje miejsce. Wśród zgromadzonych dwustu trzydziestu siedmiu dziennikarzy rozległ się szmer. Prezydent miał przygotowane do odczytania krótkie oświadczenie, ale zamiast tego podniósł je w górę. – Spodziewam się, że wszyscy otrzymali kopię. Niektórzy dziennikarze skinęli głowami. – A zatem czuję się zwolniony z obowiązku czytania – powiedział prezydent. – Zanim przejdziemy do pytań, chciałbym powiedzieć, że według ostatnich danych naszego wywiadu, walki w Baku i na granicy już ustały. Chciałbym, żebyście usłyszeli to z moich ust. Nie ma żadnych – powtarzam, żadnych – rosyjskich czołgów w jakimkolwiek mieście Azerbejdżanu. Również żadne siły nie zostały skierowane przez Moskwę do stłumienia powstania. Jak zostałem poinformowany, istotnie doszło do rozlewu krwi na lotnisku poza obrębem Baku, gdzie usiłowała się bronić jednostka KGB. W pozostałej części kraju była to Azerska Koalicja Niepodległościowa, która walczyła z miejscową milicją – nie z Rosjanami – o kontrolę nad stacją radiową i telewizyjną, centralami telefonicznymi i pewną liczbą elektrowni. W żadnym wypadku nie zostały zagrożone ani dwie elektrownie atomowe w tym rejonie, ani wyrzutnie należące do Radzieckiej Obrony Rakietowej. Prezydent wskazał na Williama McKinstry z CBS. – Tym razem zaczniemy do ciebie, Bili. – Dziękuję, panie prezydencie. Czy dostał pan już potwierdzone informacje na temat liczby ofiar? Prezydent pokręcił głową. – Nie, i omawiałem to właśnie z Jimem Bradleyem z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Odebrali przekazy z radzieckiego radia, że zginęła zaledwie jedna czy dwie osoby z jednej strony, a są doniesienia o tysiącach zabitych z drugiej. Tak więc możemy powiedzieć, że były ofiary w ludziach, o czym wiemy na pewno, ale potrwa to jeszcze trochę, nim na pewno będziemy mogli powiedzieć ile. Prezydent wskazał teraz na siedzącą w środku kobietę. Podniosła się. – Laura Rodgers, „Denver Post”. Panie prezydencie, czy uważa pan, że Gorbaczow nauczył się czegoś z lekcji, którą dostał na Łotwie i w Estonii przed dwoma laty, a skoro tak, to czy poradzi sobie w inny sposób z problemem Azerbejdżanu? – Nie, nie rozmawiałem z nim w przeciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Ale musi pani zrozumieć, że to, co stało się w Azerbejdżanie, to nie to samo co na Łotwie. Zamieszki nie zostały wywołane ani w żaden sposób usankcjonowane przez parlament azerski. Walki wybuchły niezależnie od miejscowego rządu. – Ale uzyskały poparcie miejscowej ludności, prawda? – spytała Laura Rodgers. Pozostali dziennikarze podnieśli wrzawę, ale prezydent uciszył ich. – Jeszcze chwileczkę – powiedział. – Nie ma sposobu, by dowiedzieć się, czy rzeczywiście było jakieś poparcie ludności. W Baku nie istnieje Instytut Gallupa – prezydent pochylił się nad mównicą. – Posłuchajcie mnie, możemy powiedzieć tylko tyle, ile mówi nam rząd azerski. A nie mówią nam zbyt wiele. Tak jak nadmieniłem, ich parlament nie opowiedział się za niepodległością, tak jak miało to miejsce na Łotwie. Niczego nie deklarowali. Wśród reporterów zawrzało, podnosili ręce, chcąc zadać pytania. – A co z operacją PLUTUS w Iranie, panie prezydencie? – przez gwar przebił się wyraźny głos. Prezydent mimowolnie jęknął. Kątem oka dostrzegł Toma Hainesa, doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, który był równie zdumiony, co przerażony pytaniem. – O co pan pyta? – rzekł prezydent. – Dziękuję, panie prezydencie. Paul Spencer, Agencja Reutera. Według moich informacji, Stany Zjednoczone podpisały umowę z Iranem o oddaniu ponad miliarda dolarów w złocie, sumy przetrzymywanej przez Stany Zjednoczone ponad piętnaście lat. Czy to prawda? I kolejne pytanie. Według moich wiadomości transport miał być zaatakowany w Iranie. Czy to prawda? – Gdzie pan o tym usłyszał? – zapytał prezydent, usiłując jak najdłużej traktować sprawę lekko. Ale pozostali dziennikarze nastawili już uszu. Zwietrzyli krew. – Mam swoje źródła – odparł z zadowoloną miną brytyjski reporter. – Chylę przed nimi czoło. Operacja, o której pan wspomniał, była ściśle tajna i znana jedynie garstce ludzi. Mieliśmy zamiar złożyć na ten temat oświadczenie jutro rano. Wyrwał się pan. – Tak, panie prezydencie – powiedział reporter Reutera. – Ale czy jest to zgodne z prawdą? – Tak i nie – chłodno odparł prezydent. – Nie rozumiem – nalegał dziennikarz. – Tak, to pierwsze to prawda. Nie, to drugie to nieprawda. – A więc nie było problemów z transportem złota przez terytorium Iranu? – zawołał Brytyjczyk, lecz prezydent wskazał na innego reportera. – Perry, byłeś bardzo cierpliwy. Perry Nichols z Associated Press wstał. – Panie prezydencie, sądzę, że mówię w imieniu większości zgromadzonych w tym pokoju. Jestem zdumiony tym, co usłyszałem. Czy mógłby pan omówić szerzej sytuację w Iranie? Prezydent głośno westchnął. – Czego chciałbyś się dowiedzieć, Perry? – spytał i natychmiast podniósł rękę. – Zanim oskarżycie mnie o zatajanie czegokolwiek, pozwólcie mi wyjaśnić, że istotnie postąpiliśmy tak i zamierzamy nadal postępować w ten sposób, jak długo rzecz będzie dotyczyła bezpieczeństwa narodowego. Dziennikarz z Associated Press chciał zaprotestować, ale prezydent mówił dalej. – Pozwólcie mi skończyć. Dążąc do normalizacji stosunków z Iranem, zgodziliśmy się na odblokowanie pewnych sum, które zostały zamrożone tu, w tym kraju i zwrócić je Iranowi. Druga strona zażądała od nas przesłania tych pieniędzy w formie sztabek złota. Przystaliśmy na to. W celu zapewnienia bezpieczeństwa transportu tak dużej ilości złota, całą operację utrzymywaliśmy, rzecz jasna, w ścisłej tajemnicy. I rzeczywiście, złoto znajduje się teraz bezpiecznie w Teheranie. – Czy może nam pan powiedzieć, panie prezydencie, jaka ilość złota została wysłana? – Sto dwadzieścia pięć ton – powiedział prezydent. Przez salę przeleciało zbiorowe westchnienie. Prezydent uśmiechnął się. – To wystarczy, by Irańczycy założyli własną sieć McDonalda. Paru reporterów parsknęło śmiechem, ale dziennikarz Reutera pozostał śmiertelnie poważny. Jego głos ponownie przebił się przez wrzawę. – Czy zaprzeczy pan, panie prezydencie, że przerobiony bombowiec produkcji radzieckiej rozbił się podczas lądowania w wysoko położonej dolinie na południe od miasta Kum? I że samolot ten miał amerykańskie oznakowanie oraz przewoził żołnierzy Stanów Zjednoczonych? – Tak jak pan powiedział, panie Spencer, „bombowiec produkcji radzieckiej” – odparł ostro prezydent. – Panie prezydencie, czy Stany Zjednoczone usiłowały wykraść z powrotem złoto wysłane do Iranu? Mógłby pan odpowiedzieć na to pytanie? – Oczywiście, że mógłbym – powiedział prezydent. – A odpowiedź brzmi: nie. A teraz dajmy szansę komuś innemu. W końcu każdy z nas ma nad sobą ponaglającego go wydawcę. Mój nazywa się społeczeństwo amerykańskie – prezydent położył szczególny nacisk na słowo „amerykańskie”. 54 Głowa McGarveya huczała, grożąc rozpadnięciem się w każdej chwili na dwie części. Zdawał sobie sprawę, że jest przypięty do wąskiej koi lub noszy. Cały pokój poruszał się, czasem dość gwałtownie, w akompaniamencie ogłuszającego hałasu. – Panie Wills – zawołał ktoś z boku. Głos był nieznajomy. Nie należał do Amerykanina. McGarvey otworzył oczy, spojrzał w górę i zobaczył, jak ciemnoskóry mężczyzna w mundurze i bojowym hełmie na głowie, pochyla się w stronę Boba Willsa. Uświadomił sobie, że znajdują się na pokładzie śmigłowca. – Jak się czujesz? – zawołał Wills, przekrzykując hałas. – Okropnie – wykrztusił McGarvey. Głos miał bardzo słaby. – Gdzie jesteśmy? – W Turcji. W drodze do Van. Wystartowalibyśmy wcześniej, ale straciłeś mnóstwo krwi i lekarze chcieli najpierw cię trochę połatać. Zaczynał sobie przypominać. Załadowano go do śmigłowca irańskiego lotnictwa. To było niewiarygodne. – Co z Dickiem Abbasem? – Ma złamaną nogę, jest fatalnie odwodniony i cierpi na lekki wstrząs mózgu od ciosów, które zadał mu Rosjanin – Wills gwałtownie zacisnął szczęki. – Czy wiesz, że był torturowany? – Ten skurwysyn podłączył mu przewody elektryczne do jąder i penisa. Abbas w najlepszym przypadku będzie bezpłodny. Lekarze sądzą, że trzeba będzie go... wykastrować. McGarvey zamknął oczy. Widział, jak Kurszyn pada za wierzchołek wzgórza. A potem nie było już nic. Irańczycy nie odpowiedzieli na jego pytania i nikt nie wspominał o Rosjaninie. Zupełnie jak u wybrzeży Syrii. Wiedział, że trafił Kurszyna przynajmniej jednym strzałem. Widział na własne oczy, jak pada, ale nadal nie był pewien, czy tamten człowiek nie żyje. To przypominało historię z upiorem. Niezależnie od tego, co się działo, jednej rzeczy można było być pewnym: zły duch powróci. Za każdym razem większy i bardziej przerażający. – Powstrzymałeś ich, McGarvey – powiedział Wills. – Powstrzymałeś Rosjan. Złoto przejechało. Jest już w Teheranie. McGarvey otworzył oczy. – Jakieś wieści na temat Kurszyna? – spytał. – Na razie nie ma – odparł Wills. – Ale Irańczycy nie współpracowali z nami tak do końca. Jeśli chodzi o ścisłość, wszyscy byliśmy zbici z tropu, kiedy otrzymaliśmy od nich informację, że przywożą was nad granicę. Pozwolili nam ją nawet przekroczyć, żebyśmy mogli was zabrać. Nikt z nas nie chciał przeciągać struny. – A co z resztą rosyjskich samolotów i ich załogami? – Wrócili do Baku. Najwyraźniej dołączyli do reszty jednostki KGB, zupełnie jakby nic się nie stało. Czy wiesz, że Didienko został aresztowany? McGarvey skinął głową. – Według ostatnich wiadomości osadzono go w więzieniu i skazano na śmierć. – To się nigdy nie skończy – powiedział McGarvey. Kręciło mu się w głowie. Chciał zamknąć oczy i przespać następne dwa tygodnie, ale z ciemności wyłaniały się dwa nakładające się na siebie obrazy: Kurszyn wypadający przez reling do morza oraz Kurszyn odrzucany za szczyt pagórka. Za każdym razem obraz znikał, zmieniając się w zbliżenie twarzy Kurszyna. Rosjanin uśmiechał się do niego. Mówił coś, McGarvey widział poruszające się wargi, ale nie mógł zrozumieć, o co chodzi. – Co? – spytał Wills. McGarvey ponownie skupił na nim wzrok. – To Kurszyn. – I co z nim? – Wciąż może żyje. – Nigdy nie wydostanie się z doliny. – Nie wiem. Chryste, nie wiem. Nagle obok Willsa pojawił się Ghfari. – Zastrzeliłeś go, widziałem. – Jego ciemne oczy były szeroko otwarte. Wyglądał na bardzo przerażonego. McGarvey spojrzał na niego. – Wróciłeś tam? – Tak, Richard nalegał, żebym przyszedł ci z pomocą. – Czy widziałeś jego ciało? – Widziałem, jak się przewróciłeś, a potem jak on pada w tył. Stąd wiem, że go trafiłeś. Kiedy przyszliśmy ci z pomocą, zjawili się żołnierze lotnictwa i aresztowali nas. – Przeszli taki kawał? Na piechotę? – Tak. McGarvey odtworzył w pamięci obraz bitwy i miejsca, gdzie walczył Kurszyn. Jeżeli Irańczycy przeszli piechotą przez dolinę, musieli zauważyć ciało Kurszyna. O ile był tam jeszcze. – Czy widziałeś, jak podnosili jego ciało? Ghfari pokręcił głową. – Nie, ale on upadł. Mogę na to przysiąc. – To już nie jest nasz problem – wtrącił Wills. – A przynajmniej nie w tej chwili. Jesteś ciężko ranny. Gdy tylko dotrzemy do Van, zostaniesz przeniesiony do odrzutowca transportowego i odesłany do Wiesbaden. Nadal masz pocisk w piersiach, tuż poniżej prawego płuca. – On żyje... – McGarvey ponownie zaczął tracić świadomość. Miał nadzieję, że osłabł na skutek leków, nie od ran, ponieważ wciąż jeszcze pozostało mu coś do zrobienia. – Najważniejsze jest to, że żyjesz – powiedział Wills – a zadanie zostało wykonane. Generał przesyła ci podziękowania za dobrą robotę. Ale McGarvey nie słuchał już dłużej. Myślał o Paryżu, Lizbonie a co najważniejsze – o Waszyngtonie. Pozostała do zrobienia tylko jedna rzecz... * * * Ostatnie dwadzieścia siedem godzin było koszmarem dla Arkadija Kurszyna. McGarvey trafił go dwukrotnie. Pierwsza kula przeszła mu przez lewe ramię, tuż pod obojczykiem, druga utkwiła w prawym biodrze. To ona właśnie wyrządziła najwięcej szkód. Prawdopodobnie Arkadij pozostanie kaleką. Ale ocalił życie. Zawdzięczał je nie tyle swemu niezwykłemu szczęściu, co pułkownikowi Berezinowi, który wyniósł go na własnych rękach w góry, poza obręb doliny. Świtało. Światło, sączące się złocistymi smugami przez jedwabną tkaninę radzieckiego wojskowego namiotu, przyniosło ciepło po chłodzie nocy. Kurszyn poczuł dym z ogniska, które rozniecił pułkownik, i zapach czegoś gotowanego. Arkadij odsunął na bok plastikowy koc ratunkowy i powoli usiadł. Ból był tak rozdzierający, że zakręciło mu się w głowie. Żołądek podszedł mu do gardła, powstrzymał wymioty. Żył dzięki dziwnemu zrządzeniu losu. Teraz liczyła się dla niego tylko jedna rzecz. Ta właśnie rzecz przeprowadziła go poprzez dolinę w góry, tuż ponad zestrzelonym Badgerem. Ta rzecz dawała mu energię do działania. Pomogła mu leżeć w bezruchu w ciemnościach, gdy przechodzili obok żołnierze irańskich wojsk lotniczych, a jeden z nich omal nie nadepnął na Kurszyna. Potem, pomimo braku sił na skutek wykrwawienia, wlec się dalej. Nie miał wyboru. Poddanie oznaczało dla niego śmierć, nim upewni się, czy osiągnął swój cel. Z ukrycia widział Irańczyków niosących dwóch mężczyzn na noszach, podczas gdy trzeciego prowadzili na muszce. Ale Kurszyn nie potrafił powiedzieć, czy leżący na noszach McGarvey był żywy czy martwy. Jednak czuł instynktownie, że Amerykanin jeszcze żyje. Przed oczami stanął mu obraz McGarveya przetaczającego się na plecy i strzelającego do niego. To nie była ludzka istota tylko maszyna, potwór. Plecak pułkownika Berezina leżał w nogach koca. Kurszyn przyciągnął go i zbadał zawartość: mały, spięty metalową spiralą atlas, zawierający mapy Iranu i całego regionu, parę sztuk odzieży ułatwiającej przetrwanie, zapasowy magazynek do pistoletu Makarow oraz identyfikator pułkownika i książeczka żołdu KGB. Nie było jednak żadnej broni. Kurszyn rozsunął klapy namiotu i wyjrzał na zewnątrz. Rozebrany do pasa pułkownik skończył właśnie ochlapywać twarz wodą i zaczął wycierać się małym brązowym ręcznikiem. Na niewielkim ognisku wrzał czajnik z herbatą. Po zapachu Kurszyn odgadł, że w innym małym kociołku znajduje się zupa. Na płaskim kamieniu leżała otwarta puszka z chlebem z żelaznej racji. Berezin, czując za sobą jakieś poruszenie, odwrócił się i chrząknął z zadowoleniem. – A więc przeżyłeś noc. W pewnej chwili myślałem, że już nie zdołasz. – Gdzie jesteśmy? – spytał Kurszyn. Otworzył do końca wejście do namiotu i obolały wyczołgał się na zewnątrz. Berezin nie ruszył się nawet, by mu pomóc. – Około dziesięciu kilometrów na południowy zachód od doliny. Zdołałem dojść tak daleko, choć niosłem cię przez większą część drogi. To zrobiło wrażenie na Kurszynie. Pułkownik zbudowany był jak niedźwiedź, o grubym karku i szerokich ramionach. Miał w sobie wolę przeżycia i wytrzymałość, by wytrwać nawet tu, w górach. Kurszyn pomyślał, że może być... niebezpieczny. – Rodina jest na północy – powiedział Kurszyn, kuśtykając w stronę ogniska. – Nie wracamy – odparł Berezin. – Didienko został aresztowany za zdradę. Jeśli pojawimy się w Moskwie, aresztują nas również. Z pewnością dostalibyśmy po dziewięć gram ołowiu. Kurszyn przemyślał te informacje. Na skale leżał nóż o dwudziestocentymetrowym ostrzu. Z jednej strony miało piłkę, z drugiej było ostre jak brzytwa. Pułkownik użył go do otwarcia puszki z chlebem. – Więc, co dalej? – Irak. Mam tam przyjaciół, którzy pomogą załatwić nam nowe papiery. – Berezin popatrzył na niego badawczo. – Za pewną sumę. Czy masz pieniądze? W twardej walucie? – Trochę – powiedział Kurszyn. Miał do swej dyspozycji kilka kont operacyjnych. Jedno w Zurychu, drugie w Brukseli, a trzecie na wyspie Jersey. – Zabiorę cię do Iraku i podzielisz się ze mną swoimi pieniędzmi. A potem się rozstaniemy. Kurszyn był nieco rozbawiony wyraźnie manifestowanym niesmakiem, z jakim odnosił się do niego pułkownik. – Moglibyśmy wspólnie stworzyć zespół – rzekł. Berezin pokręcił głową. – Unosi się nad tobą odór śmierci. Kurszyn wzruszył ramionami. – Jak daleko stąd do granicy? – To długa droga, może nawet i czterysta kilometrów przez góry. Jeśli dopisze nam pogoda, może nam to zabrać tydzień. Lub dłużej. – Czy mamy żywność? – Jeśli będziemy oszczędzać. – Dobrze – mruknął Kurszyn. – Jestem głodny. Czy mógłbym dostać trochę zupy i herbaty? – Tak – rzekł pułkownik, odwracając się w stronę ognia. – Im prędzej odzyskasz siły, tym wcześniej będą mógł przestać cię nieść. Kurszyn pochylił się i wziął nóż. Pułkownik, czując ruch, usiłował zrobić unik, ale było już za późno. Uszkodzoną lewą ręką Kurszyn odciągnął w tył głowę pułkownika i prawą, w której trzymał nóż, rozciął mu gardło aż po kręgi szyjne. Berezin wydał potężny, bulgoczący ryk. Brocząc krwią, odrzucił Kurszyna na bok jak szmacianą lalkę i przeskoczył przez ognisko. Wyprostował się, schwycił oburącz głowę i odwrócił się. Przez jeden przerażający moment Kurszyn pomyślał, że pułkownik zamierza rzucić się na niego, ale nagle oczy Berezina zaszły mgłą i upadł w tył, zalewając się krwią. 55 W Paryżu znowu padał śnieg. Kiedy McGarvey wyszedł z dworca lotniczego Charlesa de Gaulle’a, miasto spowijała biała pokrywa. Różnobarwne odblaski igrały w płatkach śniegu, użyczając niezwykłej atmosfery Miastu Światła. Wypisał się z wojskowego szpitala w Wiesbaden wbrew zaleceniom lekarzy. – Cierpi pan na wstrząs mózgu spowodowany otarciem się pocisku o głowę – powiedział mu lekarz. – Ma pan dwa złamane żebra, a także cholernie dużo szczęścia, że druga kula nie przeszyła panu płuca. Jeszcze bardziej poszczęściło się panu z postrzałem w prawy bok. Gdyby nadal znajdowała się tam nerka, już by pan nie żył. A tak, kula swobodnie przeszła na wylot. – Postaram się nie przemęczać, doktorze – obiecał McGarvey ubierając się. Nerkę stracił przed dwoma laty za sprawą Kurszyna. Lekarz z rezygnacją pokiwał głową. – Powinien pan leżeć w łóżku przez parę tygodni. Cholera, nawet wychodząc stąd może pan zrobić sobie krzywdę. – Nie wystawia pan gwarancji na swoją robotę? – Nic z tego. Była ósma wieczór, gdy wysiadał z taksówki przed domem przy ulicy La Fayette. Zapłacił kierowcy i poszedł na górę. W mieszkaniu dozorczyni ryczał telewizor, a mieszkające na drugim piętrze małżeństwo odbywało swą zwykłą przedwieczorną kłótnię. Wszystko było w normie. Nie wyglądało na to, by coś uległo zmianie. Przed wyjściem ze szpitala zatelefonował do Carrary, który zapewnił go, że wycofano wszystkie zarzuty przeciwko niemu i Marii Schimmer, z wyjątkiem oskarżenia o morderstwo, wniesionego w Buenos Aires. Nalegał na to Esformes. Nie istniały żadne niezbite dowody w sprawie wysadzenia w powietrze ambasady, ale przynajmniej teraz Firma zgadzała się z teorią, że dokonał tego Kurszyn. Oficjalnie mówiono o jakiejś grupie, czy grupach terrorystycznych, lecz na pewno nie o francuskich. Środki masowego przekazu były z tego powodu nieszczęśliwe, lecz wszyscy pozostali zdawali się być z tego w miarę zadowoleni. I tak, jak poprzednio – wydawałoby się, że całe wieki temu – w mieszkaniu czekała na niego Carley Webb. Była w swetrze i w spodniach. Płaszcz leżał na krześle, zrzuciła buty. – Witaj w domu – powiedziała. – Będę musiał zmienić zamki. To miejsce zaczyna przypominać dworzec Grand Central. – Chciałam powitać cię w domu i... przeprosić. – Za co? – spytał McGarvey, zdejmując marynarkę. – Za to, że wierzyłam, iż mogłeś podłożyć bombę. Kirk wszedł do łazienki, zdjął koszulę i ściągnął spodnie. Pocił się obficie i swędziało go całe ciało. – Naprawdę? – zapytał, wchodząc do pokoju w samych slipkach. Ledwo dostrzegalnie skinęła głową. McGarvey wzruszył ramionami. – Możesz mi się na coś przydać. Przygotuj drinka. Burbon z lodem, bez wody. Wszedł do łazienki i zaczął napuszczać wodę do wanny. Zsunął slipy i wszedł do wanny. Zamknął oczy i położył się, dotykając grzbietem chłodnej porcelany. Parzyła jak ogień. – Proszę – powiedziała Carley, wchodząc do łazienki. Kirk nie otwierając oczu wyciągnął rękę, a ona włożyła mu szklaneczkę w dłoń. – Dziękuję – odparł. – A teraz, Carley, idź do domu, zanim zranię cię bardziej. – Błąd gramatyczny – powiedziała. – Jak się czujesz? – Okropnie – przyznał McGarvey, pociągając tęgi łyk. – I co teraz? McGarvey otworzył oczy i spojrzał na nią. Przysiadła na zamkniętej muszli klozetowej. – Mam pewną nie zakończoną sprawę w Lizbonie. O ile ona tam jeszcze jest. – Jest. McGarvey przyjrzał się jej. Była piękną dziewczyną. Ale wciąż jeszcze tylko dziewczyną, nie kobietą. – Co dalej? – spytała. Ponownie wzruszył ramionami. – Jeszcze dokładnie nie wiem, Carley. Ale prawie na pewno wyjadę z Paryża. Mogę wrócić do Stanów. Najpierw na zachód, potem do Waszyngtonu. – Do stolicy? – Tak. – Wysyłają mnie tam za parę tygodni. – Sankcje dyscyplinarne? – Nie. Właściwie to awans. Być może będziemy mogli się widywać. – Nie sądzę – spojrzał przed siebie McGarvey. Ostrożnie usiadł. Carley uklękła przy wannie i zaczęła delikatnie myć mu plecy, uważając na zadrapania i świeżo zagojone blizny. – Będziesz musiał osiąść w końcu przy kimś, Kirk – powiedziała. – Pragniesz być szczęśliwy. – Ty również – odparł. – Ale nie ze mną – spojrzał na nią. – Wynieś się z Agencji, nim pożre cię żywcem. Znajdź sobie jakiegoś młodzieńca. Zamieszkajcie gdzieś. Róbcie dzieci. Na niedzielę szykuj pieczeń. Zostań troskliwą matką. Naucz się robić na drutach. – Świnia. – O tak – odrzekł zadumany. – Lecz, jak się okazało, nieco staroświecka. * * * Było niedzielne południe, kiedy Kirk dotarł do centrum Lizbony i wszedł do hotelu „Lisboa Penta” przy Avenida dos Combatantes. Nim wyjechał z Paryża, upewnił się telefonicznie, że Maria jest tam, chociaż z nią nie rozmawiał. Zostawił jej wiadomość, że przyjeżdża. Wjechał windą na jedenaste piętro i zawahał się przez chwilę, nim zapukał do drzwi. Po co wrócił? To pytanie nurtowało go od wyjazdu z Wiesbaden i prócz obietnicy złożonej Marii, nie znajdował na nie żadnej odpowiedzi. Nie lubił niewyjaśnionych tajemnic. A ponadto podejrzewał z niepokojem, że wrócił do Lizbony z tych samych względów, z jakich Carley przyszła do jego mieszkania – chciał dowiedzieć się, kim jest dla niego Maria. Szukał tej odpowiedzi. Wiedział też, że jakakolwiek będzie, nie przyniesie mu satysfakcji. Maria otworzyła drzwi i uśmiechnęła się. Białe zęby kontrastowały z jej oliwkową cerą. – Nie sądziłam, że wrócisz. Ale bałam się wyjechać, na wypadek gdyby tak się stało. – Powiedziałem, że wrócę. – Dostałam dziś rano wiadomość od ciebie – powiedziała, ale McGarvey wziął ją w ramiona. W pierwszej chwili Maria zesztywniała, ale potem przywarła do niego i pocałowali się mocno. Gdy rozdzielili się, pociągnęła go do pokoju. Odwrócił się, zamknął i zaryglował drzwi, a potem znalazł się obok niej w łóżku, gdzie zdążyła juz zdjąć z siebie ubranie. Była bardzo podniecona, niemal bez tchu pomagała ściągnąć McGarveyowi marynarkę i koszulę. Nagle zatrzymała się. – Madre de Dios. – krzyknęła cicho. Spoglądała to na bandaże, to w jego oczy. – Boli cię? Co ci się stało? – Nie za bardzo boli – powiedział McGarvey. – A to co się stało, nie ma już znaczenia. Jestem tutaj. Wyciągnął ręką i dotknął znamienia pod jej piersią. Wzdrygnęła się, lecz nie cofnęła. – Znalazłam czterech starców – powiedziała chrapliwym głosem. – Tu, w mieście? – zapytał, kładąc ją delikatnie na łóżku. – Tak. Pocałował brodawki jej piersi, lecz Maria odepchnęła go. – Teraz – powiedziała – Chcę cię teraz. Zrzucił resztę ubrania i wszedł w nią natychmiast. Była już wilgotna wewnątrz, gdy jej biodra unosiły się na spotkanie jego bioder. Raz, gdy się kochali, wykrzyknęła jakieś imię, którego nie zrozumiał, ale potem, gdy spojrzał w jej oczy, zobaczył, że Maria jest gdzieś daleko stąd. Dało mu to w końcu odpowiedź na jego pytanie. Tak jak przypuszczał, odpowiedź nie była satysfakcjonująca. 56 Kosztowna rezydencja znajdowała się w qiunta, małej posiadłości odległej o jakieś dziewiętnaście kilometrów od Lizbony, w okolicy zwanej portugalską Rivierą. Widzieli ją jadąc wzdłuż nadmorskiej drogi. Miasta, w których znajdowały się kasyna „Cascais” i „Estoril”, leżały o kilka kilometrów dalej na zachód, jechali więc w tłoku. Noc była tu cicha, nie licząc huku fal rozbijających się o kamienistą plażę. Kiedy skręcili w długi podjazd, Maria powiedziała: – Nazywa się Alois Rheinfalls. Gdy tylko zjechali z szosy, McGarvey zatrzymał się i wygasił światła wynajętego samochodu. Była kwadra księżyca, lecz chmury nadciągające znad Atlantyku przesłaniały go często. – Czy to nazwisko występuje w notesie Roeblinga? – spytał. – Tak – odparła Maria. – Skąd możesz być tego pewna? – Czyż ten bydlak nie jest bogaty? To on. McGarvey postanowił nie zgłębiać tej logiki, chociaż podejrzewał, że dziewczyna pewnie ma rację. Zgodnie z tym, co Maria wygrzebała w zapisach podatkowych, Rheinfalls nabył tę posiadłość w 1943 roku. Skąd mógł mieć tyle pieniędzy w tak młodym wieku? Dwadzieścia metrów dalej drogę zagradzała wysoka metalowa brama. Duże napisy po portugalsku, niemiecku i angielsku ostrzegały, że posiadłość jest nieustannie patrolowana przez psy. Po tej stronie płotu znajdował się telefon. – Nie dostaniemy się do środka, jeśli nie będzie chciał nas wpuścić – powiedział McGarvey. – Nawet jeśli coś łączyło go z twoim majorem Roeblingiem, mogło się już dawno skończyć. A jeśli ten facet wie coś o złocie, z pewnością nie będzie chciał z nami na ten temat rozmawiać. – Więc wedrzemy się tam siłą – oświadczyła Maria. – Możemy użyć plastiku. Nie sądzę, aby trudno było go nakłonić do mówienia. Będzie gadał... – Podobnie jak i policja portugalska. A jak nas aresztują, to co wtedy? – Dostaniemy informacje, po które przyszliśmy. – Nie – powiedział McGarvey. – Zrobimy to po mojemu. Maria spojrzała na niego ostro. Wreszcie skinęła głową. McGarvey miał uczucie, że niezależnie od tego, co zaszło między nimi tego popołudnia, gdyby ją zdradził, wbiłaby mu nóż w plecy, jak temu marynarzowi na pokładzie „Yankee Girl”. Wrzucił bieg, zapalił światła i podjechał pod bramę. Kiedy wysiadł i zbliżył się do telefonu, z ciemności po drugiej stronie płotu wyłoniła się para dobermanów u wyszczerzonymi kłami. Nie zbliżyły się do drutów bardziej niż na metr. McGarvey wywnioskował, że płot musi być pod napięciem. Obserwowały go, machając koniuszkami obciętych ogonów, jakby chciały się bawić. McGarvey podniósł słuchawkę i po paru sekundach usłyszał w niej męski głos. – Sim. – Ich kom aus Freiburg!– krzyknął McGarvey. – Muszę porozmawiać z Herr Rheinfallsem. – Was is das? – spytał po niemiecku mężczyzna. Jak na Rheinfallsa miał za młody głos. Ale niemiecki był jego ojczystym językiem. – Moje nazwisko nic mu nie powie, ale muszę porozmawiać z Herr Rheinfallsem. To sprawa życia lub śmierci. On... wie. – Kto to? O czym pan mówi? – Posłuchaj mnie, głupcze, tajemnica już nie istnieje! Jest ze mną pewna kobieta. Przybywamy z Freiburga. Rozumiesz? Z Freiburga! Od doktora Hessego! – Eine Augenblick. Chwileczkę – odparł mężczyzna. McGarvey popatrzył na samochód. Maria wysiadła i przyglądała mu się. Psy zaczynały się niecierpliwić. Odezwał się starszy mężczyzna. – Ja, hier ist Alois Rheinfdlls. Wer ist das? – Nazywam się Kirk McGarvey. Jest ze mną córka kapitana Ernsta Reikera, mam nadzieję, że zna pan to nazwisko. – O co chodzi? Czego pan chce ode mnie? – Rozmawialiśmy z profesorem Hessem we Freiburgu i dzięki niemu znaleźliśmy notes majora Roeblinga. Czy zna pan te nazwiska? – Hesse nie żyje. – Tak – rzekł McGarvey. – Zabili go. I wszyscy wiemy, dlaczego. To znów się zaczyna. – Czego chcecie ode mnie? – krzyknął w nagłym przerażeniu Rheinfalls. – Pańskiej pomocy – powiedział McGarvey. – Chcemy położyć kres zabijaniu. W słuchawce zapanowała głucha cisza. – Herr Rheinfalls? – spytał McGarvey. – Wracajcie do samochodu. Wyślę kogoś, kto będzie eskortował was do domu. McGarvey odwiesił słuchawkę i wrócił do auta. – Zgodził się z nami zobaczyć. – Rozmawiałeś z nim? – zapytała napiętym z emocji głosem Maria. – Tak. – Dios. * * * Dom był wielki, w stylu włoskim. Przypominał McGarveyowi napuszone wille wznoszone w latach dwudziestych na Riwierze francuskiej przez Amerykanów, którzy mieli pieniądze, lecz brakowało im klasy. Szerokie marmurowe schody wiodły od podjazdu na ciągnący się wzdłuż trzypiętrowego domu ogrodzony balustradą ganek. Na balkonach i niżej na ganku, a także na trawniku przed frontem znajdowały się dziesiątki jasno oświetlonych posągów i fontann. Eskortowało ich dwóch tęgich mężczyzn, którzy milcząc obszukali ich, zanim pozwolili im wejść do środka. McGarvey, spodziewając się rewizji, zostawił pistolet pod siedzeniem samochodu. Starszy mężczyzna we fraku i białych rękawiczkach poprowadził ich na tył domu do bardzo dużej i ładnie umeblowanej cieplarni, pełnej najrozmaitszych roślin. Powietrze było wilgotne, przesycone zapachami, gdzieś słychać było wodę cicho spływającą po kamieniach. Tylna ściana, skierowana na południe, zbudowana była głównie ze szkła, tak że w ciągu dnia światło słoneczne wypełniało wielkie pomieszczenie. – Czy mam podać coś do picia? – spytał służący. – Odejdź ode mnie, faszysto – szorstko zakomenderowała Maria. Służący ani drgnął. Zgiął się w półukłonie. – Jak pani każe, Fraulein – odparł, odwrócił się i odszedł. W parę chwil potem pojawił się Alois Rheinfalls. Był to bardzo wysoki mężczyzna o wyglądzie i manierach pruskiego oficera. Według oceny McGarveya mógł być dobrze po siedemdziesiątce, nawet koło osiemdziesiątki. Miał siwe włosy, bladą cerą i pomarszczoną skórę. Ubrany był w strój wieczorowy, tak jakby właśnie skądś wrócił lub dopiero wychodził. – Wprowadziliście duże zamieszanie w moim domu – powiedział. – Dlaczego przychodzicie tu w nocy? Czego ode mnie chcecie? Nie wiem o niczym, co mogłoby wam pomóc. – Ale major Roebling z RSHA znał pana. – Nazwisko Rheinfalls jest często spotykane w Niemczech. – Podobnie jak Dieter Feldman, Karl Sikorsky czy Sigmund Miiller – odezwał się McGarvey, wymieniając nazwiska, które Maria zapamiętała z notesu. – Czy mam mówić dalej? Rheinfalls wziął głęboki oddech. – Nie słyszałem tych nazwisk nigdy w życiu. – Ale znał pan profesora Hessego z Freiburga. – Znam to nazwisko. – Tak. To on powiedział nam o okręcie podwodnym. – To nie ma nic wspólnego z... – zaczął Rheinfalls, ale gwałtownie przerwał. – Znaleźliśmy go – kontynuował McGarvey. – U wybrzeży Argentyny w zatoce San Matias. Zatonął na głębokości siedemdziesięciu pięciu metrów w pobliżu brzegu. W wyniku wybuchu bomby. To był sabotaż. Rheinfallsowi rozszerzyły się oczy, na czoło wystąpiły drobne kropelki potu. Najwyraźniej był bardzo przestraszony. – Roebling oczywiście uciekł. Ale zostawił swój notes w śluzie ratunkowej. Znaleźliśmy go i wydobyli na powierzchnię. Wraz z... Rheinfalls zakołysał się na czubkach palców. – Pokrytymi złotem sztabkami ołowiu. Pod wodą jest ich mnóstwo. Cały okręt podwodny był nimi wypchany. – To nie ma nic wspólnego ze mną. – To wszystko było ukartowane. Kapitan Reiker został wysłany wraz z załogą w fałszywej misji, a następnie wyeliminowany z gry. Zabicie ich było zadaniem Roeblinga, który sam potem zginął w Argentynie. W ten sposób wasz sekret był bezpieczny. – Nie. – Ależ tak – rzekł McGarvey. – Pan i pańscy kumple zamierzaliście przeczekać proces norymberski. Aż sprawa przycichnie. Aż świat zacznie zapominać. Rheinfalls milczał. – Ale w 1949 roku stało się coś, czego nie przewidzieliście. Z obozu jenieckiego w pobliżu Bonn administrowanego przez aliantów uciekł porucznik RSHA. Był przesłuchiwany w sprawie okrętu podwodnego. Niedługo potem rozpoczęły się zabójstwa, poczynając od osób go przesłuchujących. Rheinfalls nadal niczego nie mówił. – Nazywał się oczywiście Rainer Mossberg. W tym momencie Rheinfalls podniósł drżącą dłoń, jakby chciał osłonić się od ciosu. – Profesor Hesse myślał, że Mossberg już nie żyje. Jak nam powiedział, zabójstwa ustały w 1978 roku. Ale się mylił. I wskutek swej omyłki stracił życie. Podobnie jak major Roebling. Oni obaj wierzyli – McGarvey uśmiechnął się smutno – wierzyli w pana i w to, co pan ukrywał. – Nie! – krzyknął Rheinfalls. – A zatem co? – Pan tego nie zrozumie. – Więc proszę mi powiedzieć – nie ustępował McGarvey. – Proszę mi wyjaśnić, dlaczego ustały zabójstwa. – Nie spodziewaliśmy się tego, To nie miało stać się w ten sposób. – Nie – odezwała się drżącym głosem Maria. – Nie spodziewaliście się również, bydlaki, tego, co stało się w maju 1948 roku. To był dla was jeszcze silniejszy cios. – Co...? – Wtedy powstało państwo Izrael. Od tego dnia pan i pańscy przyjaciele zaczęliście trząść portkami ze strachu. 57 Twarz Rheinfallsa ożywiła się nagle. McGarveya zdumiała gwałtowna przemiana starego człowieka. – A więc to tak, mała Żydóweczka, syjonistka przyszła tu szukać zemsty za coś, co stało się pięćdziesiąt lat temu – parsknął. – Czy uważasz, że byłem komendantem obozu zagłady? Myślisz, że rozpoznasz moją twarz ze starych fotografii? O to chodzi? – Nie! – odkrzyknęła Maria. – Może i mam w sobie żydowską krew i mogłam urodzie się w Argentynie, ale jestem również Niemką i nauczyłam się tego wstydzić... bycia z tej samej rasy co ty. – Ach, więc uważasz, że ponosisz winę za grzechy swojego ojca lub swojej ojczyzny. Sama jesteś tak bardzo bez winy, że jesteś gotowa przyjąć na siebie hańbę całego narodu? To musi być dla ciebie bardzo satysfakcjonujące. – Nie jestem faszystką. – Nie, ale jak sądzę, twoi krewni byli faszystami. A pan? – Rheinfalls zwrócił się do McGarveya. – Czy jest pan jednym z ludzi Rainera, który przybył tu, by zabić starego człowieka? No cóż, niech mi pan pozwoli coś sobie powiedzieć. Nie było żadnej potrzeby przychodzić tu w tym celu. Jeśli chodzi o mnie i o innych, to sekret jest bezpieczny – roześmiał się. – Nie pozostało już nas wielu. Hesse mylił się. Zabójstwa nie ustały w 1978 roku. Gdy skończyli z tym generałowie, natura przejęła ich obowiązki. – Generałowie? – spytał McGarvey starając się, by jego głos zabrzmiał naturalnie. – Co? – zamrugał Rheinfalls. – Powiedział pan, że gdy skończyli z tym generałowie, ich obowiązki przejęła natura. Którzy to generałowie? Rheinfalls cofnął się o krok. – Pan mnie teraz o to pyta? Po tym, co pan powiedział? – Przyszliśmy po złoto. – Jakie złoto? – Pan wie – rzekł McGarvey. – Nigdy – wyszeptał Rheinfalls. – Zostało zrabowane Żydom – powiedział McGarvey. – Wyrwano im złote zęby, zanim posłano ich na śmierć. Zerwano złote łańcuszki, które mieli na szyjach, bransoletki z rąk. Ślubne pierścionki, zegarki i dywizki od zegarków. Złote oprawki okularów. Spinki do mankietów i kołnierzyków, szpilki do krawatów. – Zostało wysłane do Ameryki Południowej. Dla nowej Rzeszy, dla... – Dla ODESSY? – spytał retorycznie McGarvey. – Nie, to była zaledwie taktyczna dywersja. Uważam, że prawdziwy skarb jest tutaj. W Portugalii. Gdzie pan i inni mogli mieć go na oku. Wydawać. – Nie! – krzyknął starszy pan. Obejrzał się za siebie, jakby przypuszczał, że jeden z ochroniarzy może pospieszyć mu na ratunek. Ale w domu panowała cisza. – Taki styl życia musi kosztować – zauważył McGarvey. – Zawsze miałem pieniądze. Moja rodzina miała pieniądze. Mieli kopalnie w Alzacji. Winnice. Stalownie w Ruhrze. Coś z tej fortuny ocalało. – Ale ono tu jest – powiedział McGarvey. – Złoto. Musi być warte miliony. Albo jeszcze więcej. O wiele więcej. – Powiedz nam – nalegała Maria. Rheinfalls przeniósł wzrok z McGarveya na nią, potem znów popatrzył na Kirka. – Nie rozumiecie. – Proszę nam wytłumaczyć. Rheinfalls pokręcił głową. – Nie mogę. – A więc umrzesz tak jak inni – rzekła Maria. – Zabiję cię osobiście. Starszy człowiek zatoczył się parę kroków i opadł na szerokie, wiklinowe krzesło. Jego skóra przybrała szary kolor, tak jakby miał kłopoty z krążeniem. McGarvey pomyślał, że może znajdować się na krawędzi zawału. – Nie rozumiecie – powtórzył słabym głosem Rheinfalls, potem mruknął coś jeszcze, czego nie dosłyszeli. McGarvey podsunął sobie bliżej krzesło i usiadł. – Skończmy już z tym wreszcie – powiedział. – Powiedz nam, gdzie jest złoto... o ile wciąż jeszcze jest nietknięte. – Jest nietknięte – przyznał Rheinfalls. – Powiedz nam, gdzie. – I co wtedy? – Upewnimy się że, wróci do... Żydów. Do Izraela. Do prawowitych właścicieli. Całe ciało Rheinfallsa zadrżało, jak pod wpływem potężnego ciosu. – To niemożliwe. – Nie... – Spoczywa na nim klątwa – szepnął Rheinfalls. – Co? – zapytał McGarvey, nie wierząc własnym uszom. Spojrzał na Marię, lecz ona nie słuchała. Jej twarz wykrzywił grymas nienawiści. – Nikt nie może się do niego zbliżyć – mamrotał Rheinfalls. – Przez te wszystkie lata było zabezpieczone... przed wszystkimi. – Gdzie? – Was również zabije! – Gdzie! – McGarvey pochylił się do przodu. Napotkał wzrok starszego pana. – Tu, w Portugalii? – podpowiedział McGarvey. Rheinfalls skinął głową. – W tym domu? – Nie. – Ale wystarczająco blisko, żebyś mógł mieć je na oku? – Tak – powiedział Rheinfalls. – Bardzo blisko. – Więc powiedz nam gdzie. – Minęło wiele lat, odkąd ktokolwiek z nas je oglądał. – Gdzie? Starszy pan powiedział coś bardzo cicho. McGarvey pochylił się jeszcze bardziej, tak że znalazł się zaledwie o dwadzieścia centymetrów od niego. – Ponte do Sor – wyszeptał Rheinfalls. – Co? – krzyknęła Maria. – Co on powiedział? – Co to za miejsce? – spytał McGarvey. Rheinfalls odwrócił głowę w stronę szklanej ściany. – Światła... – zaczął, gdy spadł nagle z wiklinowego krzesła, z odłupanym dużym kawałem czaszki w szerokiej strudze krwi i roztrzaskanego mózgu. Karabin snajperski, pomyślał natychmiast McGarvey. – Padnij! – krzyknął do Marii, zwalając się z krzesła. Upadł fatalnie na podłogę, aż coś w nim jęknęło. Poczuł, jak otwierają mu się rany. Ból był natychmiastowy i porażający. Narastająca mgiełka bólu groziła mu pozbawieniem zdolności widzenia i myślenia. McGarvey wcisnął się pomiędzy jakąś dużą roślinę, wiklinowy stół i ławkę, skąd mógł widzieć tylną ścianę cieplarni. Część ogrodu tonęła w mroku. Ani stamtąd, ani od frontu budynku nie dochodziły żadne światła. – Kirk? – zawołała Maria. – Nie ruszaj się – wychrypiał obolały McGarvey. – Rheinfalls nie żyje – odezwała się ponownie Maria. Gdzie się podziali strażnicy i psy? Strzelec zdołał przedostać się na teren posiadłości, wyłączyć światła i oddać gdzieś z tyłu strzał, nie wszczynając alarmu. McGarvey czuł się tu bardzo paskudnie. Przyparty do muru. W stanie, w jakim się znajdował, nie był zdolny do podjęcia walki z kimś, kto ich śledził i zabił starszego pana, nim ten zdążył im wszystko opowiedzieć. Rheinfalls oskarżał o zabójstwa „generałów”. Jakich generałów? O kim on mówił? – Czy coś widzisz? – spytała Maria. – Jeszcze nie. Możesz dosięgnąć wyłącznika światła? – Chwileczkę. – Pochyl się. W kilka sekund później w cieplarni zgasły światła. – W holu leży strażnik – zawołała z ciemności Maria. – Wygląda na martwego. Krzywiąc się z bólu, McGarvey przeszedł przez pokój i dołączył do niej w progu holu. Zrobiło mu się niedobrze, kręciło mu się w głowie. Ale Maria niczego nie spostrzegła. Stała oparta o ścianę. W świetle padającym z holu miała kredowobiałą cerę. Panowała nad sobą. McGarvey ostrożnie wyjrzał zza drzwi. Jeden z barczystych mężczyzn, którzy zrewidowali ich przed wejściem, leżał na wznak w pobliżu schodów. Wokół jego głowy zebrała się duża kałuża krwi. Drzwi frontowe były otwarte, ale McGarvey oprócz pustego ganku, nie widział nic więcej. W domu było bardzo cicho. Gdyby nie ciało strażnika leżące w holu, otwarte drzwi frontowe i wygaszone światła przed domem, wszystko wyglądałoby normalnie. Ale z leżącym ciałem wiązało się coś dziwnego. McGarvey przyglądał mu się przez całe pół minuty, zanim wreszcie pojął: strażnik nie wyciągnął broni. Najwyraźniej przechodził przez hol lub schodził ze schodów, gdy ktoś otworzył frontowe drzwi i strzelił mu w głowę. Nie wykonał żadnego ruchu, by się bronić. – Czy oni już poszli? – spytała Maria. – Nie wiem – odparł McGarvey. – Zostań tu i uważaj na siebie. Stanął na równe nogi i zachwiał się. – Co ci się stało? – zaniepokoiła się Maria. – Wszystko w porządku. – Wcale nie – powiedziała. – Co ci jest? – Teraz nie czas na to – odparł McGarvey. – Po prostu schowaj się. Kuląc się, wszedł do holu i popędził jak umiał najszybciej w stronę schodów, gdzie przykucnął za masywną dębową balustradą. Stąd mógł zajrzeć do jadalni. Zobaczył ciało starego służącego, który zaprowadził ich do cieplarni. Leżał na wznak. McGarvey podczołgał się do zabitego strażnika. Rozpiął mu płaszcz i wyjął broń. Była to duża dziewięciomilimetrowa Beretta. Wprowadził nabój do komory i, rzucając się w stronę otwartych drzwi, przesunął bezpiecznik. Przywarł do ściany. Wciąż nie było słychać żadnego dźwięku, nic też nie poruszyło się w domu ani na zewnątrz. Ostrożnie wyjrzał z domu. Drugi strażnik leżał na boku na podjeździe. Został trafiony dwukrotnie, raz w kark, a drugi w głowę. Nie wyjął broni, podobnie jak tamten. – Kirk? – zawołała z tyłu Maria. – Tu jest drugi strażnik. Też nie żyje. – Dios... Wyszedł na ganek, przykucnął przy poręczy i nasłuchiwał. Ale nie było żadnego dźwięku. Zupełnie nic, prócz tego, że po paru sekundach nocne owady poczęły latać z szelestem. Gdzieś, od strony głównej drogi zobaczył krótki błysk reflektorów, który momentalnie zniknął. Ten, kto zabił Rheinfallsa i jego służbę, odjechał. Ani on, ani Maria nie byli najwyraźniej celem zabójcy, co nie uspokoiło go w najmniejszym stopniu. – Czy oni pojechali? McGarvey skinął głową. – Tak mi się zdaje. Wejdź na górę, ja rozejrzę się na dole. – Nie chodziło im o nas, tylko o Rheinfallsa. – I o jego domowników. Przyjrzała mu się bacznie. – Nic ci nie jest? – Jeszcze żyję – odparł. – A teraz, szybko! – Czego szukamy? – zapytała. – Spisów telefonów, teczek, notesów, czegokolwiek, co powie nam, czy żyją pozostali ludzie z twojej skróconej listy. – Wyciągi z ksiąg podatkowych. Mam ich adresy... – Niebezpiecznie byłoby udać się wprost do nich. Musimy ich wywabić i spotkać się z nimi... gdzie indziej. – Gdzie? – W Ponte do Sor. – Co to za miejsce? – spytała bez tchu. – Nie wiem. – Gdzie to jest. – Sądzę, że gdzieś blisko. – Czy to właśnie ci powiedział? – zapytała, zerkając w stronę cieplarni. McGarvey skinął głową. – Czy tam jest złoto? – Możliwe – powiedział McGarvey. – Ale nie znajdziemy go bez dodatkowych informacji. – W porządku – powiedziała Maria, ruszając schodami w górę. – Spoczywa na nim klątwa – dodał, czując się głupio. Odwróciła się zdumiona. – Co powiedziałeś? – Rheinfalls powiedział mi, że spoczywa na nim klątwa. – Tak właśnie powiedział? – dopytywała się Maria. Błyszczały jej oczy. – Czy użył dokładnie tego słowa? – Właśnie tak. O co chodzi? – Mój ojciec – odparła niechętnie – mówił to samo. Słyszałam jak mówił komuś, że na tym złocie spoczywać będzie przez pięć tysięcy lat klątwa. Próbował obrócić to w żart, ale chyba w głębi duszy był przerażony. 58 Samolot z Krety wylądował na lizbońskim lotnisku da Portela o dziewiątej czterdzieści pięć wieczorem, jako ostatni wysiadł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, podpierający się aluminiową laską. Utykał na prawą nogę. Jego cały bagaż stanowiła droga skórzana torba przewieszona przez prawe ramię. Najwyraźniej ochraniał lewe. Polowa kurtka i spodnie koloru khaki nadawały mu wojskowy wygląd. Przy stanowisku odpraw celnych jego paszport skwitowany został uniesieniem brwi przez urzędnika, ale przepuszczono go bez żadnych kłopotów. Bagaż poddano równie powierzchownym oględzinom. – Witamy w Portugalii, pułkowniku Berezin – rzekł celnik. – Mam nadzieję, że spędzi pan tu miłe wakacje. – Dziękuję, ja również mam nadzieję – odparł Arkadij Kurszyn uśmiechając się mimo bólu i skierował się w stronę głównych drzwi wyjściowych z budynku dworca. Temperatura była umiarkowana, powietrze gęste i przesycone wilgocią. Miło było porównać to z tym, przez co musiał przejść w ciągu dwóch dni w irańskich górach, nim zdołał ukraść starą ciężarówkę, dotrzeć nią do granicy, a potem do Bagdadu. Przystanął tuż przy drzwiach i przyjrzał się czteropasmowej autostradzie wiodącej z lotniska do miasta. Z prawej strony czekało w kolejce sześć taksówek. Dokładnie na wprost drzwi stały trzy autobusy wahadłowe rozwożące pasażerów po różnych hotelach w mieście. Z budynku dworca wysypywali się ludzie, autobusy odjeżdżały i przyjeżdżały. Nie widział żadnego zagrożenia. Ale zaczęły mu się zdarzać błędy w sztuce i wiedział o tym. O mało nie wpadł przez to w Iraku. Raz w szpitalu, gdy w malignie wzywał generała Didienkę, to znów wyjaśniając przedstawicielom władzy, w jaki sposób z takimi ranami znalazł się w Iraku. Jego opowieść stanowiła mieszaninę prawdy i kłamstwa. Oświadczył, że był rosyjskim szpiegiem działającym przeciwko Iranowi. Agenci SAVAK złapali go i omal nie zabili. – Szczęściarz z pana, pułkowniku Berezin – rzekł iracki oficer, a on nie zareagował na to w pierwszej chwili. Nazywał się przecież Kurszyn, a nie Berezin. Tamten obrzucił go zdziwionym, badawczym spojrzeniem, ale jakoś się udało. McGarvey nie będzie taki pobłażliwy, jeśli tu jest i spotkają się twarzą w twarz. To sprawa życia lub śmierci. Będę ci służył całym życiem, obiecał Baranowowi... Didience. Ostatnio zauważył, że ci dwaj zaczęli mu się mylić. To zły znak. Przez całą drogę z Bliskiego Wschodu zastanawiał się, co zrobić, jak już z tym skończy. Wreszcie doszedł do wniosku, że po Lizbonie zostanie nikim. A przynajmniej nikim znaczącym. Ta decyzja zdjęła mu kamień z serca. Poczuł się lżejszy, zdolny do szybszego poruszania się, gotów na wszystko, co może zajść między nim a McGarveyem. Przybywał bez zbędnego bagażu. Bez ustalonego z góry planu. W jednym wyłącznie celu. Wyszedł z dworca i ruszył w stronę taksówek. Dwóch mężczyzn w szarych, urzędniczych garniturach wyskoczyło z czerwonego Mercedesa i pospieszyło w jego stronę. Byli z KGB. Mieli to wypisane na twarzy. Kurszyn cofnął się, ale i tym razem zareagował zbyt wolno. Nim zdołał zawrócić, byli przy nim. – Arkadiju Aleksandrowiczu Kurszy, jesteście aresztowani – powiedział mu na ucho ten wyższy po lewej. Jego oddech śmierdział czosnkiem. – O czym pan mówi? – odparł Kurszyn po angielsku. – Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce? – Nie rób nam żadnych kłopotów, bydlaku – warknął ten większy. – Sprawdź go, Aleksandrze. Drugi agent, znacznie niższy, szybko obmacał Kurszyna i wyszczerzył się radośnie do przyjaciela. Na przodzie miał dwa złote zęby, lewe oko podbiegło mu krwią. Spojrzał z uśmiechem na Kurszyna. – Jest czysty, Misza – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Kurwa mać, cieszę się, że tu jesteś. – Łatwo przyjdzie wam mały awans, towarzysze – rzekł Kurszyn. Zawlekli po chodniku do Mercedesa, Aleksander zabrał mu walizkę i torbę. Misza otworzył tylne drzwi, wepchnął Kurszyna do środka i usiadł obok niego. Aleksander zajął siedzenie obok kierowcy. Ruszyli natychmiast po zamknięciu drzwi, szofer pochylił się nad kierownicą. – Skąd wiedzieliście, że będę w tym samolocie? – spytał Kurszyn. Potężny mężczyzna siedzący obok Arkadija milczał, a Aleksander, który odwrócił się i obserwował Kurszyna, uśmiechnął się tylko. – Skoro jestem aresztowany, to pod jakim zarzutem? – rzeczowo spytał Kurszyn. Agenci ani kierowca nie udzielili mu odpowiedzi. – Pierdolone wsiochy – powiedział po rosyjsku Kurszyn. Dla moskwiczan nie był to raczej komplement. Aleksander chciał coś powiedzieć, przekładając prawą rękę przez oparcie siedzenia. Kurszyn znienacka złapał go oburącz za twarz, wciskając mu kciukami gałki oczne. Z oczodołów Aleksandra trysnęła krew, wrzasnął i szarpnął się do tyłu, ale Kurszyn przeciągnął go ponad oparciem przedniego fotela. Misza cofnął się i sięgnął po broń, gdy Kurszyn trzymał Aleksandra na kolanach. Kierowca wcisnął hamulce. – Misza! – krzyknął w przerażeniu. Kurszyn wyrwał pistolet z rąk Miszy i strzelił mu pomiędzy oczy. Zranioną lewą ręką odepchnął Aleksandra i wpakował mu kulę w głowę tuż poniżej lewego ucha. Konającemu puściły zwieracze i wewnątrz auta zapanował fetor. Kurszyn przełożył pistolet przez przednie siedzenie i oparł lufę o głowę kierowcy. Zjechali na pobocze i prawie już się zatrzymali. – Znajdź mi jakąś ciemną drogę, żebyśmy mogli pozbyć się tych ciał, towarzyszu – rozkazał Kurszyn po rosyjsku. Przed oczami Arkadija wirowały czerwone płatki. Musiał się zranić. Czuł, że z ramienia cieknie mu krew. Kręciło mu się w głowie. Było mu niedobrze. – Kurwa twoja mać, rób, co ci każę, bo zginiesz! – krzyknął. Kierowca wcisnął gaz do dechy i wypadli z powrotem na drogę. Rozległy się klaksony aut usiłujących ich wyminąć. – Ostrożnie – powiedział Kurszyn przyciskając mocniej pistolet kierowcy do głowy. Parę kilometrów dalej zjechali na lewo w zakurzoną drogę, wiodącą między drzewami w stronę rzeki. Samochód zwolnił. – Wykonuję jedynie rozkazy, towarzyszu – odezwał się. – Wiem – uspokoił go Kurszyn. – Jeśli będziesz ze mną współpracował, to jedyną rzeczą, jaka cię spotka dzisiejszej nocy, będzie długi spacer do ambasady. – To się da załatwić. Kurszynowi żołądek zaczął podchodzić do gardła, smród ekskrementów i krwi drażnił mu nozdrza, gardło. – Uważaj, a będziesz żył. – Nie chcę umierać. Proszę... – Powiedz Baranowowi, co tu się stało, towarzyszu... – rzekł Kurszyn, urywając nagle. Czy generał Baranów istniał jeszcze? Jak za dawnych lat? – Powiedz mu. Tylko jemu, a zostaniesz nagrodzony, obiecuję ci to. Kierowca łkał. – Stań tutaj – powiedział Kurszyn. Znajdowali się między drzewami, około kilometra od prowadzącej z lotniska drogi. Mercedes zaczął gwałtownie hamować. – Towarzyszu... – zaczął błagać kierowca, ale Kurszyn strzelił mu w tył głowy. Ten człowiek znaczył dla niego tyle, co mucha na stole w kuchni, a nawet jeszcze mniej. Auto podskoczyło na wyboistej drodze i zatrzymało się na małym betonowym słupku. Kurszyn sięgnął ponad ciałem szofera, wyłączył światła, a potem zapłon. Zapanowała przytłaczająca cisza. Zwymiotował. 59 McGarvey pozwolił Marii prowadzić samochód przez następne dziesięć kilometrów wzdłuż wybrzeża, aż do Estoril. Wysiłek, na jaki zdobył się w domu Rhenifallsa, doprowadził go na skraj załamania fizycznego. Czuł się tak, jakby coś rozszarpywało mu wnętrzności i doszedł do wniosku, że ma chyba wylew wewnętrzny. Maria zerkała na niego zza kierownicy, obserwując jego twarz w świetle reflektorów nadjeżdżających z przeciwka aut. Widać było, że jest poważnie zaniepokojona. – Nie wyglądasz zbyt dobrze – powiedziała. – Ktoś bardzo interesuje się twoim złotem – odparł, ignorując jej uwagę. Bolało dość poważnie. Nie chciał, by mu o tym przypominano. – Wystarczająco poważnie, by zabić Rhenifallsa. Maria w zamyśleniu skinęła głową. – Ale nie zabili nas – dodała. – Jak sądzisz, kim są ci generałowie? Co to znaczy? – Jeszcze nie wiem – rzekł McGarvey. – Ale jeśli słusznie przypuszczam, to jak długo Rheinfalls i inni trzymali się z daleka od złota, byli zupełnie w porządku. Jednak, gdy zaczęliśmy węszyć wokół tej sprawy, generałowie wykonali swój ruch. – Ochraniają złoto – powiedziała Maria. – Przynajmniej to jest jasne. Ale dlaczego nie przywłaszczyli go sobie? – Może ich z kolei obserwuje ktoś inny – zauważył McGarvey. – Ktoś, kogo oni się boją. Maria spojrzała na niego. – To dlatego nie zadzwoniłeś do Feldmanna z domu? Maria znalazła to nazwisko w sypialni na górze. Było zapisane wraz z sześcioma innymi na kartce papieru. Kartka służyła jako zakładka w starym tomiku niemieckich poezji, leżącym na nocnym stoliku obok łóżka. To jedno nazwisko pasowało do trzech pozostałych, które Maria zapamiętała z liczącego sobie czterdzieści sześć lat notesu majora Roeblinga. – Skoro obserwowali tak czujnie Rheinfallsa, to telefon prawdopodobnie jest na podsłuchu – rzekł McGarvey. – Zadzwonimy do niego z miasta. – Telefon Feldmanna też może być na podsłuchu. – Tak, ale jeśli natychmiast wyjdzie z domu, może ich wyprzedzić. – Miejmy nadzieję – mruknęła Maria. W kurorcie, jakim był Estoril, panował ożywiony ruch. Dotarli pod kasyno, jedyne miejsce, gdzie o tej porze można było znaleźć telefon. – Dlaczego nie pojedziemy po prostu do Ponte do Sor? – spytała Maria. Odnaleźli tę miejscowość na mapie. Znajdowała się jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Lizbony w głąb kraju. – I co zrobimy? Będziemy przeszukiwać dom po domu? Przekopywać pola? Złoto może być wszędzie. Potrzebujemy więcej informacji. – Feldmann nie zechce nam pomóc. – Myślę, że zechce, kiedy dowie się, że Rheinfalls nie żyje i dlaczego zginął. – A jeśli nie? – nalegała Maria. – A jeśli go nie ma? McGarvey odwrócił się w jej stronę. – Co proponujesz? – spytał ze złością. – Może zadzwonisz po swoich przyjaciół, żeby pospieszyli z pomocą? Doprowadziłem cię już wystarczająco blisko. Nadszedł już czas, żebyś zajęła się tym sama! Zdążyłaś się już z nimi skontaktować? Czy mam już zacząć uważać na siebie? Nie zamierzasz mnie przypadkiem zabić, gdybym stanął ci na drodze? Zatrzymała auto i zaparkowała je tuż przed podjazdem prowadzącym do kasyna. Było tu tłoczno. To miejsce było czymś więcej niż tylko przybytkiem hazardu. Wewnątrz mieściło się mnóstwo restauracji, kin, sklepów, dziedzińców, nocny klub oraz muzeum i galeria sztuki. Było tu ludno od trzeciej po południu, kiedy kasyno rozpoczynało działalność, aż do zamknięcia o trzeciej nad ranem. Maria przez parę minut gapiła się przed siebie, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, aż zbielały jej palce. – Jeśli będzie trzeba – powiedziała wreszcie miękkim, niemal łagodnym głosem. McGarvey nie był specjalnie zaskoczony jej odpowiedzią. – Czy to dla ciebie tak wiele znaczy? – Tak. – Nie wyjaśniłaś mi dlaczego. – Jeszcze nie – odwróciła się w jego stronę. – Nie mogę, Kirk, wierz mi. Ale ty możesz się z tego wyłączyć. Jesteśmy już wystarczająco blisko... – Nie. – Dlaczego? Bądź ze mną szczery. – Nie chciałbym zostać zastrzelony – odparł McGarvey. Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę wejścia do kasyna. Maria dogoniła go, zanim dotarł do drzwi, i wspólnie znaleźli rząd telefonów w szerokim korytarzu obok jakiejś restauracji. Oboje nie jedli niczego przez cały dzień. Kirk zadzwonił do Feldmanna mieszkającego nieopodal miasta Cascais. Po drugim dzwonku słuchawkę podniósł mężczyzna, który podał tylko numer swojego telefonu. – Chciałbym mówić z Herr Dieterem Feldmannem – powiedział po niemiecku McGarvey. – Tak? A kto mówi, jeśli wolno spytać? – Nie rozumiesz? Nie ma na to czasu. Dzwonię z domu Aloisa Rheinfallsa. Musimy porozmawiać z Herr McGarvey. Natychmiast. To pilne. – Nie ma go w tej chwili. – Gdzie on jest, idioto? – McGarvey przysłonił słuchawkę dłonią i podniósł głos. – Obawiam się, że nie mogę tego powiedzieć. – Czy nie rozumiesz, że nie ma czasu? – krzyknął McGarvey do telefonu. – Na litość boską, oni wiedzą! Są już w drodze do Ponte do Sor! Mężczyzna po drugiej stronie linii nagle stracił głowę. – Jest w kasynie... – W jakim kasynie? – Jak to!? Oczywiście w Estoril... McGarvey odwiesił słuchawkę. Maria była wściekła. – Jeśli telefon jest na podsłuchu, wszyscy będą o tym wiedzieli. – Już wiedzą – powiedział McGarvey i pozostawiając Marię w korytarzu, wrócił do głównego holu, gdzie po lewej stronie obok wejścia urzędował martre de casino. Zarządca kasyna był w liberii, z charakterystycznymi czerwonymi oblamowaniami szerokich klap uniformu. – Czym mogę służyć? – spytał uniżenie. – Słyszałem, że bawi tu dziś wieczorem Herr Feldmann – rzekł McGarvey kładąc na kontuarze banknot o wartości tysiąca escudów. Maitre de casino wziął go. – Tak, zdaje się, że go widziałem. – Musimy z nim porozmawiać. To bardzo pilna sprawa. Mokre podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu. – Mam powiedzieć, że kto chce z nim rozmawiać? – Przychodzimy od Herr Rheinfallsa. – Tak, rozumiem – odparł zarządca. Powiedział coś cicho do telefonu przekazując komuś instrukcje, a potem odłożył słuchawkę. – Herr Feldmann otrzyma informację. – Dziękuję – rzekł McGarvey i doszedł na bok, żeby zaczekać. Maria zbliżyła się do niego przez hol. – Czy jest tu? – spytała. McGarvey popatrzył na drogę, którą przyszła, i skinął głową. – Dostanie wiadomość. Co cię zatrzymało? – Karty. – Ach. W parę minut później bardzo stary, zgarbiony człowiek o siwych włosach i poprzecinanej błękitnymi żyłkami cerze wszedł do holu powłócząc nogami. Był w stroju wieczorowym. McGarvey i Maria znaleźli się przy nim, zanim zdążył dotrzeć do kontuaru zarządcy. – Herr Feldmann? – zapytał McGarvey. Starszy pan spojrzał na niego, zmrużył oczy. – Czy ja pana znam? Kim pan jest, że przerywa mi kolację? – Alois Rheinfalls nie żyje – powiedział McGarvey. – I dlatego musimy pilnie porozmawiać. Wiadomość wstrząsnęła Feldmannem. Jego cienkie, bezkrwiste wargi poruszyły się, ale nic nie powiedział. – Uważamy, że to generałowie – ciągnął McGarvey. – Wreszcie zdecydowali się wykonać ruch. – Ruch? – spytał Feldmann. Spojrzał na Marię. – Jestem przekonany, że w tej chwili znajdują się w drodze do Ponte do Sor. Ta wypowiedź również wstrząsnęła starcem. – Niemożliwe – wyszeptał. – Oni nie odważyliby się – pokręcił głową. – Nie. – To prawda – rzekł McGarvey. – Rheinfalls nie żyje. Jeśli mi pan nie wierzy, proszę do niego zadzwonić. Feldmann pospieszył do kontuaru zarządcy i złapał za telefon. Czekał na połączenie i odwrócił się, spoglądając na Kirka i Marię. Po minucie odłożył słuchawkę. Powiedział coś zarządcy i wrócił do nich. – Nikt nie odpowiada, ale to o niczym nie świadczy. – To dowodzi, że on nie żyje, Herr Feldmann – powiedział McGarvey. – Właśnie stamtąd przyjeżdżamy. Wymordowano również wszystkich jego domowników. Feldmann przeciągnął dłonią po oczach. – Trudno w to uwierzyć... po tych wszystkich latach – popatrzył w górę błagalnym wzrokiem. – Nie było żadnych powodów. Nie teraz. McGarvey ujął go pod ramię. – Musimy porozmawiać. Teraz, nim będzie za późno. – Za późno? – Pan zginie następny. – Znów ucieknę. – Dokąd? – spytał McGarvey. – Nie ma już takiego miejsca, Herr Feldmann. Świat się bardzo skurczył w ciągu ostatnich czterdziestu sześciu lat. Stary człowiek ponownie przesunął dłonią po oczach. Gdy ponownie spojrzał na Kirka, przybrał nowy, wojowniczy wyraz twarzy. – Kim pan jest? Czego pan chce ode mnie? Skąd mogę wiedzieć, że mówi pan prawdę? – Rheinfalls powiedział mi, że na złocie spoczywa klątwa. A przed śmiercią zdążył dodać, że znajduje się w Ponte do Sor. – Kim pan jest? – powtórzył Feldmann. Mokre de casino obserwował ich. Podobnie jak inni członkowie personelu. W tym miejscu zwracali na siebie zbyt wiele uwagi. – Wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował McGarvey. – Nie – usiłował się wyrwać Feldmann. – Do diabła, jeśli chce pan zginąć tak jak reszta, to pańska sprawa. Jestem Amerykaninem. CIA. Znalazłem się tu, żeby panu pomóc. Usiłuję rozwikłać to wszystko, żeby wreszcie skończyło się zabijanie. – Nie wierzę panu. – Widzieliśmy się z Hessem. Wydobyliśmy notes majora Roeblinga z U-boota u wybrzeży Argentyny. Czytaliśmy zeznania Mossberga. Do cholery, dowiedzieliśmy się niemal wszystkiego. Z resztą poradzimy sobie, nawet jeśli nam pan nie pomoże. Ale przy okazji usiłujemy uratować pańskie życie. Feldmann był przybity. Wyglądał tak, jakby ktoś zarzucił mu stukilogramowy ciężar na ramiona. Zgarbił się jeszcze bardziej, nogi ugięły się pod nim. – Zamek – powiedział cicho. – Ono znajduje się tam od 1941 roku. Całe. Nikt z nas nie tknął z tego ani grama. Marii zabłysły oczy. Słyszała każde słowo. – Spis jest tam również. Nikt go nie tknął. Baliśmy się tego wszyscy, pan rozumie. – Spis jest nadal ze złotem? – spytał McGarvey nie rozumiejąc nic, bał się jednak, że jeśli się do tego przyzna, starszy pan nie będzie chciał mówić dalej. – Tak, oczywiście – odparł Feldmann. – Myślałem, że pan... – nagle zesztywniał, cała krew odpłynęła mu z twarzy. – Kirk! – krzyknęła Maria. McGarvey odwrócił się. Przez frontowe drzwi weszło dwóch ubranych w nienagannie skrojone garnitury mężczyzn. Z absolutnie obojętnym wyrazem twarzy, lekko pochyleni, stanęli o parę kroków od siebie przybierając zawodową postawę. Każdy z nich trzymał zaopatrzony w tłumik pistolet dużego kalibru. Skierowane były w McGarveya. Znajdowali się o sześć metrów od niego. Z takiej odległości nie mogli chybić. – Proszę odsunąć się, Herr McGarvey – rzekł jeden z nich. Jego angielszczyzna była bezbłędna. Ale McGarvey dosłyszał w niej słaby obcy akcent. Niemiecki. – Przysłali was generałowie – powiedział. – Proszę się odsunąć. Nie chcemy zrobić panu żadnej krzywdy. W obszernym holu zamarł wszelki ruch. Znajdowało się tu co najmniej kilkanaście osób, stojących wokół z kieliszkami szampana lub koktajlu. Byli zajęci rozmową, lecz zauważyli, że coś dzieje się przy drzwiach wejściowych. Wkroczenie do kasyna mężczyzn z pistoletami uciszyło gwar w holu. Słychać było przytłumiony szmer rozmów w salach gier i w restauracji na piętrze. Martre de casino znajdujący się o trzy metry po prawej za McGarveyem, mówił coś gorączkowo do telefonu. Uzbrojeni mężczyźni zignorowali go kompletnie. – A jeśli odmówię? – spytał cicho McGarvey. – Wówczas będziemy musieli pana wyeliminować – powiedział jeden z nich. Wyglądali zupełnie zwyczajnie. A jednak ich zachowanie i słowa były zatrważające. Nie powiedzieli zabić czy zastrzelić, tylko wyeliminować. To język wojskowych. – Skoro ja wiem dużo – rzekł McGarvey – to może inni też wiedzą. Być może nie da się tego dłużej ukryć. Jeden z mężczyzn zaczął powoli odsuwać się na bok, tak że gdyby Feldmann przesunął się bardziej za McGarveya, nadal miałby go na muszce. Parę osób weszło frontowymi drzwiami i minęło dwóch rewolwerowców niczego nie dostrzegając. Były tak zajęte sobą, że nie rozglądając się poszły wprost do sali gry. – Zastanówmy się – mówił dalej McGarvey. – W tym przypadku nie byłoby sensu zabijać dalej. – Pieprzeni faszyści! – wrzasnęła nagle Maria i strzeliła do jednego z mężczyzn, trafiając go w bok. W holu rozpętało się istne piekło. Ludzie z krzykiem przepychali się, usiłując zejść z linii strzału. Feldmann krzyknął krótko i dał nura w lewo. – Nie! – zawołał McGarvey pochylając się w prawo i odpychając na bok Marię. Jej drugi strzał poszedł w powietrze. Obaj mężczyźni zaczęli pospiesznie strzelać, trafiając Feldmanna co najmniej pięć razy, nim odwrócili się i wybiegli na zewnątrz. Maria wyrwała się McGarveyowi, lecz zanim zdążyła znów strzelić, Kirk złapał ją za rękę z pistoletem i wykręcił ją. Odwróciła się w jego stronę. – Bydlak! – krzyczała plując. – Ty bydlaku! Bydlaku! – Wystarczy! – McGarvey wyrwał jej broń. – Niech cię cholera! – ryknęła ruszając na niego. McGarvey cofnął się i wymierzył policzek, który ją powstrzymał. – Mogli zabić nas oboje, ty idiotko – powiedział. Marii płonęły oczy. Cała trzęsła się z wściekłości. Feldmann nie żył, nie ulegało to kwestii. Mokre de casino, wciąż ze słuchawką przy uchu, przyglądał się Mcgarveyowi rozszerzonymi oczami. McGarvey wziął Marię pod ramię i niespiesznie wyprowadził na zewnątrz. Poszli do samochodu. W oddali słyszał syreny. Ktoś wołał z kasyna, ale nikt nie wybiegł, by ich zatrzymać. Nikt również nie próbował ich gonić, kiedy wsiadali do samochodu. Tym razem prowadził McGarvey. Odjechali w mrok. 60 Kurszyn stał obok łóżka w hotelu „Lisboa Penta” i przyciskał do ucha słuchawkę, w której regularnie powtarzał się sygnał. Dziesięć dzwonków pozostało bez odpowiedzi. Z jedenastu pozostałych nazwisk, figurujących w notesie skradzionym z pokoju hotelowego w Argentynie, odnalazł tylko trzy osoby mieszkające w okolicach Lizbony: Aiois Rheinfalls, Dieter Feldmann i Karl Sikorsky. Chciał, żeby Rheinfalls odebrał teraz jego telefon. Ktoś, kto mógłby go wysłuchać. Ktoś, kto mógłby udzielić mu niezbędnych informacji. Tym razem zamierzał zwyciężyć. Był nieśmiertelny. Czyż nie dowiódł tego, walcząc w irańskiej dolinie z McGarveyem, żołnierzami lotnictwa irańskiego i z SAVAK. Wszyscy razem wzięci nie byli w stanie go pokonać. Czyż nie dowiódł tego, mierząc się w górach z pułkownikiem Berezinem, a potem z samymi górami? No i dzisiejszego wieczoru na lotnisku. Trzej funkcjonariusze KGB wysłani, by go aresztować – przegrali. Był nietykalny. Niezwyciężony. Baranów by to zrozumiał. Podobnie McGarvey. To prawdziwi mężczyźni. Odłożył słuchawkę, odczekał chwilę, a potem podniósł ją ponownie. Kiedy uzyskał połączenie z miastem, wykręcił numer Dietera Feldmanna w Cascais. Ustalenie, gdzie zatrzymał się McGarvey i ta kobieta, było dziecinną igraszką. McGarvey chciał być odnaleziony. Wyglądało to tak, jakby go kusił mówiąc: tu jestem, Arkasza. Czekam na ciebie. Telefon Feldmanna w nadbrzeżnym miasteczku zaczął dzwonić. Równie łatwo przyszło mu odnaleźć pokój McGarveya i wejść do środka. Kurszyn był rozczarowany, lecz nie zdziwiony, tym że go nie zastał. Wyszli stąd niedawno. Mógł jeszcze wyczuć węchem obecność McGarveya. Mydlano-dezodorantowy zapach, jaki zazwyczaj Amerykanie rozsiewali wokół siebie, unosił się w powietrzu, emanował z poduszek, prześcieradeł i ręczników w łazience. W słuchawce po raz drugi rozległ się sygnał. McGarvey i ta argentyńska dziwka byli tu, w Portugalii z zamiarem odnalezienia faszystowskiego złota. Major RSHA Walther Roebling myślał, że nabrał załogę U-boota, ale jego samego w końcu niesamowicie oszukano. Kurszyn zastanawiał się, co się z nim stało. Czy major mimo wszystko poszedł na dno wraz z okrętem podwodnym? Po trzecim sygnale telefon odebrał jakiś mężczyzna, po głosie sądząc bardzo zdenerwowany, który podał jedynie numer swojego telefonu. Mówił po portugalsku z wyraźnym niemieckim akcentem i Kurszyn swobodnie przeszedł na ten język. – Halo, chciałbym mówić z Hen Feldmannem – powiedział uprzejmie. – Wyszedł. Wszyscy wyszli, łącznie z Rheinfallsem. – Wyszedł? – spytał Kurszyn. – Dokąd? – Należałoby zawiadomić policję... – Co się stało? – Ale oni w niczym nie będą mogli pomóc, rzecz jasna. – Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Herr Feldmann. Dzwonię w imieniu Sikorsky’ego. – Czy jest tam Herr Sikorsky? – krzyknął do słuchawki mężczyzna. – Tak oczywiście. Jest ze mną. Musimy uciekać. Ale dokąd poszli pozostali? – Nie wiem. Po tym, jak zatelefonował Amerykanin, wszystko się bardzo poplątało. W kasynie nikt nie odpowiada. Po tym, jak zatelefonował Amerykanin... Kurszyn mocniej ścisnął słuchawkę, biodro przeszył mu bolesny dreszcz. – Dokąd poszli? – nalegał. – Do zamku – odparł ze złością mężczyzną. – Gdzie? – Ponte do Sor! Zamek! Złoto! Teraz wszystko przepadło... * * * Odszukanie dwóch mężczyzn, którzy przybyli tego popołudnia z Tel Awiwu, zajęło Chaimowi Landau prawie dziesięć minut. Powiedziano mu, że wyszli z ambasady o szóstej, co istotnie miało miejsce, lecz nie przekazano, że wrócili i są w piwnicy. Dyszał ciężko, kiedy dotarł na dół schodami, i popędził do pancernych drzwi na końcu korytarza. Nacisnął guzik dzwonka. Landau był oficerem operacyjnym do zadań specjalnych, nie agentem terenowym. Do jego zadań należało między innymi doszukiwanie się związku pomiędzy luźnymi danymi i faktami, a następnie wyciąganie istotnych wniosków. Na podstawie jego danych opracowywano projekty, które Mossad realizował na całym świecie. Ale jeśli jeden z tych, jak je nazywano, „problemów” dotyczył Portugalii, do jego obowiązków należały również takie sprawy jak kontakty, konfidenci i opiekunowie. Jeden z tych „problemów” właśnie zatelefonował, przekazując Landauowi coś, o czym powinien poinformować dwóch przybyłych z Tel Awiwu mężczyzn. Odsłonił się wizjer w drzwiach. – Czy oni tam są? – spytał. – Tak – odparł Mordechai Lavon, szef lizbońskiej ekspozytury i otworzył drzwi. – To Landau – zawołał do kogoś znajdującego się wewnątrz. Landau wkroczył do chronionej strefy ambasady. – Właśnie dzwoniła – oznajmił. Wszystkie znajdujące się tu biura były zabezpieczone przed wszelką formą penetracji, z elektroniczną włącznie. Korzystał z nich głównie Mossad lub Aman – izraelski wywiad wojskowy. Od czasu do czasu izraelski ambasador w Portugalii urządzał tu konferencje na najwyższym szczeblu. Portugalia, podobnie jak Argentyna, zawsze była rajem dla faszystów. – Tam – powiedział Lavon, wskazując na salę konferencyjną po drugiej stronie korytarza. W chwili gdy Landau i Lavon wchodzili do środka, dwaj agenci Mossadu, Lev Potok i Abraham Liebowitz studiowali mapę Portugalii. – Dzwoniła – rzekł Landau. Potok podniósł wzrok. Uśmiech zagościł na jego surowej, ogorzałej twarzy. – Tak? Jak dawno temu, Chaim? – Dziesięć minut. – No i? – naciskał Potok. Liebowitz uśmiechnął się. – Są w drodze do Ponte do Sor. To małe miasteczko, będzie z dziesięć tysięcy ludzi. Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb kraju. – Oni? – spytał Potok. – Nadal jest z nią Kirk McGarvey? – Tak. Dzwoniła z kasyna w Estoril. Zaproponowała mu, by się wycofał. Uważa, że nie da się go powstrzymać inaczej, niż zabijając. Potok uśmiechnął się szerzej. – I co jeszcze? – Była strzelanina. Poza Estoril. Człowiek o nazwisku Rheinfalls. Najwyraźniej został zastrzelony w trakcie rozmowy z tą kobietą i McGarveyem. – Czy znamy tego Rheinfallsa? – zwrócił się Potok do szefa ekspozytury. – To jeden z niemieckich odludków – odparł Lavon. – Nie wiemy o nim zbyt wiele. Ma mnóstwo pieniędzy i nielicznych przyjaciół. Mieszka za wielkim ogrodzeniem z paroma wynajętymi niemieckimi osiłkami. Prawdopodobnie byłymi funkcjonariuszami BND. – Czy policja jest w to zaangażowana? – zapytał Landaua Potok. – Nie wiadomo. Najwidoczniej mogła mówić tylko przez minutę, bo rozłączyła się raptownie. Ale powtarzała Ponte do Sor. „To” jest tam. – Najpierw musimy coś zrobić z tym Amerykaninem – rzekł szef ekspozytury. – Nie – sprzeciwił się gwałtownie Potok. – Pracowałem z nim już. To dobry człowiek. Jeśli robi cokolwiek w tej sprawie, będzie to jedynie z korzyścią dla nas. – Skąd jesteś taki pewny, Lev? – spytał Lavon. – Jestem pewny – powiedział Potok. – Poczynając od tego, że ten człowiek ocalił mi życie. I nawet nie będę wam mówił, ile zrobił dla Izraela. To zrobiło na nich wrażenie. Potok przyjechał z Izraela. Jego opinie miały wielką wagę. – Jak dostaniemy się do tego Ponte do Sor? – zapytał Potok. – Samochodem. Zawiozę was – rzekł Landau. – Wyruszamy natychmiast. Lepiej weź broń. – Tak jest – odparł Landau. – Ale czy mogę spytać – co to jest „to”? O czym ona mówiła? – To coś, czego ona i jej paru przyjaciół szukają od dawna. Przyjaciół Izraela. Uważamy, że to fikcja i zapewne tak jest. Ale mimo wszystko sprawdzimy to. – Tak jest – Landau zachował na tyle przytomności umysłu, by nie zadać kolejnego, narzucającego się pytania. Skoro to fikcja, dlaczego Mossad przysłał swoich dwóch najlepszych agentów? 61 Zamek leżał nieco na południe od Ponte do Sor i dominował nad okolicą ze szczytu jedynej góry w promieniu dziesiątków kilometrów. Księżyc był prawie w pełni. Noc była tak jasna, że mury obronne i strzeliste słupy średniowiecznych wież przypominały filmowe fantazje Disneya. McGarvey niemal spodziewał się ujrzeć w dolinie krzyżowców zbierających się do ataku, podczas gdy ciemnoskórzy Maurowie, uzbrojeni w długie łuki, garnki z wrzącą oliwą i głazy, przygotowywali się do odparcia oblężenia. Maria niewiele mówiła w czasie długiej jazdy, ale kiedy McGarvey skręcił z głównej szosy w boczną drogę wiodącą do zamku, zaczęła gwałtownie drżeć. – Czy chcesz zaczekać do rana? – spytał. Sam czuł się okropnie. Przez całą drogę ból z rany w boku promieniował aż po pachę i przyłapał się na tym, że od czasu do czasu tracił na parę sekund przytomność, nie wiedząc gdzie jest ani co się dzieje. – Nie – mruknęła krótko. Droga zaczęła piąć się pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami oliwnymi, których kształtom noc nadała jeszcze bardziej niesamowity wyraz. Powykrzywiane drzewa przypominały garbatych starców, wskazujących drogę w ciemnościach, czarodziei kierujących ich do piekła. Żołnierze. Krzyżowcy, którzy znów pojawili się wśród żywych. – Czy to naprawdę tu, Kirk? – spytała Maria cichym, przerażonym głosem. – To znaczy, po tylu latach? – Jeśli nas nie okłamali – odparł Kirk. Nie okłamano ich. W głosach tych ludzi słyszał prawdę. Prawdę wymuszoną przez strach. Dojechali na górę i droga zaczęła się zakręcać raz, drugi, a za trzecim zakrętem w świetle reflektorów zobaczyli na samym szczycie masywną, żelazną bramę. Z jej jednej strony dostrzegli coś w rodzaju wiktoriańskiej wozowni, a z drugiej piętrowy domek odźwiernego zbudowany z szarego kamienia, kryty dachówkami. Przed ciemnymi oknami z szybami oprawnymi w ołów, rosły kwiaty w skrzynkach. Z jednej strony domu stał oparty o ścianę rower, dalej widać było zadbany ogród. Zieleń utrzymywała się tu nawet w lutym. McGarvey wyłączył światła, lecz pozostawił silnik na chodzie. Wysiadł z auta i zerkając na wciąż ciemny dom odźwiernego przeszedł podjazdem dwadzieścia pięć metrów do bramy. Napis na bramie oznajmiał, że Castelo de Oro jest otwarty dla zwiedzających od dziewiątej rano aż do zmierzchu od wtorku do soboty, między dziesiątą rano a piątą po południu w niedzielę, w poniedziałki jest zamknięte. To muzeum! Wszystko co im powiedziano, jest kłamstwem albo niewybrednym kawałem, jaki Niemcy spłatali całemu światu. Sama nazwa – Zamek Złota – jest żartem. Brama główna była zamknięta, ale furtka otwarta. Kiedy McGarvey nacisnął klamkę, odemknęła się z hałasem. – Was ist los? – krzyknął z domku dozorcy jakiś mężczyzna. McGarvey odwrócił się i na twarz padł mu strumień światła. Podniósł rękę, by osłonić oczy. – Wer ist das? – zawołał mężczyzna. Znajdował się w oknie na piętrze. – Przybywam od Hen Rheinfallsa i Herr Feldmanna – powiedział McGarvey wracając w stronę domu. – Tak? Co to za ludzie? Co tu robicie o tej porze? – Chcę wejść do zamku. – Niemożliwe. Musi pan wrócić rano. O dziesiątej. – Ja muszę się tam dostać jeszcze tej nocy. Teraz. To bardzo ważne. – Takie są przepisy – krzyknął gniewnie mężczyzna. – Nie wolno panu wejść do muzeum przed świtem. Maria wysiadła z samochodu i przesunęła cicho wzdłuż domu, trzymając się poza zasięgiem wzroku stróża. Na pewno jej nie widział. McGarvey dostrzegł błysk klingi jej noża, gdy przecinała przewód telefoniczny. Cokolwiek się tu wydarzy tej nocy, nikt nie będzie mógł zadzwonić po pomoc. – Odejdź! – zawołał mężczyzna. Maria wróciła przed dom i spoglądała w górę na dozorcę, podczas gdy McGarvey podszedł do samochodu i wyłączył silnik. Kluczyki włożył do kieszeni. – Furtka jest otwarta – powiedział jej. – Nie znamy drogi – odparła. – Możemy kręcić się w kółko tygodniami, nie znajdując tego... po co przyjechaliśmy. – Zrozumieliście? – zawołał dozorca. Ruszyli ku bramie. – Wracajcie! – krzyczał mężczyzna. – Nie wolno wam tam wchodzić. To wbrew przepisom. Wezwę policję. – Gdy tylko zorientuje się, że telefon nie działa, ubierze się i pójdzie za nami – rzekł McGarvey i przekroczył bramę. Dozorca coś jeszcze bełkotał, ale już znaleźli się w środku. Gdy szli szerokim dziedzińcem, pod stopami chrzęścił biały żwir. McGarvey widział, że kolejne kondygnacje zamku budowano w ciągu wieków. Niektóre z nowszych partii wzniesiono zapewne przed niespełna tysiącem lat. Starsze fragmenty znajdowały się w opłakanym stanie, podczas gdy nowsze nadawały się do zamieszkania. Kirk pomyślał sobie, że nie był chyba daleki od prawdy, wyobrażając sobie Maurów broniących tych wież przed krzyżowcami. Maurowie byli tu zapewne pierwszymi lokatorami. Dotarli zaledwie do podstawy szerokich, marmurowych schodów wiodących na wejściową werandę jednej z nowszych partii zamku, kiedy dziedzińcem nadbiegł ku nim dozorca. Na piżamę narzucił szlafrok i włożył wysokie gumiaki na bose stopy. W jednej ręce trzymał latarkę a drugą uzbroił w dubeltówkę. – Macie stąd natychmiast wyjść albo was zastrzelę! – krzyknął. Był zdyszany, mały i okrągławy. McGarvey ocenił go na pięćdziesiąt – sześćdziesiąt lat. – W porządku – rzekł pojednawczo McGarvey. – Skoro pan nalega. Zawrócił razem z Marią. Kiedy mijali dozorcę, ten zaczął się odwracać, by podążyć za nimi ze swą wielką dubeltówką. McGarvey sięgnął i delikatnie odebrał mu broń. Kurki nie były odwiedzione. Dozorca wrzasnął alarmująco, cofnął się i podniósł ręce do góry. Promień światła jego latarki zatańczył szaleńczo. – Opuść ręce, mein Herr – powiedział z uśmiechem McGarvey. – Nikt nie zamierza zrobić ci krzywdy. Przełamał dubeltówkę i wyjął dwa naboje. Były bardzo stare i z pewnością zupełnie przesiąknięte wilgocią. Wątpliwe, by wystrzeliły. Ochrona prezentowała się beznadziejnie. Czy nie zbyt beznadziejnie, pomyślał McGarvey, by strzec złota? A może to kolejny podstęp mający na celu odwrócenie uwagi? Odłożył strzelbę. – Czego tu chcecie? – spytał drżącym głosem stróż. – Chcemy obejrzeć zamek. – Rano – rzekł nerwowo starszy pan. McGarvey uśmiechnął się uspokajająco. – Czy macie tu dużo zwiedzających? Dozorca niepewnie skinął głową. – W sezonie turystycznym bywa tu wielu ludzi. – A czy wolno im chodzić po całym zamku? – Nie, oczywiście, że nie. To są grupy z przewodnikiem. – A więc pewne partie zamku są niedostępne dla publiczności. – Oczywiście. – Ponieważ mogłoby to być niebezpieczne? – podsunął McGarvey. – Tak, wejście na wieże – odparł dozorca spoglądając w górę. Rozpadające się wieże wznosiły się nad częścią zamku o wyraźnych wpływach mauretańskich. – I jeszcze gdzieś? – Tak. – Gdzie? ii Dozorca wyraźnie się zmieszał. – Do krypt. To byłoby... świętokradztwo. – W lochach? – spytała Maria. – W kryptach, Fraulein – poprawił ją dozorca. – Tam spoczywa mnóstwo prochów. Maurów, chrześcijan i... – Tak? – nalegała Maria. – I... Żydów. – Co za Żydów? – Z czasów Inkwizycji. – Czy to dlatego Niemcy kupili ten zamek? – zapytała Maria. – Jako rodzaj żartu? Dozorca nie odpowiedział., – Pokaż nam – rzekł McGarvey. – Co mam pokazać? – pisnął dozorca., – Krypty. Chcemy je zobaczyć. Teraz. – To zabronione. – Będziesz mógł opowiadać wszystkim, że przystawiono ci do głowy wielki pistolet. Nie miałeś wyboru. Dozorca wciąż się wahał. McGarvey odsunął się. – Macht schnell, bitte. Starszy człowiek zwlekał przez chwilę, a potem skierował się w stronę czegoś w rodzaju drogi gospodarczej, prowadzącej z dziedzińca za główny gmach w stronę starszej części zamku. Zatrzymali się przy jednym z jej fragmentów, przed ciężkimi metalowymi drzwiami. Dozorca wyciągnął spod szlafroka pęk kluczy, otworzył zamek i z wysiłkiem odciągnął skrzypiące na zardzewiałych zawiasach wieżeje. Ciemne schody prowadziły w głąb czegoś – co, jak wyjaśnił dozorca, zostało wybudowane w jedenastym wieku, W zupełnie innym, jeszcze bardziej okrutnym od naszego stuleciu. Dozorca zrobił coś z czarnym, żelaznym zaworem na ścianie i natychmiast poczuli zapach gazu. W chwilę potem pojawiły się płomyki, a dozorca cofnął się, wyłączając zwieszającą się na rzemyku ze ściany mechaniczną zapalarkę. Kolejna lampa gazowa zapaliła się sześć metrów dalej. Po paru sekundach trzecia a za nią następne, aż do samego dołu. Lampy gazowe nie mogły usunąć z tunelu zapachu chłodu i wilgoci ciągnącego od samego dołu. – Czemu panuje tu taka wilgoć? – spytał McGarvey schodząc. Ocenił, że znajdują się co najmniej sześćdziesiąt metrów poniżej poziomu dziedzińca. – Znajdujemy się pod zamkowym zbiornikiem. Mieści w sobie ponad milion litrów. Za dawnych czasów obrońcy mogli wytrzymać nawet roczne oblężenie. – Czy to znaczy, że nad nami znajduje się woda? – zapytała Maria. – Właśnie tak, Frdulein. Gdyby gdzieś tu w ścianach powstał większy przeciek, reszta zawaliłaby się, zatapiając wszystko. To kolejny powód, dla którego nie wpuszcza się tu publiczności. Jest to zbyt niebezpieczne. Tunel stał się tak niski, że nawet starszy pan musiał schylić się lekko, by nie uderzyć głową o półokrągły sufit. Jak zdołali się zorientować, korytarz prowadził lekkim spadkiem wprost do wnętrza góry. W oddali blado połyskiwały światła lamp gazowych. Pięć metrów od końca schodów dostrzegli odgałęzienie tunelu, zagrodzone ciężkimi drzwiami z lanego żelaza. – Tu zaczynają się krypty – powiedział niechętnie dozorca. – Masz klucze? – spytał McGarvey, obmacując gruby kwadratowy zamek. Dozorca wręczył mu pęk kluczy. – To ten czarny z krzyżem. McGarvey wyszukał go spośród dziesiątków innych i otworzył ciężkie drzwi, pchnąwszy je do środka. Wewnątrz grobowca panowały nieprzeniknione ciemności. Dozorca podał mu latarkę. McGarvey włączył ją i oświetlił wnętrze. Pomieszczenie było długie i o wiele szersze niż tunel. Kamienne trumny stały w dziesiątkach wykutych w ścianach nisz. – Kto jest tu pochowany? – zapytała cichym głosem Maria. – Tu leżą Maurowie – odparł dozorca. – Groby krzyżowców znajdują się dalej, w głębi głównego tunelu. – A co z Żydami? – Jeszcze dalej. – Chodźmy tam. – To zbyt niebezpieczne, Fraulein – zaprotestował dozorca. – Zrobimy to, czego pani sobie życzy – powiedział McGarvey. To byłby ostatni z koszmarnych żartów. Właśnie tam Rheinfalls i jego kumple zakopali złoto. Wręcz słyszał ich śmiech, rechot odbijający się echem od kamiennych ścian. Po przejściu kolejnych dziesięciu czy piętnastu metrów minęli następne żelazne drzwi. Dozorca powiedział mi, że za nimi również znajdują się kamienne trumny. Pochowano tam ponad tysiąc osób. Im dalej szli, tym tunel robił się coraz węższy i niższy. W pierwszej chwili McGarvey uznał to za złudzenie optyczne, potem idąc musiał się zgiąć niemal we dwoje. Było to nie tylko bolesne fizycznie, lecz także męczące psychicznie. Nie cierpiał podziemi. Tunel miał teraz najwyżej sto dwadzieścia centymetrów wysokości, a ponieważ obniżał się nieustannie od końca schodów, Kirk wyobraził sobie, że muszą znajdować się dziewięćdziesiąt metrów pod powierzchnią. – Tutaj – powiedział wreszcie starszy człowiek, kiedy przeszli następne pięćset metrów. Było tu jakoś inaczej. McGarvey przez parę sekund nie wiedział, w czym rzecz, aż wreszcie dotarło to do niego. Dotknął metalu drzwi. – Stal – powiedział do siebie. Spojrzał w głąb tunelu. Na przestrzeni stu metrów znajdowały się w ścianach kolejne drzwi. Podszedł do następnych. Te drzwi również nie zostały wykonane z czarnego lanego żelaza, jak tamte, w poprzedniej części tunelu. Były zrobione ze stali. – O co chodzi? – spytała Maria. – Stal – rzekł McGarvey do dozorcy. – Ta część tunelu jest nowa. Może nawet pochodzi z tego stulecia. – Została zbudowana na początku lat trzydziestych – powiedział po dłuższej chwili starszy pan. – Dios – szepnęła cicho Maria. – Jeśli tu są pochowani Żydzi, to zabili ich faszyści. Dozorca odsunął się na bok. Ale w tunelu nie było zbyt wiele miejsca. McGarvey otworzył jedne z drzwi i wszedł do środka. Trumny wyglądały na granitowe. Na niektórych z nich były nazwiska, na innych numery, daty i symbole krypty. Trumny, poszczerbione i spatynowane przez wilgoć, sprawiały wrażenie bardzo starych. Wyglądało na to, że zostały zrobione w tym samym czasie, kiedy faszyści przedłużali tunel. W tym pomieszczeniu musiało być ich ze dwanaście. Maria wsunęła się za Kirkiem. – To jest tu – powiedziała z lękiem. – To naprawdę tu jest. – Potrzymaj – rzekł McGarvey, wręczając jej latarkę. Wparł się grzbietem w wieko jednej z trumien. W pierwszej chwili ani drgnęło, nacisnął więc z całych sił, zapominając o zranionym boku. W końcu wieko zaczęło się odsuwać. Maria pomogła mu i kiedy wieko przesunęło się o jakieś trzydzieści-czterdzieści centymetrów. Zaświeciła do wnętrza trumny. Wewnątrz były łachmany. Stare, brudne łachmany. Czy wyglądały na ubranie rozłożonych już zwłok? Niżej znajdowały się deski, wilgotne i niemal zupełnie przegniłe. McGarvey oderwał palcami kawałek drewna, potem następny i nagle odsłonił prawdziwą zawartość trumny. W świetle latarki błysnęły upakowane ciasno sztabki złota. Na każdej z nich poniżej niemieckiego orła odciśnięto numer seryjny. – To jest tu – szepnęła Maria. Sięgnęła, by dotknąć złota, lecz nie była w stanie przybliżyć do niego palców bardziej niż na kilkanaście centymetrów. – Nie miałem pewności, co znajdziemy – powiedział McGarvey. On również wydawał się poruszony i wstrząśnięty. Śmierć, ból, ludzkie cierpienie złożyło się na tę jedną wypełnioną złotem trumnę – przerażająca refleksja. A było ich tu więcej. Miliony dolarów. Miliardy. Maria odwróciła się od trumny. Wróciła do tunelu. – Tam są dziesiątki drzwi – powiedziała. W ciemnościach McGarvey oderwał jeszcze trochę desek, by przekonać się, że cała trumna jest wypełniona złotem. Natrafił palcami na jakieś zawiniątko w woskowym papierze. Wyjął je i odwrócił się tak, że mógł obejrzeć je w słabym świetle wpadającym z tunelu do krypty. Był to gruby plik papierów. Na pierwszej stronie przystawiono pieczęć ze swastyką, poniżej znajdowały się inicjały niemieckiej tajnej służby, R.S.H.A. Poniżej zaczynała się jakaś lista. Kirk nie mógł niczego odczytać w ciemnościach. – Kirk! – krzyknęła Maria. – On poszedł... W tunelu zgasły wszystkie lampy gazowe. Maria wrzasnęła. Zanim McGarvey dopadł drzwi, zgasła również jej latarka. – Maria! – zawołał. Jakiś człowiek zaczął się śmiać. Znajdował się dość daleko w głębi tunelu i echo zniekształcało jego śmiech. McGarvey wiedział, kto to jest. Nie mogło być żadnej pomyłki. Kurszyn. 62 Zobaczyli przed sobą tylne światła samochodu zjeżdżającego z głównej drogi, lecz dopiero gdy sami zaczęli tam skręcać, dotarło do nich, że tamto auto również zmierza do zamku. – Jesteśmy chyba na miejscu – powiedział Potok. O kilka kilometrów dalej na wschód leżało miasto Ponte do Sor. Przez całą drogę z Lizbony zastanawiali się, dokąd udał się McGarvey z tą kobietą. To musiało być tutaj. Minęli boczną drogę i Landau musiał zawrócić. – Jesteście tego pewni? – Nie, ale zanim nie wpadniemy na lepszy pomysł, sprawdzimy najpierw tu – rzekł Potok. – Zgaś światła. Landau wyłączył reflektory, droga zniknęła. Ale niemal natychmiast zobaczyli ją znów wyraźnie w jasnym świetle księżyca. – Tędy – powiedział. Poprzedzający ich samochód dotarł już prawie do wierzchołka góry. Pomiędzy drzewkami oliwkowymi mogli zobaczyć światła jego reflektorów, które znienacka zniknęły. – Gdzie on się podział? – odezwał się z tylnego siedzenia Liebowitz. – Wciąż tam jest – odparł Potok wyjmując i sprawdzając pistolet. – Również zgasił światła. – Spostrzegli nas? – zapytał Landau. – Prawdopodobnie. – Czy to McGarvey? – spytał Liebowitz. – Nie sądzę. Wyruszył o wiele wcześniej od nas. – Więc kto? – Ktoś, kto zabił Niemca – rzekł Potok. – Przyjechał tu, by zapobiec odkryciu złota – powiedział Liebowitz. – Złota? – zdziwił się Landau. – Jedź – polecił mu Potok. * * * McGarvey z pistoletem w ręku, po omacku, szukał w kompletnych ciemnościach drogi do drzwi krypty. Zatrzymał się, przesuwając lewą dłonią po wilgotnym murze i nasłuchiwał, czy jakiś dźwięk dobiega z tunelu. Wyraźnie słyszał kapanie wody i zdawało mu się, że gdzieś z daleka dobiega do niego jakiś słaby świszczący odgłos. Nie był tego jednak pewien. – Maria? – zawołał. – Czy nic ci nie jest? Kurszyn roześmiał się ponownie. Tym razem był bliżej. Ale wciąż prawie niemożliwe było określenie, jak daleko się znajduje. Wąski tunel zniekształcał wszystkie dźwięki. McGarvey walczył z narastającą paniką, grożącą utratą zdrowych zmysłów. Wpadł w pułapkę w podziemnej krypcie. W królestwie śmierci, nie życia. – Czy ona jest z tobą? – krzyknął. – Jest tutaj, McGarvey – odparł Kurszyn. Powiedział to dziwnie, jakoś tak niezbornie. – Puść ją, Arkasza. To sprawa między nami dwoma. – Nie, ona umrze tu wraz z tobą – powiedział Kurszyn. Roześmiał się, a jego śmiech brzmiał dla McGarveya tak, jakby Kurszyn nie potrafił się opanować. Jakby to był mimowolny śmiech. Czyżby pomieszało mu się w głowie? Czy zwariował? Ta myśl była zatrważająca. – O co ci chodzi? – zapytał McGarvey. – Baranów nie żyje. Didienko został aresztowany. Nie masz się gdzie podziać. – Jak byś zgadł – rzekł Kurszyn, ponownie wybuchając śmiechem. – Nikt cię nie chce, Arkasza – ciągnął Mcgarvey, ostrożnie wychylając się zza krawędzi stalowych drzwi. – To już bez znaczenia... – Nawet jeśli zdołasz mnie zabić i wydostać się stąd, co wtedy? – Nie dbam o to. – A powinieneś, Arkasza – odparł McGarvey przesuwając się tak, że mógł skierować rękę z pistoletem w głąb tunelu. – Nie! – krzyknął Kurszyn i roześmiał się, tym razem zabrzmiało to jak wysoki, niemal zwierzęcy pisk. – Masz doświadczenie i, jak sądzę, pieniądze wystarczające na to, by gdzieś się ukryć. Może w Meksyku. Na Kubie. A może gdzieś w Rosji. Choćby na Syberii. Ale co dalej, Arkasza? – Mówię ci, że to nieważne. Kiedy już umrzesz, nic już nie będzie miało znaczenia. – I co dalej, Arkasza? – zawołał cicho McGarvey. – Ile czasu minie, zanim się załamiesz? Nie będziesz mógł żyć, nie mając celu. Ile jeszcze potrwa, zanim wsadzisz sobie w usta lufę pistoletu i pociągniesz za spust? Kurszyn zaśmiał się. – Czemu nie zrobisz tego od razu? Oszczędź nam kłopotów. – Zdychaj! – wrzasnął Kurszyn. McGarvey wsunął się do tunelu i odciągnął kurek pistoletu. Kurszyn z pewnością słyszał szczęknięcie metalu i wiedział, co to znaczy. * * * Hans Meitner i Lotti Jodle biegli przez wysypany żwirem dziedziniec zamku z wyciągniętymi pistoletami. Jodle znaczył swój ślad krwią z rany postrzałowej w boku. Obaj byli zawodowcami. Pracowali w BND, wywiadzie zachodnioniemieckim, lecz skusiła ich trzykrotnie większa płaca, jaką oferowali im generałowie. Żaden z nich nie widział oczywiście nieuchwytnych generałów. O ile wiedzieli, nie widział ich żaden z pionków. Zostali przetestowani i wynajęci przez pewną firmę prawniczą w Stuttgarcie. Tam właśnie składali swoje miesięczne sprawozdania i stamtąd otrzymywali polecenia. To było paskudne. Najgorsze ze wszystkiego. Przeciwnicy przełamali wreszcie trzydziestoletnie milczenie starych durni. Należało zabić ich już dawno. Ale człowiek, który ich wynajmował, powiedział: – Wolno wam zabijać tylko w wyjątkowych sytuacjach, panowie. Tylko wtedy, kiedy nasz cel pójdzie z kimś na ugodę lub zostanie zagrożona tajemnica. I tak się wreszcie stało. Spełniły się najgorsze obawy generałów. Teraz od Meitner i Jodła zależało zachowanie raz na zawsze ich przerażającej tajemnicy. Pospiesznie otworzyli drzwi prowadzące w dół do krypty, zawahali się przez chwilę, po czym poszli dalej na drugi koniec mauretańskiej części zamku. Tam Jodle zdjął pokrywkę z wystającej na sześćdziesiąt centymetrów z ziemi rury o piętnastocentymetrowej średnicy. Meitner otworzył przyniesioną ze sobą teczkę, wyjął z niej jedną laskę dynamitu, zapalnik działający z opóźnieniem i rolkę czarnej taśmy. Rozkaz nadszedł przez telefon. Jedno słowo. Żadnych wątpliwości co do intencji. – Zniszczyć. * * * Kurszyn strzelił trzykrotnie raz za razem. Pociski rykoszetowały od ścian w długich smugach iskier, ale błysk z lufy zdradził jego pozycję. Mcgarvey dwukrotnie dał ognia, celując od lewej do prawej, na wypadek gdyby przeciwnik odsunął się natychmiast po oddaniu strzału. Kurszyn odpowiedział strzałem. Tym razem pocisk uderzył w kamienną ścianę zaledwie o centymetry od głowy McGarveya. Okruchy omal nie uszkodziły mu oka. Cofnął się. Rosjanin miał pistolet. Prawdopodobnie Makarowa lub nawet, sądząc po dźwięku, TK. Jeśli oprócz założenia pełnego magazynka wprowadził najpierw pocisk do komory nabojowej, mógł oddać dziewięć strzałów. Pod warunkiem, że nie wziął ze sobą dodatkowej amunicji. – Nie wyjdziesz stąd żywy, Arkasza – cicho zawołał McGarvey. Natychmiast opadł na czworaka i wczołgał się do tunelu, przytulając się do przeciwległej ściany. Kurszyn oddał dwa strzały, oba poszły górą, z lewej strony. McGarvey poderwał się, strzelił raz na lewo, raz na prawo, a trzeci raz dokładnie tam, gdzie widział błysk lufy broni Kurszyna, po czym opadł z powrotem na dół. Kurszyn krzyknął i z wściekłością strzelił trzy razy. Natychmiast potem dał się słyszeć szczęk iglicy uderzającej w pustą komorę nabojową. – Gra skończona – powiedział McGarvey wstając. Miał jeszcze trzy naboje. Wystarczy jeden. Ruszył naprzód i prawie w tej samej chwili potknął się o coś leżącego na podłodze. Zanim pochylił się, by dotknąć ręką, wiedział, co to jest, lecz nie wiedział kto. Dotknął twarzy i szyi bojąc się, że to może być Maria. To był dozorca. McGarvey wyczuł szorstką skórę i o wiele obfitsze kształty. Tył głowy był wilgotny i gąbczasty. – Ty skurwysynu – mruknął McGarvey. Usłyszał, jak na podłogę spada coś metalowego. W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, a potem pojął nagle. Pusty magazynek z broni Kurszyna. Rosjanin przeładowywał pistolet. McGarvey strzelił z klęczek, a drugi raz, gdy się podniósł. Potem rzucił się na oślep w głąb tunelu, zwalając z nóg Rosjanina. Obaj osunęli się z hałasem po kamiennej ścianie na podłogę. Krew z rany tuż nad lewym obojczykiem Kurszyna zalewała oczy McGarveyowi. Kirk uderzył się prawym ramieniem o kamień, na chwilę stracił czucie w ręce i wypuścił pistolet. Lewą ręką trzymał uzbrojoną dłoń Kurszyna, a prawą złapał go za gardło, usiłując z całej siły zadusić go. Tunel rozjaśnił nagle promień światła. – Kirk! – krzyknęła z tyłu Maria. McGarvey uniósł głowę Kurszyna i wyrżnął nią w kamienną podłogę. Podniósł i znów grzmotnął o kamienie. Walił tak raz po raz, a z tyłu przez cały czas krzyczała Maria. Życie zaczęło gasnąć w oczach Kurszyna i Rosjanin odruchowo nacisnął spust. Pistolet wypalił, rozniecając wzdłuż ściany długą, postrzępioną iskrę. McGarvey właśnie odchylał się do tyłu, gdy w ciemnościach w głębi tunelu nagle wybuchła iskra i zamieniła się w olbrzymią kulę ognia, pędzącą w ich stronę po zainstalowanej nieco wyżej na ścianie instalacji gazowej. * * * Landau zatrzymał auto za czerwonym Mercedesem z rejestracją dyplomatyczną, zaparkowanym na wprost domu dozorcy. Drugi Mercedes stał zaparkowany tuż przy drodze między drzewami, ustawiony przodem do wyjazdu na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. W pobliżu nie było nikogo, ale furtka w wysokiej bramie stała otworem. – Do środka – rzucił Potok. Przebiegli przez szeroki dziedziniec, aż do podstawy prowadzących do głównego wejścia schodów. Tam znaleźli leżącą na żwirze dubeltówkę. Landau począł wbiegać na schody, ale Liebowitz skierował się na tyły budowli. – Tutaj! – krzyknął po paru krokach. Schylił się i podniósł dwa naboje do strzelby. W trójkę pospieszyli do mauretańskiej części zamku i gdy tylko znaleźli się za rogiem, dostrzegli uchylone drzwi. Wewnątrz rozległ się ogłuszający huk. Przez próg buchnęła hucząca ściana ognia. * * * Meitner stał bezpośrednio przy wylocie rury i trzymając laskę dynamitu nad czarnym otworem, ustawiał opóźnienie zapalnika. Jodl trzymał się tuż za nim, zaglądając mu przez ramię. Obaj usłyszeli potężny huk na dole. Meitner usiłował coś powiedzieć. Z rury wyskoczyła z rykiem ognista kula, która oślepiła Meitnera i jednocześnie spowodowała wybuch trzymanego w ręce dynamitu... * * * McGarvey usiłował odczołgać się ku Marii, która przycupnęła przy drzwiach jednej z krypt, by własnym ciałem osłonić ją przed pędzącą tunelem ognistą kulą. Żar był przez chwilę tak potężny, że zatliła mu się kurtka na grzbiecie i opaliły wszystkie włosy z tyłu głowy. W sekundę potem gdzieś nad nimi rozległa się potężna eksplozja i sufit zaczął osiadać. Zewsząd lała się woda. Byle nie w ten sposób, rozpaczliwie pomyślał McGarvey. Po tym wszystkim, co przeszedł w życiu, po wszystkich zamkniętych sprawach, wszystkich osobistych porażkach nie zamierzał umierać w ten sposób, pogrzebany w tunelu. Pozostało mu tylko jedno. Teraz rozstrzygało się coś niecodziennego. Coś nieodwracalnego. Odsunął się od Marii i spojrzał w górę tunelu. Woda lała się z tuzina różnych wyłomów w ścianach i suficie, ale wciąż świeciło mnóstwo gazowych płomieni. – Musimy się stąd wydostać! – krzyknął. Cofnął się i spróbował postawić Marię na nogi. Opadła na niego. – Nie mogę! – zawołała zduszonym głosem. – Moja noga! McGarvey bez wahania przerzucił ją sobie przez ramię. Omal nie zemdlał z wysiłku. W tunelu stopniowo podnosił się poziom wody. Gdy Kirk gramolił się nad unoszącym się w niej ciałem dozorcy, sięgała mu już do kolan. Płomyki gazu powoli przygasały. Za parę sekund tunel pogrąży się znów w kompletnych ciemnościach. McGarvey nie wiedział, jak długo zdoła jeszcze wytrwać. Czuł jak panika narasta w nim, potęguje się, gotowa wybuchnąć w każdej chwili, odbierając mu wolę przetrwania. Maria krzyczała mu coś do ucha, ale nie rozumiał jej. Pozostało mu jedynie iść naprzód. Jeśli przyjdzie mu zginąć, zginie. Ale przynajmniej będzie coś robił, gdy nadejdzie koniec. Ostatnie światełko zgasło. Woda podchodziła mu już do piersi. W tym miejscu sufit biegł wyżej, mógł się więc wyprostować. Za późno. Nie ujdzie daleko. Potknął się o coś i runął w wodę. Przez chwilę zdawało mu się, że znów widzi światła, ale to było przecież niemożliwe. Maria zniknęła gdzieś nagle. Jakieś ręce ujęły go pod ramiona. Ktoś ciągnął go na górę. Stopy i nogi Kirka uderzały o stopnie schodów. – McGarvey! McGarvey! – krzyknął do niego Potok. Potem nie było już nic. 63 Słońce świeciło jasno przez szyby separatki w lizbońskim szpitalu, gdy w dziesięć dni później wszedł tam Potok ze smutnym uśmiechem na ogorzałej twarzy. Nim zbliżył się do łóżka, zamknął za sobą drzwi. – Jak się czujesz, Kirk? – spytał. Miał na sobie mundur polowy i pustynne buty na miękkiej podeszwie. Wyglądał po wojskowemu, bardzo pewny siebie. – Lepiej – powiedział McGarvey. – Wyjdę stąd za parę dni. Na karku i głowie miał oparzenia drugiego i trzeciego stopnia, ale ból zaczął już ustępować. Nie musiał już więcej brać morfiny. – Tak mi właśnie powiedziano – odezwał się Potok. – I co dalej? – Myślę, że wrócę do Stanów. Przynajmniej na razie. – Czy złożyłeś już meldunek swojemu rządowi? – O czym? – O tym, co znalazłeś w krypcie. – Nie – odparł po chwili McGarvey. – Właściwie, to nie wiem, co znalazłem. Trochę ukrytego faszystowskiego złota – uśmiechnął się blado. – A poza tym, nie wykonywałem zlecenia rządowego. – Znalazłeś część rejestru – rzekł niepewnie Potok. McGarvey spojrzał na niego. – Nie wiem, o czym mówisz. – O liście, którą wyjąłeś z jednej z trumien. Znalazłem ją przy tobie po tym, jak wyciągnąłem się z tunelu. McGarvey przypomniał sobie wreszcie. – Nie miałem nawet okazji rzucić na nią okiem. – A Maria nie wyjaśniła ci tego... – Potok pokręcił głową. – Ale ona też nie wiedziała o tym. – Co miała wyjaśnić, Lev? – spytał McGarvey. – O co w tym do cholery chodzi? Czy to coś więcej niż faszystowski skarb? Potok skinął głową. – Niemcy w swym fanatycznym pragnieniu posiadania drobiazgowych spisów posunęli się o krok za daleko. Tam jest mnóstwo żydowskiego złota. Również zabranego z ich ciał. – Wyobrażam sobie. – Każda sztabka została opatrzona numerem seryjnym. – Tak... – powiedział McGarvey i nagle pojął wszystko. Klątwa, tak określił to Rheinfalls. Podobnie jak ojciec Marii. Potok zobaczył, że McGarvey zaczyna się domyślać, ale ciągnął dalej. – Na liście znajduje się źródło pochodzenia złota każdej ze sztabek. Taki rejestr. Nazwiska i wyszczególnienie: Isser Havel – trzy złote zęby, jeden złoty naszyjnik i trzycentymetrowa skuwka ze złotego wiecznego pióra. I tak dalej. Numery seryjne na każdej sztabce odpowiadają liście ofiar i przedmiotom, które im zabrano. Była to potworność, jakiej McGarvey nie potrafił sobie wyobrazić. – Portugalczycy będą współpracowali z Izraelem. – Nie – uciął Potok. – I to jest jeden z powodów, dla których przyszedłem z tobą porozmawiać, Kirk. Chcemy, żeby złoto zostało pogrzebane tam, gdzie jest. Chcemy pozostawić te wspomnienia nienaruszone. – Ale...? – Ujawnienie tego złota nie przyniesie nikomu nic dobrego. Ci ludzie już nie żyją, podobnie jak większość ich krewnych. Próba uczciwego zwrócenia złota jest więc niemożliwa. A i sami Niemcy nie chcą być w to zamieszani. – Generałowie? – Tak – rzekł Potok. – Oficerowie Trzeciej Rzeszy, którzy byli przede wszystkim żołnierzami, a faszystami tylko wskutek okoliczności. Ludzie przeciwni obozom zagłady i wyrzynaniu całych narodów zdołali przez te wszystkie lata utrzymać sprawę w tajemnicy. Zgadzamy się z nimi. W tym, co mówił Izraelczyk, było coś dziwnego, ale McGarvey skinął głową. – Prosimy cię, żebyś niczego nie mówił. Powiedz swoim ludziom, jeśli cię spytają, że nie było tam niczego oprócz Arkadija Kurszyna, którego zabiłeś. McGarvey zesztywniał na dźwięk tego nazwiska. Uniósł się na łóżku. – On nie żyje. Jego ciało wypłynęło z tunelu. Tym razem nie żyje na pewno. – Ale zostawiłem go trzysta metrów dalej... Zabiłem go. – Nie, on utonął, Kirk. Usiłując się wydostać. McGarvey położył się na wznak i, zamknąwszy oczy, wyobrażał sobie ostatnie chwile Kurszyna. Straszna śmierć, lecz sprawiedliwa. Znów otworzył oczy, ale Potok już odszedł. Obok łóżka stała Maria. Kirk nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. – Nie wiedziałam, kiedy się obudzisz – powiedziała. A więc stracił przytomność. – Jak się masz? – Dobrze. Przyszłam ci... podziękować. – Czy znasz już całą historię? – Tak, Lev mi opowiedział. – I dokąd pójdziesz? – Wrócę do Tel Awiwu. Tam właśnie mnie wyszkolono. Buenos Aires nie wchodzi w grę Siatka jest spalona, a Esformes wciąż węszy. McGarvey nie odpowiedział. – Wyjeżdżamy za godzinę. Chciałam się z tobą pożegnać. Przykro mi, że my nie... – Daj spokój – powiedział McGarvey i dotknął jej dłoni. Patrzyła na niego dłuższą chwilę, jej oczy wypełniły się łzami. Wreszcie pochyliła się nad nim, pocałowała w policzek, potem odwróciła się i wyszła z pokoju. Kirk życzył jej wszystkiego najlepszego. Jeśli naprawdę przytrafiła się jej choćby połowa tego, o czym opowiadała, potrzebowała wreszcie zacząć żyć dla siebie. Tak jak każdy. * * * Waszyngton wydawał się zimny w porównaniu z Lizboną, ale niebo było bezchmurne, a słońce skrzyło się w świeżym śniegu. Wykwintny piętrowy dom w stylu kolonialnym w Chevy Chase znajdował się na wprost „Country Clubu”. Przed nim rozpościerała się przestrzeń, którą w lecie zajmował wypielęgnowany, liczący sobie dwie dziesiąte hektara trawnik. McGarvey zapłacił taksówkarzowi i długo wpatrywał się w dom. Opuścił go przed paru laty, jeszcze przed rozwodem z Kathleen. Stało się to w dniu, kiedy wyrzucono go z CIA. Wspomnienia, zawsze tak bolesne dla Kirka, zaczęły w końcu blednąc, zmieniając się w przytępione uczucie żalu. Zawsze kochał żonę, a według jej zapewnień, ona też go kochała. Po prostu nie byli w stanie żyć razem. – To nie jest życie dla naszej córki – płakała Kathleen. – Oczekiwanie, czy wrócisz żywy. Zastanawianie się, w jaką brudną robotę szpiegowską zostałeś wmieszany. Którego politycznego przywódcę zabiłeś. Chciał jej wytłumaczyć, że jest tylko żołnierzem broniącym tego, w co wierzy, ale nie znajdował słów. Tak zawsze działo się pomiędzy nim a Kathleen. Onieśmielała go. Jak teraz wygląda jego córka, ile ma lat? Zaczął liczyć. Po raz ostatni byli razem na jej jedenaste urodziny. Siedem lat temu. Teraz ma osiemnaście lat, skonstatował ze zdziwieniem. Nie jest już małą dziewczynką. Podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek. Kathleen oczekiwała go. Zadzwonił do niej rano z hotelu. Gdy spytał, czy może się z nią zobaczyć, odpowiedziała chłodnym głosem, lecz wydawała się raczej poruszona. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich piękna kobieta o zielonkawo połyskujących oczach i kremowej, gładkiej cerze. To była Katheleen. Ale Kathleen sprzed dwudziestu pięciu lat. McGarvey pojął nagle, że ta kobieta nie jest jego byłą żoną, lecz córką. – Elizabeth? – spytał McGarvey ze ściśniętym gardłem. – O Boże! Tato. Czy to naprawdę ty? – krzyknęła Elizabeth i rzuciła mu się w ramiona. – Wróciłeś? Czy wrócisz do nas? Z tyłu zza Elizabeth wyłoniła się Kathleen. Wyszła z salonu do holu i stanęła tam ze łzami w oczach. Nie mówiła nic. Patrzyła jedynie na niego z nieokreślonym wyrazem twarzy. Ale nie było to spojrzenie pełne drwiny czy dezaprobaty. Inne. Nie takie jak dawniej. Raczej pełne... oczekiwania.