W serii ukazały się: Robert Coover Miasto widmo Harry Mulisch Procedura Imre Kertśsz Los utracony Majgull Axelsson Kwietniowa czarownica Wiktor Pielewin Generation ,?' Jdchym Topól Siostra Michel Servin Deo gratias W przygotowaniu: Jonathan Safran Foer Wszystko jest Iluminacją Imre Kertćsz Kadysz za nienarodzone dziecko Zeruya Shalev Życie miłosne Michel Houellebecq Cząstki podstawowe Samuel Beckett Sen o kobietach pięknych i takich sobie Aharon Appelfeld Badenheim 1939 Daniel Kehlmann Beerholm przedstawia Majgull Axelsson Daleko od Nifelheim Imre Kertśsz Fiasko 3APAN|A Przełożył a Katarzyna Kotyńska W vd§bc Książka ukazała się dzięki pomocy finansowej Fundacji im. Stefana Batorego oraz Next Page Foundation i Open Society Institute w Budapeszcie w ramach „East Translates East Project". Tytuł oryginału: i gocjiigMewHH 3 yKpaincbKoao cency Copyright © by Oksana Zabuzhko, Kiev, 1996 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2003 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2003 Wydanie I Warszawa 2003 Jeszcze nie dziś, powtarza sobie. Nie, jeszcze nie dziś. W kuchni - malutkiej eat-in kitchen (lodówka, kuchenka elektryczna, szafki z byle jak przyczepionymi rozchwierutanymi drzwiczkami - wystarczy się odwrócić, a zwisną bezsilnie, jak zmartwiała szczęka - i wszystko to odgrodzone niewysoką ścianką z listewek, czymś na kształt szynkwasu - można przezeń prosto z tej wąskiej zagródki podawać do pokoju - pewnie, a czemu nie! - no, choćby poranną kawę albo, na obiad, pieczonego kurczaka, takiego jak z telewizyjnej reklamy: złociście przyrumienionego, lśniącego od nabrzmiałych soków, z figlarnie podgiętymi nóżkami, umieszczonego na rozłożystych liściach sałaty; pieczony kurczak zawsze wygląda na szczęśliwszego niż żywy, wręcz jaśnieje cudnym, smagłym rumieńcem z radości, że zaraz zostanie zjedzony - można też podawać jakiś juice albo gin z tonikiem w wysokich, grubych szklankach, można z lodem, kostki tak śmiesznie postukują, kiedy się je nabiera, można i bez lodu, w ogóle jest masa możliwości, tylko pod jednym warunkiem - ktoś musi siedzieć po tamtej stronie tej cholernej przegrody, w której chyba zalęgły się mrówki, bo po blacie co chwilę pełznie coś, co w higienicznym amerykańskim domu pełzać nie powinno, zresztą w nieamerykańskim tak samo - ktoś, komu cały ten kram powinnaś z uśmiechem gwiazdy filmowej podawać z kuchni, ale skoro nikt tam nie siedzi i siedzieć nie zamierza, to pozwoliłaś sobie wznieść na przepierzeniu zaimprowizowany ogród zimowy z Bogu ducha winnych doniczek - trzy tygodnie temu, kiedy się tutaj wprowadziłaś, były to: wspaniałe ciemnozielone kłębowisko, całe w słonecznożółtych kwiatach - raz, i jaskrawe korale błyszczących, jakby były z plastiku, czerwonych groszków na wysokich łodygach, z elegancko zwężającymi się liśćmi - dwa; teraz obie doniczki wyglądają, jakby przez te trzy tygodnie dzień w dzień podlewano je kwasem siarkowym - zamiast bujnego kłębowiska smętnie zwisa kilka pożółkłych listków o nierówno opalonych brzegach, a niegdyś pękate czerwone korale coraz bardziej przypominają suszone owoce dzikiej róży, nie wiadomo po co ponabijane na rude patyki - najśmieszniejsze, że właśnie nie zapominałaś, podlewałaś swój „ogród zimowy", dbałaś o niego, jak uczył Wolter, jasne, chciałaś mieć coś żywego w tym kolejnym, diabli-wiedzą-którym z niekończącego-się-szere-gu, tymczasowym domu, gdzie niezmywalny brud po wszystkich poprzednich lokatorach wżarł się w każdą szparę, tak że nawet nie próbowałaś go odmyć - ale podłe amerykańskie zielsko okazało się zbyt delikatne dla twojej depresji, która niezmieszana gęstniała w tych czterech ścianach, wzięło i zdechło, czy je podlewałaś, czy nie - a ty byś jeszcze chciała, żeby ludzie z tobą wytrzymywali!) - no więc, w kuchni z drwiąco głuchym bulgotem woda kapie do zlewu, i nie ma czym zagłuszyć tego dźwięku - nawet kasety nie włączysz, bo przenośny magnetofon też się zepsuł. A, prawda, jeszcze za oknem, wąskim jak otwarte drzwi szafy, ciemnym o tej porze („blindersów" nie spuszczasz, bo naprzeciwko i tak jest tylko ślepa ściana), za siatką na owady natrętnie brzęczy, jak daleki dzwonek telefonu, niewidoczny świerszcz, może w niej utknął - właśnie tak samo brzęczy ta myśl, może to w ogóle ona brzęczy -a czemu nie teraz?... Nie już?... Na co masz czekać?... Logicznie rzecz biorąc - na nic. Zupełnie na nic. Pół paczki środków uspokajających plus żyletka - i: wybaczcie nieudany debiut. Starałam się naprawdę, słowo, a że ni cholery nie wyszło, to uczciwiej od razu oddać karty - żaden teraz ze mnie gracz, a dalej będzie tylko bardziej do dupy: światełka w tunelu nie widać, a siły już nie te: młodość diabli wzięli. A jednak - nie, nie dziś. Jeszcze poczekać. Obejrzeć ten film do końca. W przeciwieństwie do tych, które puszczają w tutejszych public channels - gdy w chwili największego napięcia, z dreszczem mimowolnego lęku patrzysz, jak bohater mknie przez pusty tunel, gdzie zza rogu za moment rzuci się nań straszliwy stwór, łapiesz się na tym - tfu, do diabła! -wszystko powinno dobrze się skończyć - jeszcze parę minut, bijatyka, kotłowanina, tarzanie się po ziemi, i stwór ryknie nieziemsko i jakimś cudem rozpadnie się w pył, a dzielny, tylko trochę stłam-szony bohater, spowity dymem pożaru, łapiąc oddech, przytuli uratowaną Sharon Stone albo tę drugą lalunię, czarnulkę, jak jej tam - i dopiero co przeżyta groza w jednej chwili ujawni całą swoją śmieszność: znowu chłopcom z Hollywood udało się, choćby na chwilę, oszukać widza! -w przeciwieństwie do tych, film, którego mimo wszystko nie odważasz się wyłączyć, nie musi skończyć się szczęśliwie. A jednak wyłączyć -to byłoby niewybaczalne świństwo. I głupota. I - dziecinada: nie odrobiłem lekcji, więc nie pójdę do szkoły. Nie, złotko („złociutka", poprawia się ironicznie: tak mówił do niej ten facet, który chyba czuje się teraz jeszcze paskudniej niż ona, ale to już nie ma żadnego znaczenia) - nie, olać tego się nie da, musisz przejść to wszystko po kolei, a wtedy się okaże, ile naprawdę jesteś warta. Poniatno? „Zapisz słowa, zrobim tatuaż" - szorstko i prostacko podchwytuje od niej całkiem inna kobieta, cyniczka o manierach wyraźnie zalatujących kminą, jakby przywiezionych z pierdla, zdolna w razie czego nawet kurwą rzucić: jeśli człowiek jako taki (każdy!) jest jednym wielkim więzieniem, to wcześniej ta żyleta na ogół mieszkała w niej gdzieś w najdalszej celi, rzadko wychodziła na zewnątrz, tylko gdy życie naprawdę przypierało do muru, a i to jakby na pokaz: „Zajeżdżą mnie" - cedziła przez zęby w chwilach rozdrażnienia, potrząsając głową i nadrabiając jadowitym uśmiechem, albo trawiąc posmak kolejnej obrazy (a tych ostatnio było aż za wiele!), z rozjarzonymi gniewem oczami opowiadała przyjaciołom: „Dziewuchę na posyłki chcą ze mnie zrobić - a takiego!" - uderzała kantem dłoni w zgięcie zaciśniętej w pięść lewej ręki; w Ameryce ta zdzira spod celi nauczyła się kląć po angielsku, szczególnie dobrze udawało jej się Szszit! - koci syk z wygiętym w łuk grzbietem, oraz pogardliwe O, kaman, giw mi e brejk! - raz kiedyś rąbnęła tym w tego faceta; w ogóle, przy tym facecie właśnie, ta nastroszona jak wiedźma, z chorobliwie błyszczącymi oczyma i z jakąś niewidoczną, ale wyczuwalną łagrową przeszłością, raz po raz wyrywała się na pierwszy plan, z rozmachem tłukąc delikatne naczynia niespełnionych nadziei, ten facet wyzwalał ją, przywoływał do siebie z najdalszej celi - ledwie żyleta usłyszała, w pierwszym starciu, tę jego brutalną intonację, gdy sieknął: „Powiedz ty mi, po kiego chuja tu jechałem, takich samych pierdoł miałem u siebie potąd!" - radośnie rzuciła mu się na spotkanie, bo rozpoznała w nim partnera, w tym jednym byli partnerami - i już nie ustawała, rozpanoszyła się w tej nieznanej wcześniej wolności: „Wczoraj zacząłem lepić głowę" - zaczynał przy niej opowiadać koledze rzeźbiarzowi i żyleta wyrywała się do przodu, gubiąc szpilki i guziki w niepowstrzymanym zachwycie słownej erupcji: „No jasne, ulep sobie głowę, kochanie, ulep - nie zaszkodzi!". On ciemniał tak, jakby zamiast krwi uderzał mu do twarzy atrament, i nachylał się do jej ucha: „Nie wkurwiaj mnie!" - a wiedźma, wydmuchując dym, rechotała wewnątrz niej, po raz pierwszy od dawna wreszcie z czegoś zadowolonej: „Ejże, kochanie, gdzie twoje poczucie humoru?" - „Zostawiłem w tamtym mieszkaniu" - burczał; z tamtego mieszkania wynieśli się, dzięki Bogu, i najlepiej by było zapieczętować je po nich choćby na pół roku, żeby wywietrzało morowe powietrze: „To skocz po nie - szczerzyła się wiedźma - zaczekam". - „Oddałem klucz" - burczał, myśląc, że zamyka sprawę, ale się mylił: - „To ja oddałam klucz, a ty miałeś drugi" - replikowała: szybka, lawinowa szermierka na kije, za którą obcy po prostu nie nadąży, nie, mówcie, co chcecie, ale dobrali się w korcu maku! A teraz - teraz, gdy ona, sponiewierana, wypalona przez nieszczęścia do żywego, z przetrawionym na aceton, ale niepokonanym instynktem przeżycia (skąd to u ciebie, na litość boską?), powinna zapanować nad całym więzieniem, wziąć na siebie odpowiedzialność za dalszy bieg jakiegokolwiek w nim życia, wydawać na wszystkie strony rozkazy: tu, od tych drzwi, wara, a te śmieci - won mi stąd w cholerę, a tamten oddział - przewietrzyć, teraz tam będzie muzeum, a co to za szkarada się tu plącze i ślini - no wynocha (ulep sobie głowę, 10 11 kochanie, ulep!) - teraz z kolei ona, żyleta (no bo przecież żyleta!) usunęła się, rozmazała po jakiejś najdalszej ścianie, ani widu, ani słychu, i po wszystkich opustoszałych pomieszczeniach stojącego otworem więzienia rozchodzi się zupełnie inny, piskliwy głosik, trochę jak kwilenie nie-chrzczeńca: przemyka to tu, to tam nierównymi kroczkami, tup-tup-tup - i staje - i uderza o mury, wciąż w tym samym miejscu, za każdym razem coraz słabiej - i skowyczy, skowyczy, skowyczy biedna, niekochana, porzucona na dworcu dziewczynka, gotowa iść na rączki do każdego, kto powie: „Jestem twoim tatą", ale kto coś takiego powie trzydziestoczteroletniej babie - tej właśnie dziewczynki sama w sobie nie kochasz, od wieku nastu lat starałaś się trzymać ją w najgłębszej piwnicznej komórce, bez chleba i wody, żeby ani drgnęła - a ona jakoś się jednak wycwaniła i ocalała, i jak ją teraz uspokoisz - teraz, kiedy wygląda na to, że oprócz niej innej ciebie nie ma, nie zostało?... Wykończyłaś się, „złociutka". Oj, wykończyłaś. Całkiem już odjeżdżasz - trzeci miesiąc nie ustaje drżenie mięśni, rano, kiedy się budzisz (a jeszcze teraz, kiedy budzisz się sama), pierwsze, co czujesz, to przyspieszone bicie serca, którego 12 niczym nie da się uspokoić; dobrze, że chociaż śpisz już bez pigułek, i te straszne ataki suchych wymiotów, które napadały cię nocą, przypominają o sobie co najwyżej, gdy przy myciu zębów za głęboko wsuniesz szczoteczkę - krótkim przypływem nudności, nieświadomą pamięcią komórkową o własnym tępym uleganiu natarczywym poleceniom, początkowo przynajmniej jeszcze podniecająco-namiętnie wyszeptanym, a po kilku tygodniach już tylko suchym i kategorycznym: „Weź do buzi... Głębiej... No, głębiej!" - sucha kasza w gardło drapie - ano właśnie - najpierw jeszcze próbowała jakoś się dogadać, wytłumaczyć, że ona też ma swoje potrzeby, i nie tylko „tam": oprócz organów płciowych nic cię więcej we mnie nie interesuje? I: jeśli miałeś jakieś plany na dzisiejszy wieczór, to nie zaszkodziłoby, gdybyś mi o tym powiedział, zanim pójdę spać, zamiast siedzieć i skrobać swoje grafiki, i w ogóle, wiesz, nie lubię sama się rozbierać... Dobra - obiecywał wesoło - jutro odegramy ci uwerturę! - ale jutro nigdy w końcu nie nadeszło. Chodź do mnie - ale wzięłam coś na sen - no to na „nim" zaśniesz. Boże, co za koszmar. Czy można w ogóle zrozumieć świat ludzi, którzy myślą o swoim organie płciowym w trzeciej osobie? Kiedy ci mówią, a ten facet tylko tak mówił: „Otwórz «ją»", od razu 13 wszystkimi zmysłami przenosisz się na fotel ginekologiczny - bo to nie „ona", to ty się otwierasz -albo zamykasz: w tym przypadku - na głucho. „Żebyś ty wiedziała, ile ja miałem kobiet! - i ani razu tak nie było, żeby - źle, po prostu źle!" Jasne, tobie nie było, a im, czyś ty kiedy spytał? Ja też nie myślałam, że może tak być - tak źle, żebyś ty wiedział, słoneczko! Dlaczego gryziesz? - z dziwnym, szkliście martwym spojrzeniem spytał po wszystkim, jednej z pierwszych waszych nocy, siedząc i paląc w nogach łóżka - co to za obyczaj? -tymczasem ty, rozłożona na poduszce, bezpieczna i uśmiechnięta, głaskałaś go po głowie wyciągniętą stopą, miałaś cudowne nogi, wszystkie modelki od Diora i Saint-Laurenta ze swoimi tykami powinny na widok takich nóg natychmiast rzucić się z mostu, a teraz już drugi miesiąc nie zdejmujesz spodni, bo twoje łydki są jak mapa pocętkowana archipelagiem różnobarwnych, czerwonawych i brunatnych, obłażących i złuszczonych plam - blizny, skaleczenia, oparzenia, naocznie przedstawiające dziewięciomiesięczną (tak, tak, dziewięciomiesięczną!!!) mad love, która zrodziła prawdziwe madness, a wtedy tylko głaskałaś go stopą po głowie, przepełniona czułością, słodka idiotka, ostry męski „jeżyk" przyjemnie drapał cię w podeszwę - a on nagle sprytnie się wywinął, 14 przygniótł ci nogę do łóżka: - To tak? a więc chcesz gryźć? A jeśli ja cię zechcę teraz podpalić, to co będzie? - i zobaczyłaś przystawioną do /gięcia pod kolanem zapalniczkę, i zamiast ochłonąć, wzięta na muszkę pytającego spojrzenia, po raz pierwszy wtedy przechwyconego, niewzruszonego i nie-ludzkiego: jakiegoś innego, złośliwego i bezrozumnego, na granicy szyderczego grymasu, niespodziewanie ukazującego górne kły spojrzenia, przed którym zawsze od tamtej pory broniłaś się śmiechem, trochę się tylko zdziwiłaś, jakoś nie do końca przytomnie - dziwne, jak dalece jego obecność, niby dynamit, zagłuszała w tobie wszystkie, do tej pory w sumie nie najgorzej rozwinięte instynkty samoobrony, które wypływały do góry brzuchami jak śnięte ryby -a rzeką wstrząsały kolejne wybuchy. Nie, przeczucia miałaś: przeczucia nigdy nie zawodzą, to tylko prąca do przodu siła naszego „chcę!" zagłusza ich wołanie, nie daje usłyszeć. Od razu pierwszego wieczoru, na tamtym festiwalu artystycznym, na którym wszystko się zaczęło - a on wtedy z miejsca ruszył ku tobie, jakby tylko na ciebie czekał: „Pani Oksano, jestem Mykola K., może pani miasto pokazać, może pojedziemy na zamek, mam samochód" - do 15 słynnego zamku było jakieś dziesięć minut spacerkiem po cichych, obsadzonych barokowymi cerkiewkami, brukowanych uliczkach, ty tani fircyku, pomyślałaś, przygryzając uśmiech, prowincjonalny frajerze, wy chuchany Narcyzie -śnieżnobiały kołnierzyk pod swetrem, zadbane paznokcie (u artysty!), lekki, w sam raz, zapach dezodorantu - kocur z siwym jeżem i szelmowskim zielonookim spojrzeniem, trochę znoszony, powyciągany artystyczny wdzięk, suche zmarszczki uśmiechu, pobrużdżone worki pod oczami - a ty powiedziałaś - wspominał później, kiedy rozpoczął się proces tworzenia tej wspólnej mitologii, bez której nie przetrwa żadna para, z legendą o Złotym Wieku fazy zakochania, z własnymi drobnymi obrzędami i rytuałami - rozpoczął się i zaraz ustał - powiedziałaś: „na drzewo, facet" - no, powiedzmy, nie tak, a raczej niezupełnie tak, ale nie byłaś zainteresowana, co prawda, to prawda - więc tym dziwniejszy był, wieczorem tego samego dnia, niespodziewany przebłysk jasnego, przenikliwego widzenia na wskroś, które, nie możesz narzekać, nigdy cię na ostrych wirażach nie opuszczało, raczej ty je w końcu tłumiłaś, nie raz, i to jak! - wieczorem, w kulminacyjnym momencie festiwalu, w gęstych oparach potu i alkoholu, w które zeszłaś ze sceny 16 po przeczytaniu swojego kawałka - dwóch wierszy, dwóch diablo dobrych wierszy - prosto w podchmielony szum zlewających się w jeden wszechobecny poblask żółtoplamych twarzy, a właściwie ponad nim - trzymając się dźwięku własnego, na nic niezważającego, słowom tylko podległego głosu, publiczny orgazm, tak się to nazywa, ale bierze słuchaczy - zawsze i wszędzie, nawet jeśli słów nikt za cholerę nie rozumie, nawet w obcojęzycznym środowisku, po raz pierwszy odkryłaś to kiedyś na spędzie pisarzy w pewnym azjatyckim kraju, gdzie z grzeczności poproszono cię o przeczytanie czegoś w twoim języku - you mean, it is not Russian? - i zaczęłaś czytać, z urazy i rozpaczy (powściekali się z tym swoim „Russian" już wtedy!) słuchając wyłącznie własnego tekstu, chowając się weń, jakbyś nocą wchodziła do oświetlonego domu i zamykała za sobą drzwi, i w pół drogi nagle zdałaś sobie sprawę, że rozbrzmiewasz w dzwoniącej, osłupiałej ciszy: język, nieważne, że niezrozumiały, na oczach publiczności zbierał się wokół ciebie w przezroczystą, mieniąco-migotliwą, jakby z płynnego szkła wytopioną kulę, w której, widzieli to, odprawiały się jakieś czary: coś żyło, pulsowało, prostowało się, wybuchało pęknięciami, wzbierało płomieniami i znów mętniało, jak powinno 17 mętnieć szkło od zbyt bliskiego oddechu, zrozumiałaś - otulona, promienna i bezpieczna, wtedy właśnie powinnaś była zrozumieć, że twój dom - język, który naprawdę porządnie zna może jeszcze z kilkaset osób na całym świecie - zawsze jest z tobą, jak u ślimaka, a inny, nieruchomy dom nie jest ci pisany, kobito, choćbyś na głowie stanęła - potem wszyscy ci pucołowaci, łysi, czarni i kędzierzawi, w turbanach i bez, długo i ze wzruszeniem potrząsali twoją ręką, nie pozwalając ci, nawiasem mówiąc, pójść do łazienki (twój żołądek zdecydowanie odrzucał ich mdło-korzenną kuchnię i buczał basem dokładnie wtedy, kiedy wypadało pięknie dziękować); od tamtej pory żadna widownia nie zbijała cię z tropu - nawet kryminaliści! - ekshibicjonizm czy nieekshibi-cjonizm - własny tekst bronił cię przed obelgami i poniżeniem, czytałaś tak, jak pisałaś - na głos, prowadzona przez władczą muzykę wiersza, proces, który na ogół odbywa się bez świadków, z wyjątkiem teatru - pewnie to właśnie tak porusza - i ta festiwalowa masa też przycichła gdzieś w połowie twojego występu - obiegła szklaną kulę i zgodnie odetchnęła unisono, i kiedy w końcu, odprężając się po brawach, już nie na estradzie, ale na dole, w półmroku, w jakimś zwartym przyjacielskim kółku: duszno, dym, ktoś nalewa, 18 ktoś się śmieje, twarze migają pojedynczymi kadrami - wyciągałaś rękę czy to po dającego ulgę papierosa, czy po kieliszek, ten facet na moment znalazł się obok, jakby niechcący się na ciebie natknął - z kocio świecącymi w półmroku oczami w zachwycie owionął wódczanym chuchem: „Byłaś ekstra!" - i tak samo mimochodem, w przelocie, spróbował uścisnąć ci rękę, przechwycić ją, sięgającą po papierosa (czy kieliszek) - zapamiętałaś to dlatego (bo kto wtedy nie ściskał ci ręki w tym rozgardiaszu!), że tym niezręcznym gestem, zderzającym się z twoim - jakby człowiek z rozpędu wpakował się pod prąd - usłyszał milicyjny gwizdek - boleśnie wyłamał ci palec -i gwizdek w tym momencie rzeczywiście zabrzmiał; impuls, błyskawicznie przemknęło ci przez głowę dziwne, jak na taki zwariowany moment, jasne i trzeźwe, dogłębne zrozumienie: jakby ktoś obcy spokojnie, dobitnie, pełnym zdaniem powiedział w tobie: Ten człowiek sprawi ci ból. Właśnie tak, dosłownie, i chodziło z pewnością nie o wyłamany palec, co doskonale zrozumiałaś. I na tym właśnie rzecz polega, moja miła - że wszystko to od samego początku wiedziałaś, nie, wiedziałaś jeszcze wcześniej: któregoś wieczoru, jakiś tydzień przed wyjazdem na ten festiwal, 19 napięte nerwy, z bolesnym pragnieniem, jak bywa tylko jesienią, wybiegające w świat - na spotkanie jego gasnących barw i tajemniczych szelestów w zasypiających liściach - namierzyły fragment, którego wtedy nie pojęłaś i dlatego nie dokończyłaś: Coś się stało na świecie: moje imię I Jak w męce ktoś wykrzyknął, I Ktoś łiśćmi szeleścił na ganku, I Zasnąć nie mógł, przewracał się z boku na bok. I Uczyłam się nauki rozstań: I Nauki odróżniania bólu chorób I Od bólu tworzenia (ktośpisał I Do mnie listy i rzucał je do pieca, I Nie kończąc zdania). Ktoś czekał I Ode mnie gestu, lecz milczałam: I Uczyłam się nauki rozstań - no i spełniło się co do joty: ucz się teraz, ucz „nauki rozstań" - z życiem, ze sobą, z darem swoim nieszczęsnym, który teraz już nie wiadomo czy zdołasz unieść - jeśli do tej pory ani razu nie wycisnęłaś tej sztangi na pełną wysokość. Ajaj, dupa blada... No ale niechby kto w końcu wyjaśnił: po kiego diabła było przychodzić na świat jako kobieta (w dodatku na Ukrainie!) - z tą kurewską zależnością, wmontowaną w ciało jak bomba z opóźnionym zapłonem, z tą niesamodzielnością, z potrzebą przetapiania się na wilgqtną, rozciapcianą glinę, wtłoczoną w glebę (na dole, zawsze lubiła 20 na dole, rozciągnięta na wznak: tylko wtedy ostatecznie pozbywała się siebie, łączyła rytm swoich komórek z promienistym pulsowaniem przestrzeni świata - z tym facetem ani razu nie było nic takiego; gdy tylko, zdawało się, zaczynała dochodzić, on, nie zatrzymując się, budził ją z góry ostro wytchniętym: „No, tu by się pułk wojska przydał!" - to śmieszyło, ale nic więcej: „Co to za teksty?" - obrażała się: nie o słowa, o obojętność tonu. - „Głupia, przecież to komplement! - w ogóle powinnaś z dwoma facetami spróbować, dopiero miałabyś odlot!" - całkiem możliwe, że miałabyś odlot, nie bez powodu przecież lubiłam w miłosnych grach ugryźć, wpić się ustami w palec albo ramię, zaciągnąć się do zamroczenia dogłębnym pocałunkiem; prostytutką świątynną - oto kim musiałam być w poprzednim wcieleniu, ale w tym - w tym życiu, serdeńko, wcale nie jest mi wszystko jedno, z kim jestem: pamiętam, kiedyś w nowojorskim metrze, gdzie siedziałam po uszy zatopiona w najnowszej powieści Toni Morrison, ktoś klapnął obok na siedzenie, całym ciałem przyciskając mnie do metalowej poręczy - i natychmiast przepalił mnie czysty niby wysoki muzyczny ton, tak potężny erotyczny zew, że ciało zareagowało nabrzmiewającą żądzą, napęczniało od środka jak wiosen- 21 ne drzewo; równocześnie dotarło do mnie, że tamten mężczyzna - kimkolwiek był - nawisał nade mną już od iluś stacji i gdybyśmy nie byli ludźmi, powinniśmy już teraz kochać się wprost na tej zaplutej podłodze, bo gdy się kochasz naprawdę, to łączysz się nie z partnerem, o nie - ale z rozpędzoną, anonimową siłą, która swoimi prądami przeszywa wszystko, co żyje, podłączasz się do niej, by na kilka sekund - a-ach! - katapul-tować się w wibrującą ognistymi konturami czerń bez nazwy, bez granic, na tym opierają się wszystkie pogańskie kulty, to tylko chrześcijaństwo przypisało owo połączenie władaniu Czarnego Boga, zamurowując człowiekowi wszystkie wyjścia z siebie, oprócz jednego - górą, ale w naszej epoce, mimo że w zasadzie jest post-chrześcijańska, odcięto już drogę powrotną do orgiastycznego święta powszechnej jedności: my, każdy z osobna, jesteśmy beznadziejnie zarażeni przeklętą świadomością ciężaru i szczelnych granic własnego „ja" i dlatego zwycięsko czysty, donośny i wysoki muzyczny ton wyłączył się i zgasł w moim ciele, gdy tylko ten facet z prawej się odezwał: jakąś Stację dalej z niesamowitym akcentem spytał, co czytam, uczę się czy co? studentka? - wtedy po raz pierwszy na niego spojrzałam - był to młody, koło trzydziestki, 22 niewysoki, ale krzepki, jakby wytopiony z jednego kawałka „spić"*, jego piękne migdałowe ślepia zaciągnęła pożądliwa szarawa mgiełka; tak patrzyły na mnie, każdy zza krat własnego życia, setki mężczyzn różnych nacji i kolorów skóry; można wyskoczyć na chwilę, ale czego nie można - to wyjść na zawsze. „Pardon me?" - zapytałam tym umyślnie ostrym tonem, którym odtrąca się natrętów, i ten Juan czy Pablo, czy Pedro od razu pojął, że to wszystko, koniec, wyłączono kontakt - „nie, nic", burknął i coś jeszcze mruczał pod nosem, już po swojemu, potężny, zwierzęcy zew jego ciała zwiądł, opadł, zaczął szybciutko dogasać; obok mnie siedział najzwyklejszy natręt--emigrant, zresztą niebawem wstał i ruszył - czy do wyjścia, czy gdzie indziej, nawet nie spojrzałam, wróciłam do książki: osoba, ledwie wysunęła się na pierwszy plan, odczarowała płeć. Może naprawdę jedyne wyjście z tego więzienia to wymykać się wieczorami, z twarzą schowaną w kapturze płaszcza, wsiadać do przejeżdżających samochodów, nie podając imienia, ręka kierowcy na kolanie, niski, ochrypły śmiech, gorączkowy szelest zbędnego ubrania, nie trzeba włączać światła, nie trzeba otwierać oczu, słuchać tylko pogardliwe przezwisko imigrantów Portorykańczyków 23 dudnienia krwi, męskiej partii perkusji i swojego czy już nie-swojego otwierania-rozstępowania się, ale się fajnie otwierasz, no! no! jeszcze! - ale wszyscy oni chcą rozmawiać, chcą siorbnąć, rozmazując ślinę i spermę, choć łyczek ciebie: a co czytasz, a dokąd jedziesz, a czy masz męża, trzeba wymyślać legendę; „Kak was zowut? - Irina", było, raz było i tak, skończyło się mocnym, aż żelazistym w smaku pocałunkiem w bramie, wywinęła się - uciekła, śmiejąc się do siebie, wszyscy oni muszą zwyciężać, w tym cały problem, szczerze, uczciwie brać i dawać, jak dwutlenek-węgla-chlorofil-tlen, nie umieją, i ten facet, który teraz dogorywa gdzieś w pensylwańskiej puszczy na łasce amerykańskich braci Ukraińców, bez centa przy duszy i bez słowa po angielsku [a miał czas się poduczyć, bałwan jeden!] - ależ się wtedy rzucił, szarpnął głową do góry jak koń podcięty batem, gdy posadziłaś go przy kawiarnianym stoliku i spróbowałaś, przywołując całą swoją cierpliwość, wnieść choć odrobinę terapeutycznej jasności w tę wspólną duchową i cielesną chorobę - wszystko to prawda, kochanie, i to, że cię już nie kocham, to też prawda: „A co - kliknął ostrzem do góry, jak nóż sprężynowy - myślisz, że jesteś taka «pobieditiel-nica»}" - chyba tak już zostałaś, siedząc z rozdzia- 24 wionymi ustami: Mykoła, czy myśmy się bawili w przeciąganie liny?... „Wiesz co - i znowu to złowieszcze, zamarłe spojrzenie, jakby coś innego patrzyło przez jego oczy w ostrych konturach poczerwieniałych powiek, jak przez rozcięcia w masce - gdybyś była facetem, tobym ci przyłożył!" To bardzo miło z twojej strony, kochanie, sama czasem strasznie żałuję, że nie jestem facetem). Jesteś kobietą. To twoja granica. / Jak srebrna blystka śpi twój księżyc. I Jak szczyptą ziół na końcu noża / Twoją krew zaprawiono zależnością - mruczała do siebie podczas tamtych strasznych zimowych miesięcy, inaczej strasznych niż te jesienne: polowa stycznia, luty, marzec - żadnych wieści i żadnej możliwości, żeby się czegokolwiek dowiedzieć - przez Atlantyk, z Cambridge - z ukraińskiego prowincjonalnego miasteczka, z opalanej drwami pracowni na strychu opuszczonego domu bez adresu i telefonu, bez kibla i ciepłej wody, ledwie z gołą żarówką na skręconym sznurze pod sufitem, z pętem kiełbasy i puszką rozpuszczalnej kawy na umazanym farbami niskim stoliku: chcesz kanapkę? o, mam i pomidorka, chcesz? Boże, żyje chłop jak bezpański pies, siedzi do szóstej rano, zza sztalug pilnując przez okno tego swojego wycackanego automobilu - trzymanego pod 25 chmurką! - jak się ma dwadzieścia pięć, no, trzydzieści lat, to jeszcze można coś takiego wytrzymać, zwierzęca energia napędza, ale jak się ma czterdziestkę! Tymczasem w jej domu w Cambridge, przemierzanym bezmyślnym krokiem z kąta w kąt - od drzwi wejściowych przez pokój do kuchni i z powrotem (praca, dla której przyjechała do Stanów, leciała jej z rąk, rozpadała się niby niedbale zbudowany domek z kart) - coś niepojętego działo się z telefonem: raz po raz wyrywały ją o świcie ze snu dziwaczne dzwonki, zrywała się, łapała słuchawkę: „Halo!" - gdzieś daleko na milczącej linii wycie wściekłego wichru i głuchy szum oceanu, przez kilka sekund nieprzytulna, bezludna przestrzeń nad północną półkulą dawała jej o sobie znać, jakby naprawdę tam „ktoś krzyczał w noc jej imię, jak w męce" - i nie mógł się dowołać, po czym niemy sygnał urywał się: podwodną zielenią migotały oczka przycisków na słuchawce i z głośniczka wylewało się bezduszne buczenie - o, wam obojgu wystarczyłoby mocy, żeby zablokować wszystkie linie telefoniczne nad Atlantykiem, ta wściekła, głodna życia moc kipiała z jego obrazów i twoich wierszy, rozpoznałaś ją od razu, jak tylko znalazłaś się w jego pracowni i, wsadziwszy na nos okulary o grubych szkłach, 26 stanęłaś przed płótnami, a on tak samo musiał rozpoznać twoją moc - moc, która w te zimowe miesiące, tak nagle i doszczętnie zepchnięta ze swojej dopiero co odnalezionej orbity (bo byłaś przecież kobietą, kobietą, do stu tysięcy diabłów: wiotką rośliną, która bez prostej podpory, choćby nawet wyobrażonej - bez konkretnej twarzy żywej miłości - opadała i marniała, tracąc wszelką chęć do dążenia w górę: każdy wiersz był pięknym bękartem po jakimś księciu z gwiazdką na czole, gwiazdka zazwyczaj potem gasła, a wiersz zostawał) - rzucona na pastwę losu, ta siła rozrywała cię od wewnątrz, wściekle drapała ściany twojej istoty i szamotała się w rozpaczliwym zagubieniu. / znów zapragnęłam krzyczeć I Wyć do lampy albo kopać w ściany / Bo tak oczywista jest utrata 11 bo na próżno ciebie czekam - dopóki, pewnego marcowego dnia, nie ścisnęła jej w dołku dręcząca myśl, że umarł, ot, po prostu, wziął i umarł, „kopnął w kalendarz", tak jak chciał (przyznał się jej do tego niemal na samym początku - z krzywym uśmieszkiem rozpędzając samochód, jak samolot na pasie startowym, pośród nocy na drodze za miastem, i mokre latarnie w drobnych igiełkach srebrzystej otoczki, i czarny tłusty błysk mijanych kałuż - wszystko zlało się, ławą rzuciło na spotkanie, zapierając dech, sto, sto dwadzieścia, sto czterdzieści, sto... sto sześćdziesiąt? - nie boisz się? nie chciałabyś kopnąć w kalendarz? - nie, nie boję się, nie było we mnie prawdziwego strachu i nawet teraz tak naprawdę nie ma - dziwne, właściwie niezrozumiałe, do tego, jeśli wziąć pod uwagę całe moje, pożal się Boże, katorżnicze życie, które nie bez powodu zaczęło się przy narodzinach śmiercią kliniczną, mama wspominała, że już i nitka kału zwisała z pupki, i ciałko posiniało: duszyczka wysunęła nos na świat i stchórzyła - oj, nie, puśćcie mnie z powrotem! - ale ją, dzięki Bogu, docucono, a skoro tak, to cóż, są rzeczy straszniejsze niż śmierć, i ja je znam, tyle że tego strachu -zwodniczego i ciemnego, rzucającej czar, przyciągającej fascynacji zgubą, która jest w nim i którą czasem dostrzegałam w innych - nie ma we mnie i kropka, dlatego właśnie patrzył na mnie z iskrami nieukrywanego zachwytu w oczach, nawet gdy było już po wszystkim: „Odważna z ciebie kobieta!" i ten „kalendarz" przeskoczył wtedy koło mnie, ale mnie nie nastraszył) - ale ta myśl - że umarł, że te zagadkowe telefony rzeczywiście są od niego „z tamtego świata", co znaczy, że jej miłość go nie uchroniła, że ona sama, sama, narcystyczna egoistka, przez dumę 28 swoją głupią, tanią pychę, próżne Zarozumialstwo, popchnęła go w ten „kalendar^"^ a jakże, księżniczka się znalazła: ach tak? no to cóż w takim razie jadę - wiadomo, Ameryka to the land of opportunities, pół Europy, nie nasZej pieprzonej, tylko najprawdziwszej, od Brytanii do Włoch, tam się ludzie wyrywają, forsa kariera (wino, kobiety i śpiew - odpowiadał ironicznym echem), a na Ukrainie co, Ukraina - Kronos który chrupie własne dzieci z rączkami i nóżkami no i co, mam tak siedzieć, aż kopnę w kalendarz albo dziadziusie z emigracji, kiedy mi stuknie klimakterium, dadzą nagrodę Antoriowiczów? - ach Bożeż ty mój, cóż to wszystko, do cholery jest warte, jeśli umarł, co, co, co się z nim stało?! - ta myśl była tak nieznośna, że wyskoczyła na tylny ganek, podniosła twarz do rnigOczace„o szybko ciemniejącego nieba Cambridge w plamach chmurzastego gwaszu, chłonąc zlepionymi od zasiedzenia i papierosów płucami ledwo odczuwalny powiew oceanu i zaczęła się modlić -tak jak wcześniej modliła się tylko dwa razy raz za ojca, który dogorywał w szpitalu po niepotrzebnej już operacji, godzinami wijąc sje ze strzelającego po przerzutach bólu (a narkotyków jeszcze nie dali) - aby Bóg dał mu szybki koniec i drugi raz, wstyd wspominać, za niepodległość, 29 wtedy, dwudziestego czwartego sierpnia dziewięćdziesiątego pierwszego roku, gdy o wszystkim decydowały godziny, jak to zazwyczaj bywa w życiu ludzi i narodów: Boże, prosiła, drżąc, dopomóż - nie ze względu na nas, bośmy niegodni, ale na wszystkich poległych naszych, niepoliczonych - i obydwie modlitwy zostały wysłuchane, takie modlitwy zawsze docierają do adresata, a teraz błagała: Boże, zrób tak, żeby on żył! - niechby o mnie zapomniał, niechby wrócił do żony, niechby mnie zdradzał, z kim popadnie - nie muszę go mieć za męża i nic od niego nie chcę, jeśli taka wola Twoja, Panie, będę kochać innego, innemu rodzić dzieci, tylko, o Boże, niech on żyje. I będzie zdrowy. I szczęśliwy. Tylko tyle, Boże. Tylko tyle. No, „zdrowy i szczęśliwy", to już, złociutka, równo przegięłaś, bo na siłę nikogo nawet Bóg uszczęśliwić nie zdoła, więc w ostatecznej redakcji twój szaleńczy telegram musieli otrzymać bez tych dwóch słów - gdyby Bóg słuchał głupiego poganiacza, całe stado by wyzdychało... (Ciekawe, swoją drogą, jak to tam u nich wygląda - czy jakiś anielski sekretarz odbiera ziemskie posłania przy aparacie, wybierając z całej lawiny szczere, ciężkie i gorące i bez wahania wrzucając w czarną 30 dziurę nieistotne masy pustych słów? - tak samo bywa z wierszami: brzydną ci, jak tylko wyczerpie się złoże, i zostawiasz je nieskończone.) I jeszcze w jednym wtedy zagrałaś nieczysto: w „niechby 0 mnie zapomniał": trzepnęłaś półprzytomnie, w rzeczywistości wiedząc na sto procent, że nigdy cię nie zapomni - o, teraz już nigdy, do końca życia: zgniótł niedopałek w dwóch palcach 1 trzasnął nim na odlew, aż pet zakreślił łuk w powietrzu: - A co ty myślisz, ile mam od ciebie odchodzić? No? - jakby powstrzymując się siłą, żeby i nią nie ciepnąć w ślad za niedopałkiem (Ty uważaj, ja jestem słaby człowiek, nawet zabić mogę - wyznał kiedyś, a tobie od razu błysnęło: otóż to! nie kłamie, prawdę mówi! - i, momentalnie przełączone na bezosobową zachłanną ciekawość, zawyły, zabrzęczały niewidzialne druty, gorączkowo przekazując informacje -zdołała wtedy z niego wydusić, mimo całej zaciętej odporności na wszelkie pytanka-proszonka--kotku-piesku-no-powiedz-mi-powiedz-żebranka - skąpą, kilkoma sztychami nakreśloną historię, jak kiedyś dawno, malując wiejską cerkiew do spółki „z jednym palantem, który mnie wkurzał", doszedł do takiego stanu, że ganiał za nim z siekierą - czyżby wokół cerkwi, pomyślałaś i dlaczegoś wyobraziłaś sobie, że to było w nocy, 31 bo nie ma nic straszniejszego niż cerkiew w nocy z odbijającą się w ciemnych szybkach na górze pełnią - od tego czasu właśnie zrywa się do ucieczki za każdym razem, gdy tylko poczuje bliskość tamtego stanu ducha - jasne, mruknęłaś, ciekawe, choć naprawdę ciekawy był, tu i dalej, całkowity brak strachu z twojej strony, jak krecha - i koniec, jakby wszystko to opowiadano przez barierkę w pokoju widzeń w więzieniu czy psychiatryku: wysłuchasz i pójdziesz, i z głośnym zgrzytem zasuną się za tobą okute blachą drzwi, i przeniknie cię podskórnym dreszczem suchy zgrzyt obracanego w zamku klucza.) Ile mam od ciebie odchodzić, ile ty ode mnie; Skolko nam tak jeszczo idti, protopop? - spytała żona pozbawionego święceń Awwakuma; brnąc za wygnańcem przez bezkresną równinę; znużona bezcelowością drogi, przysiadła na stosie chrustu - i usłyszała w odpowiedzi: - Do samyja smierti, popadia. Wschodni fatalizm, a jakże - Rosjanie to mają, z nami gorzej, trudniej, my jesteśmy właściwie ni to, ni owo, Europa zdążyła nas zarazić mętną gorączką indywidualnych dążeń, wiarą we własne „mogę!", ale podstaw dla sprawdzenia tego, konkretnych struktur, które by to „mogę!" podchwytywały i utrzymywały, nigdyśmy nie stworzyli, szamotaliśmy się przez wieki na dnie 32 t historii - nasze ukraińskie „mogę!" jest samotne i dlatego bezsilne. Amen. Dlaczego sądziłaś, że możesz wyciągnąć go na własnym grzbiecie z tego dołu, w który, co było oczywiste, tak konsekwentnie się staczał? Właściwie powinna cię była ostrzec już pierwsza noc, kiedy, rozbierając się, zmrużył czujnie oczy, jakby chciał ocenić: - Możesz skończyć wcześniej niż ja? - zaśmiała się, przepełniona kipielą sił, jak gąsior młodego wina: - Ja wszystko mogę! Głuptasie, już wtedy powinnaś była zauważyć, że to nie partner - że, skamieniały we własnym wnętrzu na wieczną zmarzlinę, po prostu nie umie nie być sam, tak samo w miłości („Ale ty jesteś super w łóżku!" - wyjęczał w nią po długiej nieudanej szamotaninie, po męczeńskich kurczach, po wszystkich szaleńczych lamentach: No i po co tyle chlałem i: Cholera, a tak ciebie chciałem! - po zapadaniu w kilkuminutowy sen - samotny sen, na głucho odcięty od jej bliskiej obecności: nie drgnął, kiedy wysmyknęła się z jego objęć, a spadaj stąd, biedny impotencie, zaraz wstanę, ubiorę się, zrobię kawy, niedługo ruszą autobusy i będzie można wrócić do hotelu, w oknach pracowni nieodwracalnie bladła, rozwadniała się niebieskość świtu, w rozedrganym jak proto- 33 plazma mroku zarysowywały się kanciasto zwalone pod ścianami sterty płócien - paskudna godzina, godzina chorych i czterdziestoletnich, pewnie w takiej właśnie mętnej szarości męczą się dusze na tamtym świecie - i wtedy to właśnie sprawił jej ból, prawdziwy ból, gdzie tam do niego wspomnieniu o utracie cnoty, painful intercourse, tak się to nazywa w literaturze medycznej, do której ona, zaszczuta durnota z sojuza, zabrała się dopiero w Ameryce, nawet do lekarza poszła, nękana przytłaczającym podejrzeniem, że coś tam się w niej może popsuło, Boże odpuść, i wytrzeszczyła z niedowierzaniem oczy, kiedy lekarka wzruszyła ramionami: I don't see any problems - ale wtedy wrzasnęła dzikim głosem - jeszcze po upływie doby wymęczona macica dokuczała jej jak przed miesiączką - szarpiąc się, wierzgając nogami: Boli mnie, boli słyszysz? - i poczuła -słysząc równocześnie zwycięsko-groźny okrzyk: No co, wyjdziesz za mnie? A dzieciaka mi urodzisz? Ty głuptasie, przecież cię kocham! -jak wewnątrz zapala się i rozlewa jego wilgotne nabrzmiałe ciepło, och, ta chwila, wszystko dla niej, jeszcze, jeszcze, nie odchodź, głębokie westchnienie, wynurzył się z niej z twarzą tak umytą z lat, wygładzoną wilgotną poświatą szczęścia, aż wzrok jej zamgliły mimowolne 34 łzy czułości, w tych łzach chude, kanciaste, z odstającymi uszami i wydatnymi kośćmi policzkowymi wiejskie, powojenne chłopaczysko -ojciec w łagrze, po niemieckiej niewoli, matka w kołchozie przy burakach - stało z kijkiem na wygonie, po raz pierwszy oszołomione rozlanym na widnokręgu, jak okiem sięgnąć, purpurowym złotem zachodu w dymnosiwych strzępkach chmur, świat płonął i mienił się, wszystko to było w jego obrazach, wyzwolić to chłopaczysko z miłkliwego i szorstkoustego, zadbanego i starannie ogolonego mężczyzny: - Nie masz dzieci? Twoje usta pachną niewypitym mlekiem - wezmę i zrobię ci dziecko, słyszysz? Synka. - To była całkiem samowystarczalna twórczość, w której twoje własne fizyczne niezaspokojenie me tak znów wiele znaczyło; kiedy zostałaś sama - bo on owinął się w długopoły, przypominający szynel płaszcz i od razu skoczył się myć: dość chamski obyczaj, jak się zastanowić, ale nawet to cię wtedy nie zraziło - przeciągnęłaś się z pomru-kiem, trzasnęły splecione nad głową dłonie, ' wyznałaś sobie w myśli, z ochrypłym śmieszkiem: no i wreszcie ktoś cię wyjebał, droga moja, tak właśnie, wprost - wyjebał, pierwszy raz w życiu, bo dotychczas wszyscy bardziej ci dogadzali, cackali się jak z jajkiem, wypyty- 35 wali, jakie słówka lubisz, a tu po prostu wziął i przeleciał po męsku, bez ceregieli - i co dziwne, nawet ta myśl nie była nieprzyjemna, a kiedy wyjęłaś z torebki lusterko, obawiając się z góry, co tam ujrzysz - trzecia doba bez snu, wszystkie wypalone papierosy i koniaki o północy, to dopiero festiwal! - to aż zajaśniałaś z radosnego zdziwienia: spojrzała na ciebie wypogodzona, odmłodniała, z odzyskaną urodą - delikatna i szczuplutka, niemal dziecięca buzia, z szeroko rozwartymi czarnymi oczyskami, którą zawsze znałaś jako swoją, ale której w lustrze nie widziałaś już czort wie jak długo: wróciłaś do siebie, byłaś w domu - a on siedział w nogach łóżka, palił i patrzył, jego nieustannie zwrócona ku tobie promiennie oczarowana twarz rozświetlała mroczną jeszcze pracownię - czasem pochylał się nad tobą, by leciutko, ze skrywanym uśmiechem, pocałować widoczne spod zsuniętego koca sutki i znów starannie, z chłopską powolnością, jak swoją własność, otulić cię po samą szyję, podać filiżankę kawy, „ostrożnie, nie chlapnij", a ty w tym samym momencie właśnie ją rozlałaś, trzęsąc się ze śmiechu, „a ja teraz ten koc wystawię i napiszę, kto go zachlapał" - i znienacka: - Czemu płakałaś? -nie powiem, nie, jeszcze nie powiem, powiem dopiero dużo później, za miesiąc, a raz powiedziane będę powtarzać niemal co chwilę: z braku innych, pojemniejszych słów - kiedy nie ma cysterny zdolnej wyczerpać bezdenną studnię, pozostaje tylko raz po raz opuszczać i wyciągać to samo dziecinne wiaderko - monotonia powtarzania, skrzypienie żurawia: kocham cię. Kocham cię. Kocham cię.) No i masz, babo, placek: zakochałaś się. I to jak się zakochałaś - wybuchłaś na oślep, skoczyłaś głową naprzód, dzwoniąc w przestrzeni wiedźmim śmiechem, porwana przez niewidzialne, władcze prądy, i tamten ból cię nie powstrzymał - a powinien - ale gdzież tam, powycinałaś w sobie wszystkie tablice ostrzegawcze, żarzące się czerwonymi lampkami na granicy przegrzania - jak przed awarią elektrowni atomowej - i tylko wiersze, które natychmiast popłynęły ciągłym, nieprzerwanym strumieniem, wysyłały niedwuznaczne sygnały niebezpieczeństwa: natrętnie przebłyskiwaly w nich piekło, śmierć, cierpienie, / żółte morze dni, i siwe morze snów, I Odbijające kolor umierającego nieba, 11 ja wciąż płynę -a ty już na dnie, I I boimy się oboje spojrzeć sobie w twarz: A więc wiedziałaś? - wściekł się, błyskając wilczymi 36 37 światełkami oczu, kiedy się odważyłaś - nie mając już nic do stracenia - coś z tego strumienia przeczytać mu na głos - wiedziałaś, że tak będzie? To po jaką?... Ech, mój miły, na tym cała sztuka polega... Oj nie, nie była masochistką, była, kurza twarz, normalną kobietą, jej ciało cieszyło się, dając radość drugiemu, zresztą, co tu dużo gadać, fest laska z niej była, diewoczka sładieńkaja, fantasti-czeskaja żenszczina, stud wotnan, obracaj teraz, obracaj w pamięci, jak księgę pamiątkową (okrzy-kową), te chwile, w których faceci nie kłamią, może chociaż szczyptę równowagi sobie w ten sposób przywrócisz: no bo byłaś! - ale nie, równowaga nie powraca, nie ratuje, co z tego, że była, że zawsze przy tym czuła, z niekiedy silniejszym, niekiedy słabszym, ciemnym osadem niedospełnienia, jaka jeszcze mogłaby być - bo są w życiu rzeczy od nas niezależne, bo jestem taka, jaki ty jesteś dla mnie - u facetów wygląda to trochę inaczej, u kobiet niestety tak - i, niestety, pod każdym względem, i żeby nie wiadomo ile staników spaliły amerykańskie feministki, od masturbacji - nieważne, czy za pomocą gumowego penisa czy żywego człowieka, bo z żywym człowiekiem to też nie jest nic innego, jak mastur- bacja, jeśli bez miłości - a więc od masturbacji nie przybędzie ani dzieci, ani wierszy. I już, i kropka. „Tego nie przeskoczysz". Jak ten wiersz z Cambridge się kończył? Pole, które pragnie brony, 11 mokre, zapłakane wrony -II mąż, który nie obronił - / Lecz ode mnie oczekiwał obrony. Ano, exactly - albo, jak kto woli, wot imienno. A propos, to właśnie jest parszywe w obcym kraju - przyczepiają się do człowieka, wpadają jak pyłki do nosa, złapane w locie cudze słówka i zwroty, zalepiają pory w mózgu, natrętnie pchają się pod rękę, nawet kiedy jesteś sam na sam ze sobą - i nawet nie zauważasz, jak zaczynasz mówić „circa z aboutem", czyli powtarza się to samo, co było w domu (w domu? opamiętaj się, kobito, gdzie jest ten twój dom?), no dobra, w Kijowie, na Ukrainie, z rosyjskim: wsącza się po kropli z zewnątrz, zasycha, kamienieje i musisz albo bezustannie prowadzić w pamięci czyszczące tłumaczenie synchroniczne, co brzmi wymuszenie i nienaturalnie, albo przywyknąć, jak my wszyscy, samą intonacją brać obce słowa w cudzysłów, stawiać na nich jakiś taki prześmiewczo-ironiczny akcent, jak na nibycytatach (ot, choćby ten przykład, który można jutro przedstawić studentom na zajęciach: „Ty co, myślisz, że jesteś taka pobieditielnica» ?"). A jeszcze można by powiedzieć - wygłaszając wykład na jakimś amerykańskim uniwersytecie, albo na konferencji „tripl-ej-dabl-es" *, albo w Kennan Institute w Waszyngtonie, albo wszystko jedno gdzie cię jeszcze poniesie, sto, maksimum dwieście baksów honorarium plus zwrot kosztów podróży - i dziękuj grzecznie, nie jesteś Jewtuszenką ani Tatianą Tołstoj, żeby ci płacili po tysiącu za wystąpienie, i ktoś ty, waćpanna, taka, te, Ukrainian cholerna, dziecię kwaterunkowego bloczyska na kijowskim wygwizdowie, z którego przez całe życie bez skutku usiłujesz się wyrwać, Kopciuszek, który leci przez ocean, żeby ponarzekać przy kolacji u Sheffielda z parką noblistow (śląc uśmiechy na wszystkie strony, papląc przy jednym stoliku w czterech językach naraz) na ideową pustkę współczesnej cywilizacji, po czym wraca do swojej kijowskiej kuchni o powierzchni 6 m2, kłócić się z mamą i upokarzająco tłumaczyć kochanym redaktorom, że „gdzie ja, tam moja ojczyzna" z pewnością nie oznacza ubi bene, ibi patria - choćby dlatego, że przez tęż samą pieprzoną patria ani u Sheffielda, ani u Tiffan/ego, ani na Hawajach, ani na Florydzie, nigdzie i nigdy * AAASS - American Association for the Advancement of Slavic Studies, główne stowarzyszenie slawistyczne USA 40 nie jest ci bene, bo ojczyzna to nie po prostu miejsce urodzenia, prawdziwa ojczyzna to ziemia zdolna cię zabijać nawet na odległość, podobnie jak matka powoli i nieodwracalnie zabija dorosłe dziecko, trzymając je przy sobie, krępując każdy jego ruch i myśl swoją omotującą obecnością - zresztą, co tu dużo gadać, tematem mojego dzisiejszego wystąpienia, ladies and gentlemen, są, jak zresztą napisano w programie, Badania terenowe nad ukraińskim seksem i zanim do nich przejdę, chciałabym wszystkim państwu podziękować, obecnym i nieobecnym, za niczym nieumotywowane zainteresowanie moim krajem i moją skromną osobą - już czym jak czym, ale zainteresowaniem dotychczas nie byliśmy rozpieszczani: mówiąc wprost, zdychaliśmy, za cholerę przez nikogo nie dostrzegani (przy czym ja tu jestem w dość uprzywilejowanej sytuacji, bo gdybym się odważyła, plunęła i wsypała do ust na raz wszystkie pozostałe tabletki z ciemnożółtej buteleczki, to ciało znaleziono by dość szybko, pewnie gdzieś tak na trzeci dzień: Chris, wydziałowa sekretarka, zadzwoni, niech no tylko nie przyjdę na wykład, więc grzech narzekać, pajęczą nitkę, choćby cieniusieńką i wątłą, za którą mogę szarpnąć, żeby dać światu znać o swoim kolejnym, tym razem ostatnim odjeździe, mimo wszystko 41 mam - a gdyby temu mężczyźnie coś się tam stało w tej puszczy - chociaż nie sądzę, żeby coś mu się stało, sam nigdy tego nie zrobi, zbyt wiele ma w sobie złości jak na taki ruch - to przecież Mark i Rosie codziennie do niego zaglądają) - tak więc, ladies and gentlemen, proszę w pośpiechu nie kwalifikować analizowanego przypadku zakochania jako patologicznego, bo prelegent jeszcze nie powiedział najważniejszego: a najważniejsze, ladies and gentlemen, polega na tym, że w życiu badanego obiektu był to pierwszy ukraiński facet. Naprawdę pierwszy. Pierwszy gotowy - którego nie musiałaś uczyć ukraińskiego, ciągnąć na randki, wyłącznie po to, by rozszerzyć wspólną przestrzeń porozumienia, książkę za książką z własnej biblioteki (Lipiń-ski, Hruszewski, i o Horskiej też nie słyszał, ani o Switłycznym, miał za sobą zupełnie inne lata sześćdziesiąte, dobra, jutro ci przyniosę!), a w chwilach miłosnych pomruków rzucając mimochodem: „Nie broni marzeń szczęśliwy dom", mogłaś się od razu zapuścić w półgodzinny komentarz o życiu i twórczości autora - a wiesz, był w latach trzydziestych taki poeta na Zachodniej Ukrainie - i tak, cholera, przez całe życie! -zawodowa ukrainizatorka, zupełnie jakbyś hodo- wała im po jeszcze jednym organie; kiedyś nasza niepodległa, czy raczej ta, co jeszcze-nie-zginęła, jeśli do tej pory nie zginie, powinna wprowadzić jakieś specjalne odznaczenie - za liczbę zukraini-zowanych łóżkomiejsc, ależbyś im podetknęła listę przez ciebie nawróconych! - a to był pierwszy facet z twojego świata, pierwszy, z którym zamieniałaś nie tylko słowa, ale całą głębię drżących, studziennym błyskiem podświetlonych skrytek, tymi słowami otwartych, i dlatego mówiło się lekko, tak jak się oddycha i śni, i dlatego piło się rozmowę wysuszonymi na popiół ustami i upijało się coraz chmielniej, o, ta nigdy w pełni niezaznana swoboda bycia sobą, ta gra, wreszcie, na cztery ręce, na całej klawiaturze, natchniona improwizacja, ileż iskrzącej, drżącej śmiechem energii się wyzwala, kiedy każda nuta - ironiczna aluzja, odcień, dowcip, dotknięcie -natychmiast powraca, podchwycona przez rozmówcę, salto w powietrzu, po prostu od nadmiaru mocy, żartobliwy pasaż - bliżej: można? i oto już - bardziej dwuznacznie, ryzykownie, i oto już - tuż obok, i oto już, po wyłączeniu silnika (bo w końcu wsiadłaś jednak do tego jego samochodu, po wizycie w pracowni, po tym, jak zobaczyłaś na własne oczy, kim jest) - gwałtowne przejście na inną mowę: ust, języka, rąk - i ty, 42 43 odchylając się z jękiem: -Jedźmy do ciebie... Do pracowni... - i właśnie język znacznie skrócił waszą drogę ku sobie: poznałaś, że to swój, pod każdym względem swój, jesteśmy jednej krwi! -i w nim też, w języku, było wszystko, czego nigdy potem nie było między wami w łóżku. Gosh, if he only weren't such a damned good painter! - mówiłaś, siedząc w barze „U Christo-fera" na Porter Sąuare, wypiłaś na czczo dwa kieliszki cabernet sauvignon, i trochę się rozluźniłaś - pierwszy raz w ciągu tych miesięcy w Cambridge, ogarnęło cię lekkie, ośmielające uniesienie, oj, wypiła-wychyliła, sama siebie pochwaliła, oj, szkoda, nie ma z kim zaśpiewać -Lisa i Dave słuchali jak dzieci bożonarodzeniowej bajki, zapominając o chrupaniu chipsów, Slavic charm, tak się to u nich nazywa - lubiłaś ten bar, głęboką butelkową zieleń wystroju, która przywodziła na myśl karciane stoliki, podobnie jak niskie oświetlenie, odsuwające twarze w półmrok, i mężczyzn, skupionych przy barze, oglądających mecz baseballowy, i szmer głosów, i noc za dalekimi oknami, jej gęstą brązową kipiel, w której tonęły żółte cykaty latarni - wszystko naraz, bo tylko tak można wejść w świat obcego: przyjmując wszystko naraz, wszystkimi zmysłami, 44 a ty to umiałaś, tylko zmęczyło cię, przez te wszystkie lata bezdomnej wędrówki, samotne kochanie świata - przechodzenie jako nierozpo-znawalny anonim przez ciemniejące lotniska, restauracje i bary z ciepłym światłem, przez morskie brzegi z nadbiegającym szelestem przy-boju na piasku, poranne hotele z kawą w hallu - Where are you from ? - Ukrainę - Where is that? -zmęczyło cię nieistnienie w tym świecie, zmęczyło cię przywlekanie w zębach do domu pożądliwie wyssanych zeń strzępków, kłaczków piękna, radosne nawoływanie: „Ej wy tam, patrzcie!" -ale w domu, w twoim nieszczęsnym zahukanym kraju, kraju urzędników w obwisłych spodniach i usianych łupieżem marynarkach, pisarzy o nalanych twarzach, którzy potrafili czytać w jednym tylko języku i nawet z tej umiejętności korzystali nie tak znów często, i bystrookich, czarniawych biznesmenów o nawykach byłych sekretarzy Komsomołu - wszystko to jakoś do niczego nie pasowało, zawisało w próżni i co najwyżej drażniło, aż żółć zalewała, swoją mglistą, za-szyfrowaną w nieznanych imionach i realiach niedostępnością grubiutkich samouków (nie wiedzieć czemu zawsze na krótkich, jak u dżokejów wykrzywionych nogach - taka rasa czy co?), pleśniejących gdzieś w obwodowej bibliotece 45 publicznej imienia Gromina wtedy, gdy ty miałaś czelność (a może głupie szczęście, myśleli?) szlajać się po harwardzkiej Widener i diabli wiedzą gdzie jeszcze - zmęczyła cię niepodzielność twojej miłości do świata, i w tym mężczyźnie - gdy tylko znalazłaś się w jego pracowni i stanęłaś (w okularach z grubymi szkłami) przed kolejno odwracanymi do ciebie twarzą płótnami, które podpierały ściany, pokrywając się kurzem -momentalnie odgadłaś swoją jedyną, doskonałą niby koło szansę na niesamotnosć tej miłości - właśnie dlatego, że to był such a damned good painter - ale to już Lisie i Davidowi trudno by było wytłumaczyć, więc nawet nie próbowałaś; Lisa entuzjastycznie uśmiechała się swoimi nieprawdopodobnie jaskrawymi, podobnymi do pobudzonego koralowego mięczaczka ustami, a jej oczy błyszczały wilgocią: What a storyl O tak, strasznie romantyczna loue story - z pożarami i katastrofami samochodowymi (bo on tamten słynny samochód którejś nocy wziął i rozwalił, jak mówił, na kawałki), z tajemniczym zniknięciem protagonisty i wyjazdem bohaterki za ocean, z kupą wierszy i obrazów, a przede wszystkim -z tym ciągłym, niewysławialnym, przenikającym na wskroś wrażeniem, któremu właśnie się poddałaś: wrażeniem, że wszystko jest możliwe; 46 ten mężczyzna grał bez reguł, a właściwie według własnych reguł, jak prawdziwy kantowski geniusz, w jego polu siłowym zacinała się wszelka przewidywalna logika wydarzeń, tak że sam był dla siebie the land of opportunities, i wszystkim, cokolwiek się tylko tam wśród tych opportunities czaiło na przyszłość - śmierć w kolejnym wypadku (nie, Boże, tylko nie to!) czy triumfalny pochód przez muzea świata - cholera z tym, nieważne, byle tylko się wyłamać, wygrzebać z kolein, z tego odwiecznego ukraińskiego skazania na nieistnienie. To osobny temat, ladies and gentlemen, panie i panowie, przepraszam, jeśli zabieram państwu zbyt wiele czasu, niełatwo mi o tym wszystkim mówić, poza tym ja naprawdę jestem ciężko chora, w moim zaszczutym, wygłodniałym, a jeśli nie bawić się w eufemizmy, to jeszcze po prostu zgwałconym ciele trzeci miesiąc nie cichną drobne wewnętrzne dreszcze, szczególnie koszmarne - do mdłości! - w dole brzucha, gdzie nieustannie czuję dławiące agresywne pulsowanie, a gdy rozcapierzam palce, to natychmiast zaczynają żyć własnym życiem, ruszają się każdy z osobna, jak podwieszone na różnych, w nierównym rytmie szarpanych nitkach, przemilczę już 47 nabrzmiałe jak u nastolatki różowe pryszcze, którymi rozkwita twarz i ramiona, i, nie ma na to rady - nieszczęsne ciało wciąż żyje i dopomina się 0 swoje, zdycha z prymitywnego seksualnego głodu, może by nawet ozdrowiało i zakicało jak zajączek, gdyby je kto dobrze przeleciał, ale niestety ten problem nie tak łatwo rozwiązać, tym bardziej, kiedy jesteś sama w obcym kraju 1 obcym mieście, w pustym mieszkaniu, gdzie telefon odzywa się co najwyżej po to, by ci zaproponować - rzadka okazja, tylko w tym tygodniu! - ko-lo-sal-ną zniżkę na prenumeratę lokalnej gazety, w mieszkaniu, z którego wygrzebujesz się trzy razy w tygodniu na uniwersytet, gdzie pół tuzina schludnych, przyodzia-nych w białe skarpetki i adidasy, czysto umytych, popsikanych dezodorantem amerykańskich dzieciaków o zdrowych, aż wilgotnych cerach i zębach wodzi za tobą, łażącą tam i z powrotem po sali, wzrokiem rybek akwariowych i coś sobie - Bóg jeden wie, co! - cichutko skrobie w zeszytach, podczas gdy ty, sama się nakręcając (no, trzeba jakoś przetrzymać tę godzinę i kwadrans!), z zapałem tłumaczysz im, że nie miał! nie miał Gogol, taki, jakim wówczas był, innego wyboru, jak tylko pisać po rosyjsku! choćby na głowie stanął - nie miał! (i ty też nie masz - jak tylko pisać 48 po ukraińsku, chociaż to też chyba dziś jest najbardziej jałowe zajęcie pod słońcem, bo nawet gdybyś jakimś cudem wyrzeźbiła w tym języku coś „posilnieje «Fausta» Giote", jak się wyraził jeden znany w historii krytyk literacki, tylko przewalałoby się to po bibliotekach, nieczytane, jak nie-dopieszczona kobieta, przez ileś tam dziesiątków lat, aż zaczęłoby stygnąć - bo niesmakowane, nieużywane, niedokarmiane energią idących na spotkanie myśli teksty powolutku stygną, i to jak! - jeśli tylko strumień uwagi czytelników w porę ich nie podchwyci i nie wyniesie na powierzchnię, idą na dno jak kamień i pokrywają się nieusuwalną warstwą omszałego brudu, jak twoje niesprzedane książki, które porastają gdzieś kurzem po księgarniach; to stało się z niemal całą ukraińską literaturą, na palcach można policzyć - nawet nie autorów, ale pojedyncze utwory, którym dopisało szczęście - z drżeniem palców i łzami w oczach czytałaś przysłany ci tu, w Ameryce, przekład Pieśni lasu Łesi Ukrainki, wersję autoryzowaną, przeznaczoną dla sceny na Broad-wayu, zachłystywałaś się jak narkomanka jej przyspieszonym, gorącym oddechem: żyje! żyje, nie przepadło, po siedemdziesięciu latach, na innym kontynencie, w innym języku - popatrz, wypłynęło! - oczywiście, to co innego pisać po 49 rosyjsku czy angielsku; na pierwszy twój wiersz, wydrukowany po angielsku, i to w zupełnie niedużym piśmie, zareagowało ekstatycznie, chyba gdzieś w Kansas, jakieś „The Review of Literary Journals", coś takiego, i Macmillan zamierza włączyć go do antologii światowej poezji kobiecej dwudziestego wieku, You are a superb poet - mówią ci tutejsi wydawcy [nie spiesząc się jednak z wydaniem książki], dzięki, wiem, tym gorzej dla mnie - ale nie masz wyboru, złociutka, nie dlatego, że nie umiałabyś zmienić języka - doskonale byś umiała, gdybyś trochę się przyłożyła - ale dlatego, że jesteś skazana na wierność martwym, tym wszystkim, którzy równie dobrze mogliby pisać - po rosyjsku, po polsku, niektórzy nawet po niemiecku, i żyć zupełnie innym życiem, a jednak rzucali siebie jak drwa w dogasające ognisko ukraińszczyzny i gówno z tego mieli, oprócz zmarnowanych losów i nieczytanych książek, a jednak dziś istniejesz ty, która do pięt tym ludziom nie dorosłaś, nie dorosłaś i już, iskierki ich obecności niekiedy błyskają w popiele codzienności, i to właśnie jest twój ród, twoje drzewo genealogiczne, ty cholerna arystokratko, proszę wybaczyć nieprzyzwoicie długą dygresję, ladies and gentlemen, tym bardziej, że do naszego tematu się to właściwie nie 50 stosuje). Ladies and gentlemen, żal po własnym, dzień za dniem marnowanym ciele, to uczucie znane co najwyżej więźniom GUŁAGU: wieczorami w łazience oglądam przed lustrem (wkładając sowie okulary, te same, z grubymi szkłami, więc wyglądam przekomicznie) swoje piersi, dotychczas wciąż kuliste, sprężyste, z wyzywająco sterczącymi sutkami (Eto ż nado - mawiał kiedyś, nie tak znów dawno, jeden niedoukrainizowany przeze mnie facet - nawierno, czetwiortyj razmier, a kak dierżatsia!), tej jesieni pierwszy raz obwisły, niebezpiecznie zmarniały, przywodząc na myśl oklapłe surowe ciasto, i oblazły jakimiś obrzydliwymi plamkami, podobnymi do pieprzyków, a sutki coraz bardziej przypominają ściemniałą skórkę pomarszczonej brzoskwini - ten mężczyzna był z tych, którzy w ogóle nie za bardzo wiedzą, co robić z kobiecymi piersiami, może oprócz uszczypnięcia przez ubranie, ale oczywiście nie o niego tu chodzi - to było ładne ciało, zdrowe, mądre i pełne radości życia, i trzeba mu oddać sprawiedliwość, diablo długo się trzymało, tylko przy tym facecie zbuntowało się od razu, ale krzyknęłam na nie ostro, a ono stawiało opór, skamlało jakimiś chronicznymi przeziębieniami, opuchniętymi gruczołami i opryszcz-kami, „spadek odporności", mówili lekarze, a ja 51 wygrzebywałam się z łóżka, zalepiałam opryszcz-kę plastrem i, rozpalona gorączką, leciałam na dworzec, pociąg, hucząc na stykach szyn, niósł mnie przez noc do miasta, skąd milczał ten mężczyzna po rozbiciu w drzazgi swojego drogocennego samochodu, w noc wypadku przyśniło mi się, że mu go ukradli, i wiersze, nieświadome sytuacji, ale, jak to wiersze, senno-prorocze, napływały, niby we mgle krajobraz za oknem: Jeszcze nie zdążył sypnąć śnieg. I Jeszcze jesień pachniała kardiamidem 11 auta, co zgubiły drogę, I Dyszały ciężko po garażach - zbyt długo gwałciłam swoje ciało, musi mieć do mnie pretensje, czy, po tutejszemu, grudge, a teraz, poniewczasie, niewiele mogę dla niego zrobić - co najwyżej dręczyć każdego ranka bezsensownymi przysiadami, po których zesztywniałe mięśnie dokuczają zapomnianym, słodkim bólem, i tępo, jak do roboty, ciągnąć je wieczorami na basen, gdzie już mnie znają: spowita w pstrokaty turban Murzynka janitress, wydająca przy wejściu klucze od „lockersów", oślepiająco błyska na spotkanie bielą zębów: - You're pretty faithful to that swimming, huh? - Boże, jaka ona jest miła, przyjazna i delikatna, jak woda w basenie, na pierwsze lepsze szczere słowo mogłabym się teraz z miejsca rozryczeć jak zaszczuty szczeniak- -wilczurek, mogłabym jeść z każdej ręki, choćby nawet tej wyciągniętej, ufnie roztulonej - różową nagością do góry - dłoni ze złotym kluczykiem na czerwonym nylonowym sznureczku; pospiesznie, opowiadam, że muszę, dosłownie muszę tu przychodzić, że tylko tak mogę się uratować przed depresją - Amerykańskim Wielkim Kryzysem Psychicznym - na którą cierpi chyba siedemdziesiąt procent tutejszej społeczności, biegają do psychiatrów, łykają prozac, każdy naród wariuje po swojemu, i moją depresję, która w rzeczywistości ma inną nazwę, chcąc nie chcąc, już nauczyłam się tłumaczyć na zrozumiały dla nich język: broken relationship, do tego staight after the dworce, do tego jeszcze sexually traumatic, a dalej już wszystko zgodnie z podręcznikami psychiatrii: fear of intimacy, fear of frigidity, suicidal moods - słowem, klasyczny przypadek, nawet nie warto iść do psychiatry, i moja błogosławiona Murzynka, taka rozłożyście cielesna za ciasnym kontuarkiem, rozkosznie i ciepło, krowio odżywcza, Wielka Matka, czułe, wilgotne muczenie i szorstki język - kiwa głową z mądrym uśmiechem zrozumienia: - Fve been there - mówi - with the father of my kids - ach tak, jest rozwiedziona, single parent z dwoma malcami -i takie wspaniałe maluchy, młodszy niedługo 52 53 skończy dwa latka, kiedy są dzieci, to łatwiej - i trudniej, i łatwiej (A teraz - mówił ten mężczyzna, triumfalnie błyszcząc nad nią w mroku jak spocony chłopiec - a teraz zajdziesz w ciążę: do samego końca w tobie byłem! - Nie -śmiała się, cichutko, żeby nie rozlać przepełniającej ją po brzegi czułości - nie, kochanie, nie dziś - a jednak to chyba właśnie była, od pierwszej nocy, główna utajona myśl, podwodny nurt tej miłości: synek, Danyłko, jak wybrała w sekrecie - jedwabisty kurczęcy puszek na główce, nóżki skulone jak u żabki, drobniutkie paczuszki palców, och, Boże Ty mój! - w snach zachłannie tuliła go do piersi: kotwica, która trzyma przy życiu, ta, bez której my, dziewczyny, jesteśmy na tej ziemi bez pełni praw, „bez stałego zameldowania": nie słowo czy choćby litera w tekście, tylko przypadkowy kleks na marginesie - a wiersze tymczasem głucho burczały same do siebie, rozpadając się na głosy: Zimno mi, mój kochany / - Włóż kożuszek barani. / - Smutno mi, mój kochany. I - Do pracy się weź, moja pani. / - Nie chce mi się pracować... / - Potrzeba ci dziecka. I - Boję się, mój kochany, I Ze z nim na zawsze zostanę twoją - nie wspominać, lepiej nie wspominać!) - Everybody seems to have been there - zauważam, z uczuciem pozbycia się na moment 54 ciężaru zaliczając siebie nareszcie do jakiegoś rodzaju wspólnoty: join the clubl - o tak, statecznie kiwa głową moja Murzynka, every woman bas been there - i, z filuternym kobiecym mrugnięciem: może właśnie tutaj, na basenie, kogoś spotkasz? Teraz wypada się roześmiać -choćby dlatego, że tej jesieni, z trudem wlokąc swoje nieszczęsne, przybite, przygnębione ciało przez ulice obcego miasta, po raz pierwszy poznałaś, jak czuje się niewidzialna - nawet nie od razu pojęłaś, w czym rzecz, a gdy pojęłaś, zaczęłaś się uważnie przyglądać: otóż to, tak właśnie jest - napotykani mężczyźni prześlizgiwali się po tobie obojętnym, niewidzącym spojrzeniem, jak po martwym przedmiocie, i nawet w autobusie, popychana przez tłum, zbliżając się ryzykownie do czyichś rozłożystych pleców z hokejowym emblematem, nie odbierałaś tego nagłego - jeden błysk - zwierzęcego impulsu -drgnąć, odwrócić się - jaki włącza się w nich odruchowo na sam zapach kobiety, ale nie tylko: bo w rzeczywistości oni - może oprócz więźniów i żołnierzy, oszalałych z abstynencji biedaków - reagują nie tyle na kobietę, ile na niewykry-walne przez żaden przyrząd, zbiorczo nakierowane na tę kobietę częstotliwości wszystkich innych męskich roszczeń, które w danym momen- 55 cie ją otaczają (a mnie akurat w tej chwili nie otaczają!) silnie naelektryzowaną erotyczną chmurą - nie bez powodu się mówi, że zaręczona dziewczyna wszystkim się podoba: to właśnie nakręca ich naprawdę, zmusza do sapania rozdętymi z rozdrażnienia nozdrzami i niecierpliwego bicia kopytem w ziemię - duch współzawodnictwa, pragnienie zwycięstwa, wyzwanie na pojedynek, niesłyszalny dźwięk bojowej surmy, poruszający powietrze, nieustanna potrzeba udowadniania własnej wyższości nad wszystkimi innymi, nieważne, że nigdy nienapotkanymi: - Powiedz mi - a dobrze ci było z mężem? - Bardzo - rąbnęła na odlew, szczerze, jakby wymierzyła policzek - aż się skulił: no bo już nie miała siły wywracać się na lewą stronę, przymilać, łykając obrazę za obrazą i bezwstydnie, jak dziwka za pieniądze, demonstrować, jaki to on, niech go diabli, jest super („Wstydu nie ma, cycki na wierzch wywala!" - wściekał się, jakby go giez uciął, w ostatnich dniach wspólnego życia, gdy przyłapał ją na wpół nagą, zły na samego siebie, że wciąż jeszcze, wbrew zdrowemu rozsądkowi, może pragnąć tej kobiety, z którą za cholerę nie wychodziło nic oprócz wzajemnej męki, „jak w imadle" - a nie trzeba było pchać się jak z wytrychem: nurkować pod kołdrę o trzeciej nad 56 ranem, wyrywać ze snu, przewracać na plecy, pracowicie wtykać palec gdzie nie proszą, tak to ja sama mogę sobie zrobić dobrze, a gdzie tam, mogę lepiej, delikatniej, ciało broniło się niezależnie od mojej woli, w ciele, zagnieżdżony nie wiadomo skąd, rozrastał się strach, tak bezmyślnie przeze mnie pomijany: ono wyczuło w tym człowieku coś, czego ja nie wyczułam - a sama tymczasem przeistoczyłam się w babę jagę, w kastrującą megierę z kleszczami w łonie: nie pchaj się tam, jasne?! - i tu właśnie zaczynał się ryk dotkniętego do żywego samca: „A ty wiesz, ile ja kobiet miałem!" - a gdzieś mam twoje kobiety, żebyś nie wiem ile ich miał, mnie nie zależy, ja nie chcę zwyciężać, tylko - kochać, kochać, rozumiesz?! - tak więc w jej nagości, trzeba przyznać, rzeczywiście był bezwstyd: to była nagość umyślna i obraźliwa, nie ta kusicielska, ale lekceważąca - mogę obcinać przy tobie paznokcie u nóg, golić łydki, zostawiać po sobie niespłukaną wannę, z przylepionymi do ścianek ciemnymi sprężynkami włosów, podmywać się, masturbować - ale nie tak, o, nie tak, jak to bywa, gdy każdy, najdrobniejszy nawet przejaw cielesnej wolności drugiej osoby przyjmowany jest jak dar, jak jeszcze jedna cenna oznaka zaufania i natychmiast podnosi falę czułej wdzięczności, nie tak, 57 jak było między nami w domu, kiedy błąkaliśmy się po przypadkowych przytuliskach, właziliśmy w listopadową noc przez okno do cudzej daczy, gdzie było siedem stopni mrozu, po ciemku piliśmy dla rozgrzewki koniak, nie zdejmując płaszczy, i chuchałam na twoje szorstkie, zdrętwiałe ręce, i chowałam je pod swój sweter, bo tam było najcieplej, i ty śmiałeś się i płakałeś, zachłystywałeś się, nie dowierzając: To ty? To naprawdę ty? - tamta jesień była jesienią kluczy, ja, w życiu niemająca własnego domu, nigdy nie taszczyłam w torebce i w kieszeniach tylu pożyczonych kluczy naraz - wydawało się, że podzwa-niam nimi w biegu niczym jarmarczny konik, przyciągając do siebie wszystkie spojrzenia, i, pewnie dlatego właśnie mnie korciło, tak jak konika, żeby wesoło zarżeć, i kiedy w cudzym domu grzałeś dla mnie wodę na kąpiel w dwóch potężnych garach, wyciągałeś o północy wiadro z niewidocznej, jedynie po plusku dającej się zlokalizować studni na podwórzu, a ja sterczałam w drzwiach w szlafroczku na gołe ciało, nie czując chłodu, i potem, zamknięta w łazience, dostrzegłam w mydełniczce jeszcze wilgotne po tobie mydło, ustawione, wedle twojego zwyczaju, starannie, na sztorc - żeby obciekło, a moje zawsze leżało na płask i rozmiękało w bajorku, i patrzyłam na to mydło, i byłam tak głupio szczęśliwa, jak to bywało tylko w dzieciństwie, bo tylko wtedy właściwie miałam dom; byłam zmęczona, kochany, o, jaka ja byłam zmęczona, jedyne, na co miałam wtedy ochotę - to żebyś był obok i mnie namydlał, ale ty zamknąłeś mnie w tym domu na klucz, a sam pognałeś samochodem gdzieś w noc po jedzenie - ej, kurza twarz, niech diabli porwą jedzenie, facet, życia za mało, miłości za mało, żeby tak ją starannie kroić nożykiem na śniadanie i kolację!). - Ile razy kochałeś? - Trzy - liczył, przymykając powieki - teraz czwarty. - Coś dużo, jak na jedno życie -aż trzy wielkie miłości... - Dlaczego od razu -wielkie? - śmiały mu się oczy i ona też w odpowiedzi rozpływała się w uśmiechu: - A może właśnie mysie - takie malutkie? - któż to słyszał, tak mówić o swojej miłości, nawet jeśli zadeptanej, nawet jeśli minionej, nawet jeśli rozjechała cię na dwoje, jak tir psa na szosie, jak mnie, wtedy, zimą, przelot przez Atlantyk: do piątej rano, do samej taksówki na lotnisko, czekałam na dźwięk dzwonka, jeśli nie do drzwi (tysiąc razy, do upadłego, przesuwane w wyobraźni ujęcie: otwieram drzwi - a na progu stoisz ty, ledwie powstrzymując ugiętymi kącikami ust szaleńczo radosne światło, wyrywające się na zewnątrz: 58 59 ¦ wreszcie, och Boże, no, rozbierz się, no, jak tak można, och ty, nieszczęście chodzące, no, co się stało, a ja tu ledwie żyję, myślałam, że oszaleję!) - to przynajmniej dzwonka telefonu, słowa, głosu - koniuszka nici, za którą mogłabym się uchwycić i rozwijać ją za sobą z kontynentu na kontynent, czyżby? - wrzeszczało moje oparzone rozpaczą wnętrze, czyżby?! - taksówka wyrzuciła mnie w zamieć przed wejściem do sali lotów międzynarodowych, jaki pusty, jak martwo - niby krematorium - oświetlony Boryspol o piątej rano, stacja Szczere Pole, główne wrota powietrzne, he-he! - kraju beznadziejnie niewłączonego w system nerwowy, który gęsto oplata planetę, który huczy dzień i noc, przepompowując przez olbrzymie gangliony portów i dworców, i posterunków celnych ruchliwe potoki pobudzonych ludzkich neuronów, Szeremietiewo, Kennedy, Ben Gurion i gdzie tylko jeszcze mnie poniosło, może to wszystko marność nad marnościami, może - zmęczenie ducha i ciała, ale to ruch, ale to wilcza pogoń za życiem, z obnażonymi kłami: niech tylko dopadnę, chwycę za grzywę! - a w Boryspolu na rozpaczliwie donośny, jak krzyk w pustym domu, stukot moich obcasów spod ścian podnosiły się ponad niedbale spiętrzonymi bambetlami nieostre, 60 senne twarze, powoli nabierając wyrazu, jak spłoszone nocne zwierzęta: jakby tu właśnie mieszkali, żydowskie rodziny w wiecznym oczekiwaniu na uchylenie granicznej bramy, by się prześlizgnąć przez szparę, tak oto odprowadzał mnie mój kraj, kraj, do którego w końcu przecież wrócę, i na próżno moi życzliwi Amerykanie radzą mi składać podanie o jeszcze jakieś stypendium, zapewniając, że mam duże szansę, wrócę, przyczołgam się, by zdychać, jak ranny pies, spętany smyczą nikomu nieznanego języka, a wy wspomnijcie o mnie w „The Review of Literary Journals", no a jakże, i jeszcze mój artykuł sprzed dwóch lat o ukraińskiej literaturze w „Partisan Review"; nie był taki głupi, został zauważony, zareagował nań - oho! - „Times Literary Supplement", ale głównej myśli, kochani, nie złapaliście, wydała wam się zabawna i nic poza tym: że ukraiński wybór zamyka się między nieistnieniem a istnieniem, które zabija, i cała nasza nieszczęsna literatura to tylko jęk człowieka przygniecionego przez belkę w domu zawalonym po trzęsieniu ziemi: tu jestem! jeszcze żyję! - ale ba, ratownicy coś długo się grzebią, a sam niby jak mam się wygrzebać? Na chwilę wróciła do życia we Frankfurcie, podczas przesiadki: na oślep przebyła korytarz i z rozpędu wpadła na dwóch 61 tkwiących w miejscu jak słupy pograniczników, dwóch jednakowo rudych olbrzymich Szwabów, jednakowo obsypanych piegami, i na rękach też, którzy przyglądając się jej ze zdrową junacką ciekawością i wesoło między sobą szwargocząc, sprawdzili jej paszport, zapytali, wyraźnie dla zaczepki, destylowaną międzynarodową angielszczyzną, dokąd leci - do Bostonu? o, tam teraz jest zimno, najsurowsza zima w tym stuleciu! -1 know, odparła, skrzesała, jak zawilgłą zapałką, wyuczony uśmiech i, po tym błysku zwierzęcej, czysto cielesnej energii, którą od nich powiało, pierwszy raz w życiu poczuła całkowicie nieksiąż-kową, nieopanowaną chęć łamania rąk: nie takiego ludowo-pieśniowego, nie! - oj, lamaj, łamaj białe rączki do małego palca, a nie znajdziesz ty, dziewczyno, nad Kozaka kochańca - to była jak najbardziej bezpośrednia, nieprzeparta fizyczna chęć wyrwania tym ekspresyjnym gestem żywego jeszcze ciała z ciasnego pancerza męki, który oblegał ją ze wszystkich stron duszącym ciężarem: Mykoło, Mykoło, pisała do niego później z Cambridge donikąd, na poste-restante, bo więcej nie miała dokąd - cóż ty robisz, miłości moja? Po co obracasz w śmierć to, co mogłoby się stać tak niewiarygodnie jaskrawym - życiem, płomieniem, wspólnym lotem dwu złączonych 62 gwiazd przez mrok fin-de-siecle'x\} Kurna, aleby się teraz poczytało tę pisaninę - pewnie z samego stylu można się nieźle obśmiać! - na medycynie! na medycynie powinno się przechodzić kurs ukraińskiego romantyzmu, na wydziale psychiatrii! - Oddasz mi listy - zarządziła na koniec, szorstko i konkretnie - nie żeby naprawdę tak strasznie chciała mieć te listy, co było, minęło, pal diabli, ale korciło ją, i to jak, żeby uwolnić od niego wszystkie resztki siebie, w których jeszcze szamotał się słabo puls życia - a on z punktu się zamknął, wysuwając bojowo ten swój niebezpiecznie wydatny - gdzie tam do niego pseudo-mężnym hollywoodzkim spermatozaurom -podbródek: - Ani myślę. Są moje. - Twoje, gołąbeczku, jest tylko to, co namalowałeś, i nie ma się co oszukiwać: coś, w co sam nie wpadasz - na ślepo, z głową - nigdy nie stanie się twoje. Słowa spisz, pozwalam, co tam. A, i jeszcze jedno, byłabym zapomniała: to właśnie dlatego twoje miłości okazują się mysie: ta-akie malutkie. - Słuchaj - mówiła pod koniec, nieśmiało wyciągając do niego głos, tak jak z przytłaczającego nocnego milczenia rękę pod kołdrą, kiedy leżał obok, bezsennie przyczajony - a może ty mnie po prostu nie kochałeś? - Bo wtedy naprawdę 63 byłoby prościej: lżej. Ale on odwracał do niej nadpękniętą gorzkim uśmiechem twarz - Boże, jakie bolesne, nieutulone pragnienie budził w niej kiedyś ten profil: zupełnie jakby po całej dobie bez wody patrzyła na umieszczoną za grubą szybą, spotniałą od zimna musztardówkę pełną wody, i proszę, tylko szyba została - spoglądał oczyma chorego zwierzęcia: - Znowu zaczynasz się czepiać? - Wybacz. Kochałeś, wiem - kochałeś jak umiałeś: w sobie, a nie z siebie, i dostawały mi się, tak samo jak myszce - okruszki pod stół - tylko rozpromienione zachwytem spojrzenie, czasem przerywane krótkim, skąpym przytuleniem, niemalże wstydliwym, prostacko-chłopię-cym cmoknięciem gdzieś w szyję: „Jesteś super kobita!" i jeszcze rozbłyski autentycznego szczęścia na mój widok, nawet kiedy wpadałam z ulicy, zaskakując go przy malowaniu, a to było tak samo, jak chlusnąć wiadrem wody na śpiącego: odskakiwał od płótna dziko, jak spłoszony ogier, zachłystując się z przestrachu, z mety podnosząc gardę, zwijając się w pozycję obronną: oj, bo jak walnie! - i już po chwili - poznał! - skrzywiona twarz odmieniała się, rozświetlała, stawała się taka jak wtedy, w nocy - i jak wtedy, gdy zdejmował z przedniej szyby całego jeszcze samochodu moje przyklejone liściki, bo sypałam nimi jak w gorączce w rytm szczękania zębów, rozrzucałam je wszędzie, zachłannie znaczyłam nimi jego przestrzeń, żółte motylki karteczek, długie lotne pismo, jak rozpleciony wiatrem warkocz: trzymaj mnie, o, trzymaj mocniej, nie wypuść w niebo! - i trzymał, i nosił po kieszeniach kurtki kłąb tych liścików jak jesienne liście, niektóre, ważniejsze, wklejał do moich książek (pierwszy autograf zostawiłam przy pierwszej wizycie w pracowni: podpisałam się, przeczuwając już nieuniknione zetknięcie dwóch lawin: „prawdziwie pokonana" - i niemal od razu potem przyszły też pierwsze „jego" wiersze, bo wiersze - powtarzam raz jeszcze, na wypadek, gdyby ktoś nie zdążył zanotować, zawsze są czyjeś, nawet jeśli ten ktoś nie ma o tym pojęcia: Jesteś więcej niż bratem - ojczyzną i domem. / {Ręce zgłodniałe i wargi zgłodniałe.) / Żadne z nas dwojga nie umarło młodo I Tylko dlatego, abyśmy spotkali się dziś. - Słuchaj - paplała, och, jakże lekkomyślnie, kiedyś w nocy - my nie powinniśmy się pobrać! - Czemu? - zmartwiał, jak rażony prądem, na środku kuchni z niedoniesionym do płomienia tygielkiem kawy w ręku: złotko moje, chłopczyk przestraszony! - E, lepiej się pobratajmy - śmiała się z całego serca z jego przestrachu, a on głośno odetchnął: żart, no pewnie, żart! - a pobrataliśmy 64 65 się, nawiasem mówiąc, dawno temu, na długo przed spotkaniem, bo to do ciebie, serdeńko, no przecież, że do ciebie, pchały się ze mnie, tracąc dech, przez lata ciężko stłamszonej młodości, niezrozumiałe, mroczne wersy - nigdy ich nie drukowałam! - w których co jakiś czas raptem wyskakiwał na powierzchnię jakiś wyniesiony przez podwodny nurt „brat czarnoksiężnik", którego jako żywo nie miałam: miałam przyjaciół, kochanków-wielbicieli, wspaniale i sprężyście podbijający, choć w wielu miejscach dziurawy batut powszechnego podziwu: super kobita pewnie! - miałam męża, który nauczył mnie przyjmować i szanować - kłaniam się nisko, poważnie! - prawdziwą miłość, tę, którą pielęgnuje się latami, by osiągnęła wielkość życia - a obok tego wszystkiego głucho pulsowało mi we krwi, groźnie obiecując ziszczenie: Mój bracie, czarnoksiężniku, I Gdzie teraz jesteś? I Osądzą nas bez taryfy ulgowej, I Że były to „takie czasy": I Nie ci w czarnych sutannach, I Nie kat z krwawym toporem, / - Sądzić nas będą ci, co przyjdą, / Kiedy rozwieje się dym. I Przebiją się ostre trawki / Przez martwe, otwarte usta, I Moimi spalonymi kośćmi I Zaczną grać czarty, 11 miejsce mojej kaźni / Ogrodzą wysokim płotem. I Jakiż pośmiertny sąd, mój bracie, I Czeka nas wów- 66 czas? Ciekawe pytanie, co? Otóż to właśnie. A więc, „więcej niż brat" to dokładnie „brat czarnoksiężnik": powinnam była od razu go rozpoznać, zresztą, nie oszukujmy się, rozpoznałam - jak tylko zobaczyłam ten jego cykl z wiedźmami: zielonolice, jak przy księżycu, ale w środku dnia, bo na ochrze, na złocie, biegnące korowodem płynnie, płótno za płótnem - kobiety z rozpuszczonymi włosami, w długich do ziemi, białych koszulach, wymachy rąk, suche potrzaskiwanie włosów [z moich też nieraz sypały się przy czesaniu iskry!] - co one robią, osłaniają wioskę przed zarazą magicznym kręgiem? Nie, coś mroczniejszego, bardziej ryzykownego, i cel jest niejasny - ciurka, ściekając do miski, krew miesięczna, trzepocze się kogut pod pachą, nie, tak daleko nigdy się nie zapuszczałam: czasem podchodziłam blisko, ale zaraz się cofałam, bojąc się szaleństwa, które gdzieś tam sowio pohukiwało w mroku, a ten chłop kopał tam gdzie ja i jedyny spośród wszystkich robił to, diabeł jeden - z zachwytu aż zacmokałam przez zaciśnięte zęby! - lepiej ode mnie: głębiej, silniej, i, kurna, po prostu odważniej: na przełaj, na cały rytmiczny oddech - obraz za obrazem, jak skurcz--rozkurcz - płynął w strumieniu, do którego ja przyskakiwałam - tylko zrywami, wynosząc 67 w zębach po jednym wierszyku, Boże, jak to super widzieć kogoś potężniejszego od siebie! - Panie My koło, a o czym tu mowa? - dziamdziała, w wystudiowany sposób sepleniąc na „szcz" i „cz", ale mimo wszystko iz uważenija k objektu nie porzucając ukraińskiego, przybyła, jak i ty, z Kijowa, histeryczka sztuki, wytrenowanym gestem raz po raz wsuwająca paluszkami, rzeczywiście niebrzydkimi, kosmyki za uszko - żaden artystyczny spęd bez tych rybeniek się nie obejdzie, zwłaszcza tam, gdzie pachnie artystycznie kurewskimi facetami, myślałaś z rozdrażnieniem, bo już cię wzięło, już chciałaś jego niepodzielnej uwagi, ale przecież nie powiesz mu tego w oczy, przekrzykując tę słodką idiotkę: -Jakieś obrzędy, e-e, ludowe? Wierzenia? - Powściągliwie kiwał głową i w ten sposób jakby wchodził z tobą w spisek: - A jakie konkretnie? - O tym się nie mówi - odpowiadał poważnie: tak, właśnie tak, bracie, nie można, to tajemnica, moja i twoja -pieczęć na ustach, jak suchy pocałunek: cyt-cyt). - Widzisz - pokazywał jej, w pierwszych tygodniach wspólnego życia - nowy kraj, nowy kontynent, teraz wszystko będzie na nowo, od nowej stronicy, jasne - pierwszy chyba nowy, nie z „zapasów" szkic, tusz i piórko: - patrz, 68 niunieczku, to miłość. Miłość wyglądała tak: „niunieczek", czyli dość umowna goła baba leżała w łóżku („Wstydu nie ma, cycki na wierzch wywala!", ale to przyszło już później...) i grała na skrzypcach (- A co to - prychnęła z sardonicznym śmieszkiem: w nocy znów bolało, a on to znów dał - metafora masturbacji? - Może być - zgodził się beztrosko, puszczając mimo uszu jej atak: był zbyt skoncentrowany na szkicu: - to z jednej polskiej piosenki, kiedyś wpadła mi w ucho i zapamiętałem); jej podbrzusze cnotliwie przesłaniał rozciągnięty, gęsto zakreskowany kotek - no, co do kotka, to wszystko było jasne, kotkiem był on sam (Ale wpadłaś! - błysnął oczami niemal złośliwie, kiedy usłyszał, że ona według wschodniego horoskopu jest Myszą: - Bo ja jestem Kotem! - hm, z kotami nie najlepiej jej się układało, w ogóle wolała psy, nigdy nie omijała okazji potarmoszenia za uchem nawet sparszywiałego przybłędy, ale wtedy - wtedy ogarnęło ją dziwne, obezwładniające szarpnięcie uprzedmiotowionego niebezpieczeństwa, i było to smutne i słodkie: wpadłaś, koniec, trudno, już nie uciekniesz -tylko, patrząc na szkic, pomyślała, wewnętrznie się wzdrygając: a co, jeśli kotek wygnie grzbiet i nagle weźmie i wczepi tam pazury?...); w nogach łóżka stał wazonik z czymś rozłożystym, na rozłożystym siedział ptaszek z obrączką w dziobie (Jak przyjadę, to się chajtniemy! - obraźliwie wesoło darł się do słuchawki, gdy wreszcie zdołała się dodzwonić po tej strasznej zimie w Cambridge, kiedy jej miłość powoli, tydzień po tygodniu wymarzała, wmarzała w nieprzebyte śniegi, wyciekając z niej jak surowica z umiejętnie przebitego ciała, aż skupiła się w ostatnim ognistym punkcie: żeby tylko żył! - i kiedy wreszcie zdołała, przez ocean, przez łańcuszek wspólnych znajomych, wygrzebać jakiś numer kontaktowy i usłyszała znajomy głos, który mruczał bezwstydnym zadowoleniem: - Nadzwyczaj rad jestem panią słyszeć - wybuchła, jak furia, niemal obrzucając go wyzwiskami - a on, jak się okazało, znowu się potłukł, akurat przed jej odjazdem, spadł w nocy ze schodów na kupę złomu, połamał sobie żebra, do dziś chodzi w gorsecie, cholera! - zatkała usta ręką, mignęło jej wspomnienie fizjologicznie bardzo odrażającego snu: trzyma w rękach jego gipsowe popiersie, które przerażająco rusza ustami, i cóż to właściwie ma być! Dobrze, facet, dostaniesz zaproszenie do Ameryki, będzie stypendium, wystawa w Nowym Jorku, wino-kobiety-śpiew, wszystko będzie -tylko to „chajtniemy się" zgrzytnęło jak gwałtowny wizg solo na pile pośród operowej 70 uwertury: nie to, nie to, nie te słowa!). Skrzypce, kotek, wazonik, ptaszek, obrączka - „to miłość", i szkic, miała wrażenie, oddawał przecież, choć słabiutko, szczyptę jakiegoś ciepła (które w ostatecznej wersji, na obrazie namalowanym już po zerwaniu, całkiem wywietrzało - łóżko z kobietą znalazło się w jadowicie żółtej pustce, a kiedy obraz postał przez noc w „bejsmencie" nieszczęsnego Marka, do cna ogłupionego przez tych psycholi, ukraińskich geniuszy, rano znaleziono na nim zdechłego pająka - i trzeba go było nalepić na płótno, gdzieś między kotkiem i ptaszkiem, tylko jego tam brakowało!). Kilka tygodni później powstał jednak drugi szkic - ta sama dama, lustrzane odbi cie tamtej pozy, spoczywała na olbrzymim, do białości obgryzionym gnacie: - To jej ostatni facet - skomentował złowieszczo - zjadła go. W kolorze tło wyszło czarne, kość połyskiwała z niego chorobliwie fosforyzującą bladością, a kobieta miała sterczące dęba, jakby podniesione przez niewidzialny odkurzacz, ogniście rude włosy. Taki sobie dyptyk. Historia jednej miłości, że tak powiem. - Ten nasz romans - kiedyś, jeszcze w domu, rzuciła mimochodem, a on, zapatrzony w przestrzeń, nie podnosząc na nią wzroku, twardo pokręcił głową: - To nie romans. To coś innego. 71 Ladies and gentlemen, widzę już to znudzenie, malujące się na państwa twarzach, już państwo po cichu postawili diagnozę: severe psycholo-gical problems z obu stron - nacjonal-masochistka (choć takiej diagnozy zapewne państwo nie spotykali...) i autystyczny maniak (tu prościej, bo, oprócz problemów czysto komunikacyjnych, tej niekontaktowości, czy jak to się tam nazywa, można by wymienić również pomniejsze, ale klinicznie wyrazistsze objawy - na przykład, jego całkowitą niezdolność do utrzymania w głowie choćby na moment niezapisanego numeru telefonu i szczególnie charakterystyczne, wyjątkowo koślawe pismo - niespodziewane opuszczenia liter, czy nagle pośrodku zdania słowo wielką literą albo zabłąkane z sąsiednich alfabetów „3" czy „j", jakby po to, żeby linijka lepiej wyglądała graficznie - niedobre rzeczy, budzące lęk, a jeśli jeszcze wziąć pod uwagę te jego podejrzane migreny, przy których, jak się chwalił, niekiedy tracił przytomność, powstaje bardzo nieciekawy obraz) - trudno zaprzeczyć, problems to ładne, zręczne słówko - oznacza i zadanie matematyczne, i raka piersi, i utratę miłości, i w każdym przypadku zawsze istnieje ktoś, kto może pomóc, profesor, lekarz, psychoanalityk - jeśli oczywiście stać państwa na to, a jeśli nie, to się jakoś zakrząt- aijcie, wyskrobcie zaskórniaki, nie ma rady, życie kosztuje: choćby Rosie, żona Marka, siódmy rok z rzędu biega do psychoanalityka, dwa seanse w tygodniu, czego nieborak Mark, poczciwy, okrąglutki chłopiec w powiększonym formacie, nie będąc nawet pełnym profesorem, opłacić, rzecz jasna, nie jest w stanie, więc od czasu do czasu, kilkumiesięcznymi zrywami, Rosie - czterdziestoletnia dziewczynka, matka dorosłej córki, malutka i chudziutka jak wróbelek (szeroki w biodrach wróbelek o zrośniętych nad nosem brwiach czarownicy), niezmiennie albo przeziębiona, albo przegrzana na słońcu, albo przynajmniej przemęczona (ręka na czole, jak u żniwiarki z kołchozu, zmięta, mokra kulka klineksu przy nosie), zaczyna szukać sobie jakiejś pracy, i znajduje, i coś tam robi miesiąc, drugi, a nawet trzeci - i wszystko po to, żeby móc nadal dwa razy w tygodniu kłaść się na tej samej kanapce i opowiadać komuś, kto jej słucha, jaka jest nieszczęśliwa - w szóstym roku przestali z Markiem się pieprzyć i jest to oczywisty krok dalej: teraz oboje przez tę abstynencję zgrzytają zębami, kłótnie rozpalają się z głodnym trzaskiem, jak dobrze wysuszony chrust, od każdego słownego dotknięcia i najprawdopodobniej trzeba będzie powiększyć liczbę seansów: problems to problems, i społeczeństwo każe je 73 rozwiązywać, zgodnie z czterema działaniami arytmetycznymi: A jest dane, B jest dane, można je dodawać, mnożyć, dzielić, zamieniać miejscami, a wszystko to w nadziei uzyskania jakiejś trzeciej wielkości, bardzo absorbujące zajęcie! -gdzieś pod koniec zbioru zadań czeka odpowiedź, wydrukowana petitem, cierpliwości, kiedyś nam ją pokażą. Kiedyś każdy z nas przeczyta swoją odpowiedź - chociaż na jakiekolwiek poprawki będzie już wtedy za późno. Ladies and gentlemen, problems to to, co rozwiązuje się zgodnie z pewnymi regułami. Ale my właśnie nie znamy reguł, znamy tylko cztery działania i pchamy się z nimi, nadęte nieuki, w przepastne jaskinie nieznanych i domniemanych wielkości, i grunt usuwa się nam spod nóg, i echo chichocze lawiną, i w tym łoskocie, jeśli się wsłuchać, można wyłowić pogłos czyjegoś - a czyjego, no, proszę zgadnąć - rechotu - i przenika nas paląca zgroza, gdy noga zawisa nad przepaścią, skąd niewidocznymi oparami powoli dymi owa niszcząca, wysysająca do szpiku kości tęsknota, przez Rosjan zwana śmiertelną: no bo to właśnie jest brama do piekła, panie i panowie, serdecznie zapraszamy, zawsze otwarta, czemu się państwo płoszą, przecież państwo tutaj zdążali?... „Zawsze pragnąłem tylko jednego - zrealizować się". Tak mówił - i mówił szczerą prawdę. - Powąchaj, powąchaj, jak to pachnie - chodź tu, och-ch - pochylał się, pożądliwie rozdymając nozdrza, nad kasetą świeżo kupionych farb, ekstatycznie mrużył powieki (co za cudo, te amerykańskie sklepy, czego tu nie ma, o kurczę, patrz, patrz! - po kryjomu pieścił opuszkiem jedwabisty arkusz chińskiego papieru rysunkowego, ile to kosztuje? no, no! - och, jaka gąbeczka, dotknij, jak żywa! - i gotowe blejtramy sprzedają, o cholera jasna, a to co, grunt? za ile? a niech się łobuzy udławią - dosyć, chodźmy stąd - i nagle gwałtownie stawał w miejscu, odrzucając głowę do tyłu, z męką niezaspokojonego pożądania wciągając powietrze: czujesz, jak pachnie?) - podobała jej się ta drapieżna zmysłowość, nieważne, że nie na nią skierowana, nieważne, że jej z tego przypadały co najwyżej resztki: ona tak samo zmysłowo kochała słowa - przede wszystkim dźwięk, ale dźwięk jak gęsty niewód pociągał za sobą fakturę, konsystencję, zapach, a także, rzecz jasna, kolor: kolor miały nie tylko pojedyncze słowa, szczególnie odczuwalny był przy przejściu z jednego języka na inny - bo każdy język miał swój, nieuchwytnie migotliwy, podstawowy ton promieniowania: włoski - elektryczny fiolet, 74 75 ultramarynę, mniej więcej taki efekt świetlny, jak gdyby czerwone wino stało się niebieskie, polski szemrał cierpką, budzącą oskomę szeleszczącym tarciem młodą zielenią, angielski bulgotał, prześwitując czymś podobnym do łagodnie złotawego rosołu z kury, przy czym w Stanach bardziej rozwodnionego, w brytyjskiej wersji intensywniejszego, bardziej zawiesistego i sycącego; własny oczywiście był najpożywniejszy, najbardziej uzdrawiający zmysły: aksamit bratków, nie, raczej wiśniowy (sok w ustach)? rudawy (zapach włosów)?... zawsze tak jest - jak tylko zaczniesz się przyglądać z bliska, rozsypuje się, rozdrabnia, nie ma go jak pozbierać, głodowała bez niego ciężko, wprost fizycznie: jak na pustyni, ach, móc go posłuchać - żywego, prawdziwego, żeby chlupnęło tą śpiewną intonacją, jak dzwonienie strumyka w oddali - Boże, od razu byłaby zdrowsza! - w tym momencie wspomniał, bez uśmiechu, jak kiedyś, gdzieś chyba w piątej klasie, siedząc na lekcji ukraińskiego, ukradkiem wąchał farby, schowane pod ławką, a nauczycielka podbiegła, szmyrgnęła nimi, aż ze stukiem rozleciały się w przejściu - no jasne, tylko nauczycielka ukraińskiego mogła wyciąć taki numer, nie wiedzieć czemu wszystkie one były jednakowe, wszędzie - najgłupsze, najzłośliwsze babiszony, do wściku wierne sługi, wypisz, wymaluj jak ukraińscy sierżanci w radzieckiej armii - nie uważasz, że tu odzywa się pełnym głosem narodowy kompleks niższości? Tak rozmawiali - kiedy jeszcze rozmawiali, bo on się otwierał - dzielił się czymś ze swego wnętrza - zazwyczaj powoli, ze zgrzytem: nie przywykł, jakieś tam drzwiczki w nim da-awno się zacięły, nawet zawiasy zardzewiały - Boże, cóż ten facet miał za małżeństwo, co?... Na użytek obcych, czyli dla wszystkich oprócz może jednego czy dwóch przyjaciół (wspólnych znajomych mieli masę i dość szybko przekonała się, że nikt z tego towarzystwa, nawet nieglupi faceci z kilkunastoletnim stażem przyjaźni, właściwie go prawie nie zna, on ich znał: widziałl - o ileż głębiej, przenikliwi ej, ale równocześnie też jakoś bardziej bezwzględnie, przy oplotkowywaniu znajomych - co jest powszednim zajęciem każdej pary, bo tak się właśnie zasiedla, zaludnia nowo utworzony świat dwojga, a oni dostali do rąk niemal gotowy, już siedmiodniowy - raziło ją przykro, że on tak bezlitośnie wystawia wszystkim cenzurki: X „wszystko robi po łebkach", Y to „wygasły wulkan", Z „ożenił się z tą wielką dziewuchą, bo szukał mamusi" - jak osinowe kołki wbija ludziom w piersi: umacniał, walił na odlew, bez cienia współczucia, czyli 76 77 własnymi uczuciami właściwie ich życia nie dotykał, i kiedy także do niej odwrócił się tą stroną, z całkowitym spokojem palnąwszy na jej jak--mam-teraz-dalej-żyć: „Widzę w tobie zdolność przeżycia w każdej sytuacji" - ona z miejsca tę zdolność zaprezentowała: przyjmując nie boleśnie obojętny ton, ale nagi sens: skoro tak mówi ten chłop, bez dwóch zdań, niegłupi, oblatany -może to i prawda - przeżyję?) - tak więc na użytek obcych impregnował się po wierzchu nieprzemakalną, wprawdzie bardzo niestandardową gadaniną, obficie przyprawioną gorzkawą ironią, efektownym nawijaniem, ale jej by na to nie nabrał, ona też miała własną, oho, i to jak jeszcze wyrobioną, i jak plastycznie (żeby nie powiedzieć seksualnie!) przylegającą językową maskę, i kiedy raz spróbował schować się za tę swoją, wolała raczej - nie, facet, jak grać, to uczciwie! - rozpruć to papier mdche nożem: wtedy właśnie zaczęły się histerie, dzień w dzień, nóż wyszczerbił się, tak że nadawała się tylko do szpitala, ale chłopa też rozkruszyła, że nie daj Boże: jak tak, to będziemy płacić po równo! Zgiń, przepadnij, świństwo jedno... - Wiesz, czym jest ten twój wspaniały hermetyzm? - bo nazywał to hermetyzmem, dobudowywał do całej historii bazę teoretyczną, myśliciel się, kurna, znalazł! konceptualista! 78 - No, czym? Wal śmiało, byle krótko! - Proszę bardzo, mogę i krótko: kamienne jajo! - Ślicznie - stropił się na moment, naprawdę dotknięty - ale takie malowane, prawda?... Przyj w górę, kobieto, jak wierzba. / Chwytaj się powietrza. I Korzeniami sięgaj przez piach jak najgłębiej, do podziemnych wód. I GUŁAG - to pusta butelka I Wepchnięta ci między nogi — a potem przejście na „pani". / Wszyscy jesteśmy łagiernikami. I Ta spuścizna będzie trwać przez sto lat. I Szukamy miłości, a znajdujemy kurczowe spazmy. / GUŁAG - to krzyk: „Och, dolo moja gorzka!", / Gdy nikt nie rozumie, w jakim krzyczysz języku. Tak mruczy do siebie (ale zaraz - skurczu czy kurczu? - ubożeje język, ubożeje, i nie róbcie nam wody z mózgu „literaturą na wychodźstwie"!) - wlokąc swoje nieposłuszne, niekochane ciało ulicami amerykańskiego miasta, w którym nie ma przyjaciół, ani jednej sztuki, a na wydziale trzeba się uśmiechać i na każde How are you doing? odpowiadać Fine - to kolejna reguła arytmetyczna, choć jakie tam do licha „fajn", gdzie jest to „fajn", kto je kiedy widział - na jednym z wydziałowych przyjęć stateczna i zrównoważona grubaska Chris, administracyjny geniusz, mama ośmioletniej dziewczynki i męża wiecznego 79 studenta (tygodniami jedzą kartofle, na szczęście w „Giant Eagle" właśnie jest promocja, dziewięćdziesiąt dziewięć centów za czterofuntową torbę), zaczerwieniona po trzecim (jednorazowym) kubeczku darmowego wina, zapaliła i zwierzyła się - poniosło kobietę - że ma raka piersi, już piąty rok chodzi na naświetlania, a przecież skończyła dopiero czterdziestkę, a Ellen, zawsze szybka i zwinna, elektrycznie nakręcona pobudzonym śmiechem, w szortach, w wydekoltowanej letniej sukience z ześlizgującym się ramiączkiem, w czarnej wąskiej spódnicy z rozcięciem do biodra, w co krok podskakującej puszystej chmurze roziskrzonych ciemnozłotych włosów - więc ona ma prawie pięćdziesiątkę, rozwiedziona i bezdzietna, spazmatycznie trzymająca się uniwersalnej (fits all ages!) postawy sexy lady, z której strumień czasu nieubłaganie ją wymywa, popycha w plecy, jakkolwiek by się zagłuszała pracą, żeby tego nie zauważać - wymachując nieodłącznym papierosem jak ksiądz kadzielnicą, entuzjastycznie wykrzykuje, że uwielbia, no, uwielbia wizyty u ginekologa - zawsze ma orgazm na fotelu, a słuchacze podśmiewają się słabym echem jej entuzjazmu, super, ekstra, czadowa z Ellen kobit-ka, wystrzałowa babka, jak powiedziałby tamten mężczyzna - może tylko ciut za dokładnie o sobie 80 opowiada: jak spóźniała się na wykład, a samochód nie chciał zapalić, i jak musiała wyskakiwać na ulicę i machać, nie-nie, nawet spódnicy nie zadzierała, i jaki miły biznesmen się trafił za kierownicą, i co mu powiedziała, i jak wymienili wizytówki - cały ten żużel, który wieczorami wylewa się przed rodziną, bo to tam my, dziewczyny, opowiadamy, w czule i z miłością obrócone do nas twarze, jak minął nam dzień, a obcym - obcym trzeba umieć tak naopowiadać, żeby się nie znudzili, trzeba umieć zawinąć wszystkie te brednie jak cukierek w błyszczące sreberko humorystycznej nowelki, poszeleścić nim kusząco - o, przełknęli, można uznać, że rozbawiła publiczność - tutaj Ellen troszkę się zacina, tu mimo wszystko trzeba artyzmu, czy, jak powiedziałaby emigracja, kunsztu, ale poza tym - poza tym trzyma się wspaniale, burzliwie i z temperamentem tańcząc na platformie pociągu, który niesie ją po torach do granicznej linii tego dnia, w którym w końcu - oklapnie, przygarbi się, zagaśnie, jakby ostatecznie wykręcono z niej niepotrzebne żarówki, i może też zacznie biegać do psychoanalityka, jak sześćdziesięcioletnia Katie z sąsiedniego działu, którą rok temu porzucił mąż i teraz w żaden sposób nie można jej wypchnąć na emeryturę, a może ukradkiem 81 będzie się upijać w domu, zajmie się medytacją albo weźmie psa - rasowego, rzecz jasna. I jest jeszcze Alex, starszawy serbski poeta, który lata całe wałęsa się po świecie, z uniwersytetu na uniwersytet, mówi o sobie z godnością: „Jestem Jugosłowianinem", jakby w taki sposób, niby boskim słowem, kasował wojnę i wszystko, co przyniosła, jego maniera rozpoczynania rozmowy - „A kiedy byłem w Japonii...", „Gdy występowałem na konferencji w Prado, zaproszony był także kardynał...", „Gdy mieszkałem w Londynie, dali mi na przedmieściach całą willę..." - do śmieszności przypomina przechwałki dawnych radzieckich „wyjezdnych" przed przytłoczonymi zazdrością „domowymi" słuchaczami, którzy wiedzieli, że sami do końca życia „tam" nie zdołają się wyrwać, jednak Alex nie widzi siebie z boku, jak zresztą niczego z boku nie widzi i nie słyszy, całkowicie pochłonięty bez przestanku wygłaszanym entuzjastycznym panegirykiem na cześć siebie samego - swoich książek, przetłumaczonych na angielski, hiszpański, chiński, alfa-centauryjski, swoich wywiadów i publikacji w takich-to-a-takich pismach z takiego-to roku, tego, ile płaci mu za stronę „The World", a ile obiecuje płacić „New Yorker" - ten monolog chyba nie ustaje nawet ani na chwilę i od czasu 82 do czasu Alex osiąga stan, w którym niezbędna jest para uszu - wtedy dzwoni i podjeżdża do niej swoją toyotą (zawsze niezmiennie wspominając, że w domu, w Belgradzie, miał mercedesa), i jadą dokądś na drinka, dwoje słowiańskich poetów w obcym kraju, no pewnie, i niechaj żytem i pszenicą złotą pokryta, niepodzielona pozostanie na wieki od Atlantyku do Pacyfiku ziemia słowiańska, ale ona spać z nim nie zamierza, zresztą zbyt jest pochłonięty własną ustną kroniką, żeby należycie się nią zająć, ale jego wiersze, których przytargał ile wlezie, również w chińskich przekładach, rzeczywiście nie są pozbawione talentu - zazwyczaj co prawda wszystko „migawki", szkice podróżne, śniadanie turysty, ale niemal w każdym to tu, to tam błyska żywy wers, i proszę, już jest cały wiersz: czasem nawet zaiskrzy, i któregoś wieczoru ona pyta Alexa, jak też daje sobie radę z językiem - lata całe tylko od żony słysząc serbski, czy nie odczuwa spłycenia zasobów - i po raz pierwszy widzi na jego twarzy ponure wilcze spojrzenie: no tak, mówi niechętnie, jakby musiał się przyznać do starannie ukrywanej wady fizycznej - dlatego właśnie podjął pracę w emigracyjnej gazecie - aha, to prawie tak, jakby ona wzięła się do poprawiania języka nowojorskiej „Swobody": Dnia 31-go sierpnia 83 1994 roku na wezwanie Najwyższego Stwórcy nieba i ziemi odeszła do Wszechświata (do Wszechświata! na wezwanie! kosmonautka jakaś, czy może raczej astronautka...), pozostawiwszy niewymowny smutek i żal (to znaczy, bez smutku i żalu?) nasza najdroższa, niezapomniana, ukochana żona, ciocia, kuzynka i bratowa (uf, dajcie złapać oddech!). Nie będąc w stanie podziękować wszystkim osobiście za tak wiele wyrazów współczucia: telefonicznych, pisemnych i osobistych (a składnia! składnia, przepraszam, syntaksa!), tą drogą (ścieżką! szlakiem! autostradą!) wyrażam wszystkim przyjaciołom i znajomym oraz rodzinie moją najszczerszą wdzięczność (a teraz spróbuj no napisać to wszystko tak, żeby miało ręce i nogi!) - i wtedy zrozumiała, że zachwycanie się sobą, szczenięca radość z każdego przejawu własnej obecności w świecie, to też jeden ze sposobów stwarzania w nim domu, zwłaszcza gdy twój język i twój kraj nie odpowiadają ci wzajemnością, i że do tego też pewnie dochodzi się nie od razu -i już się nie dziwi, że Alex po tym wieczorze przestaje do niej dzwonić, prawdopodobnie na zawsze. Boże Ty mój, jak to wszystko trzeba umieć - być chorym, być samotnym, być bezdomnym: każda z tych rzeczy jest sztuką i każda wymaga talentu i pracy. Fine, będziem się uczyć. 84 W nosie miał jej wiersze - jak zresztą wszystko i zawsze miał w nosie, prowadził go własny, na nic niezważający instynkt talentu i ona, ze swą mroczną, trującą wiedzą - rodową i rodzinną, którą wlokła w sobie od maleńkości jak przełknięty kamień i która tak naprawdę popędzała ją ciągle naprzód, naprzód, naprzód! - w szaleńczym strachu, że ona też zostanie w szeregu, nie spełni się, skapcanieje, jak wszyscy w poprzednim pokoleniu, i w jeszcze poprzednim, i w pokoleniu jeszcze wcześniejszym (oni to w ogóle mieli życie, lepiej nawet nie mówić!), przez całą młodość wyrywała się z lochu, śmierdzącego zaduchem na wpół przegniłych talentów, parciejącymi w bezruchu żywotami pleśni i stęchlizny, kwaśnym odorem daremnych wysiłków: ukraińską historią - z ową wrodzoną wiedzą o tym, przez jakie zapory przedzierał się, wynosząc go, prąc naprzód jak czołg, instynkt talentu - do góry (zawsze do góry: ostatnie prace były najmocniejsze, jarzyły się nietutejszym już światłem, jak rozgwieżdżone nocne niebo nad pustynią - a za jej pamięci uroczyście namaszczeni na geniuszy „rokujący nadzieje" szereg za szeregiem walili się pokotem do tego samego dołu, gdy tylko wyczerpywała się młodość!) - ona, którą ogarniały mdłości na sam widok rozkudłanych rodzimych ochlapusów, 85 obłażących z resztek geniuszu (jeśli kogoś to interesuje, oto adresy: „Enej" w Kijowie, „Czerwona Kalina" we Lwowie, wstęp wolny, karmienie, co więcej, pojenie zwierząt nie tylko niezabronione, ale nawet zalecane) - od razu okazała wobec niego - po raz pierwszy w życiu! - gotowość do ustępstw: bo pierwszy raz miała do czynienia z mężczyzną-zwycięzcą. Ukrainiec - i zwycięzca: cudo-dziwo, ta joj, nawet w bajce się nie zdarza - ileż warte musiały być dla niego same tylko lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte w prowincjonalnym miasteczku, czyli w podziemiu, z tego miasteczka, unosząc ją, siedmioletnią, pod pachy, kiedyś dawno temu uciekali przed kagiebowską obławą do Kijowa jej rodzice; ojca, który odsiedział swoje sześć lat jeszcze „za Stalina", przez calutkie życie popędzał, jak wiewiórkę w kole, kompleks „recydywy" - drugiego aresztu nikt nie wytrzymywał, nawet jeśli przeżywali, to łamali się wszyscy, każdy na swój sposób - i czyż to nie ci sami bystrzy, jednakowo ostrzyżeni, jeden w drugiego czarniawi smutni panowie w szeleszczących płaszczach, których ona - słabo wyostrzoną, rozmytą dziecięcą pamięcią - sfotografowała sobie od tyłu, jak grzebali w wywalonych na podłogę stertach książek wśród naraz obnażonych ścian jej pierwszego w życiu, nie, jedynego w życiu domu 86 - potem, gdy dosłużyli się gwiazdek, śmiertelnym chwytem wczepili się w zbuntowanego artystę? -ech, braciaszku, takie to i pobratymstwo nasze pieprzone - zupełnie jak ferajna z jednego mamra, naprawdę, ileż lat, kurza dupa, będzie trwała ta spuścizna, i jak to z siebie wykrwawić, wykrztusić - jak? - kijowscy przyjaciele, gdy się rozkleili przy kieliszku, wspominali, jak poznali go w osiemdziesiątym drugim: przyjechali w delegację, wpadli na kawę do miejscowej knajpy, podszedł zaszczuty prowincjusz: - Chłopaki, wy czasem nie artyści? Mam tu obok pracownię, chodźcie, pokażę wara swoje obrazki, i kawę też mam. - No, chyba że masz kawę, dawaj, facet, nalewaj - a skąd ci się wzięło, żeśmy artyści (byli tam pisarze, aktorzy, w ogóle, niewąska zbieranina)? - A bo macie brody. - O kurde, czy w tej dziurze wtedy kwalifikowano ludzi na podstawie wyglądu -z brodą czy bez brody?! Podobnie przez kraty w oknie więźniarki przeciskało się rękę z liścikiem, rzucało na wiatr: może dobry człowiek zobaczy, podniesie, wyśle na zapisany adres -wyglądanie w ślad za łopoczącym papierkiem, głodna nadzieja w oczach: nie artyści czasem, co?... A do pracowni - chyłkiem, boczkiem, okrężną drogą: - Lepiej, żeby was ze mną nie widzieli... - Ojczyzna i dom, no właśnie: Ukraina, 87 osiemdziesiąty drugi rok. I ani brytyjskich korespondentów, ani listów poparcia od czołowych działaczy literatury i sztuki - kto to wtedy Nobla dostał, Marąuez chyba? (Dobry pisarz, cholera, a że ponoć, jak przebąkiwano, wielki przyjaciel Związku Radzieckiego, to - who cares?) Tę opowieść, która natychmiast sprawiła, że stał się kimś bliskim, do bólu odczuwalnym z głębi tych nieprzejrzanych lat (nad którymi przecież odniósł zwycięstwo, wziął górę: malując wszystko, co namalował! - podczas gdy inni upijali się, wieszali czy, jak jej ojciec, godzinami palili, stojąc w oknie, tępo wpatrzeni w mur domu naprzeciwko, hodując raka trwaniem w ślepym zaułku!) - usłyszała, jeszcze zanim, trzeciego dnia festiwalu, pod byle pretekstem wdarł się do niej, do hotelowego pokoju, wyrywając ją ze snu - wszystko, wszystko od początku oparte było na wyrywaniu, na gwałtownym wytrącaniu ze zwykłego rytmu, na osłabieniu zmysłów, na odruchach rozmazanych jak dźwięk na siadających bateriach! - i stał w ciasnym jak winda przedpokoiku, z założonymi na piersiach rękami, podpierając drzwi, po kociemu wymownie świecąc do niej oczyma i nagle owładnęło nią - zacisnęła zęby, żeby nie dzwoniły -dziwne, nie erotyczne nawet, nie! -jakieśinne, do mdłości lękliwe pobudzenie - jak przed operacją albo egzaminem: coś kłębiło się z hukiem, ogarniając ją, coś nieuchronnego, ciemnego i groźnego, coś samorzutnego i dlatego prawdziwego, jeszcze mogła się uchylić, schować głowę i niech przeleci obok, ale nie było w niej strachu, była -już uruchomiona, pobudzona, naprężona gotowość, by natychmiast rzucić się na spotkanie życia, kiedy tylko ono samo ruszy z dobrze wysiedzianego miejsca: przecież prawdziwość to rzecz rzadka, to coś, co cię przerasta, do czego musisz dorosnąć, wyłażąc ze skóry, odrzucając ją za siebie, siedmiokroć, dzięwięćkroć, byle się nie zatrzymać! - dobra, przyjmuję, twarzą w twarz! - Do wieczora? - Do wieczora. - Pojedziemy na kawę? -wszystko ruszyło z miejsc, wicher przeganiał liście po jesiennych drogach, i miasteczko, w którym się urodziła i które cały czas gdzieś w oddali, niby na dnie jeziora, skrywało w sobie jej wczesne, jeszcze nieostre jak sen dzieciństwo, oddawało je teraz z powrotem - w przejmująco łagodnym, wilgotnym oświetleniu, to właśnie zaczęło się od pierwszego dnia - narastające, podziemne dudnienie rozbudzonej pamięci, rozpoznawanie znajomych ulic: och, to one są takie\ - witryna apteki na rogu, w tym samym miejscu, co dwadzieścia pięć lat temu - stanęła jak wryta, zachłysnęła się wzbierającymi łzami: tu zawsze 89 stała miejska choinka, a ona fotografowała się z Dziadkiem Mrozem, pięciolatka w niezgrabnym paletku, zapach mandarynek i liliowego przedwieczornego śniegu, jego błysk pod latarniami - a po tamtej stronie, trochę dalej, było chyba kino (poranek - z tatusiem za rękę - jakiś film dokumentalny, o małpkach?). Nadal tam jest - odpowiadano jej z wymuszonymi przymilnymi uśmiechami, z którymi wypada się rozczulać na widok cudzego dzieciństwa, i tylko on, gdy pociągnęła go za rękę, za sobą - tam: - Pojedźmy do parku. - Dokąd tylko pani sobie życzy, jestem do usług - (stary park nad rzeką, znowu kamienne schody, jak opłukane, wydobyte z wieloletniej mgły, łuszcząca się balustrada, och, więc stąd to wszystko w moich snach - i, o Boże kochany, ten płynny kolor, łagodne podwodne światło, chłodne, błękitnozielone, w którym zastygły w głębi alejki drzewa i ławki - przecież to nim właśnie świecą się moje najlepsze, najbardziej moje wiersze - więc one też są stąd,}) - Tu gdzieś był wtedy brzozowy mostek. - Nadal jest, chodźmy, zaprowadzę panią. - On jeden nie udawał przyzwoitego rozczulenia, w ogóle niczego nie udawał, tylko w milczeniu, ze skupieniem i zacięciem, myśląc swoje i obserwując, przebijał się przez jej stan, jak potem, nocami, przez szyjkę macicy, żeby 90 nareszcie odetchnąć: aha, jest! - stali nad nieruchomym stawem, pokrytym ciemną patyną rzęsy. - Patrz - kiwnął głową - jakie zen - i nagle boleśnie ścisnął jej ramiona: - Słuchaj! Kocham ciebie i twój mostek. A ty nie potrafisz? - Czego? - Nie potrafisz powiedzieć: kocham ciebie i twoje zen? Nie potrafisz - bo dla ciebie jestem człowiekiem z pejzażu: z tego pejzażu. - Wtedy właśnie trzeba było spytać: a ja dla ciebie? Bo ona naprawdę wpuściła go w swój pejzaż - w każdy ze swoich pejzaży, konsekwentnie, krok po kroku, na pensylwańskim kończąc, i on, podążając w ślad za nią („Moja ostatnia miłość" - chwalił się przyjaciołom: tak jej mówili - a z niej wyskakiwały wiersze, jak bąbelki powietrza z płuc topielca: Jesień. Wczesny zmierzch. I Błoto - z kroki jak z gumy... I Ta miłość nie jest ostatnia. I Nadaremnie tak myślisz) - przeszedł przez jej terytorium jak tatarska orda - ze świstem i wyciem wypalając niemal z całego obszaru pamięci, ze wszystkich jej głównych centrów tę ożywczą, tajemniczo-drżącą, miłosną wilgoć, którą dusza rok za rokiem gromadzi w sobie na zapas: wody gruntowe, nieustanne i niesłyszalne wsiorbywa-nie-cmokanie, chwytliwe zapuszczanie czepli-wych korzonków w ciemną głębinę przedświado-mości, w korytarz, otwierający się znienacka na rozwartą przestrzeń wspomnienia: tam w bezruchu zamiera dziewczynka pośród jesiennej alei, bo po raz pierwszy dosłyszała, jak dudni za mgłą daleki widnokrąg, jak świat wzywa ją, obiecując drogę, od tej właśnie dziewczynki wszystko się zaczyna, i cokolwiek się z tobą później w życiu działo - ma sens, trzyma się kupy dopóty, dopóki wierzysz tej dziewczynce, dopóki odnajdujesz w sobie usłyszany wtedy przez nią zew - bo wszystkie tak zwane młodzieńcze ideały to głupstwo, ladies and gentlemen, panie i panowie, forget it, przynosi się je z zewnątrz, dlatego też mało kto może dochować im wierności, zresztą niech je diabli, niewielka strata, wytrzyjcie noski, wszyscy przeżuci-wymiętoszeni przez życie brodaci lewacy lat sześćdziesiątych, byli hipisi, którzy w końcu nie dorobili się własnego domku na przedmieściach z kwiatami w ogródku i garażem z dwoma autami, a także wszyscy ci, którzy się dorobili i zgolili brody, i niepostrzeżenie dla samych siebie pokryli się, jak garnki polewą, lśniącym sytością szkliwem ostatecznie zatrzymanego - w spokoju i dostatku - życia, i wszyscy, niegdyś wrzucani do milicyjnych suk, do wstrząsu mózgu bici na mentowni i w bramach ukraińscy buntownicy, a obecnie laureaci nagród państwowych z pulchnymi od tłuszczyku specbufetów rączkami i solidnie, po gospodarsku utuczonymi (och, jakże wymownymi!) plecami, wciśniętymi w gorsety marynarek Bloomingdale'a - niechaj nie śni wam się wasza piękna młodość, nawet gdyby rozmaici nieudacznicy kłuli was nią w oczy, to wszystko głupstwo, mówię szczerze - złuda, omamy: tylko w dzieciństwie tkwi prawda, nim jedynie warto mierzyć swoje życie, i jeśli potrafiliście nie zadeptać w sobie tej dziewczynki (tego chłopczyka - co to stał z patykiem na pastwisku, porażony zatrważającą, bo nie do udźwignięcia, ponad ludzkie siły majestatyczną ognistobarwną symfonią zachodu) - to znaczy, że wasze życie się nie zwichnęło, pokluczyło, choćby nie wiem z jakim trudem i bólem, swoim własnym korytem, a więc spełniło się, czego wam gratuluję - i miłość, ladies and gentlemen, prawdziwa miłość, zawsze widzi ukrytego w tym drugim (tej drugiej) chłopczyka (i dziewczynkę: weź mnie - zawsze znaczy: weź mnie razem z moim dzieciństwem. - To tutaj - pokazywała, z zamierającym głosem i wyschniętym gardłem, nachylając się na przednim siedzeniu jak skulony nad końską grzywą jeździec - ten skręt na podwórze, to ten dom - była głucha noc, trzecia godzina czy coś koło tego, na pustej ulicy świeciła tylko latarnia na rogu - wjechał pod bramę, zawrócił, zgasił silnik. 93 - To tamte okna, widzisz, tam gdzie balkon, na drugim piętrze? Tam mieszkaliśmy - i w tym momencie runął na nią, z długo hamowanym jękiem wpił się w usta, jego ręce zaczęły myszkować pod swetrem, trochę zbyt gwałtownie, brutalnie, ale tak jakoś wyszło; -Jedźmy do ciebie... Do pracowni... - teraz też gdzieś ciągle jest to podwórze, i ten balkon, i brama, i ocalały sprzed trzydziestu lat stary kasztan na górce - i tylko dziewczynki, która wyszła kiedyś z tego podwórka w nabrzmiałą tajemnym dudnieniem wilgotną mgłę, już nie ma). Nieprawda, wciąż żyjesz, uspokaja sama siebie, cały czas na wszystkie strony obmacując pamięć, jak wprawny chirurg wyciągnięte z rumowiska ciało: czuje pan, jak tu naciskam? a tu? - przebłyskami, mgnieniami szczątkowych odruchów coś czasem o sobie przypomina - na przykład wczoraj, gdy wyszła na ulicę, ostro - błyskawicznym podłużnym nacięciem w głąb lat - rozpoznała zapach jesiennych liści, nieważne, jak nazywają się te drzewa - platany, kanadyjskie klony - zapach był ten sam, co w domu, wilgotna, przejmująco gorzkawa woń jeszcze żywej (ostatnie dni - żywej) zieleni: słońce w wysokich, przerzedzonych koronach, początek roku szkolnego, droga do szkoły przez na wskroś wyzłocony światłem park, 94 i grupka nastolatków, bielejąc jak żagle wydętymi koszulkami, z niedorzecznie gardłowo artykułowanym - angielskim! - śmiechem przemknęła z przeciwka, mignęły, jak za szybą, zmrużone od słońca młode rzęsy, pszeniczna woskowa dojrzałość odsłoniętych szyj i kołyszących się w rytm kroków rąk, mignęła myśl: jeszcze was, króliczki, nie bito - a może, kto wie, może i kogoś to ominie? - i zatrzymała się po tej stronie szyby, wstrzymując szloch, który podszedł jej do gardła: Boże, czyżby wszystko się skończyło - sprawdziło się wszystko, obiecane w początkach życia przez to rozlane w przestrzeni, narastające wezwanie, tchnęło - jak powiew na włosach, maźnięcie po ustach, które nie dotarło w końcu do dna, nie wydobyło z niej tego, co najważniejsze?... (jak on groźnie warczał: „Rozerwę cię na strzępy!" - chwytając pod kolana, naciągając ją na siebie - a w efekcie nie szczytowała ani razu: no, chyba że ten patroszący na żywca rozdzierający ból też jest jednym z wariantów orgazmu?). U końca jesiennej drogi więdnie ciało, I I liście szeleszczą jak myszy. I Widnokrąg się obnaża -i Bóg IW białym płaszczu stoi pośród drzew... No i co teraz, Boże? Co teraz?... „Boże, i co dalej?" - taki podpis widniał pod rysunkiem, który podpatrzyła w jego podręcznym szkicowniku, nieostrożnie zostawionym na wierzchu: na graniastym szczycie góry, na samym czubku, balansował na jednej nodze łysy ludzik z niebezpiecznie wyostrzonymi, jak u autora, rysami twarzy (wszystkie malowane przez niego twarze były umowne i wszystkie nieuchwytnie--zmiennie podobne do siebie, jakby się rozbiegały, niby kręgi na wodzie, od zatopionego oryginału - nigdy w końcu nienamalowanego autoportretu) - ludzik oburącz trzymał drabinę skierowaną do nieba i pytał Boga, co dalej, ale niebo nad nim było puste. „Zawsze pragnąłem tylko jednego - zrealizować się". Ależ zbieg okoliczności, stary - ja też, tylko co to znaczy - zrealizować się? Kiedyś - jeszcze kochany, jeszcze ubarwiony przez jej miłosne zapatrzenie jak świeżo odrestaurowany obraz: ostre, szmaragdowe iskry w oczach, ten przejmujący (o, do bólu!) profil jak ze starożytnej monety, srebrzyście, nie, raczej aluminiowo połyskujące włosy na jeża („Mój jeżozwierzu!" - śmiała się, głaszcząc, łapczywie wtulając tę rasowo sklepioną głowę między swoje piersi), sam metal, kamień, obsydian! - siedząc u niej w kuchni, zwiesiwszy ręce między kolanami i uparcie wpatrując się we wzór płytek na podło- 96 dze (i ten workowaty sweter, w którym całkowicie nikła jego silna, zbita w sobie sylwetka, ten sweter też polubiła), opowiedział jej o swoim ojcu - stary żył gdzieś samotnie na podolskiej wsi, słuchaj, odwiedźmy go, we dwoje, pojedziesz ze mną? (i od razu wyobraziła sobie, jak mówi dumnie, trzaskając drzwiczkami samochodu: „Tato, przywiozłem moją kobietę" - ta potoczna „kobieta" w ustach ukraińskich mężczyzn zawsze drażniła jej ucho, ale tutaj - tu by się nie oburzała nie prychała, z uśmiechem zstąpiłaby, jak z okładki kolorowego pisma, w swoim elegancko luźnym, karmazynowym płaszczu od Liz Clarbon i w czarnych kozaczkach, harmonijka w kostce, niebotyczne obcasy, na rozkisły po deszczach czarnoziem - czy co tam u nich jest - glina? piach? - stawiając kołnierz, szczupłe palce pianistki, z polakierowanymi pod kolor płaszcza paznokciami, rozedrgane, srebrne arabskie kolczyki: jego dumnie prezentowana zdobycz, ostateczne zwycięstwo, o którym życie, które się spełniło, składa raport swemu źródłu) - młodość starego minęła w obozach, niemieckich i radzieckich, „pomyje się jadło z koryta" - zabrzmiało, jakby wrzód wyciskał: drapieżny ruch i chorobliwa przyjemność patrzenia na wychodzący ropień -i dokończył cicho, nadal nie podnosząc wzroku: 97 - „Niewolnicy nie powinni mieć dzieci" - „Co też ty mówisz, jak śmiesz, to grzech!" - „Bo to dziedziczne". - „Diabła tam dziedziczne - chcesz powiedzieć, że nie masz w sobie wolności?" - „Pragnienie, żeby się wyrwać, nie jest jeszcze wolnością". Wyrwać się! - poraziło ją to słowo, z taką lekkością wyjęte z jej własnego słownika, jakby od zawsze wiedział, na której stronie go otworzyć - tym słowem wydobył na powierzchnię i potwierdził, umocnił nieomylność jej rodowego instynktu, który włączył się tamtej pierwszej nocy, rozpoznając: miły mój, kochany, maleńki, chodź do mnie, we mnie, otulę cię, ukryję w sobie, na nowo narodzę, tak, razem, od dziś aż do końca, no jasne, będziemy małżeństwem, a zresztą już nim jesteśmy, urodzi nam się syn („Powinnaś mieć dziecko - bez tchu odrywał się od jej warg, nie mógł dłużej znieść pocałunków na stojąco: - Tyle w tobie mleka!". Z tego swojego koszmarnego raczej - chociaż na szczęście oszczędzał jej szczegółów, ograniczając się do gestu pełnego bólu: dłońmi po twarzy, jak obmycie bez wody: „Ot -poniewierka..." - małżeństwa miał syna, dorosłego już, studenta, i mówiło się, że strasznie fajny chłopak, on w ogóle powinien mieć synów, takie rzeczy wiedziała od razu, błyskawicznym widzeniem na wskroś, już jako młoda dziewczyna 98 - o każdym mężczyźnie, jeszcze zanim poszli do łóżka: co też będzie miał, chłopczyka czy dziewczynkę, czyja płeć jest silniejsza) - blondasek, chłopczyk z puszystymi jak u kurczątka włoskami, który już kilka razy pojawiał się w jej snach - obracał się w próżni, a potem, porwany jej gwałtownym wybuchem, płynął do niego: będzie świetny chłopak, jak złoto (i całe stubarwne kłębowisko przeczytanych przez nich książek, jego obrazów, jej fortepianu, Boże, ileż tego wszystkiego, co człowiek przeżył i przemyślał! - uniosło się w kolorowej wichurze, złączyło w jedno i nagle w jej wyobraźni utworzyło -gniazdo, stało się strukturą - zamkniętą i krągłą, z żywym ciężarkiem w środku: całkiem nieźle byłoby urodzić się w takim świecie i my - my będziemy umieli go obronić, prawda? Ileż nas w ogóle jest, kurza twarz, tej nieszczęsnej, na siłę, w poprzek historii zatrzymanej inteligencji ukraińskiej -garstka, i to też rozproszona: gatunek na wymarciu, zdziesiątkowane rody, powinniśmy mnożyć się szaleńczo i bezustannie kochać się, gdzie tylko można, z orgiastycznym nienasyceniem łączyć w jedno, jękliwe i wzdychające ze szczęścia kłębowisko rąk i nóg, zaściełać sobą, zasiedlać od nowa tę radioaktywną ziemię! - syn, on będzie wreszcie wolny od tej spuścizny, za którą my przez całą 99 młodość musieliśmy płacić - tak drogo, że już chyba co do grosza) - gniewny, gorący instynkt rasy, dopiero co uświadomiony w całej rozciągłości, wypełnił ją bez reszty i pędził naprzód, roztrącając wszystko po drodze - nic to rozpadający się samochód, nic to odległości - między miastami, nawet między kontynentami! - nic to pożar z glinami, wezwaniami i protokołami (a jaki to dziwny był pożar, śledztwo niczego nie wykazało, zimą, na działce, dokąd przyjechali całą gromadą, nad ranem rozpalił w kominku, koniecznie zachciało mu się szaszłyków, o świcie kopnął się samochodem, wtedy jeszcze całym, na bazar, kupił mięso - zapamiętała, jak niósł przed sobą ciężką, pękatą pakę zawiniętą w poplamiony krwią plastik: z niedospania było jej jakoś niedobrze, mdło - suszący, gorzkawy posmak w ustach, uczucie lepkości i brudu pod paznokciami, zdawało jej się wtedy, że to ze zmęczenia, nadmiaru dymków i opróżnionych butelek, a potem, już w normalnych warunkach, co tam normalnych, można by rzec, w bajeranckich, ze wszystkimi amerykańskimi cudami, okazało się - nie, nie dlatego - uczucie niepojęte tym bardziej, że on był wprost klinicznym czyściochem, każdego ranka z godzinę pluskał się pod prysznicem, i to nie licząc golenia, aż brała ją złośliwa cieka- wość: co zdrowy facet może tam robić tyle czasu, onanizuje się, czy jak? jego własnego zapachu nigdy w końcu nie poczuła: tytoń - tak, dezodorant - tak, ale jak, u licha ciężkiego, pachnie typ, z którym przecie dwa miesiące, pardon za wysoki styl, dzieli stół i łoże? - nawet jego sperma wydawała się nie mieć zapachu, może dlatego, że ledwie skończył, zrywał się i jak oparzony leciał do łazienki, słuchaj, a ja co, mam za tobą biec, czy jak? Wszystko to była ruja i porubstwo I Wymycie z podziemnych kruszców / Dawnych, wystałych trucizn I Po czym pozostawał - trup. I Obmyty i bez zapachu, IZ rękoma rozpostartymi I Niby kikuty skrzydeł I Leżał w milczeniu i palił I A ja milczałam nie w porę 11 wstępowało we mnie - piekło - ona teraz tak pisze, chociaż po kiego czorta teraz takie rzeczy pisać, odruch chorego organizmu, nic więcej, a wtedy - wtedy przez bezsenne otępienie błyszczał lekko do niebieskości wykrochmalony śnieg, na szybach lśniły lodowe kwiaty, trwała cisza, ogromna, jakby ogarniająca cały świat, tylko na dworze czasem szeleściło pod nogami zmrożone o poranku listowie, smugi bladego słońca leżały na parkiecie, gdy weszła do pokoju, w którym on przysiadł na piętach przed kominkiem i rozpalał ogień, podsuwał przygotowane drwa, powiedział, nie odwracając głowy: 100 101 „Słyszysz? - ze strychu dolatywał drażniący, pluskoczący dźwięk - kran nawalił, trzeba będzie wezwać majstra". Stojąc za nim, przeciągnęła mu dłonią po głowie, pod włos, jakby chciała wykrzesać iskry, co zrobić z tym wewnętrznym niepokojem, „co ja mam z tobą zrobić?" i tu -ledwie zdążyła się odsunąć - wpadł Łesyk w narzuconej kurtce, kadr: gwałtowne zbliżenie -obiektyw wyciął hołubca: histeryczny śmiech, przerażenie w oczach, usta rozdarte krzykiem: „Ludzie! Uciekajcie, pali się!" - kto się pali - co się pali, już byli na dworze, stali tępo, z pozadzieranymi głowami: cała mansarda dygotała, spowita gęstym, żółto podświetlonym dymem, który buchał w niebo i już huczał, już narastał w nim rechot, coś wstawało, prostując się na całą wysokość, z trzaskiem rozdzierając głową dach, u-hu-hu-huu, wreszcie! - i znowu, nagle, zdumiała się, że nie czuje strachu, że jest jak odcięta od świata, jakby to wszystko działo się z kimś innym - kobiecina z sąsiedztwa kaczym krokiem biegła ścieżką, nie wiedzieć po co owijając się w biegu czarną chustą, ktoś skoczył do telefonu, na skraju pola widzenia migały twarze i postaci, podniósł się rwetes, a ona widziała tylko jego dziwny, jakiś nieziemski spokój, wzniesiony do nisko nawisłego, srebrzy- stego nieba profil, ręce w kieszeniach, wspomniała fragment z jego listu, który otrzymała nieco wcześniej: „Przywykam do mojego nowego stanu, ale potrzebuję leczenia. Zgadzam się na szpital, więzienie, lobotomię" - coś tu było nie tak i kiedy już po kilku godzinach ogień ugaszono, syreny odwyły swoje, „koguty" naodbijały się na śniegu błękitnymi blaskami, a śledczy jeszcze nie przyjechał, i towarzystwo, wciąż całe w skurczach nerwowego śmiechu, kaszlu, smarkania - pierwszy szok minął i trzeba się było odprężyć -osuszało przewidzianą do szaszłyków butelkę koniaku w suchej i tak przytulnej po tym wszystkim przybudówce - już prawie jak rodzina, nie jest źle, kurna, polej jeszcze, komu cytryny, uf, ale jaja, no, chyba mnie rozbiera, dajcie zapalić - a on nagle wsadził rękę do torby i wyciągnął garść sztucznych ogni: kupił je rano na bazarze, jak pojechał po mięso, miał ochotę, przyznał się potulnie, urządzić mały pokaz fajerwerków -wybuch nerwowego rechotu wstrząsnął przybudówką, aż szyby zadrżały: no i nie ma co, urządziłeś! - i jak ci się udało? przynajmniej nie pokazuj ich śledczemu, słyszysz - zmarszczki zbiegły mu się w uśmiechu, odwrócił się do niej, unosząc na moment - jak błysk kindżału -opuchnięte powieki: „Może chociaż dzięki temu 102 mnie zapamiętasz" - bo tego właśnie ranka, przed pożarem, powiedziała mu, że jedzie do Stanów. A śledztwo niczego nie wykazało, kompletnie niczego - po prostu skądś uciekł duch ognia, przez co? przez kogo? wypuszczony, uciekł i przez dziewięć miesięcy ścigał ją, już po Ameryce, w kuchni, zwłaszcza w nocy, gdy wychodziła zapalić, co raz to pojawiał się wyraźny zapach siarki - może gaz się ulatniał? - patelnie, wydając wężowe syki, pluły jej na nogi wrzącym tłuszczem, oparzenia goiły się kiepsko, a już przy nim, gdy jednak przyleciał, pootwierały się jak styg-maty, przebacz, Boże - sam zalepiał jej pęcherze na łydkach wewnętrzną błonką ze skorupki jajka: „Posiedź tak, niech podeschnie" - i siedziała tak przed telewizorem, posłusznie opierając na coffee table swoje nierówno przyrumienione, surowe kiełbachy, całkiem już wyzute z wszelkiego erotycznego powabu - i wreszcie, ostatniego wieczoru przed wyprowadzką - dzięki Bogu -z tego mieszkania, które przez cały ten czas przeistoczyło się w zalutowane pudło zgęstniałego, prawie widzialnego, brudnoburego czadu - wyprowadzką niedokładnie wiedzieli dokąd, chwilowo do motelu, byle tylko nastąpiła jakaś odmiana, wtedy, na pożegnanie, ogień powrócił w swojej pierwotnej postaci: była sama, szyko- wała w kuchni kolację, ze spowszedniałym już uczuciem silnego do mdłości ucisku czekając na jego powrót z pracowni, coś tam obierała, tyłem do kuchenki i nagle się obejrzała, jakby na czyjeś szturchnięcie: ogień pod garnkiem buchał niemal do sufitu, a w płomieniach już wyrastał tamten złośliwy rechot, z którym tym razem była sam na sam: fire alarm nie wiedzieć czemu milczał jak zaklęty, ale o tym przypomniała sobie później, a w pierwszym odruchu, machinalnie, nie rozwierając zaciśniętych pięści - w lewej dłoni znalazła potem łupinę od cebuli - rzuciła się tłumić ogień na oślep chwyconą ścierką - a ten, nienasycony, ucieszył się, jakby tylko na to czekał, ścierka spalała się jej w dłoniach, jakby tajała, zwijając się szybko wzdłuż poczerniałych, żarzących się brzegów, dopóki nie wpadła na to, żeby chlusnąć wodą - jedna kwarta, druga, trzecia - zasyczalo, rozszedł się gryzący smród, stała pośrodku kuchni z opaloną szmatą w opuszczonych rękach: nie, Boże, nie wytrzymam, już dłużej nie wytrzymam! - i tak spełnił się jej sen, dawny, zeszłoroczny, wyśniony na długo przed ich pierwszym spotkaniem: drzewko na rozstajach, drżące i szeleszczące, ktoś niewidzialny rozpala pod nim ognisko - trzask zapałki - i w jednej chwili drzewko ogarnia pożar, który momentalnie gaśnie, jakby 104 105 wybuchł po to tylko, żeby pochłonąć liście z korony, a tam, gdzie przed chwilą drzewko mieniło się jasną zielenią na tle nieba, sterczy odpychający, czarny szkielet. Czego też serdecznie wam, diewuszka, gratuluję. Zieleni się drzewo w nagim szeregu - / Dokąd się, głuptasie, spieszysz? I Jeszcze ziemi, rozkislej, martwo rudej, I Nie okryła lodowa ruń. I Jeszcze wiosenny wiatr czai się jak mysz I W gałęziach sterczących jak miotły, I A ty już wzdychasz, a ty już drżysz I Lepkimi pączkami na słońcu! I Na pałce się wspinasz, biedne dziecię, I Ze wszystkich sił i soków, I Aż zda się, że słychać, jak cicho, słodko chrzęszczą I Stawy, zdrętwiałe przez zimę... - najpierw był ten wiersz, też nieskończony - a zabrakło jej pary, żeby go skończyć, domyśleć - pary zabrakło? - potem ten sen, potem - wszystko, co było potem. Zasuwaj teraz, rozgrzebuj od góry warstwę za warstwą, ty archeolożko nieszczęsna, tylko nie waż się samej siebie żałować, bo nic tak nie odbiera sił, jak użalanie się nad sobą). I któż to wie, czy wiersze tylko widzą, czy może, nie daj Bóg, stwarzają naszą przyszłość, przyzywając z wiru ukrytych w niej możliwości tę, której dają nazwę} I jeśli to prawda, jeśli my, ślepi szaleńcy, sami programujemy własne życie, ciesząc się jak głupi - że tak 106 się odlotowo napisało! - czynimy je takim, jakim jest, to jakiż to straszny dar, Boże - niby bomba w rękach pięciolatka - i jak wymodlić jego odebranie? Kto (co) nami pisze? Mój Boże, boję się. Nigdy dotąd nie bałam się tak naprawdę - nie okoliczności zewnętrznych (to bez sensu, bo z nich zawsze jakoś się można wygrzebać), ale siebie samej. Boję się zaufać własnemu talentowi. Nie wierzę już, że spoczywa w Twoich rękach. No zmiłuj się nade mną. Proszę. Wieczorami ucieka do biblioteki - przede wszystkim po to, żeby nie siedzieć w domu, gdzie rozpacz czatuje na nią w zapadającym zmierzchu, by z głową przykryć ją czarną płachtą - ale biblioteka też nie staje się azylem: żaden z tych cudzych żywotów, z większym lub mniejszym talentem spisanych i oprawionych w okładki z pościeranymi sygnaturami, ciągnących się i ciągnących, rząd za rzędem, od podłogi do sufitu, na piętrowych stelażach, podczas gdy ona przemierza wzdłuż nich kolejne kilometry w poszukiwaniu narzuconej samej sobie książki - jak na cmentarzysku świata (szare niebo, bezkresne, po horyzont, pole identycznych 107 szarych nagrobków, i chociaż wiadomo, że pod każdym czai się nieboszczyk, gotowy na pierwsze wezwanie przybrać żywą, cielesną postać i wyskoczyć na powierzchnię, to już ta astronomiczna liczba niweczy jakikolwiek sens wyboru kogoś konkretnego: cóż, ilu z nich człowiek zdoła za swego życia wskrzesić i ilu w taki sposób wskrzeszonych-przeczytanych coś dla niego będzie znaczyć? wszystko, co można zrobić -i to w najlepszym wypadku! - to dołączyć do ich jednostajnych szeregów kolejnym niedostrzegalnym tomikiem, a umieszczone na wyklej-kach blankiety ze stemplami datę due bezstronnie rejestrują absurdalność całej tej roboty: wedle owych stempli okazała się piątą w ciągu dwudziestu lat osobą w Harwardzie, która wypożyczyła Briefing ze zstąpienia do piekieł Doris Lessing - powieść wymienianą we wszystkich leksykonach literatury i rzeczywiście tego wartą - i drugą osobą, którą zainteresowało polskie wydanie Miłosza - a większość opowiedzianych żywotów nadal pokrywa się kurzem jak nieodebrane listy w przegródkach poste restante) -żaden z tych żywotów jej nie dotyczy, żaden nie odpowiada na jedyne pytanie, jakiego nie ma siły ominąć, w żaden sposób, gdziekolwiek by myszkowała w pożałowania godnej nadziei na 108 jakiś punkt zaczepienia: dlaczego nie teraz? nie już? po co czekać? Udane dzieci, powinniśmy byli mieć udane dzieci: wyjątkowa rasa. Lepiej tego nie wspominać, co? No nie, teraz to już tak nie boli: do przeszłości powraca się myślą, nie uczuciem (i nie wiadomo, co gorsze!). Co prawda, to prawda: naród degeneruje się w niewoli - tłum wypełniający kijowskie autobusy, wszyscy ci przygarbieni mężczyźni z wymiętymi twarzami i nogami krzywymi jak u dżokejów, kobiety ukryte w masie przelewającego się, foczo tłustego cielska, wyrostki o debilnym śmiechu, co patrzą wilkiem i pchają się na chama, nie wybierając drogi (jeśli im nie ustąpisz, zwalą cię z nóg i nawet tego nie zauważą) i dziewuszyska o twarzach wypacykowanych jak maski (zetrzyj mazidło -a ukaże się gładka, jajowata powierzchnia, jak na obrazach de Chirico), otoczone nieodstępną aurą jakiejś lepkiej niedomytogci - są jak rzeczy wykonane bez uczucia, byle jak, na odczepnego: podganiali plan na koniec kwartału, potrzebowali dziecka, żeby trafić do kolejki po mieszkanie, albo po prostu pieprzyli się gdzieś w bramie, a może po pijanemu na końcu wagonu (jechała kiedyś takim pociągiem, z Kijowa do Warszawy, na festi- 109 wal poetycki, pomyśleć tylko! Drapieżna horda handlarzy, wagon płackartnyj - kuszetka bez przedziałów, po sufit wyładowany tobołami: towar, tak się to wszystko u nich nazywa, nawet całkiem naukowo, Karolkowi Marksowi na uciechę - smród z kibla, wiszące na jednym zawiasie drzwi do korytarzyka, które raz po raz otwierają się w rytm stukotu, wydając powolne jak zgrzytanie zębów skrzypienie, standardowa odraza na świeżo ogolonej buźce polskiego celnika, który bierze po butelce wódki od kupę, i to jeszcze choroszo, zapewniają odmłodniałe z radości babki, przetrząsają ciuchy i wyciągają - uff, udało się - z bezdennych spodni od dresu po kilka cudem uratowanych butelek, za każdą w Chełmie dostaną z dziesięć tysięcy: „A raz w Jahodynie powiedzieli - dawajcie po babie od autobusu, to was puścimy!" „Iii, no coś pani, i co, dałyście?" „A co było robić?" - w nocy leżała na górnej półce, wsłuchując się w kakofonię wielotonowego chrapania i do bólu kochała swój nieszczęsny naród, a naród poczuł to i zareagował: masywny kształt zamajaczył w dusznym półmroku, poczuła na twarzy ciężki z podniecenia oddech: „Mamoczka... małyszka... Nu idzi siuda, słyszysz? Słyszysz mnie? - i coraz bardziej się rozkręcając: -Nu czo ty? Idzi, pieriepichniomsia, słysz?... - ręka szurnęła pod prześcieradło: - nu daj, ja twoi grudi priłaskaju". - Zerwała się, zwinęła w kłębek, zawołała dobrze wymodulo-wanym basem: - ,^\tstańtie, pażałsta!" - a na sąsiednich półkach te suki jakby poumierały ze strachu - może o towar? - i tylko od przejścia odezwała się drżącym głosem stara babcia: - „Niech jej pan da spokój, czemu się pan do dziewczyny przyczepił?" „Mammasza! - warknął, odwracając się - nie twojo dieło!" - ale odsunął się, zbity z tropu: widząc, że rozładował część niebezpiecznie, gwałtownie narastającej agresji, krzyknęła na cały wagon, a on, tak samo nie ściszając już głosu, ryknął, wycofując się: „Nu, pagadi, ty kozłina, ja tiebia na każdom miestie dostanu! Ja tiebia tak dostanu, że cie budut w Chełmie pizdieć, ty mienia poniała?" - W Chełmie była przesiadka, uciekała tam przez wagony, z kurtką pod pachą, na koniec składu, konduktorka, cherlawa dziewczyna o jakby spranej twarzy, smutnie kręcąc głową jak starowina - co też się w tych pociągach wyprawia, na skaranie boskie! - wypuściła ją jakimś wyjściem awaryjnym - stopnia nie było, musiała skakać w ślad za zrzuconą torbą w żrącą wilgoć mglistego poranka, prosto w wysypany między torami żwir, o który do krwi obtarła sobie dłoń - i prosto w ręce roz- 110 111 złoszczonego polskiego policjanta o sprężystym kroku charta - tutaj nie ma wyjścia, dokumenty proszę! - któremu prawie rzuciła się na szyję jak rodzonemu bratu). Aż dopiero o wiele później, w kosmatych erotycznych fantazjach (gdy rozwiodła się z mężem - bo najpierw uwolniła się wśród szamotania wygłodniała cielesna wyobraźnia i od tego już poszło-poleciało - a dziecięca, czy może dziewczęca, ledwie dwudziestoletnia, z ciekawością wpatrzona w świat gotowość--do-nowej-miłości otworzyła się dopiero później, dopełniając rozstania) - powróciła myślą do przeszłości, ponownie w pamięci rozbierając na czynniki pierwsze tę noc w płackartnym wagonie, próbowała przewinąć sobie przed oczyma nienakręcony film: jak by to mogło być, jak oni to robią - w korytarzu, w rytm stukotu kół, przyciskając plecy do ściany, lubieżnie podrygując razem z nią? a może w kiblu, okrakiem na sedesie, niemal po kostki w rozmazanym wokół rzadkim błocku? co oni przy tym czują, co czują ich kobiety - zakazaną rozkosz poniżenia, niezdrową uciechę z chwili zbydlęcenia czy, może nawet, co najgorsze, w ogóle niczego nie czują? a może, diabli wiedzą, może to właśnie jest zdrowa seksualność w czystej postaci, bez kompleksów, niesparaliżowana przez kulturę i wszystkie jej chore wymysły - tylko że, do jasnej cholery, dlaczego potem rodzą im się takie nieudane dzieci, dzieci-liliputy: o twarzach starych malutkich, już u trzy-, czterolatków zastygłych, niby ostudzony plastik, w wyrazie tępoty i złości? Kiedyś, i to nie tak znowu dawno, raptem ze trzy pokolenia wstecz, ladies andgentlemen, uwierzcie mi, byliśmy inni; żeby to udowodnić, wystarczy wyświetlić na ekranie - jeżeli w sali znajdzie się ekran i rzutnik - choćby kilka kadrów -ówczesne, do zżółknięcia wyblakłe fotografie wiejskich rodzin, zastygłych w nienaturalnie sztywnych pozach: w środku ojciec i matka, ręce jak w szkole złożone na kolanach, regulacji urodzin oczywiście żadnej, więc za nimi cały las postaci - chłopy jak dęby, jeden w drugiego, jak malowani, jednakowo wpatrują się w obiektyw spod ściągniętych brwi, starannie, „na mokro" zaczesane czupryny, bycze karki rozpierają szczelnie zapięte kołnierze świątecznych koszul, młodszy, który, zdawać by się mogło, po dziś dzień przepala fotografię ognistym spojrzeniem, przeważnie w mundurku gimnazjalnym i czapce, cielaka rocznie to kosztowało: Bóg da, szkoły skończy, na ludzi wyjdzie, boż od małego takie to było bystre i rozumne - a oni potem ginęli pod Kutami, pod Brodami i wszędzie indziej, ci, 112 113 z których miała powstawać nasza elita - a dziewczęta przeważnie w strojach ludowych: brzękliwe nawet na fotografii, długie kolczyki, korale, rozrzucone po ramionach warkocze i wstążki, barwiście-strojnie wyszywane koszule, obfita nieforemność spódnic i gorsetów nie maskuje wspaniałości zdrowych ciał, gotowych do rodzenia, jednakże ja specjalnie proszę, ladies and gentlemen, zwróćcie uwagę na twarze - piękne, wyraziste twarze, trudziły się nad nimi i boskie dłuto, i lata pracowitego życia, które - jeśli tylko nie dogrzebywać się w nim bez przerwy sensu, jak to bez zastanowienia robimy, tylko przyjmować je takim, jakim jest, jak pogodę i niepogodę -powolutku ściera z człowieka wtórne warstwy, odsłaniając bezpretensjonalną czystość pierwotnej - czyżby bożej? - rzeźby: wszystko, co zbyteczne, zostaje usunięte, ociosane, czoła uwypuklone, szczęki zaciskają się uparciej, nabierają głębszego blasku oczy, oczy, oczy, czarnoziem i to jego spojrzenie z głębi czasu, straszne, żądające odpowiedzi - co się z nimi wszystkimi stało, umarli z głodu w trzydziestym trzecim? zginęli w obozach, w więzieniach śledczych NKWD, czy po prostu stracili zdrowie w kołchozach? Cholerny świat, byliśmy pięknym narodem, ladies and gentlemen, o jasnym wzroku, narodem 114 silnym i dorodnym, samowładnie i głęboko zakorzenionym w ziemi, z której długo nas wyrywano, z krwią i korzeniami, aż w końcu wyrwano, i rozbiegliśmy się, rozsypaliśmy po świecie jak poszarpane pierze z rozprutych bagnetami poduszek, przygotowanych niegdyś na wiano - czekaliśmy przecież na własne wesele, wyszywaliśmy sobie krzyżykami pieśni, słowo do słowa, i tak przez całą historię - no i się dowyszywaliśmy. W niewoli naród się degeneruje, powtarzam raz jeszcze, żuję tę myśl do całkowitej utraty smaku, by wreszcie przestała mi dokuczać jak niepogoda, jak przychodzący co miesiąc ból pustego łona - przeżyć szybko zastępuje żyć, owocuje degeneracją, ano tak, bracia Żydzi, mili moi Aszkenazyjczycy (gdyby ktoś z was przypadkiem zaplątał się wśród publiczności) - tu i do was mowa: możecie sobie do woli dumnie prychać na Sabrów - tępaki, mówić, wsioki, czy jak tam u was ich się określa - a mnie raz na zawsze wryło się w pamięć pełne zazdrości, z dołu do góry skierowane spojrzenie kolegi kijowianina, niewysokiego, ruchliwego, półkrwi, o szczupłych jak u kobiety, wysoko uniesionych ramionach, które w nieuchwytny sposób z profilu nadawały mu wygląd garbusa - włóczyliśmy się po Jerozolimie, mijaliśmy sto któryś tego dnia 115 patrol i biedaczysko nie wytrzymał, załamał się: sześćdziesięcioletni profesor, jeszcze breżnie-wowskiego chowu, jak chłopak, który pożądliwie gapi się przez dziurę w płocie na paradę wojskową, stanął garbatego słupka, i wymknęło mu się w ślad za patrolem - ukryte jeszcze głębiej niż jego własne półkrwi kompleksy, z zawistnym cmoknięciem: „Jacy oni... piękni!" - a żołnierze tam rzeczywiście jak malowani - mityczne wielkoludy, przez pomyłkę ubrane w panterki, z automatami przez ramię, rozłożyste górskie płaskowyże pleców, ruchome pnie nóg, zdrowe, z błękitnawym połyskiem zęby dla kontrastu z oliwkową opalenizną, jakby sama ziemia ożyła i w nich wyrosła, ach, co za chłopy, uczta dla oczu! - w Europie Wschodniej długo by szukać takich wspaniałych olbrzymów o semickiej urodzie - jakby tam, wśród wypalonych na ochrę pustynnych pagórków nadal trwała, nigdy nieprzerwana biblijna historia, w każdym razie ci właśnie - w mundurach i z automatami, którzy przeczesywali dzielnice arabskie i chrześcijańskie, poruszając się w słońcu z oszukańczo leniwym wdziękiem sytych drapieżników - mogli być potomkami Abrahama i Jakuba, a mój profesor już choćby tymi swymi ramionkami skulonymi jak z zimna czy z przestrachu (ukryć się, schować, zachichotać służalczo i wtopić się w tło) zaprzeczał wiarygodności Starego Testamentu: z takimi ramionami nie da się walczyć z aniołem, w ogóle nic się nie da zrobić, oprócz biegania „na smyczy", co robił zresztą całe życie, co robiły, z pokolenia na pokolenie coraz głębiej grzęznąc podbródkiem w klatce piersiowej, miliony Aszkenazyjczyków, a smycz pękła i trzask! Żyda po plecach, ano tak! Ale oni, oni mają przecież te wypalone do odcienia ochry pagórki, na których trwa historia; a kto mi powie, gdzie jest nasza Jerozolima, gdzie jej szukać? Tam, w Jerozolimie, przechodząc od świątyni do świątyni, prosiła Boga o siłę - nic więcej: rok był trudny, samotny (małżeństwo, które od dłuższego czasu powoli dogniwało, zatruwając duszę oparami jak w niewietrzonym od dawna pokoju, wreszcie się rozpadło), a przede wszystkim bezdomny, cały w wariackich przeskokach z jednego tymczasowego przytuliska do drugiego, byle tylko nie zostać w maleńkim mieszkanku razem z mamą: przy niej zaczynała nienawidzić własnego ciała, jego upartej, nieprzezwyciężonej materialności - musiało, żeby tam nie wiem co, zajmować określoną część przestrzeni! - nocami śniła się sobie jako chłop - 116 117 wysoki, długowłosy, czarny samiec Mowgli, który ciągnie do wyrka starą wiedźmę ze zwisającymi błękitnawosiwymi kosmykami - i nie może jej wziąć! - ależby się ucieszyli amerykańscy psychoanalitycy, gdyby im to opowiedzieć! - wtedy właśnie zaczęło w niej kiełkować - przebłyskiem, zrywem (wyjrzy i zniknie) - poczucie jakiejś całkowitej otwartości-na-wszystkie-wiatry: na dobre czy na złe? Tłumaczyła sobie rozsądnie, zaciskając zęby: niech będzie nawet gorzej, byle inaczej! — a wiersze obiecywały: Tej nocy pewnie przyjdzie przerażenie - / Gorący dreszcz - miłości czy wymiotów - I Przeczuciem nienaturalnego związku I Lub krzyku agonii - dreszcz, który wstrząsa słabym ciałem. I Zerwanie, zerwanie, pękają, rwą się więzadła nerwów, żył: I Moja bezbronność otacza mnie teraz zewsząd, / Jak jawne wołanie zła: Przybywaj! / Widziałam się jako budynek, / W którym nocą w nagim oknie I Płonie pomarańczowy prostokąt I Z paskami w poprzek piersi / I pod brzuchem - jak na rentgenie, I A kamień, co roztrzaska szybę, / Już leży gdzieś w oczekiwaniu czyjejś ręki. Bo, kurna - co tu więcej powiedzieć... A w Jerozolimie jakoś odpuściło, zresztą sympozjum wydawało się ciekawe, tak że tkwiącą w gardle ość swego już sprofesjonalizowanego ekshibicjonizmu: za każ- dym razem na nowo demonstrować pouśmie-chanym zachodnim intelektualistom, że Ukraińcy też, wystawcie sobie, potrafią się wypowiadać za pomocą zdań złożonych - przełknęła wtedy stosunkowo bezboleśnie - tylko gdy siedziała podczas przerwy między sesjami na tarasie przy stoliku, z rozkoszą wyciągnąwszy nogi, popijając kawkę i rozmawiając - dyskutowano o Donco-wie, ależ zrozumcie, państwo, to nie jest antysemityzm, to ryk zranionego zwierza: puśćcie, dajcie nam żyć! - i ze skrywanym uśmiechem przypatrując się rozmówcom przez złocistość zmrużonych rzęs, znienacka usłyszała ostre, przenikliwe pojękiwanie: nie wiadomo skąd na tarasie pojawił się czarny jak antracyt kocur, z zadartym ogonem szedł między stolikami, wśród ogólnego śmiechu i różnojęzycznych nawoływań, i rozdzierał powietrze wrzaskami rozdziawionej czerwonej gardzieli - przemknęło pod skórą lekkim dreszczem: co to znowu za mara? - a to bydlę skierowało się prosto do ich kółka, wygięło grzbiet i hycnęło jej na kolana, ciepłym, ciężkim kłębkiem zwinęło się na podoł-ku i ucichło, strzygąc nadstawionym uchem, przełączyło się na głębokie mruczenie: znalazło tego, kogo szukało. Uśmialiście się wtedy - z podświadomym lękiem, jakby po to, żeby go udobru- 118 119 chać, ostrożnie pogłaskała zwierzaka - kocur rozwarł na nią potężne, lśniące złote ślepia z czarnymi szczelinami źrenic, jak w odwrotnie postawionych świecach, żachnęła się w myśli: zgiń--przepadnij! - wpadłaś, złociutka, wtedy właśnie wpadłaś - dokładnie na pół roku przed tym, zanim - ogłuszyło cię, okręciło wichrem, porwa-ło-poniosło, nie dając się opamiętać: zbawicielkę w sobie widziałaś, Marię z wonnościami, co? No to masz - celnie, prosto w ten pomarańczowy prostokąt, z paskami przez piersi i brzuch, i nie skamlaj teraz - bądź co bądź, kochał cię ten facet. Nie, to coś innego chciało przezeń ciebie kochać: kot na podołku, kot na łonie, błysk oczu i pazurów, a ja, rozpostarta, gram na skrzypcach i krzyczę: och, kochany, boli mnie, boli, słyszysz? Wyjaśnij mi jedną rzecz. Wyjaśnij, bo nijak nie mogę załapać. Czy ty naprawdę myślisz, że jak ci stoi i nie od razu kończysz, to już jesteś wielki król i kobieta powinna nóżkami przebierać i wrzątkiem sikać, jak tylko łaskawie zechcesz jej dotknąć - w środku nocy, po tym, jak staranniutko pozbierasz swoje rysunki, a ja tymczasem prześnię pierwszy sen? Zresztą, od jego przyjazdu przestała mieć sny - a raczej przestała je pamiętać: kłębiły się jakieś strzępki, przeważnie w mrocznej, 120 brunatnej i asfaltowoszarej tonacji, ale żaden wątek nie przeciskał się do dziennej świadomości, jakby między nią nocną i dzienną w chwili przebudzenia zatrzaskiwało się ciężkie wieko - świadomość jego obecności tuż obok zamykała kanały łączności. Chyba po raz pierwszy w życiu uwięzła w klatce nagiego istnienia - świat stracił przejrzystość, wyłączyło się i zgasło jego drugie dno, migotliwa podwodna siatka nieodgadniętych znaczeń, która zawsze świeciła w snach i wierszach - teraz nie było ani snów, ani wierszy: straciła orientację, jakby zagubiła jeden ze zmysłów, ogłuchła czy oślepła. Cały czas czuła nie-ruchawość, jakąś wewnętrzną opuchliznę zbombardowanego nocą ciała, jakby naprawdę była w ciąży - torba mięsa z bazaru w krwawych zaciekach - i dlaczego nie jest mi wszystko jedno, dziwiła się otępiałe i zasypiała na jego ręce, jakby traciła przytomność, a on radośnie buczał jej nad uchem: „A wiesz co, widzę, że potrafisz być całkiem fajną babką, tylko z seksem trzeba zrobić porządek". „Seks - mruczała pouczająco w półśnie: umysł mimo wszystko odmawiał posłuszeństwa ostatni - to tylko wskaźnik jakiejś głębszej niezgody". - „Wątpię" - ucinał, zamykając temat. A więc nie tak znowu dużo wiesz o tych sprawach, szczęście ty moje - mimo całego twoje- 121 go osławionego doświadczenia, kto by pomyślał! Rozmawiać, najzwyczajniej w świecie dojść do porozumienia - to było niemożliwe, od razu warczał, podnosząc gardę, w tym czasie gdy próba wyciągnięcia do niego ręki za dnia zaczęła owocować w niej nagłymi mdłościami zachwianej równowagi - jak w raptownie zatrzymanej windzie albo jak wtedy, gdy samotnie idzie się na spotkanie tłumu, który wali z przystanku trolejbusowego - bo on „nie lubił, żeby go obmacywać", doprawdy niezdrowa była ta niechęć do normalnych kontaktów („I nie wstyd ci - pogardliwie łypał z poduszki - tak obmacywać facetów?") - w tym czasie gotowa była już nie tylko mówić, ale wręcz lamentować, nieskończonym dwudziestoczterogodzinnym monologiem (tak nieprzetrawiony pokarm wyłazi z zatrutego organizmu oboma końcami), szarpać go za ramiona, żeby się dokrzyczeć, chłopie, co to ma znaczyć, a chłop, nawiasem mówiąc, przyjechał założyć rodzinę, na serio, bez podpuchy, przyleciał, jak stał, co to znaczy miłość! i wciąż jej wypominał, że póki tu z nią siedzi, w domu kradną cegły z budowy jego pracowni, „A co -brała się pod boki: wiedźma, zeczka spod celi, nigdy by się o to nie podejrzewała - odszkodowanie mam ci zapłacić?" - o cholera, czy to do pomyślenia, żeby dwoje niegłupich ludzi, którzy podobno się kochają, tak? którzy pokonali tyle przeszkód, żeby być razem, ileż go kosztowała choćby wiza, po wszystkich wypadkach samochodowych i stłuczonych żebrach, ileż ją kosztowała ta zima w Cambridge - nie mogli na e-le-men-tar--nym poziomie się porozumieć - we łbie się nie mieści! I - jak groch o ścianę, pewnie właśnie w takich chwilach jego żona ciepała w niego nożami, co raz niechcący mu się wymknęło - urocze, nie ma co, rodzinny sport ukraińskiej inteligencji: i co, korciło ją, by zapytać, nie trafiła? Starała się jednak być rozsądna: słuchaj, nie jestem przecież marionetką, czemu jesteś taki -wściekał się, łypiąc spode łba, skulony nad stołem, jakby rozsnuwając dymne smugi gniewu: „We mnie po prostu dużo rzeczy zabito!" Dziękuję, kochanie - teraz chyba we mnie też. To znaczy, że ta choroba ducha jest zaraźliwa? To znaczy, że teraz i ja powinnam uciekać od ludzi, nie zbliżać się do nikogo na odległość oddechu? Nauczyłeś moje ciało kastrowania prześladowcy: cała moja, z pokolenia na pokolenie gromadzona kobieca siła, dotychczas skierowana do światła (najdroższe wspomnienie z minionych miłości to słońce na czarnym niebie, tak wygląda z kosmosu, to stamtąd po brzegi napełniało się 122 123 rozbuchaną radością moje kruche naczynie), przy tobie wywróciła się czarną podszewką do wierzchu, stała się niszczycielska, mówiąc wprost, bez owijania w bawełnę, śmiercionośna. Jak stałam, klęknę - zaiste - / straszny, zbrodniczy grzech - / Wstrząsa mną do tej pory / Jakby kra uderzała 0 krę, I W moich trzewiach! Pod piersiami! I Kogo błagać: O, zgaś' I Ten siny, suchy żar, / Zdejmij mi ciężar z piersi! Bo jestem winna, bo moja miłość została w Cambridge, stopniała wiosną wraz z głębokim śniegiem, a do lata, do chwili twojego przyjazdu, pozostał już tylko strup - i nadzieja, że ty mnie uleczysz. Powinnam była wcześniej zrozumieć, że uleczanie to nie twoja specjalność. Niespodziewany telefon z domu - od przyjaciółki, która już z rok temu zajęła się biznesem 1 jedyna spośród wszystkich kijowskich krew-nych-i-znajomych może sobie pozwolić na dzwonienie do Ameryki: czy jesteś teraz w stanie wysłuchać naprawdę złej wiadomości, pyta. To znaczy? W słuchawce krótka pauza, potem głos ze ściśniętego gardła: Darka nie żyje. Natychmiast martwieją nogi, a potem całe ciało drętwieje, jak przy narkozie: nie! (A gdzieś na dnie świadomości brzęczy, jak natrętna mucha między szybami, 124 okropna myśl: szczęściara, koniec męki! - bo męczyła się przecież strasznie, taka ładna i mądra, och, jak jej było do twarzy w wiązanych pod brodą kwiecistych chustkach z końcami wypuszczonymi na kożuszek - na policzkach rumieńce jak rajskie jabłuszka - ostry, ruchliwy nosek, buzia w ciup, po prostu cytat z folkloru, żywa ilustracja do Nocy wigilijnej Gogola, jej żarty też były gogolowskie, klasycznie ukraińskie: baje z najpoważniejszą na świecie miną, a słuchacze boki zrywają; i całą młodość się męczyła - z głupią matką, która poprzestawiała w głowach i mężowi, i dzieciom, z wrednymi chłopami: pierwszy mąż porzucił ją zaraz po dyplomie, jak tylko dostał meldunek w stolicy - wyszło na jaw, że po to się właśnie ożenił, historia z drugim skończyła się przerwaniem ciąży i po-oszło z ginekologami, na łeb, na szyję; przy trzecim, łagodnym jak ośrodka chleba i całe życie z głową w chmurach, harowała za dwóch, podczas gdy on, dobre i to, doglądał małej - korepetycje, gdzie się da, tłumaczenia, koczowała jak my wszyscy: z jednego wynajmowanego mieszkania do innego z rodziną na grzbiecie, kończyła doktorat i wreszcie, o dziwo, znalazła pracę w jakiejś nowej fundacji amerykańsko-ukraińskiej, stanęła na nogi, a trzy miesiące potem jechali samochodem z Borys- 125 pola, z przeciwka zaś, tym samym pasem, pijany w sztok facet ładą: cztery osoby, wszyscy, którzy byli w samochodzie - na miejscu, i cześć, i tylko wysoki, cienki głos - bez łez! - zawodzi w pustej przestrzeni poza kadrem: oj, gdybym wiedziała, że umierać pora, kazałabym sobie wyrąbać jawora, pobudować trumnę w cztery strony świata, żeby w kącie stalą trzyjści cztery lata, stała trumna, stała, aż prawie spróchniała, i tak do dziewczyny trumna powiedziała: albo mnie porąbcie, albo w piecu spalcie, albo mnie porąbcie, albo ciało dajcie...). Stojąc na środku kuchni ze słuchawką w ręku, uczepiona głosu Sany, nie wiedzieć który raz powtarzającej: co teraz będzie z Talą, Tala piąty rok zaczęła, buzia okrąglutka, wykapana mama, tylko nos jak kartofel po tacie, kiedyś, jeszcze jako niemowlak, zaskoczyła cię nieprzytomnym, niepewnym, pytającym wzrokiem, który jakby szukał jakiegoś punktu zaczepienia - Darka przewijała ją i wykiełkowało, jak naszeptane przez nieznany wiatr: Jakie to dziwne - dziewczynka. Dziecko. I Wyraz niezadowolenia na buzi, jakby mówiła: I Najpierw zaprowadźcie porządek w tym życiu - I A potem mnie wezwijcie. I Lałeczko, człowieczku, wybacz I Światu, że jest niebielony I Od Bóg wie iłu lat, I I rodzicom, którzy cię tu cisnęli, byś rosła I Jak na śmierć w szczerym polu - stojąc tak, wyraźnie słyszy ten inny głos, głos spoza kadru - nie Darki, nie, chociaż Darka śpiewała i właśnie ludowe piosenki fajnie jej wychodziły, miała, nie wiadomo skąd, tę naturalną, kobiecą, z piersi - jak z przepastnej studni - etniczną intonację, za diabła nie do podrobienia, i nawet do cna pijane towarzystwo miękło, spokojniało w fotelach jak zwiotczałe worki, gdy tylko Darka, zaciągając się jeszcze papierosem, wesoło unosiła brew: „nikotynka-witaminka" - i wyciągała nad podziw czysto, a jej twarz wygładzał łagodny smutek - opadały płatki tarninowych kwiatów, czyjś konik stał, czujnie strzygąc uszami, kołysało się czółno przy brzegu, i wciąż chlup-chlup-chlup, szeleściła trawa pod czyimiś krokami, spływały z wodą listeczki wierzbowe i wszystko, do końca świata, spływało z wodą, żyli na tej ziemi bezimienni ludzie, do czegoś dążyli, kochali, cierpieli, i pozostały po ich życiach tylko rozproszone mokre ślady głosów (lamentów?) - jeszcze można się napić z tego śladu, jeszcze można poczuć, że twoja męka, przez chwilę oświetlona późnym, na pól zachodzącym blaskiem sensu, nie jest osamotniona, nie jest pierwsza ani ostatnia, i tu przypomina sobie, że w tamtej balladzie trumna stała pusta właściwie nie trzyjści cztery, 126 127 tylko dwajścia cztery lata: tamta kobieta, która wysokim, przenikliwym głosem wyśpiewała swoją śmierć (męża bym oddała, gdybym nie kochała, siebie bym oddała, a dziecinka mała; kładź się, miła, sama, jakoś życie pójdzie, dziecinkę małeńką odchowają ludzie...), była jeszcze młodsza od nas, jeszcze zupełna dziewczynka - ej, oburza się Sana, coś ty, idiotko, całkiem ci się tam w głowie pomieszało, myślałby kto, tragedia, pieprzonko się nie udało? - nie, jeśli tak to ująć, to cóż za tragedia, wszystko zależy od interpretacji, tyle że Sana nie wie, i nikt nie wie, co Darka opowiedziała ci przed twoim wyjazdem - to był chyba pierwszy raz, kiedy naprawdę się przed tobą otworzyła, choć znałyście się jeszcze z uniwersytetu; rok wcześniej Darka pochowała ojca - był cenionym muzykiem, deputowanym, a swego czasu niemal członkiem KC, co prawda jego też trochę skarcili za nacjonalizm i zaczął grywać na oficjalnych koncertach, a żona, przyzwyczajona do luksusów, suszyła mu głowę, gdy na bankietach upierał się wygłaszać toasty po ukraińsku - co z tego, że w błazeńskiej, cha-chlackiej manierze: złośliwe kalambury, zdoro-weńki buły, to przedstawiciel KC - bryła betonu w szarym garniturze - milczał z niechęcią: żaden mięsień nawet nie drgnął na nieprzeniknionej, 128 niby wodą nalanej twarzy, ojojoj, co to będzie, „ty co, do Kanady się wybierałeś - dogadywała po rosyjsku matka, zdejmując w przedpokoju palto, podczas gdy ciężarna Darka, półprzytomna od toksykozy, mełła w kuchni kawę dla taty - czy ty to masz dobrze w głowie?" - a stary wyszedł do kuchni, zapalił (łamiąc najpierw kilka zapałek) i powiedział do córki - tak samo po rosyjsku, ostro: „Wiem, jestem zaledwie społeczno-poli-tycznym błaznem"; i zdanie to na zawsze zostało jej w głowie, jak niewyjęty ćwiek - pochowano go na Cmentarzu Bajkowym w Kijowie, z wszelkimi honorami, wszystkie gazety zamieściły nekrologi, a orkiestra, zgodnie z ostatnią wolą zmarłego, grała Kozaka niosą - „koń głowę chylił", późne dziecko, Darka była późnym dzieckiem, ojcu wtedy minęła czterdziestka: przystojny, dojrzały mężczyzna u szczytu sławy, to jak inaczej można go było utrzymać, jeśli nie drugim dzieckiem? - dopiero teraz zrozumiałam matkę jak kobieta, mówiła Darka z bólem w oczach, zrozumiałam, że jestem tym ostatnim gościem, który przychodzi po przyjęciu i płaci za wszystko - tamtego wieczora nie śpiewała, przycupnęłyście obie na końcu stołu i słuchałaś, do reszty zmrożona tchnieniem jej szorstkiej odwagi wobec życia, przejmującym do kości powiewem nagle zrodzonej siostrzanej 129 więzi: płacimy, dziewczyny, a jakże, płacimy za wszystko, co do grosza! - potem jechaliście na łebka, stłoczeni jak śledzie w aucie, metalicznie szeleszcząc celofanem od kwiatków: były czyjeś urodziny, może właśnie Sany - ktoś wepchnął się między siedzenia, ktoś, w krępującym ruchy futrze, pakował się komuś na kolana, pojechali! - jak powiedział pierwszy radziecki kosmonauta -i - pojechałyśmy, poleciałyśmy, siostry-gołąbecz-ki: ty za ocean, a Darka jeszcze dalej, mleczno-biały cień startujący ze stosu sprasowanego złomu na którąś z najodleglejszych gwiazd - późne dziecko, urodzone przez matkę, żeby zatrzymać męża, a gdy już nie było kogo zatrzymywać, życie się wyczerpało, rozwarła się Boża prawica, wypuszczając na wolność zbolałą duszę: pokój ci, męczennico, znajdź odpocznienie. Darciu. Darciu, słyszysz mnie? To nie twoja wina, że sprowadzono cię na ten świat bez miłości. Pomódl się tam, gdzie teraz jesteś, za nas wszystkich - nasze życie wciąż trwa. Gdy budzi się rano (no i po co było się budzić?), długo leży na brzuchu, obejmując rękami poduszkę; nowy dzień zasypuje pamięć gradem męczących, bezsensownych obowiązków: zamówić ksero dla studentów, wydrukować na 130 wydziałowej drukarce nowe kolokwium, zajrzeć do banku, do drugstore'u - witaminy się skończyły, i trzeba by kupić rajstopy, odpowiedzieć na dwa listy, zadzwonić do travel agency, o kurde! - gdzieś wcięło zamówiony przez nią bilet do Nowego Jorku, który miał zostać wysłany pocztą, chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, na cholerę jej ten cały Nowy Jork - no dobrze, wyjdzie na scenę, przeczyta po angielsku kilka swoich wierszy w tych wymęczonych tłumaczeniach, wypije potem na stojąco kieliszek wina, zagryzie maczanymi w sosie pomidorowym krewetkami, pousmiecha się do paru odprasowanych agentów literackich i typów z Pen Clubu, może wpadnie na jakąś godzinkę do ulubionych niegdyś muzeów („Na diabła mi te muzea - wesoło krzyczał w słuchawkę, gdy dzwonił do niej do Cambridge, jeszcze z Ukrainy - ja w tej Ameryce tylko jedną damę chcę oglądać!" - Wtedy wydawało się to brawurą: jak tak można, świadomie się czegoś pozbawiać, na wejściu ograniczać swoje życie, przecież jest takie nie do ogarnięcia ciekawe! - a teraz proszę, ona także utraciła radość poznawania, dawną nienasyconą, zaborczą chęć odkrywania nowego - do jasnej anielki, czy ja już umarłam?... Pierwsza ich rozmowa na ten temat wypadła jakoś bez sensu: „Jadę do Stanów - poje- 131 dziemy razem?" - „Aha - śmiał się - samochodem - jeśli starczy paliwa". - „Ja mówię poważnie". - „A co ja tam będę robić?" Malować przecież, baranie - i Metropolitan zobaczysz, i Modern Art Museum, i Art Institute w Chicago, lustrzane oktaedry kosmicznie gigantycznych stalagmitów, gromadzące się na widnokręgu, gdy zbliżasz się do miasta, zamaszyste łuki mostów i wiaduktów nad autostradami, przestrzeń z fantastycznego filmu czy snu, zapierający dech, nieskończony, niepowstrzymany rozpęd, prerię bez kowbojów, lekki posmak szaleństwa, przebłyskujący w nocnym migotaniu reklam, rozum, co lęka się własnego tworu, bo to przecież całkowicie ręką ludzką stworzona cywilizacja, i stąd właśnie lunatyczna i rozdzierająca, na pustkowiu księżycowym blaskiem rozlana nostalgia na saksofon, rozkołysany (niby podpity Murzyn na środku chodnika) i przy każdym zmysłowym zwrocie wydzierający duszę głos śpiewaczki jazz-clubu: Ym all alone in this big city - Wilson, buddy, have some pity, chwieje się dym w półmroku nad barem, nad stołami bilardowymi, gdzie postukują kije, wszyscyśmy tu samotni, wolni i samotni, to wspaniałe, własnoręcznie tworzyć swoje życie, to straszne, własnoręcznie tworzyć swoje życie, widzi się na żywo twarze wszystkich ras zebrane razem, kolory i odcienie - od płynnej czekolady (jakże bezwstydnie liliowe wewnętrzną nagością muszle ust, jak zwierzęco rozdęte nozdrza!) po azjatyckie chimeryczne - żółty księżyc, cytryna, niedojrzałe awokado - przebłyski zieleni, a wszystko to w jednym tyglu, jakiż to szalony, porażający zmysły, niekończący się film, jar-marcznie pstre kramy na ulicach, chryzoli-towy połysk sklepowej witryny w środku dnia, a ponad wszystkim, na tablicach przy drodze, cukierkowe, lśniące, szeroko roześmiane trzymetrowe buzie zabitych dzieci: ofiary drunk driving, wzięte do nieba maleńkie aniołki tego łez padołu, o Davidzie, o Kevinie, o Mary-Jane, co będzie jutro z nami wszystkimi? - zobaczysz w iluminatorze zachód słońca nad Atlantykiem: opada szybko, na twoich oczach, rozpościerając wzdłuż widnokręgu jaskrawoczerwoną ścieżkę, i chmurne śniegi zaczynają przypominać wapień, skałę pokrytą ciemnymi żyłkami szczelin, a potem ruszają, jak po rzece szarymi zwałami kry w zimnych stalowobłękitnych przetainach, tylko tam, gdzie padają promienie słońca, widnieje jeszcze wyraźnie oddzielona wysepka żaru, i oto już napływa ze wszystkich stron morska mgła, samolot zagłębia się w noc, by w ciągu godziny dotrzeć do jej krańca, i oto znów szarzeje za 132 133 iluminatorem; tym razem świta - poczujesz, jak oddycha planeta niby ciemiączko niemowlęcia, jak blisko tam, w niebie, do Boga, bo ruszając się z miejsca, wyłażąc z wygrzanego dołka, otwieramy się na Niego tak samo jak w chwili narodzin albo śmierci - i wyrwiesz się, wiem, wierzę w to, wyrwiesz się z czarnego tunelu, którym lecisz z głupim uporem do swoich szpitali-więzień--lobotomii (po jaką cholerę, co wy, chłopcy, wyprawiacie, czy rozpacz to nie za wielki luksus dla Ukraińców, którzy po raz pierwszy w tym wieku bądź co bądź uzyskali szansę na prawdziwe życie?...), namalujesz swoje najlepsze obrazy i sława, prawdziwa sława, ta, której nie zdobył jeszcze żaden Ukrainiec, może jeden Archypenko, doprowadzi cię - pierwszego spośród nas wszystkich - pod oślepiające reflektory historii, przecież jesteś więcej wart niż ich Szemiakin czy nawet Nieizwiestny, przecież ty naprawdę jesteś such a damned good painter, to tobie tak naprawdę należy się własna galeria na Soho, gdzieś musi na ciebie czekać, podczas gdy ty siedzisz nocami w swojej obskurnej niby-pracowni bez bieżącej wody, w której tynk sypie się z sufitu na mokre jeszcze rzeźby, ach, jak mi już obrzydło to klasyczne, narodowe „i-tak-się-nie-uda" - już nie mam do tego siły! - zakręcimy się, poszperamy w poszukiwaniu right people, którzy mogliby cię zobaczyć, teraz jest właśnie dobry moment, mimo wszystko, jakakolwiek by była, to przecież jest Ukrainę, i art-managerowie zaczynają węszyć w poszukiwaniu nowych nazwisk, wszystko będzie super, wszystko zawsze da się zrobić, Boże, jak ja chcę, żebyśmy coś zobaczyli, żeby nas wreszcie usłyszano, ileż sił wpakowałam w tę robotę - wszystko przepadło w wychodku, aż strach pomyśleć! ciągnęłam z domu na Zachód najwspanialsze książki i slajdy, podtykałam ludziom pod nos, tworząc wokół siebie zasłonę dymną jakiegoś niewyraźnego kontekstu, z wszelkich możliwych katedr wymachiwałam rękami - oszołomiony dyrektor Kennan Institute zapewniał mnie potem w liście gratulacyjnym, że if the fate of Ukrainian literaturę is in the hands of people like yourself one need not fear for its future - nie podejrzewając, rzecz jasna, że trzymam w moich hands co najwyżej poręcz w autobusie, a i to jeśli mnie ktoś nie odepchnie, niczewo, bracie, nic się nie martw, przebijemy się, wyrwę cię, wywlokę na własnych barkach, moich sił starczy na wszystko: pół Ukrainy ruszyć z posad, pół Ameryki zwabić za sobą na Ukrainę (i rzeczywiście, maszerowała po tamtym kontynencie jak Szczurołap z Hameln, grający na fujarce: studenci gremialnie składali podania do Korpusu Pokoju - for Ukrainę, koledzy z amerykańskich uniwersytetów zaczynali zgłębiać język ukraiński, puszczano w ruch tryby zuchwałych projektów - wspólne publikacje, sympozja, antologie przekładów, kurza twarz, iluż ludziom zawróciła w głowie!) - w odpowiedzi na wszystkie jej prośby i groźby (uśmiechy i łzy) on się tylko skąpo uśmiechał: no, „zobaczymy", to jego „zobaczymy" po pewnym czasie zaczęło brzmieć dla niej jak hasło beznadziei, początkowo składała tę nieufność na karb kompleksu prowincji: że to niby dokąd możemy się pchać ze słomą w butach. - „Nie, mimo wszystko wytłumacz mi, jak tak można było zniknąć, żeby ani słowa, ani listu?" - Nastroszył się, spoglądając wilkiem: „Mówię ci przecież, nie wierzyłem, że tu kiedykolwiek przyjadę!" - no i przyjechałeś, i co ci z tego przyszło, skoro od początku wiedziałeś, że wszystko tutejsze ci „na diabła"? Przywiózł gruby album ze szkicami i z niego malował: ciągle te same łyse ludziki o ostrych rysach niosły na rohatynach po pagórkach, przez pomarańczową pustynię, to księżycowozielone wypukło-okie ryby, to gigantyczny palec wskazujący lewej ręki (dlaczego lewej?), to znów łopoczącą na wietrze haftowaną chorągiew, zawisały pomiędzy płonącym niebem a półmroczną ziemią, przebie- 136 raly dziecięco wąskimi, bosymi stopami po zębatych kółkach obrabiarek: tak właśnie, przekornie puszczał do niej oko, Bóg uczy poetów chodzić - chrząkała z powątpiewaniem, a może częściowo się zgadzając: kto wie, może to naprawdę jest tak? Czym, dzięki czemu nadal maluje, skoro świat wokół go nie ciekawi? Nieszczęśliwy z ciebie człowiek, Mykoło: kochałeś samochód - rozbiłeś, kochałeś kobietę - zniszczyłeś - w noc ostatecznego rozstania przyśniło jej się (i zapamiętała ten sen, wyniosła z mgły na powierzchnię), jak on powoli od niej odchodzi, odwrócony plecami - taki jeszcze kochany i bliski podgolony kark, spuszczona głowa, szorty i sztywno wykroch-malona biała koszula ze sterczącymi, krótkimi rękawami: wieczny chłopiec! - przez wąską kładkę, nachyloną gdzieś w dół, dokąd - nie widziała, i ze spokojem (po raz pierwszy w ciągu całej ich znajomości - ze spokojem!), trzeźwo i jasno uświadomiła sobie we śnie: nie uratuje się, nie, nie uratuje się. Oj, kiepsko wyglądasz, kobieto, kiepsko: na czterdziestkę jak obszył, wizyta u fryzjera nic nie pomogła (zdobyła się na heroiczny wysiłek, bo była w takim stanie, szczególnie wieczorami, że raz omal nie zasnęła w ubraniu, gdyby nie 137 zaskakująco przytomne, poprzez lepką mgłę ociężałego mózgu, ukłucie strachu: co się ze mną dzieje, już całkiem na psy zeszłam? - zmusiło ją, by spuściła nogi z oparcia, odszukała po omacku szlafrok, przebrała się i powlokła do łazienki: teraz zmyj makijaż, tak, wacikiem i mleczkiem, przetrzyj pod oczami, wyczyść ząbki, ale najpierw wypłucz denivitem, bardzo dobrze, zuch dziewczynka, i hop pod prysznic! - a teraz śmiało, wytrzyj się ręcznikiem, a teraz oil of olaz na noc, o, tam stoi, na półce, w czarnym flakoniku, najpierw na szyję, potem na policzki, pac-pac, koniuszkami palców, pomasuj troszeczkę, no widzisz, gotowe, a nie zapomnij zakręcić słoiczka - i teraz już kładź się do łóżka, jak Pan Bóg przykazał) - i wszystko to zdało się psu na budę: widząc niespodziewanie swoje odbicie w napotkanych ogromnych lustrach, na ulicach i w sklepach, w pierwszej chwili nie poznaje tego babska w znajomych eleganckich strojach, i problem nawet nie w paskudnej cerze, od razu postarzałej o kilka lat (trzeba by mniej palić...) i poznaczonej śladami po pryszczach, i nie w obrzmiałym, jakimś takim obrzydliwie oklapłym, jak piłka, z której spuszczono powietrze, zarysie dolnej szczęki (tylko patrzeć, jak otworzy gębę i zacznie labidzić!), ale po prostu coś w nieuchwytny 138 sposób zmieniło się w całej jej postaci, w ruchach, krokach: znikł ten niepowstrzymany pęd samolotu przed startem, jaki zawsze w niej drżał, więc zdjęła przyciemnione okulary, żeby się przyjrzeć: no właśnie, spojrzenie przygasło - oczy nie świeciły już w twarzy jak dwa reflektory, lecz kryły się w niej z tak zapłakanym umęczeniem, że sama miała ochotę czym prędzej odwrócić wzrok. Podobno według statystyk człowiek spogląda w lustro przeciętnie czterdzieści trzy razy dziennie - czterdzieści trzy razy dziennie, czując, jak żołądek kurczy ci się ze strachu, wciąż jeszcze z niedowierzaniem, gapisz się na tę megie-rę: więc to ja? Teraz i zawsze? (I od razu zbiera się jej na płacz, z poczucia beznadziei, zapomnianego, odkąd przestała być podlotkiem.) No tak, nic dodać, nic ująć. Chociaż nie, jak by lepiej oświetlić, od góry i odrobinę pod kątem, to jeszcze ujdzie, jeszcze coś z tej dawnej siebie dałoby się rozpoznać... Oj dajże spokój! - kogo chcesz oszukać? Jeszcze zimą, podczas tego przelotu, we Frankfurcie, gdzie siedziała skulona pod ścianą i pospiesznie bazgrała w notesie, brocząc niewidzialnym bólem, przechodzące obok stada chłopaków z zainteresowaniem zaczepiały o nią wzrokiem, zwalniając kroku: Hi, girl!, jeszcze pół roku temu w Cambridge szalał za nią superfacet, przystojniak, atleta, sześć stóp dwa cale, w ramionach tyle samo, łagodny jak baranek, o smagłej skórze jak jedwab i czystym zapachu zdrowego młodego mężczyzny, ach, jaki to mógłby być kochanek - pluj sobie teraz w brodę, pluj! - i na jej: Ym ten years older than you are - odpowiadał, po chwili, z pewnym zaskoczeniem: You're lying - bo była dla niego, po prostu i zwyczajnie, normalną girl, która mu się spodobała - a ją, zamiast pociągać, odrobinę drażnił ten nieustępliwy napór głupiego zdrowia, radosna i pewna siebie nie-bitość, ona była przecież „poetką głęboko tragicznego odczuwania świata", jak kiedyś napisał o niej tam w domu jeden rąbnięty krytyk, a jakże, odziedziczyła to jak grupę krwi, i w tym kraju, z jego kodeksem przymusowej szczęśliwości, który oczywiście masowo produkuje neurotyków i psychopatów, wyzywająco obnosiła swoje historyczne cierpienia, jak rasowy pies medal z wystawy - z leciutkim uśmiechem wyższości mówiła wprost do ufnie rozwartych ust (słowa padały w nadstawiony kielich wina i marszczyły lśniącą powierzchnię): w waszej kulturze nieszczęście ma charakter wyłącznie osobisty, samotność, tragedie miłosne, te wszystkie kliniczne kazirodztwa, które czterdziestoletnie baby zaczynają ponoć na kozetkach psychoanalityków wydłubywać ze swej dziecięcej pamięci i w które, prawdę mówiąc, niespecjalnie wierzę - jak człowiek pochodzi do psychiatry rok czy dwa, nie takie rzeczy sobie przypomni - ale nie znacie stanu podległości niezwyciężonemu, metafizycznemu złu, kiedy od was kompletnie nic nie zależy - gdy człowiek dorasta w nieustannie podsłuchiwanym mieszkaniu i wie o tym, więc od razu uczy się mówić do niewidocznej publiczności: coś na głos, coś na migi, a o czymś w ogóle milczeć, albo gdy twoje pierwsze dziewczęce oczarowanie okazuje się podstawionym donosicielem, który po roku byłe jak odwalanej służby - przeważnie rozmów po kawiarniach i wałęsania się po kinach - bierze i zakochuje się w tobie naprawdę, bez jaj, i wyznaje ci miłość, przyznając się jednocześnie do swojej kagiebowskiej misji (gęby porozwierały się jeszcze szerzej, okrągłej: to jest życie, pomyślało im się z zazdrością, to jest real Hfe!), a do tego - o tym jednak woli milczeć -gdy jako trzydziestolatka po raz pierwszy wskakujesz do łóżka z cudzoziemcem, gwałtowna romantyczna namiętność (z nadspodziewanie przyjemnym zapachem drogiego dezodorantu!), którą on zresztą potraktował poważnie i zaczął przebąkiwać o ślubie - oj, miałaś w życiu fart, kobieto, do solidnych typów, każdy zaraz chciał 140 141 się żenić, choroba jakaś czy co? małżeńska epidemia czy może moda na poetki? - i ten pachnący (oraz czuły, a jakże!) mężczyzna spróbował sprawić ci garderobę, bo twoja własna składała się ze starych dżinsów i kilku nawet już nie ekscentrycznych, tylko po prostu obszar-panych bluz - kupił ci dwie prawdziwe sukienki z cienkiej wełny i srebrzystą jedwabną bluzkę z poduszkami na ramionach, i cudowny kostium w kolorze czerwonego wina, w którym od razu rozbłysłaś zupełnie już zamorską urodą (baseny, leżaki, jachty, białe sportowe samochody...), i kilka par pantofelków (pozdrowienia od gogo-lowskiego szewca Wakuły - włoskie, z mięciu-sieńkiej skórki, studolarowe czółenka donaszasz do dziś) i jeszcze masę różnych dyrdymałów, torebkę i motyli rój kolorowych szali, kosmetyki i brzęczące cygańskie błyskotki, zegarek z bransoletką znów podkreślił artystyczną szczupłość nadgarstka, a bujnie zwisające kolczyki - długą, bezbronną szyję; wszystko było drogie, dobrane z miłością i gustem - i pierwszy raz w życiu wyekwipowaną od stóp do głów, pierwszy raz wystrojoną jak z żurnala, aż ci dech zaparło przed lustrem (i tak czterdzieści trzy razy!) - ogarnął cię palący, nieznośny wstyd, poczułaś się jak klasyczna sowiecka prostytutka, która daje się przelecieć 142 w hotelu za parę majtek, i chociaż odrzucenie tych wszystkich luksusów przerosło jednak twoje siły, to historia na tym się skończyła - po prostu przestałaś odpowiadać na jego telefony z Amsterdamu (a on tymczasem pośpiesznie załatwiał rozwód i w końcu chyba o mało co go nie załatwił), bo zresztą co byś miała robić w Amsterdamie? - i wróciłaś do męża, by przywozić mu dżinsy i zapalniczki z zagranicznych delegacji i byłaś nie tyle zadowolona, ile czysta: nieważne, jakie stosunki, byle ludzkie, nieskażone poniżającą nierównością krajów i warunków, przeciwko której nic nie zdziałasz (i dlatego w ogóle cię nie ruszało, że w Ameryce twoja wielka miłość pozostawała na twoim utrzymaniu: wielkie rzeczy, big deal, zarobisz, to oddasz; ruszyło cię, i to nie na żarty - wtedy właśnie się załamałaś, zaczęłaś się miotać po domu, pogrążona na kilka godzin w otchłani czarnej, piekącej żywym ogniem nienawiści; gdyby tylko się napatoczył, gotowa byłaś, jak jego była żona, wbić w niego wszystkie noże, jakie miałaś pod ręką, i inne przedmioty, którymi można zadać rany cięte i kłute, żeby padł, skurwysyn, brocząc krwią, żeby wypróżnił się krwią, żeby miał wytrysk z krwi! - uch, okro-pieństwo, pięknie dziękuję za takie przeżycia, bodajbym nigdy siebie takiej nie poznała! - a więc 143 ruszyło cię dopiero wtedy, gdy z chamską obojętnością - mężczyzna przecież! kamień! -oświadczył, już przez telefon, że nic ci nie jest winien - że raczej przeciwnie, to ty jeszcze się z nim nie rozliczyłaś - wziął i kary umowne sobie naliczył - za cegły, coś takiego, za cegły! - chociaż zabrzmiało to jak pogróżka, zaśmiała się ochryple, ciągle jeszcze nie wierząc: „Słuchaj, mam na ciebie rekiet napuścić, czy co?" - ale on już odłożył słuchawkę - zuch chłopczyk, serdeń-ko cacane! - chorą z wściekłości powstrzymał, jakby chwytając za ramię, przebłysk myśli: jakież to musi być pp...ieprzone życie - zawsze wywoływać w ludziach, i to nie tylko kobietach, podobne reakcje! - jakie toto głupie, nieszczęsne -i nigdy się nie zmieni...). Znajetie li wy ukrain-skuju nocz, ladies and gentlemen? Ni cholery nie znacie, i zresztą po kiego wam do licha, macie własne, nie mniej ciężkie noce, kończycie samobójstwem w schludnych podmiejskich domkach, oplecionych bluszczem, bo nie macie z kim jeść indyka na Święto Dziękczynienia, tyle że mnie już dopieprzyła moja wrażliwość na cały świat, dopieprzyło oglądanie, dokądkolwiek się obrócę, samych nieszczęść i tylko nieszczęść, czy to tylko ja tak mam, czy to moje „głęboko tragiczne odczuwanie świata", jak antenki owadzich czuł- ków, wszędzie wyławia zapach nieszczęścia, a ja z jękiem pełznę w jego stronę, zamiast pieprzyć się radośnie z młodym, zdrowym bysiorem (który, zbity przeze mnie z pantałyku, o dziwo, zaczął czytać - przebrnął już przez Chatę wuja Toma, coś Jane Austen i zatrzymał się na Przygodach Tomka Sawyera, a wtedy któregoś wieczoru, pijąc herbatę u mnie w kuchni - przyjechał rozgrzany po treningu, ściągnął kurtkę przez głowę, rzucił na łóżko, śmiesznie, jak szczenię, obwąchał swoją rękę: prosto z basenu, jeszcze pachnę chlorem - życiem pachniał, kurna, życiem! - i w zachwycie opowiadając, że już się nauczył wyobrażać sobie opisany w książce krajobraz czy pokój, znienacka przerwał i zapytał prostodusznie: tylko gdzie ja teraz znajdę taką dziewczynę, żeby z nią o takich rzeczach rozmawiać? - och, jaki mądry, załapał, od pierwszego kopa: ta droga, którą przed nim odkrywała, obiecuje samotność - i oparzyło jak uderzenie w twarz: stój, idiotko, wyhamuj, przestań wreszcie wpychać normalnych chłopów w krainę ułudy i posyłać ich na poszukiwanie błędnych ogni jakiegoś tajemnego sensu, o którym sama nie masz zielonego pojęcia, a potem rzucać ich w pół drogi i skazywać na kilka lat lizania ran - i wiedziała już, że nie będzie z nim spać, że tylko kogoś tak samo chorego jak ona, 144 145 nawet nie, bardziej chorego - w szpitalnym gipsie, koszmarnych długach i chmarze milicyjnych wezwań, czarnoksiężniku, mój bracie, ty i ja jesteśmy z jednej krwi - nie zdoła zepchnąć z jego własnego, przez Boga wyznaczonego toru - och, jakie to z twojej strony szlachetne, złociutka, no, naciesz się sobą, naciesz, fajna jesteś, no nie?). W psychiatrii chyba nosi to nazwę syndromu ofiary, ale nic nie mogę na to poradzić, tak mnie nauczono; w ogóle wszystko, co Ukraińcy są w stanie o sobie powiedzieć, to jak, ile i w jaki sposób ich bito: informacja, co tu dużo gadać, mało interesująca dla obcych, jednak skoro ani w historii rodziny, ani w historii narodu nic innego nie można wygrzebać, to powolutku przyzwyczaja się człowiek do dumy z tego właśnie - patrzcie tylko, jak nas bito, a myśmy jeszcze nie umarli - przyjaciele z Cambridge umierali ze śmiechu, gdy przetłumaczyłaś im początek hymnu: Ukrainę has not died yet. - Wkat kind of anthem is that? - no i prawda, zajebisty zaśpiew, w sam raz z takim „na Turka wyruszać", akurat! - i dlatego, moja miła, skoro tak, to ciesz się i raduj, że nie zginęła, nieszczęsna seksualna ofiara idei narodowej, chociaż, jeśli się dobrze przyjrzeć, to co tu takiego znowu radosnego, i po jaką cholerę to było, życie bez miłości, i „czy nie lepiej, czy nie lepiej" było umrzeć dawno, „jeszcze lepiej, jeszcze lepiej" na świat boży nigdy nie przychodzić, „niźli teraz, niźli teraz" tak się męczyć (miała kiedyś koleżankę, którą też nieźle ponosiło na tle patriotyzmu, na wszystko narzekała, nie w mężczyźnie się zakochujemy, tylko w idei narodowej, mawiała, i skończyło się tak, że przez kilka lat maszerowała przez wyrka zamorskich wujaszków, aż w końcu w jednym z tych wyrek osiadła, złapawszy gościa na dziecko, które gdy dorośnie, może nawet, to niewykluczone, nauczy się ukraińskiego, jeśli oczywiście będzie chciało, a tymczasem jego mama dorabia tanimi reportażami w ukraińskim radiu „Swoboda", którego Clinton ciągle jakoś nie zamyka - wyćwierkuje w ojczystym niegdyś języku z tą uwierającą, jak zepsute sprężyny materaca, obcą intonacją, mającą poświadczyć, że ona już - weź o ton wyżej! - nie z naszej wsi: wyrwała się!): zmierzam do tego, ladies and gentlemen, że należeć do bitego narodu to nie w kij dmuchał, jak mawiała lisiczka z ludowej bajki, bity niesie niebitego, i dobrze mu tak, temu bitemu, nieszczęście polega na tym, że przy okazji bity próbuje śpiewać, dajmy na to, dumę o nieszczęsnych niewolnikach, czym usprawiedliwia własne poniżenie, bo sztuka, ano tak, 146 147 zawsze w oczach obserwatorów usprawiedliwia życie, które ją zrodziło, i na tym polega jej, sztuki, wielkie oszukaństwo. Łacińskie ars, które przeniknęło do większości języków europejskich, germańskie Kunst, które u Słowian zachodnich zrykoszetowało jako „sztuka" - tu właśnie jest zdrowe podejście do sprawy, aż słychać mieszczańskie poobiednie beknięcie po kiszonej kapuście: sztuka, zabawa, niewinne sztuczki, akrobatyczne skoki na linie, melodyjne dzwonienie barokowych zegarów i misternie rzeźbiona tabakierka, nasze mystectwo - mastactwo też jest z tego gatunku, tylko z lekką nutką lekceważenia: no, i czym też dziś nas mastaki uraczą? - i tylko tak unieszkodliwia się, odczarowuje ukrytą pułapkę, i chyba jedna, jedyna starocerkiewnosło-wiańszczyzna bezskutecznie ostrzegawczo kiwa suchym palcem: izkusstwo - od izkus, pokusa, pokuszenie, to samo, o którym mowa w modlitwie: „i nie wódź nas...". Tylko jedna uwaga, mówi do siebie, po raz czterysta czterdziesty trzeci (i co, to już tak będzie do końca świata?) oglądając w lustrze -zmętniałym, upstrzonym zielonkawymi cętkami (cóż robić, tanie mieszkanie w biednej dzielnicy!) - swoją twarz, brutalnie podretuszowaną przez nadchodzącą starość (trzydzieści cztery lata, jejku, jejku!). Tylko jedna uwaga. Nas tego nie uczono, cała ta nasza literatura ze swoim kultem miłości tragicznej - Iwanko i Mariczka, Łukasz i Mawka z Pieśni lasu, moi studenci wpadli w zachwyt i oświadczyli, że to lepsze od Midsummer Night Dream Szekspira, akurat! - jakoś zapomniała nas uprzedzić, że tak naprawdę tragedie wyglądają brzydko. Że śmierć, nieważne w jakiej postaci, to przede wszystkim brudna sprawa. A tam, gdzie nie ma piękna, jakaż może być prawda? Paskudnie, kurde. Paskudnie. Wyjść na ganek i zapalić z tego wszystkiego?... Odkrycie: to tak postrzegają świat oziębłe kobiety! Był moment - w ostatnich dniach wspólnego życia i zaraz po zerwaniu - że gdy zobaczyła w telewizji scenę erotyczną, zaczynała płakać. Teraz patrzy spokojnie, jak zoolog na kopulację jaszczurek (a ciekawe, jak też kopulują jaszczurki?): dwoje na wpół nagich ludzi na łóżku, facet kładzie kobiecie rękę na udzie, przesuwa wyżej, ona odwraca się do niego, rozsuwając zgięte w kolanach nogi, obejmuje go za szyję, oboje, wijąc się, z jękiem łączą się w pocałunku... Chwała Bogu, zmiana kadru. 148 149 Palnęła z rozpędu, by tak rzec, ufnie podzieliła się ciekawym spostrzeżeniem: „Wiesz, co mi się zdaje? Tylko nie zrozum mnie źle, nie obraź się: że jesteś otwarty na zło". To był trzeci czy czwarty dzień od jego przyjazdu do pensylwańskiej głuszy, gdzie poczciwiec Mark, gotów zaprosić, na koszt kierowanego przez siebie wydziału, wszystkich poetów i artystów świata naraz, byle tylko pomogli mu na godzinkę wysunąć nos z mgły rodzinnego piekła (zawsze, gdy dzwonił do niej do Cambridge, donosił - głosikiem, do którego pasowałaby ptasio przechylona na bok główka, ku-ku: „Dzisiaj poznałem śliczną Rosjaneczkę", „Interesuje się mną tutaj jedna czekoladka" - kto by się tam tym biedakiem interesował, niezgrabnym czterdziestoletnim wzorowym uczniem o kaczym chodzie, z brzuchem pluszowego misia, sterczącymi z nosa włoskami i rzadkim puchem na łysiejącym ciemieniu - i znowu zaczynał o domu, z obrażoną dziecięcą intonacją: wszystkie naczynia dziś pozmywałem, spóźniłem się przez to do pracy, a ona jedyne, co powiedziała, to „nie domyłeś patelni" - przeskakując na krzykliwie histeryczną; kiedy wyczerpawszy wszystkie słowa pociechy i uderzywszy głową w ścianę cudzej sytuacji bez wyjścia, pytała go wprost: - Mark, jeśli to wszystko jest tak beznadziejne, to dlaczego 150 się nie rozejdziecie? - Because the fucking bitcb couldnt survive! - aha, utrzymać dom, płacić mortydż, inszurans i wszystkie inne rachunki, dobrze, że my na Ukrainie nie mamy tych problemów, jest nam łatwiej - możemy spakować walizkę, trzasnąć drzwiami i gud baj, maj law: bieda to jest wolność, to jest wolność) - Mark wystarał się dla niego o pracownię na wakacje: kąt w ogromnej stodole, przypominającej surrea-listycznie zastawioną sztalugami salę sportową, z matowym jak w kiblu oknem na całą ścianę - facet, dziękuj ładnie i za to, beggars canft be choosers - ona zaś przyjechała do tego opustoszałego uniwersyteckiego miasteczka tylko dla niego, dla niego porzuciła Cambridge - i jak tylko porzuciła, to jakby runął staranowany mur, wszystko pospadało ze swych zwykłych miejsc: już na lotnisku Logan w Bostonie, ledwie wysiadła z taksówki - rozerwał jej się sandałek, powłócząc nogą, podeszła z biletem do stanowiska i okazało się, że wszystkie loty „United" są zawieszone, w Waszyngtonie, gdzie miała się przesiąść na pokraczny pensylwański „kuku-ruźnik", szalała burza - biegała od jednego urzędnika do drugiego, wszyscy równo strzelali salwami pustych uśmiechów, co robić, koniecznie musiała zdążyć dziś wieczorem do Marka, 151 nazajutrz rano planowali wyruszyć samochodem do Nowego Jorku, na lotnisko Kenned/ego, po genialnego ukraińskiego artystę, który nie umie (idiota!) ani słowa po angielsku, tak fajnie ułożyli scenariusz, i masz tobie! - zamieniła bilet na inny lot, czterdzieści minut kisła w samolocie przy akompaniamencie muzyki w słuchawkach (co pięć minut przerywały ją radosne obietnice, że wystartują, jak tylko dostaną zezwolenie), w waszyngtońskim Dulles było tak, jakby przed momentem ogłoszono stan wojenny: ludzie gnali z tupotem korytarzami, majtały się przerzucone przez ramię torby, piszczały wózki, zgrzytały kółka, jakieś niewidoczne niemowlę zanosiło się rykiem na całej długości korytarzowego tunelu, a ona też pędziła za innymi, z piętra na piętro, błądząc, jak we śnie czy horrorze, od gejtu do gejtu, a kiedy dobiegła, zziajana jak gończy pies, do kącika ze swoim kukuruźnikiem, wpadła z rozpędu na niezłomnego-jak-Sojuz-Nieruszy-myj, zawodowo pogodnego urzędnika za kontu-arkiem: „Your plane bas just left, ma'am" - a kiedy następny? - a następny jutro w południe -błysnął zębami: - „Have a good night!" - zaklęła, rzuciła się dzwonić do Marka, wszystkie telefoniczne boots były przepełnione, automat połknął monetę, koło stanowisk „United" szalał, doma- 152 gając się swych praw (oto, na czym polega różnica między nami i Amerykanami!), skłębiony tłum, typ z nie wiedzieć czemu mokrymi włosami, wyraźnie na granicy drgawek, potrząsał za ramiona tak samo mokro-lśniącego na twarzy Murzyna w mundurku „United": „You're a jerk, you hear me, man? You go and bring me your boss right now, you hear? Right now!". Ten, błyskając białkami wytrzeszczonych oczu, wyrywał się, pryskał śliną: „You just dont cali me namesT - eleganckim ruchem, ni to kelnera, ni to sztukmistrza, wyciągnął z kieszeni walkie-talkie, zamiast żądanego szefa wzywał policję, no, to i w Sojuzie by można zobaczyć - Rosie zaskomlała w słuchawkę, że Mark już wyjechał na lotnisko, po nią - za szklanymi drzwiami, w żółtawo podświetlonym mroku, znowu zaczął zacinać deszcz, podreptała do odbioru bagażu, zabrać walizki - było już jasne, że musi nocować w Waszyngtonie, mały tragarz z guzowatym, jakby z innej twarzy przeniesionym nosem, tylko spojrzawszy na jej kwit, radośnie obwieścił, że zdążyli przerzucić bagaż z bostońskiego lotu na diabelski kukuruźnik -strasznie się spieszyliśmy, ma'am, było ledwie dziesięć minut, ale zdążyliśmy, dzięki Bogu, don't worry, ma'am - stał, promieniejąc dumą ze swego osiągnięcia i czekał na pochwałę, aż żal byłoby go 153 rozczarować: to znaczy, że bagaż zapakowali, a mnie nie? I stoję na lotnisku Dulles, w mieście Waszyngtonie, na kontynencie północnoamerykańskim, na planecie Ziemia, na prawym ramieniu torebka, w lewej ręce laptop, ani szczoteczki do zębów, ani zmiany bielizny, gdzieś nad Atlantykiem właśnie leci mężczyzna, dla którego urządziłam całe to zamieszanie, i tak właśnie wygląda jedyny mój adres: wypaliła dwa papierosy z rzędu, trochę doszła do siebie, przestemplowała bilet - na Kennedy: skoro tak, to niech jutro Mark odbierze stamtąd nas oboje - każde z osobna - jakoś się znajdziemy; zadzwoniła do waszyngtońskich znajomych, którzy od dawna zapraszali ją do siebie, choć może niekoniecznie o północy - cześć, kochani, no to jestem tutaj, w Dulles, napójcie głodną, nakarmcie spragnioną, a i przenocować nie mam gdzie - to już naprawdę, dosłownie; z zapisanym na skrawku papieru adresem - ifs fifteen minutes dńve, we're waiting for you - uff, dzięki, są jeszcze dobrzy ludzie - z przemęczenia czując na ustach nieusuwalny uśmiech opóźnionego w rozwoju dziecka, podreptała na postój taksówek, ale i to jeszcze nie był koniec: za kółkiem trafił się mały Pakistańczyk, w którego twardym, potoczystym terkocie nie od razu rozpoznać można było 154 angielski - śmiało ruszył w noc, mniej więcej po rzeczonych piętnastu minutach odwrócił do niej głowę w mroku samochodu, powoli, jak na zawiasach, światło mijanych latarni zbliżało się i odpływało cieniami wielkich niewidzialnych ryb, czerwona deska rozdzielcza migotała jak kardiogram w porzuconej przez lekarzy sali operacyjnej - i zapytał, czy ona zna drogę - przepraszam, ale to taksówkarz powinien znać drogę, prawda? - nagość pustych autostrad za miastem, noc bez jednego światełka z obu stron drogi, gdzie ja jestem, Boże, kim jestem, skąd się tu wzięłam? - po następnym kwadransie wjechali do miasteczka, pomknęli przez opustoszałe księżycowe uliczki - w jedną stronę, potem zawrócili i w drugą, jak długo pan jest w Ameryce? - krzyczała z tylnego siedzenia jak do głuchego, pięć lat, odpowiadał, wciąż tak samo sztywno trzymając głowę - i zatrzymywał cab, i włączał światło, i wyciągał spod siedzenia wymięte prześcieradło mapy, trzymał się go oburącz, jak baśniowego latającego dywanu, który miałby cudem ich ocalić, i na coś czekał, gapiąc się weń, pomyślała tępo, że biedaczysko może nie umie czytać - pani powiedziała, że jaka to ulica? - obracał w ustach kamyki nieposłusznych dźwięków, nie mogąc wymówić Ruppert 155 street, a może powtórzyć za nią, bo przecież ona też mówiła z akcentem, nawet jeśli nie tak brzękliwym, „kud ju koi derę?" - że co? aha, could you cali there, to znaczy tam, dokąd jedziemy już drugą godzinę, moich znajomych tam już pewnie szlag trafia, zadzwoniła i przepadła! - dobrze, niech pan da telefon - raz, drugi, trzeci, najpierw nie łączyło, potem zdenerwowany Ron, który już, jak się okazało, dzwonił do firmy taksówkowej, dawał taksówkarzowi, któremu wciąż nie mijała ataraksja, jakieś wielopiętrowe instrukcje, i znowu zaczęło się krążenie na oślep w chimerycznej plątaninie bezludnych uliczek, jakby kierowca przekazał wszystkie swoje reakcje samochodowi: cab szarpał się rozpaczliwie, zatrzymywał, chrząkał, drapał się po głowie, pytał sam siebie: a może tędy? - przeklinał (z piskiem opon) załamywał ręce, a w półmroku we wnętrzu samochodu rozpełzał się niemy strach Pakistańczyka, odczuwała to fizycznie - do mdłości - facetowi wymykała się z niezdarnych rąk jak lina jego praca, jego nietrwałe zaczepienie w tym zjawiskowym kraju, i niechby diabli wzięli tę lady z dziwnym akcentem, której strzeliło do głowy pchać się nie wiadomo dokąd w środku nocy - było jej głupio, starała się zajmować coraz mniej miejsca na tylnym siedzeniu, przy 156 czwartym (!!!) telefonie „derę" Ron wrzasnął do słuchawki: - gdzie jesteście? stójcie w miejscu, just don't move, man, okey} - po pięciu minutach zza rogu wypadł biały samochód, wyskoczył Ron, szarpnął drzwiczki caba, płuca wypełnił jej wilgotny zapach letniej nocy, a wnętrze samochodu - rozzłoszczony terkot Rona (it's fifteen minutes drwe, man, you just dont know your business!) -i wychodząc na wolność, chwiejąc się na obcasach (lewy sandałek przecież rozleciał się już całkiem), poczuła mokre chlapnięcie w majteczkach: zaczęła się miesiączka. Akapit. I nie czuła już żalu do Pakistańczyka - pieniędzy ze strachu nie wziął, ani centa, cóż, nie tylko jemu trafił się ciężki dzień... I tak zasnęła w domu Rona i Marty z tym przylepionym do ust jak łuska, idiotycznym uśmiechem: no, no, pomyślała przed snem, leci mój skarb, leci na pewno - już posypały się katastrofy! I co się dziwić, że na lotnisku Kenned/ego pierwszym odruchem na widok ukochanego mężczyzny - stał pod ścianą, najniewinniej w świecie gadając sobie ze współpasażerami z kijowskiego lotu, dżinsowa kurtka, znajomy siwy jeż, dostrzegła go wcześniej niż on ją, ileż razy oglądała w wyobraźni tę scenę! - było mimowolne ukłucie niechęci - a on, proszę, proszę! podbiegł w podskokach, cmoknął ją 157 w policzek, jakby nigdy nic, jakby nie było tego półrocznego, wykańczającego czekania, jałowego wypalania się oliwy w kaganku, i jakby żadne wyjaśnienia się jej nie należały; za nimi, jak posłuszny pingwin z wypiętym brzuszkiem, majaczył Mark, no dobra, nie pora teraz na wyjaśnienia, poznajcie się, panowie - jakież to głupie i bezsensowne, jakieś wymęczone, po prostu jestem zmordowana, muszę odpocząć, odespać, on też ma za sobą ciężką podróż, później się z tym uporam, później - a „później", już na miejscu, już sam na sam, przy na wpół rozpakowanych walizkach, pojawiła się - wyskoczyła jak z oddali, nie poruszając wciąż jeszcze ogłuszonych, dokuczliwie obolałych instynktów - tamta myśl, którą natychmiast szczerze mu zaprezentowała, przyniosła i położyła u nóg, jak pies rzucony patyk - „wiesz, wydaje mi się, że jesteś otwarty na zło". Drgnął jak od ciosu nożem, dziwny był ten zły błysk w jego oczach, który kiedyś wcześniej już widziała - niczym nagłe groźne obnażenie kłów, jakby coś innego na moment przedarło się przez jego powieki, zaczerwienione z braku snu - był późny wieczór i wyszli na pierwszy spacer, rozejrzeć się po okolicy, która tajemniczo błyskała kolorowymi latarniami podwórek i ogródków, z otwieranych drzwi parterowych domków raz po raz dobiegały wybuchy muzyki i śmiechu, bielały w przyjaznych brązowych ciemnościach, znikając w ich głębi, przechodzące obok koszulki, miasteczko nie spało, ogarnięte młodzieńczym przeczuciem święta: zbliżał się doroczny festiwal artystyczny, spójrz, jaka chatka, jak z Andersena, jaka ciekawa wieżyczka! - wszystko od nowa, wszystko dla nas zaczyna się od nowa, „muszę jeszcze iść do cerkwi i zapalić świeczkę - za to, że Bóg dopomógł mi do ciebie przyjechać", tak, tak, kiwała głową, wszystkie nieszczęścia za nami, wszystkie te pożary, rozbite samochody i ciała, szalone loty, niczego sobie pieprzona historyjka! tylko jedno, na przyszłość - „wiesz, co mi się zdaje? Tylko nie zrozum mnie źle, nie obraź się: że jesteś otwarty na zło". Chciała, z zawodowego profesorskiego nawyku, wytłumaczyć to dokładniej: nie żeby zło było w tobie samym, ale ty je w jakiś sposób przyciągasz - i nie udało jej się niczego wyjaśnić: dziko, nieludzko błysnął oczami, a wyszli akurat na skrzyżowanie - rozejrzał się i zdecydowanie kiwnął głową i wskazał palcem: tam! I właśnie wtedy zaczęło ich wodzić po manowcach. Przedtem jakąś godzinę krążyli w pobliżu swojego, jeszcze nieoswojonego przytuliska (mówił 158 159 - „nasza chatka", a ją przy tym wypełniało ciepło wewnętrznego uśmiechu) - raz po raz wracając i na nowo ruszając w innym kierunku - i nagle cała okolica stała się tak samo nierozpoznawalna, i nie wiadomo było, w którą stronę idzie się do domu. Zbici z tropu mijali skrzyżowanie za skrzyżowaniem, światła za światłami, wszystkie znaki orientacyjne - pseudogotycka wieża, żywopłot, placyk z pojemnikami na śmiecie, przez który ciągle przechodzili - zniknęły, jakby przeszły do innego wymiaru, i po pewnym czasie zaczęła się rzucać z pytaniami - adres jeszcze pamiętała - do przechodniów, którzy trafiali się coraz rzadziej, bo już chyba minęła północ; podchmieleni studenci rozkładali ręce, ludzie urządzający party na trawie na którymś podwórku nic mądrego nie zdołali odpowiedzieć, a nie mogąc uzgodnić, w lewo czy w prawo, pokłócili się i długo jeszcze po tym, kiedy ona i on, głupio-uśmiechnięci-sorry-przepraszający, zmyli się stamtąd, ścigał ich w mroku nocy, nietrzeźwo ślizgając się na zbitkach samogłosek, dziewczęcy głos, besztający jakiegoś Jerr/ego, który jak zawsze za cholerę nie chwyta, o co chodzi, i mówi o innej ulicy - wyraźnie zawędrowali za daleko, co w tym śmiesznego - rozbawiona, tłumaczyła mu wyrzuty dziewczyny, 160 biedny Jerry - on jednak zamknął się w sobie, nie okazał takiego samego szczenięcego entuzjazmu, powinien był mnie posłuchać, pocieszała się, orientacja w terenie jeszcze mnie nigdy nie zawiodła - ano, co prawda, to prawda, tylko że tym razem, złociutka, zawiodła cię inna orientacja, o ileż ważniejsza od tej w terenie. I to jak zawiodła. Trwało to jakąś godzinę - wreszcie stanął jak wryty i pokazał: żywopłot! Cały czas tłukli się o kilkadziesiąt jardów od niego. Znowu „włączyła się" okolica, zamajaczyły znajome kształty. Jak można było być takim ślepym, dziwiła się. Ano właśnie, good question, jak tu mawiają. Jak można było być tak ślepą, biedna idiotko? Tak zaślepioną - podczas gdy wszystko przemawiało, wołało, apelowało do ciebie jasno i wyraźnie? Cóż z tego - zadarłabyś dumnie głowę, nie, nie powstrzymałoby cię - nawet gdyby ognista ręka wyłoniła się z powietrza i przed twoim nosem nakreśliła na ścianie pisemne ostrzeżenie, byłaś zakochana, a jakże, byłaś pewna, że zdołasz („Ja wszystko mogę!") zrobić to, czego jeden człowiek dla drugiego sam zrobić nie jest w stanie, rybeńko. Nie jest w stanie. Co najwyżej - i tu, jak pisze się w gazetowych ogłoszeniach, można negocjować - co najwyżej odkupić swoim własnym życiem: 161 zamienić się losami. Ślicznie dziękuję, miałam co do mojego życia trochę inne plany. Szkoda tylko, że wszystkie jakoś nagle straciły sens... Pierwszej nocy, tej szalonej - festiwalowej! -nocy z dzikim pędem na spotkanie migotliwej lawiny odbitych w kałużach latarń, z przeskokami z jednej knajpy do drugiej, a wreszcie do całkowicie niedwuznacznego, kto by pomyślał, że coś takiego istnieje na prowincji, zamiejskiego burde-liku (z zewnątrz niezwracający uwagi - chyba tylko zaparkowanymi zachodnimi samochodami - domek z dwoma pokojami po dwóch stronach sieni, w jednym, szurając podeszwami po drewnianej podłodze, suwała się w tańcu ciasno zbita pijana masa, w drugim, gdzie podano im kawę z likierem, stały dwa, przykryte wzruszająco niebieściutkimi kocykami łóżka, nad nimi wisiały jakieś sprośnawe litografie - „Kuprin! jako żywo, Kuprin!" - zachichotała, mimo fizycznego zmęczenia - zaczynała się druga doba bez snu! - ostro, szampańsko pobudzona żałosną, ostentacyjnie teatralną atmosferą taniego grzechu, wstrząsami muzyki za cienką ścianą, jakimś niemalże zawstydzonym spojrzeniem kobiety, która wniosła tacę z napojami - z bokówki, gdzie tańczono, zapamiętała młodziutką, osiemnastoletnią może pro- stytutkę z rozpuszczonymi, kasztanowymi włosami, piękną ową lśniąco jaskrawą, niezmąconą, pieśniową urodą, którą jeszcze się spotyka wśród dziewcząt na Wołyniu i Podolu - biedactwo, była pijana w sztok: „Słuchaj - przyczepiła się, wyczuwając coś nietypowego - jak się nazywasz? A ja Maja. Jesteście taką ładną parą. Nie, serio" -a potem poprosiła o ogień i powiedziała jak grzeczna dziewczynka: „Podziękować". To gwarowe „podziękować" - jak nauczyli dziewczynę w domu! - nie wiedzieć czemu przeszyło jej serce kłującą czułością: „To przecież jeszcze dziecko, jeszcze nawet nie rozumie, co się z nią dzieje" - mówiła do niego w samochodzie, gdy wracali. Wzruszył ramionami: „A kogo to obchodzi? Wycieruch i tyle" - a jednak „wycierach" pierwszy rozpoznał między nimi narastającą, samoza-pładniającą się miłość, bo każda miłość z początku potrzebuje świadków, potrzebuje rodzicielsko--rozczulonego uznania przez świat nowo powstającego sojuszu dwojga i świat nigdy nie skąpi objawów błogosławieństwa, wilgotnych spojrzeń, uśmiechów, z jakimi patrzyli na nas faceci w dworcowym bufecie, dokąd wnosiliśmy z ulicy, w lotnym tanecznym rytmie, świeży powiew niewidzialnego karnawału, atmosferę potajemnych zerknięć, drobnych gierek, porozumiewawczych 162 163 parsknięć, chichotów z czegoś straszliwie zabawnego, niedostrzegalnego dla innych - migotliwe iskry, gęsto rozsypane konfetti szczęścia, które opadając powoli, wiruje w powietrzu jeszcze wtedy, gdy za rozpromienioną parką zamykają się drzwi. „Jaką chcesz zapalniczkę?" „Czerwoną". - Do barmana z komiczną bezradnością rozkładając ręce: „Powiedziała, że czerwoną" - i już barman, jak dojrzała brzoskwinia, ocieka rozpływającym się po twarzy uśmiechem zrozumienia i, napełniając kieliszki smoliście gęstym, niby roztopiony bursztyn, płynem, przelewa przez krawędź - o, świat lubi zakochanych, bo jedynie oni w tępej monotonii dni powszednich pozwalają mu jeszcze przypomnieć sobie, że w rzeczywistości jest inny, lepszy, niż zwykł o sobie myśleć, że wystarczy wyciągnąć rękę, przekręcić kontakt - i wszystko wokół rozbłyśnie, zamigoce jak kolorowe szkiełka z dziecinnego kalejdoskopu, roześmieje się z nadmiaru sił i puści w tan! - stary uliczny fotograf na ławeczce w parku, koło niego kobiecina w sukiennej kacabai, nieruchoma niczym scytyjska baba: - „Zdjęcie pan młodym zrobi!" -„Ale - cedzi powoli, prawie w rozmarzeniu - co innego mają w głowie - Miłość" - ostatnie słowo wymawia wielką literą, a wy, wymieniwszy 164 spojrzenia, zgodnie ruszacie się fotografować, chcąc czy to obdarować sobą starych, czy może przeciwnie - podziękować im za niespodziewane, jak mokry pocałunek opadłego na czoło liścia, błogosławieństwo - potem on zabiera te zdjęcia i więcej ich nigdy nie zobaczysz, niewykluczone, że podarł je na strzępy, wrzucił do popielniczki i podpalił, na koniec starannie zgrzebując popiół w kupkę zgiętym małym palcem - cóż, serdeńko, nie mam pretensji, pocierp trochę i ty: najwyższy czas, żebyś i ty, po czterdziestce, odkrył, że nie wszystkie jesteśmy „wycieruchami" albo w najlepszym razie „mysimi miłościami", wybacz, ale ja mogę grać tylko o wysokie stawki, i jeśli już mam nie być miłością - nie mysią: prawdziwą! - to w każdym razie, nigdy i pod żadnym względem, nie będę „wycieruchem": wolę być „papierem ściernym", panie szanowny) - tamtej pierwszej nocy, może właśnie wtedy, na nadchodzącej fali uniesienia, zakieł- kował w niej gdzieś głęboko ukryty lekko ironiczny, prześmiewczy chłodek: cóż, zwykłe pieprzenie, ze wszystkimi niezbędnymi atrybutami, jakby jakiś scenarzysta z zewnątrz zawczasu zadbał o czystość gatunkową fabuły (a w dodatku, jak się niebawem okazało, kiepskie pieprzenie!) - ale my przecież, riebiata, nie na darmo mamy potężny potencjał twórczy, dla nas 165 to jak splunąć - uczynić z kiepskiego pieprzenia tragiczną miłość, doprowadzając się po drodze do stanu o krok od samobójstwa - zaledwie po dziewięciu (właśnie, ano tak, dziewięciu!) miesiącach, w innym kraju, na innym kontynencie, w noc ostatniej kłótni w pokoju zagubionego między górami motelu - najpierw przestępowali z nogi na nogę, paląc na drewnianej galeryjce, szturchali się ściszonymi głosami, żeby nikogo nie obudzić, potem maszerowali - już na całego, jakby podniesienie głosu automatycznie uruchamiało i nogi - przez parking, między połyskującymi w świetle księżyca foczymi bokami aut, postój - zwarcie, oko w oko - cios! - cięcie szablą! - i oto on zawraca, biegnie przez całe podwórze z powrotem do pokoju, pakuje rzeczy, maleńka, jakby woskowa figurka w szortach, żwawo przebierająca gołymi nóżkami - telepała nim -niemal słychać było, jak zgrzyta - obrażona duma, piekący strach, żeby, Boże uchowaj, „ludzie nie gadali" (ech, matuszka prowincja, jak wzdychałby Chwylowy!), że to ona go rzuciła, wyrwała z rodzinnej ziemi, przeniosła przez ocean i porzuciła, ależ baba, powiedzą! - i dlatego, gdy zarzucił na plecy pospiesznie wypchany manatkami worek podróżny („Nie zapomnij gąbki" - podawała mu ją, doganiając), warknął tym szczególnie brutal- 166 nym, kłótliwym tonem, którym ostatnio wyłącznie z nią rozmawiał: „Jutro lecę do domu! Dziękuję za Amerykę!" (zachichotała w duchu, choć nie do śmiechu jej było, bo doskonale wiedziała, że nigdzie nie poleci, że jutro-pojutrze - bądź co bądź twórca! - znajdzie sobie jakąś nową, niezwiązaną z nią wersję swojego pobytu tutaj, i tak się stało) - pomaszerował w noc - dwie i pół mili! z rzeczami! - do tej swojej obmierzłej pracowni (czy będzie chociaż otwarta w nocy, czy, oferma, będzie musiał przesiedzieć do rana pod krzakiem?) - wtedy właśnie, gdy zamknęła za nim drzwi z poczuciem nie-do-końca--odegranego przedstawienia, ognistego ćwieka „i-jak-mam-dalej-żyć", tkwiącego w mózgu, i z tym rozsypanym po ciele gorączkowo--mdlącym dreszczem, który nie mijał już od ponad tygodnia - jakby naprawdę była mechaniczną lalką, w której obluzowały się wszystkie trybiki i śrubki, tak że mogła przyjmować tylko płynne pożywienie, a spać przez kilka nocy z rzędu nie mogła w ogóle - gdy odwróciła się do lustra, ujrzała w nim - przebił się, wypłynął na powierzchnię, artystycznie wykrzywiając jej usta w resztkach objedzonej szminki! - ten sam chłodno-ironiczny (cóż, pieprzenie...), wyobcowany uśmiech: to ci dopiero temat! - 167 czytało się w tym uśmiechu - kurza dupa, ale temat... I tej samej nocy, ledwie została sama (odpuściło!), po raz pierwszy od jego przyjazdu, przyśnił jej się prawdziwy sen: najpierw, jeszcze na granicy między snem a jawą - zobaczyła, jak on odchodzi od niej, pochyłą kładką w dół, potem zwalił się na nią duszny erotyczny koszmar: niewidzialne ręce, wiele rąk pieściło ją wszędzie - wytrwale, gorąco, duszno, i musiała zebrać wszystkie siły, żeby się wyrwać - i znaleźć się w ogromnej sali z wysokim jak w operze sklepieniem, rozbrzmiewającej echami; tu i ówdzie stały w niej konstruktywistyczne dekoracje i teatralne rekwizyty - cokoły o niedbale upiętych draperiach, postumenty z papier mdche, jakieś drabinki, w przypominającej ciemną pieczarę nawie wznosiło się podium i zewsząd, ze świszczącym szelestem skrzydeł i płaszczy, zlatywała się i sadowiła na wszystkich tych podwyższeniach Arystokracja Ciemności: migały czarne szaty, kątem oka dostrzegła porośnięte kosmatą, rudą sierścią łapy z kurzymi pazurami, zaczepione o występ ściany, ale jej uwagę przykuwała głównie wysoka - aż nie mogła dostrzec twarzy - ubrana w czarną sutannę postać na podium: może, przyszło jej na myśl, raczył się zjawić sam Książę? Ani trochę się nie 168 bała - mimo całej efektowności, ten zlot demonów nie stanowił żadnego wyraźnego zagrożenia; demony raczej odprawiały rytuał, pod jakimś względem przypominający zebrania partyjne epoki Breżniewa, a do niej odnosiły się po przyjacielsku, otaczały ją kołem jak swoją - i idąc przez wypełnioną salę, zaczęła, robiąc znak krzyża, odmawiać na głos Ojcze nasz, a one posłusznie przemieniały się w kłęby neonowo-niebieskiej pary i ulatywały precz z pirotechnicznym sykiem - tylko wielkie kocisko, które stało się neonowoniebieskim cieniem kota, jeszcze przez jakiś czas skakało z postumentu na postument, aż wreszcie się rozwiało, i jeszcze jeden zasapany gnom - z czarnymi skrzydłami, w sterczącej narciarskiej czapeczce i z prostacko pyzatą (nos jak kartofel!) okrągłą gębą - przyleciał spóźniony, nie załapał, w czym rzecz, i skoczył do niej: „Co, jeszcze się nie zaczęło?" - specjalnie dla niego raz jeszcze powtórzyła Ojcze nasz i gnom, choć trochę się opierał, jakby dla zachowania pozorów, i dziwnie nieprzerażająco ją straszył, musiał wreszcie, chcąc nie chcąc, też stać się neonowoniebieskim kłębkiem i odlecieć z zawadiackim świstem. W tym śnie po raz pierwszy powiało ulgą - jakby doszła do siebie i sama jedna w opustoszałej sali nie tyle pomyślała, co zrozu- 169 miała: niepoważne jest to wszystko - znaczy co do samobójstwa. Jeszcze niepoważne. Ladies and gentlemen, czuję się trochę niewyraźnie, poruszając ten temat - oczywiście bardziej nadaje się on na kazanie niż na poważne wystąpienie naukowe i widzę już, jak jeden za drugim opuszczają państwo salę z sarkastycznym grymasem na ustach: crazy stuff, typowy Slavic mysticism, trzaskają rozkładane siedzenia - jedną chwilę, proszę jeszcze tylko o chwileczkę uwagi, mam nawet, kom-il-fo, przygotowany cytat, przepraszam, że nie z Derridy, Foucaulta czy Lacana, lecz właśnie przeciwnie -z Jakoba Bohme: gdy spytano diabła, dlaczego opuścił niebiosa, odpowiedział, że chciał być autorem. Ladies and gentlemen, w tym kraju, który od początku był tworem człowieka i gdzie prawo każdego człowieka do bycia autorem swego losu jest podstawowym postulatem wychowania (rozkładam wycinek z gazety: para starszych milionerów, państwo Brownowie - Richard, lat 79, i Helen, lat 76, otruli się spalinami we własnym garażu, uprzednio zapisując cały majątek - 10 milionów dolarów, nie byle co! -na chrześcijańską filantropię, a do przyjaciół 170 wysyłając list z wyjaśnieniem: oboje byli ciężko chorzy, więc, po trzeźwym rozważeniu sprawy, postanowili, że zamiast bezsensownie przepuszczać zarobioną przez całe życie krwawicę na lekarzy i opiekę medyczną, lepiej pomóc młodym ludziom stanąć na nogi — czy oni także zostaną pochowani za kościelnym murem, czy może ci, którzy skorzystają z ich milionów, wymodlą jednak u Boga zbawienie ich dusz? Nieczysta to sprawa tak rozporządzić samym sobą: był w Oświęcimiu taki ojciec Kolbe, który podczas kolejnej „selekcji" zaproponował na śmierć głodową siebie zamiast pewnego Polaka, bo tamten zostawił w domu dwóch synów - esesman mruknął i zgodził się na zamianę, i tamten człowiek przeżył i wrócił do siebie, do Warszawy - aby się dowiedzieć, że obaj jego synowie zginęli podczas bombardowania, no i proszę! - ach, ojcze Kolbe, wmieszał się ojciec w nie swoje sprawy, zapragnął ojciec zostać autorem - i naruszył reguły gry, bo temu człowiekowi pisana była śmierć, i kto wie, może gdyby się ojciec nie wmieszał, to jego synowie pozostaliby przy życiu, i szczerze się martwię, tak, tak, proszę się nie śmiać, martwię się o los milionów państwa Brownów - czy naprawdę przyniosą komukolwiek szczęście, czy, nie daj Boże, jakiś stypendysta 171 Browna nie spłonie żywcem w pożarze laboratorium chemicznego, do którego się dostał dzięki tym pieniądzom, a inny, wyszkolony we Włoszech śpiewak, po latach sukcesów i sławy nie poderżnie sobie gardła, gdy straci głos? Szkoda, że państwa kraj nie zaznał właściwie porządnej wojny - wojna pozwala wiele zrozumieć, jeśli chodzi o życie i śmierć, bo pojedyncze losy, choć bywają wymowne, zazwyczaj nikogo niczego nie uczą; rok temu, pamiętam, w ostatnich wiadomościach mignęła mi przezabawna, jeśli mogę się tak wyrazić, historia: w Nowym Jorku jakiś typ rzucił się z okna wieżowca, ale wylądował na dachu zaparkowanego samochodu cały i zdrów, więc, nie godząc się z porażką - widać, też był od małego uczony walczyć o swoje, żeby nie wiem co - pojechał z powrotem na to samo sto któreś tam piętro i, proszę sobie wyobrazić, skoczył znowu, tym razem łamiąc rękę, nogę i coś tam jeszcze sobie uszkadzając, ale i tak nie udało się nieszczęśnikowi rozstać z życiem - przyznajmy, ladies and gentlemen, że w głębi duszy jesteśmy trochę dotknięci arogancją tego uparciucha - trochę złodzieja, bo usiłował wyłamać drzwi, do których nie miał klucza, a trochę rozpieszczonego dziecka, które tupiąc nóżkami, krzyczy „Daj!" - a tu figa z makiem, i dobrze mu tak!) - 172 w tym kraju, ladies and gentlemen, z jego coraz gęściej mnożącymi się w podziemiu sektami satanistycznymi, a na powierzchni - gabinetami psychiatrów, czy nie pora byłaby zastanowić się nad kwestią praw autorskich - nad tym, co rzeczywiście możemy, a od czego nam wara? Pragnienie bycia autorem - tworzenia - to zakusy na wyłącznie boże prerogatywy. Bo nikt z nas w rzeczywistości nie tworzy, panie i panowie - pamiętamy wszyscy przykład na twórcze myślenie ze szkolnego podręcznika do psychologii - syrena, pół kobieta, pół ryba - co za ubóstwo, jeśli się zastanowić, jaka rzeźnicka fantazja -kawałek stąd, kawałek stamtąd, zlepić razem -i pysznić się: oto twórczość! A ex nihilo - nie próbowaliście? Nie da się? I o to właśnie chodzi... Wszystko, co zostało nam dane, jak zabawki dzieciom, to gotowe, pomieszane odłamki rzeczywistości, fragmenty, szczegóły, kolorowe kawałki jakiejś ogromnej, nieogarnionej łamigłówki, po których raczkujemy, nie podnosząc wzroku, dotykamy, oblizujemy, obwąchujemy sobie na uciechę - całkiem niewinne i przyjemne zajęcie -ale szkopuł w tym, że czasami (oho, nawet dość często, i to ilu ludziom, wcale niekoniecznie geniuszom) udaje się te kawałki poskładać według nie-wiadomo-skąd-wziętego, żadnym-nieuzbro- 173 jonym-okiem-niewidocznego planu, w którym przeziera puls niezależnego, jakby organicznego życia. Wtedy właśnie wtrąca się nasza autorska (cha-cha!) duma: nadymamy się, puszymy i wyobrażamy sobie, że jesteśmy twórcami - a to tylko odsłonił się przed nami, szpareczką, skrawek pierwotnego planu generalnego, tego samego, według którego kiedyś został stworzony świat -z niczego, mądry i piękny, i od którego ludzkość (kiedy? na jakim zakręcie prahistorii? w jakiej jaskini w Pirenejach?) - odstąpiła, i pamięć (tak nietrwałą! tak żenująco znikomą!, a przecież - jak żyć, jeśli i tego zabraknie?), pamięć o tej początkowej oślepiającej jedności zachowały, oprócz religii, tylko sztuka i miłość. (Sądzę, że mieli rację wszyscy ci klerykalni rygoryści - ikonoklaści, purytanie i reszta - że sama idea ikony czy rzeźby kościelnej profanuje boskość - spółka religii ze sztuką naprawdę jest kompromisem religii, nieuniknionym ustępstwem - spowodowanym niemożnością - otóż to! - nawiązania bezpośredniego kontaktu bez uciekania się do podsuwanych zmysłom, wulgarnie oczywistych bzdetów: obłażąca pozłota na deszczułce, nadgryziony zębem czasu marmurowy nos anioła, prostacko wymalowana figurka w jaskrawych szmatkach. Prawdopodobnie 174 bezpośredni kontakt kiedyś istniał, ale teraz można tylko do niego wzdychać... Gdy religia stała się instytucją społeczną, zeszła na psy -w cerkwi, do której polazłam któregoś dnia z nadzieją, że trochę się rozrzedzi spowijająca mnie ciemna chmura, dzień po dniu spalająca głowę, nie przepuszczająca żadnej rzeźwiącej myśli, panował wyraźny duch zamkniętej wspólnoty: ciekawskie spojrzenia na obcą, towarzyskie przystawanie w grupkach na schodach po nabożeństwie, spojrzenia, śmieszki, rozmówki, wymiana wieści - ludzie przychodzili jak na jakieś spotkanie towarzyskie - to socialize, i modlić się na ich oczach jakoś nie wypadało). Jeszcze jesteśmy dopuszczani do planu - indywidualnie dopuszczani, bo od samego planu ludzkość przez ostatnie kilka wieków zamaszystym krokiem odsuwa się wciąż dalej i dalej (poczynając chyba od Odrodzenia, od owego zuchwałego okrzyku Mirandoli: „Człowieku! Adamie! Umieściłem cię w centrum wszechświata!" - no więc stój, zamień się nawet w słup soli, i każdy suchoręki zakompleksieniec pcha się, żeby być Adamem, a my potem drapiemy się po głowach, nie mogąc zliczyć milionów poległych: czy dwadzieścia, czy czterdzieści, czy całe sześćdziesiąt?) - a pamięć o utraconej boskiej jasności dra-ażni, 175 oj drażni, raz po raz przebłyskując i mamiąc, ale ba, gdy tylko podchodzimy bliżej, hyc - przy wejściu już na nas czyha, zacierając łapy, Ten, który chciał być autorem - korci go, by dostać się tam, wcisnąć i zawładnąć, a sam nie jest w stanie, tylko na naszym karku, na karku dopuszczonych może tam wjechać, i po stokroć bezpieczniej dla nas - donikąd nie dążyć, zapomnieć o wszelkim dopuszczeniu i grzebać się grzecznie w odłamkach, tworząc z nich wciąż nowe i nowe niepotrzebne kombinacje - ustawiając w rządku puszki po zupie Campbella, prezentując na biennale gumowe krzesła, obute w damskie pantofle, wydmuchując na strony czasopism gęsty deszcz baniek mydlanych - jednakowych, pozbawionych wagi słów, co czasem wychodzi pociesznie, kilometry tekstów (oczywiście, już nie wierszy - tekstów) o pierwszej jeździe na rowerze, o pierwszej miesiączce czy nawet zupełnie o niczym - niczewo siebie, interesting, gęga, kiwając głowami, gęsie stado krytyków, profesorów uniwersytetu, doktorów literatury, przepraszam, jeśli obraziłam kogoś z obecnych -powiadają, że jeśli trzy małpy posadzi się przy maszynach do pisania, to w nieskończoności mają szansę wystukać Hamleta, ladies and gentlemen, zdradzę wam straszną tajemnicę: sztuka w naszym stuleciu też pomalutku schodzi na psy - dlatego, że się boi. Tylko miłość broni przed strachem, tylko ona jedna zdolna jest nas osłonić, i jeśli nie niesiemy jej w sobie, to wtedy... Wtedy... (Ja naprawdę nie wiem, co wtedy, nie wiem, co będzie dalej z tym mężczyzną, jakie jeszcze zniszczenia spowoduje czarny cyklon, w którego oku tłamsi się jego ściśnięta krzemiennym imadłem, fosforyzująca bielą figurka - „czarcie wesele" na pylistych jesiennych drogach, moja babcia mawiała: jak je zobaczysz, ddsuń się, ona sama jeszcze umiała rzucić w wiatr nożem, robiąc znak krzyża, i na nożu pojawiała się krew, a my teraz umiemy co najwyżej wbić kuchenne narzędzie w ukochanego mężczyznę - gest niby ten sam - gest-kopia, gest-imitacja, odruch atawistyczny, z umarłym sensem - gest, którym, zamiast się odgrodzić, sama siebie wtrącasz z rozpędu w środek wiru „czarciego wesela".) Nie należy, och, nie należy gonić za zimnym gwiezdnym blaskiem bezmilos-nego piękna: nie tych, co trzeba, wspólników zyskujemy na tej drodze. O, oślepiające, piękne i dzikie! I Migocz światłami, wab, przyzywaj, I Na bystrzyny, na niewidzialne rzeki. -1 Tylko - Boże! - nie oszukaj: / Me 176 177 osuń się spod nóg jak stos chrustu, I O krok od groźnego zespolenia / Z twoim blaskiem - nie stań się pustką: / Martwym duchem zetlalych śmieci I (Jak wabik, który diabeł przedstawia I Jako skarb...) I na dnie piekieł I Żółtym ogniem będzie płonąć marność I Moich zagubionych w bezczynności dni'.... I Każdą karę przyjmę jak pociechę -1 Tylko, siły niebieskie, nie tę: I Oszczędźcie mnie, wybawcie od Ukraińskiego Piekła - I Przymusowego grzebania żywcem I Bez nadziei, bez działania, bez czasu IW pustce, w nicości - tam, / Gdzie jeszcze trwają po setkach nieszczęśników / Resztki tego, co było życiem, / Otrząsnę się, wyrwę ze skóry, I Do krwi zedrę stopy i dłonie, I Jak dusza spod topora kata - I Ku nieśmiertełnemu, pędzącemu ogniowi - takie rzeczy pisałam, no i się doigrałam, też się znalazł Dante w spódnicy! Dante miał przecież nie tylko Wergiliusza - miał Beatry-cze. I jeśli nie żyje w nas ciągle miłość, to zamiast się rozszerzać, coraz węższy się staje tunel, przez który w zachwycie pędzimy, i coraz nam ciężej się przecisnąć, i już nie lecimy, jak wydawało się na początku, tylko pełzniemy uparcie, wypluwając skrawki własnych płuc i tego, co kiedyś nazywało się darem, zresztą, mój Boże, było darem! - i przesączamy się na płótna, jak rozgniecione owady, barwnymi plamami własnego jadu, i dusimy się zdechłymi słowami, które śmierdzą zgnilizną i szpitalnym karbolem, i zaczynają się nam przydarzać różne przykre historie, migają kliniki i więzienia (to już zależy od szczęścia!) i oto już pozostaje tylko skoczyć z mostu (Paul Celan), powiesić się na klatce cudzego domu (Marina Cwietajewa), wsadzić głowę do piekarnika (Sylvia Plath), zamknąć się w garażu, włączając silnik na pełny gaz (Annę Sexton), wypłynąć jak najdalej w morze (Ingrid Jonker), wyliczanie trwa, to be continued, a wy co, sądzicie, że to normalne, że tak z poetami i im podobnymi być powinno? Ale z nimi jest im dalej, tym gorzej, nikt już nie dożywa do swojego Fausta, co myślicie, że to przypadek, myślicie, że po prostu zabrakło im talentu?... Gdy maleją ich szansę - maleją szansę każdego z was. Tylko miłość broni przed strachem. Ale kto (co) obroni przed strachem samą miłość? (I przybywa, przybywa z roku na rok sex-sho-pów, mechanicznych gadżetów, o, zdobycze cywilizacji technicznej, seks przez telefon, mnie też tak kiedyś dopadli, w domu, ni mniej, ni więcej, tylko we własnym domu: obstawili jak smarkulę, nigdy się nie dowiedziałam, kto - najpierw nierozpo-znawalny kobiecy szept - wzięłam ją za koleżankę, też nieźle szurniętą dziewczynę - „Olka, 178 179 to ty?" - to nie była żadna Olka, jak się potem okazało, chociaż „toto" niby potwierdziło: no, ja - i zaczęło szemrać: wkopałam się, dzwonię z cudzej chałupy, jest ich dwóch, chcą mnie zgwałcić, mówią, że albo w pupę, albo w usta, on już idzie, boję się. „Gdzie jesteś? Wezwę milicję, podaj adres!" - ale nie-Olka [chociaż to się okazało dopiero później] już znikła, zamiast niej odezwał się dyszący groźbą, młody męski głos: „Ty jej podruga, da? Chcesz, żebym jej nie ruszał? To pojęcz mi trochę" - czego tylko człowiek nie zrobi dla kochanej przyjaciółki, fu, obrzydlistwo - spróbowałam włączyć poczucie humoru: trochę pomogło, cóż, to jakby mi kazali zaśpiewać piosenkę, ale kiedy, na mój mimo wszystko bezradnie-bolesny jęk poniżenia [krzyczysz z poniżenia, a oni myślą, że ze szczęścia, a może i nie myślą, może właśnie, słuchając twojego bólu, dostają orgazmu?], głos ostro rzucił: „Wsio" - i w słuchawce, jak z kranu, zakapał krótki sygnał, ocierając mokre czoło, czułam się jednak, śmiech śmiechem, jak zgwałcona - to przecież młody chłop, kurza twarz, co on, też się bał żywej kobiety?) Strach zaczynał się wcześnie. Strach był przekazywany w spadku - obawiać się należało wszystkich obcych (każdy, kto się tobą interesował, był w rzeczywistości nasłany przez KGB, żeby wywąchać, o czym rozmawia się u was w domu, a potem znowu przyjdą tamci panowie i zabiorą tatę do więzienia - szczególnie podejrzani byli ci, którzy wszczynali wolnomyślne rozmowy: gdzieś tak w dziewiątej klasie na miejskiej olimpiadzie literackiej poznałaś prymusa ze szkoły matematycznej, okularnika - miał nieczęsto u nastolatków spotykaną cerę jak świeżo umyta brzoskwinka, pod nadzwyczaj grubymi okularami widać było z profilu ciemne, gęste jak jedwab, dziewczęce rzęsy, a kiedy się śmiał, naprężał całe ciało, jak to bywa u bardzo nerwowych, inteligentnych chłopców, których nie puszczają na podwórko, do zwykłych zabaw, tylko wyprowadzają na spacer, ciągnąc za sznurek przy sankach, zawiniętych po oczy w wełniany szalik - tacy chłopcy zawsze się w tobie zakochiwali, nie było na to rady, zresztą sporo czytali i lubili rozmawiać o przeczytanych książkach, i prymus ze szkoły matematycznej, niewprawnie, staromodnie, podtrzymując cię niby protezą pod łokieć na śliskiej drodze - była zima i na okrytych śniegiem chodnikach co krok podstępnie błyskały czarne, wyślizgane łysiny - nieostrożnie zagadnął: „Ukrainskowo pisatiela Winniczenko - 180 181 nie czitała?" - ciebie z miejsca jak warem oblało: to przed tym właśnie uprzedzali mama i tata! -z leninowską chytrością w oczach [najważniejsze, że sama odbierałaś ją jako leninowską!], z dystansem, takim od niechcenia - no, no, i co dalej, ja i tak cię widzę na wylot - odparłaś: „niet, nie czitała" - i odczekawszy, aż prymus powie wszystko, co wie - i o UNR, i o emigracji [słuchałaś, już nie mając wątpliwości, z kim masz do czynienia, czując słodki ból bliskiego niebezpieczeństwa] -zmroziłaś go chyba - akcentując sylaby, równym, mocnym głosem zastępowej pionierów [„Otriad! Rrawniajs! Smir-na!"], oświadczyłaś, że nie interesują cię jakieś tam zaplute karły emigracji, że w warunkach tak trudnych i napiętych stosunków międzynarodowych... i że zawsze oburzali cię młodzi ludzie, słuchający jakichś tam radiostacji - wytrzeszczył na ciebie obie pary szklanych oczu i zdawało się, że zapomniał o oddychaniu: szedł jeżyk lasem, zapomniał, jak się oddycha, i zdechł -a niech ma za swoje! Zadowolona byłaś z siebie jak nigdy: pierwszy egzamin dorosłości - i bez potknięcia!). Nie, zawsze powtarzałaś, że nie chciałabyś jeszcze raz przeżywać swojego dzieciństwa - tych męczących, nieświadomych prób wyrwania się - z zamurowanego na głucho, zabarykadowanego od środka rodzinnego gniazda, za którego murami jadowicie kłębił się strach, trzęsawisko, gdzie wystarczyło się potknąć, czymś zdradzić - i wpadało się w otchłań śmierci (w radiu, którego ojciec słuchał wieczorami, przykładając ucho, szczelnie przyciskając je do głośnika, wydającego ogłuszające trzaski, niekiedy przerywane ostrym, niebezpiecznie narastającym metalicznym gwizdem, czytano pamiętniki umierającego Sniegiriowa, wyliczano operowane organy wewnętrzne, odbite nerki i pęcherze, wstrząsy insulinowe, siłą wprowadzone sondy, kałuże krwi i wymiocin na cementowych podłogach - raport z rzeźni, oprawianie tusz: Marczen-ko, Stus, Popadiuk, co parę tygodni nowe nazwiska, piękni i młodzi, niewiele w sumie starsi od ciebie dziarscy chłopcy, marzyłaś o nich, jak twoje rówieśnice o aktorach: kiedyś wyjdzie na wolność, bohaterski, poznaczony bliznami, i spotkamy się - tyle że oni nigdy nie wychodzili, ich śmierć rosła w eterze, tata siedział po tej stronie i słuchał, rok za rokiem, odkąd stracił pracę, siedział w domu i słuchał radia) - wyrwać się nie było dokąd, wszędzie wokół trwały zebrania komsomolskie, zajęcia z marksizmu--leninizmu i obcy język, tam - jak czterolatka na stołeczku pośrodku pokoju - powiedz wujkom i ciociom wierszyk - można było występować 182 183 tylko po to, żeby dźwięcznym głosem magnetofonu wydać im lekcję od nich zresztą wyuczoną, i to jedno stanowiło gwarancję bezpieczeństwa -złoty medal, czerwony dyplom, przesuwanie się na smyczy, szlag jasny by to trafił, ile śmieci człowiek przepuszczał przez głowę! - a jako piętnastolatka wpadłaś w depresję, skarżyłaś się na jakieś tajemnicze bóle żołądka, tato padał z nóg, ciągając cię po lekarzach, którzy niczego nie znajdowali, całymi dniami przewracałaś się w łóżku i histerycznie płakałaś z byle powodu - tatusiowa córeczka, oczko w głowie, to on czuwał, brał pod skrzydła, przy pierwszej miesiączce spokojnie tłumaczył, że to bardzo dobrze, że to się zdarza wszystkim dziewczynkom, leż, nie wstawaj - podawał do łóżka, jak chorej, talerzyk z pokrajanym w kawałki jabłkiem, a ty leżałaś - skulona i milcząca, przestraszona nowymi wrażeniami - i wstyd ci było otwartości swojej tajemnicy, ale jakież tajemnice można mieć przed tatą? - i miałaś jakieś boleśnie obce poczucie bezbronności: powtórzyło się to, gdy straciłaś dziewictwo (do czego dojdzie dopiero po śmierci taty!) i potem, za każdym razem, to samo uczucie wiecznej córczy-nej pokory, całkowitej atawistycznej uległości, co oczywiście doprowadza facetów, niekapu- jących, w czym rzecz, do szaleństwa („Ale ty jesteś super w łóżku!"), a potem ich rzucasz. Wyrywałaś się, pewnie, że się wyrywałaś, jeszcze jak! - cała w spiczastych łokciach samoczynnego dorastania, do łez umęczony własną niezręcznością pryszczaty podlotek, jedne rajstopy, wiecznie w burych strupach cer, i jedna sukienka - szkolna, od mundurka, do błysku i białości wytarta na łokciach, na szkolne wieczorki chodziłaś -a chodziłaś gorliwie, jak muzułmanin do meczetu! - w pożyczonej bluzce i przykrótkiej, jeszcze pionierskiej, biała-góra-czarny-dół spódniczce, i gryzła cię gorzka zawiść, gdy patrzyłaś na całkiem już „dorośle" poubierane, u „dorosłych" fryzjerów ostrzyżone, nowymi barwami rozkwitłe, jak sad wiśniowy koło chaty, koleżanki z klasy - w błyskach perłowej szminki i czarnych firanach rzęs Lancóme'a - dziesięć karbowańców kosztowało niebiesko-granatowe opakowanie takiego tuszu, a mamy pensja, z której żyliście we troje, wynosiła sto pięćdziesiąt, no i co mogłaś zrobić, jeśli nie ukraść - w szatni, z lekkomyślnie niezamkniętej torby królowej starszych klas - co prawda tubka była tania, polska, i do połowy zużyta., uspokajałaś sama siebie, że dla tamtej to żadna strata, i tak zresztą było, a mimo to dziewiętnasty wiek, mimo wszystko klasyczna 185 bułka Jeana Valjeana i Cosette przed wystawą sklepu z lalkami, i wstyd, i strach, i tajemnica, występna i słodka, jak ćwiczenia z ekshibicjonizmu w samotności przed lustrem - niewprawnie malowałaś się w szkolnej ubikacji, rozmazując pod oczami czarne smugi, a po wieczorku w tej samej ubikacji zmywałaś tusz, wściekle zdzierałaś go zimną wodą z poczerwieniałych powiek: strach pomyśleć, co by było, gdyby tata zobaczył -tata, który tak się o ciebie martwił, który zbierał po ludziach dossier na każdą z twych przyjaciółek: wszystkie były rozpuszczone, paliły i całowały się z chłopcami, tata wrzeszczał, czerwieniejąc na twarzy, i ty, trzeba uczciwie powiedzieć, tak samo wrzeszczałaś w odpowiedzi, i szlochałaś w łazience - a jeszcze po tym pamiętnym razie, kiedy uderzył cię w twarz przy ludziach, na ulicy, na przystanku tramwajowym, bo gdzieś przepadłaś i był przekonany, że od niego uciekłaś - ale wróciłaś, zawsze posłusznie wracałaś, bo nie miałaś dokąd uciec, a on, bez słowa, z rozmachem wymierzył ci policzek - oczywiście, potem były objęcia-cmokania, pocałunki-przeprosiny, „moje maleństwo", „córeńka moja kochana" - po kilku do czerwoności rozjątrzających oczy godzinach rozpaczy, szlochów, trzaskania drzwiami, z towarzyszeniem bezładnych, nieporadnych maminych interwencji - bo mamę to wszystko omijało, mama w ogóle była oziębła, jakżeby inaczej, nieprzenikalna, jak czarne szkło spawalnicze (potem, w pierwszych miesiącach twojego małżeństwa wsunie się pewnego razu do pokoju młodych z wesoło terkoczącym budzikiem: wstawajcie, śniadanie gotowe! - akurat w „takiej" chwili, a gdy wybuchnie awantura, będzie płakać w kuchni w kąciku, przestraszona i bezradna: przecież chciała jak najlepiej! - aż w końcu, kiedy się uspokoisz i opanujesz dygot spłoszonego ciała, sama będziesz ją w końcu pocieszać) -a jaka miała być, jeśli nie oziębła, dziecko głodu (w trzydziestym trzecim, miała już trzy latka, przestała chodzić i babcia pojechała pociągami towarowymi do Moskwy, wymieniać swoje wiano - dwa wspaniałe sznury śródziemnomorskich pereł, na dwie torby sucharów), dziecko karmione podebranymi z pola kłoskami, za które oberwała od kołchozowego strażnika batem po twarzy, gdy kiedyś ją przyłapał - do dziś widać cienką, jaśniejszą kreskę blizny, i na tym, dzięki Bogu, się skończyło, bo ojciec, to znaczy twój dziadek, już płukał złoto gdzieś między sopkami, za jakieś półtora dziesiątka lat również twój ojciec, a jej przyszły mąż, będzie robić to samo, a jej nic się nie stało, minęły dni kłosków, 186 187 później najadła się do syta, po jakichś dwudziestu latach, kiedy już skończyła uniwersytet i poszła do pracy - a amerykańscy sowietolodzy z oddali za nic nie mogą pojąć, skąd w tym pokoleniu tyle nieproporcjonalnie tęgich kobiet, i usiłują czytać Fromma i Junga między wierszami, pod światło - przecież żreć się im chciało, gdy miały po dwadzieścia lat, żreć i nic więcej! - dławić się przydziałowym studenckim chlebem, obiema garściami pchać do ust, zbierając okruchy, przez całe swoje życie nigdy się nie dowiedziały, co to takiego łechtaczka (po raz pierwszy zastanowiłaś się nad ich losem pewnego razu w aptece: rzucili podpaski, żenskije pakiety, kolejka - same młode dziewczyny - pospiesznie pakowała podpaski do toreb, a staruszki podchodziły i dopytywały się: „Diewoczki, a szto w eticb pakietach?" - „Ze^z-skije pakiety, żenskije!" - z pogardą rzucały diewoczki, jakby mówiły: nie dla was! - speszone babuleńki mrugały oczami: nie rozumiały) -tak więc mama była niewinna jako baranek czy może raczej Maryja Dziewica (rzeczywiście miała w sobie coś z Madonny, na fotografiach z końca lat pięćdziesiątych - okres, gdy wreszcie się najadła - można zobaczyć uroczą dziewczynkę z kędziorkami, że wprost oczu nie można oderwać! delikatna twarzyczka, pociągła, z cienkim 188 noskiem - zagubiony, łagodny, jakby wewnętrznym uśmiechem rozświetlony typ urody, barokowy portret kozacki poprzez trzy wieki: Roksolana - Barbara Apostolanka - Barbara Langoszówna - była kiedyś Hetmańszczyzna, teraz nam przepadła! - krągłolice i zapaskowe, oj-pod-wiśnią-pod-czereśnią, jeszcze rodzą się wiejskie piękności, ale tamtych już - szukaj wiatru w polu, już nawet i twoja nieszczęsna uroda o dwa rzędy wielkości toporniejsza, bardziej wulgarna -nie zapomnij dodać: była!) - mama, ptaszek śpiewający, jagniątko ofiarne, doktorat z poetyki kończyła pisać w komunalnej „chruszczowce", podczas gdy w kuchni sąsiadka, kucharka z robotniczej stołówki, ta, co to miała „rządzić państwem" (samotna matka, pięcioro dzieci od pięciu facetów), podrzucała jej do garnka z barszczem ścierki i wyrwane zęby (pewnie mleczne - któregoś z dzieciaków?) - ale doktorat w końcu napisała, zdążyła z nim akurat na siedemdziesiąty trzeci rok, kiedy jako żonę elementu politycznie niepewnego, z doktoratem w garści, pogonili z asystentury na cztery wiatry, tak że dzień twojej obrony (po kiego czorta ci to było!) był jej świętem, cieszyła się jak dziecko, „żeby jeszcze tata tego dożył!" - ale jak, na litość boską, czym mógłby żyć, wrzucony na samo dno studni i po drodze kurczowo uczepiony cembrowiny: byle tylko nie z powrotem do łagru! - żywcem zamurowany w czterech ścianach - słuchanie radia, dmuchanie dymem w lufcik i patrzenie z lękiem, jak bezpowrotnie mu się wymyka, ucieka, poganiana naturalną siłą dorastania jedyna kobieta jego życia - ta, którą sam spłodził? „Podnieś koszulkę, chcę zobaczyć, jak nabierasz kształtów" (czy to nie ta sama intonacja zakłopotania, ale i polecenia - „Odwróć się, chcę cię wziąć jeszcze od tyłu"... - usłyszana dwadzieścia lat później, natychmiast wywoła w tobie dawno zapomniane poczucie domu?) - i nie ma już znaczenia, że nigdy nie lubiła od tyłu, nie ma znaczenia, że w pierwszej chwili odmówiła podnoszenia koszulki, dotknięta w niedziecięcy sposób - w ślad za tym ciche i w nieznany dotąd sposób głębokie, czułe wzruszenie: - dziecko moje, przecież to ja, twój tata! - więc, trudna rada, koszulka się podnosiła - wstydliwe i peszące wystawianie, pierwsze doświadczenie, o ileż silniejsze niż jakieś tam ściskanie za kolana pod szkolną ławką - a jednak wyrywała się, Boże, jak ona się wyrywała - jak dusza skazańca się katu wyrywała, ale dokąd? Do rówieśników, tańce--łamańce, zespoły rockowe, rozgrywki sportowe i pierwsze obmacywania na oślep w mroku sali gimnastycznej - to śmieszne, żadnemu z nich nawet nie można było opowiedzieć, jak po trzech latach oni w końcu przyszli, obawy ojca się sprawdziły, bo obawy zawsze się sprawdzają - w cztery ściany wdarł się wicher dziarskiego poskrzy-pywania skórzanych pasów, rześkiego chłodu dworu, uczucie nagłego wypełnienia pokoju -trzech rumianych z mrozu, zdrowych samców, trzask legitymacji, sobirajtieś, tata nerwowo szukał jakichś papierów, drżącymi rękami coś przekładał na stole, przybity i żałosny, a ty wyskoczyłaś na nich z kąta i prostując się na całą wysokość swojej pryszczatej, kiełkującej podlot-kowości, ze spadającym na pyszczek pasmem włosów, piskliwym głosem wypaliłaś: „Kak wy smiejetie, po kakomu prawu" - wyszło nie najlepiej, nawet całkiem tak sobie, tamci cię zlekceważyli (młody oficerek z wąsami jak niteczki wyłaził ze skóry, podlec, sukinsyn, ba, pierwsze odpowiedzialne zadanie - aresztowanie anty-sowietczyka!), jakby nogą odepchnęli („nie wasze dieło, wy jeszczo sliszkom mołody"), a rodzice (jednakowo poszarzałe twarze, jakby mieli pod skórą papier światłoczuły) też, ledwie podskoczyłaś, z przerażeniem syknęli-zamachali-uciszyli - ale pierwsze niepowodzenie cię nie powstrzymało, rzeczywiście, słusznie tamten powiedział, 190 191 jesteś odważną kobietą, złociutka: później, już na studiach, w osiemdziesiątym chyba roku, wybrałaś się ze swoim misiaczkiem-wielbicielem w większym towarzystwie do teatru, na jakiś przebój - gościnne występy moskiewskiego zespołu, w ciemno, bo nie mieliście biletów, śmiejąc się na całe gardło, przerzucając śnieżkami docinków, szturmowaliście z ulicy kasę wśród tłumu wam podobnych: wieczór sylwestrowy, młodość, nikt nie chciał odejść, no więc zjawiły się gliny, naokoło suki, zbiegowisko przeorały postaci w szarych płaszczach, przebiegli, tworząc ludzkie fale, i diabli wiedzą, jak to się porobiło: jeszcze przed chwilą wszystko było niby przygodą, żartem, gdybyśmy się nie dostali do środka, to pojechalibyśmy na Chreszczatyk na kawę, też mi coś, wielkie rzeczy! - a przyjaciela twojego misiaczka, naobrotniejszego w całym towarzystwie, malutkiego i zwinnego jak śrubka - jeszcze trochę by się przyłożył, to pewnie by się wcisnął - wypatrzyli i wyłowili ze zbitego, trwoż-nie pomrukującego stada, dwóch dryblasów w mundurach wlokło go pod pachy, nie sięgał nogami do ziemi, reszta towarzystwa bezradnie ruszyła za nimi, nie wiedzieli, co robić, a on już piszczał żałośnie: „Riebiata, nu brostie, nu otpustitie, riebiata" - nogi majtały i wyginały się 192 w powietrzu niezależnie od reszty ciała, twój miły, dwumetrowe chłopisko, wlókł się jak lunatyk i w kółko mamrotał - a skąd, gdzieżby, nic mu przecież nie zrobią - a suka już stała w pogotowiu, z rozdziawionymi tylnymi drzwiami i ty znowu - odważna kobieta! - zanurkowałaś pod koła, tygrysim skokiem pięknego i silnego już tym razem ciała, długonoga błyskawica w krótkim kożuszku, aż tamtych odrzuciło na boki - a już wpychali klienta do samochodu: - „Malcziki -ciachnęła głosem na odlew, aż zadzwoniło powietrze - da szto wy eto, w samom diele, a?!" - i wyrwała chłopca: „malcziki", byczyska, rozerwali szereg, jakby zmiękli, odsunęli się, burknęli jakieś usprawiedliwienie w rodzaju „a czewo on" - aha, opierał się, jeszcze może tekst złośliwy rzucił - doskoczył twój misiaczek, usunęliście ofiarę z pola walki i w nogi! (i pierwszej twojej nocy z tym facetem, kiedy dzielnie wpakuje się pod prąd w jeden kierunek ruchu i zatrzymają go gliny - malutki i skulony, w skórzanej kurtce nagle zwisłej jak zużyta prezerwatywa, coś im będzie na zewnątrz tłumaczyć, ależ panowie, ja przecież nic, ja w ogóle - posiedzisz trochę w samochodzie, a potem zdecydowanym ruchem otworzysz drzwiczki, zastukasz obcasami po bruku, wstrząśniesz grzywą, przyciągniesz rozpalony pożąda- 193 niem wzrok opiętych skórzanymi pasami samców, uśmiechniesz się - papierosa można by od takiego uśmiechu zapalić: „O co chodzi, chłopcy? Nie było żadnego wykroczenia..." - i napięcie opadnie, rozwieje się w powietrzu, no dobrze, jedź pan, tylko na przyszłość, proszę, uważaj -a rano, wpijając roziskrzony wzrok w ciebie, leżącą na tapczanie, na wpół okrytą kocem, powie powoli, z cmoknięciem smakując triumfujący uśmiech: „Niezły z ciebie numerek, od razu z pazurami na gliny skoczyłaś... Z tobą można konie kraść" - i zaleje cię dziecinna fala dumy: wreszcie, wreszcie ktoś zauważył, bo on jest właśnie z tamtych, jakby wyszedł na wolność, po wszystkich tych latach, i spotkaliście się -bo więcej niż brat, bo ojczyzna i dom...) Strach wpełzał z zewnątrz jak jadowity przeciąg, a w domu było tak gorąco, że aż duszno, młodzieńcza depresja czy raczę) neurastenia, jakieś głupie tabletki, wiecznie „trzydzieści siedem i dwa", płacz po kilkanaście razy na dobę, lekarka kazała ci się rozebrać, a tacie wyjść: „Diewoczka uże bolszaja" - osłupiałaś, bo tata, zamiast bronić swych praw - bo przecież to jego dziecko miało być badane! - kładąc uszy po sobie, poczłapał do drzwi, speszony i zmalały, jak przyłapany na gorącym uczynku (najciekawsze w tym 194 wszystkim, rozważa ze spokojem chirurga, że był przecież przystojnym mężczyzną, wygadanym i dowcipnym, jowialnym, podobał się kobietom i doskonale mógłby sobie znaleźć ciepły kącik poza domem, ale strzegł swojej cnoty niczym galicyjska stara panna, może dlatego, że mama wyszła za niego, jeszcze zanim go zrehabilitowano, i całe życie kurczył się w sobie w obawie, że usłyszy od niej na głos wypowiedziane to, czym po cichu i tak się dręczył - że zmarnował jej życie, a zostać bez niej z kolei się obawiał?!) - a sądzili go tym razem tylko za pasożytnictwo (i jedynie dobę trzymali w areszcie), został wysłany na budowę jako stróż, siedział w oszklonej budce, otwierał bramę wywrotkom, a przez resztę czasu czytał Brunona Schulza, o którym kiedyś zapragnął napisać książkę, ale ostatecznie jej nie napisał (miał wspaniały gust literacki, tylko erotyki serdecznie nie znosił, jak katolicki cenzor!) - jego paniczny lęk przed niepowstrzymanym rozwojem córki - „do-okąd to?!" - zagnieżdżał się w ciele i powolutku nadgryzał wnętrzności jak tępa piła, ale diagnoza - rak - została postawiona, gdy już było za późno nawet na operację, cały układ płciowy był zaatakowany, prostata i jądra (mama codziennie tarła marchew na sok dla niego i ręcznie wyciskała, zbierając miazgę w węzełek 195 z gazy; palce byłej gitarzystki nabrały niezmy-walnej, żółtawej barwy i z trudem się prostowały, córcia biegała po nocach do automatu na rogu i wzywała pogotowie, a kiedy mama przyszła kiedyś ze szpitala z pobielałymi z przerażenia oczyma i przekazała jej diagnozę, którą należało już przed tatą ukrywać, to pierwszym odruchem [czego do końca życia sobie nie wybaczy] była myśl okrutna i zimna, jak przez zaciśnięte zęby: chwała Bogu!); w rzeczywistości to była już wojna - wojna, w której nie może być zwycięzcy, bo facetowi, który wyczerpał wszelkie możliwości postawienia na swoim (przycisnąć kolanem, zagonić do łóżka, „to przecież jeszcze małe dziecko", chcieli chłopca, ale to nic, dziewczynka też nam się udała, ona im wszystkim za nas pokaże!), mężczyźnie pozostaje jeszcze jedno, ostateczne rozwiązanie: śmierć, a to cię, chcesz czy nie chcesz, przekonuje: wreszcie ostatecznie stajesz po jego stronie. A twoje dzieciństwo, którego, zaklinałaś się, za nic na świecie nie chciałabyś przeżyć jeszcze raz, dogania cię po dwudziestu latach, wypuszcza z najgłębszych podziemnych zakamarków twojej istoty zapłakaną, zaszczutą nastolatkę, która wypełnia cię bez reszty i śmieje się w głos: i co, uciekłaś?... 196 Może i rzeczywiście - niewolnicy nie powinni mieć dzieci, pyta sama siebie, tępo gapiąc się w okno: nocą spadł pierwszy śnieg, ale teraz już stopniał i tylko przednie szyby zaparkowanych wzdłuż chodnika samochodów bieleją jak łysinki cieląt. Po chodniku tanecznym krokiem idzie Murzyn w jaskrawoczerwonej kurtce i niebieskiej bejsbolówce, z rękami w kieszeniach: zrobiło się zimniej. Bo czym jest niewola, jeśli nie zakażeniem strachem - podsuwa pod łokieć rozłożony notes, do połowy zapisany aforyzmami tego rodzaju, które ani ziębią, ani grzeją, jak podręcznik logiki formalnej. Niewola to zakażenie strachem. A strach zabija miłość. A bez miłości wszystko - i dzieci, i wiersze, i obrazy - staje się brzemienne śmiercią. Otliczno, diewuszka. You have completed your research. Ladies and gentlemen - nie, na razie tylko ladies, a dokładniej jedna lady: Donna ze studiów wschodnioeuropejskich, jedna z nielicznych, z którymi przez ten czas się zaprzyjaźniłaś, dorodna pół Irlandka, pół Słowianka, całkiem przyjemne dla oka połączenie: pszeniczne włosy, ciepłe piwne oczy, wysokie kości policzkowe, skóra przyprószona drobnymi ziarenkami piegów, jak dobrze wypieczona bułka z kminkiem 197 - w bufecie uniwersyteckim, gdzie umówiłyście się na lunch, nie wolno palić, więc Donna, po dopiciu z papierowego kubeczka gorącej, ciemnoburej cieczy, którą Amerykanie nie wiedzieć czemu nazywają kawą, natychmiast wpycha do ust gumę: środek zastępczy. Rytmiczny ruch szczęk wygląda u niej zupełnie sympatycznie, może dlatego, że Donna dużo i szczerze się śmieje, i ma się wrażenie, jakby cały czas smakowała coś zabawnego. Doktorat pisze o genderach w polityce postkomunistycznej: interesuje się całkiem serio, dlaczego w tej polityce nie było i nie ma kobiet - pytanie, które niezmiennie zapędza cię w kozi róg, ilekroć ci je zadają zachodni intelektualiści (kurka, no skąd ja mogę wiedzieć?). Donna chyba podejrzewa, że na tym właśnie polega przyczyna wszystkich naszych problemów: jak wszystkie feministki, jest przekonana, że men are fuli of shit, daj im tylko swobodę, i od razu zaczynają się wojny, obozy koncentracyjne, głód, rozprzężenie, braknie ciepłej wody i prądu, a wydziałowi obcinają fundusze na ten rok i sprawa jej doktoratu znowu się przeciąga. Tak więc twoją historię Donna bierze sobie nie tyle do serca, ile - wydaje się - od razu do teczki. Ladies and gentlemen, kontynuuję. 198 - Co-o?! - Donna gwałtownie pochyla się do przodu, aż jej pszeniczne pukle z rozmachem lądują w głębokim wycięciu swetra. - Jak to?! - oburza się. - Jak to możliwe? Jak w ogóle można tak postępować z żywą kobietą?! - Oh, my! - Donna smutnie kręci głową, z zupełnie niezwykłą u niej dbałością wygładzając dłońmi niewidzialny obrus: gest wyrażający kompletne zagubienie, brak słów. Tak, ona też miała problemy ze swoim ostatnim boyfriendem, ale żeby coś takiego!... - Słuchaj - powiada Donna, a jej twarz się wygładza: znalazła rozwiązanie: looks like theguy is severly sick, dont you think sof Krótki kurs psychoanalizy, droga do zdrowia psychicznego: znajdź przyczynę, a problem zniknie sam przez się. Dlaczego nikt do tej pory nie wpadł na pomysł, że to samo można by stosować do całych narodów: przeprowadzić piękną psychoanalizę całej historii narodu - i pomoże jak ręką odjął. Literatura jako forma terapii narodowej. A co, not a bad idea. Szkoda, że my akurat nie mamy literatury. - Ja tylko jednej rzeczy nie rozumiem - oskar-życielsko mówi Donna: tu już najwyraźniej chodzi o podstawy jej światopoglądu. - Nie 199 rozumiem, dlaczego to wszystko wytrzymywałaś? I mean, w łóżku? Dlaczego od razu nie powiedziałaś: nie? Podejście konceptualne: walka kobiet o swoje prawa. Cóż ja ci mogę odpowiedzieć, Doneczko? Ze wychowali nas mężczyźni, wyjebani jak się tylko dało, na wszystkie strony, że potem tacy sami faceci z nami spali i że w obu przypadkach robili z nami to, co inni, obcy faceci zrobili z nimi? I że przyjmowałyśmy ich i kochałyśmy takimi, jakimi byli, bo odrzucenie ich było równoznaczne z opowiedzeniem się po stronie tamtych obcych? Ze jedyny wybór, jaki miałyśmy i mamy, to między ofiarą i katem: między nieistnieniem a istnie-niem-które-zabija? Wrzucają do kosza pozostałości po lunchu -plastikowe tace ze zużytymi papierowymi naczyniami, kubkami i talerzykami w jaskrawych plamach sosów: soja, ketchup, musztarda, dżem śliwkowy (cynober, karmin, ochra, umbra), jak ozdobne palety z teatralnej rekwizytorni (akt pierwszy, miejsce akcji: pracownia malarza, akt drugi, miejsce akcji: mieszkanie w student dorm, akt trzeci wykreślony z przyczyn technicznych, bilety nie podlegają zwrotowi, modlitwy nie zostają wysłuchane) - i suną do wyjścia, 200 Donna popycha szklane drzwi, krótki wybuch mroźnego powietrza radośnie oślepia płuca, przejeżdżają samochody, przechodzą roześmiani chłopcy w sportowych kurtkach z emblematem uniwersytetu, w górze pała niespokojne, neo-nowoniebieskie niebo, a na rogu wysoki, podobny do opatulonego kocem Leonarda da Vinci żebrak o rozwianych siwych kosmykach wyciąga do nich plastikowy kubek po coca-coli, pobrzękując drobnymi: „Help homeless, ma'am". - Ona kręci głową: nie do niego - w przestrzeń: „I'm homeless myself", - Ale wiesz co - nagle mówi Donna, odwracając się w jej stronę, wkładając rękawiczki samochodowe i wesoło przeżuwając jakąś nową myśl - mimo wszystko ci wasi wschodnioeuropejscy faceci, fakt, bywają brutalni, ale przynajmniej jest w nich jakaś namiętność, a w naszych co?... ...I będziesz się przyglądać przez iluminator, jak walizki pełzną po taśmie i znikają w trzewiach samolotu, jedna za drugą, i oto już płynie pusta przestrzeń, i bagażowy Murzyn w mundurowej czapce z napisem USAir wskoczy w czarne wnętrze furgonu, który ruszy z miejsca, a gdy 201 będziesz go odprowadzać wzrokiem, taśmę odsuną, a w jej miejscu na szarym betonie będzie ciemniała plama wysychającej kałuży: „I tyle" -zabrzmi ci w głowie, jak jęk w pustej świątyni, i tyle - to znaczy, że zamknięto luki, zaraz usłyszysz suchy trzask mikrofonu: „Ladies and gentlemen" - zamruczy stewardesa, a samolot zadrży, rozgrzewając silniki, i to będzie już inna rzeczywistość, inne życie, lecz gorzko pulsujący ból nieudanej dotychczasowości (qu'as tu fait, ąuas tu fait de ta vie? - dopytuje się głos gdzieś z oddali - dajcie już spokój, to temat stary jak świat: ciągle czekasz, marzysz i walczysz, mając nadzieję na coś, co jest przed tobą, aż wreszcie okazuje się pewnego dnia, że to właśnie było życie) - niechże ten ból już się zamknie i siedzi cicho. Dajcie mi mikrofon, to powiem: ladies and gentłemen, stworzyliśmy wspaniały świat, i przyjmijcie z tej okazji gratulacje od USAir, od CNN i od CIA, od urugwajskich karteli narkotykowych i rumuńskiej Securitate, od KC Komunistycznej Partii Chin i milionów morderców ze wszystkich więzień świata, od dziesiątków milionów, które pozostają na wolności, i od pięciu tysięcy poczętych w gwałtach sarajewskich bękartów, które kiedyś przecież dorosną i - zawsze niech będzie 202 słońce!, tyle właśnie chciałam powiedzieć, dziękuję za uwagę, ladies and gentłemen, przyjemnego lotu. W młodości marzyłam o takiej śmierci: katastrofa lotnicza nad Atlantykiem, samolot, który rozpływa się w niebie i morzu - ani grobu, ani śladu. Teraz z całego serca życzę temu samolotowi szczęśliwego lądowania: sprawia mi przyjemność patrzenie na wysokiego, żylastego starszego pana z garbatym nosem i głębokimi zmarszczkami, biegnącymi od oczu w dół, i na to, jak upycha w schowku na bagaże nylonową torbę z wizerunkiem rakiety tenisowej, i na brunetkę w hiszpańskim typie, w rozpiętym skórzanym płaszczu - jest z dwójką dzieci i podczas gdy wyplątuje z nosi-dełka i usadza w fotelu młodsze, to drugie -dziewczynka, może pięcioletnia, szczupła, smagła buzia w barokowym obramowaniu zalotnie--kapryśnych kędziorków - biega tam i z powrotem między rzędami, oczy i ząbki błyszczą jej w zachwycie - pierwsza podróż! - i zatrzymuje się przy mnie: - Hi! - rzuca radośnie. - Hi! - odpowiadam. Pittsburgh, wrzesień-grudzień 1994 Książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: 02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 e-mail: wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Wiersze przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk. Redakcja: Ewa Rojewska-Olejarczuk Korekta: Maria Fuksiewicz, Donata Lam, Jadwiga Przeczek Projekt graficzny serii: Zuzanna Lewandowska Fotografia autorki: © FACT Wydawnictwo W.A.B. 02-502 Warszawa, Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 e-mail: wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Druk i oprawa: Oficyna Wydawnicza READ ME, Drukarnia w Łodzi ISBN 83-83-89291-13-4