KRYSTYNA SIESICKA PIOSENKA KOGUtA T KRYSTYNA SIESICKA PIOSENKA KOGUTA *! '(. v [;:■- :';■';. Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu Pera Andersa: „The Cockerel" Redaktor Danuta Sadkowska © Copyright by Krystyna Siesicka, Warszawa 1998 ISBN 83-87463-19-1 Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1999 90-368 Łódź, ul. Piotrkowska 182 tel./fax 636 12 14 Druk: Drukarnia Księży Werbistów 86-133 Górna Grupa, ul. Klasztorna 4 tel. (0-52) 33-25-794, fax (0-52) 33-24-888 e-mail: druksvd@logonet.com.pl, http://www.drukarnia-svd.com.pl PIERWSZA PRZYPOMNIAŁA MI SIĘ DANIELA Siedziałam przed lustrem w pokoju, który przygotowała dla mnie Felicja. Usiłowałam nakłonić swoje włosy do opamiętania, ale ciągle były szalone, zupełnie tak, jak przed dziesięcioma laty, kiedy przyjechałyśmy tu z Danielą na poprzednie „okrągłe" urodziny naszej ciotki. — Jak ty wyglądasz! — zawołała wtedy Felicja. — Nie wyobrażaj sobie, że ciągle masz siedem lat i możesz czesać się jak Shirley Tempie. Skończyły się te czasy, moja kochana, zrób coś z tym. Nie powiedziała, z czym i co mam zrobić, zakręciła jedynie młynka rękoma, które ciągle jeszcze miała śliczne, białe i gładkie, chociaż kiedy oglądała filmy z Shirley Tempie, musiała być niewiele od tej całej Shirley starsza. Skarciła mnie. Nigdy nie miała własnych dzieci, więc wyżywała się na siostrzenicach. Przeżywałam piekło, kiedy nasze matki przysyłały nas do niej na wakacje. Najkrócej: wszystko robiłam źle. Ja, bo Daniela potrafiła jakoś wykręcić się sianem, albo wmówić każdemu, że to ja jestem winna. Słowo „skarcić" moja ciotka uwielbiała. — Przykro mi, ale muszę ciebie skarcić, Muszko! — mówiła z lubością. Tak naprawdę Felicji nigdy nie było przykro, kiedy mnie karciła. Oczy błyszczały jej wtedy zwycięsko, a na twarzy pojawiał się uśmiech matadora, któremu wreszcie udało się powalić byka na ziemię. Podobnie było i dziesięć lat temu, kiedy zażądała, żebym zrobiła „coś" z włosami, chociaż od jej przyjęcia urodzinowego dzieliło nas jedynie kilkanaście minut. W tym roku przyjechałam na tę rodzinną uroczystość o jeden dzień wcześniej i już witając się z Felicją na ganku, zapewniłam ją, że chociaż nie zdążyłam pójść do fryzjera, nazajutrz rano sama ułożę sobie włosy. Może ciocia być zupełnie spokojna, na wieczór będę gotowa. Dlatego właśnie siedziałam teraz przed lustrem w tym pokoju, który przygotowała dla mnie Felicja, i po dobrze przespanej nocy wpatrywałam się w swoje odbicie, w twarz otoczoną włosami podobnymi, niestety, do spiralnie skręconych drewnianych wiórów. 3 Powinnam ująć je w szerokie pasma i nawinąć na papiloty, pomyślałam, w ten sposób mogłabym pozbyć się strzępiastych frędzli. Reszta rodziny miała przyjechać dopiero po południu, więc do samego obiadu mogłabym chodzić z głową świadczącą wobec Felicji o moich usilnych staraniach. Niestety, nie wzięłam ze sobą swoich ulubionych, kolorowych i giętkich papilotów, którymi zwykle ratowałam się, jeżeli zachodziła konieczność. Nie wiem, jak mogłam zapomnieć o nich, skoro jechałam do Felicji! Tu przecież zawsze konieczność czekała na mnie w progu. Wysunęłam szufladkę spod ruchomego lustra toaletki, przy której usiadłam, i wyjęłam stamtąd jakieś stare zeszyty, nie wiedziałam, Danieli czy moje, których pożółkłe kartki można było podrzeć na papiloty. Znalazłam też kolorowe szmatki, które kiedyś były sukienkami naszych lalek. A teraz uważajcie. Uniosłam ręce do góry, żeby uchwycić wilgotne jeszcze po myciu włosy, zdecydowana wyprostować je ostrą szczotką. W lustrze jednak zobaczyłam, oprócz swojego odbicia, wejściowe drzwi do pokoju. Biała szeroka framuga obejmowała ich wysokie, podwójne skrzydła, które rozmyślnie zostawiłam uchylone, żeby przez okna otwarte na przestrzał wiało rześkim powietrzem poranka i cierpkim zapachem wilgotnej trawy. W tych właśnie drzwiach zobaczyłam stojącą Daniele. Daniele, która zaledwie przed paroma minutami dzwoniła do mnie z motelu Anatola, odległego przecież o dwieście kilometrów od domu Felicji, bo chciała mnie uprzedzić, że wyrusza stamtąd spóźniona, ponieważ w żaden sposób nie mogła dobudzić naszych córek, które tu razem z nią jechały. Zobaczyłam więc w uchylonych drzwiach Daniele, pomimo lata ubraną w ciemne, obszerne futro, co było tym bardziej zdumiewające, że nie tak dawno oddała je kuzynce Laurze. Odwróciłam się, szczotka wyleciała mi z rąk. Bzdura, w drzwiach oczywiście nie było nikogo, to ja musiałam nagle przywołać Daniele z mojej niepamięci. Ją i ten ponury, mokry dzień sprzed dziesięciu lat, kiedy razem jechałyśmy do Felicji na jej poprzednie „okrągłe" urodziny. Poczułam zapach tamtych perfum Danieli zmieszany z zapachem traw wpadającym teraz przez okno. 4 Uważacie, że to jest nieprawdopodobne? Ja też tak sądzę. Chmury sunęły nisko. Szare, nabrzmiałe deszczem poduchy pchane przez niebo ręką Boga, powiedziała Daniela. Na parkingu obok motelu stało kilka samochodów, zlękłam się, że może nie być wolnego pokoju. — Czekaj, pójdę i zapytam w recepcji. Daniela odpięła pas, przeciągnęła się i założyła ręce z tyłu głowy. — Jestem zmęczona. I jestem wściekła na siebie, nie powinnam godzić się na to wszystko. Dobrze, idź i zapytaj, czy coś tu mają, ja zostanę, nie będę moknąć bez potrzeby. Zbliżałam się już do drzwi motelu, kiedy opuściła szybę i zawołała: — Muszka! Jeżeli tu są jedynki, weź nam dwie jedynki, przepraszam, ale nie cierpię spać z kimś w jednym pokoju, po prostu nienawidzę tego. Muszka. Od lat byłam Muszką tylko dla Felicji, nie miałam pojęcia, dlaczego nagle Daniela wywlokła to głupawe zdrobnienie, nawet niepodobne do mojego imienia. Jeżeli nie cierpi spać z kimś w jednym pokoju, te jej wszystkie rozwody są zupełnie uzasadnione, pomyślałam rozzłoszczona. Do tej pory nikt w naszej rodzinie nie mógł pojąć, dlaczego właściwie ona w kółko albo wychodzi za mąż, albo się rozwodzi, zwłaszcza że lubiliśmy wszystkich jej mężów, a nawet większość z nas wolała ich niż chimeryczną Daniele. Gniewało mnie futro, w którym jechała. Czułam się tak, jakby siedział przy mnie jakiś wielki potwór o długiej połyskliwej sierści w kolorze czekolady. Daniela pachniała perfumami Chanel, te nawet lubiłam, tylko nie w nadmiarze. Gniewała mnie również jej torebka z wężowej skóry, pewnie dlatego, że w ogóle nie znoszę żadnych gadów i płazów. Przed wejściem do motelu stał młody mężczyzna, którego twarz nie wydała mi się obca. — Czy pani tu mieszka? — zapytał bez powitania. — Mam zamiar. 5 — Nie ma wolnych pokoi. — Spróbuję. Wszedł za mną, widocznie chciał być świadkiem i mojej porażki. W recepcji stał jednak Gruby Anatol, który na mój widok roześmiał się i wyciągnął przed siebie obie ręce. — Panna Muszka! Jakże ja się cieszę, co za radość! Patrzcie, państwo, ależ ta panna Muszka wyrosła! — Nie wiedziałam, że pan tu pracuje, mnie też miło pana widzieć, panie Anatolu. — To mój motel. Jestem właścicielem. Felicja nie mówiła? — Nie widziałam się z nią dawno. Znajdzie pan jakiś pokój dla nas? Jestem z Danielą. Spochmurniał. — Z Danielą — powtórzył niechętnie. — Powinienem się domyślić, że ona też przyjedzie. Spojrzał na stojącego obok mnie mężczyznę, któremu przed chwilą powiedział, że nie ma wolnych pokoi, i wyjaśnił wykrętnie: — Ja dla gości pani Felicji zawsze znajdę miejsce. — Dobrze się składa, bo ja też jestem gościem pani Felicji. Gruby Anatol i ja patrzyliśmy zaskoczeni. Ten młody człowiek kłamał albo nie, żadne z nas nie wiedziało. Anatol spojrzał na mnie. — To ktoś z rodziny? — Nie. Nie wiem zresztą. — Jestem wnukiem Teklusi. Jasne, był podobny do Teklusi, którą pamiętałam z portretu wiszącego w jadalni, dlatego jego twarz wydała mi się znajoma. Siostra Felicji, Teklusia, miała tylko jedno dziecko. Wandę. Musiał być synem Wandy. — Więc jesteś synem Wandy? Uśmiechnął się. — Tak. A ty kim jesteś w rodzinie? Muszka. Nigdy nie słyszałem tego imienia. — Jestem córką Lusi. — W takim razie znam twojego ojca, byłem nawet u niego we Francji. 6 — Nie wiedziałam. Nie mówił mi. — Anette? — Nie. Anna. Gruby Anatol położył przed nami dwa klucze. — Trzeba było mówić, że pan jedzie do Felicji. Dzwoniła tu i uprzedzała, że jej goście mogą się u mnie zatrzymywać w drodze, prosiła, żebym zostawił kilka pokoi na wszelki wypadek. — Czy ktoś z naszej rodziny jest u pana? — zaciekawiło mnie. — Nie. Oczywiście, wszyscy z pewnością są już u Felicji, albo właśnie tam dojeżdżają, to tylko ja muszę robić przerwę w podróży, bo tak zarządziła Daniela. Ciekawe, dlaczego i wnuk Teklusi nie jedzie dalej, jakże on ma na imię? — Nie pamiętam, jak masz na imię. Wiedziałam, ale wyleciało mi z głowy. Ksawery? — Konrad. Gruby Anatol roześmiał się. — Wallenrod czy Gustaw? A może Korzeniowski? Boże, że też Anatol musi się zawsze popisywać takimi prymitywnymi dowcipami, nic się nie zmienił, zawsze taki był. — Muszkę to ja nosiłem „na barana", jak była malutka — powiedział z zadowoleniem. — Panie Anatolu! Za oknem ciemniało. Daniela pewnie przysnęła. — Pójdę po Daniele, prawdę mówiąc, chciała, żebyśmy miały oddzielne pokoje. — Panna hrabianka — mruknął Anatol. Odwrócił się i przez chwilę oglądał tablicę, na której wisiało jeszcze parę kluczy. — Robię to tylko dla ciebie, Muszko. Zabrał klucz leżący przede mną i podał mi dwa zdjęte z tablicy. Pomyślałam, że jeżeli znowu powie do mnie Muszko, nie wytrzymam. — Musisz się wysługiwać tej damie. Muszko? — Mam na imię Anna, czy pan zapomniał? — A skąd, pamiętam. — Więc niech pan nie mówi do mnie Muszko, dobrze? 57 — Dobrze, Muszko. — Do diabła, panie Anatolu! — wrzasnęłam i zaciśniętą pięścią uderzyłam w wypolerowany blat dzielący mnie od Grubego Anatola. I wtedy Konrad roześmiał się. — Już wiem, że z całej rodziny ciebie będę lubił najbardziej. I być może tylko ciebie. Muszko. Anette, Anno. Patrzył na mnie drwiąco. Nie cierpiałam go. Był piękny. Miał młodą pociągłą twarz, śniadą cerę i piwne oczy, krótko przystrzyżoną brodę i gęstą czuprynę przysypaną siwizną. Tak, był pięknym mężczyzną, niewątpliwie. 'li f' V...!:r - , , *!>. Podniosłam szczotkę z podłogi i znowu popatrzyłam w lustro, ale tym razem zobaczyłam jedynie swoje własne odbicie. Później spojrzałam w szeroko otwarte okno. Ciągnęła się za nim rozległa zielona łąka, upstrzona główkami żółtych mleczy i puchatych dmuchawców. Trawa była wilgotna od porannej rosy, widziałam nawet połyskliwe krople na jej smukłych, zielonych piórkach, których jeszcze nie zdążyła ściąć kosiarka. Bezkresna łąka. Tak wyglądała, bo ciągnęła się daleko, aż tam, gdzie nagłym, ostrym brzegiem zaczynało się nadrzeczne urwisko. Nie żałował Bóg ani zieleni, ani pędzla, kiedy tu malował, pomyślałam. Wydarłam kilka kartek z zeszytu Danieli i zaczęłam zwijać je w sztywne paski papilotów, dostatecznie szerokie na to, aby ujarzmić moje włosy, i dostatecznie grube na to, żeby nie przesiąkły ich wilgocią. Składając papier, spojrzałam na wyblakłe litery, zgrabne, dziwnie wysokie i wąskie. Daniela pisała starannie, pamiętam, że Felicja nie musiała jej karcić, karciła tylko mnie, szczególnie za krzywe, grube samogłoski wyglądające jak bańki do mleka, ale Danieli nigdy. I słusznie, bo patrząc, znowu widziałam piękny rysunek jej liter i podziwiałam je. Jakie piękne było „M" w wykonaniu Danieli! Jej „d" i „b" stały niby smukłe kolumienki, chociaż umowa dała im brzuszki godne bąków i pszczół. Ja tej umowy przestrzegałam nadmiernie. 8 Pierwszy papilot na samym czubku głowy. Rozczesałam szerokie pasmo włosów i nawinęłam na papierową listewkę. Dopiero kiedy skręcałam jej sterczące rogi, uświadomiłam sobie, że piękne „M", które tak bardzo mnie zachwyciło w piśmie Danieli, było pierwszą literą mojego nie chcianego imienia. Złożyłam kartkę, na której Daniela pisała coś o mnie, ale wpatrzona w rysunek litery „M" pominęłam treść. Spojrzałam na okładkę zeszytu leżącego obok lustra. Przy starannie wyrysowanych inicjałach Danieli odczytałam datę. No tak, miałyśmy po piętnaście lat, kiedy moja kuzynka zapisywała te strony. Szybko rozwinęłam włosy, żeby wyprostować papilot. Litery były czytelne, chociaż papier zwilgotniał. Spojrzałam, pomiędzy dwoma przepisanymi tu wierszami, jednym Staffa, drugim Tuwima, Daniela stwierdziła: Muszka jest grubą głupią idiotką. Kocha się w Ludwiku. Nie wie, że całowałam się z nim wczoraj wieczorem pod wierzbą nad jeziorem. Najpierw z satysfakcją pomyślałam, że Daniela nie postawiła przecinków w odpowiednim miejscu i źle przeniosła słowo „wieczorem", dopiero później usiłowałam przypomnieć sobie, kim jest Ludwik i czy rzeczywiście kiedyś się w nim kochałam. Jedynym faktem bezspornym było, że mając piętnaście lat, ważyłam o wiele za dużo. Miałam słoninkę na brzuchu, a w niej zagubiony w tłuszczu pępek. Chodziłam jak kaczka. Moje pulchne dłonie wyglądały jak przykręcone do rąk, bo tworzyły się nad nimi grube fałdy. W szkole mówiono na mnie Klucha. Czy byłam głupią idiotką? Nie wiem, może byłam, ale czy kochałam się w jakimś Ludwiku? Kim jest Ludwik, usiłowałam przypomnieć sobie, nawijając ponownie pasmo włosów na papilot. Zapewne kimś stąd, jeżeli całował się z Danielą pod wierzbą, nad jeziorem, ale jeżeli rzeczywiście kochałam się w nim, to chyba nie tak znowu bardzo, skoro po dwudziestu latach jego istnienie w ogóle wyleciało mi z głowy. Nawijałam włosy na drugi papilot, kiedy olśniła mnie myśl, że Felicja z pewnością powie mi, kim był ten Ludwik, ponieważ Felicja wiedziała wszystko o ludziach, którzy przewijali się przez jej dom, albo tylko krążyli wokół niego, nawet jeżeli działo się to wiele lat temu. 9 Zeszłam na dół. Felicja siedziała w głębokim fotelu i małym pędzelkiem rozprowadzała po swoich pięknych paznokciach różową emalię. Jej siwe włosy o błękitnawym odcieniu były starannie ułożone. Nogi miała oparte o miękki taboret, pomiędzy palcami jej stóp sterczały białe waciki, chroniące lakier przed rozmazaniem. Felicja szykowała się na wieczór, na uroczyste przyjęcie, które właśnie dziś wydawała z okazji siedemdziesiątych urodzin. Kiedy weszłam do pokoju, rękę, w której trzymała pędzelek, nieruchomo zawiesiła w powietrzu, a drugą, tę z malowanymi właśnie paznokciami, przechyloną uniosła w górę, jakby zaraz chciała nią odbić niewidoczną piłkę. — Co ty masz na głowie, Muszko? — To są papiloty, ciociu, zaraz nawinę resztę, ale jest coś, co nie daje mi spokoju... W małym saloniku Felicji słychać było głosy trzech sióstr, najbliższych sąsiadek mojej ciotki. To one odważnie wzięły na siebie trud przygotowań kulinarnych, a teraz, sądząc po głośnym brzęku sztućców, szykowały już stół do rodzinnej kolacji, chociaż mała sygnaturka z parafialnego kościoła nie dzwoniła jeszcze na południe. W swojej liliowo-białej podomce, z dłońmi znieruchomiałymi w powietrzu, jasna Felicja, wyglądająca jak figurka z sewrskiej porcelany, patrzyła na mnie zimnymi, niebieskimi oczami, pod którymi jej blade policzki zaróżowił delikatny kolor pudru. — Doprawdy, Muszko... — skarciła mnie bez przyczyny właściwie. — Doprawdy, Muszko, zapominasz chyba, że już niedługo kończysz trzydzieści pięć lat, więc przypominam ci o tym. Najwyższy czas, żebyś spoważniała. Twoja córka ma szesnaście, w końcu powinnaś dawać jej przykład. Soni, mojej córce, ani było w głowie branie przykładu ze mnie, to raczej ja mogłam brać przykład z niej, ponieważ zawsze we wszystkim miała rację, uczyła się wspaniale, świadectwo z czerwonym paskiem było dla niej czymś oczywistym i łatwo osiągalnym. Staranna, systematyczna, znakomicie zorganizowana Sonia miała tu dziś przyjechać w towarzystwie swojej kuzynki Blanki i jej matki Danieli, o czym przypomniała sobie nagle Felicja. — Nie rozumiem, dlaczego, jadąc do mnie, sama nie zabrałaś Soni. 10 Znowu zaczęła przesuwać pędzelkiem po płytkach paznokci. — Mówiłam ci już wczoraj, ciociu, że jechałam prosto z pleneru. Daniela dzwoniła do mnie parę dni temu i umówiłyśmy się, że to ona zabierze Sonię ze sobą. — Sonia nie przepada za Danielą i Blanką, będzie się czuła obco w drodze. — Ona nigdy i nigdzie nie czuje się obco. Felicja spojrzała na mnie pytająco, znałam ten wzrok, domagała się wyjaśnień. — Sonia należy do świata — powiedziałam krótko. — Nie rozumiem. — Świat należy do Soni. Felicja milczała. Zapatrzyła się w palce swoich stóp i poruszała nimi lekko. Potem uniosła głowę, spojrzała na moje dwa papiloty i to najwyraźniej uprzytomniło jej, że ciągle nie wie, dlaczego zeszłam na dół. — Więc co ci nie daje spokoju? — zapytała. — Kim był Ludwik. — Pytasz mnie o to? — Nie daje mi spokoju myśl, że nie wiem, kim był Ludwik. — Nie pamiętasz? — Nie, dlatego pytam. — Nie pamiętasz, kim był Ludwik? — Nie. — Żartujesz chyba. Niemożliwe, żebyś raptem o nim zapomniała. — A jednak nie pamiętam żadnego Ludwika. — Skoro pytasz o niego, to znaczy, że jednak pamiętasz — stwierdziła niby logicznie. Felicja wsunęła pędzelek do buteleczki z emalią, zakręciła ją i postawiła na stoliku obok fotela. — Zajmij się sobą, moje dziecko, nie chcę, żebyś dziś wieczorem wyglądała jak straszydło. — Nie będę wyglądała jak straszydło, powiedz mi tylko, ciociu, kim był Ludwik. Felicja przechyliła się i ostrożnie zaczęła wysuwać waciki spomiędzy palców stopy. 11 — Nie znałam Ludwika, chociaż ty byłaś w nim zakochana do nieprzytomności. — Czy mieszkał gdzieś w pobliżu? Zimne spojrzenie laleczki z sewrskiej porcelany zmroziło mnie. — Dość. Nie życzę sobie wspominania tej sprawy, Muszko. Wróciłam do swojego pokoju i znowu usiadłam przed lustrem. Nie rozumiałam nic z tego wszystkiego, ale jednego byłam pewna: nigdy nie znałam żadnego Ludwika, nigdy. Nawinęłam włosy na trzeci papilot, a więc minęło już trochę czasu od mojej rozmowy z Felicją, kiedy uświadomiłam sobie, że z lodowatego spojrzenia, z którym starała się nie odpowiadać na moje pytania, zniknęła drażniąca satysfakcja matadora, z jaką niewątpliwie mówiłaby dawniej. Być może Felicja łagodnieje z upływem lat, zastanowiłam się, być może wcale nie będzie piekielnie złośliwą staruszką, czego w naszej rodzinie obawiali się wszyscy, od najstarszych do najmłodszych, nawet Konrad i Laura, chociaż przy nich wyciszała się zawsze. Tym razem, pomimo że uparcie nalegałam, co mogło ją drażnić, odpowiedzi na temat Ludwika odmawiała mi szorstko, kategorycznie, ale w chłodnym spojrzeniu nie dostrzegłam niechęci. Może Felicja kryła się za nim, albo uciekała przede mną z nadzieją, że zrażona jej wzrokiem, dłużej nie będę zadawać nękających pytań. I miała rację, bo nie zadałam. RZECZYWISTOŚĆ I DWIE HISTORIE Kuchnia w domu mojej ciotki była duża, ale trochę ciemna, może przez dwa wielkie kredensy i przez stół, których brązowe drewno przypominało połyskliwą, napiętą skórę, a może przez okna, niewiele dające światła, bo przysłaniały je drzewa ogrodu. Latem ich niskie, rozległe konary pchały się do kuchni, zawsze myślałam, że w końcu przebiją szyby i zamieszkają w niej na stałe. 12 Pamiętam, że kiedy przyjeżdżałyśmy ma wakacje, Daniela i ja, Gruby Anatol, który wtedy był jeszcze ogrodnikiem u Felicji i nawet nie myślał o założeniu własnego motelu przy autostradzie, odgrażał się ciągle, że w końcu zrobi porządek z panoszącymi się drzewami, ale jesienią tylko przycinał im gałęzie, powodując wiosną wybuch nowych, silnych odrostów. Z tej właśnie kuchni dobiegał do mojego pokoju silny głos Hańci, która głośno śpiewała, uderzając jednocześnie tłuczkiem, zapewne w spłachetki mięsa na wołowe zrazy. „O sole mio!" wysoko ciągnęła Hańcia pięknym sopranem, a potem, żeby uprościć sobie wymowę włoskiego języka, nuciła „Tralalalala, tralala-lala, tralalalaaaa!" Trzy siostry, Hańcia, Jadwinia i Mięcia, mieszkały po drugiej stronie rozległego jeziora, które oddzielało dom mojej ciotki od reszty miasteczka, sprawiając, że mówiono o jej małej posiadłości: „dwór". Chyba właśnie ta odległość, to ubocze nadawało domowi Felicji jakiegoś specjalnego znaczenia, bo chociaż nikt tu nie mówił o niej „pani dziedziczka", wiadomo było, że z pewnością jest ważniejsza od burmistrza. W rzeczywistości dom wybudował nasz dziadek, po tym jak w Monte Carlo wygrał pokaźną sumę, rzucając na stół ruletki swój ostatni żeton. Dziadek zginął pod Monte Cassino w czasie drugiej wojny światowej, a więc w latach, które nawet błękitne ptaki zmieniły w bohaterów. W domu nad jeziorem została nasza osamotniona, bezradna babcia Irenka z trzema córkami: Felicją, moją mamą Lusią i mamą Danieli Kamilą. Lusi i Kamie pisane było barwne życie, Felicja została z babcią Irenką aż do jej śmierci, a i później nie opuściła domu nad jeziorem. Dziwne, ale z tych trzech sióstr właśnie ona, chłodna i zrównoważona, miała w sobie najwięcej prawdziwej damy. I chociaż w porównaniu z nią moja mama i mama Danieli wiodły wesołe i urozmaicone życie, tak naprawdę błyszczała jedynie Felicja, mimo że nieczęsto opuszczała swój dom i pilnie do niego wracała. 13 Och, doprawdy musiałam napisać o tym wszystkim. Słuchając śpiewu Hańci, postanowiłam znowu zejść na dół, żeby zapytać, czy przypadkiem sąsiadki zajęte w kuchni nie pamiętają jakiegoś Ludwika, bo i Hańcia, i Jadwinia, i Mięcia od urodzenia mieszkały po drugiej stronie jeziora, podobnie jak moja ciocia Felicja od urodzenia mieszkała w swoim domu. Hańcia przyklepywała ręką stertę zgrabnych zrazów, przyglądając im się z widocznym upodobaniem. Nie zdziwiły jej moje trzy papiloty, chociaż spojrzała na mnie krytycznie. — Zielona jesteś — stwierdziła zwięźle. — To od tej gliny — poparła ją Mięcia. Jadwinia, która pod bieżącą wodą skrobała młode ziemniaki, nawet nie odwróciła się w moją stronę, za to śpiewnie przywołała słowa naszej zabawy z lat, kiedy przyjeżdżałyśmy tu z Danielą. — Grasz w zielone? Gram! Masz zielone? Mam! Mięcia obierała ogórki, długie seledynowe pasma spadały na stół. — A może zjadłabyś, Anusiu, ogóreczka z miodem? — zapytała. — Tak! — zawołałam. — Tak! Zjadłabym ogóreczka z miodem! Uprzytomniłam sobie, że to było właśnie coś, o czym zawsze marzyłam na tych wszystkich uroczystych przyjęciach, koktajlach, okazjonalnych lampkach wina i wernisażach, na których bywałam. Siadywałam przecież przy różnych stołach pełnych wymyślnych dań, krążyłam po wielkich salach wystawowych z kieliszkiem szampana w ręku, sięgałam po tartinki z kawiorem, jadłam małże i ślimaki u mojego ojca na Lazurowym Wybrzeżu. I zawsze, i wszędzie czegoś mi było brak, myślałam: co to jest, na co ja mam ochotę, nigdy nie wpadłam na odpowiedź najprostszą: na zielonego ogóreczka z miodem, na ogóreczka z miodem, po prostu. Jeżeli zapomniałam o ogóreczku z miodem, równie dobrze mogłam zapomnieć o Ludwiku. Ta myśl uspokoiła mnie trochę, być może wystarczy jakiś drobiazg, szczegół nawet niezbyt istotny, a otworzy się zatrzaśnięta klapka, dzieląca moją pamięć od tej wielkiej, nieprzytomnej miłości, którą jakoby przeżyłam. Mięcia podała mi zieloną łódeczkę pachnącego, świeżego ogórka, lekko pociągniętą miodem. 14 — Podobno miałaś wystawę w Paryżu, pani Felicja mówiła. — Tak, pani Mięciu. — Pani Felicja jest bardzo z ciebie dumna, Anusiu. Widziałyśmy zaproszenie na tę wystawę i zdjęcia twoich rzeźb — powiedziała Hańcia. Soj rżałam na nią z niedowierzaniem. Przez myśl mi nie przeszło, że Felicja może być ze mnie dumna, a tu nagle niespodzianka. — Ciocia była ze mnie dumna? — No! Była, jeszcze jak! Kropla miodu spłynęła z brzegu ogórka prosto na mój palec, zlizałam ją końcem języka, nie uszło to uwagi Jadwini. — Tyle razy mówiłam ci, Anusiu, że tak się nie robi, a ty ciągle swoje i swoje! Mogłabym dożyć w tej kuchni końca moich dni, pomyślałam, bo kiedy człowiekowi przybywa lat, udręki dzieciństwa wydają się rozkoszą. — Dobrze, pani Jadwiniu, już więcej nie będę. — Mniej jesteś pyskata niż dawniej, ale schudłaś. To mi przypomniało Daniele i jej jadowite: Muszka jest grubą głupią idiotką. — Szukam Ludwika. Hańcia, która znowu nuciła „O sole mio!", zamilkła nagle. Jadwinia coraz wolniej sunęła nożykiem po kadłubie kolejnego ogórka, a Mięcia podeszła do okna i zaczęła przestawiać stojące na parapecie doniczki, zupełnie bez potrzeby, bo wszystkie były puste i jednakowe. — Oj, Anusiu, Anusiu... — westchnęła Hańcia. — Po co ci ten Ludwik? — zapytała Jadwinia. Wróciła do skrobania ziemniaków, małe kulki szybko wyskakiwały jej teraz z rąk do garnka z wodą. — Bo co ci ten Ludwik? — powtórzyła, kiedy milczałam. — Cicho, Jadwinia! — fuknęła Mięcia. — Przyjechała tu, przypomniał jej się i tyle. — Wcale mi się nie przypomniał, w ogóle nie pamiętam, kim on był. — To i lepiej — powiedziała Hańcia. 15 Podeszła do kredensu i otworzyła boczną szafkę. — Chodź tu, Anusiu, spójrz tylko. Odkąd pamiętam, ta szafka zawsze była zamknięta na klucz. — Tam są moje najcenniejsze pamiątki i bardzo proszę, żeby mi tu nie zaglądano — przestrzegała nas Felicja. A teraz Hańcia otwiera przede mną drzwi sezamu. Czy wie, że narusza porządek rzeczy? Spojrzałam. Na dwóch półkach zobaczyłam ustawione równiutko moje pierwsze rzeźby, nieudolne jeszcze, dziecinne, te koszmarne prezenty „własnej roboty", które zawsze dawałam Felicji na jej kolejne urodziny. Pomyślałam z zakłopotaniem, że odkąd uznano moje umiejętności w kraju i za granicą, Felicja nie dostała ode mnie niczego. Kupowałam jej szaliki, broszki, korale, butony do uszu, likier ziołowy w Montserrat, przywiozłam nawet wodę z Lourdes, ale nigdy Felicja nie dostała ode mnie żadnej mojej rzeźby z prawdziwego zdarzenia. Stały przede mną tylko słonie z krzywymi trąbami i nogami jak pnie drzew, koguciki o długich strusich szyjach, podstawki, miseczki, krzywe wazoniki, dwa niedźwiadki, baranek, owieczka... — Tam są moje najcenniejsze pamiątki! — mówiła Felicja, latami zamykając przede mną szafkę w kuchennym kredensie i chowając kluczyk. Pies bez jednej nogi, kot z ogonem prosiaczka, prosiaczek z uszami kota, żyrafa, święty Franciszek i dwa gołębie, Felicjo, zgrzeszyłam wobec ciebie. Skąd mogłam wiedzieć, że poza twoim chłodem i wiecznym karceniem kryje się ta szafka, która musiała być dla ciebie bardzo ważna, skoro ciągle jeszcze tu jest. — Dlaczego pani pokazuje mi to wszystko, pani Hańciu? — Miło ci chyba, nie? Pani Felicja dała mi kluczyk i kazała odkurzyć, bo teraz samej trudno jej tu sięgnąć. Do tej pory żadnej z nas do tej szafki nie dopuszczała, nawet przy dużym sprzątaniu. No jak, Anusiu, miło ci? — nalegała. — Miło... — Ale minę to masz niewyraźną. Upaćkałaś się miodem, umyj ręce. Opłukałam palce i wytarłam je w kuchenną ściereczkę, Hańcia przyglądała się uważnie. 16 — Idź na górę, Anusiu, i zakręć sobie te papiloty do końca. Poszłam na górę, bo Felicja nauczyła mnie, że zawsze mam słuchać Hańci, Jadwini i Mięci. Sięgnęłam po zeszyt Danieli, żeby wyrwać z niego kolejną kartkę. Przejrzałam go dość dokładnie, kiedy odkryłam w nim zastanawiającą notatkę o sobie, ale później nie znalazłam już niczego ciekawego. Dopiero teraz zauważyłam, że coś umknęło mojej uwagi. Znowu między dwoma wierszami, tym razem jednym Czechowicza, drugim Tetmajera, Daniela napisała: Nie kocham Ludwika, ale on powiedział, ze ożeni się ze mną zaraz po maturze, więc wyjdę za niego, żeby zrobić na złość tej głupiej grubej Muszce. Gwałtownie usiłowałam przypomnieć sobie imiona kolejnych mężów Danieli, z pewnością nie było wśród nich żadnego Ludwika, a więc albo on się rozmyślił, albo Daniela. Kim był, u czorta? Przypomniałam sobie również imiona wszystkich chłopaków, którzy plątali się po okolicy w czasie naszych różnych wakacji. Ludwika nie pamiętałam. Myślicie, że coś niedobrego działo się z moją głową? Prawdę mówiąc, to i ja zaczęłam się tego obawiać. Zwłaszcza kiedy sięgnęłam po kolejne pasmo włosów, żeby zwilżyć je kłaczkiem waty zmoczonej w wodzie ze szklanki, którą postawiłam na toaletce, i nagle w lustrze zahaczyłam Konrada stojącego w drzwiach pokoju. Odwróciłam się. — Konrad! — zawołałam. Ale jego tam nie było. 17 Wywlokłam wreszcie Daniele z samochodu, bo dokładnie tak, jak przypuszczałam, zasnęła w nim, uśpiona szumem deszczu i ciepłem tego strasznego futra, które miała na sobie pomimo pełni lata. Daniela kupiła jednak to futro parę dni temu, o czym szczegółowo opowiadała mi przez pierwszych kilkanaście kilometrów naszej wspólnej drogi, wiodącej na sześćdziesiąte urodziny Felicji, i musiała, po prostu musiała, pokazać się w nim bliższej i dalszej rodzinie. Ja byłam pierwszą ofiarą jej futra. Nie bez zadowolenia myślałam, że drugą będzie Konrad. — To jest nasz kuzyn Konrad — powiedziałam, kiedy weszłyś-my do motelu. — Nasz kuzyn Konrad? — powtórzyła za mną Daniela, podając mu rękę. — A kto to taki? — Jestem wnukiem Teklusi, synem Wandy — uściślił. Daniela przymrużyła oczy, jakby te koligacje raziły ją zbyt silnym blaskiem. — Jakiej Teklusi? — zapytała nieprzytomnie. — Teklusia była rodzoną siostrą naszej babci Irenki — wyjaśniłam sprawnie. — Ach! — powiedziała Daniela. — Rozumiem. Niczego nie rozumiała, wpatrywała się w Konrada, z lekko uchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczyma, nawet nie mrugała, widać szkoda jej było na to czasu, chłonęła Konrada, pożerała go wzrokiem, okropność. Podała mi wreszcie swoją paskudną torebkę z wężowej skórki do przytrzymania i zwróciła się do Konrada. — Bądź tak dobry, Konradzie, i pomóż mi zdjąć futro. Wiesz, sprawiłam je sobie nie tak dawno za spore pieniądze i chciałabym zaprezentować teraz cioci Felicji, zależy mi na jej aprobacie, myślę, że zaakceptuje ten mój nowy nabytek. Mówiła o futrze jak o swoim kolejnym mężu, straszliwie mnie to rozśmieszyło. Spojrzałam na Konrada, ale on był śmiertelnie poważny. Trzymał teraz w ramionach tę nieszczęsną skórę zdartą z jakiegoś zwierzęcia i nie bardzo wiedział, co ma z nią dalej robić. Gruby Anatol powitał Daniele głębokim ukłonem, ale nie podszedł do niej. 18 — Moje uszanowanie, panno hrabianko! — Pan Anatol! Daniele zdziwiła obecność Grubego Anatola, ale ironiczny tytuł hrabianki przyjęła tak, jakby od urodzenia jej się należał. — Panie Anatolu, czy ktoś mógłby zająć się moim futrem? Nie chciałabym brać go do pokoju. — A co? Trzeba je w nocy wyprowadzać? Tym razem osobliwe poczucie humoru Grubego Anatola jakoś mi nie przeszkodziło, natomiast Daniela poczuła się urażona. — Niestosowny żart! — odparła wyniośle. Spojrzałam na Konrada. Rozglądał się po ścianach holu, które Gruby Anatol przyozdobił porożami jeleni, i ziewał, nagle wstrząsnął głową, jakby chciał zrzucić z siebie zamroczenie sennością, cisnął futro Danieli na dębową skrzynię przy drzwiach. — Przykro mi, droga kuzynko... — zawahał się. — Daniela, tak? Przykro mi, Danielo, ale nie jestem wieszakiem, jeżeli jeszcze tego nie zauważyłaś, przyjrzyj mi się dokładnie. Daniela nie potrzebowała mu się dokładnie przyglądać, bo już umiała na pamięć każdy szczegół jego pięknej twarzy, smukłą sylwetkę, nawet sportową marynarkę i niedbale zawiązany krawat. Konrad ukłonił się Grubemu Anatolowi i minął Daniele bez słowa. Przechodząc obok mnie, szepnął, nie zatrzymując się. — Bądź w barku kawowym za godzinę, ale sama. Nie zdążyłam nawet powiedzieć, że wykluczone, że w żadnym barku nie będę, ponieważ Konrad pchnął wahadłowe drzwi, które prowadziły z holu na korytarz, i zniknął za nimi. Za godzinę weszłam do barku przy sporej motelowej restauracji. Nie ukrywam, że musiałam wywinąć się Danieli podstępem. Początkowo narzekałam na ból głowy, później udawałam, że biorę proszek nasenny, aż wreszcie szczęśliwie udało mi się wybiec z jej pokoju, akurat w chwili, kiedy znowu zaczęła wspominać swoje kłopoty z wyborem pomiędzy futrem, które kupiła, a futrem, z którego kupna zrezygnowała, pomimo że cena futra, które kupiła, była dwukrotnie wyższa od ceny futra, z którego kupna zrezygnowała, czego dowodem była firmowa metka pod kołnierzem 19 futra, które kupiła. Futro, z którego kupna zrezygnowała, żadnej metki nie miało, i pewnie dlatego było dwukrotnie tańsze. Wynikało z wywodów Danieli, że najdroższy w futrze, które kupiła, był ten kawałek szmatki pod kołnierzem. Bardzo chciało mi się krzyczeć, czułam, jak wielki wrzask podchodzi mi pod gardło, zwłaszcza że na tapczanie Danieli leżało bezczelnie rozwalone futro, które kupiła, a które Gruby Anatol kazał jej zabrać do pokoju. Mój piękny kuzyn Konrad już był. Siedział na wysokim stołku barowym. Drugi stołek zarezerwował dla mnie, kładąc na nim klucz do swojego pokoju, ozdobiony niedużą, drewnianą gruszką z numerem. Przed nim stała wysmukła szklanka z sokiem pomidorowym i talerzyk z serami posypanymi ziołami. Przypomniał mi się mój ojciec i przez ułamek sekundy tęskniłam za nim. — Witaj, Anno! — powiedział Konrad, jakby spotkał mnie po długim niewidzeniu. — Witaj. — Będziesz piła...? — ...sok pomidorowy. Pierwsze wrażenie, że go nie cierpię, trochę ustąpiło, może dzięki ziołom prowansalskim, którymi kazał przysypać sery, tak jakby w ten sposób chciał powitać we mnie mojego tatę. — Nasza kuzynka śpi? — Nie wiem. — Jest mężatką? — Wielokrotną. Obydwie jesteśmy mężatkami, nasi mężowie są w tej chwili służbowo za granicą. Obydwie mamy sześcioletnie córki, ale postanowiłyśmy nie zabierać ich na te całe sześćdziesiąte urodziny ciotki Felicji, bo zrobiłyby tam zbyt wiele zamieszania. A ty? — Ja nie mam sześcioletniej córki. — A co masz? Roześmiał się, potem milczał przez chwilę. — Nikogo nie mam. — Co robisz? — Włamuję się do sejfów. 20 Znowu go nie lubiłam. Patrzył drwiąco. — A tak naprawdę? — Włamuję się do sejfów. — A jeszcze bardziej naprawdę? — Włamuję się do sejfów. Wypiłam łyk soku i sięgnęłam po ser. — Lubisz zioła prowansalskie, mam nadzieję? — zapytał. — Przepadam za nimi. — Ja też. No więc, jestem specjalistą od otwierania różnych kas pancernych, sejfów, skomplikowanych zamków i skarbców. Taka jest moja profesja. Współpracuję z policją, mam uprawnienia, jeżeli to ciebie niepokoi. — Jesteś wybitny w swoim zawodzie? Znowu roześmiał się. — Dlaczego zaraz wybitny? — Zdawało mi się, że tak musi być. — Jestem w nim niezły. — Dużo jest lepszych od ciebie? — Przypuszczam, że nie. — A więc jesteś wybitny. — Tak. A ty? Jesteś wybitną rzeźbiarką? — Nie. Może jestem dobra, a może po prostu lubię to robić i dlatego w końcu jakoś mi wychodzi. — Twój ojciec mówił, że jesteś. — Przesadził. Jak mu idzie interes? Dawno byłeś u niego? — Wracam stamtąd. Otworzył drugi sklep w Juan-les-Pins, więc chyba idzie mu nieźle. — Też z owocami? — Też. Wiesz, dlaczego postanowiłem, że polubię ciebie, Anno? — Nie. — Bo w końcu zrozumiałem, że muszę mieć kogoś bliskiego, jestem bardzo samotnym człowiekiem. Jak ma na imię twoja córka? — Sonia. — Pokocham ciebie i Sonię. 21 — Nie można pokochać kogoś za nic. — Można, przekonasz się, pokocham was za nic, wiesz, jak to się nazywa? Takie kochanie za nic? — Nie wiem. — Kochanie za nic nazywa się rodziną. Nie lubiłam Konrada w pierwszej chwili, ale przecież był moją rodziną, więc musiałam pokochać go za nic. Nie wiem, czy Daniela, jadąc na siedemdziesiąte urodziny Felicji i zatrzymując się po drodze w motelu Grubego Anatola, pamiętała o tamtym deszczowym dniu, kiedy nocowałyśmy u niego pierwszy raz. Może pamiętała, a może Sonia przypomniała jej o tym, bo kiedyś opowiadałam mojej córce, że właśnie w motelu Anatola poznałam Konrada. Mogło się i tak zdarzyć, że Sonia spała w tym samym pokoju, w którym nocowałam wtedy, a właściwie, w którym przegadałam z Konradem całą noc, aż do świtu, do chwili, kiedy wąską drogą powędrowaliśmy w jaśniejący brzaskiem, mokry po deszczu las, gdzie z wolna zaczynały budzić się ptaki i zwierzęta. Pamiętam, że wracając, zobaczyliśmy dwie sarny zmierzające do paśnika, a na ścieżce pośród drzew spotkaliśmy małe, skoczne wiewiórki, uradowane nieoczekiwanie pogodnym rankiem. Tak, Danielo, nawinę teraz piąty papilot na kolejną stronę twojego zeszytu. Kimkolwiek był Ludwik, z którym całowałaś się nad jeziorem i za którego chciałaś się wydać na złość głupiej grubej Muszce, i tak wygrałam najcenniejszy los, bo to nie ty, tylko ja widziałam z Konradem dwie sarny, o świcie zmierzające do paśnika. Nie spojrzę w lustro, bo ciągle jeszcze mam nadzieję, że może stoisz w drzwiach, mój drogi. 22 Aleksander ze smutkiem patrzył na radość Soni. Na jej ramiona wyciągnięte w górę, kiedy witała Konrada, na roześmianą buzię. Słuchał dziecinnych okrzyków szczęścia, bo to Konrad otrzymywał wszystko, czego Sonia skąpiła Aleksandrowi. Zastanawiali się obaj, jakie błędy musiał popełnić Aleksander, a czym z kolei Konrad oczarował małą Sonię, chociaż wcale o to nie zabiegał, był tylko sobą. I to sobą w sposób, o który Aleksander naprawdę nie mógł mieć pretensji. I nie miał, bo smutek nie jest pretensją, jedynie bardziej boli. Daniela i ja straciłyśmy nasze matki w tym samym roku. To znaczy. Daniela straciła swoją, bo my zbuntowaliśmy się przeciwko temu określeniu. Mojej mamy nie było fizycznie, to prawda, ale w jakiś sposób uczestniczyła w naszym życiu. Z pewnością nie myśleliśmy o niej każdego dnia, jednak wystarczająco często, żeby odczuwać jej niewidzialną obecność. Sonia w pierwszych miesiącach czuła się bardzo osamotniona, Aleksander i ja byliśmy tak zajęci, że musiała radzić sobie sama w tych przedszkolnych sprawach, w których zwykle dzieciom pomagają dorośli. Był jednak Konrad i często ją wspierał. Miał więcej czasu niż my, więc wkrótce to z nim Sonia po raz pierwszy poszła do teatru, później to on włożył jej do ręki rakietę tenisową, on zaczął zabierać Sonię na dalekie rowerowe wycieczki. W końcu otworzył przed naszą córką najbardziej tajemniczy ze wszystkich swoich sejfów: świat. I sprawił, że ten świat pokochała. Inaczej ułożyło się Blance, która pozbawiona babcinej opieki natychmiast wtopiła się w nieuporządkowane życie Danieli. Wydawało mi się, że wcale nie cierpiała z tego powodu, ponieważ odziedziczyła po Danieli umiłowanie do chaosu i przemożną chęć zwracania na siebie uwagi, nawet jeżeli to, co robiła, było nieskończenie głupie, a może zwłaszcza wtedy. Tak, wydawało mi się, że nie cierpiała. Policjanci przyprowadzili Blankę do naszego domu pewnej nocy, ostrym dzwonkiem wyrywając nas ze snu. Zatrzymali ją, kiedy sama błąkała się po ogrodzie przy pawilonie, w którym mieścił się klub młodzieżowy. Dawno zakończono w nim wieczorne występy jakiejś grupy wokalnej, wszyscy rozeszli się, jedynie Blanka 23 siedziała sama na ławce i marzła, bo szła jesień, a z nią nocne, przejmujące chłody. Blanka ubrana była tylko w cienkie spodnie i białą batystową bluzkę, pod którą widać było mały koronkowy stanik, na nogach miała przewiewne sandałki z pasków. Powiedziała, że zgubiła klucze do mieszkania, a w domu nikogo nie ma. Policjanci zabrali ją do radiowozu i pojechali, żeby sprawdzić, czy to, co mówi, jest prawdą. I rzeczywiście, nie zastali w domu ani Danieli, ani Fredka, jej kolejnego męża, z którym właśnie miała się rozejść. Policjanci postanowili zawieźć Blankę do izby dziecka, w której mogłaby przenocować, kiedy o tym usłyszała, podała im nasz adres. Spotykałyśmy się teraz z Danielą bardzo rzadko. Właściwie najczęściej u Felicji z okazji jej urodzin, albo kiedy przyjeżdżałyśmy tu zawiadamiane o mszach, które czasami zamawiała za dusze naszych matek. Odkąd Blanka i Sonia podrosły, zawsze zabierałyśmy je ze sobą. Blanka nudziła się i przepadała nam wieczorami po drugiej stronie jeziora, a Sonia, jak to Sonia, wyszukiwała spomiędzy książek stare roczniki „Mojego Pisemka", tygodnika, który towarzyszył dzieciństwu Felicji i jej sióstr. Czytała bez opamiętania drukowane tam naiwne powieści w odcinkach. „Nasza maleńka", „Zielony szaleniec". Sonia wracała do nich za każdym swoim pobytem tutaj, twierdząc, że jest coś fascynującego w tym, że może tak łatwo przeniknąć do lat dzieciństwa swojej babci i zrozumieć ją do tyłu. Zwrot „rozumieć ludzi do tyłu" był przez Sonię zapożyczony od Konrada i używała go często. Mamo, mówiła, opowiedz coś o mnie, jak byłam mała, bo chciałabym zrozumieć siebie do tyłu. Mój ojciec, który od wielu lat mieszkał we Francji, gdzie na śródziemnomorskim bulwarze w Juan-les-Pins prowadził dwa małe sklepiki z owocami, godzinami mógł opowiadać Soni, kiedy u niego była, o swoim życiu do tyłu. Blanka używała perfum Danieli. Przedłużała rzęsy jej specjalnym tuszem. Uczyła się źle, bo nie miała na to głowy. „Nie mam głowy na naukę, ciociu!", mówiła, kiedy zadawałam jej niestosowne pytanie o to, jak jej idzie w szkole. Paliła papierosy, wiem, bo widziałam ją kiedyś na ławce, w parku. Daniela, wzywana 24 do szkoły, nie chodziła, wzruszała tylko ramionami. Uważała, że im wcześniej Blanka zacznie sobie w życiu radzić sama, tym lepiej. Sonia nie przepadała za swoją kuzynką, mówiła jednak: „A mnie tam jest Blanki żal". Pytałam, dlaczego, ale Sonia nie bardzo wiedziała dlaczego. Więc, kiedy przywieźli ją do nas w nocy, obrażona, odpowiadała opryskliwie na moje pytania. Nie wie, gdzie jest mama, nie wie, gdzie jest Fredek, nie wie, gdzie posiała klucze. Podała mój adres, bo wiedziała, że nasz dom zrobi na policjantach dobre wrażenie i że nie będą jej się dłużej czepiać. Dziękuje za pościel, prześpi się na fotelu pod kocem. Nie, nie będzie się kąpać, jest czysta. Rozzłościła mnie tak okropnie, że machnęłam ręką na wszystko, nie wykąpała się i usnęła pod kocem na fotelu, tak jak chciała. Zadzwoniłam do Danieli, ale jeszcze jej nie było w domu, więc nagrałam wiadomość, że Blanka jest u mnie. Odezwała się nad ranem, że właśnie wróciła do domu i żebym się łaskawie zajęła tą małą idiotką, która jeżeli gubi klucze, to będzie je sobie teraz dorabiać za pieniądze z kieszonkowego, cześć, dobranoc, jak się ma Aleksander? Tak naprawdę, Aleksander miał się wtedy bardzo źle. Nie spał. Wyczerpany rozmową z policjantami, leżał obok mnie, głaskał delikatnie moje ramię i powtarzał łagodnie: cicho, cicho... Najchętniej rozkręciłabym te papiloty. - BLANKO! Niepostrzeżenie ciotka Felicja weszła do pokoju. Spojrzała na moją welurową suknię, która, na ramiączku zaczepionym o drzwi szafy, oddychaj^-rp»" 'podróży. — WyjrafJ^ z "wipfeki, niech sobie odetchnie — przykazała wczoraj, kjpłjjy weszłyśmy: na górę. 25 Lubiłam tę sukienkę, wiedziałam, że wyglądam w niej szczupło. Widać nagle zabrakło mi poczucia humoru, skoro ciągle wracała do mnie myśl o grubej głupiej Muszce, którą, według Danieli, kiedyś byłam. Felicja ze zdumieniem spojrzała na moją głowę. — Ciągle jeszcze nie nawinęłaś papilotów? Muszko, ty się wprost niemożliwie guzdrzesz! — skarciła mnie znowu. Guzdrałam się przez całe dzieciństwo: przy jedzeniu, przy myciu, przy ubieraniu, ciotka zawsze mi to wypominała, nic się nie zmieniło. Usiadła na krześle, które stało pod ścianą obok toaletki, spojrzała na zwitki moich papilotów, a potem na zeszyt Danieli, z którego właśnie wydarłam szóstą kartkę. — Byłoby o wiele lepiej, gdybyś kręciła papiloty na szmatkach, widzę, że masz tu jakieś gałganki. Felicja miała rację, bo z pewnością te stare łalczyne sukienki bardziej nadawały się na papiloty niż papier, ale kiedy spojrzałam na nie i przypomniały mi się te nieżyjące już osóbki, wybrałam do podarcia zeszyt Danieli. Jakoś nie mogłam zniszczyć sukienek Kasi ani frymuśnych ciuszków francuskiej Coletki, którą kiedyś przysłał mi tata zamiast miłości. Byłam jeszcze wtedy mała, jednak szybko pojęłam, że Coletka z porcelanową buzią niczemu nie jest winna. Z niezrozumiałych dla mnie powodów przyznałam się Felicji do swoich sentymentów. Przypuszczam, że stało się to za sprawą moich dziecinnych rzeźb, które Hańcia pokazała mi w kuchni. — Zawsze byłaś śmieciarą, Muszko — powiedziała Felicja cierpko. — Utykałaś różne starocie po kątach i beczałaś, kiedy je wyrzucałam. Sonia zachowuje się podobnie. — Czy masz jej to za złe, ciociu? — Za złe? Za złe, może nie, ale czy wyobrażasz sobie, jaki śmietnik byłby na ziemi, gdyby ludzie chowali wszystkie swoje rupiecie? — Gdyby ich w ogóle nie chowali, żylibyśmy do tej pory w epoce kamienia łupanego. Felicja milczała przez chwilę, aż wreszcie powiedziała krótko. — Być może. Zmoczyłam kolejne pasmo włosów, żeby je nawinąć na papilot, ale coś mi nie wychodziło, więc znowu zanurzyłam watę w szklance. Felicja pokręciła głową z dezaprobatą. 26 — To, co robisz, jest pozbawione sensu, Muszko. — Zawsze tak uważałaś, ciociu — wyrwało mi się. — Właściwie masz rację — przyznała nieoczekiwanie. Wstała i skierowała się w stronę drzwi, już w progu dokończyła swoją myśl. — Z jednym wyjątkiem, bo to, co robiłaś dla Aleksandra, było wspaniałe. Niestety, to, co zrobiłaś Blance, było okrutne. Powiedziała tak i wyszła. Patrzyłam tępo na swoje odbicie w lustrze. To Felicja wywołała Blankę, która stanęła w drzwiach. Zobaczyłam jej spłakaną twarz, w połowie przysłoniętą długimi włosami. Taką Blankę pamiętam, tak wyglądała tego popołudnia, kiedy wracając do domu, spotkałam ją przed drzwiami naszego mieszkania. Siedziała oparta o ścianę, obok niej leżał mały, skórzany plecak. Ramionami objęła kolana i oparła na nich pochyloną głowę, ale kiedy usłyszała, że idę po schodach, gwałtownie uniosła ją do góry. I właśnie wtedy włosy opadły jej na policzek. Zobaczyłam, że płacze. — Co z tobą, Blanko? — Rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy, ciociu. Wstała, przerzuciła swój plecak przez ramię i patrzyła na mnie błagalnie. Palcami, jak grzebieniem, odgarnęła włosy. — Rozpaczliwie potrzebuję... — powtórzyła. Była taka ładna, przypominała Felicję. Nie widziałam jej od dawna, bo po nocy, którą spędziła u nas, nie odezwały się jakoś, ani ona, ani Daniela. — Przychodzisz do mnie tylko wtedy, kiedy... — Wiem! — przerwała. — Nie składało mi się. Jak się czuje wujek? — Daruj sobie, Blanko. Otworzyłam drzwi i weszłyśmy do mieszkania. Sonia nie wróciła jeszcze ze szkoły, Aleksander był w swoim pokoju i pewnie nawet nie słyszał, że ktoś wszedł do domu. Blanka stanęła w korytarzu, 27 z kieszeni plecaka wyjęła paczkę ligninowych chustek i trzymała ją w ręku. — Czy pomożesz mi, ciociu? Może zaczęłabym z nią rozmawiać, ale jej głupie, zdawkowe pytanie o zdrowie Aleksandra doprowadziło mnie do furii. — Nie pomogę ci! Nie mam najmniejszego zamiaru! Jeżeli masz problemy z pieniędzmi, dlaczego nie pójdziesz do matki? Do Fredka? — Fredek już nie mieszka z nami, mama go przepędziła, do niej nie pójdę, bo ona w ogóle nie może wiedzieć o tym... Opamiętałam się. — Z czym masz kłopot? Na co ci są potrzebne te pieniądze? — Nie pytaj, ciociu, tylko pomóż! Bardzo proszę, nie odmawiaj mi... Zgniatała w ręku nie otwartą paczkę z chustkami i pociągała nosem. — Nie dam ci ani grosza, dopóki nie będę wiedziała, o co chodzi w tym wszystkim. — Moja mama pomogłaby Soni. Daniela! Soni! Blanka chyba oszalała. — Przede wszystkim Sorfia przyszłaby do mnie, a nie do twojej mamy, jeśli miałaby jakiś problem, tego możesz być pewna. Blanko! Wcisnęła paczkę z chusteczkami do kieszeni plecaka i spojrzała na mnie z nienawiścią, długie włosy znowu z jednej strony opadły jej na twarz. — Oczywiście! — zawołała. — Sonia, rodzinny ideał! Ukochana córeczka mamusi, skarb tatusia, oczko w głowie wujka Konrada! Przemądrzała kujonka, oto czym jest Sonia! Dziewczyny w szkole nie znoszą jej, tego pewnie ty o niej nie wiesz, ciociu... Znowu rozpostartymi palcami zgarnęła włosy do tyłu, a potem wierzchem ręki wytarła policzki. — ...więc ja ci mówię! — dokończyła. — I powiem jeszcze, że Sońka obnosi się ze swoim francuskim dziadkiem jak głupia, a kimże takim on w końcu jest? Starym polskim handlarzem, który na straganie sprzedaje melony żabojadom, nikim więcej! 28 — Masz rację, Blanko, mój ojciec jest starym polskim handlarzem, który sprzedaje melony, a Sonia kocha go i to wszystko. — Rzucił babcię Lusię! Zostawił ją z tobą, kiedy byłaś jeszcze niemowlęciem, rzeczywiście, ma Sońka powody do przechwałek! — A to już jest sprawa pomiędzy moimi rodzicami i nikomu nic do tego, a tobie najmniej! Mówiłam podniesionym głosem, nagle przeraziłam się, że mogę zaniepokoić Aleksandra. — Natychmiast wyjdź z mojego domu, Blanko... — powiedziałam cicho. — Zapamiętam sobie! — krzyknęła. — I przestań wrzeszczeć. Stałyśmy tak na wprost siebie, jedna zupełnie dorosła, druga czternastoletnia wtedy. Wypełniała nas podobna niechęć, bardzo mi wstyd, bliska nienawiści. — Dobrze, przestanę wrzeszczeć! — krzyknęła. — Rozumiem, boisz się, że w końcu obudzę tego twojego nieszczęsnego, zarażonego hi... — Blanko! Ręką zasłoniłam jej usta i pchnęłam ją w stronę drzwi. Obydwie zaplątałyśmy się w chodnik leżący pośrodku korytarza, szamotałyśmy się przez chwilę, aż w końcu wyrzuciłam Blankę z domu. Wstrząśnięta poszłam do kuchni. Wypiłam szklankę wody, otworzyłam okno i kilka razy wciągnęłam głęboko powietrze. Wreszcie opanowałam się na tyle, że mogłam zajrzeć do Aleksandra. Uchyliłam drzwi jego pokoju, leżał na tapczanie, przyrzucony kocem w głupio wesołą, czerwono-zieloną kratę. Miał ciężki, świszczący oddech i przeraźliwie bladą, wychudzoną twarz, spał. Pomyślałam, że już czas. 29 Jadwinia weszła do pokoju cicho jak mysz. W ręku niosła talerzyk z kanapkami. — Tak się skradam, Anusiu, bo pomyślałam, że może ty sobie odpoczywasz. — Nie, pani Jadwiniu, ciągle usiłuję zrobić coś z włosami. — Przyniosłam kilka kanapeczek, zjesz? — Zjem. — Mizerniutka jesteś. Jadwinia postawiła talerzyk obok szklanki z wodą, w której moczyłam watę do zwilżania włosów, i przez chwilę przyglądała się, jak nawijam papilot. — Pani Felicja najbardziej lubi, kiedy sobie wszystkie włosy ściągasz do tyłu i robisz taki koczek. Dłońmi z przygiętymi okrągło palcami uwijała w powietrzu niewidoczną kulę. — A ja tam lubię ciebie z tymi kręciołkami, ładnie ci z nimi — ciągnęła oklej. — Szkoda, że Sonieczka ma proste włosy, dziewczynce zawsze dobrze robią loczki. — Teraz proste są w modzie, a Sonia zawsze będzie mogła zrobić trwałą. Jadwinia przysiadła na krześle pod ścianą. — Trwała niszczy włosy, wiem, bo zrobiłam sobie kiedyś, jeszcze jak byłam panienką. Mówię ci, Anusiu, przez rok miałam siano na głowie. — Teraz są dobre płyny, włosy wyglądają, jakby się same układały. — Może, tylko ja już na to wszystko za stara jestem — westchnęła. Spojrzałam na nią, miała gładką twarz bez zmarszczek, żywe spojrzenie, doprawdy nie wyglądała na swoje lata, a przecież musiała być w wieku Felicji. — Pani tak młodo wygląda, pani Jadwiniu, doprawdy, zawsze panią podziwiam. — A wiesz, Anusiu, może masz i rację, na twarzy nie najgorzej się trzymam. Największy kłopot mam z cieniem. 30 Odłożyłam zeszyt Danieli, z którego wyrwałam kolejną kartkę, i zaczęłam ją teraz ciasno składać w papilot. — Z cieniem? — zapytałam. — Z jakim cieniem? — Z moim. Przecież wiesz, że jak się idzie, to obok człowieka idzie cień, nie? — Idzie. — No! Dawniej jak szłam, mój cień jakby tańczył przy mnie, leciutki, zwinny, smukły jak brzózka. A teraz wlecze się obok, człapie, skurczony, stara wierzba nad jeziorem, gdzie mu tam do brzózki. Nie lubię patrzeć, jak się obok mnie prowadzi. Odwracam głowę, nie chcę widzieć. Czasami sobie myślę, że wolałabym mieć twarz zbrużdżoną jak Hańcia, ażeby mi ten dawny cień został. Przesuwałam paznokciem po brzegu złożonej kartki i słuchałam Jadwini bez słowa, cóż mogłam jej powiedzieć? Nie wiem, co będę wolała na starość, twarz gładką czy cień tańczący. — Co do tego Ludwika, Anusiu, to ty sobie nim głowy nie zawracaj. Minęło. — Ale ja go nie pamiętam, nie wiem, kim on dla mnie był. Może kimś ważnym. — E tam, ważnym! — żachnęła się Jadwinia. — Jak zjesz, to talerzyk proszę przynieść do kuchni. A ważny w twoim życiu był tylko Aleksander. No i Konrad, tak, no i Konrad, oczywiście. Podniosła się, przesunęła dłonią po gładkim welurze mojej szmaragdowej sukni. — A ty pamiętasz, Anusiu, naszą kotkę Malwinkę? Też gładka była, tak jak ta twoja sukienka, dopiero na stare lata zmechaciła się i wyburzała. Jadwinia wyszła. Uparcie patrzyłam w lustro, czekając na Aleksandra, ale jego nie było, jego nie mogło być, chyba, że to zamglenie. 31 CHWILA DLA ALEKSANDRA Nad morzem, na plaży. Leżeliśmy przy samym brzegu tak, że raz po raz fale dobiegały nam do stóp. Liczyliśmy je, bo koniecznie chciałam sprawdzić, czy dziewiąta jest zawsze najsilniejsza. Czasami nam wypadało, że tak, czasami, że nie, rozmaicie. Przedwieczorne słońce z ukosa kładło się na piasku, dobrotliwe, ostudzone lekkim wiatrem idącym od morza. Mewy jeszcze krzyczały, szybując nad wodą. Nie mogę znieść myśli, że to wszystko jest już za mną, nie obok mnie, świadomość pustki dręczy. Na tej plaży po raz pierwszy w życiu poczułam czyjąś dłoń sunącą wzdłuż mojej nagiej nogi, od kostki aż po udo. To była delikatna dłoń Aleksandra, lękliwie zatrzymująca się w oczekiwaniu na przyzwolenie, ale ja bałam się, bo wtedy jeszcze do pełnego szczęścia zupełnie wystarczała mi jego czułość i żarliwość pocałunków. Drewno, glina, kamień, każde tworzywo stawało się w końcu powolne Aleksandrowi, tylko nie nasza Sonia. Nie potrafił jej wyrzeźbić według swojego pomysłu, chociaż tak łatwo uległa Konradowi, kiedy nagle pojawił się u nas. Już w dniu swoich urodzin Sonia zachwyciła Aleksandra. Odwzajemniała mu się w powściągliwy sposób, i dlatego pewnie zawsze sądziłam, że nie docenia Aleksandra, że nie potrafi zobaczyć go w pełni. Nie umiałam pokazać jej, jaki naprawdę jest, bo bardzo był niewytłumaczalny. Nigdy nie przyszło mi na myśl, ani tym bardziej Aleksandrowi, że on ją poraża swoją niezwykłą osobowością i dopiero kiedy zaczął cierpieć, Sonia wytropiła w nim zwyczajność. Wtedy przywarła do niego i już do końca trwaliśmy obok, ona, Konrad i ja. 32 Zbyt patetyczne? A jakie ma być? W każdej śmierci jest patos, zwłaszcza w tak absurdalnej jak śmierć Aleksandra. Zwłaszcza czy nawet? Sama nie wiem, zwłaszcza czy nawet, jeżeli dawno temu, po wypadku na szosie, wtłoczono mu ją w żyłę razem z czyjąś zakażoną krwią. Kiedy przyszedł czas, Konrad odwiózł Aleksandra na oddział, ale już następnego dnia zaczęliśmy na zmianę czuwać przy nim. Wiedzieliśmy, że tym razem on do nas nie wróci. Aleksander rzeźbiarz, Aleksander podróżnik z umiłowania, miał tak przeraźliwie długą drogę do kresu ostatniej wyprawy. Kurczowo trzymały go przy sobie bezsenne, szpitalne noce, dławiące godziny kolejnych dni. U tego kresu byliśmy obok niego we troje. Aleksander rękę Soni przesunął wolno w stronę Konrada i spojrzał na niego. Daję ci ją, powiedział, teraz będzie twoja. A później, gestem prawie niewidocznym odsunął ich od siebie, żebym mogła pochylić się nad nim w tym swoim ostatnim już pochyleniu i żeby mógł mi powiedzieć, co teraz odczuwa. Tam pachnie dżunglą, wyszeptał. I nic więcej. TEN CUDOWNY CHŁOPIEC Felicja weszła do pokoju tak cicho, że wpatrzona w łąkę za oknem nie wiedziałam, że tu jest i oparta o szafę patrzy na mnie. Drgnęłam, kiedy się odezwała. — Przestraszyłaś mnie, ciociu. — Przepraszam, nie było to moim zamiarem, sądziłam, że już skończyłaś z tymi papilotami, Muszko, ale ty, oczywiście, jesteś w lesie. 33 — Oczywiście. — Nie podoba mi się twój ton — skarciła mnie. — Mówię „oczywiście", bo to było do przewidzenia. Może istotnie mój ton nie zabrzmiał grzecznie, ale to zgryźliwe „oczywiście" Felicji miało coś z zrzędliwości, którą tak doskonale pamiętałam z dzieciństwa. Skrzypnęły drzwi otwieranej szafy, ciotka zaczęła wyjmować z półki czyste prześcieradło, poszewkę i powłoczki. — Chciałabym, żebyś mi później pomogła, więc zamiast gapić się przez okno, zajmij się wreszcie swoją głową. — Wczoraj mówiłaś, ciociu, że masz przygotowaną pościel dla nas wszystkich. — Skoro tak mówiłam, to znaczy, że miałam. A skoro proszę, żebyś mi pomogła, to znaczy, że coś się odmieniło. — A co się odmieniło? — Miałam telefon z motelu, od Grubego Anatola. Właśnie zajechał do niego ten nasz cudowny chłopiec — powiedziała ironicznie. — Ma zamiar zjeść tam lunch i ruszyć w dalszą drogę. — O kim ty mówisz, ciociu? — A kto jada lunch w naszej rodzinie? Tylko jeden człowiek, prawda? Reszta jada drugie śniadanie albo wczesny obiad. Westchnęłam. — Doprawdy, nie wiem, kto jada lunch. — Twój ojciec, Muszko. Nie wzdychaj, wzdychać to raczej ja powinnam, bo nawet do głowy mi nie przyszło, że przyjedzie na mój jubileusz. — A skąd o nim wiedział? — Wysłałam do niego zaproszenie ze względu na twoją, świętej pamięci, matkę. Skoro ona mu wybaczyła, to i ja muszę. — Jeżeli wysłałaś zaproszenie, ciociu, nie dziw się, że on przyjeżdża, w tej sytuacji to jest normalna kolej rzeczy. — Wcale nie normalna. W przypadku twojego ojca normalną koleją rzeczy byłoby zlekceważenie mojego zaproszenia i na to właśnie liczyłam. — Sonia się ucieszy — powiedziałam. — To jedyna korzyść. — Ja też chętnie go zobaczę. 34 Moja ciotka, sprawdzając zapięcia poszewek, urwała jeden z guzików wiszący na słabej nitce. Pokręciła głową z ubolewaniem, sądziłam, że na samą myśl o tym, że musi go przyszyć, ale nie. — Na pewno twój ojciec wiezie ze sobą melony, ananasy, kiwi, awokado i dużo innych owoców, które psują się w drodze. Zawsze robi to samo, opędzić się nie można. — Przyjeżdża tak rzadko... — Już ty go nie broń, Muszko! — Dobrze, ciociu — zgodziłam się. — Nie będę broniła. Felicja wyszła z pokoju, przytulając do swojej liliowo-białej podomki bieliznę pościelową. Jakimś cudem nie zderzyła się z moim ojcem w drzwiach. Zobaczyłam go w lustrze tak wyraźnie, jakby tu stał i cierpliwie czekał na chwilę, kiedy znowu będę sama. Tata pojechał na wycieczkę turystyczną do Francji i tam zwrócił się z prośbą o azyl. Mama nie miała pojęcia o jego planach. Została tu ze mną w czasie, kiedy nie potrafiłam jeszcze samodzielnie siedzieć i właśnie wyrzynały mi się pierwsze zęby. 0 tych moich pierwszych zębach ciocia Felicja szczególnie lubiła się rozwodzić, zupełnie tak, jakby głównie z ich powodu mój tata wybrał wolność, jak się wtedy mawiało. Przez wiele lat ojciec z tej wolności pisywał do mamy długie listy, w których zapewniał ją o tym, jak bardzo ją kocha i jak szalenie za nią tęskni. Obiecywał, że sprowadzi nas do siebie, jak tylko będzie mógł. Ciocia Felicja twierdziła, że z pewnością prowadzi w Paryżu hulaszcze życie, ale to nie była prawda. Przez wiele lat ciężko pracował u pewnego Chińczyka, który miał restaurację w Dzielnicy Łacińskiej. Tata pilnie składał każdy zarobiony grosz i w końcu wyjechał do Juan-les-Pins, gdzie od lat mieszkał jego znajomy z Polski. Tam założył własny sklepik z owocami i stamtąd po raz pierwszy przyjechał do nas, właśnie w tym czasie, kiedy mojej Soni wyrzynały się pierwsze zęby. 35 Nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego właściwie nas zostawił. Z latami jednak wygasła we mnie niechęć do niego. Może dlatego, że i w mojej mamie czas zamienił głęboki żal w miłą obojętność, a później miłą obojętność w koleżeńskie zainteresowanie. Był bardzo wysoki, bardzo gruby, bardzo wesoły i szczerze go polubiłam. Myślę, że tak naprawdę nigdy nie kochał ani mamy, ani mnie, może nie potrafił, może przestał z powodów, o których dotąd nie mam pojęcia, bo w końcu co my wiemy o swoich rodzicach? Nic. Oni nie mówią, my nie pytamy. Szkoda, czasami o obcych wiemy więcej. Zastanów się, bo to jest ważne. Pomyśl, dobrze? Mała Sonia była wielką czarodziejką i mój ojciec coraz częściej spędzał urlopy nad zimnym Bałtykiem, chociaż ciepłe Morze Śródziemne miał niemal za progiem swojego sklepu, wreszcie kiedyś zaprosił nas do siebie: mamę, Sonię, Aleksandra i mnie. Mama długo zastanawiała się, jechać czy nie jechać, ale w końcu uległa jego prośbom, bo stał się dla niej już tylko znajomym sprzed lat. Sonia była tam szczęśliwa, pamiętam, jak rozkładaliśmy się na plaży pod wielkim kolorowym parasolem, a ona pływała niedaleko brzegu, zabezpieczona nadmuchiwanym kółkiem z głową „osiołka. Opalonymi ramionkami przytrzymywała jego szyję i tuliła do niej policzek. Łagodne, ciepłe fale huśtały nimi, Sonia godzinami mogła tak pływać, szepcząc czujnemu osiołkowi swoje dziecinne tajemnice. To mój ojciec, kiedy Sonia podrosła, pokazał jej cudowne miasteczko Saint-Paul i lodowce Alp, prowansalskie pola lawendy i skarby Luwru. On sadzał ją na plecionych, wiklinowych fotelach przy nadsekwańskich bulwarach, gdzie zakładając nogę na nogę, jadła lody, wielka dama osobliwie szczęśliwa, bo jej dziadziuś był z nią. 36 To nieprawda, że Sonia przechwalała się nim. Nie ukrywała nigdy, że dziadek, o którym tyle opowiada, jest zaledwie drobnym kupcem, bywało, że jesienny mistral zrywał mu dach nad skromnym sklepikiem, pakując go w niemałe kłopoty. Och, gdyby mógł, na pewno pokazałby Soni cały świat, ale nie stać go było na dalekie wyprawy, woził ją więc w miejsca możliwie bliskie swojego domu, jeżeli tylko starczało mu na to pieniędzy, które jak sok musiał wyciskać z południowych owoców. Z twojego ojca jeszcze ciągle jest taki bezmyślny, cudowny chłopiec, powtarzała mi do znudzenia ciocia Felicja, wydaje mu się, że przyszedł na świat wyłącznie po to, żeby sobie na nim połobuzować. No więc nie, ciociu, nie tylko po to. Proszę, przyszyj mojemu tacie guzik do powloczki, a jeżeli nie masz czasu, albo ochoty, ja chętnie to zrobię. PORA NA BIEDNĄ LAURĘ Pani Mięcia zajrzała do pokoju, potem cofnęła się, później zajrzała znowu. — Dlaczego pani nie wejdzie i chociaż na chwilę tu nie przysiadzie? Na pewno jest pani zmęczona, pani Mięciu. — A bo ja tak sobie myślę, Anusiu, czy Laura to przyjedzie na uroczystość pani Felicji? Wiesz coś o tym? — Myślę, że przyjedzie, wczoraj, jak ciocia wyliczała mi, kogo się dziś spodziewa, mówiła o Laurze. Pani Mięcia wolno zbliżała się do krzesła, szurając przydużymi kapciami, które wiecznie zsuwały jej się z pięt. 37 57 — Ach, Anusiu, jak ty komicznie wyglądasz z tymi papilotami, zupełnie jakby ci motyle usiadły na głowie! — śmiała się. — Więc mówisz, że Laura też będzie, no, no... — Dlaczego to panią dziwi, przecież ciocia lubi Laurę. — Wiem, że pani Felicja ją lubi, ale Daniela nie. Z Danielą one zaraz zaczną wojować. — Kiedyś tak było, ale już im przeszło. Nawet Daniela dała Laurze swoje stare futro. — Oho, stare futro, patrzcie państwo, jaka dobrodziejka z naszej Danieli, pewno wyliniało albo je mole zżarły. — Pani to chyba za Danielą nie przepada, pani Mięciu. — Jak była w ubiegłym roku, w kościele nawet złotówki na tacę nie dała. Dobrze wiem, bo stałam obok i na ręce jej patrzyłam. Ksiądz proboszcz chciał wtedy figurkę Przenajświętszej Panienki odnowić i na farby zbierał. Dzięki Bogu, bez łaski Danieli na wszystko starczyło i ma teraz nasza Panienka sukienkę niebieską, welonik biały, a maleńki Jezusek cały jest złociutki. Mówię ci, Anusiu, pójdź i zobacz, bardzo ci się spodoba, przecież ty artystką jesteś. — Dobrze, pani Mięciu, jutro pójdę z Sonią. — I Blankę weźcie ze sobą, może jak się pomodli, to jej Bóg rozumu doda. — Blanka swój rozum ma. Mięcia w milczeniu patrzyła, jak wyrywam stronę z zeszytu Danieli, a po chwili przyznała: — Może ma. Spojrzałam na kartkę, tym razem litery nie były takie smukłe i zgrabne, widocznie kiedyś Daniela musiała tę stronę zalać herbatą albo jakimś sokiem, bo cała była zmarszczona, rozmyta, więc odłożyłam ją na bok i sięgnęłam po zeszyt, żeby wyrwać z niego następną. Pani Mięcia wzięła do ręki niewyraźne zapiski Danieli, schyliła głowę i przymrużając oczy, bardzo wolno odczytała: — Głupia gruba Muszka pupę ma jak gruszka nogi jak te kluski biusty jak poduszki. 38 Tak mnie niemądry utwór piętnastoletniej Danieli rozbawił, że zaczęłam się śmiać, natomiast pani Mięcia oniemiała. Przez chwilę wpatrywała się w kartkę, zupełnie jakby miała nadzieję, że zdarzy się jakiś cud i ten okropny wierszyk zginie jej sprzed oczu równie nagle, jak się pojawił. — Nie rozumiem, co ciebie tak śmieszy, Anusiu — powiedziała wreszcie bardzo zgorszona. — Chyba ja się nie mylę i to jest pismo Danieli, prawda? Dlaczego ona ciebie wtedy tak nie lubiła, czy ty wiesz? — Nie wiem, ale myślę, że przez Ludwika. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. — Przez Ludwika? Coś ty, Anusiu! A jej co Ludwik szkodził? To przecież ty za nim latałaś, nie ona! — Całowała się z nim pod wierzbą, pani Mięciu! — zawołałam ogarnięta nagłą pretensją do Danieli. — Kochałam się w Ludwiku, a jednak Daniela całowała się z nim pod wierzbą, chociaż dobrze o tym wszystkim wiedziała! Naprawdę nie miałam pojęcia, kim był Ludwik, ale kimkolwiek był, ona nie powinna ciągnąć go nad jezioro, pod moją ulubioną wierzbę płaczącą! Pani Mięcia wstała z krzesła, rzuciła na toaletkę kartkę z wierszykiem Danieli i z miną pełną urazy ruszyła w stronę drzwi. — Z was trzech tylko ta biedna Laura ma dobrze w głowie — powiedziała zdecydowanie. Wyszła, człapiąc kapciami, i nie zamknęła za sobą drzwi. Byłam pewna, że ta biedna Laura zaraz w nich stanie, więc ostrożnie spojrzałam w lustro. Nigdy nie byłyśmy szczególnie sobie bliskie. Nasze wątpliwe pokrewieństwo należałoby traktować z lekkim przymrużeniem oka, bo Laura była córką ciotecznego brata ojca Danieli, rozpaczliwie skomplikowana koligacja. A jednak zawsze uważałyśmy, że Laura jest naszą kuzynką, może dlatego, że i ona przyjeżdżała czasami na wakacje do cioci Felicji, chociaż była od nas dużo starsza. 39 Kiedy dorosłyśmy, moje kontakty z Laurą stały się jeszcze rzadsze niż z Danielą. Była samotna, zawsze mnie zastanawiało dlaczego, bo odznaczała się wyjątkową wprost urodą. Zwrot: „odznaczała się wyjątkową wprost urodą", zaczerpnęłam ze słownictwa cioci Felicji, która uratowała je sprzed wojny i wyniosła z pożogi razem ze srebrną cukiernicą, podstawkami na sztućce, o których mówiła „koziołki", dwoma tomami „Mojego Pisemka" i książką Czarskiej „Figle i kłopoty Tosi". Nie macie o tym pojęcia, ale czasami znaczyło to, że wyniosła bardzo wiele. Byli tacy, którym nie udało się wynieść nie tylko cukiernicy, ale nawet tego zwrotu i nagle ich sposób mówienia stal się żałośnie zgrzebny, co beztrosko przekazali następnym pokoleniom. Laura miała złociste włosy, które jako dziewczyna splatała w pojedynczy warkocz. Leżał jej na plecach ciężki, bujny i tylko w chwilach zakłopotania sięgała po niego, żeby nerwowo nawijać na palec strzępiastą kitkę, którą się kończył. Kiedy widziałam ją ostatnim razem, miała krótką fryzurkę, niezbyt już złotą, bo tu i tam połyskiwały nitki wczesnej siwizny. Daniela twierdziła, że biedna Laura posiwiała z samotności i że robi głupio, nie używając szamponów koloryzujących. Nie wiem, co Daniela uważała za wstydliwe i godne ukrycia: samotność Laury czy rezultat tego, białe nitki we włosach. Więc, kiedy ostatnim razem widziałam Laurę, miała krótką fryzurkę, ale ciągle jeszcze była bardzo ładna, chociaż już trochę inaczej. Miała na sobie nieszczęsne futro Danieli. — Może wejdziemy gdzieś na herbatę? — zaproponowałam. Zgodziła się chętnie. — Wspaniale, sto lat nie byłam na herbacie w żadnej cukierni, nie lubię siedzieć przy stoliku sama. 40 Właściwie ja też nie byłam sto lat na herbacie w żadnej cukierni, ale to co innego, bo w każdej chwili mogłam powiedzieć Aleksandrowi lub Konradowi, że mam na to ochotę, i byłabym, a poza tym ze mną nie ma problemu, mogę sobie siedzieć przy stoliku sama, jeżeli akurat mam nieprzepartą chęć na herbatę albo na anonimową atmosferę jakiegoś lokalu. Nie bardzo wiedziałam, o czym będziemy rozmawiały, oczywiście zawsze mogłyśmy o Danieli. — A co u Danieli? — zapytałam. — Wyszła za mąż. — Wiem, za Fredka, ale już się z nim rozeszła. — Z Fredkiem rozeszła się i wyszła za Mariusza — wyjaśniła mi Laura. — Kto to taki, ten Mariusz? — zapytałam. — Nie wiem, jakiś kuzyn Fredka. — A zatem Daniela została w tamtej rodzinie. — Widziałaś Blankę? — zapytała Laura. Starannie wyciskałam łyżeczką sok z plasterka cytryny. Nie miałam ochoty na rozmowę o Blance. — Nie. Ostatnio, nie. Widziałam ją jakiś czas temu. — Była u mnie. Spojrzałam na Laurę, ale nie zapytałam o nic. — Była u mnie przedwczoraj — uściśliła. — Mówiła, że Aleksander czuje się gorzej, przykro mi, Aniu. Skinęłam głową, myślę, że Laurze naprawdę było przykro. Milczałyśmy przez chwilę. Potem widocznie Laura uznała, że łatwiej będzie rozmawiać ze mną o Blance niż o Aleksandrze, bo wróciła do tego tematu. — Przyszła późnym wieczorem. Powiedziała, że nie może dostać się do domu, bo... — ... zgubiła klucze. — Nie, tylko Fredek nie oddał Danieli swoich, więc Mariusz musiał wziąć klucze Blanki. — I co? Przenocowałaś ją? — A co miałam robić, Aniu? Musiałam mieć coś bardzo złego w twarzy. 41 — Blanka płakała — tłumaczyła mi Laura. — Nie mogłam jej przecież wyrzucić z domu. Znęcałam się nad plasterkiem cytryny tak, że zostały z niego same strzępy. — Powiedziała mi, że rozpaczliwie... — ...potrzebuje pieniędzy. Laura patrzyła na mnie zaskoczona. — IMie! — zaprzeczyła gwałtownie. — Ona mnie wcale nie prosiła o pieniądze. — Więc czego potrzebowała tak rozpaczliwie? — Miłości. Odłożyłam łyżeczkę i wpatrywałam się w swoją herbatę, w której pływały cytrynowe wiórki. — Jak to? — Zwyczajnie. Bardzo płakała, zapytałam, dlaczego i właśnie wtedy ona powiedziała, że rozpaczliwie potrzebuje miłości. — Czyjej miłości? — Nie wiem. Miłości. Spojrzałam na Laurę, a ona patrzyła na mnie. Nasze spojrzenia spięły się ze sobą, ale to nie było zrozumienie. — Miłości... — powtórzyłam cierpko. — Miłości... — potwierdziła Laura. — I ty dałaś się na to nabrać? Rzuciłaś jej miłość jak dwa złote grajkowi? — Nie. Nie mogę przecież dać jej czegoś, czego nie czuję. Myślę tylko, że może ona naprawdę przez nikogo nie jest kochana. — To dlaczego do tej pory nie udało ci się jej pokochać? Dlaczego mnie się nie udało? No, jak myślisz, dlaczego? — Nie bądź głupia, Aniu... — powiedziała Laura wymijająco. — Powiem ci, jeżeli sama nie wiesz! Nie pokochałyśmy jej, bo jest niemożliwą, ordynarną dziewuchą! Bo ma czternaście lat, a ubiera się i maluje jak Daniela, co nawet nie jest śmieszne, tylko żałosne! Bo umie jedynie żądać, ale o tym, żeby komukolwiek dała coś z siebie, to mowy nie ma! — krzyczałam. Laura rozejrzała się, ja też. Ludzie przy sąsiednich stolikach zamilkli, wszyscy patrzyli w naszą stronę. — Chcę iść do domu — powiedziałam cicho. — Przepraszam. Położyła swoją rękę na mojej i gładziła ją lekko. Nie odzywała się. — Aleksander umiera, Lauro. — Wiem, mój skarbie... — szepnęła. To było wtedy, kiedy już wiedziałam, że nieuchronne jest obok i że dłużej nie mogę mieć Aleksandra w domu. Wieczorem przyszedł Konrad umówić się z nim jakoś, bo postanowili, że to Konrad zawiezie go na oddział i tam urządzi. W końcu, kiedy Aleksander wymęczony rozmową usnął, my jeszcze przez chwilę siedzieliśmy w kuchni. Opowiedziałam Konradowi i Soni o spotkaniu z Laurą. I o tym, że Blanka u niej była. Tylko swoje własne uczucia pominęłam, bo nigdy nie przyznałam się, że któregoś dnia wyrzuciłam Blankę z domu. — Ja ci kiedyś, mamo, mówiłam, że mnie jest jej żal — przypomniała Sonia. — Spytałaś wtedy, dlaczego, i ja nie wiedziałam. Teraz myślę, że może już trochę wiem. Przez chwilę drobiła bułkę, którą zawsze rano wyrzucałyśmy dla ptaków. Czekaliśmy, aż zacznie mówić dalej, ale widocznie miała jakieś trudności z przełożeniem myśli na słowa, bo wszystko trwało długo. — To jest tak, mamo, że jak mnie pytasz, dokąd idę, a ja idę na basen, mówię ci, że idę na basen, prawda? — Prawda. — A jak idę gdzieś z chłopakiem, to zwyczajnie mówię, że idę gdzieś z chłopakiem, prawda? — Prawda. — A Blanka nie. — Masz na myśli, że Blanka kłamie? — zapytał Konrad. — Ona nie musi kłamać, jej po prostu nikt o nic nie pyta. To była prawda. Daniela nigdy nie interesowała się tym, co robi Blanka. A jednak tłumaczenie Soni nie poruszyło mnie, bo zbyt dokładnie pamiętałam tę chwilę, kiedy Blanka przyszła do mnie, i to, co wtedy mówiła. — Powiedz mi, Soniu, czy ty jesteś kujonką? — zapytałam po chwili. 43 — Czy ja jestem kujonką? — powtórzyła. — Mamo, co też tobie chodzi po głowie? — Chciałabym wiedzieć. Sonia przestała drobić bułkę, trzymała ją tylko w ręku i przyglądała mi się ze zdumieniem. — Czy twoje koleżanki uważają ciebie za kujonkę? — nalegałam. — Mnie? Za kujonkę? — Ciebie za kujonkę. — Nie! — powiedziała zdecydowanie, ale po chwili namysłu zawahała się. — Nie wiem, może trochę. — Ale przecież jesteś lubiana w klasie? Znowu zaczęła drobić bułkę, tym razem spomiędzy jej palców posypały się okruchy. — Czasami wydaje mi się, że ostatnio coś się zmieniło... — przyznała niepewnie. Przyfrunął czarny dzięcioł z łebkiem czerwonym jak płomyk, pazurkami wbił się w obudowę okna i zaglądał do pokoju. Bałam się poruszyć, żeby go nie spłoszyć, przyglądał mi się, kręcąc główką, zdumiony albo ciekawy. Pomyślałam, że zejdę na dół, wezmę z kuchni trochę kaszy i wysypię ptakom, chociaż nie był to jeszcze czas na dokarmianie. Lubiłam słuchać, jak przylatują i pospiesznie dzióbkami stukają w parapet. Odłożyłam zwitek papieru przygotowany na kolejny papilot i podniosłam się, dzięcioł odfrunął, ale byłam pewna, że wróci znowu. Ptaki dobrze wiedziały, że parapety w domu Felicji to dobre żerowisko. W kuchni Jadwinia kroiła cebulę na cienkie piórka. Mięcia siekała zielony koperek, ale nawet nie spojrzała w moją stronę, kiedy weszłam. Hańcia stała przy stole i chyba zastanawiała się nad czymś, bo ściągnęła brwi i mruczała coś niewyraźnie. — Czy mogłabym dostać trochę kaszy dla ptaków? 44 — A cóż to, nie mogą sobie same poradzić? — zdziwiła się Hańcia. — Weź, Anusiu, z kredensu, jęczmienna jest w tym większym słoiku. Widziałaś, jakie mi ładne bitki wyszły? Widziałam, kiedy byłam w kuchni poprzednim razem, ale Hańcia przesuwała już po stole deseczkę, na której leżała sterta bitek wołowych przykrytych białą gazą. Sięgnęła pod nią i wyjęła starannie stłuczony płatek mięsa. Trzymała go teraz przed sobą i przyglądała mu się z takim szacunkiem, jakby był listem Vincenta van Gogha do brata, albo Chopina do pani George Sand. Nagle otworzyły się drzwi i do kuchni weszła Felicja. Starannie ułożone włosy miała teraz lekko przysłonięte szyfonową chustką, a liliowo-białą podomkę przewiązaną kolorowym fartuchem. W ręku trzymała kijek z pierzastą zmiotką do ścierania kurzu. — Przecież ja dziś cały dom okurzałam! Z samego rana! Jak tylko żeśmy przyszły! — zawołała wzburzona pani Mięcia. — Że też pani Felicja zawsze musi! — Lubię! — odparła krótko moja ciocia. — Nie muszę, tylko lubię. Spojrzała na moją głowę, wzruszyła ramionami i zostawiła całą sprawę bez komentarza. Postawiła zmiotkę w kącie przy kredensie i otworzyła lodówkę. — A w lodówce to pani Felicja czego szuka? — zaniepokoiła się Jadwinia. — Tam już jest tyle, że nawet ziarko fasoli się nie zmieści. Jadwinia powiedziała: „ziarko", zawsze tak mówiła, odkąd ją pamiętam, moja Sonia nauczyła się tego od niej i też mówi „ziarko". — Widzę właśnie! — przyznała Felicja. — Ot, i będzie kłopot. — Z czym? — Z owocami południowymi, które z pewnością przywiezie mój, świętej pamięci, szwagier. Żadna z nich nie zauważyła pomyłki Felicji, może dlatego, że oni wszyscy, mój ojciec także, stali już niedaleko chwiejnego progu, za którym pamięć nasza codzienna spogląda w oczy świętej i z wolna zaczynają mieszać się ze sobą. — A ty czemu się uśmiechasz, Muszko? — zapytała mnie Felicja. — Twój ojciec ciągnie ze sobą te wszystkie owoce, jakby ich u nas nie było, a są przecież za każdym rogiem! 45 — Chce się z nami podzielić tym, co ma, ciociu. — Mógł o tym pomyśleć trzydzieści pięć lat temu. — Ale pomyślał później. Spojrzała na mnie uważnie, tym razem nie na moje papiloty. — Masz do niego słabość — powiedziała. — Tak, mam. Uśmiechnęła się leciutko, ledwie kącikami ust, a w jej spojrzeniu pojawiło się rozbawienie. — To widać u nas rodzinne — powiedziała. Zamknęła lodówkę, przechodząc obok stołu, spojrzała z upodobaniem na list van Gogha do brata, który Hańcia ciągle jeszcze trzymała przed sobą, a później wyszła. Po chwili wróciła, wsunęła głowę przez uchylone drzwi i powiedziała: — Ta biedna Laura kocha się w twoim ojcu od chwili, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. A pierwszy raz zobaczyła go na Kleparzu w Krakowie, kupowaliśmy tam obwarzanki i ona akurat przechodziła obok. Było to za jego drugim pobytem tutaj. Od tej pory biedna Laura nic, tylko w kółko myśli o twoim ojcu, jeśli chcesz wiedzieć, moja Muszko. Bardzo chciałam wiedzieć, nawet mogłabym jeszcze długo słuchać tej opowieści, ale ciocia Felicja cofnęła głowę i zamknęła drzwi. — O, Najświętsza Panienko! — westchnęła pani Mięcia, kładąc rękę na policzku, jakby ją złapał nagły ból zęba. — A cóż to za rodzina! ROMANTYCZNY CIEŃ LUDWIKA Dzięcioł przyleciał, ale nie dał skusić się na kaszę jęczmienną, przyczepiony do framugi okiennej spoglądał w dół trochę pogardliwie, co tam dla mnie taka kasza, myślał. W każdym razie ja myślałam, że on tak myśli. Pogwizdywałam, wyrywając kartkę z zeszytu Danieli. 46 Sądziłam, że pogwizdywaniem sprawię dzięciołowi przyjemność. Nie wiem, czy tak było, w każdym razie oderwał wzrok od kaszy i spojrzał na mnie. — Dzięciole! — powiedziałam. — Cieszę się, że tu zajrzałeś, wyobrażam sobie, że jesteś zachwycony moimi papilotami, są atrakcyjne dla ptaszka, prawda? — Czy ty zgłupiałaś, Muszko? — usłyszałam od drzwi głos mojej ciotki. Weszła do pokoju, a za nią wkroczyła jej szara kotka Mrulka. — Rozmawiałam z dzięciołem, ciociu — wyjaśniłam. — O, jak ta Mrulka przytyła! — Będzie miała kocięta — usprawiedliwiła ją Felicja. — Znowu? — Ja tam jej nie wyliczam, rusza się jeszcze żwawo. Mrulka wskoczyła na toaletkę, przysiadła obok mojej szklanki z wodą i ogarnęła łapki ogonem. — Witaj, Mrulko! — Masz denerwujący zwyczaj rozmawiania ze zwierzętami, Muszko — skarciła mnie Felicja. — Mówię do nich, bo w ten sposób nawiązuję z nimi bliższy kontakt. — Nie sądzę, żeby Mrulce szczególnie zależało na bliskim kontakcie z tobą, bardziej ją interesują twoje papiloty. Rzeczywiście, kotka przygotowała już łapę, żeby pacnąć sterczące na mojej głowie papierki. — Mrulko, nie rób tego, bardzo cię proszę... — powiedziałam cicho. W tym samym momencie Felicja krzyknęła głośno: — Mrulko, uspokój się, ile razy trzeba kotu powtarzać? Wysunęła najniższą szufladę komody, przykucnęła i zaczęła w niej czegoś szukać. — Przyszłam po ręcznik — powiedziała, przekładając wielkie płachty frotte. — Zapomniałam o ręczniku dla twojego ojca, muszę wybrać jakiś odpowiednio duży. — Mam nadzieję, ciociu, że Ludwik będzie na dzisiejszej kolacji, zaprosiłaś go, prawda? 47 Nie wiem, jakim cudem zapytałam o to, po prostu nagle usłyszałam swój głos, ale jakoś tak, jakbym odezwała się do nas z zaświatów. Ciotka Felicja znieruchomiała, przycupnięta obok komody. Trzymała przed sobą stertę ręczników, sponad których patrzyła na mnie w zupełnym osłupieniu. — Daniela miała rację — powiedziała wreszcie. — Ty straciłaś rozum, Muszko. Mrulka wsunęła teraz łapę do mojej szklanki i bawiła się wodą, chlapała. — Daj spokój, Mrulko, chlapiesz — powiedziałam spokojnie. — Tak, Mrulko, daj spokój, chlapiesz — zwróciła uwagę swojej kotce Felicja. Włożyła ręczniki do szuflady, zatrzymała tylko jeden, największy, i podniosła się z wysiłkiem. Musiała jej zdrętwieć noga, bo utykała, kiedy w milczeniu szła do drzwi. Nie zamknęła ich za sobą, więc niecierpliwie wpatrywałam się w lustro. Wiedziałam, że jeżeli mam zobaczyć w nim Ludwika, stanie się to właśnie teraz i będzie znaczyło, że Daniela miała rację, straciłam rozum. Dzięcioł odleciał, kotka zeskoczyła z toaletki i wskoczyła na tapczan, gdzie rozłożyła się, wygodnie układając pękaty brzuszek. Idący od drzwi lekki powiew dotykał moich pleców i miło chłodził. Ciekawe, kiedy Daniela, rozmawiając z Felicją, przekazała jej swoje wątpliwości co do stanu mojego umysłu, pomyślałam. Bywała tu często, dużo częściej niż ja, więc miała po temu mnóstwo okazji. Stosunek Danieli do mnie zawsze był protekcjonalny i podszyty irytującą pobłażliwością, ale może ona naprawdę uważała, że jestem osobą umysłowo chorą, z którą należy obchodzić się w jakiś szczególny sposób? W lustrze ciągle nie było Ludwika, więc spokojnie zaczęłam nawijać włosy na kolejnym papilocie. Dopiero kiedy skończyłam, on pojawił się w drzwiach, w każdym razie, ja sądziłam, że to jest on. Obraz w lustrze był odległy i jakby przysłonięty woalem, ale widziałam wyraźnie delikatny zarys postaci. Właściwie nie była to cała sylwetka, a jedynie... już wiem! Ten zarys do złudzenia przypominał popularny portrecik Słowackiego, który można znaleźć w każdym podręczniku literatury okresu romantyzmu, ale to nie był żaden 48 Słowacki, to był Ludwik, to był on z pewnością! A niby skąd ta pewność, zwątpiłam nagle, nigdy nie znałam żadnego chłopca ani mężczyzny, który byłby do tego stopnia podobny do Słowackiego, pamiętałabym przecież! Nie mogłam oderwać wzroku od lustra. Znowu przestałam wątpić i ogarnęło mnie głębokie przekonanie, że widzę Ludwika i że on był kimś ważnym w moim życiu. Gorące lato, duszny zapach macierzanki i rozgrzanego upałem lasu. Mała polanka wysłana pożółkłą od słońca trawą, ziołami i rzadkimi krzewikami borówek. Leżałam na kocu, obłożona książkami, bo to był rok, w którym wylądowałam w szkole z poprawką, i zaraz po wakacjach musiałam ją zaliczyć. Obok mnie Daniela, opalona, w staniku, który przez zimę wypełnił się ślicznym, okrągłym biustem, szczupła, długonoga. A ja, gruba głupia Muszka z poprawką na koniec roku, z biustem jak wielki budyń i z fałdami tłuszczu, w których bez wieści zaginął pępek, moje nieustające strapienie. Bezmyślnie oglądałam notatki i przewracałam kartki książek. Czasami sięgałam po słoik, w którym zabrałyśmy do lasu kompot wiśniowy, rano ugotowany przez Hańcię. Czekałam na Ludwika. Znudzona, rozleniwiona, udręczona upałem i poprawką, czekałam na niego jak na zbawienie. To on miał mnie wyzwolić, sprawić, że nagle poczuję się piękna, pożądana i mądra. Na mądrości szczególnie mi nie zależało, ale bardzo chciałam być piękna i pożądana. Daniela ułożyła sobie na nosie zielony listek i co chwila palcami dotykała policzków, sprawdzając, czy czasami nie pieką jej zanadto. Ja leżałam na brzuchu, plecy miałam przyrzucone cienkim ręcznikiem, bo poprzedniego dnia spaliłam je tak, że wieczorem ciocia Felicja musiała mi robić okłady z zsiadłego mleka. Ta gruba głupia Muszka, czekająca na Ludwika, to byłam ja. I jedynie to przypomniałam sobie, patrząc w lustro, niczego więcej. 49 Usłyszałam trzaśniecie drzwi na dole, a potem głosy Mięci, Jad-wini i Hańci, ale tak zmieszane ze sobą, że nie mogłam rozróżnić słów. Później mówiła coś Felicja, a jeszcze później zrobiło się zupełnie cicho, dobiegło mnie tylko delikatne pobrzękiwanie, widocznie moja ciotka musiała gdzieś telefonować. Jej głos nie od razu zmienił się w zrozumiałe dla mnie słowa, najpierw był jedynie niewyraźnym mruczeniem, zapewne przedstawiała się i prosiła kogoś do aparatu, dopiero później zaczęła mówić głośniej. — Witam pana, panie mecenasie! Dzwonię z ogromną prośbą, chciałabym bardzo spotkać się z panem na początku przyszłego tygodnia. Po ciszy, w której zapewne mecenas proponował Felicji jakieś swoje terminy, znowu usłyszałam jej głos. — Jeżeli mogę wybierać, wybieram środę. To jest dobry dzień na załatwianie spraw. Dzięcioł przyleciał, ukłonił mi się czerwonym łebkiem, pomachałam mu złożoną kartką. Widocznie mecenas pytał, czy sprawa mojej ciotki na pewno nie wymaga wcześniejszego spotkania, bo po chwili milczenia Felicja odezwała się znowu. — Nie, to nic specjalnie pilnego, środa mi odpowiada. Widzi pan... — zaczęła mówić ciszej, ale dokładnie słyszałam każde jej słowo. — Widzi pan, chcę zmienić testament. Musiała zdziwić swojego mecenasa, bo mówił długo, a ona milczała. — Ależ tak, zastanowiłam się! — powiedziała wreszcie. — Wie pan, zaszły pewne okoliczności, które skłaniają mnie do tego. Porozmawiamy o tym w środę, dobrze? Jestem pewna, że uzna pan słuszność mojej decyzji. Po kilku zdawkowych, pożegnalnych zdaniach Felicja skończyła rozmowę. Tak naprawdę, nigdy nie zastanawiałam się nad sprawami majątkowymi naszej rodziny, bo zupełnie mnie nie obchodziły, więc tylko rozbawiłam się myślą, że być może w najbliższą środę zostanę wydziedziczona przez moją ciotkę. No, dobrze, może mnie wydziedziczyć, nie zależy mi na tym. Ciekawe tylko, dlaczego? — Czy słyszałeś to wszystko, mój drogi? — zapytałam dzięcioła. 50 Skinął główką, słyszał. Zabawny ptaszek, dziś wieczorem opowiem o nim Soni i Konradowi, obiecałam sobie. Na dole znowu ktoś otworzył drzwi od kuchni i aż tu doleciał wspaniały zapach czosnku i ziół prowansalskich, niewątpliwie ciocia Felicja zarządziła jakieś szczególne danie z okazji przyjazdu mojego ojca, kto wie, czy i ona nie ma do niego rodzinnej słabości, pomyślałam. Kolejna kartka z zeszytu Danieli była zdumiewająca, nie mogłam pojąć, jak to się stało, że przeglądając notatki zaraz po wyjęciu ich z szuflady, nie odkryłam wszystkich, które były związane ze mną, chyba po prostu nie spodziewałam się, że może ich być aż tyle. Ludwik twierdzi, że ta gruba głupia Muszka jest wyjątkowo ograniczoną dziewczyną, która za nim lata jak wściekła. Muszę o tym niestety powiedzieć cioci Felicji i Grubemu Anatolowi. Nie wierzę, żeby Ludwik, chłopiec o tak delikatnych rysach, do tego ubrany w wytworną koszulę z kołnierzem a la Słowacki, zupełnie jakby mu ją przed chwilą wyjęła z szafy pani Salomeą Becu, mógł powiedzieć o dziewczynie, że lata za nim jak wściekła. Mógłby najwyżej stwierdzić z żalem, że nie odwzajemnia jej uczuć, moja ty głupia przeraźliwie chuda Danielo, pomyślałam, złośliwie pomijając przecinki, i spokojnie złożyłam jej idiotyczną notatkę w kolejny papilot. Zaczęłam wolno okręcać na nim wilgotne włosy, kiedy nagle dotarło do mnie, że ta Daniela rzeczywiście mogła naopowiadać Bóg wie jakich bredni naszej cioci Felicji i Grubemu Anatolowi. Zaniepokoiła mnie również myśl, że przecież Felicja w ogóle nie zna Ludwika, bo powiedziała mi wyraźnie, kiedy pytałam o niego: „Nie znałam Ludwika, chociaż ty byłaś w nim zakochana do nieprzytomności". Przechyliłam się trochę bardziej w prawo, żeby w lustrze lepiej zobaczyć drzwi za swoimi plecami. 51 Słuchajcie, ciągle wydawało mi się, że widzę tam jego zamglony, romantyczny cień. Co to znaczy: wydawało mi się? Widziałam w końcu ten cień, czy go nie widziałam? Otóż widziałam. Gruby Anatol przycinał żywopłot. To było jego ulubione zajęcie i dlatego żywopłoty przy domu ciotki Felicji były niemożliwie obsmyczone. Nie podobało mi się to, bo zawsze lubiłam wszystko, co bujne, rozrośnięte, krzaczaste, przy Grubym Anatolu żywopłoty nie miały szans. Gruby Anatol przycinał żywopłot, a ja boso chodziłam po trawniku i układałam sterty gałęzi, które potem miałam wywieźć na taczkach za dom, żeby tam schły pod daszkiem małej drewutni. Ciocia Felicja mi kazała. — Obijasz się tylko, Muszko! — skarciła mnie przy śniadaniu. — Bardzo proszę, żebyś dziś pomogła panu Anatolowi przycinać żywopłot. — A Daniela? — 0 Daniele niepotrzebnie się martwisz. — Wcale się o nią nie martwię, ciociu — powiedziałam szczerze. — Ale dlaczego tylko ja mam w czasie tego upału tkwić na słońcu, a ona nie? — Czy będzie ci chłodniej, jeżeli Daniela będzie się smażyć obok ciebie? Zastanów się nad tym, co wygadujesz, moja Muszko! Daniela pójdzie ze mną do miasta, bo muszę kupić lepy na muchy. To ja już chyba rzeczywiście wolałam smażyć się na słońcu u boku pana Anatola, zwłaszcza że zawsze chował między krzewami żywopłotu butelki lemoniady, która była bardzo słodka i bardzo niedobra, ale ja ją będę piła, podczas gdy Daniela, w swojej drodze po lepy, z całą pewnością nie, bo ciocia Felicja uważała lemoniadę za wyjątkowe świństwo i nie pozwalała nam jej kupować. Piłam więc lemoniadę pod swawolnym okiem Grubego Anatola i było to zupełnie rozkoszne uczucie, coś pomiędzy spiskiem a grzechem, 52 ale z rodzaju tych, za które bez trudu dostaje się rozgrzeszenie, a nawet czasami można nimi w czasie spowiedzi wywołać dobrotliwy uśmiech na twarzy księdza, jeżeli akurat ksiądz jest w dobrym humorze. Miała ta lemoniada smak landrynek i była dość wstrętna, ale piłam ją łapczywie, oczywiście prosto z butelki, a później, tak jak Gruby Anatol, wycierałam ręką jej wilgotną szyjkę i z powrotem chowałam w krzaki. Kiedy Anatol ogołocił już cały żywopłot z najładniejszych gałęzi i z przekonaniem pochwalił swoją robotę, przeniósł się pod dom, gdzie zaczął przycinać niskopienne róże. Na oknie w stołowym pokoju siedziała moja francuska lalka Coletka, którą parę lat temu tata przysłał mi na jakieś imieniny. Miała na sobie białą sukienkę, kapelusik, atłasowe pantofelki i machała nogami. Tak, to sukienkę Coletki znalazłam w szufladzie, kiedy usiadłam przed lustrem, żeby nawinąć papiloty. Sukienki naszych lalek zaczynają nas głupio wzruszać w najmniej oczekiwanych momentach i doprawdy nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Jest w tych odnalezionych po latach szmatkach coś, co nie pozwala ich wyrzucić bez żalu, a jeżeli już to zrobimy, jest nam po prostu przykro. Aleksander powiedział mi kiedyś, że ma bardzo podobne uczucie w stosunku do małych samochodzików, które zbierał jako chłopiec. Konrad po dziś dzień trzyma na półce między książkami swojego starego misia, a kiedy pierwszy raz byłam u niego z Sonią i ona zapytała, czyja to zabawka, Konrad odpowiedział: — To nie jest zabawka, Soniu, to mój przyjaciel miś. Wróciłyśmy do domu i Sonia natychmiast wyjęła spomiędzy rupieci zmordowanego życiem psa Czarusia, którego całe lata temu dostała od Aleksandra. — Dostałam go od ciebie, prawda, tato? — upewniła się. Aleksander potwierdził, Sonia przyklepała Czarusiowi uszy i sprawdziła, czy dobrze trzymają mu się czarne guziczki oczu. Jestem pewna, że Czaruś przyjedzie na urodziny Felicji, ponieważ Sonia nigdy się z nim nie rozstaje. Im człowiek jest starszy, tym mniej wstydzi się dzieciństwa, tak myślę. I może dlatego nie powinnam wypierać się Ludwika, kimkolwiek był. 53 Ona tak naprawdę nie machała nogami, ta moja Coletka, machała nimi do pewnego stopnia. Ja uważałam, że ona macha, i to był właśnie ten pewien stopień. Gruby Anatol przysiadł na ławce przy starej studni, z której od lat nikt już nie czerpał wody, ale była ona wielką ozdobą dworu cioci Felicji i mowy nie było o tym, żeby jej się pozbyć, przeciwnie, co jakiś czas Felicja zlecała czyszczenie przyrdzewiałej korbki i łatanie stromego daszku, z którego wiecznie odpadały dachówki. Jak byłyśmy małe, Gruby Anatol straszył nas tą studnią. Brał na ręce, przechylał nad cembrowiną i pokazywał, jak bardzo głęboko jest w dole. Opowiadał przy tym ponurą historię o małej dziewczynce, która zaglądała w te przepastne czeluście i naturalnie wpadła do nich na wieki wieków, amen. Tak mówił Gruby Anatol. Ja zalewałam się łzami, ale Daniela piszczała z zachwytu, ponieważ los dziewczynki szalenie ją bawił. Anatol swoimi opowieściami osiągał zatem tylko połowiczny sukces. Teraz, zmęczony przycinaniem żywopłotu i róż niskopiennych, wpatrywał się w Coletkę i kręcił głową krytycznie. — Taka duża pannica! — mówił. — I jeszcze bawi się lalkami! Czas najwyższy, żebyś pomyślała o mężu, Muszko. Za nic w świecie nie przyznałabym się Grubemu Anatolowi, że o mężu to ja myślę prawie bez przerwy i że głównie z tego powodu wylądowałam z poprawką na koniec roku. Od dawna zresztą nie bawiłam się Coletką i tylko na wakacje jeździła ze mną, ale jej rola ograniczała się wyłącznie do siedzenia na oknie i machania nogami. Przypomniało mi się to wszystko, bo właśnie przez okno wpadł, wymieszany z cierpkim zapachem świeżo skoszonej trawy, słodki zapach niskopiennych róż, których teraz nikt nie przycina. Wzięłam do ręki białą kiedyś sukienkę Coletki leżącą przede mną i westchnęłam: mój Boże! 54 Gruby Anatol wyjął z kieszeni swoją wielką, kraciastą chustkę i wysuszył nią czoło. Później pociągnął łyk lemoniady z butelki, stojącej teraz obok ławki, ręką otarł jej wilgotną szyjkę, tym gestem, który pojętnie przejęłam, i powiedział: — No cóż, panno Muszko! Piętnaście lat to jest już wiek, że nie w kij dmuchał, boję się, że grozi ci staropanieństwo. Właśnie tego ja też bardzo się obawiałam. — A może ty już masz narzeczonego? — nękał mnie Gruby Anatol. — Nie mam. — A Daniela mówiła, że masz. — Ciekawe. — Tak mówiła. Zobaczyłam, że przygląda mi się uważnie i że chyba nie żartuje. — Tylko tak gadała — powiedziałam. Mój pokój wypełniły przeróżne aromaty, bo Hańcia, wchodząc, wniosła ze sobą, oprócz zapachu ziół prowansalskich i czosnku, ostry i słodkawy zapach gałki muszkatołowej, przez okno zaś ciągle wiało trawą i różami. Hańcia wycierała dłonie skrajem fartucha, więc szła w moją stronę pochylona lekko, na twarzy miała ten sam uśmiech, którym tyle razy koiła mnie w dzieciństwie, a i później nie raz. — Dałabyś już sobie spokój, Anusiu! I tak nic z tej fryzury nie będzie, bo jak rozkręcisz papiloty, zaraz wszystkie włosy staną ci dęba, każdy w inną stronę. — Ale chociaż ciocia Felicja zobaczy, że się starałam. Hańcia przyjrzała mi się uważnie. — Minę masz jakąś nieprzytomną. Chora jesteś? — Nie jestem chora. Podeszła do okna, spojrzała w dół, chyba wolała nie patrzeć na mnie, kiedy mówiła: 55 39 — Nie miałaś ty łatwego życia, Anusiu. Bóg ci może dał talent, ale nie do szczęścia. Do szczęścia talentu nigdy nie miałaś. — Miałam swoje pięć minut z Aleksandrem. — liii... pięć minut. Spochmurniała, zawsze pochmurniała, kiedy mówiło się przy niej o Aleksandrze. Do kościoła Hańcia przyjechała cała w czerni, bardzo spłakana. Sonia i ja byłyśmy w zwyczajnych szarościach, całą czerń czułyśmy w sobie i nikomu nie chciałyśmy jej pokazywać. Hańcia nawet kapelusz miała otoczony smolistą woalką. Wieniec sprawiły mu we trzy, piękny, z szarfami, ale od Hańci Aleksander dostał też i oddzielną wiązankę. Oprócz niej były jeszcze dwie osoby ubrane w tak ciężką żałobę. Daniela i Blanka. - DZIEŃ DOBRY, PANIE ANATOLU, TO JA! Hańcia odwróciła się od okna i ocierając dłońmi wilgotne z gorąca policzki, powiedziała: — To już za parę godzin zaczną nam się tu zjeżdżać goście. Pani Felicja bardzo przejęta. I pewnie! Tylko raz w życiu człowiek kończy siedemdziesiąt lat, a do tego ona zawsze w sprawie swoich urodzin bardzo była akuratna. Ja, jak kończyłam swoje siedemdziesiąt, nikomu się nie przyznałam, wiesz? Pary z ust nie puściłam, ale było we mnie jakby jakieś święto. Człowiek przekorny jest, nie? Anatol, odkąd założył ten motel, to w każde swoje urodziny stamtąd do nas dzwoni i doprasza się życzeń! Jadwinia naśmiewa się z niego i zawsze mu w telefonie deklamuje wierszyki, Mięcia i ja śpiewamy „sto lat", takie sobie robimy zabawy... 56 Hańcia mówiła szybko, niby wesoło, ale było w jej nagłym ożywieniu coś sztucznego, myślę, że chciała w swojej dobroci jak najprędzej uciec od sprawy mojego niełatwego życia, którą niefortunnie poruszyła. Och, jak tak, może zechce mi teraz na pociechę opowiedzieć coś na temat Ludwika. — Pani Hańciu! — zaczęłam uroczyście. — No co, słoneczko? Przysiadła na krześle i popatrywała na mnie ciekawie. — Wie pani, ja mam kłopot. — Jaki ty masz kłopot, Anusiu? Pana Konrada już się radziłaś? — Nie radziłam się, bo on o niczym nie wie. — Oj, to niedobrze, Anusiu, nie trzeba, żebyś miała przed panem Konradem tajemnice, komu masz się zwierzyć, jak nie jemu? — Chciałabym się pani zwierzyć, pani Hańciu. — Mnie? — Męczy mnie bardzo jedna sprawa, a wiem, że pani może mi pomóc, wiem to, po prostu. — Jeżeli tylko mogę ci pomóc, na pewno pomogę. Mów śmiało, moje dziecko, mów śmiało. Więc powiedziałam śmiało: — Niech mi pani opowie wszystko o tym Ludwiku! Hańcia podniosła się z krzesła, strzepała z fartucha coś niewidocznego, czego zapewne w ogóle tam nie było, potem uniosła ręce i długo poprawiała szpilki we włosach, chociaż trzymały się mocno w jej koczku. — Widzisz, Anusiu... — powiedziała po chwili namysłu i utknęła. Nie nalegałam, po prostu czekałam w milczeniu na dalszy ciąg tego, co Hańcia mogła jeszcze powiedzieć. — No więc, widzisz, Anusiu... jeżeli chodzi o tę sprawę, to ja mogę ci powiedzieć tylko tyle, że... Wygładziła starannie białą sukienkę mojej lalki Coletki, złożyła ją równiutko, a ja czekałam. — Mogę ci powiedzieć tylko tyle, Anusiu... Męczyła się okropnie, ale wreszcie oderwała wzrok od tej starej szmatki i odważnie spojrzała mi w oczy. 57 - Ja tam nic nie wiem. Ja go nie znałam, na oczy go nigdy nie widziałam, on przecież nie był z naszego miasteczka, tylko tu przyjechał, sama wiesz najlepiej. — Nie był stąd? — Tak nam mówił Anatol. — I co jeszcze mówił? — No wiesz... — oburzyła się. — Kiedy właśnie ja nic nie wiem, pani Hańciu! Proszę sobie wyobrazić moją sytuację: przyjeżdżam i nagle się dowiaduję, że kiedyś zdarzyło się tu coś ważnego dla mnie, a ja nawet nie mam pojęcia co. — Nie opowiadaj, Anusiu, że nie masz pojęcia. W głosie pani Hańci usłyszałam zupełnie obcy ton rozgniewania. — Nie mam pojęcia — powtórzyłam. Wyglądało na to, że czuje się urażona. Ściągnęła usta, brwi, opuściła powieki i leciutko potrząsała głową. — Nie trzeba, Anusiu, stroić ze mnie żartów. Konrad i moja córka Sonia, którzy tak lubią rozumieć ludzi do tyłu, mieliby ciężki orzech do zgryzienia, jeśli chcieliby pojąć to, co działo się z moimi wspomnieniami. Był zatem jeden tylko człowiek, który mógłby pomóc mojej pamięci. Gruby Anatol. Urażona i trochę nadęta pani Hańcia wolno wyszła z pokoju. Odłożyłam wilgotny kłębek waty, który trzymałam w ręku, zwinęłam włosy, te nie zakręcone jeszcze w papiloty, w jedno, grube pasmo i przymocowałam wsuwkami w tyle głowy. Chciałam zejść na dół jak najciszej, ale schody skrzypiały, więc zaczęłam skradać się po nich, w obawie, że zaraz wyjrzy ciocia Felicja. Uspokoił mnie dopiero jej głos dochodzący z zewnątrz. Rozmawiała tam z panem, który prowadził firmę wywożącą śmiecie i który właśnie dzisiejszy dzień wybrał sobie na opróżnienie pojemników mojej ciotki. Zapewne wszystko to trwałoby zaledwie chwilę, ale sam fakt bardzo wzburzył Felicję. Nie życzyła sobie, żeby w dniu jej urodzin wyrzucano śmiecie, i głośno dawała temu wyraz. Rozbawiło mnie to, bo ja przeciwnie, w kolejnych dniach swoich urodzin lubiłam siadać rano przy kawie i wyrzucać z siebie wszystkie śmiecie, które w myślach, słowach i uczynkach zdołałam w ciągu roku uzbierać. 58 Telefon stał w przedpokoju, numer motelu Grubego Anatola pamiętałam, bo był bardzo prosty: kierunkowy, trzy trójki, cztery czwórki. Nakręciłam więc kierunkowy, trzy trójki, cztery czwórki i czekałam, wsłuchując się w przerywane buczenie, linia była wolna. Po chwili usłyszałam głos Grubego Anatola. — Allooo? Tak to brzmiało. Odkąd Gruby Anatol odwiedził mego ojca w Juan-les-Pins, sposób, w jaki przyjmował telefon, stał się niesłychanie wytworny, świadomość posiadania własnego motelu jeszcze to spotęgowała. — Dzień dobry, panie Anatolu, to ja! — A cóż to za ,ja", jeśli można wiedzieć? Poznał mnie oczywiście, zależało mu tylko na tym, żebym przedstawiła się jako Muszka. — Muszka — powiedziałam pokornie. — A, panna Muszka! Allooo? Allooo? Czy słyszy mnie panna Muszka? Ach, Boże... — Tak, panie Anatolu, słyszę bardzo dobrze. — Dzwoni panna Muszka, żeby dowiedzieć się o swoją najbliższą rodzinę, nieprawdaż? Otóż szanowny ojczulek panny Muszki właśnie konsumuje lunch. Natomiast córka panny Muszki, w towarzystwie swoich kuzynek panien hrabianek, wyruszyła w dalszą podróż. Zamierzają w drodze na wiadomy jubileusz zwiedzić jeszcze dwie katedry i jeden zamek. Panny hrabianki bardzo się temu sprzeciwiały, ale zamknęły dzioby, jak im Sonieczka powiedziała, że maestro Konrad tak kazał, więc tak ma być. — A jak Soni układa się z Blanką? Gruby Anatol milczał przez chwilę, a potem powiedział zwięźle: — Dobrze. Po chwili dorzucił: — O to możesz być spokojna. — Widziały się z moim tatą? — Ależ skąd! Ojciec panny Muszki zawitał już po odjeździe Soni i panien hrabianek. Nie wiem jednak, czy nie pojawi się u Felicji jeszcze przed nimi, bo one będą przecież zwiedzać w drodze dwie 59 katedry, jeden zamek i, o ile dobrze znam pannę hrabiankę Daniele, szereg przydrożnych kafejek, natomiast szanowny ojczulek będzie spieszył do celu, głównie ze względu na owoce południowe, których większą ilość zamierza sprezentować swojej kochającej go szwagierce. Ach, Boże... — Panie Anatolu... — Tak, mój aniołku, co jeszcze chciałabyś wiedzieć? No, nareszcie było to konkretne pytanie, a ja miałam na nie równie konkretną odpowiedź. — Ja chciałabym wiedzieć, panie Anatolu, kim był Ludwik. Widocznie zbierał myśli, bo długo się nie odzywał. — Allooo! — zawołał wreszcie. — Zupełnie nie dociera do mnie twój głos, panno Muszko! — Kim był Ludwik? Muszę wiedzieć! Krzyczałam śmiało, bo drzwi do kuchni były zamknięte, a jednocześnie słyszałam, że Felicja z coraz większą energią broni swoich pojemników ze śmieciami. — Niech mi pan to powie natychmiast! — usiłowałam przerwać ciszę w telefonie. — Allooo? Qui est- la? Allooo! Mister Anatol speaking! Semola di grano duro! Ach, Boże, Boże... — Panie Anatolu, to ja, Muszka! — Allooo? Mademoiselle Mouschka? Jeżeli jesteś tam, moje drogie dziecko, i słyszysz swojego Grubego Anatola, to nie mów nikomu, ale i ja również wybieram się na siedemdziesiąte urodziny twojej cioci Felicji! Przyjadę w towarzystwie jej drogiego szwagra! Będzie uszczęśliwiona, bo wieziemy jej owoce południowe, czyli tak zwane frukta! Inaczej fruits! Czy słyszysz mnie? Fruits! — Panie Anatolu, ile wypiliście z tatą w czasie tego lunchu? Kto będzie prowadził samochód? — Wypili? Muszko! Przecież ty masz prawo jazdy, więc powinnaś wiedzieć, że kierowcy nie mogą wziąć do ust nawet jednej kropli alkoholu! Być może wypijemy po łyczku szampana na miejscu, kiedy będziemy już wznosić toast urodzinowy za pomyślność naszej najmilszej jubilatki! 60 — Panie Anatolu, bardzo pana proszę, niech mi pan natychmiast powie, kim był... — Si, cara mia! Uno momento! Tempo di cottura! Au revoir, Mouschka! Au revoir! Odłożyłam słuchawkę i wyszłam przed dom. Obok pojemników na śmiecie stała moja ciocia Felicja, która jedną ręką przytrzymywała pod szyją liliowo-białą podomkę, a wysmukłym palcem drugiej surowo groziła panu z firmy zajmującej się wywożeniem śmieci. Końce jej cienkiej szyfonowej chustki rozwiewał wiatr. Odwróciłam się i wolno zaczęłam wchodzić na górę. W lustrze toaletki zobaczyłam czekającego na mnie Grubego Anatola. Ten gruby kochany kpiarz stał obok, podtrzymywał mnie i milczał. Tylko on mógł wyczuć drżenie, którym byłam wypełniona, i niewidoczny dla nikogo szloch. Czując to, trzymał w ręku mój ból, widział tę operację, która właśnie odbywała się na moim otwartym sercu. Konrad obejmował Sonię, bladą, wychudzoną, nieszczęśliwą. Pamiętam długą aleję, prowadzącą od bramy aż do tego miejsca, tak pełną ludzi, jakby nagle całe miasto zapragnęło przyjść do Aleksandra z ostatnim pożegnaniem. Byli nawet ci, którzy jeszcze parę dni temu lękali się uścisku jego dłoni. Tymi gardziłam. Gardziła nimi Sonia. Konrad i Gruby Anatol. Laura. Mój ojciec, który poprzedniego dnia wieczorem przyjechał z Juan-les-Pins. Była z nami moja ciotka Felicja, u której Aleksander spędził ostatnie lato, przyjechały z nią Hańcia, Jadwinia i Mięcia, które nie szczędziły wtedy sił, żeby jakoś nam pomóc. Zapach kwiatów i cichy brzęk łańcuszków kadzielnicy żegnały Aleksandra. Był wiosenny ranek, tak słoneczny i świeży, że ptaki śpiewały między drzewami, wprost oszalałe ze szczęścia. Przyjęłam mokry od łez pocałunek Danieli, ale kiedy stanęła przede mną Blanka, cofnęłam się. — Odejdź ode mnie. 61 Jeżeli żałoba wokół nas mogła stać się głębsza, stała się, chociaż nikt nie wiedział dlaczego. Ojciec, który był obok i trzymał jedną rękę na moim ramieniu, drugą na ramieniu Felicji, drgnął. — Tego nie wolno! — powiedział krótko. Może pierwszy raz w życiu zakazał mi czegoś, ale ja go nie posłuchałam. No więc nie, ciociu Felicjo, nie tylko po to mój tata przyszedł na świat, żeby sobie połobuzować. Proszę, przyszyj mu guzik do powłocz-ki, a jeżeli nie masz czasu, albo ochoty, ja chętnie to zrobię. Blanka odeszła. Mijając Sonię, zatrzymała się niepewnie. Konrad powiedział: — Soniu... I wtedy Sonia nadstawiła Blance policzek do pocałowania. - Słyszałaś? -- zapytała Felicja, wchodząc do pokoju. — Słyszałam. — Też znaleźli sobie dzień na wywożenie śmieci! — Skąd mogli wiedzieć? A poza tym, to nie byłoby najgorsze, po co ci śmiecie na urodziny, ciociu? — Zawsze musisz mi się sprzeciwiać, Muszko! — skarciła mnie. — Masz doprawdy wyjątkowo trudne usposobienie. — Zapewne odziedziczone po ojcu. — Oczywiście, przecież nie po matce. Lusia była niezwykle zgodna. Mmmm... czekaj... po co ja tu przyszłam? — Użalić się na śmiecie. — Tak, ale jeszcze po coś... czekaj.. Muszko, ty wiesz? — zlękła się. — Tracę pamięć. — Nie martw się, ciociu, ja już dawno straciłam, to nie boli. 62 Spojrzała na mnie i szybko poszła w stronę drzwi, najwyraźniej zlękła się, że mogę liczyć na resztki pamięci, które jej zostały, i zapytać o Ludwika. — Ciociu! Zatrzymała się w progu. — Jestem zajęta, mam jeszcze do zrobienia to i owo! — powiedziała pospiesznie. — Chcę tylko zapytać, czy ciocia przyszyła guzik do poszewki dla mojego taty? Odwróciła się i spojrzała na mnie zdumiona do tego stopnia, że nie od razu odpowiedziała: — Nie, ale zrobię to, bądź spokojna. — Ja przyszyję. — Dlaczego raptem? — A dlaczego nie? — Dobrze, Muszko, przyszyj. Chciał nas zabrać ze sobą do Juan-les-Pins, ale nie mogłam się na to zgodzić. Soni ostatnio źle się wiodło w szkole, tak długo była włączona w życie... mój Boże, w życie?... Aleksandra. Gruby Anatol chciał nas koniecznie zawieźć do ciotki Felicji albo do swojego motelu, ale to też było niemożliwe. Konrad słuchał i patrzył na moje ręce. — Wie namawiajcie jej — poprosił. — Niech ona lepiej zostanie tutaj i znajdzie klucz do pracowni. — A dlaczego ma szukać? Zginął? — zdziwił się mój ojciec. — IMie, tylko nie wiem, gdzie leży. Dawno tam nie zaglądałam. — Spójrzcie na jej ręce. Spojrzeli. — Ładne — pochwalił Gruby Anatol. IMie zrozumiał, ale ja wiedziałam, co Konrad ma na myśli. Nie miałam już rąk rzeźbiarki. Wydelikaciła je choroba Aleksandra. — Myślę, że nie potrafię — zwątpiłam. — Nie chce mi się, nie czuję w palcach najmniejszej ochoty. — Przemów do nich. Wytłumacz im, że muszą — powiedziała Sonia, nie otwierając oczu. Siedziała na fotelu zawinięta kocem, wtulona między poduszki. Myślałam, że przysnęła, ale nie. Mój ojciec i Gruby Anatol odprowadzili na dworzec ciotkę Felicję, Hańcię, Miecie i Jadwinię, a potem przyszli do nas. Konrad kupił dwa słoiki z klopsikami i ugotował makaron, a ja siedziałam przy stole i czekałam na życie, przecież jakieś było, prawda? — 0 czym wy mówicie? — zdenerwował się Gruby Anatol. — 0 tym, że powinna zabrać się do pracy, powinna chociaż spróbować — powiedział mój tata. Czułam się jak manekin modelowany według czyjegoś pomysłu, ale nie miałam dla siebie lepszego, więc w końcu znalazłam klucz do pracowni. Dokończyłam ostatnią rzeźbę, na którą jemu zabrakło już siły, i w końcu zaczęłam własną. Bardzo wolno puste życie bez Aleksandra wchodziło do naszego domu. Uparcie zamykałam przed nim drzwi. Obydwie błąkałyśmy się pomiędzy dniami. Uderzenie przyszło nagle. Pewnego wieczoru w mojej pracowni pojawiła się Blanka. MIĘDZY PAPILOTAMI WIDZĘ TWOJE OCZY Jesteś, Soniu. Już niedługo usłyszę twoje kroki na schodach, ale teraz w lusterku starej toaletki, między swoimi papilotami widzę twoje oczy. Włosy ściągnięte w tyle głowy, związane czerwoną aksamitką spodobają się Felicji. Mały plecak, z którego kieszeni będzie zwisać mechate ucho psa Czarusia, to cały bagaż, z jakim przyjedziesz. W nim zapasowe szorty, dwie bawełniane koszulki, trzy pary majtek na zmianę, skarpetki, szczotka do zębów, grzebień. 64 No i na uroczysty wieczór, żeby nie zawieść oczekiwań cioci-babci Felicji, starannie ułożone w foliowej torbie czarne aksamitne spodenki i białe koronkowe body, na które skrzywi się pani Mięcia. Kocham ciebie. Kocham ciebie, wiesz? I dlatego nie mogę sobie darować, że nie przewidziałam, nie przeczułam, nie domyśliłam się, że wsłuchana w Aleksandra i pogrążona w sobie, byłam obok, nie wiedząc. . Ona zastukała. Najpierw myślałam, że gdzieś jest mysz. Musiała uderzać paznokciami w drzwi, bo to było jak chrobotanie, dopiero po chwili nasłuchiwania wytarłam ręce i poszłam otworzyć. Stała, bardzo blada, z nieruchomym, zimnym spojrzeniem, podobnym do wielu spojrzeń Felicji, które pamiętałam sprzed lat, a którymi jeszcze i teraz moja ciotka potrafi patrzeć na mnie. — Czy mogę wejść? — Po co? Opuściła powieki, ale nie głowę, więc jej twarz wyglądała teraz jak twarz posągu, i te pięknie wykrojone usta. — Czy mogę wejść? — powtórzyła. — Po co. Blanko? Nienawidziłyśmy się, nie po raz pierwszy zresztą. To jest trudne, przyznać się do nienawiści. Łatwiej jest powiedzieć o kimś, że go się kocha, niż że się go nienawidzi. Nienawiść zresztą, w przeciwieństwie do miłości, jest uczuciem grzesznym, mamy przykazane miłować bliźniego swego. Ja to uczucie znam, potrafię je nazwać po imieniu i mam odwagę przyznać się do grzechu, który wtedy popełniłam. 65 — Chciałabym coś powiedzieć. — Czego rozpaczliwie potrzebujesz tym razem? Zasłoniłam sobą wejście do pracowni, opierając ręce o framugę drzwi. Pochyliła głowę, miałam na wysokości oczu jej przeraźliwie jasne, prawie białe włosy. — Chciałabym wejść. — IMie dam ci pieniędzy. Blanko. — IMie przyszłam po pieniądze. Nie bądź okrutna, ciociu. Nie było obok mojego ojca, nikt mnie nie powstrzymał. A zresztą, czy dałabym się powstrzymać? — A więc po co przyszłaś, szlachetna żałobnico? I dlaczego dziś nie w czerni? — Wtedy mama mi kazała. — Bo w czarnym do twarzy blondynkom? — Nie, bo... — Bo? — Bardzo współczułyśmy z tobą... Blanka nie powiedziała: współczułyśmy ci. Powiedziała: współczułyśmy z tobą. Teraz uderza mnie w tym zwrocie coś cienkiego, coś, co zadziwia delikatnością. Nie wiem, kto Blankę tego nauczył, ale tak właśnie powiedziała. — ... i mama zdecydowała, że w ten sposób powinnyśmy to wyrazić. — Mama zdecydowała? — Tak. — Czy również ona przysłała tu ciebie, czy masz własne sprawy? — Mam własne. — No to, żegnaj, Blanko, mnie one nie interesują. 66 Podniosła głowę i znowu spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem, może dlatego lodowatym, że miała takie dziwne tęczówki. Zupełnie jakby w niebieskim szkle mieniły się białe kryształki. Nagle odwróciła się ode mnie. — Szkoda! — powiedziała. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie. Pocierałam ręką o rękę, czułam wałkującą się między nimi glinę. Słyszałam kroki Blanki zbiegającej ze schodów. Jeszcze mogłam otworzyć i zawołać ją, ale nie zrobiłam tego. Niestety, bo właśnie to powinnam wtedy zrobić. Usłyszałam wołanie z kuchni, to Jadwinia wzywała mnie przez uchylone drzwi. Odłożyłam zeszyt Danieli, który już od chwili trzymałam w ręku, żeby wydrzeć z niego kolejną kartkę, i zeszłam na dół. Hańcia przeglądała srebrne sztućce, wyjmowała je ze specjalnego pokrowca uszytego z niebieskiej flanelki i sprawdzała, czy przypadkiem nie mają plam, bo Felicja używała ich tylko od wielkiego dzwonu. Mięcia była zajęta wsuwaniem białych, adamaszkowych serwetek w ozdobne krążki. Składała je na tacy, cała sterta była już przygotowana do ułożenia na stole obok talerzy. Jadwinia robiła makaron. Drewnianym wałkiem starannie rozpłaszczała wielką płachtę i tak już przezroczystego ciasta. W kuchni pachniało rosołem, młodą włoszczyzną i natką pietruszki. — Spróbuj, Anusiu, rosołu. Hańcia mówi, że on jest bez smaku. — Nie mówię, że bez smaku, mówię, że mało słony. I ja dodałabym jeszcze angielskiego ziela. — Mało słony i brakuje mu ziela! To przecież znaczy, że jest bez smaku, jak to inaczej rozumieć? Dorzuć, Anusia, kilka ziarek, ale najpierw spróbuj. Popatrz tylko, jakie mi piękne ciasto na makaron wyszło. Sonia będzie szczęśliwa, ona tak lubi rosół z domowym makaronem, zawsze mówi, że takiego makaronu jak mój to na całym świecie nie ma. Oj, Hańcia, jak ty klekoczesz tymi widelcami, dałabyś spokój. 67 — A ja lubię brzęk sztućców, zawsze wydaje mi się taki uroczysty, trochę jak w kościele dzwonki na podniesienie. — A wiesz, Anusiu, że grzech tak mówić? — Nie wiedziałam. — To ja cię przestrzegam, będziesz się z tego spowiadała. Więc jak ten placek? Spójrz, chyba go mogę rozłożyć do podsuszenia? Kilka płatów cienko rozwałkowanego ciasta leżało już na ścierecz-kach, zajmując prawie połowę kuchennego stołu. Wiedziałam, że niedługo Jadwinia zacznie zwijać je w przyprószone mąką luźne rulony i kroić cienki jak nitki makaron. Zawsze ta chwila wydawała mi się niezwykła, bo makaron miał dla mnie wygląd niedzieli. A może to też jest grzech? Wolałam nie pytać. A więc Jadwinia zawołała mnie tylko po to, żebym spróbowała rosołu, co za odpowiedzialność! Huśtał się na łyżce, kiedy dmuchałam, złocisty, z drobnymi okami. — Wspaniały! Wspaniały, pani Jadwiniu! — Dodać soli? — Chyba nie, ja bym nie dodawała. — Widzisz, Hańcia? Ziela wrzucić? — No, może trzy ziarenka. — Hańcia, wrzuć trzy ziarka. W tym momencie zapiał kogut. Odłożyłam łyżkę i spojrzałam w okno. Siedział na parapecie, z wyciągniętą szyją, piał. Potem nastroszył pióra, poruszył się i zajrzał do kuchni. Grzebień sterczał mu na głowie jak czerwone papiloty, a strzępiasty ogon przypominał moje włosy nie nawinięte jeszcze z tyłu głowy. Z bukietu stojącego przy oknie dziobnął biały płatek narcyza, a potem znowu zapiał. Przecież ja znam tego koguta! To ten, którego kiedyś kupiłyśmy z Danielą na rynku i wręczyłyśmy naszej cioci Felicji na pięćdziesiąte urodziny. Dwadzieścia lat temu? W takim razie to nie jest ten sam kogut, a jedynie do tamtego podobny. Mniejsza z tym, bo tak naprawdę liczył się tylko fakt, że kogut, którego kupiłyśmy dla Felicji na rynku, z całą pewnością na imię miał Ludwik. 68 — Powinien mieć jakieś porządne imię — zdecydowałam, kiedy wracałyśmy z targu do domu. — Jakieś naprawdę ładne imię. Daniela trzymała koguta w objęciach, chociaż ja też bardzo chciałam go nieść i chyba to mi się nawet należało, bo płaciłyśmy głównie z moich oszczędności, ale Daniela wydarła mi go z rąk, prawie razem z piórami. Zachowałam się więc jak ta matka nierządnica stojąca przed Salomonem, wielkodusznie godząc się z faktem, że to Daniela będzie szła przez miasteczko z kogutem w ramionach. — Myślę, że dobrym imieniem byłby Teodor — powiedziałam. Daniela obruszyła się. — Ty chyba oszalałaś. Muszko! Przecież Teodor miał na imię stryjek cioci Felicji. — Zapomniałam. No tak, widocznie już wtedy miałam kłopoty z pamięcią. Uśmiechnęłam się do Soni, która ciągle jeszcze stała w drzwiach i przyglądała się, jak po decyzji w sprawie soli i angielskiego ziela znowu nawijam włosy na papiloty. Pamiętam jednak, że Daniela, tuląc do siebie stękającego koguta, nagle zaczęła śmiać się jak wariatka i zawołała: — Będzie miał na imię Ludwik! Zdecydowane! Ludwik, już koniec dyskusji! Pamiętam więc, Soniu, twoją śliczną, opaloną ciocię Daniele, jak stoi na uliczce, prowadzącej od samego rynku aż do naszej drogi przy jeziorze, i jak śmieje się głośno, nieopanowanie. Ubrana była wtedy w błękitną sukienkę, a jasne włosy zwisały jej wzdłuż twarzy. Trzymała przed sobą wielkiego, grubego koguta, upierzonego 69 w przeróżne odcienie czerni, z pięknym czerwonym grzebieniem na ruchliwej główce. Ludwik. Dlaczego to imię aż tak ją śmieszyło? Dlaczego w ogóle je wybrała? Na pewno chciała mi nim dokuczyć, przecież nigdy nie omijała okazji i dokuczała mi, jeżeli tylko mogła, och, czasami zachowywała się po prostu wstrętnie. Gruby Anatol powtarzał zawsze: nic się nie przejmuj, Muszko, ona wyrośnie z tego. No i wyrosła, chociaż może nie do końca. — Mówi Laura. — 0, Laura! — ucieszyłam się. — Witaj, Aniu, czy ja ci nie przeszkadzam? — Skąd, cieszę się, że dzwonisz. Nie tak dawno myślałam o tobie. Mam już dla ciebie reprinty szkiców Aleksandra. Zastanawiałam się, kiedy ci je podrzucić, ale jakoś nie mogłam zmieścić się w czasie. A ty, co? — A ja... — usłyszałam wahanie w jej głosie. — A ja dzwonię, bo chciałabym do ciebie wpaść. — To wpadnij, wspaniale, Lauro! Dam ci te reprinty, kiedy? — No, kiedy? — Jutro? — Jutro — zgodziła się szybko. — 0 której? Mogłabym o piątej? — Bardzo dobrze. Lauro, ale nic się nie stało? Nagle zaniepokoił mnie jej telefon, ta biedna Laura wiodła życie samotnicze i nigdy do nikogo nie odzywała się pierwsza, chociaż, prawdę mówiąc, zawsze chętnie przyjmowała zaproszenia. Niestety, zapraszana była rzadko. — Nie... — znowu to wahanie. — Właściwie... nic się nie stało... — Co to znaczy: właściwie? — No bo, widzisz, była u mnie Blanka. 0, nie, tylko nie to! — 0, nie, tylko nie to, Lauro! U mnie ona też była. — Wiem. 70 — I co? Prosiła, żebyś jej jakoś załatwiła spotkanie ze mną? — Nie, to ja chciałabym załatwić tobie spotkanie z nią, Aniu. Głos Laury zabrzmiał lodowato. Lodowato i agresywnie. Nigdy jej nie słyszałam mówiącej w ten sposób. Zgniewało mnie to, zgniewały mnie obydwie swoim natręctwem, i Blanka, i Laura. — Mnie to nie interesuje, Lauro. — Czy mam przez to rozumieć, że nie zobaczymy się jutro? Zawahałam się. — Może innego dnia — powiedziałam wymijająco, bo nie chciałam jej obrazić. — Nalegam! — Nie nalegaj. Nie powiedziałam o telefonie Laury ani Soni, ani Konradowi, ale przypominał mi się przez parę dni i nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie musiałam godzić się na spotkanie z Blanką, ale z Laurą? Ona na pewno niczemu nie była winna i, jak to zwykle Laura, chciała jak najlepiej. W końcu postanowiłam oprawić reprinty szkiców Aleksandra, zadzwonić do Laury i umówić się z nią. Nie zdążyłam, bo właśnie tego dnia, kiedy byłam u ramiarza, wieczorem przyszła do mnie Daniela. Przyszła do domu, nie do pracowni. I to zjawiła się w najmniej odpowiednim momencie, bo korzystając z tego, że Konrad zabrał Sonię na dwa dni do ciotki Felicji, postanowiłam przemalować olejną farbą wszystkie drzwi w naszym mieszkaniu. W każdym razie tak pomyślałam, widząc Daniele stojącą w progu: że to jest najmniej odpowiedni moment. Otworzyłam jej, trzymając w jednej ręce puszkę z farbą, w drugiej pędzel. Byłam tylko w majtkach i w staniku. Mimo że już dawno zeszczuplałam i mój pępek był widoczny, a pupa zrobiła się zupełnie zgrabna, przy Danieli natychmiast wracały do mnie dawne kompleksy. Więc kiedy zobaczyłam ją w drzwiach, nie zastanowił mnie fakt, że w ogóle przyszła, tylko zwyczajnie rozzłościło to, że widzi mnie prawie gołą. — Boże, Daniela, mogłaś chociaż zadzwonić... — jęknęłam. Ręką, w której trzymałam pędzel, odgarnęłam włosy z czoła i, oczywiście, skleiłam je olejną farbą. 71 — Gdybym zadzwoniła. Muszko, z pewnością znalazłabyś tysiąc powodów, które nie pozwoliłyby ci się ze mną zobaczyć — powiedziała Daniela i zdjęła pantofle. — Obtarłam sobie piętę, czy masz plaster? — Mam. — Nie, nie teraz! — powstrzymała mnie, widząc, że idę do łazienki. — Jak będę wychodziła. Odstawiłam puszkę z farbą i włożyłam pędzel do słoika z rozpuszczalnikiem. Narzuciłam na siebie luźne hinduskie wdzian-ko, chociaż muszę przyznać, że Daniela specjalnie mi się nie przyglądała. Zajęta była piętą. Delikatnie przykładała do niej gaziki nasączone wodą utlenioną, które w końcu pozwoliła sobie przynieść. — Boli jak diabli. Po chwili wymamrotała, nie patrząc na mnie. — Jest problem... — Coś z Blanką? — Nie. Coś z Sonią. Myślałam, że to ma być żart. ■ Tak było. Nie, nie uciekaj mi z lustra, zostań, między papilotami widzę twoje oczy i dobrze, bo tęsknię za tobą. Przyjedziesz w wystrzępionych króciutkich dżinsach, co to im bardziej wyglądają na złachane, tym są droższe, i w adidasach z nieporządnie zawiązanymi sznurówkami. Zawołasz: „Jestem, mamo!", rzucisz byle gdzie ten mały plecak, z którego przedtem wyjmiesz psa Czarusia, i natychmiast będziesz. Będziesz tak, jakbyś nigdy nie wyjeżdżała, polecisz tylko do szarych królików, żeby im, tak jak mnie, zawołać: „Jestem!". Będziesz, bo właściwie stanowisz część domu Felicji, jak kredensy w kuchni, jak stół w jadalni, jak kanapka w saloniku. Nigdy ani Daniela, ani ja, ani Blanka, nie byłyśmy tak bardzo częścią jej domu, jak ty. Mnie może nie być tu miesiącami, nawet nie zatęsknię, ale ty, Soniu, jesteś również i wtedy, kiedy ciebie nie ma. 72 — Ja wiem! — powiedziała Daniela. Zgiętą w kolanie nogę ułożyła na krześle i przytrzymując na pięcie gazik z wodą utlenioną, patrzyła na mnie. Kołysała się lekko, jak dziecko cierpiące na chorobę sierocą. — Ja wiem, że ty nie lubisz Blanki. Patrzyła wyczekująco, może miała nadzieję, że chociaż przez grzeczność zaprzeczę. — Uważam, że nie najlepiej ją wychowałaś. — Och, jakaż to oszczędna odpowiedź! Nie odezwałam się, bo miała rację. Spojrzała na swoją piętę, potem lekko parę razy przyklepała ją gazikiem. — Tak, nie wychowałam jej dobrze, ale pod jednym względem mylisz się. Muszko. — Pod jakim? — Nie ma tak: czarne — białe. Znowu patrzyła wyczekująco, a ja znowu nie odpowiedziałam, bo znowu miała rację. — Blanka nie jest tylko zła. — Nie znam jej zbyt dobrze. — Więc nie powinnaś osądzać. Przez chwilę nie odzywałyśmy się do siebie, wpatrzone w piętę Danieli, bo odchyliła wilgotny gazik, na którym różowiła się plama krwi. — Zostaw to, niech wyschnie, a potem zalepisz plastrem. — Masz z opatrunkiem? — Mam. I mogę ci dać swoje klapki. — Dobrze. Powiedziałam, że nie powinnaś jej osądzać. — Słyszałam. Ja jej nie osądzam, ona po prostu zachowuje się w sposób, którego nie mogę znieść. Nie wiem, czy o tym wiesz, ale przyszła tu do mnie kiedyś, jeszcze przed śmiercią Aleksandra... — Wiem, Muszko, daj spokój. — Powiedziała ci? — Tak. Bardzo płakała, było jej przykro, chciała do ciebie dzwonić, ale jej odradziłam. — Dlaczego? 73 — Aleksander umierał. Powiedziałam jej, że pójdziemy na pogrzeb w żałobie, żebyś wiedziała... — On jeszcze żył, a wy myślałyście już o żałobnych kieckach? — Muszko... — Przepraszam. Daniela wrzuciła gazik do pustego pudełka po opatrunkach. — Trudno rozmawiać z tobą — powiedziała. — Wiem. Słyszałam, że coś złamało się w moim głosie. Daniela poruszyła się niespokojnie. — Mówiłaś, że masz problem z Sonią — opanowałam się. — Co miałaś na myśli? — To Sonia ma problem, nie ja. A ty nie wiesz o tym, prawda? — Wydaje mi się, że znam problemy Soni. — Wydaje ci się... — powtórzyła cierpko. — A czy wiesz, że ona nie chodzi na basen? — Wiem, powiedziała mi, oczy ją bolą od chloru. — Nie chodzi na basen, bo dziewczyny nie chcą, żeby pływała z nimi w jednej wodzie. — Dlaczego? — Bo może mieć AIDS, dlatego — powiedziała zwięźle. — Przecież nie ma! Robiłyśmy testy! — Nie krzycz na mnie. — Nie krzyczę. — Krzyczysz. Część dziewczyn nie godzi się na to, żeby Sonia jadała w stołówce. Nie wszystkie, ale kilka tak, więc Sonia przestała jadać obiady, bo już nie może tego znieść. — A skąd ty o tym wiesz? — Od Blanki. Blanka ma przyjaciółkę, która chodzi do szkoły Soni. — Co jeszcze? — Dentystka. — I jeszcze? — Sonia siedzi sama. — Nie, siedzi z Marleną. — Siedziała, ale któregoś dnia Marlena przyszła z płaczem i powiedziała Soni, że rodzice kazali jej usiąść z kimś innym. Daniela mnie ogłuszyła. Siedziałam i zdrapywałam z ręki zaschniętą farbę. Właściwie nic nie czułam, wszystko docierało tak powoli. — Dlaczego nikt mnie nie wezwał? Ani wychowawczyni Soni, ani dyrektorka? To nie do pojęcia. — Blanka mówi, że one pewnie nic nie wiedzą, że wszystko dzieje się poza nimi. Możliwe. — Od dawna? — Zaczęło się jeszcze za życia Aleksandra, teraz dziewczyny boją się, że Sonia może też być chora, albo jest nosicielką. — Boże, co za głupoty... — Zrób coś z tym, Muszko. — Co mam zrobić? — Nie wiem, myślę, że Sonię trzeba przenieść do innej szkoły. Laura też tak uważa. — Czy Laura z tą właśnie sprawą chciała do mnie przyjść? — Tak. Myślałyśmy, że z Laurą... — I Blanka? — Nie płacz, Muszko. Tej nocy Daniela spała u mnie. Powiedziała, że boli ją pięta i że nawet w moich klapkach nie zrobi kroku, ale wiedziałam, że nie pięta boli Daniele. To ja ją tak bolałam. Spojrzałam, Soni nie było już w lustrze, ale to nic, bo już niedługo będzie tu ze mną. Ściągnie adidasy i skarpetki, boso poleci do kuchni, żeby tam ściskać Miecie, całować Jadwinię, tulić się do Hańci, podnosić pokrywki, węszyć, smakować, chwalić. Potem pobiegnie do saloniku, w którym ciocia — babcia Felicja będzie czekać na nią, udając, że dostojnie siedzi w fotelu. — Jak ty wyglądasz, moje dziecko! — przerazi się prawdziwie, widząc wystrzępione spodenki Soni. 75 Potem sprawdzi, czy kilka ciemnych piegów, które Sonia ma na nosie, nie zbladło przypadkiem od ostatniego razu, ale one nie zbladły, ciociu Felicjo, może są tylko trochę mniej widoczne, bo Sonia opaliła się w czasie tego tygodnia spędzonego u dziadka w Juan-les-Pins, i jeszcze trzyma się na jej buzi apetyczny, brzoskwiniowy kolor. Potem Sonia znowu przyleci na pięterko, usiądzie obok mnie i będzie patrzeć, jak rozwijam papiloty. — A Konrad, mamo? Kiedy przyjedzie Konrad? — Dopiero wieczorem, Soniu, być może nawet spóźni się na przyjęcie, bo został wezwany do banku, gdzieś w drugim końcu Polski, i otwiera tam uszkodzony sejf. Sonia zmarszczy nos, skrzywi się jak środa na piątek. — Łeee... myślałam, że on już jest... Jej guru, Konrad. To w końcu on, nie ja, wyciągnął z Soni prawdę o tym, co przeszła. I to on, nie ja, i nawet nie sama Sonia, zdecydował, że nie będzie jej się przenosić do innej szkoły, bo nie ma powodu. — Nie ma powodu — tłumaczył mi. — Przestań nawet myśleć o czymś takim. Nie ustępuje się głupcom. — Ale czy koniecznie ona musi z nimi walczyć? — Niekoniecznie, ale może ich lekceważyć. Szliśmy nadwiślańskim bulwarem, padał deszcz i Konrad osłaniał mnie żółtym nieprzemakalnym płaszczem, wyglądasz jak słonecznik, mówił ze swoim drwiącym uśmiechem, który kiedyś mnie drażnił, a teraz, proszę. Upierałam się, że bez trudu znajdziemy szkołę, w której nikt Soni nie zna, i wreszcie będzie miała święty spokój. — A ty mi nie opowiadaj o słonecznikach, Konradzie, kiedy ja po prostu umieram ze zmartwienia. — Muszę. Być dla kogoś słonecznikiem w czasie deszczu to przecież ważna sprawa. Potem tłumaczył Soni, że w życiu trzeba odrzucać od siebie wszystko to, co nie jest warte zatrzymania. 76 — Więc ty odrzuć od siebie te śmieciowe panienki w szkole, niech one dla ciebie przestaną istnieć. Nie musiał z nią długo rozmawiać, bo Sonia doskonale rozumiała, co Konrad do niej mówi. — Tylko czy koniecznie musi cierpieć? — upierałam się. Siedziałyśmy obok siebie na fotelu, prawie splątane w jedno, ale bardzo dwie. — Ja nie cierpię, mamo, bywa mi po prostu przykro. — Więc, czy koniecznie musi ci być przykro? — Teraz będzie mi o wiele lżej — powiedziała. — Dlaczego? — Bo wy już o wszystkim wiecie. — Mogłaś dawno powiedzieć. — Nie, nie mogłam. — Dlaczego? — Nie wiem. Konrad przyglądał jej się z zadumą, a ja pytająco. — No, nie wiem, mamo. — Może dlatego, że ciągle w sobie nosi Aleksandra i chciała być z nim sama. Sonia długo, w milczeniu patrzyła na nas, a potem opuściła głowę. Zaczęła palcami rozciągać luźne oczka ażurowego wełnianego swetra, który miała na sobie. — Tak — powiedziała w końcu. — Konrad ma rację, mamo. No i świetnie, jeżeli Sonia rzeczywiście usiądzie obok mnie i zacznie przyglądać się, jak rozwijam papiloty, żeby sobie zrobić w końcu fryzurę na wieczór, może przy okazji spojrzy i na tę kartkę, którą właśnie teraz wyrwałam z zeszytu Danieli! Gruba głupia Muszka, kocha się w Ludwiku Ludwik jej co rano wola kukuryku! 11 Zmarnowała się nasza Daniela, otwierając butik z ciuchami, powinna zostać przy poezji, którą parała się w młodości. Co z tym Ludwikiem? Na cześć jakiego to Ludwika kogut Ludwik został Ludwikiem? Ten wysoki, chudy, z którym poznałyśmy się w wesołym miasteczku, nie pamiętam, jak miał na imię. Na pewno jednak żadna z nas nie kochała się w nim, a już na pewno nie ja, bo kiedy mijał mnie na ulicy, zawsze wołał: „Z drogi, z drogi, idzie ciasto na pierogi!" Ten miły, rudawy, który przyjechał do kuzyna Hańci, Mięci i Jadwini, ten, owszem, podobał mi się bardzo przez całe jedno lato, ale on z pewnością miał na imię Cezary, spotkałam go nie tak dawno na lotnisku w Nicei, wracał ze zjazdu kardiochirurgów i poznaliśmy się od razu. Był jeszcze jakiś Karol, nie pamiętam, skąd się wziął i co robił, nie pamiętam nawet, czy kochałyśmy się w nim obydwie, czy może tylko jedna z nas, ale był i któraś z nas kochała się w nim na pewno, ale to był Karol. Karol? A może nie Karol, tylko Ludwik? Nie, Karol. Karol? Tak, Karol. No, ostatni papilot, ależ ja się z tym guzdrałam, Felicja miała rację. Za oknem kusząca łąka i połyskujące w dali jezioro z pochyłymi wierzbami na brzegu. Wyciągnęłam z szafki dres i adidasy, miałam wielką ochotę pobiegać trochę, nie tyle nawet dla zdrowia, ile dla przyjemności. Z tym Ludwikiem wiązał się jakiś skandal, skoro nikt nie chciał ze mną o nim mówić, nie dawało mi to spokoju, bo żadnego skandalu z żadnym Ludwikiem ciągle nie mogłam sobie przypomnieć. Daniela! Ona mi powie, ona przecież na pewno będzie pamiętać. Postanowiłam nie myśleć dłużej o Ludwiku. Zaczekam do przyjazdu Danieli, obiecałam sobie, wciągając bluzę od dresu. — Jak ty wyglądasz! — zawołała moja ciocia Felicja, wchodząc do pokoju. — A dokąd ty się wybierasz, moja Muszko, w tym dresie? — Chcę pobiegać trochę, ciociu. — Czy nie uważasz, że jesteś za stara na bieganie? Znieruchomiałam z głową uwięzioną w bluzie. Za stara? Ja? Wydawało mi się do tej pory, że stara jest ciocia Felicja, Mięcia, Hańcia i Jadwinia, aleja? Ja przecież jestem zupełnie młoda! Niewiele starsza od mojej córki Soni! Z trudem wydostałam się z bluzy i patrzyłam na Felicję w osłupieniu. 78 — Nie uważam, że jestem stara. — Ale jesteś. I czy doprawdy musiałaś sobie kupować dres w kolorze cyklamenowym? I to z czarnym napisem: I love Forrest Gump? — Naprawdę bardzo go lubię. — Takiego głupka? — On nie jest wcale głupkiem. — A kim jest w takim razie? Nie chodź w adidasach po domu, naniesiesz tu błota — skarciła mnie Felicja. — Wyjęłam w tej chwili z torby, są suche. Pokręciła głową z ubolewaniem. — Och, moja Muszko... Usiadła na krześle i przyglądała się, jak uparcie zawiązuję adidasy, zamiast posłusznie zejść boso na dół i tam dopiero włożyć je za drzwiami. Oczywiście, mogłabym to zrobić i może nawet powinnam, ale bałam się, że Felicja zobaczy, że mam na nogach grube pomarańczowe skarpetki w kolorowe kaczory Donaldy, które wydarła sobie spod serca i pożyczyła mi Sonia. Nagle Felicja powiedziała: — Zmieniam pewien szczegół w swoim testamencie, jeżeli chcesz wiedzieć. Nie bardzo chciałam wiedzieć, bo w dalszym ciągu jej testament specjalnie mnie nie ciekawił. — Konrad będzie wykonawcą mojej ostatniej woli — powiedziała z godnością. — Czy doprawdy, ciociu, musisz mieć takie rozkoszne myśli w dniu swoich urodzin? — A kiedy mam je mieć, moja Muszko? Post factum? — zapytała ironicznie, być może do głębi urażona brakiem mojego zainteresowania. — O ile wiem, typowałaś na to miejsce Grubego Anatola. — I owszem, ale rozmyśliłam się. — Dlaczego? Gruby Anatol jest przecież bardzo odpowiedzialnym człowiekiem. Byłam z siebie dumna, bo moja odpowiedź z pewnością zadowoliła Felicję, świadczyła o tym, że biorę żywy udział w rozmowie, a nawet, że mam własne zdanie w tej ważnej dla mojej ciotki sprawie. 79 — Zastanowiłam się nad wszystkim jeszcze raz i doszłam do wniosku, że nie zniosłabym dowcipów Anatola przy otwieraniu mojego testamentu. — Och, zaręczam ci, że w takiej chwili zachowałby spokój i powagę. — Wątpię, kiedy tu dzwonił, żeby mnie poinformować, że twój ojciec jest u niego, z pewnością był co najmniej po dwóch kieliszkach. Nie chciałam Felicji dobijać wiadomością, że jak ja rozmawiałam z Grubym Anatolem, był z pewnością parę razy po dwóch kieliszkach, i że wieczorem wybiera się do niej na uroczyste przyjęcie. — Obawiam się — ciągnęła dalej moja ciotka — że kiedy zasiądziecie wokół stołu, żeby nareszcie odczytać mój testament, i pan mecenas po przełamaniu pieczęci otworzy kopertę, Anatol zaśpiewa „sto lat", uważając, że to jest nadzwyczaj stosowna pieśń w tej sytuacji. Wyobraziłam sobie tę scenę, wydała mi się bardzo prawdopodobna, ale nie odezwałam się, bo moja ciotka mówiła dalej. — Tak więc, moja Muszko, podjęłam tę decyzję, chociaż z bólem serca, wierz mi, bo jestem do Anatola szczerze przywiązana. I jeżeli chcesz wiedzieć, on sporo po mnie dziedziczy, więc myślę, że będzie szczerze uradowany po mojej śmierci. — Ciociu, ty chyba żartujesz, nie chce mi się wierzyć, żebyś mówiła takie rzeczy poważnie. — A to już jest moja sprawa, czy żartuję, czy mówię poważnie, jednak co do Anatola, to jestem głęboko przekonana, że będzie zachwycony moim testamentem, który zresztą cały jest dobrze pomyślany. Ty, Muszko, dziedziczysz wierzby nad jeziorem. Popatrzyłam na nią. Zadziwiły mnie jej tęczówki, niebieskie z kryształkami lodu, zupełnie jak tęczówki w oczach Blanki. A może ona ma lodowaty kolor oczu, a nie takie spojrzenie, zastanowiłam się, pierwszy raz po tylu latach. — Wierzby nad jeziorem! Co za cudowna scheda, ciociu! Uśmiechnęła się leciutko. — Nie możesz się doczekać, prawda? — Ciociu! 80 — Moja Muszko, od teraz możesz uważać te wierzby za swoje. Och, Daniela będzie rozczarowana, ona tak się starała! I w tej chwili bardziej przeczułam, niż zrozumiałam, że ciocia Felicja zapisała mi swój dworek na jeziorem i że właśnie powiedziała mi o tym. Przez tyle lat zaniedbywałam ją, a i później zaglądałam do niej tylko czasami, to raczej Sonia i Konrad bywali tu częstymi gośćmi. Przypomniałam sobie zamkniętą szafkę w kredensie kuchennym, w którym chowała moje pierwsze rzeźby. Ogarnięta nieznośnym wzruszeniem i wyrzutami sumienia, pochyliłam się, oparłam łokieć na kolanie, a głowę na dłoni zwisającej teraz pod moim czołem jak zwiędły liść. Zamknęłam oczy, żeby jakoś uporać się z tym wszystkim, ale kiedy już mogłam spojrzeć na Felicję i odezwać się do niej, zobaczyłam puste krzesło. Czy ona naprawdę tu była, czy może tylko wyobraziłam ją sobie, tak jak moich bliskich w lustrze? Jednak znalazłam obok siebie, zostawioną mi przez Felicję, jej małą batystową chusteczkę. PIOSENKA KOGUTA Pachniała werbeną. Wtuliłam w nią twarz i długo wdychałam zapach, który zawsze kojarzył mi się z Felicją. Później wolno zaczęłam przecierać zniszczoną, mglistą powierzchnię lustra, zupełnie tak, jakbym chciała usunąć z niego wspomnienia, więc spojrzałam, czy przypadkiem ktoś tam jeszcze nie stoi w drzwiach, ale nikogo nie było. Zostałam sama, jak gdyby nigdy nic, jakbym nie przywoływała tu minionego czasu. Przesuwałam chusteczką Felicji po swoim tylko odbiciu w lustrze, po śmiesznych strączkach papilotów, po rozmazanych śladach nie dość dokładnie zmytego makijażu. Potem długo patrzyłam na zieloną łąkę za oknem i słuchałam gardłowego śpiewu koguta. W końcu zeszłam do kuchni. 81 Na stole suszył się skrojony w cienkie nitki makaron, który Jadwinia raz po raz podrzucała w górę, żeby przypadkiem nie złapał wilgoci. Makaron nie może złapać wilgoci, jak złapie wilgoć, to już jest po makaronie, mówiła zawsze. Pani Mięcia wyjmowała z brązowego, polewanego garnka małosolne ogórki, pachnące czosnkiem i koprem, na którego łodygi z parasolami nasion zawsze lubiłam patrzeć, bo mi przypominały delikatne japońskie rysunki. Ciągle śpiewał czarny kogut siedzący na okiennym parapecie. — Kogut pieje, będzie deszcz — powiedziała pani Hańcia. Jadwinia spojrzała na okno i pokręciła głową z przyganą. — Głos ma operowy. — Kogut jak kogut — broniła go pani Mięcia. — Śpiewa, jak potrafi. — Śpiewa! — obruszyła się Hańcia. — Drze się i tyle. — Śpiewa, przyjaciela chwali — rozgniewała się Mięcia. Hańcia dopiero teraz spojrzała na mnie. — A cóżeś ty się tak ubrała, jak jaka cyrkówka? Wstydu chyba nie masz! Co to za kolor? Nawet go nazwać nie umiem. — Cyklamen. — Co? — Cyklamen. — Iii, cyklamen. Cyklamen to kwiat. — Jaki znowu amen? — żachnęła się Mięcia sponad garnka z ogórkami. — Ty, Anusia, musisz iść do parafii na rehabilitację. Do kościoła nie chodzisz? — Chodzę. — To powinnaś wiedzieć, że amen bez potrzeby nikt nie mówi. — Ona nie mówiła! — Jadwinia znowu podrzuciła do góry makaron. — Ten kolor tak się nazywa, cyklamen. Mnie się nawet i podoba. Piesek, którego sobie wzięłam na pociechę, ciągle jeszcze nie ma imienia, może mu dam Cyklamen, tylko że on czarny jest i w białe łaty, ale co tam, prawda? Kto na takie coś będzie zważał, nie? Będę go wołać Cyklamen i już. Dokąd ty idziesz, Anusia? — Pobiegać trochę. 82 — W tym pajacowym przebraniu? I w papilotach na głowie, co ich nawet chustką nie przewiązałaś! A dajże ty spokój, Anusia! — zdenerwowała się pani Hańcia. — Jeszcze kto tu ciebie zobaczy i dopiero będzie gadanie. — Oj, pani Hańciu, teraz nawet dziewczyny na wsi chodzą ubrane, jak im się podoba, i żadnego gadania nigdzie nie ma. — Cyklamen... — mruknęła i wyjęła z kosza stojącego na podłodze pęk wielkich rzodkiewek. — Za duże coś te rzodkiewki, sparciałe pewno będą. Uciekłam z kuchni, ale nie udało mi się przemknąć do wyjścia, bo przez uchylone drzwi jadalni zobaczyła mnie Felicja. Stała przy bufecie i flanelową szmatką przecierała srebrne koziołki pod sztućce. Tak, te same koziołki, które razem ze srebrną cukiernicą, dwoma rocznikami,,Mojego Pisemka", książką Czarskiej oraz staranną polszczyzną wyniosła z wojennej pożogi. Tak, to właśnie te koziołki Felicja przecierała teraz i ustawiała przy talerzach. Zawołała mnie. — Po łące będziesz biegać, Muszko? — Tak. — Uważaj, bo tam może być grząsko. — Nie będzie. — Ty, oczywiście, wiesz lepiej! Spojrzała na moje nogi i skrzywiła się. — A co to za skarpety, chyba rozumu nie masz, żeby sobie coś takiego kupić — skarciła mnie. — To Soni skarpetki. W kaczory Donaldy. — Idź ty, Muszko! — zawołała Felicja i machnęła flanelową szmatką, jakby chciała opędzić się ode mnie. — Niech ja już na ciebie nie patrzę, bo zdrowie stracę, ten dres pewnie też Soni wyciągnęłaś? 83 — Nie, ciociu, kupiłam go sobie na targu, już nawet nie pamiętam gdzie. — Jak nogi na łące przemoczysz, będziesz kasłać, przekonasz się. — Przecież mam grube buty. Telefon dzwoni. — W moim pokoju, idź i przyjmij. Buty miałam suche, ale stanęłam na suknach, które leżały za progiem pokoju Felicji, i podjechałam na nich do aparatu. — To ty, Muszko? — usłyszałam głos Danieli. — Ja. — To dobrze, bardzo się bałam, że ciocia przyjmie! Muszko, jestem w kafejce pod zamkiem. — Cieszę się bardzo, czy masz tam miłe towarzystwo? — Nie mam żadnego, bo nasze córki zwiedzają zamek. — Myślę, że im to dobrze zrobi. — Oj, Muszko, nie pleć, ja dzwonię, bo mam tu okropną historię! — Jaką? — One się zakochały, obydwie. — W jednym chłopaku? — No, a jak myślałaś? Gdyby każda zakochała się w innym, nie byłoby sprawy. Cóż, gdybyśmy z Danielą nie kochały się w Ludwiku jednocześnie, też nie byłoby sprawy, miała rację. — Czy one się kłócą? — Nie, poszły zwiedzać zamek, mówiłam ci przecież. — Ale jak nie zwiedzają zamku, kłócą się o tego chłopaka? — Okropnie, do tego mam zepsuty samochód, zachowuje się tak, jakby miał czkawkę. — Zatrzymaj się w jakimś warsztacie, niech ktoś do niego zajrzy, sama nie grzeb, bo tylko zrobi mu się gorzej, wiem, jak to jest. — Nie bój się, ja nawet nie mam pojęcia, jak wygląda silnik. Słuchaj, one tak głośno nastawiają radio, że można dostać pomieszania zmysłów. — Powiedz, żeby ściszyły. — Mówiłam. — I co? 84 — Nie ściszyły, bo mnie nie słyszą. Radio ryczy, one śpiewają, więcej z nimi nigdzie nie pojadę, daję ci na to przenajświętsze słowo honoru. — Więc kiedy się kłócą? — W przerwach, jak są wiadomości albo audycje dla rolników. — Jaki jest ten ich chłopak? — Nie wiem, na oczy go nie widziałam. Czy Hańcia zrobiła rolmopsy? — Jak to, Daniela, na oczy go nie widziałaś? — Nie widziałam, to jest jakiś chłopak, którego poznały w zeszłym tygodniu. Czy Hańcia zrobiła rolmopsy? — A jak on ma na imię? — Chyba Maurycy. — Niemożliwe, teraz chłopcy nie mają na imię Maurycy. — No to jakoś inaczej. Czy ty jesteś głucha? Pytam, czy Hańcia zrobiła rolmopsy! — Daniela, ja mam ważną sprawę do ciebie, czy pamiętasz chłopaka, który miał na imię Ludwik? — To ma być Soni chłopak czy Blanki? — Nasz. — Jak to, nasz? — Twój i mój. — Twój i mój? — No, mój i twój. — W ogóle nie wiem, o co ci chodzi, Muszko! Czy Hańcia zrobiła rolmopsy? — Pamiętasz chłopaka, w którym kochałyśmy się w czasie wakacji u cioci Felicji? Miał na imię Ludwik? Daniela zamilkła do tego stopnia, że nawet przestała dopytywać się o rolmopsy, więc albo rzeczywiście zastanawiała się nad tym, czy znałyśmy Ludwika, albo myślała, jak się może wykręcić od odpowiedzi. — Daniela, jesteś tam? — Jestem. — Więc dlaczego nic nie mówisz? — Myślę. Ludwik? 85 — Ludwik. — Słuchaj, coś mi chodzi po głowie. — To mów. — Był jakiś Ludwik. — I myśmy się w nim kochały? — Nie mam pojęcia. — Więc co ci chodzi po głowie? — Majątek zapłacę za ten telefon, Muszko! — Zwrócę ci, tylko powiedz, co ci chodzi po głowie! — To było wtedy, kiedy miałaś poprawkę z polskiego. — Mnie się też tak zdaje. — I Ludwika to była Śniadecka, kochał się w niej Słowacki, a ty wkuwałaś jego życiorys. — Mnie chodzi o Ludwika, a nie o Ludwikę. Znowu milczała przez chwilę, wreszcie zawołała: — Muszka! Już wiem! Ludwik miał na imię kogut, którego kupiłyśmy Felicji! Mówię ci, Muszko, Ludwik to był kogut, nawet pamiętam, jak wyglądał! Duży, czarny, miał czerwony grzebień i takie wisiory po bokach. — Innego Ludwika nie pamiętasz? Musisz pamiętać, przecież kochałyśmy się w nim i wiązał się z tym jakiś skandal, bo nagadałaś na mnie Grubemu Anatolowi i cioci Felicji. Hańcia, Mięcia i Jadwinia też coś o tym wiedzą. — Wiesz ty co, Muszka? Wstydziłabyś się! Ja na ciebie nigdy w życiu nikomu nie nagadałam! Mogę ci przysiąc! — Nagadałaś! W sprawie Ludwika zachowałaś się obrzydliwie! I całowałaś się z nim pod wierzbą! Mam to czarno na białym w moich papilotach! — W jakich papilotach, co ty wygadujesz? — O Ludwiku mam w papilotach! Nikt ze mną nie chce o tym rozmawiać, bo ty naopowiadałaś jakichś bzdur, w które wszyscy uwierzyli, a teraz się wypierasz! — W swoim pamiętniku ja zawsze pisałam same głupoty, nie masz pojęcia, ile tam naplotłam! Czekaj, Muszka... czekaj... a czy to nie było tak, że myśmy sobie jakiegoś Ludwika wymyśliły? I grałyśmy o niego podobnie jak w zielone? Grasz w Ludwika? Gram! Masz Ludwika? 86 Mam! I ta wywołana musiała natychmiast zmyślić jakąś miłosną historię o Ludwiku, bo inaczej przegrywała i dawała fant? Słuchaj, coś takiego było, przypomnij sobie! Muszka! Jesteś tam? — Jestem. — To dlaczego się nie odzywasz? Słuchaj, czy Hańcia zrobiła rolmopsy? — Nie wiem, nie mam pojęcia. — Ach, Muszka, mówię ci cześć, bo widzę, że nasze dziewczyny już idą. — Kłócą się? — Nie, jedzą hot dogi, a za nimi sypie się prażona kukurydza, chyba im pękła torebka. Położyłam słuchawkę, ale jeszcze chwilę zastanawiałam się nad tym, co powiedziała mi Daniela. Do pokoju weszła Felicja. — Z kim tak długo rozmawiałaś, Muszko? — Z Danielą. Daniela dzwoniła, żeby się dowiedzieć, czy pani Hańcia zrobiła rolmopsy. — Oczywiście. Powiedzenie słowa „oczywiście" zajęło ci około dziesięciu minut, Muszko — skarciła mnie moja ciotka. Chciałam wyjechać z pokoju na suknach, czym zasłużyłam sobie na jej kolejną drwinę. — Wolałabym, żebyś używała sukien, kiedy wchodzisz do domu, a nie kiedy z niego wychodzisz. Nie cierpię łapać się na tym, że nie zawsze mam rację. Na łące oczywiście było grząsko, to znowu racja Felicji. Biegnąc, czułam, jak ugina się pode mną podmokła trawa. Myślałam o swojej rozmowie z Danielą, ale przede wszystkim myślałam o Soni, o tym, jak kiedyś usiłowała ostrożnie bronić Blanki przede mną, a później, jak posłuszna Konradowi, nadstawiła jej policzek do pocałowania. W końcu jednak nie ona pierwsza wyciągnęła do Blanki rękę, tylko właśnie Blanka prosiła o pomoc dla Soni. A teraz sypie się za nimi prażona kukurydza, którą pewnie do spółki kupiły po zwiedzeniu, albo niezwiedzeniu, zamkowych komnat, może właśnie tak powinno być? Gruba głupia Muszka, a jakie to wszystko ma znaczenie wobec tej nocy, którą Daniela spędziła u mnie, chociaż tak naprawdę śmiało mogła w moich klapkach wrócić do swojego domu. 87 Och, pomyśl, jaka jest miara przyjaźni? A czy w ogóle jakaś jest? Komu śpiewa kogut swoją ochrypłą piosenkę, kogo chwali? Ogarnęłam ramionami szorstki, porowaty pień wierzby nad jeziorem i spojrzałam przed siebie. Wiatr poruszał taflą wody, w której migotało słońce. Trzy łódki, przymocowane do uchwytów na małym molo, kołysały się i obijały o siebie, klekocząc cicho. Ten pomost, wysunięty ponad powierzchnię jeziora, zbudował któregoś lata Aleksander. Deski oparte na grubych pniach to jego ślad tutaj. Jestem, Aleksandrze, zaraz tam wejdę pozbawiona twojego objęcia, smutno. Po deszczu na dnie łódek zebrała się woda, trzeba będzie wyczerpać ją jutro rano, zanim zaczniemy przeprawiać się z Sonią i z Konradem na drugi brzeg jeziora. Bocian! Szybuje nisko, pewnie zaraz nieruchomo stanie na łące. Myślę, że Daniela nie popłynie z nami, będzie odsypiać dzisiejszą podróż i wieczorne przyjęcie, które na pewno przeciągnie się do późna. Może popłynie Blanka, chyba że będzie wolała usiąść przed telewizorem, żeby z kolejną torebką prażonej kukurydzy w ręku obejrzeć serial. Mój ojciec i Gruby Anatol załadują do drugiej łódki swoje dwieście kilogramów żywej wagi i może jak poprzednim razem wylądują w wodzie. Laura? Laura z pewnością zostanie w domu, żeby towarzyszyć Felicji przy przedpołudniowej kawie. Będą omawiać szczegóły urodzinowego przyjęcia, przypomną sobie wszystkie miłe słowa proboszcza, który, jak zwykle, pierwszy wygłosi toast na cześć Felicji. Laura upomni się o pokazanie prezentów, przy każdym nasza ciotka powie, kto go ofiarował, jeden prezent pochwali, drugi zgani, biedna Laura będzie słuchała tych komentarzy, a potem jeszcze doda własne wrażenia z przyjęcia. A widziałaś, ciociu, jak była ubrana żona pana burmistrza? A słyszałaś, co opowiadał pan naczelnik o swojej podróży do Kenii? I czy nie sądzisz, ciociu, że on w końcu ożeni się z tą panią, którą poznał w samolocie? Laura uszczęśliwi Felicję swoimi pytaniami, cierpliwością, uśmiechem. I może to dla Laury śpiewa kogut. 88 Wolno wracam przez łąkę, słońce już mocno grzeje. Grasz w zielone? Gram. Masz zielone? Mam. Może i racja z tą grą w Ludwika, bo przypominam sobie, że nieraz bawiłyśmy się z Danielą w zmyślanie różnych miłosnych historii, ale czy one rzeczywiście były zawsze o jakimś Ludwiku, tego nie pamiętam. Pewnie wymarzyłam sobie, że musi wyglądać jak Słowacki, i dlatego jego portret przywołałam dziś w lustrze. Może, nie wiem. A jednak Daniela skłamała w telefonie, twierdząc, że nikomu nie powtórzyła moich zmyślonych historii. Musiała je powtórzyć, bo kto inny mógłby to zrobić? Kłamie czy nie pamięta? Kłamie, bo jej wstyd? Bocian już stoi na podmokłej łące, wygląda jak czarno-biała szklana figurka od wczoraj zamknięta w serwantce cioci Felicji, urodzinowy prezent od Jadwini. Z daleka widzę dom, szkoda, że z komina nie snuje się dym, pięknie wyglądałoby jego pasmo na tle błękitnego nieba. Skłamała w telefonie. Niestety, zawsze tak było z Danielą, że kłamała, że wszystko zwalała na mnie, zawsze ja byłam karana, ona nigdy, mnie karciła Felicja za moje i jej przewinienia, Daniela tylko patrzyła tryumfalnie. — Nie cierpię tu przyjeżdżać! — płakałam. — Zawsze się cieszę, kiedy jadę, a potem jestem nieszczęśliwa! — A ja kocham ten dom — mówiła Daniela, kierując w stronę słońca swoją śliczną twarz. Zamykała oczy i uśmiechała się leciutko, oparta o cembrowinę studni, którą właśnie teraz widzę przed sobą, albo leniwie wyciągnięta na pachnącej macierzanką leśnej polanie. — Kiedy po najdłuższym życiu cioci Felicji odziedziczę ten dom, będę tu ciebie zawsze zapraszała, Muszko! — Dziękuję ci uprzejmie, ale nie skorzystam! — Jeszcze zobaczymy... Daniela układa sobie na nosie zielony listek i co chwila dotyka palcami policzków, sprawdzając, czy czasami nie spaliła ich zanadto. 89 Już było coś takiego, prawda? No widzisz, tak właśnie jest z pamięcią, że czasami nie wiadomo, który obrazek do którego wspomnienia należy, i dlatego tak łatwo o pomyłkę. Czy to możliwe, żeby już wtedy Daniela rozciągała wokół mnie pajęczą siatkę intryg, licząc na to, że w nią wpadnę i nie potrafię się wydostać, dzięki czemu tylko jej przypadną w udziale wszystkie serdeczności ze strony ciotki Felicji, łącznie z sukcesjami w testamencie? Co za skandaliczne rzeczy musiała opowiedzieć o mnie i dlaczego Felicja nigdy ze mną o nich nie rozmawiała? Może dlatego, że nie lubiła zbędnego gadania, zamiast mówić, wolała po prostu działać. Bocian poderwał się w górę i odleciał. Nagle przypomniało mi się, że właśnie w czasie tych wakacji, kiedy miałam poprawkę z polskiego, Gruby Anatol o wiele wcześniej, niż to było zaplanowane, odwiózł mnie do domu. Daniela jeszcze zostawała, lamentując przy naszym pożegnaniu: - Co bez ciebie będę robiła, Muszko? Ja się zanudzę, dlaczego muszę zostawać tu sama, już wolałabym pojechać z tobą. Jejku, to jest okropne! Ciociu Felicjo, czy Muszka rzeczywiście musi wyjechać? — Tak sobie życzy jej mama. Nie wiem, czego sobie życzyła moja mama, pamiętam, że kiedy wróciłam, bezlitośnie zamknęła mnie w domu na resztę wakacji, w mało interesującym towarzystwie Słowackiego i Ludwiki Śnia-deckiej, i że z tęsknotą myślałam o swoim łzawym pobycie u Felicji. Tak, zaczyna być dość prawdopodobne, że to moja śliczna kuzynka Daniela maczała w tym wszystkim swoje długie, zgrabne paluszki. Zbliżałam się już do domu. Tego roku Felicja kazała posadzić przy nim cynie, pięknie wyglądała ich różnobarwna, szeroka wstęga okalająca białą podmurówkę. Zobaczyłam, że przez kuchenne okno pani Mięcia wysypuje z wiklinowego koszyka na pieczywo okruchy dla ptaków. Kogut nie przestraszył się, mimo że Mięcia energicznie machała koszykiem, kręcił tylko z zaciekawieniem głową. 90 Dopiero kiedy obeszłam dom, żeby wejść na ganek, zauważyłam, że pod lipą stoi rower górski, a na trawniku obok siedzi Słowacki. Z wielkiego krążka słonecznika wyskubywał pestki. Ludwiki nigdzie nie było, żadnej. Słowacki rzucał łupiny pestek dookoła siebie. Źle to prognozuje jego spotkaniu z ciocią Felicją, pomyślałam. Słowacki nie czekał jednak na ciocię Felicję, czekał na mnie. Widząc, że nadchodzę, podniósł się i krążek słonecznika ułożył na siodełku. Potem ze zdumieniem spojrzał na moje papiloty i długo nie mógł od nich oderwać wzroku. — A co to jest? — zapytał wreszcie zamiast powitania. — Papiloty — odpowiedziałam uprzejmie. I tak zawarliśmy znajomość. — Jesteś bardzo podobny do Słowackiego. Szliśmy w stronę studni, bo stwierdził, że marzy o zimnej wodzie wyciągniętej wiaderkiem, już kiedyś pił stąd wodę i była pyszna. Moją uwagę na temat podobieństwa do Słowackiego skwitował w sposób, który uznałam za największy komplement, jaki usłyszałam w życiu. — Inne dziewczyny też mi to mówiły. Inne dziewczyny! Każda z Was, kiedy już skończy swoje trzydzieści pięć lat, przekona się, jak takie słowa w ustach chłopaka mogą wspaniale poprawić samopoczucie pani niedalekiej średniego wieku! — Skoro znasz smak wody z tej studni, to znaczy, że nie jesteś tu pierwszy raz. To moje stwierdzenie było raczej dyplomatycznym pytaniem, ale jego odpowiedź była również dyplomatyczna. — Tak. Sięgnął po wiadro, opuścił je na łańcuchu w głąb cembrowiny, a potem zakręcił korbą. Łańcuch zaterkotał, zaklekotało wiadro. — Miły odgłos, prawda? — zapytał. — Uhm... — przyznałam. — Bardzo. 91 Na drewnianej przykrywie studni stał blaszany, trochę zgnieciony kubek, chyba ten sam od lat, bo pamiętam, że jeszcze Aleksander lubił pić z niego, więc kiedy Słowacki zaczerpnął nim wodę z wiadra, miałam ochotę wyrwać mu go z ręki i zawołać, oddaj, to jest kubek Aleksandra! — Powiedziałeś, że czekałeś na mnie, ale ciągle nie wiem, jaką masz sprawę. — Bardzo chciało mi się pić, zaraz wszystko pani powiem — wyjaśnił swoją opieszałość. Uniósł głowę do góry, pił łapczywie, krótkimi łykami. Miał długą szyję i w tej chwili bardziej przypominał naszego koguta niż Słowackiego, ale tego już mu nie powiedziałam. — Słyszałem, że pani jest artystką. — Rzeźbię. — A rzeźbiarz nie jest artystą? — Jest. — I co? Czy pani coś czuje, jak pani rzeźbi? Głupi jakiś, pomyślałam. Napełnił kubek ponownie i znów pił zachłannie. — Coś czuję, ale nie potrafię chyba o tym mówić. — Ale czuje pani w głowie, czy może... Nie dokończył, teatralnym gestem położył rękę na sercu. — Nie, ani tu, ani w głowie. W palcach. Odstawił kubek i lekko przechylony do przodu, wpatrywał się we mnie. — W palcach — powtórzył zdumiony. — Coś takiego... — Dlaczego właściwie pytasz mnie o to? — Bo nigdy nie rozmawiałem z kimś, kto rzeźbi, a chciałbym wiedzieć, jak to się czuje. Tak się dziwnie złożyło, że chociaż udzieliłam w swoim życiu dziesiątki wywiadów, nikt nigdy nie zapytał mnie, w jaki sposób odczuwam potrzebę rzeźbienia, dopiero ten tutaj Słowacki. — Czuła to pani od małego dziecka? — Tak. — Takie jakby mrowienie czy coś? — Mrowienie może nie — zastanowiłam się. 92 — Drętwienie? — Drętwienie też nie. Staliśmy na wprost siebie, ale w pewnej chwili ob(v /?parliśnv -ę łokciami o przykrywę studni. Od słońca chronił nas styomy dą$ £^ schyleni pod nim patrzyliśmy sobie w oczy, on \y ^zekując^ -^ niepewna. — Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - powiedsiajam wre^cje. — Może gdybym umiała, nie rzeźbiłabym, tylko pisało- — A skąd pisarz może wiedzieć, co czuje rzeźbiarz? Pomyślałam, że los powinien go stąd wyprawić, bo niedługo ^aVV,j się tu Sonia i wtedy natychmiast pokocha go, niepomna zauroQenia; które ją dopadło w ubiegłym tygodniu. — Nie wiem skąd, ale sądzę, że pisarz wie takie rzeczy. — Zmyśla je — powiedział bezlitośnie, z trochę drwiącym uśmiechem. W czymś przypominał Konrada, doprawdy, jeżeli ma się jakoś ustrzec Sonię od przedwczesnej miłości, ten chłopak powinien wyjechać jak najszybciej. Słuchaj, ona mi kiedyś powiedziała tak: — Ty się o mnie nie martw, mamo, bo zakochiwać ja się mogę i tysiąc razy, ale tak naprawdę, nigdy nie zwiążę się z byłe kim. To koniecznie będzie musiał być dła mnie k&ś. — A po czym poznasz ktosia? — Będzie musiał być jak tata, jak Konrad. Wziął do ręki kubek Aleksandra i usiłował wypchnąć par wgniecenie, ale blacha była zbyt gruba, więc odstawił go. — Widzi pani, chciałbym pisać. Jedno moje opowiadanie JU2 • nawet ukazało, bo wygrałem konkurs literacki, drugie uk#ze^jj w przyszłym miesiącu, już nie z konkursu, tylko tak... — ^ді^ trochę nieskładnie, widać nie chciał, żebym go posądziła o ch\W 03 się sukcesami. — I wymyśliłem sobie, że teraz chętnie napisałbym o dziewczynie, która jest rzeźbiarką i którą ostro życie przejechało. I w pewnym momencie ona łapie się na tym, że jest w stanie rzeźbić jedynie kobiety w pozycji leżącej, czy pani rozumie, co mam na myśli? — Takie, które po załamaniu nie potrafią się podnieść. — Tak. I dopiero pod wpływem... no, przecież nie będę pani wszystkiego opowiadał... pod wpływem czegoś ta dziewczyna podnosi się i wtedy podnoszą się jej rzeźby. Jak pani sądzi, czy to jest temat? Zamilkł i patrzył na mnie. — Kto ci to opowiedział? I dlaczego z tym do mnie przyszedłeś? — Nikt mi nie opowiedział. Chciałem się tylko upewnić, że ten temat jest rzeczywiście tematem. I chciałem wiedzieć, w jaki sposób czuje się potrzebę rzeźbienia, kiedyś przejeżdżałem tędy i pomyślałem, że może pani akurat jest tutaj, ale pani nie było. Tego dnia piłem pierwszy raz wodę z tej studni. — Skąd wiedziałeś, że tu bywam? — Powiedzmy, że czytałem wywiad z panią, ktoś pytał o miejsca, w które najbardziej pani lubi jeździć. — To akurat nie jest moje szczególnie ulubione miejsce, raczej jestem do niego przywiązana, bo często bywam tu u rodziny. Uważam, że to, o czym chciałbyś pisać, jest tematem na opowiadanie, czy mogę wiedzieć, jak masz na imię? Speszył się. — Przepraszam, nie powiedziałem, ale tak mnie zamurowały pani papiloty. Teraz dziewczyny nie robią sobie czegoś takiego z papieru. A wiedziałem, że pani jest właśnie panią, bo w kuchni powiedziano mi o cyklamenowym dresie. Przedstawił mi się w końcu. — Napisz to opowiadanie, spróbuj. — Ale będę musiał zmyślać, co czują pani palce. — Sądzę, że jakoś sobie z tym poradzisz. Zauważyłam, że przygląda się moim dłoniom, więc stanęłam prosto i wyciągnęłam ręce ponad pokrywą studni, żeby mógł zobaczyć je z bliska. 94 — Ma pani pomalowane paznokcie. Zdziwił się, to mu nie pasowało. — Dziś są siedemdziesiąte urodziny mojej ciotki i wieczorem będzie tu uroczyste przyjęcie. Nie mam szczególnie ładnych rąk, ale staram się o nie dbać, chociaż okazjonalnie. — Jest pani taka szczupła, a ojciec mówił, że była z pani grubaska. — Ojciec? — Tak, mój ojciec poznał panią, kiedy jako chłopak był w tych okolicach na obozie, poznał panią i pani kuzynkę. — I „powiedzmy", że to on ci powiedział, gdzie możesz mnie znaleźć? — Powiedzmy. Kogut piał, zupełnie tak, jakby zanosił się śmiechem. — A twój ojciec jak ma na imię? Mogłam nie pytać. — On tu kiedyś nagadał wielkich głupot o pani, nie wiem dokładnie, komu i jakich, ale wiem, że mu uwierzono, do dziś mu z tym niewygodnie i nawet prosił, żebym to pani powiedział, jeżeli uda mi się panią znaleźć. Pani pewnie nie pamięta mojego taty? — Nie, nie pamiętam. Wybacz mi, Danielo. Może kiedy przyjedziesz i każda z nas uporządkuje swoje wspomnienia, znajdziemy w końcu tego Ludwika. Ostrożnie rozwinę papiloty i wśród swoich niemądrych notatek może trafisz na właściwy trop. A może ja nagle go odkryję, jeszcze raz przeglądając w myślach swoje zakochania. Wiele dla mnie nie znaczył, skoro do tej pory nawet śladu po nim nie odnalazłam w pamięci. 95 Więc powiedziałam: — Nie, nie pamiętam. Ale Słowacki już odwrócił się ode mnie, bo zobaczył Sonię biegnącą w naszą stronę. Myślę, że jeszcze nie zajrzała do domu, bo przez ramię miała przewieszony plecak, z którego wystawały kłapiaste uszy psa Czarusia. Spostrzegła, że nie jestem sama przy studni, więc zwolniła i już nie była taka roześmiana jak przed chwilą, już nie. Za to w jej oczach czaiło się uważne wyczekiwanie. — Idzie moja córka. Chyba mnie nie słyszał, bo bardzo był zapatrzony. Może to właśnie dla nich kogut śpiewa swoją piosenkę, jak myślisz? Jeszcze tylko parę kroków dzieliło Sonię od starej studni, kiedy Blanka wyszła" zza rogu domu. Stanęła na skraju trawnika i czubkiem pantofla ostrożnie sprawdziła, czy bardzo jest podmokły. Ubrana w krótkie szafirowe szorty i czerwoną bluzkę, z włosami przytrzymanymi żółtą opaską, śliczna Blanka wyglądała jak bukiet kolorowych cynii rosnących wokół domu, a kogut ciągle śpiewał. No, nie mam pojęcia.