IZABELA SOWA Cierpkość Wiśni Copyright © Izabela Sowa 2002 Projekt okładki Maciej Sadowski Redakcja Jan Koźbiel Redakcja techniczna Małgorzata Kozub Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Małgorzata Wnuk Elżbieta Rosińska ISBN 83-7337-213- Warszawa 2002 Wydawca PrótiyńakJ i S-ka SA ().' (>r>\ Warszawa, ul. Garażowa 7 Di uk i oprawa Druk.....i.i Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna її І 2 Warszawa, ul. Mińska 65 I ain't happy, I'm feeling glad I got sunshine in a bag Vm useless but Not for long The futurę is coming on Is coming on Is coming on... Gorillaz J esren Początek października - No cóż, walkower mówicie. - Fryga podrapał się za uchem. - Skoro tak, trudno, nie będę was przymuszał, bo to się nazywa gwałt, a ja jestem dżentelmen. Zaraz, zaraz, Bombska, jeszcze nie skończyłem. O czym to ja miałem... - O gwałtach, panie doktorze - przypomniał Bartek. - Dziękuję, Janowski. A zatem słuchajcie uważnie, Bombska, bo nie będę powtarzał. Nie chcecie odpowiadać, okej. Ale teraz wy czekajcie, aż będę miał na was ochotę. A w moim wieku -westchnął - to nie takie proste. Bombska klapnęła na krzesło, zrezygnowana. Kiedy wreszcie się skończy to cholerne konwersatorium?! - Wracamy do polowania - oznajmił Fryga. - Kogo by teraz ustrzelić... Zastygliśmy bez ruchu, wstrzymując oddech. Wielkie, przerażone stado pierwszaków. - Rzepka - wypalił wreszcie. - Nie ma, chora - poinformowała go od razu Matula. Nie mogła poczekać minutę? Chociaż dziesięć sekund? - Dziękuję wam za szybką reakcję - pochwalił ją Fryga. -W takim razie, skoro Bombska nie chce, a Rzepka nie może, zapraszam do siebie... pannę Wiśnię. Niech nam coś opowie o konstruowaniu bajek dla tłumu. Powoli wstałam, próbując coś doczytać w przelocie. - Nie ociągajcie się, koleżanko. I nie podczytujcie, tu nie liceum. Niestety. 9 Podeszłam do Frygi, ukrywając panikę pod grubą warstwą pudru i fluidu rozświetlającego. Chrząknęłam dla dodania sobie odwagi i wykrztusiłam: - Jeśli chodzi o konstrukcję bajek... to wolałabym mówić o konstruowaniu absolutnych bujd. - A ja bym wolał mercedesa od tego grata, którym dojeżdżam na uczelnię - skontrował Fryga. - To my się złożymy na pana doktora - zaproponowała Matula. - Habilitowanego - uzupełnił Fryga, spuszczając wzrok. Niby taki skromny. - Właśnie - przytaknęła Matula. - Możemy się złożyć. - Wielkie dzięki za gotowość, studentko Matulo, ale wracamy do tematu. Czyli do konstrukcji bajek. Słucham... W tym momencie usłyszeliśmy hejnał. - No, macie szczęście. Uratował was trębacz. Ale - tonem głosu zmroził nielicznych odważnych, którzy zaczęli się już pakować - uważajcie na te oczy. Widzicie? - wskazał palcami na dwie piłki do ping-ponga, zasłonięte grubymi szkłami. - Te oczy będą was śledziły do końca semestru. I jeden dzień dłużej. • Mam osiemnaście lat, kręcone włosy oraz iloraz inteligencji 157. Tata twierdzi, że gdybym się sprężyła, mogłabym wywalczyć co najmniej 165. Tata uważa, że mogę wycisnąć znacznie więcej z dużej tubki moich możliwości. Popracuję nad tym. Kiedyś, bo teraz studiuję na kierunku Skuteczne i Nowoczesne Opowiadanie Bredni (SNOB) i nie mam czasu na nic. Dziesięć dni przed Zaduszkami - Proszę zanotować sześć taktyk aktywnego słuchania - szczeknął Ćwierciak, świeżo upieczony doktor zarządzania bzdurną informacją. - Po pierwsze „potwierdzenie", czyli emitowanie sygnałów werbalnych i niewerbalnych na potwierdzenie, że słuchamy odbiorcy. Na przykład... - Utrzymanie kontaktu wzrokowego - wtrąciła szybko Matula. Skąd ona wie, czego oczekują prowadzący? Telepatka czy co? - Znakomicie, pani... 10 - Matula. Powinna się jeszcze ukłonić. A w tle oklaski. - Znakomicie, pani Matulo. Strategia dwa - kontynuował Ćwierciak - „aprobata", czyli sygnalizowanie, że myślimy podobnie jak rozmówca. Strategia trzy, „echo". Okresowo powtarzamy niemal całkowicie wiernie słowa rozmówcy. To jest zrozumiałe? - Tak - zapewniła w imieniu grupy Matula. - Nie panią pytam, tylko resztę stada - zgasił ją Ćwierciak. -Zrozumiałe? Chętnie posłucham uwag krytycznych. Śmiałych opinii, kontrowersyjnych pytań. No, jest jakiś odważny? Nieśmiało podniosłam palce, na wysokość brwi. I od razu opuściłam rękę. Ale zielone oko doktora Ćwierciaka wychwyciło ruch. - Chcesz coś dodać czy ćwiczysz mięsień trój głowy? Nie mam już wyjścia. Dobra, zadam mu pytanie. - Ja mam pewną wątpliwość - pisnęłam, oczywiście czerwieniąc się od czoła po żebra. -Tak? - Zastanawiałam się... tak się zastanawiam... yyyyy... czemu służą te strategie. - Czemu służą, pytasz. - Ćwierciak zaprezentował taktykę „echa". - Yyyyy.... tak. Pan doktor mówił, że to strategie aktywnego słuchania. Czegoś tu nie rozumiem. Czy one, to znaczy te strategie, pomagają słuchać rozmówcy, czy udawać, że słuchamy? - Jak się nazywasz? - zmienił temat, wpatrując się we mnie badawczo. - Wiśnia, to znaczy Wisława. - To w końcu jak? Wisława, niestety. Na cześć Szymborskiej. Tak chciał tato. Mama wolała Mercedes, ale tato powiedział, że już lepiej brzmi Trabant albo Syrenka. - Poza tym - dorzucił - ostatnie badania psychologiczne pokazują, że ludzie dostosowują się do swoich imion. Na przykład wielu Albertów zajmuje się fizyką, znaczny procent Ernestów poświęca się literaturze. W obliczu tak poważnych argumentów można było tylko wyrazić zgodę. Na szczęście dla mnie kapitulacja mamy była po- ił zorna. I dlatego dziś niemal wszyscy (poza tatą) wołają na mnie Wiśnia. Tydzień przed Zaduszkami - Jeśli chodzi o twórców nowoczesnego stylu przekazywania bzdurnych informacji - wyszeptała profesor Fałda, dyrektor do spraw studentów - należałoby wymienić piętnaście następujących osób: Giuliano La Grandę Ballista, Jean... - Nic nie słyszę - zdenerwowała się dziewczyna siedząca tuż obok mnie. - Co ja mam notować? - Podobno Fałda zawsze tak szepcze - odezwał się chłopak przed nami. -To jej sposób odsiewania ziarna od plew. Przy czym z góry zakłada, że ziarna siedzą tylko w pierwszym rzędzie. - Przecież tak nie może być - zirytowałam się i podniosłam rękę do góry. Fałda zareagowała natychmiast. - Pani chciała coś dodać czy tylko poprzeszkadzać mi w wykładzie? Ja poprzeszkadzać? - Tak, tak, do pani mówię. Piąty fząd, wiśniowy sweter, rozpuszczone frywolnie włosy. - Ja tylko chciałam poprosić o napisanie nazwisk twórców. Tu, na górze, prawie nic nie słychać. - Moje dziecko - wysyczała wcale nie macierzyńskim tonem Fałda - powinnaś wyssać te nazwiska z mlekiem matki, a przynajmniej poznać je w przedszkolu. - Ale ja nie byłam karmiona piersią i nie chodziłam do przedszkola - rzuciłam w samoobronie. - Brawo! Nieoczytana, ale dowcipna. - Sala zareagowała chichotem, ja zaś chwilowym zatrzymaniem akcji serca. - Więc słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Mało mnie obchodzi, że wy, plewy z piątego rzędu, prawie nic nie słyszycie. Czytajcie z ruchów moich warg. Albo odpuśćcie sobie mój wykład. Nikt was tu nie trzyma na siłę. A ty - zwróciła się do mnie - bezczelna właścicielko frywolnej fryzury, podaj mi swoje nazwisko, chętnie je zapamiętam. Wydukałam, ledwo żywa ze wstydu. - Jak? Powtórz, bo nic nie słyszę. 12 • - Powinnaś jej poradzić, żeby czytała z ruchu warg - odezwała się Milena, jeszcze pół godziny temu nieznajoma platynowa blondynka, która usiadła na tej samej ławce na Plantach. Jedynej niezaznaczonej przez nadaktywne gołębie. - Tylko nie wiem, czy wtedy miałabym szansę dotrwać do połowy semestru - westchnęłam. - Teraz też nie masz - oznajmiła Milena. - Podobnie jak ja. W ciągu ostatnich dwóch tygodni usłyszałam, że nikt mnie tu nie zapraszał, że nie muszę kończyć studiów, a jak mam pretensje, zawsze mogę sadzić drzewka na Lubelszczyźnie. Słowem, kicha. A najgorsze, że wcale nie chciało mi się iść na ten cholerny kierunek. Niestety, stary poradził, żebym myślała perspektywicznie. Więc zdałam na Pierwszorzędne i Aktywne Plecenie Kosmicznych Andronów. - A ja przez cały ogólniak marzyłam o tym, żeby studiować PAPK-ę. Ale tato powiedział, że na SNOB-ie mam większe szanse kontynuować karierę naukową. - To się pomylił. Nie on pierwszy... - Milena zapatrzyła się na gołębia, który ostrożnie skradał się w stronę jej kozaczków. Przez chwilę milczała, a potem rzuciła znienacka: -Ty, Wiśnia, a co byś powiedziała na zamianę? - To znaczy co? Ja mam udawać ciebie, a ty mnie? - spytałam. - Przez całe pięć lat? Umarłabym ze strachu. No a potem co z pracą? W dyplomie SNOB, a wiadomości z PAPK-i i na odwrót. - Chwila moment. Ja myślałam o prostej i całkiem legalnej zamianie. Ty wskakujesz na PAPK-ę, a ja ląduję na SNOB-ie. Słuchaj, mogłybyśmy załatwić to jeszcze dziś. Dziekan zazwyczaj siedzi do pierwszej, więc mamy... - zerknęła na swój liliowy zegarek - prawie godzinkę. Idziemy czy chcesz się jeszcze zastanowić? - Muszę chwilę pomyśleć - nerwowo przełknęłam ślinę - podsumować zyski i koszty. Po pierwsze, mamy szanse zniknąć z oczu uprzedzonego do nas grona. Zacząć wszystko od nowa. Z drugiej strony, reakcja naszych ojców... - Wielka niewiadoma, którą nie warto martwić się na zapas. Przecież jest jakaś szansa, że zareagują pozytywnie. Zwłaszcza mój. - No nie wiem. - Wyobraziłam sobie minę swojego taty. 13 - Przecież wcale nie musisz mu mówić - podsunęła rozwiązanie Milka. - Możesz poczekać, aż dojrzeje, by godnie przyjąć informacje o /lnianie kierunku. - Tal o zawsze powtarza, że od dawna jest człowiekiem dojrzałym - Wiśnia, lo taka szansa. Zgódź się. No proszę. < ".....c.e na to powiedzieć? Ja, osoba, która zna asertywność tylko / i xx I ręczników psychologii? I )ohi a. - Wstałam z ławki. - Chodźmy, bo się rozmyślę. I poszłyśmy. Cztery dni przed Zaduszkami Prawie załatwione. Najpierw trzy krótkie rozmowy z dziekanem i dyrektorami odpowiednich instytutów. - Nie ma sprawy. - To dziekan, nieprzytomny, nieobecny, ale ludzki. - Gdzie mam podpisać? - Ja wam, dziewczęta, wszystko mogę podpisać. -To dyrektor PAPK-i, sympatyczny, zużyty szatyn o lepkich paluszkach playboya. - Skoro siła wyższa, czyli dziekan, wyraża zgodę, nie będę się sprzeciwiał - to dyrektor SNOB-a, formalista. Gotowe? Jeszcze nie. Czeka nas przeprawa z sekretarkami. - Co sobie myślicie, że ja mam na to czas? - warknęła jedna ze strażniczek dziekanatu. - Że nie mam większych zmartwień tuż przed Wszystkimi Świętymi, tylko grzebać w szafach i przekopywać teczki? Gdzie ja to teraz znajdę w tym stosie? A w ogóle kto tu zrobił taki bałagan? - No i co z tego, że dyrektor się zgodził? - zapytała ta ze SNOB-a i postraszyła: - Ja muszę sobie z nim poważnie porozmawiać. Czy taka zamiana jest zgodna z regulaminem? Bo ja tu widzę jakieś podejrzane sprawy. - Protestuję. Nie zgadzam się i już! - krzyknęła trzecia, ta z PAPK-i. - Zamian się smarkulom zachciało! Człowiek tyra, nawet kawy napić się nie ma kiedy. Co mi tu kładzie? Proszę zabrać tę teczkę z biurka i przyjść rano, bo dziś mam potworną migrenę! Żegnam! 14 Dzień później Siedzimy na Plantach, liżąc rany po wygranej bitwie z sekretarkami. - Teraz szybkie poinformowanie rodzica i już - powiedziała Milena, przeczesując palcami platynowo-różowe pasma włosów. - Nie wiem, czy z moim pójdzie tak łatwo jak z sekretarkami, że o dyrektorach nie wspomnę. - Spoko. Musisz po prostu wymyślić kilka przekonujących argumentów. - A ty już masz? - zainteresowałam się. - Powiem, że molestowało mnie paru asystentów i jeden doktor habilitowany, więc wolałam się przenieść niż ryzykować utratę kolejnego roku. Powinien uwierzyć, jak myślisz? Na pewno uwierzy. Bo Milena wygląda jak jedno wielkie zaproszenie do konsumpcji. Kusa puchówka w kolorze świeżutkiej szynki. Pod nią obłoczek w odcieniu lodów poziomkowych, do tego obcisłe biodrówki odsłaniające śmietankowe stringi. Usta w kolorze landrynek i ametyst w czekoladowym pępku. No i jeszcze pachnie jak pralinka świeżo odwinięta ze złotka. - Gorzej ze mną - zmartwiłam się. - Faktycznie. - Milka obrzuciła mnie wzrokiem starego bywalca konkursów piękności. - Bioder brak, biust szczątkowy, twarz gimna-zjalistki, zaciapana fluidem rozświetlającym, pewnie podkradzio-nym matce. To może powiesz, że molestował cię uczelniany pedofil? * Nie mogę. Nie umiem kłamać, zwłaszcza rodzicom. Nigdy ich nie oszukałam. Nigdy nie wzięłam bez pytania złotówki z portfela taty. Nawet jak pożyczam od mamy wspomniany fluid rozświetlający, to najpierw proszę o pozwolenie. I ja miałabym zastosować technikę domowy manipulator, opowiadając o pedofilach krążących po korytarzach mojego wydziału? Odpada. Dzień Wszystkich Świętych Dziś mu powiem, podczas spaceru wśród grobów obłożonych donicami brudnożółtych chryzantem i plastikowymi lampionami 15 w kolorze cyrkowego różu. Zacznę tak: „Wiesz, tato? Ludzie czasem myślą, że to, co uszczęśliwia ich samych, uszczęśliwia też bliskie im osoby. Na przykład ten pomnik - wskażę na drapacz chmur z żyłkowanego marmuru. - A może zwłoki, które pod nim leżą, wolałyby kamień albo małą urnę?". Nie, za długi wstęp. Po prostu powiem: „Na uczelni? Okej - i dorzucę od niechcenia: - Trzy dni temu przeniosłam się na PAPK-ę". Oczami wyobraźni zobaczyłam ogromny cytrynowy piorun trafiający tatę prosto w lewą komorę serca. Odpada. Zresztą nie oszukujmy się. Nie ma możliwości, żeby tak bezpośrednio podana informacja opuściła moje struny głosowe. Prędzej trafiłby mnie ogromny cytrynowy piorun. Więc jak mu to powiedzieć? Delikatnie. Najpierw oswoję go z myślą, że na innych kierunkach też może panować naukowa atmosfera. To jest to! - Wiesz, tato - zaczęłam, kiedy spacerowaliśmy alejką między rządkami identycznych grobowców, jaskrawo oświetlonych plastikowymi lampionami w kolorze wspomnianego pioruna oraz cyrkowej czerwieni, zieleni i oranżu. - Powiem ci, że ten SNOB wcale nie jest taki ambitny, jak się wydaje z zewnątrz. - Na tym właśnie polega jego siła - wyjaśnił mi tato, wyciągając z reklamówki ogromny lampion ozdobiony plastikowymi płaskorzeźbami przedstawiającymi grupowe sceny z życia świętych. -Wydaje się, że przez pięć lat nic nie robisz, a potem nagle chcą cię wszystkie ośrodki naukowe w Europie. - Ależ ja robię - sprostowałam, wyciągając z lnianej torby ogromny lampion z łososiowego plastiku. - Czytam stare, rozpadające się tomiska, piłuję definicje sprzed pół wieku. Komu to potrzebne? - Na przykład profesor Jagodyńskiej, z domu Szarakomórka - zgasił mnie tato, zapalając lampion. - Ona też musiała wkuwać pozornie przestarzałe definicje. Zrobiła habilitację wTuebingen z analizy porównawczej terminów naukowych. Gdyby nie SNOB, nie miałaby czego badać. - Ale ja już tego badać nie będę, skoro zrobiła to profesor Szarakomórka, więc... - Pamiętasz wypowiedź sławnego krytyka, Leopolda Neuro-na? Powiedział, że nic go tak nie nauczyło życia, jak studia na SNOB-ie. To właśnie tam zrozumiał, co znaczy analityczne podejście do problemu, co otworzyło mu drzwi wielu uczelni. 16 - Neuron zapłacił za otwarcie owych drzwi trzema zawałami - rzuciłam niewinnym głosem. - Bo nie miał oparcia w rodzinie. A ty masz. Początek listopada - Po takim oświadczeniu też bym nie miała odwagi wyjawić prawdy - odezwała się Milena, poprawiając różowy szaliczek z angory. Jak zwykle siedziałyśmy na Plantach, nastroszone w naszych puchówkach jak gołębie. Jeden gołąb siwy, drugi w kolorze świeżej szynki. - Spokojnie - pocieszyłam samą siebie. - Powiem mu, tylko musi nadejść odpowiedni moment. - Mam nadzieję, że wyrobisz przed obroną - Milena najwyraźniej czytała w moich myślach - bo inaczej... No właśnie, co się takiego stanie? Kara fizyczna odpada - nigdy nie dostałam nawet klapsa. Nie zamkną mnie w ciemnej łazience (w naszej jest ogromne okno), nie zabronią oglądania telewizji (sama z niej zrezygnowałam na początku liceum). Więc czym ja się martwię? Drugi tydzień listopada Dziś Milka zaprosiła mnie do siebie. A ja wreszcie się zgodziłam; było już za zimno, żeby wysiadywać oszronione ławki Plant. Nawet gołębie przeniosły się w cieplejsze miejsca. I samotne staruszki również. - Zobaczysz moją zagrzybioną stancję - odezwała się Milena, ucieszona, że wreszcie mi pokaże osławionego grzyba w łazience oraz swojego współspacza, wielbiciela grzybków innego rodzaju. A raczej dym ulatniający się przez szpary drzwi z jego pokoju. - Będzie teraz w chacie? - Grzyb na pewno, a co do Trawki... No wiesz, w zasadzie dziewięćdziesiąt procent czasu spędza w swojej norze, gdzie trzyma grzałkę, garnek, nocnik i dużo stafu. Więc niby jest w mieszka- 2. Cierpkość... 17 niu. Z drugiej strony, to jakby go jednak nie było, bo więcej gadam ze staruszką z parteru. Ale spoko, nie narzekam. Spuszcza wodę, płaci rachunki, myje po sobie szklankę. - No a opary? Dużo o nich opowiadałaś. - Mam nadzieję, że nie są przesadnie trujące - odparła Milka. - Na pewno nie bardziej niż krakowskie powietrze. Ogólnie mówiąc, Trawka nie jest uciążliwym mieszkańcem. Czasem trochę za głośno dzwoni mu budzik, ale to małe miki. Jak sobie przypomnę moją poprzednią współlokatorkę... Poprzednia współlokatorka Mileny Było to rok wcześniej. Milena dostała z odwołania miejsce w sporej dwójce, w akademiku w miasteczku. Pełnia szczęścia, tak myślała przez pierwsze dwie doby. Potem dołączyła do niej małomówna studentka prawa, o twarzy grubo obłożonej warstwą maści przeciwtrądzikowych. Studentka przedstawiła się zdawkowo: Paulina Jakaśtam, spod Ryb, i stanowczym głosem oznajmiła, że nie wolno dotykać jej rzeczy, zwłaszcza drogich podręczników i tajwańskiego budzika (cud techniki - 47 opcji budzenia). Po czym zamilkła na dwa miesiące. Niestety, wbrew pozorom, Paulina nie była wcale cichą myszką. Zaczynała aktywność już o wpół do szóstej rano, kiedy przyzwoici studenci wchodzili właśnie w fazę snu REM. Dokładnie o piątej trzydzieści w pokoju 302 rozlegała się seria z karabinu maszynowego (opcja numer 44) lub donośny krzyk japońskiego wojownika (opcja 13), stawiając na nogi połowę mieszkańców trzeciego piętra. Po pięciu minutach strzelaniny (albo wrzasków samuraja) Paulina wynurzała dłoń spod stosów poduszek, próbując wymacać budzik. Kiedy udawało jej się trafić w odpowiedni prztyczek, nastawała chwila krystalicznej ciszy, a potem nagle Paulina wskakiwała spod szeleszczącej stylonowej pościeli prosto w drewniaki i stukając nimi zawzięcie, szła do łazienki. Przez następny kwadrans Milenę nękały odgłosy szorowania, mydlenia i spłukiwania rozmaitych części ciała, poczynając od zębów, a na dorodnych płetwach (rozmiar 41,5) kończąc. Po zabiegach higienicznych przychodziła kolej na śniadanie. Najpierw przez kilka minut Paulina wydobywała zapasy żywnościo- 18 we przechowywane w lnianym worze wywieszonym na sznurku za okno. Kiedy po wyczerpującej walce z zardzewiałą klamką wór z wałówką znalazł się wreszcie na stole, zaczynała rozsupływać dziesiątki reklamówek i foliowych torebek, uwalniając kolejno: wiejską, dobrze uwędzoną kiełbasę z czosnkiem, suchy chleb oraz smalec z cebulą. Potem kroiła grube, aromatyczne plastry i zaczynała pałaszować, mlaskając przy tym jak stary bernardyn mojej ciotki. Po śniadaniu - poranne wkuwanie. Godzinka mruczenia monotonnej litanii definicji, przepisów i paragrafów. Następnie drugie śniadanie, pochłaniane przy dźwiękach trzeszczącego radia. Potem trzecie. I obiad, przynoszony w termosie z pobliskiej stołówki. Wieczorem zaś wielkie smażenie. Około ósmej Paulina znikała z pokoju, by w kuchni na rogu wyprodukować zawiesisty, żółtawy obłok, który krążył po korytarzach do północy. Wracała godzinę później z naręczem dymiących frytek i wielkim garem wysmażonego oleju, który wsuwała pod łóżko. Po sześćdziesięciu dniach pełnego wrażeń życia z Paulina Milka poprosiła o przeniesienie do piwnic akademika. Podanie odrzucono. - To jest właśnie moje królestwo - Milena otworzyła drzwi do ogromnego pokoju udekorowanego meblościanką Bieszczady -a tam obok królestwo Trawki. - Chyba jest u siebie - szepnęłam, widząc zielonkawy dym, leniwie wypływający przez dziurkę od klucza. - Albo to, co z niego zostało. Czyli sweter, brudne dżinsy i parę kości na krzyż. A teraz hit sezonu: kibel - otworzyła kolejne drzwi, odsłaniając wąską, pomalowaną na brązowo norę, półtora na dwa metry. - Ponura - przyznałam. - Zwróć uwagę na grzyba - pokazała ogromną hubę, obrastającą popękany sufit jakieś trzy metry nad naszymi głowami. -Całe szczęście, że jest tak wysoko, bo bałabym się tu wchodzić. - Mnie bardziej intryguje to lustro w połowie ściany między sufitem a podłogą. Po co w kiblu lustro? - Jak to po co? Żeby sprawdzić po fakcie, czy ci nie popękały żyłki w oczach. 19 Co za szczęście, że ja nie muszę mieszkać na stancji. Że mam Przytulny pokój tuż obok biblioteczki taty (bogato wyposażonej w słowniki i biografie ludzi nauki). Że mam swój balkon z widokiem na pobliskie pagórki. Własne zagracone biurko i trzy-drzwiową szafę wyładowaną mądrymi książkami. Wprawdzie każdego ranka muszę zapychać busikiem do Krakowa i co wieczór wracać do domu, zamiast iść z grupą do knajpki, ale wolę to niż obskurną kawalerkę cuchnącą wilgocią i zamieszkaną Przez obcych palaczy trawki. Wolę swój dom i swoich rodziców, którzy potrafią mnie wysłuchać. Tylko muszę im wreszcie powiedzieć o zamianie. Połowa listopada Siedziałam dziś u Milki w kuchni, kiedy nagle pojawiła się właścicielka stancji, pani Kwiatkowska, emerytka i wielbicielka nadmorskich uzdrowisk. Wyrosła przed nami niczym złowieszczy grzyb po wybuchu bomby atomowej. - Dzień dobry - powitała nas wyniośle, zdejmując skórkowe rękawiczki (jak ona tam upchnęła te wielkie pierścienie?). -A panna co? Na waleta tu może mieszka? - Koleżanka jest z Krakowa - wyjaśniła Milka - przyszła tylko w odwiedziny. - Jakie odwiedziny? - Pani Kwiatkowska uniosła cienką brew, starannie narysowaną brązowym ołówkiem. - Nikt mnie nie pytą^ czy może sprowadzać koleżanki. Ja mam tu zabytkowy parkiet i nie życzę sobie, żeby ktoś go deptał brudnymi buciorami. Wyobraziłam sobie, jak kpiącym tonem niedbale rzucam, że m.oje buty są w znacznie lepszym stanie niż parkiet, a w tle rozlega się śmiech rozbawionej widowni, wprawiając właścicielkę Parkietu w zakłopotanie. Tymczasem pani Kwiatkowska, bynajmniej nie zakłopotana, kontynuowała atak. - Widzę, że panna używała mojej porcelanowej filiżanki. Piła z niej pewnie herbatę, wyobrażając sobie, że jest hrabiną, tak? - A skąd! - uniosła się Milena. - Już wolałabym pić z jednorazowych kubków na dworcu. - Panna nie dość, że bezczelna, to jeszcze kłamie - wycedziła właścicielka parkietu, filiżanki, huby w kiblu i całej przygnę- 20 biającej reszty. - A ja zaznaczyłam sobie kropkę koło uszka. I widzę, że kropki nie ma. Więc pytam, kto ją starł? - Może sama uciekła, bo jej nie pasowało arystokratyczne otoczenie. - Nie takiej odpowiedzi oczekuję - zagrzmiała pani Kwiatkowska. - A jakiej? Mamy się zabawić w detektywa i prześledzić trasę tajemniczej kropki? - Uważaj dziecko, bo nie zagrzejesz tu długo miejsca. - Zagrzeję? Ja?! - zdenerwowała się Milka. - Żebym nawet oblała się benzyną i podpaliła, niczego tu nie zagrzeję. To mieszkanie jest zimne jak grób za kołem polarnym. Połowa pieców to atrapy, okien nie da się domknąć, a grzejników nie wolno używać, bo niszczą parkiet. Dlatego mocno bym się zastanowiła przed użyciem słowa „zagrzewać". - Nie musisz tu mieszkać. Mam mnóstwo chętnych na twoje miejsce. Możesz się wyprowadzić nawet dziś. - Chętnie, jeśli mi pani odda pieniądze. - Jakie niby pieniądze? - oburzyła się właścicielka. - Czynsz, za cztery miesiące z góry - przypomniała jej Milena. - A moja szkoda? Moje stracone nerwy? Ja po każdej rozmowie z lokatorem muszę brać drogie leki na wątrobę. I kto mi to zwróci? - Może kasa chorych? - wyrwało mi się. - Ja panny o zdanie nie pytam. Zresztą nie życzę tu sobie osób postronnych. Proszę wyjść w tej chwili - wskazała drzwi upierścienionym paluchem. - Zaraz, Zaraz! Dokąd!? - ryknęła Milena, aż podskoczyłam na pół metra. - Ani kroku dalej! Jesteś moim gościem i wyjdziesz, kiedy ja zechcę! - Skoro tak - syknęła właścicielka - panna się wyprowadzi do końca tygodnia. - A umowa? - To panna złamała umowę. Mam świadków na to, że w mieszkaniu odbywały się orgie, że panna eksperymentuje z narkotykami i oddaje mocz w piwnicy. - A nie pomylono mnie czasem z tym dużym białym kocurem spod piątki? - Sąsiedzi potwierdzą, że brakuje pannie kręgosłupa moralnego. A ja na takich lokatorów nie mogę sobie pozwolić. Ja je- 21 stem z porządnego mieszczańskiego domu, gdzie uczono gry na fortepianie. Dlatego proszę opuścić apartamenty jeszcze przed niedzielą - zakończyła pani Kwiatkowska i wyszła, strasząc jeszcze od drzwi siostrą prawniczką, wnukiem policjantem i siedmioma plagami egipskimi. - No i po grzybie - odezwała się Milena, stukając nerwowo obcasem. - Co teraz zrobisz? - Przeniosę się do znajomej. Proponowała mi to już we wrześniu, ale wolałam coś bliżej uczelni. To mam. Tysiąc złotych do tyłu, wystarczyłoby na piętnaście godzin solarium. Dwa dni później Niestety, znajoma Mileny, Wiktoria, też się musi wyprowadzić ze stancji. Właściciel pożarł się z żoną i postanowił podleczyć rany z dala od rodzinnego gniazda. - Jak się, pani, nie wyniesę od starej, to mnie załatwi patelnią i tyle będzie. Dlatego muszę się, pani, ratować i uciekać, póki nogi niepołamane. Do końca miesiąca to jeszcze przetrzymam, ale potem - zrobił odpowiedni gest - kaplica. Serce Wiktorii bywa miękkie niczym serek homogenizowany. Uznała, że nie może skazywać chłopa na śmierć od patelni, przyrzekła więc, że wyniesie się do niedzieli. No i teraz szukamy, we trójkę (czuję się częściowo odpowiedzialna za to, że Milka straciła dach nad głową i czterdzieści sześć metrów zabytkowego parkietu). - Może kupimy jakąś gazetę z ogłoszeniami? - podsunęłam. - Najpierw ogłoszenia na Anny - podjęła decyzję Wiki. -Tam są najtańsze stancje. - Wolałabym znaleźć coś pewnego, żeby nie szukać znowu za dwa miesiące - odezwała się Milena - ale dobra, chodźmy. Od czegoś trzeba zacząć. Weszłyśmy do przedsionka kościoła Świętej Anny i przeglądamy. - To jest ciekawe - pokazała Milena. - „Pokój ciemny chłopcom cnotliwym z pierwszego roku medycyny. Wizyty panien zabronione". Bomba. - A to? „Pokoik przy rodzinie panience za pomoc drobną, mycie okien, zakupy, sprzątanie i opiekę nad niedołężnym starusz- 22 kiem. Cena tylko sto złotych" - przeczytałam. - Służąca, która jeszcze dopłaca do interesu. - Mam lepsze. - Wiktoria podsunęła nam drugi zeszyt ogłoszeń. - „Pokój z niewielką używalnością zimnej wody (gotowanie i kąpiele wykluczone) dla czystej studentki, koniecznie z trudnego kierunku. Na weekendy wyjazdy do rodziny". - Każdy chętnie wyjedzie, żeby domyć plecy i okolice - mruknęła Milena. - Cholera, nic nie ma. Zaczynam żałować tego grzyba u Kwiatkowskiej. - A ja zaczynam się czuć winna, że cię wtedy odwiedziłam. - No coś ty, Wiśnia. Na żartach się nie znasz? Już wolałabym spać w Parku Jordana. - Bo chyba nigdy nie spałaś - odezwała się Wiki. - Mnie się zdarzyło raz, w czerwcu. Nie miałam gdzie przenocować podczas egzaminów wstępnych i rozłożyłam się w parku. Wątpliwa przyjemność. Raz, że spałam czujnie jak zając... - Jedno oko otwarte i ucho jak antena? - Obydwoje uszu. A oczy na zmianę, raz prawe, raz lewe. Co minutę zmiana. Więc same rozumiecie, że nie bardzo mogłam się wyspać. - A po drugie? - zapytałam. - Cholerny ziąb. Obudziłam się koło piątej, sztywna z zimna jak za mocno wykrochmalona pościel, tylko znacznie mniej świeża. Przez dziesięć minut musiałam tupać, żeby rozruszać co ważniejsze stawy. Skaczę, rozcieram sine łapy i nagle słyszę, niecały metr od siebie: „Te, mała, nie tup tak, bo mi uszy odlecą". Żul sobie leżał, a metr dalej następni. Mieli jakieś zgrupowanie czy co? - Nocne rozmowy przy denaturacie - rzuciła Milka. - Nie ma co, skutecznie mnie zniechęciłaś. To już chyba tylko klasztor pozostaje. - Też spałam, na Warszawskiej. Nie miałam gdzie się podziać podczas egzaminów poprawkowych, a do parku już mi się nie chciało po czerwcowych doświadczeniach. Choć, z drugiej strony, mogło być całkiem wygodnie, bo nasypało liści. Jakby się człowiek porządnie zagrzebał, toby nie zmarzł, no i nie bałby się, że ktoś go nakryje. Co najwyżej nadepnie. - I co z tym klasztorem? - przypomniałam. - Właśnie. Przyszłam, powiedziałam co i jak. Zakonnice kazały mi czekać, a same poszły się zastanowić. Zapytać tę, no... 23 - Matkę przełożoną? - podsunęła Milena. - O. Ta się zgodziła i ulokowały mnie w takiej celce dwa na dwa, za to wysokiej na cztery. - Jak kibel u Kwiatkowskiej. Lustro było? - Po co zakonnicom lustro? - zdziwiła się Wiktoria. - Było tylko maleńkie okrągłe okienko. Rano zerwałam się wyspana jak nigdy. Siostry podały mi śniadanie do łóżka - pajdę chleba z żółtym serem i kakao. Mówię wam, pełny komfort. Potem zaprowadziły mnie do kapliczki i powiedziały, żebym się pomodliła, jak chcę. - I co? - zapytałam. - Po pięciu minutach wydało mi się, że czuję powołanie. Od razu poleciałam do jakiejś zakonnicy, ale mi wyjaśniła, że to zwyczajny strach przed rzeczywistością. A przed życiem uciec się nie da. Nawet w klasztorze cię dopadnie... Dwa dni przed terminem wyprowadzki Przejrzałyśmy wszystkie gazety. Milka wydzwoniła cztery karty i nic. Poza odrapanym pokojem u rodziny patologicznej, która w wannie przechowuje dwa metry ziemniaków. - Nie wiem, czy można to nazwać sensowną ofertą - zastanawiała się Wiktoria. - Na upartego mogłybyście się przenieść do mnie, ale najpierw musiałabym pogadać z tatą i przekonać go, że warto podać wam pomocną dłoń, bo macie potencjał albo że jesteście przyszłą elitą intelektualną województwa... - Wiesz co? Chyba wolę ten Park Jordana - odezwała się Milka. - Mam nadzieję, że jednak znajdziemy coś przytulniejszego - powiedziała Wiki, wzdychając. - Liście już zgrabione, a zaczęły się przymrozki. - Możemy też powaletować w akademiku - przypomniała sobie Milena. - Znam takiego jednego Andrzeja z socjologii. Co prawda ma już dwie osoby w pokoju, ale może by nas jakoś upchnął pod stołem albo umywalką. - Pozostają jeszcze klatki schodowe w wieżowcach. I domek na działce niedaleko Prądnickiej. - Cały wachl.irz możliwości! - ucieszyła się Milka. - Dziewczyny, nie jest wcale tak źle! 24 Dzień przed terminem wyprowadzki Jest fatalnie. Wydzwoniłyśmy następne cztery karty. Wszędzie albo już nieaktualne od miesiąca (co oni drukują w tych gazetach?), albo aktualne, ale: - dopiero od Nowego Roku, - chcą tylko chłopców, - chcą dziewczyny, ale starsze albo z umiejętnością chińskiego lub egzotycznego masażu, - nie chcą żadnych studentów, - chcą, ale tylko z medycyny. Na domiar złego domek na działce już zajęty, podobnie jak ostatnie miejsce za szafą w Żaczku, u znajomego Milki. - To ja dzisiaj pogadam z tatą. Powiem mu o tkwiącym w was potencjale intelektualnym... Stałyśmy właśnie na Plantach, zastanawiając się, co dalej. Gdzie jeszcze mogą wisieć ogłoszenia o normalnej stancji dla dwóch zwykłych dziewczyn z UJ? - Jeszcze nie - poprosiła Milka. - Może coś znajdziemy. Może stanie się cud. W tej chwili na ścieżce pojawiła się para dżinsów oraz wytarty sweter, wszystko zanurzone w kłębach zielonkawego dymu. - Trawka? - ucieszyła się Milka. - Co tu robisz? - Spaceruję. A poza tym czekam na dealera. Miał tu być już godzinę temu. - Fajnie cię widzieć. Zniknąłeś tak nagle, nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. - Na znak protestu i solidarności z tobą - wyjaśnił Trawka. -Niech szuka chętnych do obydwu komnat. - A gdzie teraz mieszkasz? - zapytałam. - Na Kazimierzu u kumpla, pasjonata gier komputerowych. Podobno obok jest spora stancja, wolna od zaraz. A wy gdzie mieszkacie? - Nigdzie, nic nie mamy - poskarżyła się Wiki i zrobiła minę dziewczynki, której została tylko jedna zapałka. - To już macie - oznajmił Trawka uroczyście. -Witamy na Kazimierzu. 25 Dzień, na który wyznaczono przeprowadzkę Wszystkie graty dziewczyny przerzuciły jeszcze wczoraj, żeby oszczędzić swojego widoku pani Kwiatkowskiej. Tuż przed jedenastą zmęczone, ale szczęśliwe zgasiły zabytkowy żyrandol, zamknęły antyczne drzwi, klucz zaś od apartamentu zostawiły pod wyliniałą wycieraczką. Jak grzeczne dzieci. A dziś pomagam im urządzić się w nowym mieszkaniu. Mama podała mi kilka drobiazgów dla nich. Firanki, koc, jakieś naczynia. - Jak coś się nie przyda, to po prostu wyrzućcie na śmieci -powiedziała, pakując rzeczy do dużej reklamówki. - Nie chciałabyś z nimi mieszkać, Wiśnia? - Chyba nie - pokręciłam głową. - Mam przecież swój dom, pokój... - A ja chętnie bym się przeniosła na tydzień albo chociaż parę dni. - Przerwała na chwilę pakowanie i znieruchomiała, zapatrzona w bezlistne drzewo za oknem. Spojrzałam na jej smutną, perfekcyjnie wymalowaną twarz i pomyślałam, że teraz jest ta jedyna, niepowtarzalna chwila, żeby powiedzieć o zamianie. - Mamo - zaczęłam - ten SNOB to nie był najlepszy pomysł, choć tato uważa... Nie dała mi skończyć. - Nie wszystkie pomysły twojego ojca są takie wspaniałe. O rany! Już prawie druga, a ja jeszcze nie ugotowałam makaronu do rosołu! No tak, jutro niedziela. A w niedzielę zawsze mamy rosół. Westchnęłam. Magiczna chwila minęła. Dokończyłam pakować koc i pojechałam do dziewczyn. - Spora kuchnia - oceniła Wiktoria, rozglądając się dookoła. - A raczej kuchniołazienka. - Dobrze, że kibel postawili gdzie indziej. Wyobrażacie sobie? Jedna smaży placki, a druga defekuje. - Mieszkałam tak kiedyś - przypomniała sobie Wiki. - W Poznaniu, zanim przeniosłam się do Krakowa. Wszystko było w jednym pokoju. Kibel, kuchenka gazowa, sypialnia, prysznic. I mieszkałyśmy we cztery. Potem nawet w pięć, jak Gośkę wywalili z akademika. - Dałyście radę? 26 - Spoko. Jak któraś szła do toalety, to reszta wychodziła na balkon albo siadała tyłem i zatykała uszy. Pełna kultura. Dobra - Wiki rozejrzała się po pokoju - to gdzie robimy legowisko? - Chyba na tym wielkim stole w rogu - zaproponowała Milena - bo kamienna podłoga to podobno nie najlepsze miejsce dla wrażliwych nerek. A ja takie właśnie wylosowałam na loterii. - Stół może być. Sprawdźmy tylko, czy jest stabilny. - Na takich nogach? - wskazałam bale podtrzymujące blat. -Prędzej podłoga się zawali niż ten stół. - To wrzucamy materac - zarządziła Milena. - Złapcie za rogi. Na trzy do góry. Raz, dwa iiii trzy, rwiemy! - Materac opadł na stół, wzbijając kłęby stuletniego kurzu. - Mogłyśmy trochę przetrzeć - zauważyła Wiki, piętnaście sekund po fakcie. - Ktoś puka? - Pójdę otworzyć. - Milka pobiegła do drzwi. - Cześć, Trawka. Jaki ty się towarzyski zrobiłeś. Na starym mieszkaniu nawet nie wyściubiłeś nosa z nory. - Bo miałem depresję sezonową - wyjaśnił Trawka, jak zwykle zanurzony w ogromnym obłoku, tym razem w kolorze bakłażana. - O, jak ładnie urządzone. - Nie przesadzaj - odezwała się Wiki. - Tylko przerzuciłyśmy materac, a Milka zawiesiła firanki. - I wystarczy - ocenił. - To te firanki? Wyglądają, jak siatka na ryby od Ruskich. - Trafiłeś w dziesiątkę, to właśnie są siatki. Kupiłyśmy je ze względu na cenę, fakturę i ciekawą kolorystykę - wyjaśniła Milka. - No, czaderski róż i fiolet - przyznał Trawka. - A swoją drogą ci Ruscy mają fantazję, żeby farbować na różowo sieć rybacką. Kosmos, nie? - Kosmos niekoniecznie - Wiktoria rzuciła okiem na sieci -ale dostrzegam duży wpływ zabawek z darów od niemieckich gospodyń domowych. No wiecie, lekko zużyte lalki Barbie, kolorowe autka bez kółek, pseudoorientalne wisiorki z plastiku. - A propos orientalnych ozdób - odezwał się Trawka. - Może obejrzycie mój pokój. Przy okazji wzięłybyście sobie różowy parawan. Pasowałby wam do firan. To jak, idziecie? Poszłyśmy. Trawka wyciągnął z kieszeni ogromny pęk kluczy. - Chciało ci się zamykać drzwi? - zdziwiła się Milena. - Przecież nawet nie opuściłeś piętra. 27 - Po tym nowym towarze z Amsterdamu zrobiłem się jakiś nieufny. Cholera, który to? Chyba ten duży - chwycił klucz wielkości łyżki do butów. - Ta, zgadza się. Zapraszam, tylko nie łapcie za kontakt. Może kopnąć. Mój pokój jest na wprost. I jak? - O rany! Ale wystrój. Skąd wziąłeś tyle bordowo-złotych poduszek? - Wyprzedaż w OBI. Jak się kupiło czterdzieści, to dodawali za darmo złoty sznur. - A narzuta i baldachim? - zapytałam porażona bogactwem ornamentów. - Dostałem w prezencie od siostry mojego współspacza. Ich babcia kupiła za pół darmo. Świetna facetka. A jak wróży. - Gdzie masz kuchnię? - zainteresowała się Wiki, wprawiając Trawkę w stan zdziwienia. Bo Wiki wygląda, jakby żywiła się wyłącznie kwiatami z niebiańskich obłoków. Jest przejrzysta, eteryczna, wiotka i w ogóle nie kojarzy się z kuchnią. - Kuchniołazienkę. Zaraz wam pokażę. - Tu się kąpiecie? - zapytała Milena, pokazując cebrzyk ustawiony na konstrukcji z cegieł. - Podejmujemy takie próby, ale to wymaga cyrkowych zdolności. Po pierwsze, trzeba się wgramolić do środka tej, powiedzmy, wanny. Tu się przykuca i odkręca kurek. - A to prysznic? -Wiki dotknęła brązowej, gumowej rury wystającej ze ściany. - Mieliśmy taki sam we Wrocławiu, zanim się przeniosłam do Poznania. I zbiornik na pięć litrów. Trzeba było się mocno sprężać, bo potem leciały kawałki lodu. - Tu jest tak samo. Pięć litrów i trzeba czekać godzinę na następną porcję ciepłej wody. - A czemu ustawiliście ten cebrzyk na cegłach? - zapytała Milka. - Lubicie chwiejne konstrukcje? - Też, ale chodziło przede wszystkim o odpływ. Cebrzyk jest wyżej niż zlew, więc woda może spokojnie spłynąć. I nie trzeba się męczyć z wylewaniem. - Taka sztuczka - szepnęła z podziwem Wiki. - No - ucieszył się Trawka. A tam po lewej jest pokój mojego współspacza. Zaraz wam przedstawię gościa. - To on jest w chacie? - zdziwiła się Milka. - I ty zamykałeś drzwi na klucz? 28 - Mówiłem, że ostatnio mam stany lękowe. Muszę zmienić dealera. Dobra, chodźcie. Puk, puk! - Otwarte. Cześć wszystkim - odpowiedział niski głos spod stołu. - Przepraszam, że nie wyłażę, ale właśnie zacząłem wymieniać procesor. Nie chcę pogubić śrubek. - Cześć - powiedziałyśmy jednocześnie. - Słyszałem, że któraś z was straciła kwaterę z powodu tajemniczej kropki? - Tak, ja - odparła Milena. - Ciekawy powód - przyznał współspacz. - Ale każdy jest dobry, jak się chce wywalić lokatora. Ja też sporo przeszedłem na poprzedniej stancji. Poprzednia stancja współspacza Trawki Mieszkali już drugi tydzień, aż nagle w pewien pogodny październikowy wieczór na ich stancji pojawiła się właścicielka, pani Stadnicka. Po krótkiej wymianie uprzejmości i eleganckich uśmiechów wysunęła propozycję: albo lokatorzy zgodzą się na sześćdziesięcioprocentową podwyżkę, albo wyprowadzą w ciągu tygodnia. Wcześniej nie sporządzono umowy, a zgodnie z poleceniem właścicielki chłopcy udawali przed sąsiadami brygadę remontową. Chodziło o rozwiązanie problemu z ewentualnym podatkiem. W tej sytuacji nie mieli zbyt wielu kart przetargowych. Dlatego bez wahania wybrali opcję drugą, czyli wyprowadzkę. W dzień po złożeniu propozycji nie do odrzucenia właścicielka odwiedziła ich ponownie i z uśmiechem na beżowych ustach oświadczyła, że mają równo 24 godziny na wyniesienie swoich rzeczy. Później powiadomi policję o dzikich lokatorach i w ten sposób zapewni im darmowy nocleg na komisariacie. Kumpel Trawki, najodważniejszy z całej grupy, próbował jeszcze dyskutować. - Czy moglibyśmy się chociaż dowiedzieć, dlaczego zrezygnowała pani z usług naszej brygady remontowej? - Ponieważ nie zauważyłam postępów w remoncie - odpowiedziała po prostu właścicielka. 29 - A właśnie - przypomniał sobie Trawka. - My tu gawędzimy, a ja was nawet sobie nie przedstawiłem. To jest Irek, specjalista od śrubek i wirtualnych walk z potworami. - Milena. - Wiktoria. - Wiśnia. - Fajne imię, moja siora też się nazywa jak owoc. To teraz taka moda? - Tak naprawdę nazywam się Wisława. Mój tato jest wielbicielem Szymborskiej oraz wielkich ludzi nauki. Na przykład profesor Jagodyńskiej. - Z domu Szarakomórka, imię Krystyna? Postać pod stołem poruszyła się. - Znasz ją? - Ja nie, jestem za młody. Ale moja babcia chodziła z nią do jednej klasy w liceum. Facetka, ta Komórka, była strasznie zahukana. Worek nieszczęść, jeszcze większy niż moja siora. Chciała rzucić szkołę i paść krowy w Bieszczadach. Wtedy babcia wymyśliła taki fortel: obiecała, że powróży jej z kart. I zaczęła bajerować biedną Krystynę, że ją czeka naukowa przyszłość. Profesura, zagraniczne katedry, tylko musi ukończyć SNOB. Wtedy to się jeszcze nazywało WODA. - Rzeczywiście - przypomniałam sobie - tato mi mówił: Wodolejstwo i Opowiadanie Dowcipnych Anegdot. - Dokładnie tak - potwierdził Irek. - A wracając do Krystyny Szarejkomórki... Dziewczyna uwierzyła we wróżbę, a resztę już znacie. Profesura, publikacje, zagraniczne katedry. Dlatego właśnie nigdy sobie nie wróżę. * A ja chętnie poznałabym przyszłość, dowiedziała się, co mnie spotka za pięć lat. Czy będę szczęśliwa i zrealizowana zawodowo? Wyjdę za mąż, zbuduję dom, zasadzę drzewko? I czy mój tato godnie zniesie wiadomość o zmianie kierunku? 30 Tydzień przed andrzejkami Skończyłyśmy uszczelniać okna. Teraz siedzimy w kuchni, grzejąc zmarznięte stopy w misce z gorącą wodą. Patrzymy na pierwszy śnieg i rozmawiamy na poważne tematy. - I co z tym stypendium? - chciała wiedzieć Milka. - Jak zwykle w podobnych starciach z organizacją: jednostka przegrywa. - Może nie powinnaś jeszcze rezygnować? - Masz pomysł, co mogłabym zrobić? - zainteresowała się Wiktoria. - Oblać się benzyną przed sekretariatem? Uprowadzić dziekana? - A ile ci zabrakło do stypendium? - zapytałam. - Dwie setne. Byłam druga pod kreską. Dwie setne Średnia 4,75. Dwanaście egzaminów, trzy na szóstkę. Gdyby jej policzyli te szóstki, miałaby równo 5 i najwyższe stypendium. A tak była druga pod kreską. Dawali od 4,77, bo tu wypadła granica dla trzydziestu procent najlepszych. Przez ostatni miesiąc Wiktoria zwiedziła dziekanat, rektorat oraz sekretariat. Wszędzie odsyłali ją wyżej albo niżej. - Przykro mi, ale decyzję o uznaniu szóstek podejmuje dziekan - poinformowała ją dyrektorka. - Ja coś podejmuję? - zdziwił się dziekan. - Pensję co miesiąc podejmuję marną. Takie rzeczy ustala wasza dyrekcja. - Rzeczywiście, chyba się pomyliłam. Szóstki zatwierdza komisja uczelniana - przypomniała sobie pani dyrektor. - My tylko ustalamy pułap, od którego przyznaje się stypendium - zgodnie wyrecytowało ciało komisji. - Musisz napisać podanie do rektora. Wiki wysmażyła więc błagalne podanie o uznanie trzech szóstek. Napisała, że jest na utrzymaniu samotnej, niewydolnej finansowo matki, że zrobiła pięć kursów więcej niż w planie, że wybierała najtrudniejsze przedmioty, a nie michałki, gdzie wpisują piątkę za pojedynczy błysk inteligencji w lewym oku, zgrabne nogi lub pełen obietnic uśmiech. Na końcu dodała: 31 „Wiem, że istnieją pewne zasady. Ale istnieją również sytuacje, w których trzeba widzieć coś więcej niż sztywne granice, średnie, pułapy. Nie jest sztuką trzymać się wówczas zasad, to może zrobić każda maszyna. Sztuką jest dostrzec człowieka. I wydać ludzką decyzję. Mam nadzieję, że Pan Rektor nie okaże się maszyną"... Dwa dni czekania na ludzką decyzję. Przybiegła do dziekanatu z samego rana. Wzięła z rąk sekretarki podanie i zerknęła na podpis. Najpierw jakieś skreślenia, potem wyraźne „Brak zgody". Znajoma z komisji zdradziła, że rektor się wahał (stąd te skreślenia), ale dyrektorka powiedziała, że mowy nie ma o uznaniu szóstek. - Trzeba by wszystko liczyć od nowa, bo przecież inni też mają jakieś szóstki. Skąd wiadomo, że wspomniana studentka zmieściłaby się w przedziale? Nie warto robić szumu o kilkaset złotych. * - A kiedy przyszłam do niej na dyżur - dokończyła Wiktoria - usłyszałam, że człowiek się uczy dla siebie, nie dla pieniędzy. I że powinna mi wystarczyć satysfakcja, bo przecież szóstki tak ładnie wyglądają w indeksie. - Jak gwiazdki w zeszycie pierwszoklasisty - powiedziała Milka - i dokładnie tyle samo znaczą. Trzy dni przed andrzejkami Pisałam dziś test zaliczeniowy. Okropnie stresujący z powodu takiej jednej, Zofii Biedziak. Milka mnie przed nią ostrzegała. - Trzymaj się od niej z daleka - powiedziała, bez wdawania się w kompromitujące dla Zofii szczegóły. - Jakieś konkrety? - Powiem ci tylko tyle, że Zośka to perfekcyjne połączenie piranii z rakietą. Krwiożercza, bezduszna i pędzi do przodu. No i dziś miałam okazję się przekonać, że w powyższym opisie nie ma miligrama przesady. A wszystko zaczęło się dosyć niewinnie. Zośka zapytała, czy może usiąść obok mnie. - Bo widzisz - zatrzepotała granatowymi rzęsami - prawie nic nie umiem, a ty podobno jesteś zawsze świetnie przygotowana. 32 - Siadaj. - Ucieszyłam się, że wreszcie ktoś mnie dostrzegł. Bo jak dotąd moje próby kontaktowania się z własną grupą wyglądały następująco: Próba 1 - Cześć wam, nie przyszedł jeszcze? - zagajam w oczekiwaniu na doktora Świerszcza. - Nie, poczekamy kwadrans i trzeba się zmywać - leniwie odpowiada grupa. - Idziecie gdzieś potem? - Może... No tak, wielkich tajemnic nie zdradza się byle komu. Próba 2 Przerwa między wykładami. - Widzę, że masz podobne pióro - dokonuję sensacyjnego odkrycia. A wszystko po to, by nawiązać nić kontaktu. - Nie do końca - cedzi właścicielka pióra. - Moje jest firmowe, z limitowanej serii Parkera, twoje natomiast... Litościwie nie wymienia, gdzie została wyprodukowana nędzna podróbka jej cennego parkera. Szkoda, bo chętnie bym się dowiedziała. Próba 3 - Słuchaj, masz może notatki z poprzedniego wykładu? - zaczepiam sympatyczną dziewuszkę z zabawną, krótko obciętą grzywką. - Mam. - To fajnie... - Ale nie pożyczam konkurencji. - Konkurencji? - zdziwiłam się. - Przecież wiesz, że egzamin zda tylko trzydzieści procent najlepszych. Teraz już wiem. Chciałam podziękować za informację, ale dziewuszka mruknęła, że przeszkadzam jej w pisaniu raportu, odwróciła się na pięcie i wyszła z sali. Nic dziwnego, że otwarta prośba Zofii sprawiła mi sporo radości. Z wrażenia zapomniałam, że stoi przede mną połączenie piranii z rakietą. Może dlatego, że połączenie miało miły uśmiech i śliczny bezrękawnik w błękitne romby? Przesunęłam się tak, żeby Zosia miała jak najwięcej miejsca dla siebie. A zaraz potem przyszedł Świerszcz i z pomocą podenerwowanych asystentów rozdał testy. 3. Cierpkość. 33 - Przypominam, że każda osoba złapana na ściąganiu otrzymuje automatycznie ocenę niedostateczną. Trudno, nie moje ryzyko. - Ta, która daje ściągać innym, również - dodał Świerszcz, a mnie wydało się, że spojrzał w moją stronę. Teraz to już moje ryzyko. Które podejmę, żeby się nie czuć jak nowa w domu Wielkiego Brata. Test się rozpoczął. W sali słychać było tylko ciche kroki asystentów, którzy leniwie przechadzali się między rzędami. Jeden z nich przystanął tuż koło nas i litościwie udawał, że nie widzi, jak pomagam Zośce. Kiedy się odwrócił, zasłaniając nas przed Świerszczem, Zośka szepnęła, żebym podała jej następne odpowiedzi. - Nie mam jeszcze. Muszę pomyśleć. - To się pośpiesz - syknęła. - Zostało tylko pięć minut. - Studentki z piątego rzędu - usłyszałyśmy nagle - zostały przyłapane na współpracy. - Ale panie doktorze - Zofia wstała, poprawiając swój błękitny bezrękawnik - ja właśnie tłumaczyłam koleżance, że powinna pisać sama, a nie bez przerwy zerkać do mojej pracy. Robi to od początku testu. - I pani nie reagowała? - Nie chciałam donosić. Choć wiedziałam, czym ryzykuję... - Rozumiem - Świerszcz chrząknął - w takim razie poproszę panią w wiśniowym bezrękawniku o oddanie swojego testu. Bez słowa podeszłam do biurka i położyłam pracę. - Całkiem sporo zdążyła pani odpisać - zauważył. A ja, zamiast się bronić, po prostu stałam bez ruchu, niczym gipsowa figurka pajaca na meblościance u wujka. - Czy mógłbym coś wtrącić? - odezwał się nagle jeden z asystentów, ten, który zasłaniał nas przed przenikliwym wzrokiem Świerszcza. - Wydaje mi się, że zaszła pomyłka. Tak się składa, że przez dłuższą chwilę stałem w pobliżu obu pań... - No tak, nikt nie jest obojętny na młode, jędrne ciała w opiętych bezrękawnikach - westchnął Świerszcz. -1 co pan tam wypatrzył, kolego? Poza zaletami owych ciał? Asystent szepnął coś prosto w owłosioną muszlę uszną doktora Świerszcza. - Czyżby? 34 - Myślę, że łatwo można to sprawdzić, panie doktorze. Wystarczy przepytać obie studentki. - Niby tak - Świerszcz pokiwał swoją wielką, pełną przestarzałych definicji głową - tyle że mnie się nie chce, a pan, no cóż, może być podejrzewany o stronniczość. - Więc niech to zrobi kolega Rusinek, będzie miał jakąś odmianę, bo od dwudziestu minut gapi się na stiuki i dłubie w nosie. - Skoro tak, to proszę go przywołać do mnie i pannę Błękitną również - łaskawie zgodził się Świerszcz. Godzinę później opuściłyśmy gabinet Świerszcza. Ja z czwórką plus, a Zośka... no cóż, z niedostatecznym. * - Niby powinnam poczuć satysfakcję - zwierzyłam się Trawce. Spotkałam go przed bramą kamienicy i zdążyłam opowiedzieć całe zdarzenie. - Satysfakcję? - zdziwił się. - Brzmi okropnie, jak z podręczników do seksuologii. Przede wszystkim powinnaś poczuć ogromne zmęczenie. Słyszałem, że Rusinek to kandydat na prawdziwą piłę. Milka miała z nim ćwiczenia. - Coś w tym jest - przyznałam. - Po większości egzaminów ustnych czuję dziwny niedosyt... - Zespół prymusa, co? - uśmiechnął się Trawka. - Jak porządnie nie wycisną, czuje się niedopieszczony... Co za szczęście, że problemy tego rodzaju są mi obce, odkąd wkroczyłem w niekończący się okres dojrzewania. - Ja, niestety, zwykle odczuwam niedosyt. Ale nie dziś. Rusinek stanął na wysokości zadania. Choć oczywiście wolałabym normalnie pisać test. - No cóż, rywalizacja nie omija dziś nawet dziewcząt. Znak naszych czasów. I to się cały czas zaostrza. - Przestań, nie wszyscy są tacy. - Nie wszyscy - zgodził się. - Na przykład Wiktoria, ale na to pracowały całe pokolenia zza wschodniej granicy. - Zza wschodniej? - Dziadkowie Wiki są Rosjanami czy Białorusinami, a któraś praprababcia była chyba z Estonii. Miał kto przekazać jej bezcenne geny spokoju i rezygnacji. 35 - Zastanawiam się, co mnie przekazali rodzice. - Mnie mój stary przekazał słabe włosy, lęk przed stabilizacją i alergię na mleko. - Na pewno masz też po nim kilka cenniejszych cech - próbowałam go pocieszyć. - Na pewno - zgodził się. -Tylko jeszcze nie wiem jakich. Ale mam całe życie, żeby się tego dowiedzieć. - Uśmiechnął się. -Idziesz do dziewczyn? - Od paru minut staliśmy przed drzwiami stancji. - No. Chcę powiedzieć Milce, że miała rację z tą Zośką. - Milena rzadko przesadza - przyznał Trawka. - Jeśli już, to co najwyżej z wyglądem. I pobiegł na dół. - Puk, puk, jesteście? - Wskakuj, gadamy sobie. Jakby mogły robić coś innego. Powoli ściągnęłam kozaki, a dziewczyny wróciły do rozmowy. - Długo ze sobą nie chodzicie? - usłyszałam. - 0, szmat czasu. - Milena nastawiła czajnik. - Będzie ponad dwa miesiące. Już prawie zapomniałam, jak wygląda. - Tak, tak, a w sierpniu świata poza nim nie widziałaś - kpiła Wiktoria, otwierając puszkę z konserwowym aloesem. Wiki lubi wyszukiwać dziwne produkty w sklepach. - Owszem, nie widziałam, ale musiałam to zmienić, kiedy znikł z mojego życia, inaczej od września chodziłabym z białą laską. - A co ci właściwie powiedział? Chcesz trochę aloesu? Smakuje jak syrop. - Nie - Milka się wzdrygnęła - i nic nie powiedział. Wpadł do mieszkania Marcusa, spojrzał na mnie z pogardą i wybiegł. Myślał, że go zdradzam. A kiedyś, na samym początku, powiedział, że zdrad nie toleruje. - Ale sobie pozwalał - zauważyła Wiki, wyławiając z puszki białawe, galaretowate kawałeczki. - To nie były zdrady, po prostu musiał mieć urozmaicenie w życiu. Spotykał się tak, dla jaj. - Myślę, że on się spotykał wyłącznie dla jaj. Zawładnęły jego mózgiem. O ile w ogóle można mówić w tym wypadku o jakimkolwiek mózgu. 36 - Możecie mnie wtajemniczyć? - poprosiłam, zaintrygowana historią romansu Mileny i tajemniczego człowieka bez mózgu. - Dobra, ale musimy się cofnąć o jakieś półtora roku. Półtora roku wcześniej Milena była jedną z wielu niepozornych maturzystek gdzieś tam we wschodniej Polsce. Mimo imponujących sukcesów naukowych (średnia z matury 5,5, udział w licznych olimpiadach i konkursach) czuła, że w jej poukładanym życiu brakuje odrobiny czegoś. Może samego życia? Właśnie wtedy sięgnęła po kolejną książkę Milana K. I natrafiła na fragment o spojrzeniach. Na stronie 202 przeczytała, że ludzie potrzebują, by ktoś na nich patrzył. Jedni nie mogą żyć bez spojrzeń anonimowego tłumu, zostają więc gwiazdami MTV lub bohaterami eksperymentów w rodzaju: „Pokaż światu swoje flaki i brudną bieliznę". Innym wystarczy mniej spojrzeń. Polują na nie w klubach i dyskotekach, organizują huczne imprezy z byle powodu lub przenoszą się do małego miasteczka. Dzięki temu są otoczeni setkami spojrzeń. Przymglonych alkoholem, ożywionych sąsiedzką ciekawością lub sporą porcją koki. Ale zawsze spojrzeń znajomych. Są i tacy, którym wystarczy spojrzenie ukochanej osoby. Kiedy ta odejdzie, rozpaczliwie szukają następnej, byle uciec od przerażającej pustki. I wreszcie grupa ostatnia, na wymarciu: marzyciele, którzy żyją pod wyimaginowanym spojrzeniem nieobecnych. Średniowieczni rycerze, którzy dla damy serca chwytali za miecz i tłukli przeciwnika, aż przypominał paprykarz w pogiętej puszcze. Wojownicy, którzy dla ukochanego króla, wylegującego się na skórze niedźwiedzia w zamku odległym o kilkaset kilometrów, pozbawiali życia setki właścicieli zaskoczonych pogańskich oczu. Milena zrozumiała, że ona też nie może żyć bez spojrzeń. Jeszcze nie wie których, ale po prostu nie może i już. Postanowiła to zmienić i podjęła decyzję: musi wreszcie wyściubić nos spod klosza ustawionego przez jej nadopiekuńczych rodziców. Po raz pierwszy od studniówki i drugi od komersu udała się na dyskotekę do Pasji. Tam spotkała Marcusa, który opanował do perfekcji sztukę pier-cingu, tatuażu i uwodzenia naiwnych nastolatek. To właśnie Mar-cus wyjaśnił jej, jakiego rodzaju spojrzeń potrzebuje. 37 - Potrzebujesz, żeby cię chłopy zjadały wzrokiem. Młode i stare. Znajome i obce... To kiedy przyjdziesz do mnie na tatuaż, mała? Tym samym Marcus stworzył piątą kategorię oraz nowy wizerunek Mileny. W ciągu kilku tygodni zamienił szarą myszkę w intrygujące połączenie Kylie Minogue, Barbarelli i atrakcyjnych transwestytów z dyskotek południowej Szwecji. Przez pół roku adorował Milkę, jak każdy Pigmalion zadowolony ze swojego dzieła. Potem wypuścił ją na jazdę próbną po Plantach. I tam zostawił. Milena przepłakała miesiąc, aż wreszcie przypomniała sobie o życiowej misji: ma kolekcjonować lepkie spojrzenia zachwyconych mężczyzn (a czasami i kobiet, czemu nie?). I kolekcjonuje. * - A co z innymi facetami? - zapytałam. - Trafia się jej jeden na kilka miesięcy - poinformowała mnie Wiki. - Niestety, każdy przypomina Marcusa: przewaga formy nad treścią i jaj nad mózgiem. - A ten ostatni? - Taki sam jak reszta - odparła Milka, wyławiając ogórka z ogromnego słoja. - Na dodatek zazdrosny. Dlatego właśnie się rozstaliśmy. - Co się stało? - Umówiłam się z Marcusem na tatuaż. Nie mówiłam o tym Robertowi, bo to miała być niespodzianka na Dzień Chłopca. Jego była powiedziała mi, że Robbie strasznie lubi tatuaże koło kostki, widoczne przez kabaretki. No i chciałam sobie strzelić płonące serce przebite piorunami. Wiecie, jak by to genialnie wyglądało? - Ugryzła kęs, pryskając kwasem na stół i okolicę. - Musisz tak pryskać? - ofuknęła ją Wiki, wycierając twarz. - Nie moja wina, że się trafiła taka purchawa. Tato znowu eksperymentował przy kiszeniu. - I co? - zapytałam. - Jak zwykle wyszły bombowce. Nabite kwasem jak beczki. - Ale co z Marcusem? - A, z Marcusem. Przyszłam do niego, usiadłam, zaczęliśmy gadać o przeszłości. Jak było fajnie i w ogóle. Ten się rozczulił. Zaczął żałować, że mnie wtedy zostawił na Plantach, bo następ- 38 na Galatea oskubała go jak gąsiora. I nagle mi mówi, że nie chce pieniędzy za tatuaż. Chce tylko ogolić mi nóżki. - Powiedział: „nóżki"? - No. Tak mnie to rozczuliło, że się zgodziłam. Więc Marco od razu wyciągnął piankę, moją ulubioną cytrynową, i do dzieła. A tymczasem Robbie myślał, że mam zajęcia w szkole i pojechał do rodziców do Nowej Huci, którzy, jak się okazało, mieszkają na Skarpie, blok dalej od Marcusa. Siadł sobie w fotelu przed telewizorem, otworzył piwko. Pełny relaks. Patrzy w okno, a tam jakaś panna z nogami w pianie i wytatuowany men bez koszuli, za to z brzytwą. - Czysta perwersja - podsumowała Wiki. - No, dlatego podszedł do okna, żeby się przyjrzeć, co będzie dalej. Patrzy, a to ja. Więc wypadł z domu, policzył okna i trafił do Marcusa. Ten właśnie skończył mi golić jedną łydkę, kiedy wleciał Robert. Spojrzał, zabił mnie wzrokiem i wybiegł. Krzyczałam za nim, ale przecież nie będę gonić z pianą na nodze. Marcusowi tak się ręce trzęsły, że zrezygnowałam z tatuażu. A wszystko przez głupią zazdrość. - Za dziesięć lat będziesz dziękować losowi, że w porę wkroczył. Wystarczy, że masz nietoperza na pół pośladka. - Dla mnie to są okolice kości biodrowej, ale nie mam siły na dyskusje o anatomii. - A nie dzwoniłaś potem do Roberta? - zapytałam. - Dwa razy, ale się zaparł i nie odbierał. Dla niego zdrada to śmierć związku. Wyłożył mi wszystkie reguły gry na pierwszej randce. - No to klops. Musisz znaleźć innego. - Co przy twoim wyglądzie... i nieskomplikowanych wymaganiach - dodała Wiki - nie będzie trudne. - Mam nadzieję, że tym razem trafi się ktoś sensowny - westchnęła Milka. - A jak tam twoje przygody z facetami, Wiśnia? * Ja i faceci. Można by temu poświęcić szesnastokartkowy zeszyt. W dwie linie. Przygoda pierwsza: komers przetańczony z Maćkiem. W sumie siedemnaście tańców, z czego cztery wolne. Przez następne dwa tygodnie Maciek podrzucał mi na wycieraczce kwiatki ukra- 39 dzione z okolicznych klombów. Umierałam ze strachu, że go złapią, i ze wstydu, że udowodnią mój współudział w przestępstwie. Potem Maciek wyjechał na wakacje, a po powrocie zaczął przynosić kwiaty mojej sąsiadce. Przygoda druga: różańce z Michałem z III e. Przychodziliśmy osobno, ale o tej samej porze (przeznaczenie?). Siadaliśmy tuż obok siebie, w bocznej nawie, i wspólnie odmawiali kolejne tajemnice, z jednego różańca. W listopadzie Michał znikł. Pojawił się dopiero w marcu. Na drodze krzyżowej. Już miałam się dosiąść, kiedy zobaczyłam, że nie jest sam. Tuż obok niego klęczała moja sąsiadka. Przygoda trzecia: obóz językowy na wakacjach do maturalnej. Trzy tygodnie flirtów z przystojnymi Amerykanami o bezmyślnych błękitnych oczach. Od razu wiedziałam, że ta znajomość nie ma szans przetrwać jesiennych przymrozków. Ale kiedy obóz nagle się skończył, a beztroscy Amerykanie opuścili Polskę, w ciągu tygodnia obgryzłam sobie wszystkie skórki przy paznokciach lewej dłoni. Do żywego mięsa. Przygoda czwarta: wciąż czekam. Choć, z drugiej strony, wcale nie. Jestem ponad to. Śmieszą mnie pseudoromantyczne wyznania o połówkach duszy. O tym, że jestem tą jedną, jedyną, wymarzoną. Żałosne i takie jakieś papierowe. A ja chcę czegoś prawdziwego. I kiedyś to znajdę, na pewno. Dwa dni przed andrzejkami Trawka twierdzi, że właśnie znalazł kobietę, która nada głęboki sens jego beztroskiemu życiu. Ona jeszcze o tym nie wie, ale on już nad tym pracuje. - Na początek duża prośba do was, dziewczęta - zaczął. - No? - zachęciła go Milena. - Czy Maria mogłaby z wami pomieszkać jakiś czas? Właśnie miała scysję z ciotką i postanowiły od siebie odpocząć. - A czemu nie zaprosisz jej do siebie? - zapytała Milka. -Masz taki duży pokój, że nie wspomnę o łożu. - Właśnie chodzi o to łoże. Boję się, że na jego widok Maria będzie mieć niewłaściwe skojarzenia. Może nawet odczuwać presję. A ja chcę, żeby to się rozwijało powoli, bez zbędnego pośpie- 40 chu. No a poza tym obawiam się, że nikt ze mną nie wytrzyma w jednym pokoju dłużej niż trzy tygodnie. - Dlaczego? - Chodzi o poranne wstawanie. Poranne wstawanie Trawki Proces rozpoczyna się o północy. Wtedy to Trawka nakręca swój ulubiony ruski budzik z miedzi. Zegar jest wielkości rondla, jego cykanie przypomina odgłos końskich kopyt na mokrym asfalcie, a dzwonek może obudzić zeszłorocznego trupa. Ale nie Trawkę - dlatego dla wzmocnienia efektu ustawia budzik na dużym talerzu. Około godziny ósmej rozlega się przeraźliwe dzwonienie. Rozlega i trwa kilkadziesiąt sekund, zanim Trawka otworzy jedno oko. Wyłącza dzwonek i przestawia alarm na ósmą dziesięć, a później kolejno: na ósmą dwadzieścia, czterdzieści, pięćdziesiąt - i tak aż do jedenastej. Wtedy Trawka zrywa się przerażony, że znowu zaspał na poranne ćwiczenia. - Więc jak będzie z Marią? - Dobra - zgodziły się dziewczyny - ale powiedz nam coś o niej. Jaka jest i w ogóle. - Zjawiskowa - rozpalił się Trawka. - Do tego zero przyziem-ności. I grała w filmie, mówiłem wam? - A kogo? - zainteresowała się Milena. - Złodziejkę z prowincji kradnącą sztućce w supermarkecie. - Puszczali to gdzieś w kinach? - Nie, to był film instruktażowy dla dużych sklepów i hurtowni, ale Maria liczy, że teraz inne propozycje posypią się niczym konfetti. Dlatego przebiera w ofertach. Odrzuciła właśnie propozycję występu w teledysku disco polo. - Wybredna - skwitowała Wiktoria. - I bardzo wrażliwa - dodał Trawka. - Mam nadzieję, że nie będzie jej przeszkadzać moja lampka - odezwała się Milka, sprawdzając na przegubie dłoni kolor nowego fluidu. 41 - Dalej śpisz pod lampką? - zdziwił się Trawka. - Myślałem, że to była chwilowa reakcja na ponure mury u Kwiatkowskiej. Ale tutaj? Przy tych jasnych ścianach i Wiktorii, która śpi tuż obok... - Paliłabym lampkę, nawet gdybym mieszkała na Słońcu i spała w jednym łóżku z pięcioma ochroniarzami. - Marzenia - uśmiechnął się Trawka. - Ale rachunki to pewnie macie nie za ciekawe. - Milena nie pozwala mi ich oglądać. Płaci za wszystko - poskarżyła się Wiki. - Uparła się i już. - A co będę kogoś obciążać. Wystarczy, że mu świecę po oczach. - Nie próbowałaś choć raz zgasić? - zapytał Trawka. - Chłopie, ja się tak boję ciemności, że jak myję twarz, to najpierw zamykam jedno oko i namydlam połowę, spłukuję i dopiero zabieram się do drugiej. - Dodaj, że przed snem zaglądasz za szafę i pod stół, żeby sprawdzić, czy nie ma wampirów. - No właśnie. Nie wspomnę już o tym, że od dziesięciu lat śpię z zasłoniętą szyją, nadgarstkami i kostkami. - Po co? - Dla ochrony przed wyssaniem krwi. - Jakby nie można było wyssać z palca albo policzka - rzuciła Wiktoria. - Byłaś z tym u specjalisty? - zainteresował się Trawka. - Masz na myśli psychologa? No. Jego zdaniem lęk przed wampirami to skutek zbyt wczesnych kontaktów z filmami klasy C albo D. - A jak wyjaśnił przymus palenia lampki? - Lękiem przed unicestwieniem. Kiedy jest ciemno i nie widzę siebie, zaczynam się bać, że zniknę. - A powiedział, skąd ci się to wzięło? - zapytałam. - Ma kilka teorii. Najbardziej podoba mi się to, że mój lęk jest reakcją na zmiany. Bo przedtem mieszkałam na prowincji, otoczona miłością i uwagą rodziny. Wszyscy się u nas w miasteczku znali i wszystko o sobie wiedzieli. Jak człowiek przeszedł główną ulicą, to spotykał przynajmniej z piętnastu znajomych i wysłuchał ze trzydziestu plotek. A tu nagle przeprowadzka do wielkiego, obcego miasta. - Ciekawe, co by się stało, gdybyś się przeniosła do і City - spekulował Trawka. 42 - Wolę nie wiedzieć. W każdym razie zmiana otoczenia to był ogromny stres: nagle poczułam się anonimowa. Jak ziarenko w obojętnym oceanie innych ziarenek. A ja jestem przyzwyczajona do uważnych spojrzeń. Potrzebuję ich, bo inaczej od razu odczuwam pustkę i wpadam w panikę. - Dlaczego? - Zaczynam myśleć, że skoro nikt na mnie nie patrzy, to pewnie mnie nie ma. I pojawia się lęk. Stąd moja zmiana wizerunku na taki, który przyciąga spojrzenia. Tak przynajmniej uważa psycholog. - Ciekawa teoria - uznała Wiktoria. - Owszem, ale nadal nie wiem, co mam zrobić, żeby nie świecić tej cholernej lampki. Dzień przed andrzejkami Dziś poznałyśmy Marię. Kończyłam właśnie zamiatać podłogę, kiedy weszła w towarzystwie Trawki, obwieszonego jej podręcznym bagażem niczym wiktoriańska choinka. - Maria, spod Skorpiona w ascendencie Wagi - powiedziała, wyciągając na powitanie białą, arystokratyczną dłoń obciążoną ogromnymi pierścieniami z miedzi. Od razu przypomniała mi się Kwiatkowska. Przedstawiłyśmy się, jak zwykle w takich wypadkach przepraszając za straszny bałagan. Istnieje szansa, że nowo przybyły pomyśli, iż zwykle bywa tu czyściej. - Nie zdążyłyśmy posprzątać - tłumaczyła się Milka. - Jakoś ciężko nam się ostatnio zebrać. - To zrozumiałe, po prostu nie macie natury sprzątaczek - wyjaśniła nam Maria. - Zawsze tłumaczyłam to cioci, kiedy czepiała się o bajzel w pokoju. Ale do niej takie argumenty nie docierają. Cóż, tak to jest przy zbyt dużej różnicy poziomów -westchnęła, a potem wróciła do bolesnej prozy życia: - Gdzie mogę rozłożyć swoje rzeczy? - W tamtym kącie, koło pieca - wskazała Milena. - Tu masz wieszak. A co do łóżka, możesz spać na blacie razem z nami albo... - Łóżko będzie wieczorem - przerwał jej Trawka. - Kumple właśnie negocjują z właścicielem. Facet spuścił już z dwóch butelek wódki na trzy wina owocowe. 43 - Z mosiężną ramą? - dopytywała się Maria. - Wszystko zgodnie z życzeniem. Miałam wrażenie, że zaraz się ukłoni, jak jakiś angielski lokaj. Aż żal było patrzeć. - Można tu gdzieś usiąść? - Maria rozejrzała się po pokoju. Trawka od razu pobiegł po krzesło, szybko przetarł je rękawem swojego swetra i podstawił jej pod sam nos, żeby nie wyrażać się bardziej dosadnie. -Dzięki, Tomek. O rany! Trawka ma normalne imię! - Będę ci jeszcze potrzebny? - Nie, możesz wracać do siebie - łaskawie pozwoliła Maria. Wyszedł, pokorny i przejęty. A my poczułyśmy, że teraz na nas spoczywa cały ciężar służenia Marii. - Przyjemnie tu macie - w jej ustach zabrzmiało to dziwnie lekceważąco - tylko za mało czegoś, czegoś... co nadałoby tym ścianom artystyczny szlif. Muszę się tym zająć w wolnej chwili. - A co chciałabyś zrobić? - zainteresowała się Wiktoria. - Namaluję jakąś abstrakcję. O tu, na tym fragmencie. Coś w oranżu, z dużą kroplą indygo. - Umiesz malować? - ożywiła się Milka. - Super, bo ja to nawet kulki z plasteliny nie potrafię równo ulepić. - Umiem, kiedyś chciałam być wielką malarką - powiedziała Maria. -1 może jeszcze będę. Waham się, co wybrać. - A co masz do wyboru? - Aktorstwo, pisanie sztuk teatralnych albo haiku... Jeszcze nie wiem. Dopiero poszukuję. - A piszesz coś? - dopytywała się Wiktoria. - No... jeszcze nie - wyjaśniła z lekkim zniecierpliwieniem Maria - bo jeszcze nie podjęłam decyzji, że chcę pisać. - Dopiero jak podejmiesz decyzję, to usiądziesz i napiszesz? - drążyła Wiktoria. -Tak. - A co nam namalujesz na tej ścianie? - Coś wypływającego z mojego wnętrza. Coś bardzo energetycznego, co łamie obowiązujące schematy. To będzie dzieło chwili. - Nie możemy się już doczekać - powiedziała Milka. - Prawda, dziewczyny? 44 - No - zapewniłyśmy Marię. Trochę mało w tym było entuzjazmu, ale cóż, taka pora roku. Przez kilka minut siedziałyśmy w kłopotliwej ciszy, którą wreszcie przerwała Maria: - A ty, Wiktoria, skąd jesteś? Bo masz taki osobliwy akcent. - Teraz to brzmi normalnie. Gdybyś mnie słyszała dwa lata temu - powiedziała Wiki bez cienia zakłopotania i zaprezentowała próbkę dawnych umiejętności: - Bo ja mieeeeszkam niedalje-ko wschodniej graniiiicy. - Magicznie - zachwyciła się Maria. - Super tak mieszkać na granicy dwóch światów. - Nie wiem, czy super. Po prostu tam nas los rzucił, to mieszkaliśmy. A mama dalej mieszka. - A jak jest po drugiej stronie? - Nie wiem, nigdy nie byłam. - Mieszkasz parę kilometrów od granicy i nie byłaś po drugiej stronie? - zdziwiła się Maria, i nie tylko ona. - A po co? Co tam takiego innego? Niebo to samo, powietrze i trawa też... - Ale ludzie inni. - Nie bardzo. Powolni, trochę zrezygnowani i sporo piją. Jak nasze chłopy. - Ale w sklepach towary są inne ... - nie poddawała się Maria. - Może w małych to się różnią - wtrąciła się Milena - ale w dużych wszędzie ten sam szajs. Wracałam latem z Węgier i byłam po drodze w paru hipermarketach, bo trzeba było coś kupić do picia. Mówię wam, dziewczyny, nawet ułożenie produktów na półkach mają takie samo, jak u nas. A w środku to samo dziadostwo, co wszędzie. Tandetne dezodoranty, jednorazowe majtki z Chin, gumowe bułki i kolorowe torby żrących proszków do prania. Ani człowiek poczuł, że był za granicą. - Bo Węgry to żadna zagranica - prychnęła Maria. - Szkoda marnować lato na takie wyjazdy. - Każdy by chciał jechać na Teneryfę - powiedziała z przekąsem Milka. - Coś ty - zgasiła ją Maria. - Na Teneryfę jeździ teraz straszne bydło. Dlatego zrobiła się taka banalna. Jeśli miałabym już wybierać, to może Laos albo Filipiny. - A ja Syberię - westchnęła Wiktoria. - Oj, żeby tak posie- 45 dzieć sobie latem nad Bajkałem. Popatrzeć w wodę, pogawędzić z tamtejszą ludnością, a nad ranem napić się kwasu chlebowego. Zapadła cisza, bo każda z nas na chwilę zatopiła się we własnych marzeniach. Ale szybko wypłynęłyśmy na powierzchnię. Pierwsza otrząsnęła się Milka. - Na razie nie ma szans na wyjazd, musi mi wystarczyć solarium. - Często chodzisz? - zainteresowała się Maria. - Trzy razy w tygodniu, czasem cztery. - A te tipsy? - Chwilowy kaprys. Nie polecam, bardzo utrudniają ruchy. - Masz dosyć... interesujący styl. - Kiczowaty, nie bójmy się tego słowa - powiedziała z uśmiechem Milka. - Dlaczego właśnie taki? - Bo lubię - odparła Milena. - Kiedyś, jeszcze w liceum, byłam poprawną dziewczynką. Elegancja i skromność równomiernie rozłożone na stu sześćdziesięciu pięciu centymetrach mojej osoby. Po trzeciej klasie pojechałam na obóz językowy. A tam same nawiedzone snobki. Na każdego patrzyły z wyższością. Wszyscy poza nimi byli przyziemni i ograniczeni. Pewnego dnia wybrałyśmy się na wspólny spacer. Wszystkie dziewczynki a la Audrey Hepburn. Sweterki bliźniaczki, spódniczki do kolan, apaszki na szyi, koczki i okulary. Wszystko za grube setki. Pod pachą ambitny tom. I wśród nich ja: sweterek bliźniak, spódniczka do kolan, koczek i okulary. - A pod pachą ambitny tom - dokończyła Wiktoria. - Nie, dezodorant Chanel nr 19. Więc idziemy. Minęłyśmy taką koszmarną rzeźbę z epoki socu: kolorowy motyl z plastiku. Wszystkie panny odwróciły głowy z obrzydzeniem. „Jakie okropne. Bez-guście. Kto to postawił?". Byłyśmy oburzone złym smakiem twórcy. Poszłyśmy dalej. Księgarnia. Na wystawie album і'. Dwie najbardziej snobowate zaczęły wykrzykiwać: „Och, patrz, Blake!". „Blake, to cudowne! Muszę go koniecznie mieć. Ja wprost kocham і'". Bo w tym kręgu nie wypadało się zachwycać Monetem. To za łatwe. Najlepiej, jeśli podniecał cię jakiś malarz romantyczny albo ktoś współczesny, byle nie Warhol, bo Warhola każdy głupi zna. Była z nami wtedy taka fajna dziewczyna. Prawdziwy oryginał, Aniela. Popatrzyła na nas i mówi: „Wiecie, co? Jesteście żałosne". I poszła sobie. Przed odejściem rzuciła: „Jeden lubi Bla- 46 ', a drugi motyle". I wtedy uświadomiłam sobie, że ja należę do tych drugich. Od motyli. Ale jeszcze długo męczyłam się w mundurku snobki. Zdałam maturę, poszłam na studia i na wakacjach poznałam Marcusa. Ale to już inna historia. Początek grudnia Dziś po raz pierwszy wróciłam do domu bardzo późno, bo tuż po północy (jak Kopciuszek). Mama krzątała się jeszcze po salonie, zbierając płachty czasopism udrapowane na poręczach foteli. A tato po raz kolejny czytał autobiografię sławnego neurochirurga, profesor doktor habilitowanej Manueli Dendrytowej. Wchodzenie na paluszkach czy wczołgiwanie się pod chodnikiem nie miało sensu. - Wiem, wiem i przepraszam, ale przecież były andrzejki... a poza tym... - szukałam odpowiednich słów - poza tym... nie mogę przecież ciągle odstawać od grupy. Muszę wreszcie zacząć się integrować. Mamo, powiedz coś! - Ja tu tylko sprzątam - odezwała się mama, pokazując naręcze gazet i czasopism. - Rozumiemy twoje potrzeby, Wisławo - powiedział tato, podnosząc wzrok znad biografii Manueli. - Kontakty z grupą są cenne... - No widzisz... - ucieszyłam się. - Ale nie o północy - zaznaczył. - Bo jakież to ważne tematy można poruszać o północy? - A czy zawsze trzeba poruszać ważne tematy? - wtrąciła mama. - Jest mi przykro, Krystyno - zwrócił się do niej tato - że sabotujesz moje wypowiedzi. Przecież wiesz, jakie ryzyko niesie przekazywanie dziecku sprzecznych informacji? - Wiem, napisałeś o tym pracę magisterską, cztery artykuły i jeden poradnik - wyliczyła mama. - Dlatego będę ci wdzięczny, jeśli poprzesz mnie w dyskusji, zamiast podważać moje argumenty. - Okej. - Mama przyjęła wytyczne taty. - Więc słuchaj, Wiśnia. Przyszłaś późno, martwiliśmy się, na drugi raz po prostu zadzwoń i nas uprzedź. Teraz jest dobrze? I wyszła, zanim tato zdążył zaprotestować. Przez chwilę siedział nieruchomo, zastanawiając się nad doborem słów. Zawsze tak robi. Wreszcie powiedział: 47 •* Ponieważ wszyscy jesteśmy zbyt wzburzeni, chciałbym prze-łożyć naszą rozmowę na weekend. Co powiesz na sobotnie przedpołudnie? Co mogłam powiedzieć? Rozmowy edukacyjne to w moim do-mi1 poważna sprawa. Nie można się wykpić banalnym spotkaniem 2 koleżankami albo bólem głowy. Całość zwykle wygląda tak: Pierwsze dwie godziny: film o cennych wartościach wychowawczych. Pół godziny: dyskusja na temat przesłania filmu. Następne pół godziny: wyliczenie problemów wychowawcach, na które natrafił tato. Kolejne pół godziny: wspólna praca nad znalezieniem rozwią-zariia satysfakcjonującego obie strony (a szczególnie stronę dorosłą i bardziej doświadczoną). Ostatnie dziesięć minut: podsumowanie dyskusji oraz zapew-і  wzajemnej miłości. Może tym razem będzie inaczej? Sobotnie grudniowe popołudnie Nie było. Jak zwykle wszystko zgodnie z zasadą: jeśli coś dziada dobrze, po co to zmieniać? Punkt jedenasta zasiadłam w fotelu tuż przed ekranem telewizora. Tato przyniósł kasetę, włączył i rozsiadł się na wersalce. Tytn razem zaordynował film o losach chłopca z biednej angielskiej rodziny. Billy, chudy dwunastolatek, mieszka w jednym z tysięcy ponurych miniaturowych domków. Razem z niedołężną Dabcią, gburowatym starszym bratem, małomównym, nieustają-co strajkującym ojcem górnikiem i wyblakłym wspomnieniem zinarłej przed laty matki. Pewnego popołudnia chłopak całkiem Pr^ypadkowo odkrywa, że jego powołaniem jest taniec. I to taniec klasyczny, niestety, hobby niezbyt popularne wśród wielbicieli piłki nożnej, befsztyków i ciemnego piwa. Billy ma ciężki orSech do zgryzienia. Jeśli nie zrezygnuje z tańca, stanie się pośmiewiskiem znajomych górników z osiedla, w tym ojca i brata. Jak się nietrudno domyślić, dzielny mały wybiera długą i krętą 48 drogę kariery scenicznej. I zwycięża. W ostatniej scenie widzimy muskularnego faceta przebranego za łabędzia, który zaraz wykona na scenie wielki skok. Koniec. Ukradkiem otarłam słoną łzę opuszczającą właśnie mój woreczek spojówkowy. - Jak myślisz Wisławo, co chciał przekazać twórca tego filmu? Że lepiej wybrać pełne trudów i upokorzeń życie w wielkim, obcym mieście niż pełne trudów i upokorzeń życie na swoim osiedlu, ponieważ to pierwsze daje ci szansę odtańczenia partii łabędzia, a to drugie skazuje cię na tanie piwo pite w towarzystwie bezrobotnych kumpli? - Że człowiek powinien realizować swoje marzenia? - Dobrze, ale też... Z tonu wywnioskowałam, że nie jest to najtrafniejsza interpretacja i powinnam próbować dalej. - Że tylko ludzie wytrwali i uparci mogą liczyć na sukces? -wystrzeliłam kolejną propozycję. - Lepiej, znacznie lepiej. Rzeczywiście, jak zauważyłaś, dzięki uporowi i ciężkiej, mozolnej pracy William został kimś... ale w tym mądrym filmie jest coś jeszcze... -Tata poprawił okulary. - Relacje mianowicie chłopca z przyjaciółmi. - Ale Billy ma tylko jednego przyjaciela... - Którego zostawia, by pójść swoją drogą, drogą sukcesów scenicznych. Bo William wie, czego pragnie, i wie, że na pewnym etapie trzeba odsunąć przyjaciół. Odsuwa też rodzinę, ale tego nie powiem, bo zaraz zacznie się wyliczanie różnic między nieudaną rodziną Billa a rodziną, w której miałam szczęście urodzić się, dorastać i zdobywać cenne doświadczenia. - Wisławo - ciągnął tato - gdyby bohater filmu miał do wyboru poszerzenie wiedzy dotyczącej jego pasji albo, jak ty to nazywasz, integrowanie się z grupą, wybrałby... - To pierwsze - podałam zgodnie z oczekiwaniami. - Właśnie! - ucieszył się. -William umie podejmować trafne decyzje. A ma tylko dwanaście lat. Ty zaś, jako osoba prawie pełnoletnia... co wcale nie znaczy, że dorosła - podkreślił - nie zawsze wiesz, jakiego dokonać wyboru. Westchnęłam. - Ale nie martw się. Na szczęście masz nas! I my wskażemy ci właściwą drogę. 4. Cierpkość. 49 * Co oznacza, że przez najbliższe tygodnie muszę wracać do domu przed dziesiątą. Ale może warto zapłacić taką cenę. Bo gdybym wtedy nie została dłużej, nie poznałabym Daniela, asystenta z PAPK-i. Daniel Pojawił się na imprezie - i po raz drugi w moim życiu - dokładnie za siedem dziesiąta. Siedziałam w rogu wynajętej sali akademika, zastanawiając się, czy nie zwiać do domu. Po kilku żałosnych próbach integrowania się z grupą i czterech kieliszkach trawiastozielonego drinka o smaku nasączonych spirytusem wodorostów miałam dość. Co ja tu robię? - to pytanie krążyło mi po zwojach od co najmniej dwóch godzin. Wygląda na to, że wszyscy zdążyli się zintegrować w pierwszym tygodniu października. A teraz już za późno. Bawią się świetnie beze mnie. Więc co się będę męczyć? Dopiję tylko drinka i akurat zdążę na podmiejski o wpół do jedenastej. Zerknęłam na stary zegar i wtedy zobaczyłam Daniela, człowieka, który obronił mnie przed doktorem Świerszczem. Rozglądał się właśnie po sali, pewnie zastanawiając się, do kogo podejść. Wydawał się równie bezradny jak ja. Wszędzie dookoła roześmiane grupki dobrych znajomych. I my dwoje, całkiem przezroczyści dla reszty. - Nie najlepiej się bawimy, co? - Właśnie podszedł, trzymając w dłoni swoją porcję zielonkawego drinka. - I na to poszło nasze pięć dych? - Ja dałam siedem. - Może asystenci mają specjalne zniżki - usprawiedliwił sprytnych organizatorów imprezy, po czym dodał: - Jak tam po teście u Świerszcza? - Dostałam czwórkę. Nawet nie zdążyłam podziękować ci za interwencję - szepnęłam. - Nie trzeba. Byłaś wtedy taka zagubiona, że nie mogłem postąpić inaczej. Teraz też wydajesz się zagubiona. - Bo jestem. - W młodości wszyscy czujemy się zagubieni, ale to mija - pocieszył mnie, a potem wyciągnął dłoń: - Jestem Daniel. 50 Prawie połowa grudnia Biegałam po mieście, rozglądając się za prezentami pod choinkę. Lepiej wcześniej to załatwić. Potem czas śmiga tak szybko, że ani się człowiek obejrzy i już budzi się w wigilijny poranek. Zagląda do worka, a tam poza kilkoma tandetnymi drobiazgami nie ma czego pakować. Więc w tym roku wzięłam się za kupowanie odpowiednio wcześniej. Właśnie krążyłam po Rynku, kiedy w oddali dostrzegłam Daniela. Stał zamyślony koło fontanny, karmiąc gołębie kawałeczkami bladego obwarzanka. Czy powinnam podejść? A jeśli się narzucam? Może na kogoś czeka? Tylko powiem mu cześć i zaraz sobie pójdę. - Cześć. Pamiętasz mnie? - Oczywiście, zagubiona studentka z imprezy. - Uśmiechnął się, rzucając na ziemię kolejny kawałek obwarzankowego gniotą. - Naprawdę zapamiętałeś - ucieszyłam się. Przecież taki facet jak on spotyka codziennie dziesiątki interesujących kobiet, studentek, uczennic. - Czasem tak się zdarza, że zapamiętujemy coś na całe życie. Sam nie wiem, dlaczego tak się dzieje... - Trzeba by zapytać jakiegoś neurologa - podsunęłam. - Taki powinien sporo wiedzieć o procesach zapamiętywania. - Chodzi mi o coś innego. - Otrzepał dłonie z okruszków. - Widzisz, codziennie każdy z nas przeżywa kilka chwil, które są ważniejsze od innych. Jakiś strzęp rozmowy, obraz. Na przykład zaczepi nas małe dziecko albo nieznajomy zapyta o godzinę. I pamiętamy to do końca życia. Dlaczego właśnie to, a nie coś, co się zdarzy sekundę później... Dlaczego tak jest? Zamilkłam, porażona głębią jego pytania. Staliśmy w milczeniu, patrząc, jak gołębie depczą po sobie w poszukiwaniu ostatnich okruchów. - Lubię patrzeć na ptaki - odezwał się Daniel. - Uświadamiają mi, że istnieje lepsze, prostsze życie. Powinnam teraz stanąć na wysokości zadania i powiedzieć coś ważnego. Coś, co nada tej chwili głębię. - A ja lubię zimę. Jest taka biała i cicha, zwłaszcza noce. - O, rany, ale banał! - Ja wolę deszcz - wyznał. - Daje mi poczucie bezpieczeństwa. Jest dla mnie czymś kojącym. 51 Znowu niezręczna cisza. Dlaczego nic nie mówię?! Nagle Daniel zaczął szybko mrugać. - Co robisz? - zaniepokoiłam się. - Kiedyś nauczyłem się, że jeśli chcesz zapamiętać jakiś obraz, najlepiej zamknąć oczy na kilka sekund, a potem zacząć szybko mrugać. A ja bardzo chcę zapamiętać ciebie w tej szarej kurteczce z ogromną torbą. Chcę cię zapamiętać na długo, bardzo długo... * - No i musiałam komuś to opowiedzieć, przepraszam. - Wiśnia, mnie nie musisz się tłumaczyć - odezwał się Irek, jak zwykle na czworakach i jak zwykle pod stołem. - Wiem, że człowiek musi się wygadać, inaczej by pękł z nadmiaru tajemnic. - Ale może ja cię zanudzam. - Nie, lubię słuchać - zapewnił. - I dobrze, że lubię, inaczej miałbym przechlapane. Nawet nie wiesz, ile ja się historii nasłuchałem od swojej histerycznej matki, wiecznie zakochanej w niewłaściwych facetach. Dobrze, że teraz ma u swego boku profesjonalistę, który mnie odciążył. Ale siostra dalej lubi mi się powyflaczać. Nawet babcia czasem się poskarży, głównie na przedmioty, które ciągle się przed nią chowają. Tak że jedna opowieść więcej nie robi na mnie wrażenia. - Fajnie, bo mnie naprawdę ulżyło. - To jedyne, co czujesz? - zapytał rzeczowym tonem. -No nie. Nadal czuję oszołomienie z powodu Daniela. - Można powiedzieć, że skutecznie cię ogłuszył. Fachowiec. - Nikt mnie nie ogłuszał - oburzyłam się. - Po prostu nie spotkałam jeszcze takiego faceta. - Jakiego? - drążył Irek. - Takiego, który by mi bardziej imponował niż mój tato, niestety. - Dlaczego niestety? - No bo jakoś mi głupio, że ktoś obcy wydaje mi się większym autorytetem niż tato. - Żebym ja miał takie problemy - parsknął Irek. - Mój stary przestał być dla mnie autorytetem, kiedy znikł z domu prawie dwadzieścia lat temu. A jak się znowu pojawił, to stracił w moich oczach podwójnie. - Ale mój nigdy nie znikał. Brał czynny udział w procesie mo- 52 jego wychowania. Nauczył mnie wielu cennych umiejętności. Na przykład stenotypii i podstaw greckiego... A ja mu się tak odpłacam. Nie dość, że go oszukuję co do studiów, to jeszcze podziwiam jakiegoś asystenta. - Zakochałaś się? - zapytał. Wprost, jak to Irek. * Czy się zakochałam... A co to właściwie oznacza? Myśleć o kimś? Nie myślę, bo cały czas się zastanawiam, jak powiedzieć tacie o zmianie kierunku. Zachwycać się urodą? Wprawdzie Daniel wygląda tak, jak, zdaniem mojego taty, powinien wyglądać narzeczony jego córki, ale czy to jest mój typ? Czy wysoki, szczupły szatyn o inteligentnym spojrzeniu rzucanym zza drucianych okularków jest estetycznym szczytem moich oczekiwań? Marzyć o spotkaniu? Szczerze powiedziawszy, to ja się tych spotkań bardziej boję, niż o nich marzę. Bo Daniel, oczywiście, rzuci głęboką myśl, a ja zaraz zacznę się jąkać albo wypalę coś na poziomie pierwszej gimnazjum. Więc sama już nie wiem. Druga połowa grudnia Trawka nadal pracuje nad Marią. A Maria właśnie nam wyznała, że los postawił na jej drodze prawdziwego mężczyznę. Który nada jej życiu sens i pomoże odnaleźć zapomniany smak. - Tak właśnie czuję - zapewniła nas, nakładając na odrosty mieszankę Piekielnej Smoły. - A my czujemy wyłącznie gryzący smród amoniaku - szepnęła Wiki, ukryta pod kołdrą. - Kiedy nastąpiło to cudowne zdarzenie? - zapytała Milka. - Wczoraj o dwudziestej pięć w CK Browarze. 0 dwudziestej pięć w CK Browarze Maria, zmęczona atmosferą Bohemy, postanowiła na chwilę zmienić otoczenie. Obejrzała kilka wystaw sklepowych z artystyczną biżuterią, a potem całkiem nieoczekiwanie zeszła na dół do CK Browaru, wiedziona dziwnym przeczuciem i aromatyczną 53 smugą najnowszych perfum Hugo Bossa. Usiadła z boku, nieco speszona liczbą osób, zwłaszcza doskonałych kopii Britney Spears. Siedziała tam samotnie, sącząc gorące piwo z sokiem (paskudztwo, ale pomaga na nieśmiałość), kiedy nagle podszedł do niej. On. Jedyny. Niepowtarzalny. Połówka. Guru. - Masz w oczach taki żar, dziewczyno, że muszę się przysiąść - poinformował, przysuwając krzesło. - Jak ci na imię i czego tak gorączkowo szukasz? - Maria. - Ledwo to z siebie wydusiła. Miała nadzieję, że nie słyszał, jak bije jej serce. Dudniło na cały Browar. - A szukam... - ...głębi, prawdy i czegoś, co sprawi, że życie nabierze sensu - dokończył za nią. - To wszystko można wyczytać z twojej twarzy - przesunął palcem po jej szyi - a ja mogę ci to dać, Mario. Musisz tylko zastosować się do wytycznych. - Tak - szepnęła Maria. Należała do niego ciałem, duszą i artystyczną biżuterią z miedzi. jak mogła przeżyć bez niego tyle lat? Chodzić po świecie? Oddychać? - Przede wszystkim... - guru podrapał się po czole, szukając w zakamarkach neuronów odpowiednich wskazówek - musisz wrócić do naturalnej naiwności. Nie cierpię wyrafinowanych, przeintelektualizowanych idiotek. Musisz być naiwna i pusta. Pusta jak cynowe naczynie, które napełnię prawdziwą wiedzą. Napełnij, napełnij, proszę _ błagała w myślach Maria. - Bezmyślna. Zero logiki. Musisz się kierować zwierzęcym instynktem. Zaufać mi całkowicie. Tylko wtedy uwolnię twój potencjał. Poddaj się ukrytym emocjom, obudź wewnętrzne dziecko. Dziecko lubi kicz, cyrk, wesołe miasteczko. Masz być na każde moje skinienie. Pstryknięcie palcami. O tak - zademonstrował. - Tak - powtórzyła Maria, zamykając oczy. Ujrzała wirujące kolorowe spirale, deszcz złotych iskier, usłyszała cyrkową muzykę. Była szczęśliwa. - Jak mogę cię nazywać? - Guru. Po prostu guru. - Mówię wam, to niezwykły człowiek. Mógłby mieszkać w pałacu, a wybrał skromny pokój w Ikei. - Gdzie? - zapytałyśmy równocześnie. Ja z korytarza, gdzie podkręcałam grzejnik na maksa, a Wiktoria i Milka spod kołdry i dwóch koców, pożyczonych od Trawki. 54 - W Ikei. To prezent od dyrektora firmy. - Za co? - zdziwiła się Wiki. - Za pomoc w odnalezieniu sensu życia. Facet stał już na krawędzi, miał ochotę się powiesić w dziale zabawek. Na szczęście spotkał jego. Pogadali dwie godziny przy piwie. A potem nagle ten szef poczuł, że chce żyć. I, cały szczęśliwy, pyta, jak mógłby się odwdzięczyć. Guru poprosił tylko o pokój. - Na własność? - zainteresowała się Wiktoria. - Coś ty. Taki człowiek jak on gardzi własnością. Po prostu tam pomieszkuje. Przychodzi w nocy, wybiera sobie jedno z łóżek i zasypia. A rano znika, zanim się pojawią pierwsi klienci. - Fascynujące życie - stwierdziła z ironią Milka. - Guru nie znosi stabilizacji, nie chce przywiązywać się do rzeczy. - Niestety, obawiam się, że do ludzi również. - Dlaczego niestety? Ja nie mam syndromu kobiety-magne-su. Nie lubię, jak facet jest do mnie przyklejony. - Więc czego chcesz od guru? - Niczego. To ja chcę mu dać prawdziwe szczęście. - Brzmi intrygująco - uśmiechnęła się Milka. - Prawdziwe szczęście na kanapie Fresvik za jedyne tysiąc trzysta złotych. Święta Jak co roku spędziliśmy je razem z babcią, ambitnym bratem taty, jego atrakcyjną, uległą żoną oraz ich genialnym ośmioletnim synem. Zaczęło się całkiem zwyczajnie. Wujek jak zwykle stwierdził, że nie urosłam. Ciotka zapytała, czy mam już narzeczonego. Młody geniusz mruknął cześć, a potem siedział bez ruchu, wpatrzony we własne kolana. Za to babcia, jak to babcia, zamartwiała się, że znowu schudłam dziesięć kilo. - Powinniście iść z Wisią do lekarza - poradziła tacie. - Teraz panienki ciągle chorują. Widziałam w telewizji. Nic nie jedzą i potem umierają. To taka straszna choroba, amoroks. A na jednym kanale to bez przerwy je pokazują, żeby ludzi ostrzec. Chodzą takie kościotrupy w łachmanach po czerwonym dywanie, nogi im się chyboczą, jak źle przykręcone, a widownia patrzy na to, przerażona. 55 - Dobrze, mamo, pójdziemy - obiecał tato, niecierpliwie krusząc opłatek w dłoniach. -To wszystkiego najlepszego. Zdrowia. - Właśnie, zdrowia - powtórzyła zgnębionym głosem babcia. - Bo ten amoroks to podstępnie krąży w powietrzu. Może zaatakować każdego, nawet młodych mężczyzn, jak ty i Pawełek. Tak mówili w telewizorze. Wujek zagłuszył babcię, podkręcając muzykę z promocyjnej płytki dołączonej do któregoś z czasopism kobiecych. Wróciliśmy do składania życzeń. Tych samych, jak co roku: zdrowia, szczęścia, sukcesów (z naciskiem na naukowe). Stół jak zwykle uginał się od tradycyjnych smakołyków, pracowicie ulepionych przez ciotkę, a w tle straszyła choinka przystrojona plastikowymi ozdobami z Tajwanu. - Imponująca choinka - odezwała się mama, rozglądając się po pokoju w przerwie między grzybową a kolejnym z obowiązkowych dwunastu dań. - Sam ubierałem - oznajmił wujek. - Lampki sprowadzaliśmy aż z Berlina. A wy macie jakieś lampki? - Tak, od Ruskich - odpowiedziała jak co roku mama, sięgając po kawałek karpia. - Świecą, kiedy mają ochotę. Słowiańska dusza. - A choinkę pewnie starą? - Ma już ponad dziesięć lat - potwierdziła, jak zawsze, mama. - Może nawet dwadzieścia. - A nasza ma ponad trzy metry - pochwalił się wujek. - Dobra ta ryba - odezwała się po chwili mama. - Ty przyrządzałeś, Marian? - Nie, to ja - przyznała się żona wujka, Klaudia. - Marian wprawdzie doskonale gotuje, jak zwykle mężczyźni. Ale oboje jesteśmy zdania, że nie może zbyt często zaglądać do kuchni, bo wtedy mógłby się wypalić. - Może przypalić? - uaktywniła się babcia, do tej pory ukryta za wielką wazą wigilijnego barszczu. - Wypalić, mamo, wypalić - poprawił ją wujek. - Czyli roztrwonić talent w serii rutynowych kuchennych czynności. - Właśnie - podjęła Klaudia. - Dlatego oszczędzamy talent Mariana na lepsze okazje. - Jakie? - zainteresowała się mama, nakładając sobie na talerz krokiet. 56 - Na lepsze - z naciskiem powtórzył wujek i zmienił temat: -A ty, Wiśnia, jak sobie radzisz na studiach? Bo nasz Krystian to już czyta Dostojewskiego. - Biedne dziecko - odezwała się babcia i zaraz umilkła pod wymownym spojrzeniem wujka. - Wisława czytała Dostojewskiego, jak miała siedem lat. -Tato dał się wciągnąć w wyścig talentów. - Prawda? Prawda. Czytałam, bo tylko to zostawił mi w pokoju. A potem miałam koszmarne sny z jakąś zakrwawioną staruszką. - A po angielsku kiedy zaczęłaś mówić? -Wujek zadał kolejne pytanie ze standardowego zestawu. - Bo nasz Krystian to już płynnie mówi. - To szałowo - pochwaliła mama. - Powinieneś podziękować Klaudii, Marian. - Przecież to ja go zapisałem na lekcje - zdziwił się wujek. - Ale to dzięki genom Klaudii mógł z tego kursu odnieść korzyści - oznajmiła mama. - Nie wiedziałeś, że inteligencję dziedziczy się po matce? - Naprawdę? - ucieszyła się ciotka i od razu poszła do kuchni po nową porcję krokietów. - Przy okazji włącz telewizor - zwrócił się do niej wujek - to nam Krystian coś przetłumaczy. Ciotka zaczęła szukać jakiegoś programu po angielsku. - Zostawcie mi „Krople miłości" - poprosiła nagle babcia. Niby nieobecna, ale zdążyła wypatrzyć swój ulubiony serial wśród błyskawicznie zmienianych kanałów. - Mamo, telewizja w Wigilię? - upomniał ją wujek. - Przecież sam prosiłeś, żeby włączyć - stanęła w obronie babci moja mama, burząc ustalony scenariusz. - Praktykujesz prawo Kalego? - No dobrze, ale tylko kilka minut - niechętnie zgodził się wujek. Zamilkliśmy, wpatrzeni w ekran. - Ten Marek - poinformowała nas babcia - to jest zły człowiek, nie chce puścić żony do pracy. - To bzdury jakieś - odezwała się mama. - Który polski chłop nie chce dziś puścić żony do pracy? Jeszcze się cieszy, że go baba odciąży finansowo. 57 - A ja uważam, że kobiety powinny siedzieć w domu. -Wujek po raz tysięczny ujawnił nam swoje poglądy na temat podziału obowiązków damsko-męskich. - To mężczyzna powinien utrzymać rodzinę. - Właśnie - poparła go ciotka Klaudia. - Tylko to nie zawsze jest łatwe. - Oczywiście, że nie jest - odezwała się mama. - Dla wielu polskich mężczyzn to ogromny problem. Utrzymać. - Krystyno! - próbował przywołać ją do porządku tato. - Tak sobie żartujesz z polskich mężczyzn, a tymczasem ostatnie badania pokazują, że w Szwecji na przykład mężczyzna mięczak, który pomaga w domu, wcale nie jest przez kobiety poszukiwany - wsparł tatę wujek. - Gdzie to czytałeś? - skosiła go mama. - W ulotkach parafialnych? - Nie, w poważnym czasopiśmie. - Z tych poważnych pism, które podają dziesięć łatwych sposobów obsługi kobiety? - Krysiu - oburzyła się ciotka - jak możesz... - A co, myślałaś, że twój Marian czyta wyłącznie Prousta i gazetę z programem? - Dacie mi dokończyć? - zdenerwował się wujek. - Proszę, chętnie posłucham o mężczyznach w Szwecji. - Dziękuję. Jak podają ostatnie badania, Szwedki wolą twardych, brutalnych samców z krajów muzułmańskich od swoich nudnych blond pantoflarzy o łagodnych niebieskich oczach. - Naprawdę? To się świetnie składa, bo wiele Polek chętnie by pomieszkało z takim blond nudziarzem, który by jej podał do łóżka pyszne śniadanie wraz z porządną grą wstępną - odparowała mama i dorzuciła niewinnym głosem: - A kiedy będzie deser? Nie mogę się już doczekać. Wyszliśmy aż dwie godziny przed pasterką. Tato nie mógł wytrzymać upokorzenia i powiedział, że potwornie boli go głowa. Pożegnaliśmy się zdawkowo z rodziną, ja zdążyłam cmoknąć w czoło babcię (nie wiem, czy coś zauważyła, znieczulona „Kroplami miłości"), i wypruliśmy w stronę własnego domu. 58 Dwa dni przed sylwestrem Zmęczona konsumpcją świątecznych krokietów z grzybami i kolejnego tomu biografii Jonatana  wybrałam się do dziewczyn. - Milka jeszcze nie wróciła - powiedziała Wiktoria - ale Trawka zaraz tu będzie. Będziemy wspólnie podziwiać wielkie dzieło Marii. - Jakiej Marii? - Z powodu świąt przyszło mi na myśl jedynie Dzieciątko na sianie. - A, bo ty nic nie wiesz. Maria namalowała abstrakcję. Chodź, zobacz. Weszłam do pokoju. Na południowej ścianie rozpościerał się ogromny kleks, jakby ktoś niechcący bryzgnął tuszem z ogromnego pióra. Dodajmy, tuszem w kolorze neonowego oranżu. Spojrzałam na Wiktorię, a potem znowu na kleks. - Energetyczne, co? - Bardzo - przytaknęłam. - Zdaniem Trawki ta abstrakcja wiele mówi o bogatym wnętrzu Marii. Bogate wnętrze. Brzmi jak opis wyposażenia samochodu. - A co dokładnie? - zainteresowałam się. - Że Maria ma skomplikowaną psychikę - wyrecytował Trawka z korytarza. -1 że przeżywa jakiś dylemat. Będę wiedział więcej, jak domaluje plamy indygo. - Ma coś jeszcze domalować? - przestraszyłam się. - Tuż po Nowym Roku - przyznała Wiktoria. - A gdzie jest teraz? - Na nartach. Mogłeś z nią jechać, Trawka. - Niby tak, ale ja i narty to kiepskie połączenie. - Próbowałeś? - zapytałam. - Raz, w maturalnej. Ojciec postanowił nadrobić zaległości wychowawcze i wynajął dla nas kwaterę w Stasikówce. Rezerwował przez telefon, więc nie widział, co bierze. A na miejscu się okazało, że pokój jest zimny i pełen karaluchów, za to bez ciepłej wody, bo właśnie zepsuł się bojler. - Jak zwykle na kwaterach w sezonie - dodała Wiktoria. -Jeszcze nie trafiłam na ciepłą wodę, a jeżdżę w góry od połowy liceum. I co z tym twoim tatą? 59 - Otuleni owczymi skórami przemęczyliśmy się dwa dni. Stary trochę ponarzekał na swoje ciężkie życie. Że nie ma swobody i musi płacić alimenty na trójkę dzieci. A jeszcze kroi mu się czwarte. - To faktycznie sprawy mu się trochę wymknęły spod kontroli - przyznała Wiktoria. - Wymknęły mu się już dziewiętnaście lat temu, kiedy uciekł od nas ze studentką filozofii. Mama wróciła ze szpitala ze mną na ręku, a tu zamiast bukietu gerber, odpowiedniego w takiej sytuacji, czekał na nią list, że ojciec odchodzi, bo spotkał swoje szczęście. A szczęścia, wiadomo, lekceważyć nie można. Pół roku później chciał wrócić. Na swoje szczęście moja mama jest jak GI Jane: ma więcej ikry niż syberyjski jesiotr. Nawet nie wpuściła go za próg. - Moja wpuściła - odezwała się Wiktoria. - Rok później tata spakował walizę i powiedział, że już odnalazł swoje miejsce. I nie jest to Polska, ale pociąg na trasie Moskwa-Pietuszki. No i pojechał. - Jak tak was słucham - wtrąciłam - to aż się czuję winna, że mam normalną rodzinę. I strasznie mi was szkoda. - Nie ma powodu. - Trawka wzruszył ramionami. - Takie czasy. Nawet Lukę Skywalker wychowywał się bez ojca. - Można się przyzwyczaić - dodała Wiktoria. - Masz ze swoim jakiś kontakt? - zapytał Trawka. - Śni mi się raz na pół roku: w urodziny i na Boże Narodzenie, ale to prawosławne, czyli w styczniu. - Mówi coś? - Składa życzenia i opowiada pokrótce, co u niego. Został konduktorem, zapuścił półmetrową brodę i wreszcie jest u siebie. - A mój ciągle szuka swojego miejsca, zwykle u boku coraz młodszych dziewczyn. Ciekawe, co w nim widzą? - Musisz się spytać Marii - wypaliłam i od razu pożałowałam. - Dlaczego Marii? - zdziwił się Trawka. - Bo ona lubi starszych facetów, chyba - próbowała ratować sytuację Wiktoria. - Tak nam kiedyś wspomniała. - Aha - mruknął Trawka, oglądając czubki swoich zniszczonych mokasynów. - To znaczy, Trawka - Wiki przełknęła ślinę - nie będziemy cię oszukiwać. Maria się zakochała... ale to jeszcze nic pewnego. Facet ma żonę, dzieci i bujną wyobraźnię. 60 - Zupełnie jak mój stary. - Trawka potarł blade czoło. - A ja sobie marzyłem, że... Nieważne. Dokończę wam z tymi nartami. Trzeciego dnia wyleźliśmy spod skór i postanowiliśmy pozjeżdżać z pagórka, który był za domem. - A narty mieliście skąd? - zapytałam. - Stary pożyczył od znajomych jakieś straszne trupy. Ale nie mieliśmy żadnych kombinezonów, więc ja zjeżdżałem w skórzanym płaszczu do kolan, a ojciec w zamszowej kurtce i kapeluszu kowbojskim. - Nieźle musieliście się prezentować. - No, choć prezentacja nie trwała zbyt długo, bo ojciec od razu się wywalił, a ja zjechałem w dziesięć sekund na dół, gubiąc po drodze czapkę z pomponem i kolorowe szaliki. Nagle ujawnił mi się lęk wysokości, więc wrzeszczałem tak, że wypłoszyłem wszystkie kozice w promieniu stu kilometrów. Na dole odpiąłem narty i wróciłem do zimnego pokoju. A następnego dnia ojciec dostał rozpaczliwy telefon od swojej nowej dziewczyny i wyjechał. - Taki już los. - Wiktoria pogładziła go po ramieniu. - A tam, nie żałuję - mruknął Trawka. - Żadna przyjemność wysłuchiwać od snowbordzistów, że się jeździ na boazerii i wygląda jak sportowiec z byłego NRD. - No tak, odwieczny konflikt o trasy zjazdowe. A tyle się ostatnio mówi o tolerancji. - Od kiedy jest zakochana? - zapytał Trawka niemal szeptem, jakby się wstydził, że Maria nadal go obchodzi. - Od paru dni, tygodni, a może już jej przeszło... - Kto to jest? - Taki jeden, nazywają go guru. - Ten guru? - zdziwił się Trawka. - Ten, co otwiera dziewczynom kanały energetyczne? I naciąga je na piwo? - Nie wiem, czy coś otwiera, ale naciąga nie tylko na piwo. Maria płaci za wódkę i papierosy. - Co ona widzi w tym starym pierniku? - Twierdzi, że guru daje jej spokój i że przy nim czuje się naprawdę bezpieczna. - Coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że największe poczucie bezpieczeństwa dają faceci, którzy najmniej na to zasługują. 61 - Też mam takie wrażenie - wyznała Wiki. - Zwłaszcza jak sobie przypomnę ostatniego faceta Mileny. Podobno przy nim czuła się bezpiecznie jak w schronie dla prezydenta. - Ciekawe, dlaczego tak jest? - Pewnie dlatego, że tak naprawdę to poczucie wypływa z nas samych - orzekła Wiktoria. - Jeśli nie możemy go dostać od drugiej osoby, uruchamiamy wewnętrzne zasoby. I już. - A potem nam się wydaje, że to zasługa faceta, którego poznaliśmy przypadkiem w taniej knajpie. I pomyśleć, że Maria dała się oplatać komuś takiemu. - Trawka zagryzł dolną wargę. -A tyle mówiła, że szuka czegoś prawdziwego. - Bo szukała. I jak twierdzi, znalazła. - Sądziłem, że przeżywa coś głębszego niż banalne uniesienia z podstarzałym blagierem. - Oj, Trawka, nawet nie wiesz, jak Maria przeżywa. Zwłaszcza kiedy guru ją straszy, że wyjedzie nad Amazonkę. - Myślałem, że jest mniej naiwna. Twardsza. A ona... ona ma takie miękkie serce - rozczulił się Trawka. - Dlatego nie mogę jej zostawić w szponach tego mitomana. - Siła miłości - szepnęła Wiktoria, wzruszona deklaracją Trawki. - A co dokładnie masz zamiar zrobić? Tego Trawka, niestety, nie wiedział. - Może na początek poczekaj na rozwój wydarzeń - podsunęłam. - Chyba nie mam wyboru. Cholera, na tym właśnie polega życie. Wciąż czekamy na rozwój wydarzeń. + To samo powiedział Daniel. Zadzwonił, żeby mi złożyć świąteczne życzenia, ja odwzajemniłam się tym samym (no prawie, bo przyszły mi do głowy same mocno powycierane zwroty). Przez kilka minut poruszaliśmy wyłącznie tematy neutralne: pogoda, ceny prażonych orzeszków i fatalny stan płyt chodnikowych na Rynku, aż wreszcie Daniel zapytał, czy już powiedziałam rodzicom o studiach. - Wciąż czekam na odpowiednią okazję - szepnęłam do słuchawki, rozglądając się nerwowo, czy nikogo nie ma w pobliżu. - Tak właśnie robią młodzi ludzi. Ciągle na coś czekają. Wy- 62 daje im się, że życie jeszcze się nie zaczęło. Ze zacznie się za tydzień, za miesiąc, ale jeszcze nie teraz. A potem nagle człowiek robi się za stary i wtedy zadaje sobie pytanie, czym było całe to czekanie. Ale wtedy jest już za późno... * Więc obiecuję, że od Nowego Roku przestanę czekać. Zacznę żyć, cokolwiek to znaczy. z rma 5. Cierpkość. Sylwestrowy wieczór - Zróbmy szybki przegląd barku - odezwała się Wiktoria, pokazując ogromne pudło po komputerze Irka, ukryte pod łóżko-stołem. - Sprawdźmy, co my tu mamy. Trawka zajrzał do pudła. - Z napojów rozweselających jest skrzynka piwa i cztery szampany, mam nadzieję, że dotrwają do północy. - Ty obiecałeś pięć win, a Olek, wiadomo, tak zwany prąd do piwa. Wiktoria otworzyła wieko drewnianej komody, gdzie składowano prowiant. - Poza tym mamy siedem litrów kefiru, pięć mineralnej, beczkę ogórków wraz z kwasem i ze sto kilo rozmaitych precli oraz chrupek. - Wyłożę jeszcze sałatkę z majonezem - zaofiarowała się Milka. - Eksperymentalny wyrób taty. Będzie świetnym wypełniaczem na jutro. - Wypełniaczem czego? - zapytałam. - Pawia pospolitego - wyjaśniła. - Pewnie tego jeszcze nie wiesz - odezwał się Trawka - ale jeśli podczas kaca człowiek pragnie sobie bluznąć, a nie ma czym, wtedy naprawdę cierpi. Dlatego wypełniacz pawia to bardzo przydatna rzecz, zwłaszcza wypełniacz tłusty, gęsty i wstrętny w smaku. - Bo taki lepiej wychodzi na powierzchnię - dokończyła Milka, wąchając zawartość słoika. -Ten będzie doskonały. Nie utrzyma się w żołądku nawet piętnastu sekund. 67 Skrzywiłam się, bo właśnie doleciał do mnie aromat eksperymentalnej sałatki. - Mam nadzieję, że nie będę musiała doceniać jej walorów. - Kiedyś musisz zacząć - powiedziała Milka. - Lepiej teraz, wśród towarzyszy niedoli, niż za pół wieku, otoczona obojętnymi pielęgniarkami z domu zachodzącego słońca. - Pół wieku w naszym wieku to pełna abstrakcja - zauważył Trawka. - Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że ten cały dom czeka Wiśnię za dwa miliardy lat. - Dobra, filozof, powiedz lepiej, czy przygotowałeś płytki -wtrąciła się Wiktoria. - Czekają już od wczoraj. Same antydepresyjne hity: Ricky Martin, Natalia Oreiro i oczywiście boysbandy. - Doskonale - ucieszyła się Milka. -To co? Pora narzucić cekiny i goł! Kilka godzin, piętnaście piw i cztery szampany później - Kto chce piwa?! Kto wina?! - przekrzykiwała muzykę Milka, cała w brokacie i piórach. - A może są już pierwsi chętni na alcaprim albo kacusia? -zaproponowała Wiktoria. Nie było. Zgłosili się natomiast spragnieni trunków o większej mocy. - Znacie to? - odezwał się Olek. - „Ciepła wódka? O piątej nad ranem? Z plastikowej mydelniczki? Nie odmówię!". Polewaj. - A są jakieś inne specjały? - zapytał Trawka, mocno spięty z powodu nieobecności dwóch Marii swojego życia: jednej cielesnej, a drugiej ziołowej. - Nie ma i nie będzie - od czasu imprezy andrzejkowej, kiedy to chłopcy przynieśli kwas, spożyli, a potem weszli do windy i zjechali dwa piętra niżej - wyjaśniła Milka. - Przecież tu nie ma windy - zauważyłam. - No właśnie. -Wiki uniosła znacząco brwi. - A to nie koniec. Zjechawszy do piwnic, nabrali apetytu i postanowili skoczyć po coś do jedzenia. Pokrążyli trochę po okolicy, wreszcie znaleźli nocny za rogiem. Weszli do środka. - Skąd to wszystko wiesz? Byłaś z nimi? 68 - Sklepowa to nasza znajoma i opowiedziała nam o swoich przeżyciach z nocnej szychty. - Oczywiście nie wiedziała, że znamy chłopaków, i całe szczęście, bo już nigdy by nas nie obsłużyła - dodała Milka. - Więc wtedy przyszła do pracy, jak zwykle. Siedzi znudzona, dłubie w zębach, a tu wchodzi dwóch gości. Zmierzwione włosy, oczy jak u wampira - trochę po kwasie, a trochę na widok wędlin za ladą. Wreszcie jeden z nich, sądząc z opisu, Andrzej, wybrał jałowcową suchą i prosi, żeby mu ukroiła ze trzydzieści deko. Ale tak bełkotał, że babka nic nie rozumiała. Więc Jędruś dalej jej tłumaczy, pokazuje trzęsącym się paluchem. W końcu nie wytrzymał, przeskoczył przez ladę, złapał topór i sam ukroił. Czujecie klimat? Gość metr dziewięćdziesiąt pięć z toporem w ręku? Baba o mało nie zemdlała. - Najśmieszniejsze, że ukroił dokładnie trzydzieści deko - powiedziała Wiki. - Ale i tak już nie chcemy podobnych historii - zakończyła Milka. - A słyszeliście tę o sensie życia? - spytał Olek. - No mów - poprosiliśmy zgodnym chórem. W końcu sens życia to jest to, czego szuka każdy początkujący student. Potem już nie ma na to czasu, tak przynajmniej powiedział mi Daniel. - To było tak - zaczął Olek, nalewając sobie prądu do piwa. -Pewien pan zażył eksperymentalnie jakieś grzybki. Poczekał chwilę i nagle błysk. W deseniu zasłon zobaczył wzór na wszechświat. Zamknięty w jednym prostym zdaniu. Odkrył sens życia. Ale kiedy się obudził na drugi dzień, niczego nie pamiętał. Pozostało tylko niejasne wspomnienie, że przez chwilę miał dostęp do największej tajemnicy kosmosu. - I co? I co? - Tydzień później znowu spróbował grzybków. Tym razem ujrzał wzór na dywanie i obiciu kanapy. Ale na drugi dzień znów pustka. I tak się to powtarzało kilka razy. Wreszcie podjął odpowiednie działania. Przygotował kartkę, długopis. Zażył grzybki i czeka. Gdy tylko doznał olśnienia, zaraz wszystko zapisał. Jedno ważne dla ludzkości zdanie. Wstaje rano, pędzi do kartki i czyta: „Jak stanę na krześle, to czubkami palców dotykam sufitu". Milczeliśmy, porażeni. 69 - Słuchajcie, a gdzie właściwie jest Maria? - zapytał nagle Adam. - Bawi się razem z guru - odpowiedziała Milka. - Można powiedzieć, że eksperymentuje z grzybem - rzucił Irek. - Ile on ma lat? -Sądząc po wyglądzie, dwieście siedemdziesiąt - ocenił Trawka. -1 ktoś tak sędziwy ma na Marię wpływ? - Olek pokręcił z niedowierzaniem głową. - A wciska jej takie kity - odezwała się Milka - że podejrzewam go o poważne zaburzenia. Ostatnio znikł na kilka dni, pewnie znowu się zadekował u jakiejś baby. Zadzwonił do Marii, że miał wypadek w Alpach. - Ponoć prowadził tam treningi dla szwajcarskich menedżerów - dodała Wiktoria. - Maria szalała z rozpaczy. „Pewnie nie chce mnie martwić. Może nawet umiera, z dala ode mnie". Minął tydzień. Zachodzimy raz z Irkiem do Alchemii, a tam siedzi guru, cały i zdrowy, oczywiście jak na swoje dwieście lat. Kurzy, pije i podrywa kolejną laskę. Marii z nami nie było... -1 szkoda, bo potem nie chciała nam wierzyć. A kiedy wreszcie mu powiedziała, że go widziałyśmy, wyparł się, buc jeden. I jeszcze nagadał, że my tak specjalnie, bo zazdrościmy jej szczęścia. Więc przestałyśmy się wtrącać. - Trzeba było powiedzieć, żeby go poprosiła o paszport. Zobaczyłaby, czy rzeczywiście siedział w tych Alpach. - Mówiłyśmy. Nawet go spytała, ale ją wyśmiał. „Dziewczyno, to są tajne szkolenia. Ja mam paszport dla osób wykonujących zadania specjalne. Nie mogę go nikomu pokazywać". I tyle. - Tajemniczy. - A ile zdarł z niej forsy. Na piwo, fajki, drinki. - Jej rodzice się nie dziwią, że tyle wydaje? - zapytałam. - Coś ty - powiedziała Wiktoria. - Ustalili jej kieszonkowe w wysokości dwóch pensji mojej mamy i niech z tym robi, co chce. Kiedyś wydawała na miedzianą biżuterię, teraz na Stefana. - To wpadła. Guru znalazł kurę znoszącą złote jajka. Nie odpuści, chyba że coś wymyślimy. -Poczekajmy do tego otwarcia kanałów trzeciego lutego. Wtedy ma nastąpić uwolnienie potencjału. Może sama przejrzy 70 na oczy. A jak nie, to przystępujemy do zmasowanego działania i sami ją uwolnimy. - Ja bym nie czekał - odezwał się Trawka - bo może już nie będzie czego uwalniać. Nie wiadomo, ile jej zostało tych, no, neuronów. - Wszyscy cię rozumiemy, stary - poklepał go po ramieniu Irek - nie każdy chciałby chodzić z gumową lalką bez mózgu. Ale teraz nic do niej nie dociera, musisz poczekać. Przez chwilę pomilczeliśmy, rozmyślając nad ciężkim losem Trawki. Ale w końcu sylwester to sylwester. Trzeba wykonać normę... 2.01. Starsze o rok sprzątamy po sylwestrowej imprezie, zbierając do kupy strzępy wspomnień. - Do tego właśnie służą ponoć przyjaciele - odezwała się Milka. - Żeby mieć z kim pogadać o wspólnych przeżyciach z przeszłości i uzgodnić, co się właściwie zdarzyło. - A jak było? - zapytała Maria, wkładając szafirową pidżamę z napisem „Nie bój się sięgać gwiazd". - Głośno - odparła Milka, zbierając do reklamówki plastikowe butelki. - Poza tym Trawka upił się na smutno i w kółko powtarzał o jakichś szponach mitomana. - A Irek wyszedł wreszcie spod stołu? - Tak, i niechcący pociągnął za kabel, zrzucając sobie na głowę klawiaturę i dwa słowniki. Całe przedpołudnie spędził na pogotowiu, a wieczór na sprawdzaniu, czy mu się nie zsunął opatrunek z czoła. - No i bardzo przydała się sałatka taty Milki - dodała Wiktoria. - Niektórym już o piątej rano. - Rzuciła mi niepozbawione współczucia spojrzenie. - Nigdy nie piłam ciepłego wina... - wyjaśniłam, mocno speszona. - Daj spokój, Wiśnia, przecież wszyscy korzystaliśmy z sałatki. Trawka nawet dwa razy. - Trzeba przyznać, że spełniła swoje zadanie - pochwaliłam. - Dzięki, przekażę tacie - ucieszyła się Milena. - A ty jak się bawiłaś? - zapytała Wiktoria. - Sama nie wiem, czekam na zdanie guru. 71 - Nieźle się urżnęłaś. - To nie tak. Po prostu nie wiem, jak interpretować tamtą noc. Bo z jednej strony byłam z guru, ale może moja radość jest zbyt zaborcza, zbyt egoistyczna. Poza tym chcieliśmy zobaczyć imprezę na Rynku... -I co? - Nie udało się. Za kwadrans dwunasta guru wezwał taksówkę. Przyjechała, wczołgaliśmy się. Guru rzucił adres, a że sporo wypił, to podał: Estery 20. Więc przejechaliśmy pięćdziesiąt metrów spod Alchemii. Zapłaciłam, wysiedliśmy i jak taksówkarz pojechał, zorientowałam się, że jesteśmy pod Singerem. -No i? - Nie było już szans, żeby dotrzeć do Rynku na czas. No to weszliśmy do Singera, bo co będziemy tak stać na mrozie. Guru od razu spotkał znajomych z wyprawy w Himalaje, więc się dosiedliśmy i nawet nie wiem, kiedy wybiła północ. Ocknęłam się po drugiej. - A guru może leży pod stołem do teraz - rozmarzyła się Milka. - Tak dużo to on nie wypił - osądziła ją Maria. - Czasem wprawdzie musi sobie obniżyć poziom energii, boby go rozerwało na atomy, ale nie pije tyle, żeby leżeć dwa dni. - Może nie wszystko ci mówi - odezwała się Milka. - Może zmienicie temat? - zaproponowała Wiktoria, wyczuwając narastający konflikt. - Trawka chciał nam pokazać nową pseudoorientalną kapę w palmy, którą dostał od babci Irka. Kiedy weszłyśmy, Trawka walczył z posylwestrowym bólem głowy, tocząc zacięty spór w sprawie telewizora. - Jak możesz konsumować ten wirtualny kisiel? Ty, człowiek, który przeczytał całego Galsworthy'ego. - To było dawno temu - wyjaśnił Irek, gmerając przy kablach pod stołem. -Wtedy dręczyło mnie, że są ludzie, którzy reagują na problemy całkiem inaczej niż moja mama albo siostra. - Czyli jak? - Czyli tłamszą, duszą w sobie, udając, że wszystko okej. Wyobraź sobie, że umierasz z zazdrości, a jednocześnie palisz cygaro i grasz na fortepianie wesołą melodię. - W moim wypadku niemożliwe - przyznała Milka - zważywszy długość tipsów. - A wracając do telewizji - odezwał się Irek - można się z niej dowiedzieć sporo ciekawych rzeczy. Na przykład wczoraj Celinę 72 Dion powiedziała, cytuję: cancer is neverpart of your vocabulary. Strasznie niedouczeni ci Kanadyjczycy. Nie wiem, jak wy, ale ja poznałem znaczenie słowa rak, jak poszedłem do starszakow w przedszkolu. - Społeczeństwo dobrobytu i beztroski - podsumowała Wiktoria. - Pewnie produkują tam specjalne słowniki dla wrażliwych. Bez słów „rak", „bieda", „starość" i „przemijanie". - A dziś rano, to znaczy o czternastej - ciągnął Irek - oglądałem program o nas, młodych ludziach. Dowiedziałem się bardzo interesujących rzeczy. Na przykład tego, jacy jesteśmy. My, pokolenie urodzone w okolicach stanu wojennego. - Jacy? - zapytała Maria, rocznik osiemdziesiąt dwa. - Redaktor prowadząca powiedziała, że rośnie pokolenie zorientowanych na konsumpcję egoistów, którzy boją się prawdziwych więzi. - Boże, to my? - przeraziła się Milena. - No, niestety - potwierdził Irek. - A jeden profesor psychologii stosowanej dodał, że jesteśmy samotnikami bezwzględnie dążącymi do celu. I jeśli już o czymś myślimy, to wyłącznie o sukcesach materialnych. Poza tym żyjemy chwilą, nie potrafimy planować. - A co można planować w kraju, w którym żadne wykształcenie, zdolności ani ciężka praca nie gwarantują minimum socjalnego - obruszył się Trawka, masując sobie obolałe skronie. - Tego problemu akurat nie poruszali. Za to inny profesor, chyba socjolog, dorzucił smutnym głosem, że na starość czeka nas towarzystwo androidów, bo nikt żywy z nami nie wytrzyma. - Jednym słowem, pokolenie potworów - podsumowała Milka. - No i jak się czujecie, potwory? Święto Trzech Króli Siedzimy w Kolorach i opijamy moje urodziny. Godzinę temu skończyłam osiemnaście lat. Dorosłość. Co to właściwie znaczy? - Całkowita wolność w poszukiwaniu szczęścia i sensu życia - to definicja Marii. - Możliwość chodzenia na filmy dla dorosłych i własny dowód osobisty z idiotycznym zdjęciem - to Irek. - Moja siostra doda- 73 łaby, że również druga myśl o liftingu. Bo pierwsza pojawia się ponoć tuż po zdaniu do liceum. ■Teraz będziesz musiała sama płacić swoje rachunki - postraszyła Wiktoria. - Oczywiście teoretycznie, bo w praktyce są tacy, którzy nigdy za siebie nie płacą. ■I pamiętaj, że odtąd czas będzie płynął coraz szybciej i szybciej- odezwał się Daniel. Po raz pierwszy spotkał się z moimi pnyjaciółmi. Użyłam słowa przyjaciele? O rany, zaczynam się osiajać, a przecież pokolenie P nie uznaje żadnych więzi. ■Mnie nadal płynie powoli, a niedługo skończę dwadzieścia lat-wtrąciła Milka. -Widocznie w twoim życiu niewiele się dzieje - wyjaśnił jej Daniel. - Dzień jest podobny do dnia. Dlatego masz wrażenie, że czaspłynie powoli. Ale to bardzo złudne wrażenie. Ani się obejrzysz, a skończysz trzydziestkę i... -Co wtedy? - przejęła się Milena. -Koniec. ■Lepiej nie mów tego mojej siostrze - mruknął Irek, poprawia-jącsobie bandaż na głowie. - Od roku panikuje, że niedługo będzie kończyć trzydziestkę. Niedługo, czyli za jakieś dwa lata z hakiem. -Ma rację - powiedział Daniel. - Niestety, po trzydziestce życie traci smak. A wiecie dlaczego? Bo wszystkie najważniejsze wspomnienia powstają wcześniej. -A potem? - dopytywała się Wiktoria z takim napięciem, jakby sama miała właśnie kończyć przeklęte trzydzieści lat. -Potem... pamięć jest niczym pełny kubek, do którego dalej leje się woda. Nowe przeżycia już nie zapisują się w niej z taką siłą, Już nic nie ma takiego znaczenia. Nawet żeby człowiek poleciał na Marsa, to pestka w porównaniu ze wspomnieniem, kiedy podkradał sąsiadowi jabłka z sadu. -0 rany - westchnęliśmy równo. Cała siódemka. - - pokiwał głową Daniel. - Dlatego gromadźcie wspomnienia, póki kubek nie jest jeszcze pełny. Dwie doby później ...a przez kilka następnych dni ma się żywić tylko ciastem szczęścia... 74 - Kto tu mówi o szczęściu? Do kuchni zajrzała Maria, ale schowała się z powrotem. Zdążyłyśmy jednak zauważyć, że wyglądała na osobę trawioną wewnętrznym płomieniem. Płomień - to wiedzieliśmy - miał na imię Stefan, ale w kręgach bardziej oświeconych wołano na niego guru. - On ją chyba naprawdę hipnotyzuje - orzekła szeptem Milka. - A może to te feromony - podjęła Wiki. - Widziałam na sieci taką reklamę. Płacisz czterdzieści dolców, przysyłają ci buteleczkę. Spryskujesz się i przyciągasz gości, jakbyś miała w pośladkach dwa ogromne magnesy. Może guru coś takiego zakupił... - Ma czy nie ma, trzeba dziewczynę ratować, bo jej całkiem wypali mózg - odezwała się Milena. - Jak powiedziałam, że guru jest żonaty i dzieciaty, tylko przewróciła oczami. - Chyba że to czad z kominka - spekulowała dalej Wiki. - Siedzi w Singu codziennie i wdycha ten dym. A propos żony... Maria mówiła, że guru jest od lat w separacji. - Chyba nie bardzo się separował, bo babka niedawno urodziła dziecko. Trzecie. Wpadła do Ptaszyla w zeszłą niedzielę i z pięściami do Marii. „Jak się nie odczepisz od mojego Stefana, to wsadzę ci rękę do gardła, złapię za jęzor i wywrócę na drugą stronę" - wrzeszczała. Straszny obciach. - A Maria co na to? - Zablokowała łazienkę na parę godzin. Wreszcie barman nie wytrzymał, wyważył drzwi i wyniósł ją na salę. Tam czekała do rana, aż przyszedł guru i wszystko jej objaśnił. - Co wymyślił tym razem? - Standardowa bajeczka - odezwała się Milka, bawiąc się dzwoneczkami przy parawanie. - Że czeka na rozwód - zadzwoniła dzwoneczkiem - że jego eks dyszy żądzą zemsty - znowu dzwoneczek - i że chce mu złamać życie, dlatego rozpowiada bzdury. Jeszcze wyciągnął od niej kupę forsy na dokładne badania grupy krwi. Poprzednie ponoć sfałszowano. - Maria zna już wyniki? - Na razie nie. Będzie wiadomo za miesiąc. Mniej więcej wtedy, gdy jej otworzy kolejne kanały i wydobędzie potencjał na powierzchnię. - Żeby tylko przy otwieraniu nie wpędził jej w prawdziwy kanał. Ostatnio musiała chodzić boso po śniegu. A przez kilka następnych dni ma się żywić tylko ciastem szczęścia. 75 - Kto tu mówi o szczęściu? - Maria ponownie zajrzała do kuchni z tym samym pytaniem, jak jakiś riplay. - Nie tyle o szczęściu, co o duchach - zażartowała Milena. Marysia naprawdę wyglądała jak zjawa. - Ta, o jednym duchu, który tu mieszka od dwóch miesięcy -sprecyzowała Wiki. Maria przyjrzała się sufitowi. Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze nosem. - Niczego nie wyczuwam. Tu jest czysto. Może siedzi na korytarzu. - My mówimy o tobie - nie wytrzymała Milena. - O mnie? Przecież mówiłyście o duchu, który mieszka w kuchni. - To taki żart. Rozumiesz? Spójrz w lustro. Prawdziwy duch. - Nie rozumiem, w jakim znaczeniu ten duch. - W najprostszym. Wyglądasz jak upiór. - Chodzi wam o szatę? Muszę ją nosić. Wyzwala pozytywny obieg energii. Po otwarciu kanałów będę stopniowo wracać do artystycznych dzianin, ale nie teraz. Nie przed trzecim lutego. Wtedy nastąpi wyzwolenie, które przeprowadzi sam guru. - Mam nadzieję, że nie pominie mózgu - odezwał się Trawka, do tej pory milczący. - Z moim mózgiem jest wszystko okej. - Dziewczyno, nie widzisz, co się z tobą dzieje? - zdenerwowała się Wiktoria. - Chodzisz w prześcieradle, jesz zakalec, żujesz jakieś zielska. Spójrz na siebie. W średniowieczu spaliliby cię na stosie za sam wyraz twarzy. - W średniowieczu panowała ciemnota - skosiła ją Maria. - Nie większa od tej, którą ci wciska ten stary naciągacz w skórzanym kapeluszu. - Daje mi szczęście - warknęła Maria i wybiegła do łazienki, szumiąc zwojami powłóczystej szaty. - Ty to nazywasz szczęściem? Przecież ty nic nie czujesz, bo ciebie już nie ma! - krzyknął Trawka. - Dokonałam aktu samozatracenia - wyjaśniła nam uprzejmie Maria przez drzwi. - Stanowię teraz element istoty doskonalszej. - A jak ci się znudzi, to będziesz wiedziała, którędy wydostać się ze Stefana na zewnątrz? - zarechotał Trawka. 76 - Nie znudzi mi się. - Ja ci powiem, Trawka, jak będzie - włączyła się Milka. - To jemu się znudzi. Strawi ją na amen, a resztki wyjdą tędy, którędy wychodzą wszystkie odpadki. - Wolisz, Mario, wyjść ze Stefana w formie stałej czy płynnej? Maria wyszła z łazienki. Rzuciła nam dramatyczne spojrzenie, lepkie od czarnego tuszu i kredki. - Nic nie rozumiecie, nic! Wychodzę. Nie czekajcie! Trzasnęła drzwiami i poszła, zostawiając po sobie mdły zapach olejku sandałowego i niedojedzoną bułkę. Połowa stycznia Dziś po raz pierwszy Daniel pojawił się u dziewczyn w mieszkaniu. Nerwowo kręciłam się po pokoju, zastanawiając się, czym by go zainteresować. Wreszcie pokazałam mu dzieło Marii. - Energetyczne - ocenił. - Kto to malował? Ta brunetka spowita kilometrami tkaniny? - Ta - przytaknęła Wiktoria. - Chodzi tak od miesiąca. Guru kazał jej zmienić styl. Od razu pobiegła do sklepu i kupiła pół beli perkalu. - Znałem kilka takich kobiet - odezwał się Daniel głosem eksperta. - Kleją się do facetów, którzy traktują je jak wymienialny element swojego życia erotycznego i zalewają negatywnymi sygnałami w rodzaju: „ale z ciebie głupia lala" albo „dziś się nie spotkamy, bo mi się nie chce, kotku". - Dlaczego się na to nabierają? - zapytała Milka. - Niskie poczucie wartości własnej - wysunął diagnozę Daniel. -Dostrzegam je również u ciebie, Mileno. Ubierasz się wyzywająco, jakbyś chciała odwrócić uwagę od swojego wnętrza. - Może - zgodziła się Milka. - Ale może również dlatego, że gdybym była szarą myszką, nikogo nie obchodziłoby, że przeczytałam setki książek. A tak wszyscy są zdziwieni, że w ogóle potrafię czytać. I zwracają na mnie większą uwagę. - A ty tego właśnie potrzebujesz. - Uwagi i spojrzeń - przytaknęła Milka. - Źle się czuję, kiedy nikt na mnie nie patrzy. - Kup sobie psa - poradził jej Daniel. - Nikt nie potrafi wpa- 77 trywać się tak intensywnie jak własny pies. Poza tym na pewno cię nie zdradzi. Marzy mi się taka miłość. - Z psem? - zdziwiła się Wiktoria. - To się nazywa sodomia. - Nie z psem - poprawił ją Daniel - tylko taka, jaka łączy człowieka i psa. Bo ona jest całkowicie bezinteresowna, nie ma w niej zazdrości ani strachu, że się skończy, nie ma udawania ani chęci przerobienia psa na swój ideał. Czyż nie tak wygląda prawdziwa miłość opisana przez świętego Pawła? Nie ma w niej też nudy i nie ma rozwoju. Psa nie męczą te same głupie zabawy ze starą piłką, nie powie ci: „Może byśmy dla odmiany poszli na spacer w góry?". Nie męczy go powtarzalność. - Gdzieś to już chyba czytałam - odezwała się Milka. - Możliwe. Wielu ludzi doszło do podobnych wniosków. - A co sądzisz o kotach? - zapytałam. - Koty? - Daniel zastanowił się przez chwilę. - Wiedzą, czego chcą. Ale założę się, że gdyby były dwa razy większe niż są, nie wolno byłoby ich trzymać w domu. A psy nawet trzy razy większe nadal byłyby przyjaciółmi człowieka. Pomyślcie o tym. Dwa dni później - I co myślisz? - zapytałam Milkę. - O kotach? Nie wszystkie wiedzą, czego chcą. Na przykład Gryzek moich rodziców nigdy nie może się zdecydować, czy woli kółeczka rybne czy wołowe. - Pytam, co myślisz o Danielu? - O nim? - Zmarszczyła czoło. - Wygląda jak facet, którego śmiało można przyprowadzić na herbatkę do babci. Doskonały kandydat na męża. Tylko coś mi w nim nie gra. - Za mało solarium i brak motoru? - podsunęła Wiktoria. - Nie, to nie to. - A co? - dopytywałam się, lekko podenerwowana. - Nie wiem. - Milka zerknęła na mnie. - Może jest po prostu zbyt idealny? Właśnie. Mam dokładnie te same odczucia. Daniel jest tak idealny, że powinnam się od razu w nim zakochać. A jednak na samą myśl o tym, że powinnam, czuję dziwny opór. I od razu mam ochotę uciec daleko w góry. 78 Koniec stycznia, sesja Daniel odprowadził mnie po egzaminie pod samą stancję dziewczyn. - Nie wejdziesz? - Nie, nie chcę wam przeszkadzać. - Uśmiechnął się. - Poza tym Milka jest taka przytłaczająca. No i, szczerze mówiąc, wolę być z tobą sam na sam. Poczułam, jak serce tłucze mi się pod bordowym szetlandem. Może to początek zakochania? - Może zaczynam się zakochiwać? - zapytałam Irka. Ostatnio sporo mu się zwierzam. On klęczy albo leży pod swoim stołem, instalując co się tylko da, a ja nadaję, siedząc na tapczanie przy oknie, wpatrzona w jego skarpety lub kapcie w góralskie wzory. - Może to są właśnie pierwsze objawy? Tylko dlaczego nie czuję wszechogarniającej radości? - Wszystko analizujesz, prawie jak moja siostra - stwierdził Irek, instalując „Starcrafta". - Duchowa prawnuczka Masocha. Ostatnio zaczęła się martwić, że nie jest warta swojego faceta. A wszystko przez mamę. - Tak? - Przysiadłam się bliżej, zadowolona, że wreszcie mam okazję odwzajemnić się swoim życzliwym uchem. - Podczas świąt mama trochę się nudziła i z tych nudów połączonych z przejedzeniem zaczęła atakować rodzinę. Najpierw czepiła się mnie, że powinienem już myśleć o pracy magisterskiej i że mam zbyt długie włosy za uszami. -A ty? - Nie dałem się sprowokować - pochwalił się Irek - więc rzuciła coś na temat nowych zakupów babci. Później przeszła do swojego narzeczonego, zasypując go pretensjami o to, że jej wcale nie słucha. Nawiasem mówiąc, miała trochę racji. Boguś ostatnio się wyłącza po pięciu minutach zwierzeń. Może cierpi na syndrom wypalenia... - A co z Maliną? - Malinę zostawiła sobie na deser. Kiedy się nie udało z naszą dzielną trójką, zaatakowała Malinę. I zaczęła zrzędzić, że ta nic nie umie. „Jak ty poprowadzisz kiedyś rodzinę? - zadała jej 79 pytanie retoryczne. - Szyć nie umiesz. Na drutach też nie ani na szydełku. Nigdy nie zrobiłaś głupiej zupy, że nie wspomnę o bardziej skomplikowanych potrawach, jak choćby sernik". - Faktycznie nie potrafi piec? - zdziwiłam się. Ja zawsze robiłam ciasta na wszystkie rodzinne święta. - Jeśli chodzi o umiejętności kulinarne, to można powiedzieć, że Malina przypomina jednego z trzech panów w łódce. Robi jajecznicę jak słynny Harris. Z sześciu jajek wychodzi pół łyżeczki przypalonych wyskrobków. A co do innych talentów, jest jak bohaterka którejś z książek Vonneguta. Jedyne, co potrafi, to ulepić kulę z resztek mydła. - Faktycznie niewiele - przyznałam. Ja potrafiłabym ulepić z mydła miniaturowy kościół Mariacki z figurką trębacza na wieży. I co z tego? - Nigdy jej to wcześniej nie przeszkadzało. Ale ostatnio wzięła sobie do serca uwagi mamy. - Ciekawe dlaczego? - A, bo jej odbiło i próbuje sobie wyobrazić wszystkie możliwe powody rozpadu swojego związku. Przeszła już etap zamartwiania się zdradą i potencjalnym alkoholizmem, własnym albo partnera. Teraz rozpacza, że marna z niej gospodyni. - Może by się zapisała na jakiś kurs. Chyba są takie. - Ale nie dla osób o dwóch lewych rękach. Malina jest manualnie równie zdolna jak Milka. - No, z Milki to jest prawdziwy talent. Ostatnio poszła kupić sobie fioletowe szkła kontaktowe. No i facet przez godzinę uczył ją, jak zakładać soczewki. - I co? - zainteresował się Irek. - Oddał forsę i powiedział, że równie drewniane ręce mają chyba tylko postaci z ołtarza Wita Stwosza. - Popatrz, a maluje się tak równo. - Na ustach ma permanentny makijaż - zdradziłam,- Na dolnych powiekach kreski też. Ale puder, rzeczywiście, nakłada całkiem równo. - Malina to się prawie nie maluje, zwłaszcza po tym, jak dwa razy włożyła sobie kredkę do oka. Raz nawet musiała iść na pogotowie, tak podrażniła rogówkę. - Ja też się nie maluję. - Coś ty? - zdziwił się Irek. - Na sylwestra i urodziny nie by- 80 ło cię widać spod tych wszystkich cieni, różów i brokatów. Ze nie wspomnę o lokach. - Te ostatnie to akurat dzieło natury. - Bardzo skutecznie zasłaniają ci twarz. Właściwie nie wiem, czybym cię poznał na mieście. - Mogę powiedzieć to samo. W sylwestra byłeś cały zabandażowany, a na ogół widzę twoje pięty i kawałki łydek. - W sumie to możemy się poznać - zaproponował Irek po namyśle, nadal tkwiąc pod stołem. - E, chyba lepiej, jak zostanie po staremu. Łatwiej mi się zwierzać. - Mnie też - przyznał. - To może skończysz opowiadać o Malinie. - Właśnie. Dwa tygodnie temu dzwoni do mnie babcia. Przestraszyłem się, bo było grubo po północy. Więc pytam, czy coś się stało. Na to babcia, żebym do niej przyjechał i pomógł jej poszukać na strychu starej maszyny do szycia. Bo Malinka od dwóch dni płacze, że musi się nauczyć szyć, inaczej straci swoją połówkę. Jakby połówki odchodziły z tak prozaicznych powodów. - A z jakich odchodzą? - Jeśli to połówki, to z żadnych. Trwają w niekończącej się ekstazie i ani myślą o rozstaniu czy zdradzie. - Fajnie - westchnęłam. - Może. Problem w tym, że ja nie wierzę w połówki. 1.02. Ja chyba też nie. Za to Maria i Trawka jak najbardziej. Trawka bez przerwy u nas przesiaduje, czekając na jej powrót i snując dzikie plany skompromitowania guru. Maria zaś przesiaduje w Ptaszylu, snując dzikie plany zamieszkania w Ikei. - Ona naprawdę wierzy, że guru tam sypia? - zdziwił się Irek. - Tak. Była tam nawet w zeszłym tygodniu na wycieczce i twierdzi, że zauważyła ślady jego obecności. - Ciekawe jakie? Opakowania po psychotropach czy puste butelki po winie? - Nie. Podobno na jednym z piętrowych łóżek leżała otwarta powieść po szwedzku. A guru podobno namiętnie czytuje literaturę skandynawską. Oczywiście w oryginale. 6. Cierpkość. 81 - Naiwność niektórych osób nie ma granic - podsumował Irek. - O, telefon dzwoni. Pewnie znowu Malina. Podasz mi słuchawkę? I włącz tryb głośno mówiący, to sobie posłuchasz razem ze mną. Spełniłam prośbę, wciskając odpowiedni guzik. - No, cześć siostra, co znowu? - zaczął Irek. - To się na pewno źle skończy, Irek! - usłyszałam histeryczny głos. - Mama znalazła trzy kolejne dowody na to, że mam dwie lewe ręce. - Po co? Przecież nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości. - Wielkie dzięki! - wrzasnęła siostra Irka. - A co chciałaś usłyszeć, że masz tylko jedną rękę lewą? Nie umiem kłamać bliskim. Nie myl mnie z naszym ojcem. - Ale mógłbyś chociaż delikatniej to podać! - Postaram się popracować nad formą - obiecał Irek. - Jak tylko przeinstaluję komputer. A teraz mi powiedz, jakież to znalazła dowody? - Nie umiem wbijać gwoździ, plewić ogórków ani smażyć powideł - wyrecytowała jednym tchem Malina. -1 co byś zrobił na moim miejscu? - Już ci mówiłem, mamie również. Powinnaś poszukać sobie księcia. W ten sposób dostaniesz do dyspozycji sztab odpowiednio wykwalifikowanej służby, i problem z głowy. - Wielkie dzięki! - ryknęła Malina. - Ja tu przeżywam katusze, a ty bagatelizujesz, podrzucając nierealne rozwiązania! - Posłuchaj - odezwał się Irek spokojnym głosem - gdybyś była osobą o stabilnej psychice, mógłbym ci doradzić, żebyś olała głupie uwagi naszej mamy. Ale przy twojej konstrukcji emocjonalnej mogę ci tylko zalecić poszukanie księcia. I to księcia o nerwach ze stali. - Ale ja naprawdę przeżywam, Irek - zachlipała Malina. -A jeszcze na domiar złego niedługo kończę trzydzieści lat. Czuję, jakbym siedziała na ogromnej bombie zegarowej. Nawet przez sen słyszę nieubłagane cykanie. - Mówiłem ci kiedyś, że tak będzie - przypomniał jej Irek. -A czego ty się właściwie boisz? - Że stanę się niewidzialna. Zobacz programy muzyczne. Tam nie ma ludzi po trzydziestce. Wszyscy są młodzi i jędrni jak dobrze nadmuchane piłki. - Oglądasz za dużo MTV - orzekł Irek. - Przerzuć się na ka- 82 nał z muzyką klasyczną. Albo włącz sobie płytkę Buena Vista So-cial Club. Zawsze jak tego słucham, żałuję, że nie jestem zgrzybiałym kubańskim emerytem. - Tak mawia młodzież, która jeszcze nie wie, co znaczy przemijanie - westchnęła Malina. - Pogadamy, jak ci stuknie trzydziestka. - Jestem do dyspozycji. A tymczasem, moja droga siostro hi-steryczko, postaraj się wrzucić na luz, najlepiej za pomocą recept Bogusia. A jak to nie zadziała, przyjedź do mnie i razem będziemy się zastanawiać co dalej. Dobrze? - Dobrze, dzięki. Nie zabrzmiało to przekonująco. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę. - Strasznie przeżywa upływ czasu - zauważyłam. - Bo ostatnio ma za dużo wolnego i zapełnia se godziny jak umie. A że zamartwianie się jest tym, co potrafi najlepiej, to sama widzisz... - Widzę. Worek nieszczęść. - A w porywach nawet dwa albo i trzy. - Da się z tym jakoś walczyć? - Próbujemy. Ja jej przypominam o bezdomnych dzieciach z Brazylii, babcia stawia optymistyczne wróżby, Boguś wypisuje kolejne cudowne pastylki, facet zapewnia o dozgonnej miłości, a Ewka, jej przyjaciółka, po prostu słucha i gładzi po głowie. - Ale czy Malina z tym walczy? - A, Malina - odparł Irek. - Po co? Skoro ma od tego takich specjalistów? 2.02 . Taki dzień nie trafia się często. Rzadziej niż raz na tysiąc lat. I dzięki Bogu. Bo dziś straciłam ochronny parasol tkany zręcznymi palcami moich troskliwych rodziców. A wszystko odbyło się następująco. Właśnie dziś postanowiłam, że powiem tacie o swojej decyzji sprzed ponad trzech miesięcy. Wyjaśnię całą sytuację, jednocześnie napełniając swój kubek intensywnymi wspomnieniami. Może nie będą to wspomnienia przyjemne, ale chcę wreszcie mieć to z głowy, a nie ciągle czekać na odpowiednią chwilę. Wróciłam tuż po ustnym z podstaw bajdurzenia. Po drodze wypożyczyłam film edukacyjny, 8:-! który miał mi pomóc wprowadzić tatę w odpowiedni nastrój. Film polecił mi Irek. Wczoraj, po rozmowie z Maliną, a w czasie instalowania nowej gry. - Spróbuj „Instytutu Benjamenta". Powinien być w sam raz do takich rozmów. - A o czym jest? - O tym, jak facet dostaje się do tajemniczej szkoły, w której uczą bezsensownych czynności. Bez końca powtarza niepotrzebne ruchy i zdania. Straszny film - Irek wzdrygnął się, zrzucając ze stołu kilka długopisów. Opis Irka zrobił na mnie wrażenie, więc tuż po egzaminie pobiegłam do wypożyczalni, wzięłam film i do chaty. Kiedy przyszłam do domu, nikogo jeszcze nie było. Powoli przygotowałam się do napełniania kubka. Wypiłam dwie łyżki neospasminy (zgodnie z zaleceniem na ulotce), włożyłam kasetę do odtwarzacza i usiadłam przed komputerem w biblioteczce taty. Z nudów zaczęłam czytać kolejny rozdział nowej książki o problemach wychowawczych. Rozdział zaczynał się tak: Trudna sztuka słuchania „Mówię i mówię, a ty nic", „Nigdy nie słuchasz!", „Już lepiej mówić do ściany!" - przyznaj szczerze, jak często słyszysz podobne słowa? Jeśli rzadko, możesz sobie tylko pogratulować. Posiadasz bowiem dar słuchania, którym dysponują nieliczni. Niestety, choć tak rzadko spotykany, nie jest doceniony przez ludzi. Większość z nas woli raczej pięknie mówić niż słuchać. A przecież zapominamy, że udana mowa to w dużej mierze zasługa słuchaczy. Gdy ich zabraknie, na nic talent mówcy. Ale nie tylko dlatego warto nauczyć się słuchać. Cierpliwe wysłuchanie drugiej strony często wystarczy, by zapobiec wielu niepotrzebnym sporom i konfliktom. Psychoterapeuci żartują czasami, że straciliby zajęcie, gdyby ludzie zechcieli uważnie posłuchać tego, co mają im do powiedzenia inni. Na razie bezrobocie im nie grozi. Zamiast rozmowy wolimy prowadzić równoległe monologi. A takie postępowanie nie sprzyja porozumieniu. Na szczęście można to zmienić, pracując nad rozwinięciem przymiotów dobrego słuchacza. Jedną z najistotniejszych cech umiejętnego słuchania jest motywacja, czyli dostrzeżenie wartości w tym, co chce nam powiedzieć drugi człowiek. Jeśli uznamy, że nasz rozmówca nudzi, słuchanie przyjdzie nam z ogromnym tru- 84 dem. Wzbudzenie motywacji nie jest łatwe szczególnie dla osdb o niskim współczynniku humanistycznym, czyli takich, które w innym człowieku dostrzegają przede wszystkim jego rolę społeczną. Dlatego z ich ust często padają stwierdzenia: „Sprzątaczka jest od sprzątania, nie od pogawędek", „Co może wiedzieć o życiu taki licealista?". Inaczej zachowuje się człowiek o wysokim współczynniku humanistycznym. Dla niego każdy może być ciekawym rozmówcą, niezależnie od wieku, wykształcenia czy stanu konta. Potrafi złapać wspólny język i wyjść poza zdawkowe: „Dzień dobry", „Ile płacę?", „Czym mogę służyć?". Człowiek o wysokim WH kieruje się przekonaniem, iż każda istota ludzka może nas czegoś nauczyć i każdej należy się szacunek. Jeśli chcemy opanować sztukę słuchania, warto przyswoić sobie podobne poglądy. Kolejna cecha dobrego słuchacza to cierpliwość, czyli zdolność do wysłuchania całości wypowiedzi bez względu na jej długość i treść Większość z nas ma tendencję do czytania w myślach innych. „Wiem, co chcesz powiedzieć, nie musisz kończyć" - stwierdzamy, przerywając komuś, czasem w połowie zdania. Inny błąd to skupianie się na formie zamiast na treści. Rozpraszają nas wtedy wszelkie zająknięcia, dłużyzny, dygresje. „Możesz się streszczać?" - pytamy rozdrażnieni, a nasz rozmówca milknie urażony. Co wtedy? Jeśli zależy nam na kontakcie, pozostaje jedno. Zacisnąć zęby, skupić się na treści i dać się wypowiedzieć komuś do końca. Cierpliwość i motywacja to dopiero połowa sukcesu. Równie ważna jest aktywność, a więc dążenie do zrozumienia wypowiedzi, jej sensu i głównego przesłania. Jeśli zachowujemy się biernie, nie zyskujemy nic poza zadowoleniem z tego, że daliśmy się komuś wygadać. Czasami dobre i to. Ale wyobraźmy sobie, co czuje człowiek, który uświadamia sobie, iż zwierzał się do... ściany. Pozwolono mu mówić, ale go nie słuchano. Czy na jego miejscu mielibyśmy ochotę zwierzyć się ponownie? I właśnie takim sytuacjom zapobiega aktywność. Jeśli coś nie jest dla nas jasne, pytajmy zamiast bezmyślnie kiwać głową i udawać, że wszystko rozumiemy. Czasem warto przerwać i podsumować całą wypowiedź, próbując: „Wydaje mi się, że chodzi ci o to. Mam rację?". Czy posiadając anielską cierpliwość, żelazną motywację i superaktyw-ność, stajemy się od razu idealnymi słuchaczami? Nie, jeśli okazujemy emocjonalną obojętność. Wyobraźmy sobie, że opowiadamy przyjaciółce, jakie spotkały nas przykrości. Zgubione dokumenty, kłótnia z rodziną, kłopoty dziecka w szkole. Nasza przyjaciółka wydaje się aktywnie słuchać, nie pogania, nie przerywa. Kończymy zwierzenia i co? Nic, z jej ust słyszymy co najwyżej: „Miałaś pecha". Mówi to tak obojętnie, jakbyśmy jej właśnie zrelacjonowali prognozę pogody. Zabrakło tu empatii i wsparcia. Jeśli zatem chcemy uchodzić za dobrych słuchaczy, musimy okazać, iż porusza nas 85 nas mówi. Nie wystarczy unikać ziewnięć oraz znudzonej czy ■j miny. Musimy pokazać, że w petni aprobujemy rozmówcę, io. Wsparcie to nie tylko okazanie aprobaty, to również dbanie ontaktu. Jeśli ktoś zapomniał słowa, możemy je podsunąć, co nacza, że mamy kończyć za rozmówcę każde zdanie. W słucha-ielu innych sprawach, najlepiej zachować złoty środek, się pytanie, co zyskujemy, stając się mistrzami słuchania. Na iwość bardziej konstruktywnego rozwiązywania konfliktów. Jak iałem, unikamy wielu sporów i awantur. Zyskujemy też szansę rozumienie z ludźmi. Ale jest coś jeszcze. Świadomość, że ktoś i powierza swoje problemy, marzenia, sekrety, i że właśnie nas ierzeń, daje ogromną satysfakcję. Bardzo przyjemnie usłyszeć: wszystko opowiedzieć". Może właśnie dlatego jest tylu chęt-'odu psychoterapeuty... * częśliwy zbieg okoliczności, że tato poruszył właśnie ten tak wiele wie o trudnej sztuce słuchania. Kiedy popro-wilę rozmowy, uaktywni motywację i cierpliwość. Dzięki ojnie wyłuszczę powody, które mną kierowały. Wtedy on swoją empatię i poczuje, jak źle czułam się na SNOB-ie. że musiałam spróbować czegoś innego i zaofiaruje swo-e. A ja wreszcie pozbędę się ciężaru strasznej tajemnicy, się już doczekać. Dlaczego ten tato nie wraca? Powinien godziny. Muszę się czymś zająć, bo zwariuję. Wiem. Przy-b ulubioną sałatkę profesorską, która wprowadzi odpo-strój i pomoże wydobyć na powierzchnię wszystkie cechy słuchacza. Obierałam właśnie drugi ziemniak, kiedy wiel-go rarytasu energicznie zadzwonił do drzwi, my porozmawiać - zaczął niczym bohater meksykań-noweli. A ja poczułam cztery rzędy czerwonych mrówek ie maszerujących wzdłuż mojego rdzenia. ręką odłożyłam na wpół obranego ziemniaka, m dziś na uczelni - oznajmił ponurym głosem tato, a ja in złowrogą melodię graną na starym kontrabasie. -i sprawdzić, jak sobie radzisz. Ponieważ nie było cię na .cie, zapytałem w sekretariacie i... iko jasne. Więc dlaczego nie poczułam ulgi? 86 - Zrobiłaś straszną rzecz - uzmysłowił mi tato. - Przepraszam... - bąknęłam - ale... - Niezależnie od motywów, popełniłaś oszustwo. I to wobec rodziców. Dlaczego nic nam nie powiedziałaś, Wisławo? Przecież widywaliśmy się codziennie, nie brakowało ci okazji. Może właśnie dlatego, że nie brakowało. I że mogłam odkładać rozmowę na tak zwane jutro. - Po drugie - wyliczał dalej - to jest rezygnacja z kariery naukowej. Już na samym początku drogi. A gdybym zrezygnowała na piątym roku? Czy tak byłoby lepiej? Poza tym o jakiej rezygnacji mowa? Przecież studiuję, zaliczam egzaminy! - Ale ja studiuję, tato - próbowałam się bronić. - Wiem! Od sekretarek, bo ty sama nie miałaś odwagi nas o tym poinformować. A dlaczego? Otworzyłam usta, ale tato zakończył za mnie: - Ponieważ dobrze wiesz, że PAPK-a to żaden kierunek, tylko przechowalnia dla zblazowanych nieudaczników. I ty, Wisławo, wśród nich! - Tato złapał się za głowę. - Sądziłam, że tam podają bardziej aktualne wiadomości i że wykładowcy są bardziej... - Sądziłam, sądziłam - zaperzył się tato. - Jakie sądy może wydawać naiwna osiemnastolatka, świeżo po liceum? Jaką może mieć wiedzę o uczelniach?! Przez chwilę głęboko oddychał, aż wreszcie udało mu się przywrócić zachwianą równowagę emocjonalną. - Wychodzę po mamę - oświadczył szklanym głosem - a kiedy wrócimy, będziemy poważnie rozmawiać. Musimy się zastanowić, jak rozwiązać ten problem. Poprawił swój ulubiony szalik z emblematami uczelni i wyszedł. A ja, nie czekając, aż twórcy parasola zamkną go z hukiem, spakowałam najbardziej potrzebne rzeczy, wzięłam zawartość świnki skarbonki (cały tysiąc na wakacje) i... * - Po prostu wyszłam. - Zostawiłaś jakąś kartkę? - zapytała Wiki, odbierając ode mnie plecak, co wystarczyło za tysiąc słów „zapraszam" wypowiedzianych we wszystkich językach świata. 87 - Napisałam na kawałku serwetki, że przenoszę się do was, ale nie podałam adresu. - Mogłaś z nimi szczerze porozmawiać - odezwała się Maria - to czasami bardzo pomaga. - Ach ten mit Wielkiej Rozmowy, rozpowszechniony przez amerykańskich scenarzystów - rozsierdził się Trawka. - Najpierw przedstawiają rodzinny bigos. Mąż zdradza żonę, ta odwzajemnia się mu tym samym. Dzieci eksperymentują z chemią i nagle, pięć minut przed zakończeniem filmu, dochodzi do wielkiej oczyszczającej rozmowy, w wyniku której wszystko wraca do normy. Mąż porzuca kochankę, żona zrywa znajomość z plażowym playboyem, dzieci bez żalu odstawiają chemiczne zabawki. Wielkie pojednanie! Guzik mogła, a nie porozmawiać. Od trzech miesięcy boi się im powiedzieć, że zamieniła jeden głupi kierunek na drugi, a ty mówisz o magicznej mocy Rodzinnej Rozmowy. - Jak to jeden głupi kierunek na drugi? - zapytałam, nieco wytrącona z równowagi. - A tak! - odparował Trawka. - Bo czym się różnią? Może mi któraś odsłoni tę wielką tajemnicę? Właściwie Trawka ma rację. Na obu kierunkach są głupie zajęcia i złośliwi prowadzący. Tu i tu każą nam wkuwać przestarzałe definicje i dawno zdezaktualizowane regułki. Na jednym i drugim jest mnóstwo niepotrzebnych nikomu zajęć. I na żadnym nie ma ludzi, z którymi można by się zaprzyjaźnić. Banda nadętych snobów, oczywiście poza Danielem. Ale czy on jeden wystarczy, by nie żałować? I pomyśleć, że za tę wiedzę musiałam zapłacić bolesną utratą parasola. Pierwsza noc bez parasola Zwykle zasypiam w czterdzieści sekund po zamknięciu oczu. Czasem, kiedy stres wyjątkowo daje mi się we znaki, potrzebuję trzech do czterech minut. A dziś? Minęła północ, a ja nadal przewracałam się na swoim kłującym, wilgotnawym materacu, naprędce ściągniętym przez chłopaków z poddasza sąsiedniej 88 kamienicy. Nagle wszystko zaczęło mnie drażnić. I pomarańczowy kleks z dwoma bryzgami indygo. I lampka Milki, zwisająca tuż nad jej opaloną twarzą. I bolesne wzdychanie Marii. Cienie drzew na ścianie i ponury szum wiatru za oknem. Na dodatek ta cholerna podłoga. Czy musi tak skrzypieć? - Cholerna podłoga, czy musi tak skrzypieć? - zamruczało pod kołdrą. Milka. - I ten halny, który przypomina o wszystkich nierozwiązanych problemach - odezwała się Wiktoria. - Już rozumiem, dlaczego górale piją wtedy beczkami wódkę. Sama mam ochotę wypić baniak, a przecież jestem ponad sto kilometrów od centrum zadymy. - Jak sobie pomyślę, że mój guru leży samotny na którymś z piętrowych łóżek Ikei... - westchnęła Maria. - Samotność guru jakoś nie robi na mnie wrażenia - mruknęła Milena, siadając na łóżku. - Zwłaszcza że tuż obok siedzi ktoś znacznie bardziej samotny. - Kto? - zapytałyśmy wszystkie trzy jednocześnie. - Wiśnia. - Ja? - Skąd ta obłuda? Przecież dobrze wiem, że Milena ma rację. Tak samotnie nie czułam się jeszcze nigdy. A przecież nieraz spałam poza domem. - Nie przesadzaj, wyjeżdżałam na kolonie i do babci. - To nie to samo. Tam wiesz, że wrócisz. A tu przeczuwasz, że zamknęłaś jakiś etap w życiu. Że coś się skończyło i już nigdy nie będzie jak dawniej. - Nie? - Poczułam, że robi mi się zimno. - Nie - twardo powtórzyła Milka. - Dlatego kiedy wyjeżdżałam pierwszy raz na studia, mój tata rozpłakał się jak niemowlę. Bo zrozumiał, że już nie będzie tak samo. Uświadomił to sobie dopiero na dworcu. I jak nie ryknie na cały peron. Moja mama aż się schowała za rozkład jazdy ze wstydu. Co gorsza, tata nie wziął żadnych chusteczek; pewnie myślał, że będzie twardzielem do końca. -I co? - Obcierał łzy liśćmi klonu. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Stary stoi na peronie i wyciera mokre policzki wielkim żółtym liściem. Teraz wystarczy, że zobaczę liście klonu i od razu ściska mnie w żołądku. - A ja pamiętam - powiedziała Wiktoria, przyklepując ogrom- 89 ną poduchę - jak w dniu wyjazdu na studia mama powiedziała: „Dzisiaj mówisz: u mnie pod Lublinem, a za rok będziesz pytać: jak tam u was pod Lublinem?". I najgorsze, że miała rację. Tamto mieszkanie stało się obce, jakieś małe i nieprzytulne. Nie czuję się w nim jak u siebie. Tylko gdzie jest teraz moje miejsce? Nie wiedziałyśmy, co odpowiedzieć. I milczałybyśmy pewnie długą chwilę, gdyby nie głośne pukanie do drzwi. Zamarłyśmy, zaskoczone. Pukanie się powtórzyło. Ja schowałam głowę pod koc. Milka pisnęła, zasłaniając szyję i nadgarstki, a Wiktoria, najodważniejsza, pobiegła do drzwi. - To Trawka, też nie może zasnąć. - Słyszałem wasze rozmowy zza ściany i poczułem, że muszę się przyłączyć. Mogę? - Rzucił na ziemię dmuchany materac. - Gadamy o pierwszych dniach studiów - powiadomiła go Milka. - Wiem, wszystko u nas słychać, nie trzeba nawet przykładać słoika do ściany. - Nie żartuj, że przykładasz - zdenerwowała się Maria. - Naprawdę nie muszę. Ale bez obaw, rozumiem, że macie sekrety, i zwykle zalepiam uszy. Choć wiecie, jak się śpi ze stoperami. - Ja wiem - westchnęła Milena. - Wątpliwa przyjemność, choć pozwala spokojnie przespać kilka godzin. - No właśnie. Ale dzisiaj darowałem sobie zalepianie. Bolały mnie uszy i co tu dużo kryć, skończył mi się zapas stoperów. Dlatego niechcący słyszałem wszystko. Za co ogromne sorry. - Spoko - pocieszyła go Milka. - Na szczęście pod pojęciem wszystko kryją się niewinne wspomnienia, a nie, na przykład, kod dostępu. - Dostępu do czego? - zdziwił się Trawka, zanim załapał. -W sumie szkoda. - Coś ty, stary. Myślisz, że jest jakiś jeden kod? - zaśmiała się Milka. - Czasem mam wrażenie, że jest. I to ten sam dla tysięcy kobiet. Inaczej nie dałyby się omamiać cwanym wyjadaczom. - Wychwyciłam aluzję - odezwała się Maria - ale nie dam ci tej satysfakcji i nie będę się tłumaczyć, bo mi się nie chce. - A ty jak zniosłeś pierwsze dni na uczelni? - próbowałam zmienić temat. - Koszmarnie - przyznał się Trawka. - Przepłakałem w aka- 90 demiku cały tydzień. Co nie było łatwe, bo dzieliłem pokój z dwoma bezwzględnymi twardzielami z polibudy. Gdyby wykryli mięczaka, dopiero miałbym powody do płaczu. Po tygodniu zgłosiłem się do kuzyna i wypisał mi prozac. - Podobno nieźle podbija nastrój - wtrąciła Milka. - Sama myślałam, czy go nie brać. Ale spotkałam Marcusa i wszystko się zmieniło. - Prozac jest niezły, ale nie przy stanach lękowych - powiedział Trawka. - Dlatego u mnie się nie sprawdził. Ale siostrze Irka podobno pomógł... na trochę. - Ja też kiedyś myślałam, żeby go brać - przyznała się Maria - ale się nie zdecydowałam. - Dlaczego? - Bo to tylko prozac, nie poezjak, niestety. No tak, bujanie w oparach absurdu wymaga mocniejszych wspomagaczy. - Mam coś, co mogłoby cię zainteresować - rzucił niewinnym głosem Trawka. - Ty, przestań się bawić w dealera - ofuknęła go Milka. - Wcale nie miałem na myśli chemikaliów, serio. Milka rzuciła mu spod lampki niedowierzające spojrzenie. - Dobra, to może wrócę do pierwszych tygodni koszmaru. -Już lepiej. - Po miesiącu brania byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem notować na wykładzie. Więc wyrzuciłem leki do śmieci. I znalazłem inny sposób na stres. - Jaki? - zapytałam. - Cofnąłem się do beztroskich lat za pomocą żywności dla niemowląt. No wiecie: kaszka morelowa, herbatka z kopru i rumianku, przecierane owoce w słoiczkach, bebiko. - Poskutkowało? - Już po dwóch posiłkach poczułem się bezpieczniej. A kiedy zacząłem używać mydła i zasypki dla niemowląt, jak ręką odjął. Teraz w trudnych chwilach zawsze sięgam po żarcie dla maluchów. To mi od razu przywraca równowagę. Na przykład teraz: od półtora miesiąca żyję w strasznym stresie. Ale przeszedłem na kleik ryżowy z bananami, myję głowę szamponem dla niemowląt, no i nie wywieźli mnie jeszcze do Houston. - Jakiego Houston? - zdziwiła się Wiktoria. 91 - Mój kuzyn Bolek tak nazywa szpital psychiatryczny w okolicy. Zresztą inni lekarze z jego pogotowia również. - Trawka na chwilę przeniósł się myślami do miejsca pracy Bolka. - Mają dziś pewnie sporo wyjazdów do Houston, bo nie dość, że halny, to jeszcze pełnia. - Muszę spróbować tej twojej diety - zapaliła się nagle Milena - bo piętrzą mi się problemy na uczelni. Jak tak dalej pójdzie, mogę zawalić rok. - Aż tak źle? - zmartwił się Trawka. - Wolę nie myśleć, bo będę zmuszona iść po ten kleik do nocnego, a trochę nie chce mi się wyskakiwać z piżamy. Więc pogadajmy o czymś ciekawszym. Może ty, Maria, opowiesz nam o swoich początkach na studiach. - Och, to było tak dawno temu. Prawie pięć miesięcy. O ile pamiętam te zamierzchłe czasy sprzed epoki guru, to chyba nawet się cieszyłam, że wreszcie zacznę prawdziwe życie. Niestety, ciocia okazała się strasznie drobnomieszczańska. Czepiała się, na przykład, o brudne szklanki. - W sumie to mogłabyś czasem jakąś umyć - zauważyła Wiktoria. - Jakbym słyszała ciocię. W moim domu nikt mi nigdy nie powiedział, że mam myć jakieś głupie naczynia. Autor rzucił czasem uwagę, że za mało sypiam. - Autor? - Mój ojciec. - Fajna nazwa - przyznał Trawka. -1 trafiona, bo facet stworzył prawdziwe dzieło sztuki. - Dzięki - powiedziała Maria tonem królowej. -Wracając do autora... Nigdy nie kazał mi się zajmować czymś tak przyziemnym jak szklanki czy kurz na półkach. Ale ciocia, niestety, jest inna. Całe szczęście, że mi Tomek załatwił miejsce u was. Do tej pory już bym osiwiała. - I tak nikt by nie zauważył pod farbą - odezwała się Milena. - Ja bym zauważyła. Bo teraz farbuję dlatego, że chcę. A tak musiałabym to robić. - A ty nie lubisz musieć - podsunęła Milka. - Właśnie. Nienawidzę przymusu. Tej głupiej sesji, kiedy człowiek musi coś zaliczać. Nie tak sobie wyobrażałam studia. - A jak? 92 - Sądziłam, że będzie to czas niekończących się imprez przy wspólnej butelce wina i gitarze. Myślałam, że staniemy się od razu zgraną grupą, która będzie okupować modne kluby i puby. A tu się okazało, że w pubach przesiadują zblazowane nastolatki z prywatnych szkół, mój rok zaś to kupa kujonów, którzy nie chcą ci powiedzieć, co było zadane. - I nikt nie pożycza notatek - dodałyśmy jednocześnie Milena i ja. Jeszcze jedno podobieństwo między PAPK-ą i SNOB-eni. - A każdy myśli, gdzie by tu dorobić do stypendium. O ile ma to szczęście, że je dostał - westchnęła Wiktoria. - Jak sobie właściwie radzisz bez naukowego? - zainteresował się Trawka. - Mam trzy lekcje niemieckiego w tygodniu i nadzieję, że coś się zmieni. - Trochę mało - przyznałam. - Mało? To spróbuj sobie wyobrazić, że masz tylko lekcje. Nadzieja. Jak mawia Daniel, dzięki niej ludzie cierpliwie pchają swoje taczki zamiast rzucić wszystko w diabły i uciec. Tylko dokąd? 3.02 . Zasnęliśmy grubo po czwartej. A kiedy wreszcie otworzyliśmy zapuchnięte powieki, na zegarze wybiła pierwsza. - O kurde - jęknęła Milena takim głosem, jakby usłyszała o tragicznej śmierci wokalisty zespołu Brainstorm. - Co się stało? - zapytaliśmy, łyskając przerażonymi gałkami spod koców, kołder i pierzyn. - Maria ma dzisiaj otwieranie kanałów. I już wyszła, tak bez pożegnania. - Rany, a ja myślałam, że coś się stało chłopakom z Brainstorm albo Anastacii - odetchnęła z ulgą Wiktoria. - Co wy się tak podniecacie tym całym Brainstormem? - odezwał się Trawka, przygładzając sterczące kosmyki włosów. - Nie mogę tego zrozumieć. Irek też. - Nie całym, tylko wokalistą - sprecyzowała Wiktoria. - Nim? - zdziwił się Trawka. - To już Irek wygląda lepiej. 93 - Mój kuzyn Bolek tak nazywa szpital psychiatryczny w okolicy. Zresztą inni lekarze z jego pogotowia również. - Trawka na chwilę przeniósł się myślami do miejsca pracy Bolka. - Mają dziś pewnie sporo wyjazdów do Houston, bo nie dość, że halny, to jeszcze pełnia. - Muszę spróbować tej twojej diety - zapaliła się nagle Milena - bo piętrzą mi się problemy na uczelni. Jak tak dalej pójdzie, mogę zawalić rok. - Aż tak źle? _ zmartwił się Trawka. - Wolę nie myśleć, bo będę zmuszona iść po ten kleik do nocnego, a trochę nie chce mi się wyskakiwać z piżamy. Więc pogadajmy o czymś ciekawszym. Może ty, Maria, opowiesz nam o swoich początkach na studiach. - Och, to było tak dawno temu. Prawie pięć miesięcy. O ile pamiętam te zamierzchłe czasy sprzed epoki guru, to chyba nawet się cieszyłam, że wreszcie zacznę prawdziwe życie. Niestety, ciocia okazała się strasznie drobnomieszczańska. Czepiała się, na przykład, o brudne szklanki- - W sumie to mogłabyś czasem jakąś umyć - zauważyła Wiktoria. - Jakbym słyszała ciocię. W moim domu nikt mi nigdy nie powiedział, że mam myć jakieś głupie naczynia. Autor rzucił czasem uwagę, że za mało sypiam. - Autor? - Mój ojciec. - Fajna nazwa - przyznał Trawka. -1 trafiona, bo facet stworzył prawdziwe dzieło sztuki- - Dzięki - powiedziała Maria tonem królowej. - Wracając do autora... Nigdy nie kazał nii się zajmować czymś tak przyziemnym jak szklanki czy kurz na półkach. Ale ciocia, niestety, jest inna. Całe szczęście, że mi Tomek załatwił miejsce u was. Do tej pory już bym osiwiała. - I tak nikt by nie zauważył pod farbą - odezwała się Milena. - Ja bym zauważyła. Bo teraz farbuję dlatego, że chcę. A tak musiałabym to robić. - A ty nie lubisz musieć - podsunęła Milka. - Właśnie. Nienawidzę przymusu. Tej głupiej sesji, kiedy człowiek musi coś zaliczać. Nie tak sobie wyobrażałam studia. - A jak? 92 - Sądziłam, że będzie to czas niekończących się imprez przy wspólnej butelce wina i gitarze. Myślałam, że staniemy się od razu zgraną grupą, która będzie okupować modne kluby i puby. A tu się okazało, że w pubach przesiadują zblazowane nastolatki z prywatnych szkół, mój rok zaś to kupa kujonów, którzy nie chcą ci powiedzieć, co było zadane. - I nikt nie pożycza notatek - dodałyśmy jednocześnie Milena i ja. Jeszcze jedno podobieństwo między PAPK-ą i SNOB-em. - A każdy myśli, gdzie by tu dorobić do stypendium. O ile ma to szczęście, że je dostał - westchnęła Wiktoria. - Jak sobie właściwie radzisz bez naukowego? - zainteresował się Trawka. - Mam trzy lekcje niemieckiego w tygodniu i nadzieję, że coś się zmieni. - Trochę mało - przyznałam. - Mało? To spróbuj sobie wyobrazić, że masz tylko lekcje. * Nadzieja. Jak mawia Daniel, dzięki niej ludzie cierpliwie pchają swoje taczki zamiast rzucić wszystko w diabły i uciec. Tylko dokąd? 3.02 . Zasnęliśmy grubo po czwartej. A kiedy wreszcie otworzyliśmy zapuchnięte powieki, na zegarze wybiła pierwsza. - O kurde - jęknęła Milena takim głosem, jakby usłyszała o tragicznej śmierci wokalisty zespołu Brainstorm. - Co się stało? - zapytaliśmy, łyskając przerażonymi gałkami spod koców, kołder i pierzyn. - Maria ma dzisiaj otwieranie kanałów. I już wyszła, tak bez pożegnania. - Rany, a ja myślałam, że coś się stało chłopakom z Brainstorm albo Anastacii - odetchnęła z ulgą Wiktoria. - Co wy się tak podniecacie tym całym Brainstormem? - odezwał się Trawka, przygładzając sterczące kosmyki włosów. - Nie mogę tego zrozumieć. Irek też. - Nie całym, tylko wokalistą - sprecyzowała Wiktoria. - Nim? - zdziwił się Trawka. - To już Irek wygląda lepiej. 93 - Nie wiemy, jak właściwie wygląda Irek, bo zawsze leży pod komputerem - rzuciła Milka, kręcąc się bezmyślnie po pokoju. -Kurczę, coś bym zrobiła. Tak mnie nosi. To chyba nerwy z powodu Marii. - A kiedy dokładnie ma to otwarcie? - Podobno tuż po zachodzie słońca.Trzeba doliczyć jakieś pół godziny na trwanie w ekstazie, więc powinna być za cztery godziny. - To jeszcze sporo czasu. Wypiłyśmy gorącą czekoladę. Trawka poszedł do siebie, bo, jak powiedział, nie mógł znieść gęstej atmosfery nerwowego oczekiwania. A my wróciłyśmy do codziennych zajęć. Wiktoria udawała, że czyta. Ja udawałam, że się uczę. Milena udawała, że maluje paznokcie u nóg. Ale każda z nas bez przerwy zerkała na zegarek. Maria wyszła trzy godziny temu. Zabrała ponad tysiąc pięćset złotych (całkowity koszt otwarcia kanałów), paczkę kadzidełek i swoje szaty. Ciekawe, czy to otwieranie ją zmieni? I czy my zauważymy jakąkolwiek zmianę. Głupio byłoby przecież zmyślać. - Ty, Wiśnia, która jest? - Wiktoria zamknęła książkę i otworzyła miniaturową puszkę soku z rambutana. - Prawie siódma - odpowiedziałam. - Dobry ten sok? - Spróbuj. - Podała mi puszkę. Upiłam niewielki łyk. - I co? Takie sobie, prawda? Jak większość podobnych specjałów. - To po co je kupujesz? - Bo mnie kuszą wszystkie kulinarne nowości, a najlepszy sposób na pokusę, to jej ulec. Tak przynajmniej twierdził Wilde. - Słuchajcie. Już siódma - zdenerwowała się Milka. - Może Marii coś się stało? Przecież już powinna tu być, od dwóch godzin co najmniej. - Może jest, tylko jej nie widzimy, bo przeszła w inny wymiar? - Jakoś wcale mnie nie pocieszyłaś, wiesz? Wreszcie usłyszałyśmy zgrzyt klucza. Dziewczyny rzuciły się do drzwi. - No, nareszcie! Już miałyśmy dzwonić po szpitalach. - Bez przesady, kobiety. Wracałam znacznie później. Nawet wychodziłam znacznie później - zdziwiła się Maria. Po raz pierwszy od listopada miała na sobie normalne ciuchy, czyli czarną dzianinową suknię i kilogramy miedzianej biżuterii. Niby wszystko jak dawniej, a jednak nie do końca. Może to była ta zmiana po otwarciu kanałów. 94 - I jak było, Mario, opowiadaj? - niecierpliwiła się Milena. - Nie ma o czym. - Jak to nie ma? Nasza współlokatorka otwiera sobie kanały, po których będzie mogła lewitować i zamieniać ziemniaki w szarlotkę z kruszonką, i nie ma o czym opowiadać? - naciskała Milka. - Nie było otwierania. Nici z szarlotki. Dalej będziecie musiały zaopatrywać się w cukierni na rogu. - Maria próbowała nadać swojej wypowiedzi żartobliwy odcień, ale wypadło to blado. - Na kiedy przenieśliście? - zapytała Wiktoria. - Na świętego Dygdy! Znasz taką datę? - Ale co się stało? Nie jesteś jeszcze gotowa? To ci wciska twój guru? - Guru odszedł! Jesteście zadowolone? - Maria usiadła ciężko na taborecie i zaczęła płakać. Łzy płynęły jej po twarzy i ka pały na suknię. - Nie, nie jesteśmy - zapewniła ją Wiktoria. - Dlaczego odszedł? Wrócił do żony? - Jest jakaś czekolada? Albo chociaż dżem? Albo cokolwiek? - Dostaniesz, jak opowiesz, co się właściwie stało. - To koniec - rozkleiła się Maria - już nigdy się nie zakocham! Gdzie ten dżem? - Już szukam, a ty opowiadaj - poleciła Wiktoria, No, mow od początku. Poszłaś tam, i co? Przyszedł? - Tak, ale się spóźnił. Wszedł jakiś zmieniony. Westchnął, /a palił papierosa, milczy. Wreszcie mówi, że jego życic strać ilo sens. Ja pytam, o co chodzi, a on na to, że dziś rano 11racil ws/.ysl kich przyjaciół. Ostatnich, jakich miał. Bo inni zginęli już wc/cs niej. Wiecie, Kukuczka, Rutkiewicz... - Tę opowieść już znamy - ponagliła ją Milka  tych jak stracił? - Też go pytam. A guru mi opowiada, że miesiąc leniu jego znajomi prosili, żeby się z nimi wybrał w Andy. Ale odmówił, ze względu na mnie. „Sorry, chłopaki. Mam tu kobiety, za bardzo by przeżywała rozstanie" - tak im powiedział. A oni go prosili i prosili: „Tylko ty tak doskonale znasz Amerykę Południową i masz dyplom ratownika. Bez ciebie może dojść do tragedii". Ale guru twardo im odmawiał. „Nie mogę. Otwieram Marii kanały. Ale będziemy w kontakcie. W razie czego dzwońcie na komórkę". No i pojechali bez niego. 95 - Ależ to szaleństwo przecież - wykrzyknęła Milka, ale Maria nie dostrzegła ironii w jej głosie. - Ja też mu to powiedziałam. Ale chłopaki się uparli. - I pewnie doszło do tragedii. - Dziś nad ranem, kiedy my w najlepsze gadaliśmy o głupotach - ciągnęła Maria - guru właśnie medytował, a tu telefon. O trzeciej rano naszego czasu. Okazało się, że zabłądzili. Złapała ich wichura. Guru próbował im pomóc. Krzyczał przez komórkę, żeby nie szli na wschodnią ścianę, ale było za późno. Słyszał, jak ginęli jeden po drugim, a on nic nie mógł zrobić. Tylko słyszał ich rozpaczliwe krzyki, kiedy lecieli w przepaść. - To każdy miał komórkę i do niej krzyczał? - zdumiała się Milka. - Nie wiem, jak to wyglądało od strony technicznej - zdenerwowała się Maria - i mało mnie to obchodzi. - A co było dalej? - spytałam. - Nic. Spadli. Ich ciała leżą teraz gdzieś na dnie przepaści, wśród kamieni... - No a poza tym? - zapytała Milka. - To jeszcze ci mało? Zginęło pięciu dzielnych ludzi, a ty pytasz co dalej? - Chciałam wiedzieć, co z guru! - A jak myślisz? Załamał się! Uważa, że to on ich zabił. Bo gdyby z nimi pojechał, nie doszłoby do tragedii. Znał tę przełęcz, wiedział, że tam jest niebezpiecznie. - A gdzie to dokładnie jest? - dopytywała się Wiktoria. - W Andach! Po co ci konkrety? Chcesz znaleźć ich ciała? - Oj, Marysiu, nie unoś się tak. Po prostu chciałam znać szczegóły. Może kiedyś się wybiorę w Andy. Dobrze byłoby wiedzieć, która to przełęcz. - Nie wiem która. Guru był zbyt wstrząśnięty, żeby mi tłumaczyć. Jest pogrążony w rozpaczy. Wini siebie i swoją do mnie słabość. Gdyby im nie odmówił, żyliby wszyscy. - To rzeczywiście dramat - westchnęła Milka. - O pięciu zdrowych, jurnych mężczyzn mniej na tym przeładowanym testosteronem świecie. - Ty zawsze byłaś cyniczna! Tam ginęli ludzie, a guru był tego świadkiem. I nie mógł nic zrobić! Powiedział, że już nie możemy być razem, bo ile razy by na mnie spojrzał, zawsze by 96 sobie przypominał tamtą straszną chwilę własnej bezsilności i niemocy. - Coś tu zajeżdża Freudem. Kojarzysz mu się ze straszną chwilą niemocy. - Przestań z tym seksem, Milena! On mówił o tej chwili w Andach, i ja go rozumiem. Bo pośrednio i ja jestem winna ich śmierci. Rozumiecie, jakie spoczywa na mnie brzemię? Dlatego muszę zaraz coś zjeść! Inaczej coś mi się stanie! - Mario, powinnaś chyba iść do lekarza - zaczęła ostrożnie Wiktoria. - Ten apetyt nie jest normalny. Przecież nigdy nie lubiłaś dżemu... - To wy się leczcie! Ze znieczulicy! - krzyknęła Maria i zaczęła nerwowo otwierać wszystkie szafki. - Co robimy? - zapytała Milka. - Jak nie skończy nypać do rana, wezwiemy pogotowie - oznajmiła Wiktoria. - Chyba że wcześniej pęknie jej żołądek. - Wiedziałyście, że ma takie ataki? - odezwałam się szeptem. - Do tej pory nie miała takich przeżyć. Ale czasami znikały nam różne produkty. - A wygląda tak arystokratycznie - westchnęła Wiktoria. - Księżna Diana też tak wyglądała, a podobno pol i al i ta wtłoczyć do żołądka zawartość lodówki - powiedziała Milka, popisując się wiedzą z kolorowych pism swojej mamy. - Całe szczęście, że nie mamy lodówki. - I żadnych zapasów. Miałam dziś zrobić większe zakupy, ale czuję, że się wstrzymam kilka dni. - Co tak szepczecie? - Maria weszła do pokoju, obi ierając za-puchniętą od płaczu twarz. - Cieszycie się, że guru odszedł? - A wyglądamy na ucieszone? - odpowiedziała jej pytaniem Milena. - Nie wiem, może. Ja już niczego nie wiem - chlipnęła Maria - to znaczy wiem, że chwilowo moje życie nie ma sensu. Jest puste i muszę je czymś zapełnić. Choćby dżemem. - Żeby tylko nie pękła, jak ten facet z Mouty Pythona - szepnęła Wiktoria. - To może pójdę po Trawkę? - zaproponowałam. - Goń, może on coś pomoże. Poszłam. Chłopcy rozmawiali właśnie o ulubionej grze Irka, „Diablo". 97 7. Cierpkość... - Jak tam Maria i jej kanały? - zainteresował się Trawka. - Wróciła kompletnie załamana - odparłam. - Rozstała się z guru i teraz wyjada z szafek wszystko, łącznie z papierem śniadaniowym. - Rany - odezwał się spod stołu Irek. - Moja siostra miewała ataki apetytu, ale w porównaniu z Marią to były dziecinne igraszki. - Ona naprawdę zachowuje się jak mrówka. Zżera wszystko, co jej wpadnie w ręce. - Teraz już rozumiesz, dlaczego wolę „Diablo"? - zwrócił się Irek do Trawki. - W grze wszystko jest proste. Zabijasz potwory i idziesz dalej. A co zrobić z potworami w prawdziwym życiu? 5.02. Czuwamy przy Marii, wściekle głodne, bo zabarykadowała się w łazienkokuchni i dalej żeruje. Trawka próbował nawiązać z nią kontakt, ale obrzuciła go pustymi butelkami po piwie i oleju rzepakowym. Więc czekamy dalej. - Tak mnie ssie - Wiktoria chwyciła się za brzuch - że zaraz przychodzi mi na myśl blokada Leningradu. Zastanawiam się, czy mnie by coś zmusiło do jedzenia trupów. - Mnie na pewno nie - odezwała się Milena. - Chociaż przyznam, że mój żołądek coraz głośniej się dopomina o porcję paliwa. Zastanawiam się, kiedy wreszcie Maria dojdzie do siebie. Bo długo tak nie wytrzymam. - Irek ma chyba rację - mruknął Trawka. - Łatwiej poradzić sobie z potworami z gry. Tyle że zabicie paru smoków nie pomaga rozwiązać prawdziwych problemów. - Pomaga o nich zapomnieć - podjęła Wiktoria. - Wiem, bo sporo kiedyś przycinałam w „Urireala". Aż pewnego wiosennego dnia obudziłam się bez grosza przy duszy, za to z kupą zaległości i trzema dwójami w indeksie. - Ja też sporo grałem - przygnał się Trawka. - Słyszałyście o „Kulkach"? -Nie. - Na pokratkowanym polu masz kilka kulek w różnych kolorach. Twoim zadaniem jest układać z nich rzędy: pionowe, poziome, na skos. Zawsze z pięciu kulek tego samego koloru. Jeśli ci się to uda, rządek znika i masz na polu więcej miejsca. Problem 98 w tym, że przy każdym ruchu wyrastają trzy nowe kulki. Dlatego musisz myśleć o układaniu kilku rządków jednocześnie i nie możesz pozwolić, żeby wyskoczyło ci zbyt wiele kulek, bo im więcej kulek, tym mniej możliwości ruchu. Chwila nieuwagi i jesteś zablokowany na polu po brzegi wypełnionym kulkami. Koniec gry... - Skomplikowanego scenariusza to to nie ma - odezwała się Milena. - Nie ma też finału ani dramatycznych zwrotów akcji - przyznał Trawka - ale wciąga jak odkurzacz. Jedyne, co robisz, to załatwiasz rządek po rządku i czekasz, gdzie wyskoczą ci nowe kulki. Możesz mieć szczęście i wtedy uda ci się mimo głupiego ruchu albo chwili nieuwagi. Albo masz pecha i kulka innego koloru zablokuje ci prawie skończony rządek. Od gapienia się w ekran pieką cię oczy, ale dalej układasz, nie potrafisz przerwać. - Bez sensu - powiedziała Wiktoria - choć, jak się dłużej zastanowić, przypomina prawdziwe życie. Ciągłe układanie rządków i czekanie, gdzie pojawią się nowe kulki-problemy. - No właśnie - ucieszył się Trawka. - Dlatego postanowiłem, że postawię na reala. W kuchni coś zaszurało, otworzyły się drzwi i wyszła M;n ia. Gdyby nie sińce wokół podpuchniętych oczu, wyglądałaby całkiem normalnie, chociaż trudno byłoby ją nazwać oka/cm zdto wia i szczęścia. W drżącej dłoni trzymała pędzel. - Postanowiłam sporo zmienić w swoim życiu - oznajmiła. !'<> deszła do ściany i paroma pociągnięciami pędzla zamalowała oba kleksy indygo. - Wykreśliłam guru z mojego życia raz na zawsze - oznajmiła, a nam wszystkim spadły z piersi ogromne ołowiane bryły. 7.02 . Maria powoli wraca do normy. Prawie już nie płacze, a najważniejsze, że skończyła z chorobliwym pałaszowaniem. Pościeliła nawet łóżko i wyrzuciła wszystkie drobiazgi z Ikei. A kiedy włożyła swój fioletowy, artystycznie dziergany sweter oraz ogromny wisior z symbolem Słońca, uznałyśmy, że możemy na chwilę wyjść z domu. Nic złego sobie nie zrobi. Milena pobiegła na egzamin (pierwszy w tej sesji), Wiktoria do spożywczego i cu- 99 kierni za rogiem, a ja wyruszyłam na poszukiwanie budki telefonicznej. - Muszę wreszcie zadzwonić do rodziców i podać im swój adres - powiedziałam Marii. A może nie będę musiała, bo po prostu wrócę. Witana niczym marnotrawna córka. - Tato? - zaczęłam i umilkłam. - Słucham - odpowiedział głosem suchym jak piaski Sahary. Chciałam powiedzieć, że żałuję swojej ucieczki i że chętnie wrócę do domu, swojego pokoju i znajomych mebli. Chciałam, ale przecież nie powiem tego tak wprost. Więc zaczęłam następująco: - Mieszkam u koleżanek w Krakowie, podam ci adres i numer telefonu. - Nie trzeba - zgasił mnie tato. - Skoro wybrałaś takie życie, skoro odcięłaś się od nas, my odcinamy się od ciebie. - Aha - powiedziałam tylko. - Rozczarowałaś nas, Wisławo, zmieniając kierunek - ciągnął - a swoją wyprowadzką rozczarowałaś nas podwójnie. Ale jesteś dorosła i musisz płacić za swoje decyzje. Skoro wolisz spelunę i podejrzane towarzystwo, trudno. I odłożył słuchawkę, zanim zdążyłam mu wyjaśnić, że wcale nie wolę. - Wyglądasz, jakby ci ktoś włożył do butów dziesięciokilo-gramowe odważniki - zauważyła Wiktoria. - Dzwoniłaś do domu? - No - burknęłam; nie miałam siły rozwijać wątku. - Dlatego właśnie tak rzadko dzwonię do swojej mamy - kontynuowała Wiki. - Wieczne rozczarowania. A od zeszłego roku rozmawiam z mamą tylko o pogodzie i cenie nowalijek. - Co się wtedy stało? - zapytałam, bardziej z grzeczności niż z ciekawości. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Ja chcę - wyraziła zainteresowanie Milena. - Ty już słyszałaś. - Ale chcę jeszcze raz, bo wiem, że Wiśnia jest tak przybita, że sama nie wie, czego naprawdę chce. - To długa historia, macie czas? Zgodnie kiwnęłyśmy głowami. - No to włączam taśmę. 100 Dlaczego Wiktoria nie lubi się zwierzać Wiktoria zdała na resocjalizację w Poznaniu. Po dwóch miesiącach beztroskiego studenckiego życia została wezwana do biura administracji akademika numer pięć. - Musisz natychmiast zwolnić pokój - usłyszała. - Nasz komputer właśnie ustalił listę dzikich mieszkańców. - No i? - zainteresowała się Wiki. - No i jesteś na tej liście. Musisz się wyprowadzić - ciągnęła kierowniczka, ufarbowana na rudo studentka ósmego roku pedagogiki specjalnej. -To chyba proste, nie? - Proste, ale niesprawiedliwe. - A obiecywał ci ktoś sprawiedliwość? No właśnie - ucieszyła się nie wiadomo dlaczego kierowniczka. - To co ja mam teraz zrobić? - Możesz złożyć podanie o miejsce. Ale skoro już ci przyznali, jak twierdzisz... - No przecież przyznali, w waszym akademiku - zdenerwowała się Wiktoria. - Więc drugi raz nie dostaniesz - przybiła ją dziewczyna od komputera, bawiąc się bordowym lokiem. - Możesz napisać odwołanie - odezwał się student dziesiątego roku socjologii, dorabiający w akademiku jako księgowy - ale masz niewielkie szanse. Dostają zwykle ci, którzy już wcześniej tu mieszkali. - Ale ja właśnie mieszkałam - tłumaczyła zrozpaczona Wiktoria. -Aż do dzisiaj. - Lepiej się tym nie przechwalaj - poradziła kierowniczka. -Mieszkałaś nielegalnie. Mogą cię za to pociągnąć. - Niech najpierw pociągną ten komputer, który się rąbnął -ryknęła Wiki i w chwilę później poproszono ją o opuszczenie biura. Rozpoczęła się mozolna walka o kąt. Ale w połowie semestru trudno znaleźć coś wygodnego. Na początku stycznia Wiktoria wyczerpała wszystkie pomysły, gdzie jeszcze mogłaby przespać choć jedną noc, i wróciła do domu. Drzwi otworzyła sobie sama. Rzuciła cześć mamie wpatrzonej w ekran telewizora i oznajmiła, że chwilowo zawiesza studia, bo nie stać jej na wynajęcie stancji. 101 - Czy ty choć raz pozwolisz mi obejrzeć „Krople miłości"? -krzyknęła mama. - Przepraszam - bąknęła Wiktoria, wieszając w korytarzu płaszcz. - No i teraz nie wiem, czy Piotr wreszcie powiedział Aldonie, że ich syn ma poważne problemy! Taka ważna scena! - zamartwiała się mama Wiktorii. - Powtórzą ten odcinek jutro przed południem, to sobie obejrzysz. - Powtórzą, powtórzą - zirytowała się mama. - A ja może nie chcę czekać aż do jutra. - Może Frędzlowa by wiedziała? - podsunęła kolejne rozwiązanie Wiktoria. - Z Frędzlowa nie rozmawiam - burknęła mama. - Ani z Ba- nasikową. - To już naprawdę nie wiem. - Wiktoria opuściła bezradnie ręce. - Czekaj, czekaj - uciszyła ją mama. -Teraz chyba jej powie. Tylko mi nie przeszkadzaj. Wiktoria wyszła na palcach do kuchni, gdzie cierpliwie czekała na koniec odcinka „Kropli". - No, powiedział - oznajmiła mama, zadowolona, że była obecna przy rozmowie Aldony i Piotra. - Teraz wspólnie poradzą sobie z problemami syna. - To dobrze - ucieszyła się Wiktoria. - A co poza tym? - Piotr bardzo się poprawił. Od trzech odcinków myśli tylko o tym, jak pomóc synowi. - Wspaniały ojciec - przyznała Wiki. - Nie taki jak twój. Ochlajtus i truteń. Wszystko zostawił na moich barkach. Same troski. Teraz też pewnie przywozisz złe wieści. - Nie najlepsze - przyznała Wiktoria. -Wróciłam, bo mnie nie stać na wynajęcie stancji. - Jak to nie stać? Nie masz pieniędzy? - zdziwiła się mama. - Nie mam - wyznała Wiki. - Socjalne wystarcza tylko na obiady, a z lekcji opłacam tramwaj i resztę posiłków. - A nie możesz znaleźć więcej lekcji? - Okleiłam ogłoszeniami całe miasto. Zgłosiły się tylko trzy osoby. - A jakaś inna praca? W sklepie, przy sprzątaniu... 102 - Mamo, jestem na pierwszym roku studiów dziennych. Muszę czasem coś przygotować na ćwiczenia, że nie wspomnę o kolokwiach i testach. - Dlaczego ja mam takiego pecha? - Mama Wiktorii otarła turkusowe powieki ściereczką do naczyń. - Dlaczego mnie to spotyka? Inne dzieci tak szybko dorastają i dają żyć rodzicom. Twój ojciec nie wyśle nawet kartki na święta, urządził się w tym swoim pociągu i wszystko ma w nosie. A ja się muszę męczyć i jeszcze wysłuchiwać twoich narzekań. Jakbym nie miała swoich problemów. A mam ich wiele. Węgiel poszedł w górę. Frędzlowa znowu zalała nam balkon. I jeszcze bez przerwy pada deszcz. Cztery dni później Wróciłam po kolejnym egzaminie i ledwo doczołgałam się do łóżka. - Strasznie tu zimno - wyszeptałam schrypniętym głosem, trzęsąc się niczym galareta w pędzącym dyliżansie. - Przecież nastawiłyśmy piece na maksa - zdziwiła się Wiktoria. - Zobacz, jest prawie szesnaście stopni. Tylko przy oknie dziesięć. - Możliwe, że to spóźniona reakcja na konflikt z tatą - przyznałam, zakładając polar i czapkę uszankę. - Albo złapałaś gdzieś grypę. Trzymaj termometr. - Mnie też coś dziwnie łamie - odezwała się Milka - i nie jest mi najcieplej, a przecież dopiero co wróciłam spod turbolamp. - Zmierzysz sobie po Wiśni - powiedziała Wiki, nastawiając nasz przedwojenny aluminiowy czajnik. - No, pokaż ten termometr. - Wyciągnęła dłoń. - Wszystko jasne, czterdzieści i dwie kreski. Gdzie mamy jakieś leki? A ty właź do łóżka Marii, nie będziesz przecież leżeć na tym zimnym materacu pod oknem. Musisz się wypocić, a łóżko Marysi jest przy piecu. Ja zrobię herbaty. - Zrób i mnie - poprosiła Milena. - Na półce koło okna stoi słoik konfitur z malin. Wczoraj dokonałam tego cennego zakupu. I myślę, że kilka słów uznania byłoby całkiem na miejscu. - Jesteś boginią, Milka, ale teraz skup się na termometrze. I nie machaj tak rękami, bo wypadnie ci spod pachy. 103 - A gdzie będzie leżeć Maria? - zapytałam, kiedy już Wiktoria otuliła mnie koce*n po same brwi. - Przerzucimy ją do Trawki. Może wreszcie coś między nimi zaiskrzy. Pokaż termometr, rusałko. No pięknie. Ponad trzydzieści dziewięć i ty nie czułaś zimna? - Teraz trochę czuje, ale mówiłam, że byłam na solarium. - Wskakuj w dres,a potem pod kołdrę. Podam wam tę herbatę i idę po coś do jedzenia. Wiktoria wyszła, zostałyśmy same, trzęsąc się z zimna, każda pod swoją kołdrą. Godzinę później do mieszkania wpadła Maria. - Ledwo tu doszła*11 - jęknęła. - Mam chyba ze dwieście stopni gorączki. Jak się nie położę, to się zaraz przewrócę. O kurczę, a kto jest w moim łóżku? - Już się przenoszę... Usiadłam na mateJ"acu tak nagle, że aż zakręciło mi się w głowie. - Chodź do mnie ** powiedziała Milka, unosząc kołdrę w geście zaproszenia. - Zmieścimy się w trójkę. Wygramoliłam się sP°d koca i poczłapałam w stronę stołu. Jeszcze nigdy nie kosztowało mnie tyle wysiłku zrobienie ośmiu kroków. Jakbym szła P° Jowiszu. - Ale mnie osłabił0 - wyszeptałam. -To jakiś straszny mutant grypy. - A ja mam koszmarne dreszcze - poskarżyła się Maria. - To wskakuj do nas. Będzie cieplej. - Nie. Nie lubię komun> wolę Juz dreszcze. A gdzie Wiktoria? - Już jestem! -Wiki zajrzała do pokoju. - Kupiłam sporo soków, bo musicie się nawadniać. Powiem wam, że mnie też chyba bierze. - O rany, to kto sie nami teraz zaopiekuje? - zmartwiła się Maria. - Stukałam do chłopaków. Zaproponowali pomoc przy zakupach, robieniu posiłków i myciu plecków. Mogą też przebierać nas w piżamki i nacierać piersi vaporubem. - Skoro tak, to wracam do ciotki - zagroziła Maria. - Nie będzie mnie macał facet, który marnuje życie na walkę z wirtualnymi krowami. - Irek wcale nie czyha na twoje piersi - odezwał się Trawka, który właśnie zajrzał żeby mieć pełny obraz sytuacji. - Woli La-rę Croft, a poza tym wyjechał na ferie do ojca. To ja zaproponowałem nacieranie, ale tylko chętnym i napalonym. 104 - Napalone to my jesteśmy wszystkie - oświeciła go Milka. -Prawie czterdzieści stopni. - Ja mam na razie trzydzieści osiem i pół. - Wiktoria usiadła obok nas i zabrała się do zakładania spodni z polaru. - To może ja też sobie zmierzę - szepnęła Maria. Trawka od razu podbiegł do niej z termometrem. - Teraz tylko brakuje, żebyś ty się rozchorował, Trawka - powiedziała Milka. - Nie ma takiej możliwości. Jestem tak okadzony ziołami, że bakterie omijają mnie szerokim łukiem. Dwa dni przed walentynkami Bakterie może tak, ale nie wirusy, zwłaszcza wirus grypy. Dopadł Trawkę dziś rano i złożył u naszych stóp. Więc chorujemy w piątkę, kaszląc na zmianę i jęcząc z powodu bólu gardła. - Nie ma nic gorszego niż katar, którego nie można wydmuchać - wycharczała Maria po setnej próbie wyciśnie* i.t czegokolwiek w chusteczkę higieniczną. - Jest - odezwała się Milka. - Katar, który wypływa ci nawet uszami. - Całe szczęście, że zanim padłem, zdążyłem tyrknąć do kuzyna, który jest lekarzem na pogotowiu - powiadomił nas Trawka. - Powiedział, że zajrzy wieczorem i zobaczy, czy nie symulujemy. - Mam nadzieję, że przyniesie coś na gorączkę szepnęła Wiktoria. -Tak mi rośnie, że niedługo zabraknie skali na termometrze. - I coś na kaszel - dodała Maria. - Czuję, że zaraz wydrze mi lewe płuco wraz z sercem. - Ktoś tu użył słowa płuco? - odezwał się mroczny głos z korytarza i do pokoju wmaszerował energicznym krokiem szczupły blondyn w wojskowej kurtce, ostrzyżony na lotniskowiec. - To właśnie wspomniana pomoc w postaci mojego kuzyna Bolka, wraz z apteczką i plikiem recept oraz pieczątką - przedstawił go Trawka. - Witam wszystkie ofiary grypy oraz ewentualnych symulantów. Kto pierwszy do badania? Ostrzegam, że mam zimny stetoskop. - To może ja - zgłosiłam się. - Będę mieć z głowy. - Usiądź tu i głęboko oddychaj - polecił Bolek, przykładając 105 lodowaty stetoskop do mojej prawej łopatki. - Resztę grupy proszę o absolutną ciszę. - Nie wiem, czy dam radę. Tak mnie dusi - poskarżyła się Maria, ale przez najbliższe minuty dzielnie walczyła z kaszlem. - No, doskonale. Grypa z zapaleniem oskrzeli - poinformował mnie Bolek. - Kto następny? Zgłosiła się Milka, Maria, potem Wiktoria, a na końcu Trawka. - Macie szczęście. - Bolek uśmiechnął się lewym kącikiem ust. - Nie wykryłem wśród was symulantów. A teraz proszę o odsłonięcie gorących pośladków. Trzeba wam trochę zbić temperaturę za pomocą niezawodnej i bardzo taniej pyralginy. - Niezawodnej, ale bolesnej - jęknął Trawka. - Sam mówiłeś, że niektórzy pacjenci reagują na zastrzyk przegryzieniem kołdry. - Owszem, dlatego wrażliwym proponuję dożylnie. - Chyba zaraz zemdleję - oświadczyła Maria. - Bez paniki. To nic nie boli. Wbijamy tylko cieniutką rurkę w żyłę i powoli wlewamy lek. Siniec jest naprawdę minimalny. - Teraz na pewno zemdleję - szepnęła Maria i na poparcie swoich słów zrobiła się blada niczym mąka kartoflana. - Dla superwrażliwych przygotowałem czopki - pocieszył ją Bolek. - Wpychasz głęboko dwa. Przez kwadrans walczysz, żeby nie pobiec do ubikacji, i załatwione. - Ja tam poproszę o zastrzyk - odezwał się Trawka. - Jestem heteroseksualny i takie duże czopki źle mi się kojarzą. - A masz coś może na katar? - zapytała Maria. - Czuję, że zaraz mi rozsadzi obie komory. - Mam. - Bolek zaczął grzebać w torbie. - Tylko odstaw najdalej za trzy dni, bo możesz dostać krwotoku. - Chyba wolę jednak ten katar, chociaż czuję się naprawdę fatalnie - jęknęła Maria. - Jakbym miała zaraz wykitować. - Jeśli nawet, to przynajmniej przy ludziach - odezwał się Bolek, wyciągając z apteczki leki przeciwzapalne - a nie tak, jak jedna staruszka z Huty. Wezwali mnie wczoraj. Ze spółdzielni mieszkaniowej, bo babcia zalegała od roku z czynszem. Poszli do niej, ale nikt nie otwierał, skrzynka wypełniona reklamówkami, a przez dziurkę od klucza sączył się dziwny zapach. Więc zadzwonili po pogotowie. - A czemu nie na policję? - zapytałam. - Bo tak - wzruszył ramionami Bolek. - Proste odruchy. Boli cię palec u nogi? Dzwonisz na pogotowie. Stanął ci zegarek? 106 w Dzwonisz na pogotowie. Zatrzasnąłeś się w mieszkaniu? To samo. Więc wezwali mnie do tej Huty jakoś tak koło ósmej wieczorem. Dzwonimy z Jarkiem, sanitariuszem. Cisza. No to wyłamałem І drzwi, a tam ciemnica. - Pewnie wyłączyli staruszce prąd i całą resztę - domyślił się Trawka. - No. Jarek poświecił zapalniczką, włazimy do środka. A tam, słuchajcie, cała podłoga wyłożona metrową warstwą starych szmat. Ubitych na beton. - I co zrobiłeś? - dopytywała się Milka. I- Podciągnąłem się do góry i wpełzłem do środka. Przy samym oknie stał fotel, a w fotelu siedziała właścicielka nory. Z gniazdem myszy w brzuchu. I- Teraz to już przesadziłeś - jęknęła po raz kolejny Maria i wybiegła do ubikacji. I- Co ona taka wrażliwa, ta wasza koleżanka? - zdziwił sie Ho lek i spokojnie wrócił do opowieści: - Ja wypisałem akl zgonu, Jarek machnął dziesiątek różańca i wróciliśmy do bazy. - A myślałem, że tylko nas czeka samotna śmierć - mi nknąl Trawka. - Dlaczego właśnie was? - zdziwił się Bolek. - Jesteście wybrańcami czy co? - Nie wiem, czy wybrańcami, ale tylu speców nazywa nas pokoleniem przegranych egoistów i samotników, że chyba trzeba im będzie uwierzyć - wyjaśniła Milena. - Każde pokolenie jest przegrane - stwierdził ponuro Kolek. -1 wasze, i moje, i tej staruszki, co czekała przez rok na fotelu. I w każdym ludzie są samotni. - Ale kiedyś tego tak nie odczuwali - odezwała się Wiktoria. - Prababcia mi mówiła, że mieszkała w małym domku razem z rodzicami, dziadkami i piątką rodzeństwa. A potem jeszcze z mężem i trójką własnych dzieci. - Nie miała czasu myśleć o samotności - wyjaśnił Bolek. -Musiała gotować kaszę, zamiatać klepisko i karmić inwentarz. Jeśli już o czymś myślała, to pewnie o tym, żeby porządnie się wyspać. Poza tym do takich rozmyślań potrzebna jest odrobina ciszy i spokoju. Jednak to wcale nie znaczy, że twoja prababcia nie była samotna. - Ale skoro tego nie wiedziała... 107 - No tak, nieświadomość to najtańszy z psychotropów. - Bolek się uśmiechnął. - Dlatego w następnym życiu chcę być beztroskim, uśmiechniętym zajączkiem. Najlepiej wielkanocnym. Walentynki Dalej chorujemy, całą grupą. Wieczorami odwiedza nas Bolek i ładuje pyralginę. Maria, jako wrażliwa, dostaje czopki. - Coś ty dzisiaj taki markotny? - zapytał Trawka. Jakby Bolek na co dzień był wulkanem optymizmu i nadziei. - Problemy w pracy - mruknął Bolek, zapuszczając mi lekarstwo. - Zaczynam poważnie myśleć o zmianie zawodu. Tylko kim mogę zostać przy tak wąskiej specjalizacji? Sprzątaczem? Tancerzem erotycznym? Krawcem ręcznym? - Ze swoim głosem możesz być lektorem filmów przyrodniczych - podsunęła Wiktoria. - Najlepiej takich o zagrożonych gatunkach. - A co się właściwie stało, Bolek? - ocknął się Trawka. - O, to dłuższe historie. Nie chcę zanudzać was, młodzieży przyzwyczajonej do krótkich przekazów w formie reklamy albo teledysku. - Kolejny ekspert od naszego pokolenia - odezwała się z przekąsem Maria. - Sorry, tak mi się tylko powiedziało. A przecież sam nie lubię uogólnień. - Wiem. -Trawka się uśmiechnął. - Od zawsze mi powtarzałeś, że każde uogólnienie jest krzywdzące dla wybitnych jednostek. - Ponieważ tu takich nie ma - stwierdziła skromnie Milena -nie czujemy się zbytnio pokrzywdzeni. - To opowiesz nam? - poprosiła Wiktoria. - Tobie ulży, a my się dowiemy, jak wygląda prawdziwe życie. - Dobra. - Bolek rozsiadł się wygodnie w jedynym fotelu. - Postaram się opowiedzieć możliwie najkrócej i najbarwniej jak się da, ale nie obiecuję, że będzie to przypominać reklamę chipsów. - Bolek!!! - huknęliśmy zgodnie. - No więc wezwano mnie wczoraj w nocy do pacjenta. Jego syn ryczał do słuchawki, że sprawa jest pilna i żebyśmy ruszyli dupska, bo inaczej zrobi z nami porządek. Pojechaliśmy na sygnale. W siedem minut byliśmy na miejscu. Przez dłuższą chwilę sta- 108 liśmy jednak bez ruchu, oglądając efekty sząionej wyobraźni autora projektu domostwa, do którego nas wezwano Naprawdę było tam dosłownie wszystko: krużganki, kolurtu™ witraże, greckie rzeźby i gipsowe sarny. Oraz spiczaste wież^ z miedzianymi dachami. Naprawdę było co oglądać. Wreszcie Jarek sję ocknął i zadzwonił do bramy. Otworzyła nam kobieta ubrana jak służąca z telenoweli i kazała poczekać, aż zagoni rottwejieIy ^0 boksów. Zagoniła i po dróżce wysypanej różowym żwirem weszliśmy do marmurowego holu. Czekamy minutę, trzy, pjęć Wreszcie syn pacjenta raczył wyjść ze swojego gabinetu. TyJko po t0; zeby nam powiedzieć, że mamy dalej czekać, aż skończy służbową rozmowę. - A ty nic? - zdziwił się Trawka. - Od razu wypaliłem, co myślę. Że najpierw nam każe pędzić, a teraz urządza jakieś gierki. Na co usłyszałem, ze on dyktuje warunki. Bo po pierwsze, jest u siebie, a po drugie, jesr prezesem zagranicznego koncernu. - Oraz skończonym chamem i durniem - dokończyła Milka, poruszona do głębi. - Więc zaczekaliśmy w holu, wsłuchując sję w uspokajające pluskanie fontanny. Przyznam, że mnie to trocrię wyciszyło. Muszę sobie taką sprawić na pogotowiu... chociąz chłopaki straszą, że jak się słucha tego chlupania, strasznie czcst0 cz}0wiek biega do kibla. A poza tym to by musiała być malują instalacja, żeby się zmieściła na stole w dyżurce. - Bolek wyszperaj w kieszeni błękitnej lekarskiej bluzy maleńki 1 j zaczął coś szkicować długopisem, prezentem od jednej z (jrm farmaceutycznych. - Może z jakichś dzbanuszków na śmietaru<ę... - Bolek - syknął ostrzegawczo Trawka. - Aha. Więc słuchamy tego ciurkania, słuc^my. Wreszcie prezes zakończył rozmowę i poprowadził nas na p0koje. Niestety, było za późno. Staruszek umarł na kiblu, z gaząa w dłoni. - Straszne - wyszeptała zduszonym głose^ Maria. - Ale dość częste. Wielu ludzi tak kończy. - I co zrobiłeś? - zapytała Wiktoria. - To co zawsze w tej sytuacji. Akt zgom, jarek wyciągnął gromnicę, czym tylko rozwścieczył prezesa. F5cet się zapienił, że zabiliśmy mu ojca i takie tam. A dziś zadzwonjj 0 Dazy i naskar-żył, że mu ukradłem z łazienki piankę do gol{nja. Dyspozytorka go wyśmiała, ale sami wiecie - westchnął - S\j-es jest- 109 - Głupi gość - powiedziała Wiktoria. - Ma zamek z wieżyczkami, a rzuca się o piankę. - Której nie wziąłem, bo używam żelu - dodał Bolek, bawiąc się stetoskopem. - Próbuję sobie tłumaczyć, że facet czuł się winny śmierci ojca, bo kazał nam tyle czekać. I oskarżając mnie o kradzież, chciał pokazać, że ja też nie jestem kryształowy. I że jako złodziej pianki pewnie nie sprawdziłbym się również w roli lekarza i reanimatora. Ale jakoś wcale nie poprawia mi to humoru. Zwłaszcza że dziś odszedł mój ulubiony pacjent, Tru- skawa. - Ten Truskawa, którego nazywałeś utrapieniem Podgórza? - nie dowierzał Trawka. - Może i nazywałem - przyznał Bolek - ale facet chwilami był zabawny. I dawał się lubić. - Rok temu przedstawiałeś go trochę inaczej. - No wiesz, idealizacja pośmiertna, czyli proces tworzenia złoconego pomnika - wyjaśniła Wiktoria. - Kiedy umarł mój dziadek alkoholik, babcia rozpaczała jak Kochanowski po stracie Urszulki. Nagle dowiedzieliśmy się, że dziadek był wrażliwy, spontaniczny i muzycznie utalentowany. - Może naprawdę był - powiedziałam, przewracając się na plecy, bo od podpierania się na lewym łokciu zdrętwiało mi cale przedramię. - Ta, po pijanemu śpiewał skoczne ludowe piosenki. Ale dla babci nagle stał się facetem z cokołu. - Chyba żaden człowiek nie jest do końca zły - rzucił Bolek.- Nawet jeśli daje się we znaki załodze pogotowia. A Truskawa to potrafił... Trzy razy w tygodniu dzwonił do nas koło północy z ulubionej knajpy, wołając pijackim głosem, że ma zawał. -1 jechaliście? - No pewnie. Żadna przyjemność usłyszeć w „Faktach", że obojętny konował ukatrupił kolejnego emeryta. Więc podwoziliśmy Truskawę do domu. Taka darmowa taksówka. - Nieźle się dziadek urządził - odezwała się Milka. - No, ale znosiliśmy to, bo zawsze nas uraczył zabawną historyjką ze swojej przeszłości. Poza tym był w miarę domyty, oczywiście jak na warunki, w których przyszło mu egzystować, i brak motywacji typowy dla nałogowych alkoholików. - Ciekawe, co to za warunki - zainteresowała się Wiktoria. 110 - Nieciekawe - mrugnął Bolek. - Kawalerka na Podgórzu, bez gazu i prądu. Kibel na korytarzu. - To jak on żył, tenrruskawa? - zdziwiła się Maria. - Co jadł? - Na pewno nie kawior i trufle - wtrąciła Milka. - Niewiele jadł. A jak chciał napić się herbaty, to grzał na maszynce, którą sam sobi^ zrobił- - Zręczny - powiedziała z zazdrością Milka, zerkając na swoje drewniane paluchy. - E tam, wziął klocej^ na^bijał gwoździ dookoła wieczka od słoika. Potem nalewał do wieczka denaturat, stawiał na gwoździach blaszany kubek i tyle. - Jak pomyślę, że ktoś może żyć w takich warunkach... - westchnęła Maria. - Czasem musi - po\viedzi#ł Bolek. - Dlatego podziwiam Truskawę, że się do końca nie zapuścił, jak niektórzy pijacy. Czasem wieziemy takich, że strąch opowiadać. - Opowiedz! - poprosiliśmy wszyscy poza Marią. - Powiem, jak Marysia zatka uszy. - Już - zawiadomiła nas Maria, przykrywając głowy poduchą i rogiem kołdry. - Są tak zawszeni, że trzet?a ich pakować w worki na zwłoki. Inaczej cała karetka do dezynsekcji. A kogo na to stać? -1 oni tak spokojnie w tych workach jadą? - zdziwiła się Milka. - Oni tak, bo zwykle Są pijani jak bele. Ale wszy to się tak tłuką po tym worku, że aż brzęczy w uszach. A Truskawa był inny. Mył się raz na tydzień. - To co się z nim stało? - Powiem wam jutro- Bol^k zerknął na zegarek - bo już muszę do bazy. Za dziesięć minu^ mam nocny dyżur. Dzień później, wieczór Leżymy, czekając naswoją< porcję pyralginy, czopków i ponurych opowieści. Zabijacy czaus, obgadując dostawcę owych frykasów. - Strasznie zgnębiony ten Itwój kuzyn - odezwała się Maria. -Powinien wybrać się  długie wakacje, najlepiej na Filipiny. 111 Autor był w zeszłym roku. Cały miesiąc. Jak wrócił, to ledwie go poznałyśmy. - Tak się opalił? - ożywiła się Milka. - Nie tylko. Cały się zmienił. Miał inne rysy twarzy, wygładzone. A w oczach zero dawnego napięcia. - Czysta pustka - powiedziała z uśmiechem Wiktoria. -Wiem, mój tata takie miał, zanim odnalazł swoje miejsce w pociągu relacji Moskwa-Pietuszki. - Bolek koniecznie musi pojechać na te Filipiny - uznała Maria. - Na razie stać go co najwyżej na wyjazd do Zakopanego. I to poza sezonem - oświecił ją Trawka. - A tyle się opowiada o zarobkach lekarzy - mruknęła, wyraźnie rozczarowana. - To dlatego jest taki przygnębiony. - Nie tylko, jest ogólnie rozczarowany. Też byś była, gdyby przyszło ci kroczyć równie krętą i kamienistą ścieżką kariery. Kręta i kamienista ścieżka kariery Bolka Desperado Zaczęła się obiecująco w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Bolek, wtedy jeszcze pełen wiary, nadziei i miłości maturzysta, zdał egzaminy wstępne na studia zagraniczne w jednym z krajów zaprzyjaźnionych. Miał do wyboru NRD, Czechosłowację, Bułgarię, Związek Radziecki oraz Chiny. Wybrał te ostatnie ze względu na egzotyczną kuchnię, orientalne metody leczenia i kosmiczną odległość od swojej toksycznej rodziny. Jako jedyny w miasteczku zdobył indeks na wymarzoną medycynę. Trzy miesiące później lądował w Pekinie, dźwigając na plecach cały swój dobytek, a w głowie garść kolorowych złudzeń. Zameldowano go w pokoju z maleńkim Li z Korei Północnej. Li od razu po przybyciu odsłonił szeroko okna i powiesił na obu ścianach portrety Kim Ir Sena, swojego władcy i boga. Na niewinne pytanie Bolka, jak im się żyje, przez godzinę zapewniał, że cudownie, wspaniale i pożytecznie. Powtarzał to przez cały następny tydzień, a kiedy wreszcie zrozumiał, że Bolek nie jest podstawionym taj-niakiem, poprosił go, by nie rozmawiali więcej o idealnych warunkach życia w jego przepięknym kraju. Bolek zrozumiał i już nie pytał. Miał zresztą inne zmartwienia. Okazało się bowiem, że pierwszy rok studiów jest tylko wstępem do prawdziwej nauki. 112 Ma go poświęcić na poznawanie języka, obyczajów i przepisów obowiązujących w Państwie Środka. Rok minął i Bolek, bogatszy o znajomość kilku tysięcy chińskich znaków, rozpoczął studia właściwe. Półtora roku później, po masakrze studentów na placu Niebiańskiego Spokoju, musiał opuścić Kraj Ryżu i wrócić do Kraju Ruskich Pierogów. Przez następny semestr robił wszystko, by któraś uczelnia uznała mu chociaż rok studiów medycznych. Niestety, wszystko, co zdołał wywalczyć, to indeks na sinologię bez konieczności zdawania egzaminów wstępnych. Przemyślał wszystkie za i przeciw i uznał, że najlepszym wyjściem będzie studiowanie rehabilitacji. Studia na AWF trwają cztery lata, więc będzie do tyłu tylko dwa, a jak się spręży, to może nawet jeden. A po studiach... Bolek uśmiechnął się na widok możliwości, które roztoczył przed nim jego niezrażony przykrymi doświadczeniami umysł. Po studiach otworzy prywatną klinikę cudów, gdzie stosując sprawdzone chińskie sztuczki, będzie przywracał nie tylko nadzieję, ale i zdrowie. Trzy i pół roku później Bolek rozpoczął staż w szpitalu - za równowartość połowy średniej krajowej pensji masował odleżyny umierającym staruszkom. Oddanym pod opieką fachowców przez wrażliwe rodziny, które nie mogły patrzeć na ich cierpienia. Po miesiącu zrozumiał, że chce wrócić na medycynę. Chce leczyć, a nie masować. W ciągu następnego miesiąca rzucił pracę, złożył odpowiednie dokumenty i w lipcu zdał egzaminy wstępne. Dzięki nadludzkiej pracy zdołał ukończyć studia w ciągu pięciu lat. Potem zrobił staż i od półtora roku próbuje znaleźć pracę poza pogotowiem. - Bezskutecznie - dodał sam bohater opowieści, wchodząc ze świeżutką dostawą wiadomych frykasów. - A co ze specjalizacją? Robisz jakąś? - Nie, i to jest właśnie ta ostatnia kropelka, która sprawiła, że wyrzuciłem do śmieci swoje różowe okulary. - A czemu? - zdziwiła się Maria. - Zdawałeś tyle egzaminów, to nie możesz zdać jeszcze jednego? - Chętnie, tylko najpierw muszę mieć taką szansę. A sytuacja wygląda tak, że najpierw nie było miejsc na wybranej przeze mnie specjalizacji, a w tym roku nie ma egzaminów. Bo nie ma fundu- I, Cierpkość. 113 szy. Więc czekam, sam już nie wiem na co. - Zagapił się w okno, jakby stamtąd miała nadejść odpowiedź, na co powinien czekać. - To może dokończysz nam o Truskawie? - poprosił Trawka. - Dobra. W zeszłym tygodniu Andrzej, mój zmiennik, zapowiedział Truskawie, że jeśli jeszcze raz wezwie pogotowie, to go zabiorą na izbę wytrzeźwień. Zapłaci dwieście złotych i nie będzie miał za co pić przez miesiąc. Więc Truskawa się przejął i przestał dzwonić. A wczoraj nad ranem umarł przed knajpą. - Ile miał lat? - zainteresowała się Maria; powiadomiona przez Trawkę, wysunęła głowę spod pościeli. - Jakieś sześćdziesiąt, ale wyglądał na sto. - A powiadają, że alkohol konserwuje. - Denaturat i podobne destylaty nie bardzo. - Bolek pogładził się po krótko obciętych włosach. - Dlatego trzeba szukać innych sposobów na przedłużenie młodości. - Smutne to wszystko - orzekła Wiktoria. - Że denaturat nie konserwuje? - parsknął Bolek. - Nie, coś ty. Smutno, że ten Truskawa tak jakoś przeżył to swoje życie... byle jak. - No właśnie - dołączyła się Maria. - Tak płytko, bez refleksji. - Jak osiemdziesiąt procent tak zwanych istot ludzkich. Znacie zasadę osiemdziesiąt na dwadzieścia? - Ja znam - odezwała się Milena. - Dwadzieścia procent społeczeństwa zużywa osiemdziesiąt procent wszystkich zasobów i konsumuje osiemdziesiąt procent tego, co się da skonsumować. - Zgadza się - potwierdził Bolek. - Oraz produkuje osiemdziesiąt procent pomysłów i głębokich przemyśleń. A całej reszcie wystarczy pozostałe dwadzieścia procent. Więc przypadek Tru-skawy nie jest szczególny. - Wcale mnie tym nie pocieszyłeś - mruknęła Wiki. - Mnie również - dołączyła do niej Maria. - To takie bez sensu. - Co konkretnie? - No... życie tych osiemdziesięciu procent. - A skąd wiesz, że twoje życie ma sens? - zapytał Bolek, nie kryjąc ponurego uśmiechu. - Bo ja tego sensu szukam. Może nawet już po części znalazłam... To znaczy, wiem, czego nie chcę. Nie chcę żałować w chwili śmierci, że za mało zrobiłam - wyjawiła nam Maria, bardzo z siebie zadowolona. 114 - W chwili śmierci? - parsknął Bolek. - Dziewczyno, masz osiemdziesiąt procent szans, że w chwili śmierci nie zdążysz pomyśleć o czymkolwiek! No, może poza swoją torebką. Trzy dni później Dziś poczułam się na tyle znośnie, że wyszłam do sklepu, żeby uzupełnić zapasy herbaty oraz mineralnej. W drodze powrotnej znalazłam w skrzynce walentynkową kartkę. Od Daniela. Przeczytałam ją na schodach. Trzy zdania: „Wcale nie jest łatwo spotkać tę Jedną Jedyną Osobę. Mam nadzieję, że wreszcie mi się udało. I Tobie również - D". Przez kilka minut stałam przed drzwiami, chłodząc policzki o zimne, pomalowane olejną farbą ściany. Jeszcze nigdy nikt nie powiedział mi czegoś tak osobistego. Ani nie napisał. Powinnam poczuć pełnię szczęścia, ale poczułam tylko obezwładniający ciężar. Może to przez grypę? - Masz tę herbatę? - niecierpliwiła się Maria. - Usycham z pragnienia. - Już parzę. - Coś ty taka zmieniona? - odezwała się Milka. - Wyglądasz, jakby ktoś obdarował cię zaszczytem, którego wcale nie chcesz. Prawda, Trawka? - No. Mnie kiedyś nauczyciel kazał pilnować klasy. Przez całe dwadzieścia minut. Wtedy poczułem straszliwy ciężar odpowiedzialności. I pewnie wyglądałem jak Wiśnia. - Znowu dzwoniłaś do domu? - zapytała Wiktoria. - Nie, dostałam walentynkową kartkę. - Od Daniela? - domyśliła się Milka. -Tak. - I co? - dopytywał się Trawka. - Sami widzicie: pełnia szczęścia. * A może mimo wszystko jestem zakochana? Bo przecież tak do końca nie wiem, na czym to polega. Ta cała miłość. Przeczytałam tyle mądrych (i głupich także) poradników, w których pełno od- 115 wołań do prac ogrodniczych. Pielęgnowanie wątłej roślinki. Zbieranie owoców. Chronienie od chłodu. I tym podobne. Może dlatego tak odpowiedzialnie podchodzę do związku z Danielem. Chcę stanąć na wysokości zadania. Ustawić szklarnię, by chronić kruchy kwiatostan naszej miłości. Tak się skupiam na tych wszystkich obowiązkach i zagrożeniach, że już o niczym innym nie rtiyślę. I nie czuję niczego poza ciężarem. .02. Dwudzieste urodziny Mileny. Obchodzimy je w łóżkach, osłabieni po grypie. - A nie masz ty przypadkiem o rok więcej? - nie dowierzała Maria, _ Przecież maturę pisałaś podobno dwa lata temu. - Zgadza się, ale poszłam do szkoły, jak miałam sześć lat. Może trudno w to uwierzyć, ale byłam dosyć zdolnym dzieckiem. - Jak będziemy świętować? - dopytywała się Maria, patrząc wyczekująco w naszą stronę. - Ty jesteś od kreatywnego myślenia - przypomniała jej Wiktoria, _ RUSZ głową. - Jak ruszam, to mi chlupie w zatokach. Poza tym nie mam nastr0ju do wymyślania rozrywek. - Co by tu ciekawego zrobić - zastanawiał się Trawka. -Wyjście do knajpy odpada, bo zarośliśmy jak dziki. - Mów za siebie, ja się depiluję woskiem - odezwała się Milka. - Może zagramy w kości - ciągnął Trawka - albo w karty. Tylko kto je przyniesie ode mnie z pokoju... - Może najpierw złóżmy Milce jakieś życzenia? - podsunęła Wiktoria. - Mogę ja pierwsza? Więc tak, życzę ci, żebyś nie musiała już przyciągać tych spojrzeń i palić lampki. A reszta może zostać jak jest. Milena pociągnęła nosem. - Parę zmian by się przydało. Na przykład tipsy. Trawka spojrzał z przerażeniem na różowe szpony Mileny. - Chcesz przedłużyć? - Nie. Chcę się ich pozbyć. Strasznie zaciągam rajstopy, a poza tym czuję się jak inwalidka. Nawet włosów porządnie umyć  Mnożna, bo zaraz głowa podrapana. To nie na nasze warunki, taki^ pazury. Trzeba by mieć własną służbę, garderobianych i fryzjerka. Dobra, kto następny? 20 ii6 - Może ja - zgłosiła się Maria. - Życzę ci... - zastanowiła się pr-zez chwilę, szukając podpowiedzi w rogu sufitu - żebyś odnalazła coś, co sprawi, że twoje życie nabierze głębi. - Składasz te życzenia jej czy sobie? - zainteresowała się Wikto ria. - Sobie też tego życzę - przyznała otwarcie Maria - i wam ró«wnież. - Dzięki - odparła Milka, wycierając nos, nie tyle ze wzruszeni a, co z powodu kataru - ale ja już odnalazłam. Na następne dziesięć lat, bo jak uważa Bolek, co dekadę wszystko się człowiekowi zmienia. -1 powiesz nam, co jest dla ciebie tym sensem? - zapytała і. - Powiem, ale to nic skomplikowanego. Żyć tu i teraz, bez czekania na cud wielkiej odmiany. - Rzeczywiście proste - przyznała Maria, nieco rozczarowana. - A ja myślałam, że może znajdę w tym dla siebie jakąś inspirację. Bo samorealizacja nie do końca mnie satysfakcjonuje. Milka się uśmiechnęła. - Sorry, będziesz musiała poszukać inspiracji gdzie indziej. - To jak? Gramy w te kości czy robimy coś do jedzenia? -Trawka ściągnął nas z obłoków. - Po raz pierwszy od tygodnia poczułem, że mam pusty żołądek. - Ja też - przyznała się Wiktoria. - Może przeniesiemy się do kuchni i nastawimy jakiś makaron. To by się zjadło z serem? Co wy na to? Dwie godziny później Siedzimy znowu w pokoju. Każdy z talerzem na kolanach. Jemy razowe muszelki z białym serem, cebulą i pietruszką. Trawka polał swoje koncentratem z buraków ćwikłowych, bo jak twierdzi, brakuje mu żelaza. - I pomyśleć, że biorę do ust taką breję - powiedziała Maria, nabijając na widelec ogromny kawał twarogu. - Nie takie rzeczy się jadło - oznajmiła wesoła Wiktoria. -We Wrocławiu, jak nam się skończyły pieniądze, to wcinałyśmy przez tydzień kaszę gryczaną z rzeżuchą. I popijały wodą z cukrem. - Okropność! 117 - A ja, jak mnie okradli w pociągu, przez dwa tygodnie wsuwałem kluski z paprykarzem i kradziony ze stołówki chleb z majową pokrzywą - odezwał się Jędrek, facet od topora. Przyszedł do nas dziesięć minut temu, oświadczył, że wyglądamy makabrycznie (no, może poza Milką, dodał) i rozsiadł się w fotelu. - A, właśnie - przypomniał sobie. - Przyniosłem wam trochę drożdżówek i pączków. Oraz piwo! - Bierzemy leki - zmartwiła się Milka. - W takim razie piwo wypiję sam, ewentualnie z odważnym, któremu drynda interakcja chemii z alkoholem. - Co patrzysz na mnie? - obruszył się Trawka. - Ja nie jestem odważny. - Trudno - w głosie Jędrka nie było słychać przesadnego smutku - wypiję sam. Skoro muszę. - A życzenia? - dopominała się Milka. - No tak - Jędrek pacnął się w ogromne, pokryte piegami czoło - jak zwykle fopa. Więc, yyyy, życzę ci zdrowia, szczęścia i... żebyśmy wreszcie zobaczyli twoją twarz sote. Czyli... - Wiemy, co znaczy saute - przerwała mu Milena - ale to będzie możliwe najdalej za trzy do pięciu lat. Mam permanentny makijaż. - A ja się dziwiłem, że taka chora, a masz siłę pomalować usta i całą resztę. - Nie mam i na szczęście nie muszę. - A skąd właściwie pomysł na ten cały tatuaż? - Tak do końca to nie wiem - przyznała Milka. - Może dlatego, że lubię budzić sprzeczne uczucia. Ludzie patrzą na mnie i widzą kogo? Wymalowaną lalę i... - Ofiarę solarium - dodał Jędrek bez owijania. - Właśnie. A potem, w trakcie rozmowy, dowiadują się, że wygrywałam olimpiady i znam na pamięć niemal wszystkie książki Kundery. No i mają problem, do której przypasować mnie szufladki. Wystarczy ci, Jędrek, takie wyjaśnienie, czy mam domyślić coś jeszcze? - Nie, wystarczy. A ja coś powinienem dorzucić do życzeń? - Nie, dzięki. Nieskomplikowane i w miarę treściwe. To co? Bierzemy się do gry? 118 Trzy dni później, a może nawet pięć? Gramy dalej, razem z Jędrkiem, który jakoś nie może się zdecydować na powrót do domu. Śpi u nas w fotelu, opierając swoje długie nogi o drewniany stołek, wymoszczony poduszką Irka (nieobecni nie mają głosu sprzeciwu). I brudzi ostatnie elementy garderoby Trawki, ku rozpaczy tego ostatniego. - Ale w zamian za gościnę wypiorę wam wszystkie bety. Bo mamy w akademiku automat - pochwalił się Jędruś, naciągając na owłosiony brzuch bawełnianą bluzę chudszego o trzydzieści kilogramów Trawki. - To fajnie - ucieszyła się Wiktoria - tylko będziemy musieli wynająć transport. Tyle się tego zebrało. Kto teraz rzuca? - Ja - Milka przejęła kostki. Naciągnęła koc, żeby zrobić miejsce i rzuciła. - Czego tam nie mam? - Na górze tylko jedynek - odezwałam się, sprawdzając na kartce jej wyniki. - Za to na dole marniutko. - Cholera, taka mizeria. - Milena wpatrywała się w kosi ki. Żal wpisywać sumę, bo może wyrzucę większą z ręki. - To co mam skreślić? - A, skreśl mi malucha. - Dobra decyzja - uśmiechnął się Jędrek. - Po co nam mały, prawda? - Pewnie. Wolę mieć dużego - odparowała Milena. - Ale duży trudniej wypada - zauważyłam. - Znacznie trudniej, co Trawka? - zarechota! Jędrek. - Mów za siebie. Mnie wypadnie z ręki. - Chciałbym zobaczyć ten cud natury. - Ty, Jędruś, nie bądź taki chojrak. Bo jak patrzę na kartkę, to widzę samą mizerię. Na górze szczerbaty, na dole brak i małego, i dużego. - Nadrobi się, nadrobi - Jędrek jak zwykle nie tracił wiary w świetlaną przyszłość. - To teraz ja rzucam - powiedziała Maria, posyłając Trawce wymowne spojrzenie. A Trawka potraktował ów sygnał niewerbalny niczym pułkownik Brandon z „Rozważnej i romantycznej" - skoczył po kostki i podał, klękając przy łożu Marii. A potem zapytał, czy może poprawić jej poduszkę. - Poprawiałeś dziesięć minut temu - przypomniała, ale wi- 119 dząc minę Trawki, wyznaczyła mu inne zadanie: - Napiłabym się soku, Tomku. Tomek pognał do kuchni, a my wróciliśmy do gry. - Ale kiepskie te kości - mruknęła Maria. - Trzeba będzie coś wykreślić. - Też malucha? - zaproponowałam, znając stosunek Marii do wszystkiego, co kojarzy się z facetami. Kiwnęła głową. - Wykreśl, zrobię sobie miejsce na dużego. - No, no - odezwał się Trawka, niosący na tacy szklankę soku z pomarańczy. - Żeby nie było niedopowiedzeń: chodzi mi oczywiście o dużego strita - dodała Maria. - A jak tam guru? - zapytał Jędrek. Jak zwykle, mistrz bez-obciachowego poruszania zakazanych tematów. Maria schowała się pod kołdrę i zaczęła płakać. - Strasznie przeżywa - domyślił się Jędrek, patrząc na poruszającą się kołdrę. - Myślałem, że już jej przeszło. Przez ostatnie dni nawet dwa razy zażartowała. - Przeszło? - naskoczyła na niego Wiktoria. - W trzy tygodnie? Chłopie, wyobraź sobie, że zawalił ci się cały świat... - Bez przesady, to tylko stary kapelusz. Pardą, jeśli kogoś uraziłem. Odpowiedziało mu histeryczne wycie spod kołdry. - Widzisz, coś narobił? - Chyba powinienem już pójść. - Cały ty! - krzyknął Trawka. - Najpierw narobi bajzlu, a potem mówi, że już musi iść! - A co mam robić? - zdenerwował się Jędrek. - Nie potrafię patrzeć na kobiece łzy, zwłaszcza jeśli płyną tak obficie, a ja jestem powodem. - Nie jesteś! - zawyła Maria. - Płaczę przez guru, a nie takiego obojętnego kloca jak ty. - To mi ulżyło - odparł Jędrek, zbierając do torby swoje rzeczy. -1 płaczę... bo... bo wczoraj widziałam go przez okno, jak szedł objęty z inną dziewczyną. A ja mu tak ufałam! - I tego nie mogę zrozumieć - odezwała się Wiktoria. - Dlaczego właśnie jemu? - Bo było w nim coś prawdziwego. 120 - Tak, kapelusz - mruknął Jędrek. - Myślicie, że do mnie nie docierało, jaki jest guru? - zachli-pała Maria. - Że nie widziałam, jak się plącze w zeznaniach i sam zapomina, co powiedział dzień wcześniej? - Sądziliśmy, że nie - przyznała Wiktoria. - Docierało, tylko nie chciałam się przyznać. Wolałam udawać, że jest mi idealnie. - Po co? - Nie wiem! Może nie chciałam was martwić? - W to, akurat, raczej trudno uwierzyć - odezwała się Milka w imieniu nas wszystkich. - Wiem - stropiła się Maria. - A może było mi głupio, że mimo tych wszystkich rozczarowań nadal się z nim spotykam? - To dlaczego się spotykałaś? - Już mówiłam - westchnęła Maria. - Dla tej odrobiny szczerości, która tkwiła w morzu wymyślnych kłamstw! - Wiesz co, Maryśka? - odezwał się Jędrek już z korytarza. -Powinnaś zająć się fizyką jądrową. Tam dopiero miałabyś pole do popisu! Wyszukiwanie elementarnych cząstek w morzu materii. Koniec lutego Dziś postanowiłam obliczyć, na jak długo wystarczy mi pieniędzy ze skarbonki świnki (zużyłam prawie połowę!). Jeśli się przestawię na chleb ze smalcem i wodę z cukrem, to powinno mi wystarczyć do... połowy kwietnia. A potem? Może jednak zadzwonię do domu i... - Wiśnia, mam dla ciebie fuchę - oznajmiła Wiktoria, kładąc przede mną wymiętą chusteczkę higieniczną z numerem telefonu. - Potrzebują nauczyciela hiszpańskiego i angielskiego dla genialnego dziesięciolatka. - Dla genialnego? - przestraszyłam się. - Spoko, to tylko opinia jego ambitnych rodziców. - Tym gorzej. Jeśli mały nie będzie chwytał, cała wina spadnie na mnie. - Płacą cztery dychy za godzinę. Chcą kogoś dwa razy w tygodniu. Szybko policzyłam w myślach, o ile to przedłuży mój pobyt na Kazimierzu. 121 - Dobra, dzwonię. Matka chłopca eleganckim głosem spikerki opisała mi ogólną sytuację. - Chodzi o to, pani Wiśnio - wyszeptała - że Miłosz jest niezwykle uzdolniony, po prostu niezwykle. Podejrzewam, że jest nawet geniuszem... Miłosz? Wyczuwam umęczoną bratnią duszę. - Rozumiem. - Ma taki wysoki iloraz inteligencji, a do tego przepięknie gra na flecie bocznym. - To na czym polega problem? - Potrzeba mu dyscypliny. Ja nie mam czasu, mąż tym bardziej. No i szukamy kogoś, kto by Miłosza odrobinę umotywował. Tylko bez naciskania, on jest taki wrażliwy. Więc jak? Spróbuje pani? Pierwsza sobota marca Za chwilę przełomowe doświadczenie: moja pierwsza praca. Jestem umówiona na dwunastą i od kwadransa krążę wokół bloczku, czujnie obserwowana przez czterech, starannie wygolonych ochroniarzy. Jest za trzy, chyba mogę wkroczyć. - Do kogo? - Tak właśnie wita się gości w luksusowych kompleksach z basenem i kortami. - Byłam umówiona na lekcję, do państwa Janeczko. Ciekawe, czy mnie zaraz obszuka? - Sprawdzę. - Zadzwonił przez domofon. - Zgadza się. Proszę! Mała szczypta kultury na koniec. Weszłam na klatkę i po chwili byłam już w apartamencie rodziców Miłosza. Otworzyła mi elegancka kobieta o wyglądzie spikerki. - Witam - wyszeptała, uśmiechając się jak spikerka. - Zaraz przedstawię pani Miłka. Proszę poczekać w saloniku. Usiadłam na brzeżku skórzanego fotela, cierpliwie czekając, aż Miłosz raczy wyjść ze swojej nory. Wylazł. Drobny chłopczyk o popielatych włosach i z sinymi obwódkami wokół oczu. - To jest właśnie pani Wiśnia, twoja nowa korepetytorka. - Mogę cię nazywać Pestka? - Mały wyciągnął lepką łapę, poplamioną mazakami i granatowym tuszem. - Miłoszu! - Mama Miłka zrobiła minę spikerki obwieszcza- 122 jącej telewidzom straszliwą wiadomość. Mnie samej na chwilę stanęło serce. - To kiedy zaczynamy? - westchnął Miłosz głosem chłopa pańszczyźnianego, który musi przed zachodem zaorać cały zagon. - Już, teraz. Wyciągnij zeszyty i pokaż pani, na której lekcji skończyliście. A ja poczekam w salonie. To miłej nauki. Przeszliśmy do pokoju Milka. Posłała nam uśmiech spikerki i znikła, zasuwając za sobą drzwi. - Czeka w salonie, bo się boi, żebyś czegoś nie wyniosła - za-kablował natychmiast mały, sadowiąc się przed biurkiem. - Ja? - zapytałam, nie kryjąc zdziwienia. Niby co mogłabym wynieść? Wielką donicę z kawałkiem trawnika? Futurystyczną betonową rzeźbę? A może ogromny stół ozdobiony mozaikami z gresu? - No - przytaknął. - Na przykład mój komputer mogłabyś wynieść. - Nie udźwignęłabym - zapewniłam. - Ja to wiem, ale ona nie. I pomyśleć, że jest szefową działu, gdzie robią bardzo ważne wyliczenia. - Myślałam, że jest spikerką. To co, pokażesz mi zeszyty i resztę? - Zgoda, ale będę mógł mówić do ciebie Pestka? - Miłosz nie dawał za wygraną. - Mnie to nie przeszkadza. Ale twojej mamie najwyraźniej tak. - Nie usłyszy. Pod dwóch lekcjach przestanie cię pilnować. Poza tym mam wytłumiające drzwi. Żebym tu kwiczał jak świnia, duszony przez włamywacza, to i tak niczego nie usłyszy. - A tato? - zapytałam. - Tato pracuje w Warszawie, przy bardzo ważnym międzynarodowym projekcie. Więc wcale nie będzie się wtrącał. - Nie przyjeżdża? - Raz, dwa razy w miesiącu i wtedy stara się nadrobić zaległości w wychowaniu. W ten sposób rozprawia się z wyrzutami sumienia - westchnął. - Nie wyglądasz na zachwyconego. - A ty byś była? - burknął. - Prawie obcy facet wpada do domu i bawi się w ojca. Zapełnia ci cały wolny czas tak zwanymi rozrywkami, a kiedy wreszcie się oswoisz, wyjeżdża. Bez sensu... To jak z tą Pestką? Mogę cię tak nazywać? Przybiliśmy piątki. Miłosz pokazał zeszyty. 123 - Sko#czyliśHy na Las comidas, a z anglika na Present Perfect - powiedział, ziewając szeroko. - Co ty jesteś taki zmęczony? - Też "byś byłi. W szkole mam dwadzieścia pięć godzin tygodniowo. P° tego raz w tygodniu niemiecki, w niedziele basen i lekcje tenisa. V czwartki warsztaty plastyczne. Teraz ten hiszpański i angielsłi. Mama mówi, że w moim wieku człowiek szybko wchłania wiedzę i trzeba to wykorzystać. Jakbym słyszała swojego tatę! - Też miałam warsztaty plastyczne - powiedziałam. - A poza tym chodziłam na kółko chemiczne, lekcje hiszpańskiego, kurs angielskiego dla zaawansowanych i basen. - Najgorsze - westchnął Miłosz - że już zawsze będziemy tak tyrać, odpoczniemy dopiero na emeryturze. Jeny, jak ja marzę, żeby być stary jąk mój dziadek. Mieszkać w lesie, mieć siedemdziesiąt Jat i ws?ystko głęboko w dupie. - Zle^i ~ próbowałam go pocieszyć. - Wiem, podobno szybciej, niż mi się zdaje. Tak mówi tato. Dlatego oboje z mamą wypełniają mi czas licznymi zajęciami. Żebym zdążył nauczyć się wszystkiego, co ważne. * - Ważne dla kogo? - zapytał Irek, zdejmując obudowę. - Dobre pytanie. _ a swoją drogą - dodał Irek - młody wygląda na bystrego dzieciak^- Chyba zdaje sobie sprawę ze swojego położenia. Tylko nie \tfiem, czy to powód do radości. - Trochę sobie zdaje - przyznałam - a trochę zgrywa starszego, niż j^st. Jak wszystkie dzieci ambitnych rodziców. Ma dziesięć lat, a używa sformułowań jak dorosły. - A potem kończy taki pół wieku, robi tatuaż, wkłada obcisłe dżinsy i udaje zblazowanego nastolatka. Tylko że kiepsko mu to wychodzi, bo ni$ ma wprawy. - Coś ty, Irek - wtrącił Trawka. - Tak właśnie wyglądają ci, którzy z^ długo trenowali. Na przykład mój stary. * Ciekawe> jaki będzie kiedyś Daniel. Na razie wcale nie wygląda jak zblazowany nastolatek. Od razu widać, że robi coś po- 124 ważnego. Żadnych wystrzępionych dżinsów, tylko krawat, popielata marynarka, druciane okulary i teczka. Zapytałam, czy zawsze tak się ubierał. - Na studiach nosiłem zwykłe ciuchy - przyznał - ale kiedy zostałem asystentem, najmłodszym na wydziale, zmieniłem styl. Zacząłem ubierać się jak asystent. I grałem rolę asystenta. Nic w tym zresztą dzianego. Wielu młodych ludzi gra. - Gra? - zapytałam zdziwiona. Zawsze mi się wydawało, że młodzi ludzie niczego nie udają. Są szczerzy, spontaniczni, czasami bezczelni. Dopiero później uczą się zgrywać i udawać. - To nie wasza wina, że gracie. Młody człowiek nie jest jeszcze uformowany, a życie rzuca go w uformowany świat, gdzie musi zachowywać się jak osoba w pełni uformowana. Co zatem robi? Korzysta z gotowych wzorów i schematów i po prostu gra. Żołnierza, nauczyciela albo asystenta. * - Kurt Vonnegut ujął to dowcipniej - odezwała się Milka, kiedy powiedziałam jej o przemyśleniach Daniela. - Zapytany, skąd wiedział, jak się zachować na wojnie, odparł: „Naśladowałem bohaterów filmów wojennych". A swoją drogą ten twój Daniel lubi chyba Kunderę. Dzień Kobiet - Wiecie, że już nie potrzebujemy was, mężczyzn? - Maria poruszyła stały tem^t. Swój ulubiony, od kiedy zobaczyła guru w objęciach innej. - Wiemy, od tygodnia nam to powtarzasz - odparł Jędrek, rozpierając się na materacu w pokoju Trawki, gdzie od godziny świętowałyśmy nas z dzień. - Ale teraz to juaż naprawdę. Niedługo będziemy mogły same się rozmnażać... i znikniecie. Wy, niepotrzebne nikomu osobniki rodzaju męskiego. - Przerażająca yvizja - wzdrygnął się Trawka. - Przestanie istnieć orgazm, luz, indywidualizm. - Za to będzie raadość, rozkosz i ekstaza - zauważyła Wiktoria. - Oraz zawiść i ggangrena - rzucił Jędrek. 125 - Ale przynajmniej nie będzie ucisku, rasizmu i bałaganu -odezwałam się, rozgniatając na stole paluszka z makiem. - Nie będzie też porządku! - krzyknął z drugiego pokoju Irek. - Za to będzie swoboda, wolność i wielka zabawa - odparowała Milka. - A co to za zabawa bez alkoholu? - zgasił ją Jędrek. - Za to z trawką - skromnie zauważył Trawka. - I z dobrą muzyką - dodała Wiki. - Będzie też miłość, wzajemność... - Oraz zdrada - westchnęła Maria. - Ale bez bólu - pocieszył ją Trawka - więc szeroko pojęte spoko. - I przede wszystkim bez facetów - przypomniała mu Maria. - Czujecie już powiew przemijania? - Ja czuję tylko przeciąg - odezwał się Jędrek. - A może to faktycznie ten powiew? Cholera. - Ej, tylko bez paniki, panowie! - odkrzyknął Irek. - My już jesteśmy na świecie. A czy przekazanie swojej porcji genów to naprawdę taka rozrywka? - Dla niektórych to podobno sens życia - powiedziała Milena. - Tak próbują nam wmawiać niektórzy działacze prolife, ale chyba bezskutecznie, sądząc po spadku pogłowia w Polsce. - Niech spada - odezwał się Irek. - Będzie łatwiej o stancję. - Tylko kto się nami zaopiekuje na stare lata? - zmartwił się Jędrek. - Jak to kto? - odpowiedziała Milena. - Atrakcyjne androidy. Połowa marca Pisałam właśnie kolejny idiotyczny raport na ćwiczenia z podstaw ogłupiania tłumów, kiedy do kuchniołazienki wtargnęła zbulwersowana Maria. A za nią przydreptała Wiktoria, taszcząc siatkę z mrożoną pizzą i puszkami kukurydzy. - Ty wiesz, co się stało? - zaczęła Maria, nerwowo bawiąc się swoim miedzianym wisiorem. - Oj, Marysiu, robisz wielkie halo z incydentu, który nie wart jest pięciu minut uwagi - próbowała uspokoić ją Wiktoria. - Siedziałyśmy sobie na Plantach, ja i Wiktoria, czekając na 126 Milenę, a tu podszedł do nas elegancko ubrany facet z białym szalem. Przedstawił się, podał nam wizytówkę i mówi, że szuka dziewczyny do przedstawienia o Kopciuszku. - Maria od razu wciągnęła brzuch i wyeksponowała poduszki powietrzne - zdradziła nam Wiki. - No pewnie. Trzeba umieć się zaprezentować - rzuciła Maria. -Tyle że, niestety, facet zawiesił oko na Wiktorii. Powiedział, że tak sobie wyobraża zabiedzonego Kopciuszka, a jako były wi-zażysta wie, że z taką twarzą można zrobić cuda. - Czyli Kopciuszka na balu, po zetknięciu z magiczną różdżką dobrej wróżki. Rewelacja - stwierdziła z przekąsem Wiktoria. - O niczym innym nie marzę. - Mogłaś grać główną rolę w przedstawieniu! - zdenerwowała się Maria. -1 to przedstawieniu, które ma być nagrywane dla telewizji! - No i co? - Wiktoria spokojnie rozpakowywała zakupy. - No i mogłaś być sławna. Poznać superludzi. - Ja już znam superludzi. - Zdobyć cenne kontakty i doświadczenia, mam jeszcze wyliczać? - krzyknęła Maria. - A ta idiotka powiedziała, że nie jest zainteresowana. Uwierzysz? - No bo nie jestem - potwierdziła Wiktoria. - Jak można rezygnować z takiej szansy? - Normalnie. Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale nie każdy chce zostać sławną aktorką albo modelką. - Ludzie walczą o mniejsze rólki. Zabijają się dla nich. A ty? Jesteś bierna jak bohaterowie książek Marąueza! Tam też pokornie przyjmują, co im przyniesie los. Zdrada to zdrada, umarło mi pięcioro dzieci, to trudno. - Słuchaj, Marysiu. Uważam, że byłabym bierna, gdybym przyjęła propozycję tego gościa. A ja zachowałam się aktywnie, odrzucając to, co mi spadło na podołek. - A właściwie dlaczego odrzuciłaś? - zapytałam, chyba nie mniej zdziwiona niż Maria. - Mogłabym powiedzieć, że nie spodobał mi się jego biały szal i sygnet z rubinem. Ale ja po prostu nie chcę być aktorką. Nie chcę być sławna i szkoda mi czasu na takie zabawy. Mam inne plany. - Trochę to rozumiem - wtrąciła Milena, która od paru minut przysłuchiwała się kłótni dziewczyn. - Ja też odrzuciłabym taką propozycję. Ze strachu przed totalną kompromitacją. Dwa razy 127 ■» 1 **&№&, w życiu brałam udział w przedstawieniu szkolnym i powiem wam, że już lepiej mi wychodzą kulki z plasteliny. - A ja marzę o aktorstwie! - odparła Maria. - O, to wreszcie się zdecydowałaś, co chcesz robić w życiu -ucieszyła się Wiktoria - bo już myślałam, że jednak postawisz na malarstwo. A sądząc po kleksach, mogłabyś mieć trudności ze znalezieniem przychylnej widowni. - Ty się tak nie ciesz - odgryzła się Maria. - Mogłaś zarobić taką kasę, a teraz będziesz się martwić, za co przeżyjesz następny miesiąc. - Pewnie, że będę, ale to nie znaczy, że mam się rzucać na każdą ofertę. Pewnych rzeczy nie zrobię za żadne pieniądze. - Jakich? - zainteresowałam się. - Poza showbiznesem? Nie będę pracować w rzeźni, agencji towarzyskiej, kurzej fermie oraz żłobku. - Jesteś pewna, że za żadną cenę? - uśmiechnęła się Maria. - Nie jestem - przyznała Wiki - ale chcę jak najdłużej wierzyć, że mi się uda. Druga połowa marca Siedzę w bibliotece i wyszukuję materiały do pracy o metodach kierowania małymi grupami. A właściwie bardziej myślę o Danielu i o Zośce. Tak, o niej. Podeszła do mnie jakieś pół godziny temu, kiedy wypisywałam kolejne rewersy. Powiedziała cześć. - Cześć - bąknęłam. Choć powinnam odwrócić się z pogardą i odejść. - Słuchaj, Wiśnia - zaczęła słodkim głosem, czym od razu włączyła przycisk z czerwonym napisem „uwaga - zagrożenie!" - podobno piszesz o metodach kierowania grupami. - Tak, a co się stało? - Mam dokładnie ten sam temat - oznajmiła, poprawiając błękitną spódniczkę w kratkę - przy czym złożyłam go już miesiąc temu. Więc... - Nie ściągałam od ciebie tematu - zapewniłam. - Przecież by się wydało. - Właśnie się wydało - powiedziała Zofia z dziwnym naciskiem. - Ale ja go wymyśliłam samodzielnie! - podniosłam głos. 128 - Możesz to udowodnić? - W takim razie jeszcze dziś podam nowy temat - zaproponowałam. - Nie trzeba, Wiśnia. - Zofia chwyciła mnie za ramię. - Przecież możemy pisać tę pracę razem. Ty zrobisz teorię, a ja mam pomysł na badania. Co ty na to? Byłam zbyt zdenerwowana, żeby porządnie przemyśleć propozycję. - Zgoda. Na kiedy mam napisać swoją część? - Spróbuj wyrobić się przed Wielkanocą, ja przygotuję badania na kwiecień i złożymy to do kupy. - Będziesz mieć mniej roboty - stwierdził Irek, gmerając przy płycie głównej - bo połowę odwali za ciebie Zośka. - Nie będę - wyjaśniłam. - Ja napiszę dokładnie tyle samo. A Zośka dołoży swoją część. - Czyli co? - Część badawczą. - Brzmi interesująco, ale nie do końca wiarygodnie. Pamiętaj o przygodzie z doktorem Pasikonikiem. - Świerszczem. - Właśnie. Zośka nie wygląda mi na osobę przepełnioną skrupułami. - Ale teraz mogła na mnie donieść, a jednak zaproponowała współpracę. - I to mnie właśnie niepokoi - odparł Irek, zakładając obudowę. - W słowniku osób takich jak Zośka nie ma miejsca na słowo współpraca. Dwa dni później Irek miał rację. Poszłam dziś do sekretariatu i zapytałam, kiedy Zofia złożyła temat pracy. - Nie mogę powiedzieć - odparła sekretarka, czyszcząc paznokieć wkładem do długopisu. No tak, stara uczelniana zasada. Żadnych informacji na wynos, czyli ścisłe łamane przez poufne. Poprosiłam o pomoc Daniela. 'i (,'ierpkość. 129 - Sprawdziłem, oddała tydzień po tobie - powiedział. -Wszystko jasne. Zośka chce cię naciągnąć. To akurat wiem. Nie wiem tylko na co? I po co? - Pestka, to przecież proste - powiedział Miłosz w przerwie między ćwiczeniami. - Albo próbuje się zemścić za test u tego tam, Owada... - Świerszcza. I jak to zemścić? Przecież to ona postąpiła jak ostatnia świnia. - Ale przegrała. Więc chce się odegrać, nie? Przyniesiesz swoją część, dasz jej, ona zaniesie pierwsza i kto ci uwierzy, że to ty napisałaś? - A druga możliwość? - zapytałam wstrząśnięta wizją Miłosza. - Chce odwalić pracę cudzymi rękami. Łatwiej machnąć eksperyment niż ślęczeć nad nudną teorią. - No fakt. - Może Zośka zawarła takie układy z kilkoma osobami. - Ale po co? - Oj - wywrócił oczy do góry w pogardzie dla mojej naiwności. - Na przykład dla wyższej oceny. Nie mówił wam ten profesor, że jak się napisze więcej prac, to jest jakiś bonus? - Faktycznie, mówił - przypomniałam sobie. - Kto napisze co najmniej trzy raporty, jest zwolniony z egzaminu. Ale ty masz głowę, Miłosz. - Kilkuletni trening w prywatnej szkole dla geniuszy - odparł skromnie. - Bystrzacha i w dodatku wygadany. - E tam. - Miłosz zareagował sporym rumieńcem. - Sporo mi jeszcze brakuje do dzieci w amerykańskich filmach. Te to dopiero potrafią gadać. - Taa - przyznał Irek. - Tekstami autorstwa czterdziestoletnich scenarzystów. Ale młody ma rację. Najmądrzejsze dzieci zawsze występują w głupawych amerykańskich filmach. Potrafią w mgnieniu oka podać receptę na każdy ból. Zapobiegną rozwodowi, uratują kawałek dżungli. I z pewnością wiedziałyby, jak postąpić z Zośką. P W rosną Pierwszy dzień - Najlepiej ją zignoruj - poradził mi Daniel. - Napisz pracę, oddaj i wcale się nie tłumacz. Siedzieliśmy właśnie w Najbardziej Snobistycznym Lokalu Małopolski, dokąd zaprowadził mnie Daniel, żeby poważnie porozmawiać. Ciekawe, czy wypożyczył magnetowid? A jeśli tak, to jaki film zapoda na wstępie? - Czy państwo już zdecydowali, co zamówić? - zaatakował nas kelner o czujnej twarzy ozdobionej nieszczerym uśmiechem. - Zdecydowałaś? - zapytał Daniel. - Może zamówisz za mnie - bąknęłam, mnąc lnianą serwetkę leżącą na moich kolanach. - Nie znam się na francuskiej kuchni. Daniel uśmiechnął się do kelnera. - Pokolenie wychowane na fast foodach. - Nie znoszę hamburgerów - powiedziałam, ale kelner najwyraźniej mi nie uwierzył. - Po prostu nie lubię, nie lubię tego całego... - Rozumiem - przerwał mi Daniel, nie precyzując, co rozumie. - Po prostu źle się czuję, kiedy obsługują mnie inni. Wiem, że im za to płacą, ale... - zaczęłam się jąkać - nie lubię, kiedy ktoś podkłada mi pełny talerz pod nos, nalewa wodę do szklanki. Jakbym nie mogła tego zrobić sama. Czuję, że jeszcze chwila, a powstaną knajpy, gdzie kelnerzy będą karmić gości łyżką. - Przyzwyczaisz się - orzekł Daniel z pobłażliwym uśmiechem bywalca i konesera. - To element gry w pracownika uczelni? - Co? - nie zrozumiał. 133 - Czy zachowując się jak bywalec i znawca, chcesz udowodnić, że jesteś szanowanym pracownikiem uczelni? Sama nie wiem, dlaczego zadałam mu to pytanie. Przecież nigdy wcześniej, nigdy wcześniej bym się nie odważyła! - Widzę, że się uczysz. - Mam nadzieję, że cię nie uraziłam... - Nie. Ale bycie zranionym to nie taka zła rzecz . - Zamyślił się. - Niestety, większość ludzi robi wszystko, żeby nie czuć bólu. Mija czas, starzejemy się i nagle się okazuje, że przegapiliśmy szansę, by ktoś nas zranił. - To źle, że unikamy bólu? - Kiedyś myślałem, że to dobrze. Ale teraz uważam, że to bardzo, bardzo źle. Kilka dni później Dziś Trawka po raz pierwszy wybrał się z Marią do kina. Na trójwymiarowy film o dinozaurach. - Mało nie zwymiotowałam - oświadczyła Maria po powrocie. - Powinni dodawać do okularów specjalne woreczki. Jak w samolotach. - Rzeczywiście takie efekty? - zainteresowała się Milka. - Efekty to by były, jakby nakręcono w 3D film pornograficzny - odparł Trawka. - Wyobrażacie to sobie? Wielki rogal strzelający prosto w widownię. - To są właśnie faceci - mruknęła Maria. - Zero romantyzmu. Nawet na pierwszej randce. Wielka Środa - Same słyszałyście - ekscytował się Trawka - powiedziała „randce". - No - przytaknęła Milena - ale na wszelki wypadek nie snuj zbyt dalekosiężnych planów. Mogło jej się wymknąć całkiem przypadkowo. - A ja myślę, że Maria już odchorowała kapelusznika. Przesilenie nastąpiło podczas grypy. 134 - Myślisz, że zapomniała o guru, tak jak Marianna zapomniała o niegodziwym Willoughbym? - zapytała Wiktoria. - Kiedy na nią patrzę, nie myślę o niczym - przyzna! Trawka, udając pułkownika Brandona. - No tak - uśmiechnęła się Milka. - Syndrom niedocenionego mózgu. Wielki Czwartek Zastanawiałam się, czy jechać do domu. Wyjęłam właśnie z pawlacza swoją kraciastą torbę, kiedy zadzwonił telefon. Tato. - Witaj, Wisławo - zaczął, a mnie od razu zamarzły wszystkie płyny ustrojowe - chciałem zapytać, czy masz zamiar zmienić zdanie i przyznać się ... - Do czego? - zapytałam skrzepłym ze strachu głosem- - Przecież już wiesz o zmianie kierunku... - Do błędu, Wisławo. Do tragicznej, życiowej pomyłki- - Ale ja... ja jeszcze nie wiem, czy to błąd - wydusiłam. - Poza tym sesja poszła mi całkiem dobrze. - Zdziwiłbym się, gdyby poszła ci źle. Przy twoim IQ równym sto sześćdziesiąt pięć... - Sto pięćdziesiąt siedem, tato - poprawiłam go po raz dwumilionowy dwudziesty trzeci w myślach. I po raz pierwszy powiedziałam to na głos. - Przy twoim IQ równym co najmniej sto sześćdziesiąt pięć -podkreślił tata - można się było spodziewać, że sesja pójdzie ci dobrze. Poza tym jestem przekonany, że starałaś się celowo, na złość mnie i mamie. Nie zdążyłam zapytać dlaczego. Sam wyjaśnił. - Chciałaś pokazać, że nie mamy racji. Że słusznie zmieniłaś kierunek studiów... - Aha... - Nie przerywaj, Wisławo - uniósł się tato, a potem wziął trzy głębokie oddechy i wyciszony niczym instruktor jogi, kontynuował przerwany wątek: - Więc... pytam po raz ostatni, czy masz zamiar przyznać się do błędu? I czy obiecujesz poprawę ? Co powinnam odpowiedzieć? Że żałuję? Skoro sama jeszcze tego nie wiem? Że czuję się winna? Przecież on wie, że tak. I co 135 •*#**, mam zrobić? Obiecać poprawę? Przecież to niemożliwe. Nie mogę wrócić na poprzedni kierunek. I nie chcę. - To niemożliwe - wyjąkałam wreszcie i zanim zdążyłam zarysować powody, tato odłożył słuchawkę. * Milka zastała mnie przy malowaniu pisanki. Czterdziestej trzeciej. - Zostaję tu na święta - oznajmiłam, nie przestając rysować pokrzywionego wielbłąda, który miał udawać wielkanocnego baranka. - Domyśliłam się! - odkrzyknęła z wnętrza szafy, szukając w jej czeluściach swojego plecaka. -Ale wiesz, że nie pozwolę ci zostać? -Nie? - Nie i ani słowa sprzeciwu - zastrzegła. - Nie będziesz tu siedzieć saffla. W tej ciszy. Jakiej ciszy? Przecież mogę nastawić radio. - Bierz się za pakowanie, bo mamy tylko godzinkę. - Podała mi kraciastą torbę. - Czeka nas nocna podróż pociągiem. Nocna podróż pociągiem Zanim zdążyłyśmy spakować najbardziej niezbędne rzeczy, na zegarze wybiła północ. - Nie zdążycie - pocieszyła nas Maria. - To weźmiemy taksówkę. Raz można zaszaleć. - Milena zaczęła obszukiwać miniaturowe kieszonki swojej obcisłej kurteczki. - O, dwie dychy już są. Masz jakieś drobne, Wiśnia? - Siedem pięćdziesiąt. Tyle mi zostało po kupieniu dwóch kartonów jaj. - Ja warti mogę dorzucić dychę - zaofiarowała się Wiktoria. - Powinno styknąć na bilet dla ciebie i taryfę. No, ruszamy. Zadzwoniłyśmy po taksówkę i kwadrans później stałyśmy na peronie wraz z tłumem przemarzniętych studentów. - Uważaj, jak tylko stanie, wskakuj do środka i zajmuj miejsca. - Czemu ja? - Bo jesteś mała i łatwo się prześlizgniesz między ludźmi. A ja ci podam torby przez okno. 136 - Dobra, spróbuję - obiecałam bez większego entuzjazmu. Nigdy nie umiałam się prześlizgiwać ani rozpychać łokciami. Pociąg powoli wtoczył się na peron. - Goł, Wiśnia, nie daj się - zagrzewała mnie do walki Milka. Rzuciłam się w tłum i zaczęłam przeciskać do wejścia. A wraz ze mną pchały się dziesiątki młodych ciał, spragnionych powrotu do domu. Zdołałam wskoczyć do przedziału, gdzie siedziało już sześć osób. Zajęłam ostatnie dwa miejsca i podeszłam do okna, żeby odebrać plecak od Mileny. Całe szczęście, że pomógł mi drobny chłopak siedzący tuż przy oknie. Wciągnął moją torbę, potem bagaż Milki, a na końcu samą Milenę. - Dzięki - wystękała, masując obolałe boki. - Gdyby nie ty, nie wiem, czy wcisnęłabym się na korytarz. - A co z biletem dla mnie? - przypomniałam. - Nic, poczekamy na konduktora. Chyba że się rozluźni na korytarzu, to go poszukamy i zgłosimy chęć zakupu. Do przedziału zajrzała przysadzista kobieta z dużą torbą. - Mamy już komplet - oznajmił starszy facet w bordowym golfie. Dżentelmen. - Komplet to jest do kawy - odburknął drugi, o twarzy przystrojonej obfitym sarmackim wąsem - a tu mamy sporo miejsca. Tylko przesunąć się trochę trzeba. Młodzież niech się ściśnie i już. Posłusznie wykonaliśmy polecenie. Siedzieliśmy upchani niczym święconka w wielkanocnym koszyczku mojej ciotki, ale nikt nie powiedział ani słowa. Po co prowokować dosadne uwagi o pokoleniu młodocianych potworów. - A teraz - komenderował wąsaty - pan spod okna wrzuci tę torbę na górę. - Dobrze, ale to spora torba. Trzeba będzie przesunąć ten plecak bliżej kosza. - Tylko nie kosza! - krzyknęła szatynka siedząca naprzeciw Milki. - Ja tam jaja wiozę! - I mojej torby też nie ruszać - warknął facet w golfie. - To już sam nie wiem - odezwał się chłopaczek spod okna. -Trzeba będzie tu zostawić, niech stoi na podłodze. - A bo wepcha się taka z torbą! - burknął starszy w golfie. - Co wepcha? Co wepcha? - zdenerwowała się kobieta. - Jakby pan był dżentelmen, toby się pan ruszył i pomógł chłopakowi poprzesuwać bagaże. 137 - Tu nie Anglia, żeby były dżentelmeny. - Ale odrobinę kultury by się przydało - rzuciła szatynka z jajami. - Mnie na kulturę nie stać. Ja mam nadciśnienie i chore serce - wyjaśnił golfowy takim głosem, jakby choroba wieńcowa była powodem do dumy. Na pasażerach wyznanie zrobiło chyba wrażenie, bo wszyscy zamilkli. Pociąg ruszył. Jedni zapadli w drzemkę. Inni od niechcenia przeglądali brukowce. Próbowałam coś czytać, ale z powodu ścisku i duchoty nie mogłam przebrnąć czterech pierwszych zdań książki. Po godzinie atmosfera w przedziale zrobiła się tak gęsta, że dałoby się zawiesić w powietrzu choinkowe ozdoby, a kto wie, może nawet torbę przysadzistej pasażerki? Milka próbowała majstrować przy oknie, ale facet w golfie od razu zaprotestował. - Niech okna nie otwiera, bo teraz jest zdradliwe powietrze. Łatwo może człowieka przewiać i choroba gotowa. - Ale tu śmierdzi stuletnimi skarpetami - upierała się Milka. - I co z tego? Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, za to od mrozu wyginęła cała armia napoleońska - odparował pasażer. - Jakiego mrozu? - zdziwiłam się. - Przecież mamy koniec marca. - No właśnie, najbardziej zdradliwy miesiąc. Dlatego nie zgadzam się na otwarcie okna i już. Milka wróciła na swoje miejsce, ostentacyjnie wachlując się pismem o nowych trendach w kosmetyce. Minęła kolejna godzina. Na korytarzu nadal kłębił się ponury tłum, a w naszym przedziale śmierdziało już dwustuletnimi skarpetami, ale jakoś to nam nie przeszkadzało. Pewnie dlatego, że nasze umysły skupiły się teraz na czymś bardziej konkretnym: poczułyśmy głód. Najpierw zaburczało w moim żołądku, a zaraz potem w czekoladowym brzuchu Mileny. - Cholera, przypomniałam sobie, że ostatni skromny posiłek jadłam rano. Potem jakoś nie było okazji - szepnęła Milka. - Ja to samo. Szklanka mleka i pół czerstwej bułki. Już czuję, jak mi opada poziom cukru. W tym momencie chłopaczek siedzący przy oknie wypakował z plecaka ogromną bagietkę, grubo obłożoną żółtym serem. Przełknęłyśmy ślinę. Równocześnie. Chłopak ugryzł ogromny kawał bułki i zaczął go przeżuwać. 138 - Pamiętasz - szepnęła znowti Milka, trzymając się za brzuch - jak kiedyś gadałyśmy o tym czy można zjeść trupa. -No? - To teraz ci powiem, że chybabym mogła zjeść odrobinkę. A jak posiedzę jeszcze godzinę, to pewnie nawet spory kawał. - Może się poczęstujesz? Chłopak spod okna usłyszał bolesne wyznanie Mileny. - Nie, dzięki - odparła speszona Milka. -To znaczy tak, kawałek, bo czuję, że zaraz rzucę się na czyjąś łydkę. - Zjedz całą. - Podał jej bagietkę. - Mam jeszcze jedną w plecaku. - A mogę poczęstować koleżankę? - Oczywiście. Przepraszam, że sam nie proponowałem. Egoista ze mnie, to właśnie cały ja. - Nam w każdym razie uratowałeś życie - uśmiechnęła się Milka - a mnie to nawet dwa razy- Przez następne minuty pochłaniałyśmy bułkę, zapomniawszy o całym świecie. Nie zauważyłyśmy nawet, że na korytarzu zrobiło się luźniej, a chwilę później do przedziału zajrzał konduktor. - Chciałyśmy zgłosić brak biletu - poinformowała go Milena, strzepując z kolan ostatnie okruszki. - Za późno - warknął, szukając bloczka z mandatami. - Jak to za późno? - zdenerwowała się Milka. - Przecież pięć minut temu był taki tłok, że nie dało się drzwi otworzyć. - Ale od pięciu minut jest luźno i mogła panna zgłosić. - Nie zdążyłam. - To widzę - ucieszył się konduktor. - Wypisujemy kredytowy, czy panna płaci od razu? - Nie mam nawet na wodę mineralną - odparła zrezygnowanym głosem Milka. - Pan pozwoli na chwilę. - Chłopaczek od bułki chwycił konduktora za rękaw i obaj wyszli na korytarz. Przez chwilę coś tłumaczył, machając rękami, a poterfl sięgnął do kieszeni. Po minucie uśmiechnięty wrócił do przedziału. - Nie musiałeś tego robić - po-wiedziała Milena. - Nie musiałem, ale zrobiłem. - He jesteśmy ci winne? - Imię, nazwisko, wzrost, waga i chwila rozmowy przy kawie w Warsie - wyrecytował. 139 Vv. - To chodźmy, j^. _|iii»stała, naciągając na pępek swoją przykrótką bluzę o»s eCZtfk Wyszli, a ja zo «^^. I bardzo samotna, mimo pasażerów przyklejonych ^vch jiftobu stron. A przecież mogłam być teraz w swoim polio ok0jłfen siedzieć przy swoim biurku albo rozmawiać z ^ |,tt włożymy do wielkanocnego koszyka. I o tym, co up»:K(w,je(jPświęta. Gdybym tylko przyznała się do błędu. Ale juź ś42 nph kilka minut dojedziemy na miejsce, a ja będę ud 2esfŁjawii,i:śiietnie się bawię wśród obcych ludzi, których nic nie oM(^jbc|ii( Zdenerwowana wyszłam na korytarz zaczerpnąć śwież;Q^eg,fiitea. Niestety, metr ode mnie przystanął młody facet i i ^ gnając na zakaz palenia wyciągnął papierosa. U jego rv«-H;nóg!jilsic znudzony pięciolatek o zaciętych ustach. Uśmiech.i»n%nę])rtio niego, ale odwrócił głowę i zaczął kopać w drzwi p*TB^j^ejjftuś spokojnie zaciągnął się dymem, a potem palnął ds^^iigłowę. - Au! - zawył rnr^maj|ltw drzwi z jeszcze większą zaciętością. - Przestań, bo (i0 z0,- Facet szarpnął chłopcem tak, że mało nie rozerw£tł^-aj ііі. - Auuuu!!! Co : t^ zct$!-Mały znowu kopnął w drzwi i jeszcze poprawił pią-S"»?4Stk| - Skąd u ciebitai^je jlftjji, co? - Może po ta tła} tusj, «fewała się Milena (właśnie wróciła z Warsu) i zanim ^ fa(i%ł coś odburknąć, pokazała mu tabliczkę. - Tu się & n[ef - Bo co? - wa.rU^j.kjIttt,wydmuchując chmurę dymu. - No, jeśli to w>WSjjii),coma pan do powiedzenia, to szkoda, byśmy się anga.ŻQ^zOT)|>slcbszą dyskusję - zareagował nasz zbawca. - Bo co? - warKt^kjjiownie tamten, zgniatając niedopałek o szybę. - Daj spokój  F3 pi|)fewała się Milena. - Nie po to trenowałeś siedem la~t Łt^ k^ieby teraz dać się sprowokować amatorowi. Facet przygląd; L^j|*nieufnie. - O, już dojeżdżs^żafhyknęłam. -Trzeba wyciągnąć torby! Znikliśmy w prtijpj.jiftzanim facet podjął decyzję o ewentualnym kontratak gjj^lnasz anioł stróż i specjalista od negocjacji z konduktoraore(!isiął z półki bagaże. 140 - Ciekawe, czy już czekają? - zastanawiała się Milka. - Mam nadzieję, że tak. Zawsze po mnie wychodzili. - W razie czego odprowadzę was pod same drzwi, a nawet jeden krok dalej - zaofiarował się Filip. - Na pewno będą. - Milka wyjrzała przez okno na korytarzu. - Zaraz dojedziemy. O, już widzę Bariego! - zawołała. -1 Kajtka, i Azę! I tatę!!! Drzwi udało się nam otworzyć dokładnie w chwili, gdy pociąg stanął. Milka wyskoczyła, podałam jej plecak. Potem wysiadłam sama, taszcząc swoją torbę. Przystanęłyśmy, szukając wśród tłumu naszego komitetu powitalnego. Nagle Milka rzuciła plecak prosto na moją posiniaczoną nogę i zaczęła biec, klucząc między grupkami witających się ludzi. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłam dużego zarośniętego faceta, a obok trzy psy: wilczura i dwa kundelki, z gatunku tych, co to przestraszone szczekają histerycznie, a kiedy nie patrzysz, łapią cię zębami za kostkę. Nagle cała czwórka dostrzegła pędzącą Milenę i ruszyła z kopyta naprzeciw. Zderzyli się w połowie drogi i zaczęli witać jak na włoskich dokumentach o rodzinnych więzach w mafii. Wreszcie Milka odkleiła się od ojca i pokazała mnie palcem. Uśmiechnęłam się, chowając przerażenie do tylnej kieszeni dżinsów. Musisz być dzielna, Wiśnia. Nie przestawaj się uśmiechać. Wytrzymaj, wytrzymaj. Będzie dobrze. - Witaj, ofiaro intelektualnej tyranii. - Ojciec Milki potrząsnął moją dłonią, uśmiechając się szeroko jak prawdziwy mafioso. - Rysiek, ojciec Mećki. - Tato, przestań z tą Mećką, bo czuję się jak krowa - ofuknęła go Milena. - Dobra, Mećka, już nie będę. A to są nasze chłopaki: Bari, Kajtek i Aza. - Mama uparła się, żeby go tak nazwać - wyjaśniła Milka. -Powiedziała, że skoro u Kundery suczka może nazywać się Karenin, to nasz piesek może się wabić Aza. - A jak się mama uprze, to nie ma przeproś, co Mećka? - Rysiek uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbierajmy się, bo Jadzia pewnie już obgryza z nerwów paznokcie u nóg. Ruszyliśmy w stronę parkingu, gdzie stał mocno zdezelowany wartburg. Usiadłam z tyłu, podtrzymując głową róg opadającej podsufitki. Milka klapnęła obok. Bari skoczył na przednie sie- 141 dzenie, kundelki zaś ulokowały się na naszych kolanach. Jeden chuchał w twarz Milce, drugi mnie. - A co w domu? - dopytywała się Milka. - Nic. Dzień mija za dniem. Tak zwana stabilizacja, przez niektórych nazywana nudą - odparł tato Milki, walcząc z blokadą kierownicy. - A, było jedno zdarzenie. - Z ciotką Hanką? - domyśliła się Milena. - Jak zwykle. - Co tym razem? - To samo. Kolejne rozczarowanie miłosne. Hanka wybrała się w podróż do Częstochowy, żeby podładować baterie i znaleźć odpowiedź na pytanie, co powinna zrobić ze swoim życiem. - Wizyta w Lourdes jej nie pomogła? - Pomogła na pół roku. Ale potem Hanka straciła motywację. No i znowu zaczęła się kręcić w kółko i narzekać, że sama nie wie, czego chce. Więc jej Jadźka poradziła tę Częstochowę. -I co? - Pojechała. Takim zwykłym autobusem, nie z pielgrzymką. W połowie trasy do autobusu wsiadł facet. Ubrany na biało, zaczesany do tyłu. Męski typ, w wieku późnoprodukcyjnym, czyli stworzony dla niej. W dodatku bez obrączki na palcu. - Może nosi ją gdzie indziej? - odezwała się Milka. - Czyli gdzie? - zainteresował się tato. - Na przykład w kieszonce marynarki; a myślałeś, że gdzie niby powiem? Oj, Rysiek, Rysiek. Lepiej dokończ o ciotce Hance. - Już, już... tylko odpalę motor. To wymaga skupienia, a ja nie mam podzielnej uwagi. No ruszże się, łobuzie... Jest! Jedziemy... Więc facet bez obrączki wsiadł, kupił bilet do jakiegoś miasteczka pod Częstochową i głośno mówi do kierowcy: „Czy mógłby się pan zatrzymać przy takiej dużej białej willi tuż koło drogi?". Wszystkie kobity od razu się ożywiły. Bo nie dość, że chłop przystojny i wolny, to jeszcze posiadacz białej willi. - No i mieszka niedaleko Częstochowy - dodała Milka, robiąc minę pod tytułem „facet ma dużego plusa". - A Hanka od razu pomyślała sobie, że to zrządzenie losu. I odpowiedź na jedno z pytań, co dalej. W dodatku, wyobraźcie sobie, gość usiadł obok niej. Zagadał o pogodzie, a potem o kryzysie i ciężkich czasach. - I ciotka się zakochała? 142 - Trafiło ją jak sycylijski piorun - przytaknął ojciec Mileny. - Przegadali całą drogę. Nawet przepili winkiem z termosu. Właśnie mieli sobie wyznać to i owo, a tu wtrącił się kierowca, krzycząc, że już dojeżdżają do białej willi. Hanka złapała za torbę i szykuje się do wyjścia. Jak miłość to miłość. Autobus stanął i wtedy dostrzegła na płocie wielki szyld: Karczma u Witusia. Ale jeszcze do niej nie dotarło. Dopiero Jak facet zapytał, czy pójdzie z nim wychylić kieliszeczek, załapała, że to knajpa. I to czyjaś, bo facet nie nazywał się Witek. Taki pech. - Można się załamać - przyznała Milka, nie kryjąc ironii. - Co też Hanka uczyniła. Nie  nic gorszego niż zawiedzione nadzieje na szczęście. No, jesteśmy na miejscu. Wy już idźcie na górę, a ja wezmę bagaże. Powoli wspinałam się na schody. Zaraz otworzą się drzwi, mama Milki zrobi zdziwioną minę, Milka zacznie się głupio tłumaczyć, że to tylko na jeden dzień, może dwa. A jej mama będzie udawać, że się cieszy z niespodziewanego gościa. Milena nacisnęła dzwonek, równie zdezelowany jak wartburg. - Oczywiście nie działa, jak połowa sprzętu w tym przybytku spokoju i wygody. Popatrz na drzwi- Dopiero teraz zauważyłam, ż£ w miejscu wziernika znajduje się nierówny otwór o średnicy spodka. - Nie boicie się? - Czego? - zaśmiała się і. - Że ktoś się przez to prze-ciśnie? - Ze będzie widział... - Co? Ciemny korytarz pokryty szarym linoleum? I kalendarze na ścianach? Dobra, wchodzimy. - Przyłożyła usta do otworu i ryknęła: - Mamo? Jesteśmy!!! Coś zaszurało, a potem zaczęto chrobotać zamkiem. - No, nareszcie! Ten stary to w^s pewnie wiózł dookoła miasta?! - Nie, pociąg się spóźnił. - Milka wymieniła uściski z rozczochraną zjawą w barchanowej koszuli. - Widzę, że wszystko po staremu - wskazała na drzwi. - Czekam, aż same wypadną!! - wrzasnęła radośnie zjawa. -Już ledwie trzymają się futryny! Właźcie! Ty jesteś Wiśnia? - Tak - potwierdziła za mnie Milka. - Wiśnia w całej okazałości swoich czterdziestu trzech irdlogramów. - Mam nadzieję, że nie jesteś uczulona na kocią sierść? 1433 - Nic mi o tym nie wiadomo. - Pytam, bo w zeszłym roku Milenka przywiozła nam na ferie kolegę! Też miał nieporozumienia w domu! - Olek, ten, co mieszka z Jędrkiem - wyjaśniła Milka. - Właśnie! Olek! Wszedł do pokoju, usiadł na fotelu, posiedział z pięć minut i nagle zaczyna się dusić! Ja wpadłam w panikę! Rysiek też! Całe szczęście, że Milenka zadzwoniła po pogotowie! - Zdążyłam na styk. A najgorsze, że musieliśmy przewieźć koty do ciotki Hanki. - E tam! Odrobina dyscypliny nikomu jeszcze nie zaszkodziła! O rany! - wrzasnęła nagle tak przeraźliwie, że aż podskoczyłyśmy na stołkach. - Co się stało? - zapytała Milka, chwytając się za lewą pierś. - My tu gadamy, a wy pewnie jesteście głodne! Milka! Wyciągaj talerze! - O tej porze? Chociaż właściwie nie jadłyśmy za wiele, poza bułką to nic od rana - przypomniała sobie Milka. - No właśnie! Już podgrzewam barszczyk! Tylko się nie bój, że przytyjesz! Nie dałam nawet łyżeczki masła! - Zawsze tak mówisz - Milka klapnęła na wąską ławę bez oparcia - a potem się okazuje, że władowałaś pół kostki. - A skąd! - oburzyła się mama, nalewając zupę aż po same brzegi. - To postny barszcz, przygotowany specjalnie na Wielki Piątek. - No to nalej i mnie - Milka podstawiła talerz malowany w tak zwane cebulaki - tylko nie więcej, jak do tych listków. - Myślisz, że ja mam siłę szukać jakichś listków? O czwartej nad ranem? Najwyżej zostawisz, to ojciec doje! I co? Dobry? - Pycha - zapewniłyśmy, machając łyżkami jak na wyścigach żarłoków. - Ale! Nie doprawiłyście! - Mama wzięła palcami szczyptę soli i nasypała Milce do talerza. - Zamieszaj! - Mamo! Przecież mówiłam, że dobry! - oburzyła się Milka. -Jak bym chciała, tobym sobie dosoliła! - Naprawdę? - Mama rozejrzała się za łyżką. - Daj spróbn wać! - Zanurzyła łyżkę w talerzu Milki. - Widzisz, Wiśnia? - zirytowała się Milena. - Zawsze musi spróbować z cudzego talerza. Żeby miała na swoim identyczne. 144 - A bo u kogoś to tak jakoś inaczej wygląda! - uśmiechnęła się mama, oblizując łyżkę. - Od razu mam smaka! A twój barszcz, Wiśnia, jaki jest? Wielki Piątek, wieczór - Skąd twoi rodzice wiedzieli, że przyjadę? - odważyłam się wreszcie zadać nurtujące mnie od czwartej rano pytanie. - Mieszkasz z nami na stancji prawie dwa miesiące, no nie? -odparła Milka, nie przestając głaskać na zmianę Gryzka i Kajtka. Ja zajmowałam się głaskaniem Azy, który przysiadł tuż przy mojej nodze, wpatrzony we mnie jak niektóre czternastolatki w zdjęcie Enriąue Iglesiasa. - No mieszkam - przyznałam. -1 co z tego? - Znają twoją sytuację, bo im opowiedziałam przez telefon jeszcze w lutym. Sami kazali cię tu przywieźć. I nie przejmuj się tak, Wiśnia, nie jesteś pierwszą osobą spoza rodziny, która spędza u nas święta. Ani ostatnią. - Na pewno się nie złoszczą o ten najazd? - Chyba żartujesz. Gdyby mogli, to zaprosiliby do siebie wszystkich moich skrzywdzonych przez los znajomych. Co nie znaczy, że są idealni. A, właśnie, trzymaj - podała mi kilka opakowań stoperów. - Moja mama bardzo głośno mówi, Rysiek potwornie głośno chrapie, a psy straszliwie głośno ujadają, zwłaszcza o szóstej rano. Więc ci się przydadzą. Wielka Sobota Przydały się - dzięki nim spokojnie przespałam niemal całą noc. Wprawdzie nad ranem obudziło mnie wściekłe szczekanie pod drzwiami, ale dołożyłam trochę stopera, docisnęłam, zwłaszcza w prawym uchu, i od razu zapadłam w sen. A teraz wybieramy się do kościoła. Mama Milki właśnie kończy stroić koszyk dla mnie. Szmaragdowe kokardy z bibuły, ucho oplecione sztucznym bluszczem, a na koronkowej serwetce plastikowe stokrotki, maki i inne odlewy polnych kwiatków. - No, już! II). Cierpkość. 145 - Wygląda jak willa z opowieści Bolka, nie? - Milka mrugnęła porozumiewawczo i nagle nastawiła ucha. - A co to tak stuka? Ktoś robi remont? W Wielką Sobotę? - Gdzie tam remont! - obruszyła się mama. -To Zośka Rabatowa, nowa sąsiadka, denerwuje baby z klatki! Zawsze w sobotę przed południem wali tłuczkiem, żeby myślały, że robi schabowe na obiad! Niech się pienią! - A skąd to wszystko wiesz? _ Zgadałyśmy się u weterynarza, bo Zośka też ma dwa koty! Wymsknęło mi s\ę, że nie cierpię siedzieć w kuchni! I nie znoszę tej całej papraniny z kompotami, marynatami! No w ogóle! _ Wiem, ja też nie - rzuciła Milka. _ Zośka się ucieszyła, bo z prac domowych umie tylko lepić ruskie pierogi i najlepiej, jak jej pomaga facet! _ Słusznie - przyznała Milena. - Niech się nie leni, tylko spręża i pracuje nad nadzieniem. I co z tymi schabowymi? - powiedziała, że denerwują ją gospochy, które nosa nie wy-ściubią poz;j kuchnię! I że ma na takie sposób! Już od rana wali w deskę do mięsa! A sąsiadki skręca zazdrość, że jest lepsza! _ Małomiasteczkowe rozrywki - komentowała z uśmiechem Milka. _ 0 ranyni _ wrzasnęła mama. - Już południe! Pędźcie, dziewczynki, bo potem przydałoby się coś przekąsić! Rysiek zaraz wróci i będzie zrzędził! - A gdzie on jest? _ Wyszedł na spacer z psami! Nareszcie trochę ciszy, co?! -uśmiechnęła się. - O, pochwaliłam i już wali do drzwi! Zaraz, moment! Raz byś nie robił takiego rabanu! - A bo Diyślałem, że mnie rozerwie. - Tato Milki rzucił kurtkę na podłogę korytarza i pognał do łazienki. _ No, Rysiek! Ty to mógłbyś śmiało wystąpić w „Big Brotherze"! _ Tato, domknijże te drzwi! - huknęła Milka, niemal tak głośno jak jej mama. -Wstydu nie masz? _ Co? Y^yy? _ zastękał tato. - To przymknijcie i nie podsłuchujcie, bo się skupić nie mogę! _ Wyłazimy - zarządziła Milena - bo zaraz umrę z zażenowania. _ Ale n\nie to naprawdę nie przeszkadza - zapewniłam. -Swojskie klimaty. 146 Zbiegłyśmy po schodach i kłusem popędziłyśmy do kościoła. Po drodze zgubiłam dwa bławatki i puchatego kurczaczka, na szczęście Milka zauważyła, jak odpadają z serwetki. Zdążyłyśmy w ostatniej chwili. Podbiegłyśmy w stronę głównego przejścia. Milka odsłoniła zawartość koszyczka, ja zrobiłam to samo. - Wreszcie kosze jak trzeba - pochwalił ksiądz, zerkając na różową bluzeczkę Milki. Zamachnął się kropidłem, obficie spryskując nas święconą wodą. - Wreszcie święcenie jak trzeba - odwzajemniła się Milena, ocierając policzki. - Bywało, że nie doleciała do mnie nawet marna kropelka. Dobra - odwróciła się do mnie - chwila skupienia przy grobie, a potem idziemy pocałować krzyż. Poklęczałyśmy przy styropianowej grocie, otoczonej głazami z tektury. Na podwyższeniu udającym skalną półkę spoczywała chuda postać ciasno owinięta pieluszkami z tetry, pochlapanymi czerwoną plakatówką. Jedna z rąk zwisała bezwładnie, strasząc krwawymi ranami. - Wygląda jak prawdziwa dłoń - szepnęłam do Mileny. - Jest z wosku. Specjalnie zamówiona - poinformowała Milka. - Nasz proboszcz lubi mocne efekty. Jutro na tym głazie zawiśnie kopia całunu. Też robi spore wrażenie, zwłaszcza na dzieciarni. To co, możemy iść do krzyża? Poszłyśmy. Cierpliwie stałyśmy w długaśnej kolejce. Tuż przed nami czekała malutka, szczuplusieńka staruszka. Pomogłyśmy jej uklęknąć. Staruszka starannie wycałowała nogi Chrystusa. Kiedy wreszcie dotarła do boku, dostała ataku mocno wilgotnego kaszlu. A na koniec kichnęła, obficie zraszając czoło i twarz postaci. -1 dlatego nigdy nie dotykam figury - powiadomiła mnie dyskretnym szeptem Milka. - Choć czasem mam ochotę ucałować ją w same usta. - Chyba naprawdę lubisz ściągać spojrzenia. - Na razie jeszcze się nie odważyłam. Ale krążą mi po głowie podobne myśli. Psycholog ostrzegał, że to może być początek nerwicy natręctw. Dobra, moja kolej. - Milka zbliżyła się do krzyża. Parę minut później siedziałyśmy w jednej z tylnych ławek. - Chcesz jeszcze zostać? Pomodlić się? - dopytywała się Milka. - Spróbować się dostać do spowiednika? - Nie, spowiadałam się już we wtorek. 147 - A ja jak zwykle się spóźniłam. Trudno - machnęła ręką -pójdę po świętach, przynajmniej nie będę czekać siedem godzin. - Ja czekałam pięć. - Szczęściara. Dobra, wracamy. - Nagle chwyciła mnie za ramię. -Ty, patrz, Filip. No, ten chłopak z pociągu, co pertraktował z konduktorem. Wiśnia, jak wyglądam? - Jak zwykle - wzruszyłam ramionami - tyle że włosy masz spięte w kok. - Ale na twarzy? - No a jak masz wyglądać? Przecież nie powiem, że ci się szminka starła. - Ale ogólnie! - niecierpliwiła się Milena. - Ogólnie jest okej. Widziałaś przecież minę księdza. - Z niego żaden esteta. Co innego ksiądz Adam. - Rozejrzała się nerwowo. - Powinnam do niego podejść? - Pewnie, skoro ci się podoba... Stoi właśnie w kolejce do spowiedzi. Jak się pośpieszysz, to staniesz tuż za nim. - Pójdziesz do domu sama? Kiwnęłam głową. - To weź mój koszyk, co? Wzięłam kosze do obu rąk i potulnie podreptałam do mieszkania. Przez długą chwilę krążyłam wokół bloku, opóźniając jak najbardziej spotkanie z rodzicami Milki. Niezręcznych rozmów. Kłopotliwej ciszy. - Wisienka? Co ty taka sama siedzisz na tej ławce? A chodź-że ty na górę! - krzyknęła mama Milki, wychylona przez okno do pasa. Poszłam. - A co z Milenką? - zapytała, otwierając chyboczące się drzwi. - Chce się wyspowiadać - odparłam, stawiając koszyki na konsolce przy lustrze. - Tylko nie tu! - huknęła mi prosto w ucho. - To atrapa, zbudowana przez Ryśka! Nie mogę się doczekać, kiedy się rozsypie! - Już niedługo. Tylna noga ledwo się trzyma - pocieszył ją autor konsolki, obłożony czworonogami od stóp po bujną czuprynę. - No proszę. Mećka u spowiedzi. Pierwszy raz chyba zdąży przed lanym poniedziałkiem. - Może jej trochę zejść. Jest sześćdziesiąta w kolejce. 148 - Która?! To ja muszę jej coś zanieść do kościoła! Przecież ona tam umrze z głodu! - Nie trzeba. Wzięła sobie z koszyczka bułkę i kawałek chrzanu. - Chrzanu?! - wrzasnęła, aż zabrzęczało mi w uszach. - Ta dziewczyna nic o siebie nie dba! Nabawi się wrzodów, o ile już ich nie ma! - Ale Milka prosiła, żeby jej nic nie zanosić - powiedziałam. - Jak zgłodnieje, to najwyżej wyjdzie z kolejki. Tak mówiła. - Słyszałaś, Jadwiga? Przyjdzie. Lepiej się zajmijmy Wiśnią, bo zacznie żałować, że przyjechała. - Faktycznie! To może... - zastanawiała się przez chwilę mama - może ci pokażę pokój Mileny! - A ten wczorajszy... - Spałyście w sypialni! - wyjaśniła. - A my w dużym pokoju! Jak Milena przyjeżdża, zawsze się przenosimy, bo u niej nie ma łóżka! Nie mieści się na czterech metrach kwadratowych! - Aha - zdążyłam powiedzieć, bo mama rozpoczęła prezentację pokoju Milki. - To jest właśnie jej pokój i zarazem dowód na to, że Ryśkowi brak jakichkolwiek zdolności manualnych! - No - zgodził się tato Milki, wcale nie urażony krytycznym podejściem do jego osoby. - Złota rączka to ja nie jestem. - Mało powiedziane! - skwitowała mama. - Zobacz, Wiśnia, boazerię! Zobaczyłam. Półmetrowy odcinek nierówno pociągniętych lakierem desek. - Ciekawe, po co komu czterdzieści pięć centymetrów boazerii?! - zastanawiała się mama, pewnie nie pierwszy raz w swoim życiu. - Jak to po co? Dla ozdoby, oczywiście. - No tak, zapomniałam - uśmiechnęła się mama i wróciła do prezentacji: - A teraz rzuć okiem na to biurko! Biurko jak biurko. Pełno takich w starych szkołach, bibliotekach i urzędach. A na biurku - wysoki brązowy dzban, na dzbanie zaś prostokątny kawałek szyby pełniący funkcję podstawki pod akwarium. - Jak myślisz, co czułaby ta ryba - wskazała na nieświadomego zagrożeń bojownika, który właśnie pożerał strzępek wielkanocnej szynki - co czułaby, wiedząc, na czym stoi akwarium?! 149 - Ja ze strachu wyskoczyłabym pewnie na dywan - przyznałam. - Myślicie, że nasz świat jest bardziej stabilny niż to akwarium? - roześmiał się Rysiek. - Nie strasz młodzieży, wystarczy to, co słyszy o sobie w telewizji! - huknęła mama. - No właśnie - przytaknęłam. - Wszyscy traktują nas jak szarańczę. - Albo grzybicę paznokci - dodał tato. - A to przecież nie wasza wina, że dwadzieścia lat temu ludziom często wyłączano prąd. Naprodukowali dzieciaków i teraz krzyczą, że idzie fala. Że zagrożenie dla rynku pracy. - Szkoda gadać - westchnęła mama Milki. - Lepiej zmieńmy temat, bo mi się otwierają wszystkie noże w kieszeni! - To może pokaż Wiśni półki w kuchni - zaproponował Rysiek. - Też moja robota. - Właśnie, chodź i podziwiaj! Weszłam do kuchni, gdzie poza zlewem, kuchenką gazową i stolikiem dla siedmiolatków mieściły się tylko dwie półki. O ile można tak nazwać nieheblowane deski wiszące na plastikowych sznurach do bielizny, przywiązanych do krzywych gwoździ. - Przynajmniej wiszą na gwoździach, bo półeczka w sypialni jest umocowana na zapałkach owiniętych watą. Tylko czekam, kiedy runie! * I runęła. Dziś w nocy, kiedy cała dziewiątka (no, może poza bojownikiem) spała ciężkim, kamiennym snem. Około drugiej zapałki podtrzymujące półkę uznały, że nie dadzą rady udźwignąć dodatkowego ciężaru w postaci budzika Milki i trzasnęły, opadając na parkiet. Wraz z nimi spadła półka i to, co na niej leżało, czyli pięć kilo książek w twardych oprawach oraz wspomniany budzik, który zderzywszy się z podłogą, uruchomił swój alarm. - Co to? Co się stało? - wrzasnęła Milka, odruchowo zasłaniając nadgarstki. Nie zdążyłam sprawdzić, bo do sypialni wbiegli rodzice Miki wraz z inwentarzem (brakowało tylko bojownika). - No nareszcie! - Mama Milki uniosła dłonie w geście dziękczynienia. - Stało się! 150 Całe zdarzenie ucieszyło również psy, bo zaczęły biegać w kółko, wskakując na pościel i liżąc mi nos. Każdą dziurkę z osobna.. - Aza bardzo cię polubił - powiedział tato Milki. - Nie każdemu tak porządnie wylizuje nos. Zwykle machnie sam czubek. A tobie? Proszę. Nadstaw mu jeszcze ucho. Będzie wniebowzięty. - A mnie zaraz trafi szlag, jak nie zabierzecie całej czeredy z pokoju! - huknęła Milka. - Chcę spać! - No dobrze - zgodził się tato, wcale nie przejęty jej rykami -idziemy. Aza, zostaw uszko. Pan da ci swoje oba i jeszcze palce u nóg. Zostałyśmy same. - Ale na nich huknęłaś - odezwałam się szeptem. - Są uodpornieni - wyjaśniła Milena. - Dwadzieścia lat treningu czyni mistrza. I znakomicie przytępia słuch. - Ale mogłaś powiedzieć to normalnie. - Wtedy siedzieliby do rana. A tak możemy jeszcze pospać. Usiadłam na brzegu łóżka. - Odechciało mi się. - Mnie też - przyznała Milka. - Może coś poczytamy? - Tylko co? Torbę ze swoimi książkami zostawiłam na korytarzu. A nie mam odwagi przechodzić przez duży pokój. - Tu, w szafce, powinny być jakieś knigi. Przyniosłam kilka od siebie, bo nie mogłam zasnąć w Szczepana. Wątpię, żeby ma-mie chciało się je ruszać. - Są - ucieszyłam się, zaglądając do szafki. - Wybierz sobie jakąś. Kilka powieści Kundery, trochę za ciężkich na bezsenną noc. O, spróbuję tego. Opowiadania. Super, bo zdążę skończyć i nie będę się zastanawiać, co było dalej. Przeczytam ze dwa i lulu. A może nawet trzy, takie duże litery i mnóstwo rysunków. Przeczytałam wszystkie. Nie mogłam oderwać oczu. Zwłaszcza kiedy po pierwszych kilku stronach natknęłam się na fragment o psach i kotach. Dziwnie znajomy. A potem następne. O kobietach, które kleją się do facetów emitujących negatywne sygnały. O kubku, który się napełnia z chwilą, gdy kończysz trzydzieści lat. O miłości, którą tak trudno znaleźć. O szansie na zranienie, której nie należy unikać. O ptakach, które przypominają, że życie jest takie proste. I wiele, wiele innych. 151 Wielkanoc - Znalazłam połowę złotych myśli Daniela - zwierzyłam się Milce, obgryzając skórki z kolejnego palca. Wskazującego u lewej ręki. - Drugą połowę niemal w całości znajdziesz w dwóch innych książkach Kundery - powiedziała lekko. - Reszta, jakiś jeden procent, to produkcja własna. - Ja się tak zamartwiałam, że moje przemyślenia nie są zbyt głębokie, a wystarczyło sięgnąć po powieści Kundery. I ty o wszystkim wiedziałaś. - Niestety - kiwnęła głową. - Czemu nic nie powiedziałaś? - Próbowałam - tłumaczyła się Milka. - Pamiętasz? Mówiłam, że coś mi w nim nie gra. Ale wtedy zobaczyłam wyraz twojej twarzy i... - Powiedziałaś, że Daniel jest zbyt idealny - przypomniałam sobie. - No. Pomyślałam, że skoro ci na nim zależy, nie będę mieszać. Zresztą, jakie ma znaczenie, że facet mówi cytatami z książek. Przecież wszyscy powtarzamy czyjeś myśli, powiedzonka. Poza tym chciał ci zaimponować. - Stwarzając złudzenia? - uniosłam się. -1 cytując wyuczone na pamięć fragmenty trzech książek? Oszust! - Skoro mowa o oszustach - włączyła się mama Milki - Rysio przed ślubem chwalił się, że zbuduje granitowy pałac, kupi Na-utilusa i zabierze mnie w podróż do wnętrza Ziemi! - Byłem wtedy świeżo po lekturze powieści Verne'a - wtrącił tato z beztroskim uśmiechem, a potem po prostu zmienił temat: - Kiedy siadamy do stołu, bo mi już żołądek przysycha do kręgosłupa? - Już, jak tylko przyjdzie twoja spóźnialska siostra! - Mama Milki zerknęła na zegarek. - Prawie jedenasta, a jej nie ma! Jak zwykle! - Może zacznijmy teraz, a jajkiem się podzielimy, jak Hanka dotrze - zaproponował tato, nerwowo zerkając na plastry wędlin ułożone w zgrabne piramidki. - To by ją dobiło! - zaprotestowała mama. - Po rozwodzie zrobiła się bardzo wrażliwa na wszelkie sygnały świadczące o braku akceptacji! 152 — Od rozwodu minęło dwanaście lat, ale ciotka nadal zwraca się do Marka per mężu - powiadomiła mnie Milka. - Na przykład dzwoni do niego do biura i mówi: „Z mężem proszę". Albo: „Mężu, kiedy mnie zaprosisz na tańce?". — No tak, dla Hanki czas zatrzymał się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych - odezwał się tato. - Oho, o wilku mowa, a wilk stuka. Otworzysz, Jadzia? Bo nie chcę przerywać snu Gryzkowi -wskazał na kota, który drzemał, owinięty wokół jego szyi niczym pęto kiełbasy. — Zawsze znajdzie powód, żeby nie ruszać się z fotela - burczała mama, zmierzając w stronę korytarza. - No to skoro jesteśmy wszyscy, możemy zaczynać! Lany poniedziałek Obudził nas jeszcze większy niż zwykle (czy to możliwe?) krzyk mamy Milki. — Ty się już całkiem, chłopie, cofasz w rozwoju!!! Cała pościel zamoczona!!! — Ktoś mógłby pomyśleć, że ojciec cofnął się do stanu sprzed pół wieku i potrzebuje pieluszek - zaśmiała się Milka. - Ależ ta marna histeryzuje, przecież jest lejka... Cholera jasna, ojciec, musisz taką zimną lać?! Przez ciebie znowu będę chora! — Już lecę po ciepłą! -Tato Milki wycofał się z wiaderkiem na korytarz, a wraz z nim oba koty i wszystkie psy. — Ja mu dam ciepłą! - Milka ruszyła za nim i zanim zdążył wej ść do łazienki, wpadła pierwsza, zamykając się na klucz. -Marno! Rzuć mi jakiś garnek! — Chcecie się lać, to idźcie na pole! - ryknęła mama, odgarniając z czoła mokre kosmyki. - Zobacz, Wiśnia, całą fryzurę mi zepsuł! Człowiek się omęczył, całą noc na wałkach, i co? Strąki!!! — Ja tam cię wolę w prostych - powiedział tato Milki, napełniając w kuchni wiaderko. -Teraz jest super, jakieś czterdzieści par«ę stopni. Milka, wyjdziesz czy mam otworzyć śrubokrętem? — Spróbuj - zaśmiała się Milena. - Może uda ci się nie rozwalić zamka. — Nie strasz mamy - odparł tato. - Wyłazisz czy mam szukać śrubokręta? 153 - Ja ci dam śrubokręt! - zagrzmiała mama. - Bierz szmatę i zabieraj się do ścierania tej kałuży na korytarzu! W pokoju już nie musisz, wszystko wsiąkło w dywan! Tato Milki posłusznie wziął się do wycierania wody, cały czas zerkając, kiedy córka opuści kryjówkę. - Dobra, starte! - krzyknął. - Idę się przejść z psami na spacer! Psy, słysząc słowo spacer, z jazgotem pobiegły do drzwi i zaczęły je drapać pazurami. Wielokrotnie wystawiany na próbę zawias nie wytrzymał naporu sześciu silnych łap i puścił. Drzwi upadły z hukiem, przy trzasku jąc ogon Kajtka, najwolniejszego z watahy. Kajtek zawył, pozostała dwójka odpowiedziała solidarnym wyciem. Przerażona Milka wyjrzała z łazienki. Na to tylko czekał tato z wiaderkiem. Milka zawyła równie głośno, jak Kajtek. - Sama widzisz, Wiśnia! Prawdziwy dom wariatów! Dwa dni później Wracamy porannym pociągiem, obładowane niczym wielbłądzice. - No i jak? - Milka upychała torbę ze słojami na górnej półce. - Intensywnie było, co? W odpowiedzi tylko pokiwałam bolącą głową. - Teraz rozumiesz, dlaczego po powrocie do Krakowa czuję przerażającą pustkę. Rozumiem. Przez ostatnie dni nie miałam czasu ani sił rozmyślać o manipulacjach Daniela, ale teraz się zacznie. - Przestań obgryzać te skórki. - Milka pacnęła mnie po ręce. - Nie warto tak się okaleczać dla iluzjonisty. - Zastanawiałam się, co mu powiedzieć. - Nic nie mów. Po prostu podaruj mu książkę i poczekaj na reakcję. * Tak zrobiłam. Kupiłam tę książkę i zaniosłam do pokoju, gdzie ma dyżury. Położyłam na jego biurku obok komputera, w dużej kopercie z napisem: „Od Wiśni". Przy okazji odniosłam pracę o małych grupach. Ciekawe, co teraz zrobi Zośka. A Daniel? Będzie przepraszał? Tłumaczył się? Błagał o drugą szansę? 154 - Może zmieni źródła inspiracji - odezwała się Wiktoria. -Przerzuci się na innych autorów. - Albo zwiększy udział tak zwanej produkcji własnej - rzucił Trawka. - Czy już wszyscy wiedzą o mojej porażce? - Ja dowiedziałam się dziś - przyznała Maria. - Od Tomka. Andrzej i Olek też. - A Irek? - Wie - odparł Trawka. - Wczoraj dzwonił od babci, to mu powiedziałem. - Ty, Trawka, mógłbyś robić za światłowody - odezwała się Milka. - Tylko szkoda, że nie pomyślałeś o Wiśni. Nie każdy lubi być bohaterem programu „Porozmawiajmy o sąsiedzie z naprzeciwka". Tydzień po lanym poniedziałku - Co tak siedzisz nieruchomo jak pomnik? Stało się coś? - dopytywała się Wiktoria. Kiwnęłam tylko głową, wpatrzona w biało-czerwona kratkę na ceracie pokrywającej nasz kuchenny stół. - Daniel? Podałam jej przekaz, na całe czterysta złotych. - Od kogo? - Nie wiem, pewnie od taty. Nie wysłał żadnego listu, kartki. Nic. Tylko przekaz. Pewnie chce mi uzmysłowić do końca, jaka jestem podła - westchnęłam. - No i co? - I doskonale mu się to udało. Dzień albo dwa później Milka poszła na spotkanie z Filipem. Zadzwonił przedwczoraj i umówili się pod Skarbonką. Banał, tak uważa Maria. - Powinni się spotkać w tej błękitnej kawiarni koło galerii na Plantach. Albo w jakiejś drogiej knajpie. Niech pokaże, na co go stać - rzuciła ze złością. 155 - Coś ty dzisiaj taka cięta na facetów? - zainteresowała się Wiktoria. - No przyznaj się, szybciej ci ulży. Przez kilka minut Maria usiłowała nas przekonać, że cięte to bywają kwiaty w wazonie. W końcu się poddała i wyjawiła powód złości. Guru. - Poszłam wczoraj na spacer z Tomkiem - zaczęła, dosypując sobie do herbaty piątą łyżeczkę słodziku. - Było koło siódmej i Tomek powiedział, że coś mi zaraz pokaże. A potem zaprowadził mnie do Ikei, do samego dyrektora. Facet przyjął nas u siebie w gabinecie. Przedstawił się i od razu: „To ta panna naiwna, co uwierzyła, że jej ukochany zrobił sobie z Ikei darmowy pensjonat?". - Nie bawił się w subtelności - przyznałyśmy z Wiktorią. - Niestety - chlipnęła Maria. - A potem zapewnił, że nie zna żadnego guru. Ale chętnie by poznał, bo od dwóch lat ma ochotę powiesić się w dziale zabawek. „Może ten guru by mi pomógł odnaleźć utracony sens życia - dodał - skoro udało mu się otumanić czterdzieści lat młodszą studentkę socjologii". - Złośliwy - zauważyła Wiki. - I dlatego płaczesz? Czy z powodu guru? - Z powodu wszystkiego! - Maria dosypała kolejną łyżeczkę słodziku. - A najbardziej przez Tomka! Tak mnie ośmieszyć przed światem! I właśnie dlatego wypowiadam wojnę wszystkim facetom! Prawie połowa kwietnia Maria w stanie wojny, a ja nadal zamartwiam się przekazem od taty. Obgryzłam już wszystkie skórki od paznokci. Co teraz? ■» Pomyśl o plusach - odezwał się Irek spod stołu. - Nie masz czasu martwić się Danielem. Daniel. Nie napisał. Nie zadzwonił. Nie przyszedł. Po prostu zero reakcji. Ze strony Zośki również. - Pewnie zrozumiała, że tym razem musi się wycofać z pola boju. A co do Daniela, myślę, że nie chce mu się zmieniać listy lektur - pocieszył mnie Irek. - Doszedł do wniosku, że łatwiej zmienić kandydatkę do głuszenia. Mam nadzieję, że cię nie uraziłem. 156 - Czym? - Podałam mu śrubkę. Od dwóch minut macał wykładzinę, próbując ją znaleźć. - No tym, że nie owijałem w bawełnę. - A co tu można owijać - westchnęłam. - Mógłbym na przykład powiedzieć, że Daniel nie dostał książki. I że powinnaś czekać dalej, aż zadzwoni. A gdyby nie dzwonił dalej... - Powiedziałbyś, że pewnie ma zapalenie płuc. Daj spokój, Irek, nie jestem Marią. Gdyby nie dostał książki, już by się ze mną skontaktował. Nie wytrzymałby tyle. Ostatnio widywaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu. - Zakochany - podsumował Irek. - No, gotowe. - Jak to, gotowe? Przecież zostawiłeś niedokręconą obudowę. - No - przytaknął. - Specjalnie. - A czemu? - dopytywałam się zaciekawiona. - Kumpel informatyk zdradził mi sekret. Podobno jak założysz obudowę, to zaraz się okazuje, że coś padło, coś nie działa i trzeba znowu odkręcać. I pomyśleć, że przez ostatnie dwa lata niepotrzebnie się męczyłem. • - Irek tego nie wiedział? - parsknął Miłosz. - Ja nigdy swojej nie dokręcam. Raz spróbowałem i od razu musiałem zmieniać modem. A powiadają, że wasze pokolenie zna się na komputerach jak żadne. - Ciekawe, co mówią o twoim - wtrąciłam, sprawdzając jego pracę domową. - Szkoda cytować. - Zrobił znudzoną minę. - No, poza jednym stwierdzeniem. Bardzo mi się spodobało. - Tak? - nadstawiłam ucha. - Że jak skończymy piętnaście lat, trzeba nas będzie karmić widłami przez kraty. Najlepiej surowym mięsem. Połowa kwietnia Dziś straciłam wszelkie złudzenia, że Daniel będzie próbował cokolwiek mi wytłumaczyć. Minęliśmy się na korytarzu jak studentka z asystentem. Może powinnam mu powiedzieć dzień dobry? 157 Wracałam do mieszkania na piechotę, przesuwając koniuszkami palców po murach kamienic. Nawet nie zauważyłam, kiedy starłam opuszki do krwi. A poza tym spokój. Druga połowa kwietnia Dziś Trawka wreszcie zrozumiał, że Maria wypowiedziała wojnę facetom. Tym samym stracił ostatecznie złudzenia co do ich wspólnej świetlanej przyszłości. - Mówiłeś, że twój ojciec to wagabunda i filozof! - wyrzuciła z siebie, nerwowo przeżuwając sezamek. - Ja mówiłem? - zdziwił się Trawka. - Powiedziałem, że stary nie może znaleźć sobie miejsca! - No właśnie! A ja myślałam, że on podróżuje po świecie i szuka sensu życia! - Maria sięgnęła dla odmiany po precla z makiem. - Chcesz się spotykać ze mną czy z moim starym? - zdenerwował się Trawka. - Z żadnym z was - wypaliła Maria - bo wreszcie zrozumiałam, do czego służy facet! - Do czego? - zapytałam zaciekawiona. - Do tego, żeby naprawił kontakt, dźwigał ciężkie siaty, chodził do piwnicy po słoiki i potem je odkręcał! - wyrecytowała. -I oczywiście sporo zarabiał. - Bomba - pochwaliła Milka, rozparta na złocistych poduchach Trawki. - Połączenie elektryka z mennicą i bagażowym. - Dostrzegam wpływ twojej ciotki - stwierdziła Wiktoria, zabierając sprzed nosa Marii talerz z precelkami. - A kiedyś narzekałaś, że jest strasznie drobnomieszczańska. - Kiedyś - prychnęła z pogardą Maria - to było kiedyś. Dwa dni później - Coś ty jej powiedział - dopytywała się Milena - poza tym, że ją tak ośmieszyłeś przed bossem Ikei? - Nic! - zarzekał się Trawka. - Tylko tyle że dałem se siana z sianem. I w ogóle z chemią. 158 - Faktycznie - zauważyła Wiktoria - od tygodnia nie towarzyszą ci opary. - A mnie od tygodnia czegoś brakowało - odezwała się Milka - i nie wiedziałam czego. - To już wiesz - westchnął Trawka, skubiąc nerwowo lewą brew. - A ja wreszcie wiem, że Maria wcale nie zamierza powtarzać historii Marianny. Chyba muszę się odkochać. Tylko jak się to robi? Kolejne dwa dni później - Co on ci takiego powiedział - drążyła wytrwale Milka - poza tym, że cię ośmieszył w Ikei? - Nic - zarzekała się Maria. - Tylko tyle że dał sobie spokój z chemią. Postanowił, że będzie żył samą miłością. - To źle? - A kto mnie utrzyma? Kto zarobi na moje artystyczne poszukiwania? I liczne nieujawnione jeszcze pasje? Na to pytanie nie potrafiłyśmy odpowiedzieć. - Myślałam, że skoro sama bujasz w górnej warstwie strato-sfery... - odezwała się wreszcie Milka. - Oczywiście, że bujam, ale to nie znaczy, że mój facet ma dotrzymywać mi kroku - wyjaśniła Maria. - Niech zostanie sobie na ziemi, byle płacił rachunki. * - No i wyszło szydło z worka - skwitował Irek - czyli tak zwana artystyczna dusza Marii. - A może Maria ma rację. Ktoś przecież musi chodzić po ziemi, żeby bujać w cumulusach mógł ktoś. - Jeśli Trawce pasuje taki układ. - A tobie? - Gdybym się zakochał, to kto wie. Ale dla siebie samego to mi się nie chce. Może dla ludzi sukcesu i jestem nieudacznik, ale jakoś mi nie zależy, żeby się rozbijać sportowym wózkiem i zagracać apartament drogimi gadżetami. - Nigdy cię nie kusiło? - Jak mnie kusi, to sobie włączam na wideo filmik z lat osiemdziesiątych albo wcześniejszy. Pooglądam sobie meble z po- 159 przednich epok, kanciaste samochody i toporny sprzęt grający, dziś takie śmieszne i tandeciarskie, a wtedy szczyt marzeń. I od razu mi przechodzi. Nie warto się zabijać dla przedmiotów, które kiedyś będą śmieszyć nasze dzieci. - Zazdroszczę ci, Irek - westchnęłam. - Masz wszystko tak poukładane i wiesz, co jest ważne w życiu. - Gdybym wiedział, nie musiałbym uciekać w świat wirtualnych potworów. Upalne święto pracy Siedzieliśmy w pokoju Irka, zawzięcie się sprzeczając, gdzie spędzić długi weekend, kiedy zadzwonił tato. - No to mam z głowy cały dzień - powiedziałam, próbując schować za plecami drżące dłonie z opuszkami w bandażach. -Tato prosił, żebym przyjechała. Chce poważnie porozmawiać. - Mamy z tobą pojechać? - odezwał się Irek, grzebiąc w kablach pod stołem. Najwyraźniej sztuczka z niedomkniętą obudową nie podziałała. - Nie, chodzi o mamę. Podobno bardzo się zmieniła. I tato się martwi. - To wracaj prędko, bo umrzemy z tęsknoty - krzyknął Irek. * Godzinę później siedziałam w kuchni rodziców. A tato naprzeciwko mnie. Jakiś bledszy i mniejszy niż trzy miesiące temu. - Nie wiem już sam, od czego zacząć... - Nerwowo układał ciąg malejący ze sztućców. Najpierw chochelka, potem nóż do pieczywa, do mięsa, dalej kilka widelców i łyżek, a na końcu nożyk do sera. - Może od tego, kiedy zauważyłeś niepokojące zmiany? - Zbyt późno - mruknął. Obrzucił spłakanym wzrokiem sztućce i poprawił środkowy widelec. - Czyli kiedy dokładnie? Pół roku temu? - drążyłam. Przypomniałam sobie nietypowe zachowanie mamy w Wigilię. - Pierwszy raz to chyba w święta. Pamiętasz Wigilię u Mariana? - Kiwnęłam głową. - Taki wstyd. A to był tylko wstęp do prawdziwego koncertu - westchnął. - Potem, na walentynki, po- 160 darowała mi „Sto lat samotności" Marąueza. Powinienem był się domyślić, że coś nie gra, po tytule. Powinien się domyślić już pięć lat temu, kiedy otrzymał na walentynki: „Witaj, smutku". A potem kolejno: „Witajcie w mał-piarni", „Dom duchów" i „Śmierć pięknych saren". - A potem - ciągnął tato, bawiąc się nożykiem do sera - przed Wielkanocą, zaczęła myć okna. Standardowe działania przed świętami - pomyślałam, ale nie przerywałam tacie. - Żebyś ty widziała, jak ona je myła, te okna. Z jaką złością! Mało szyb nie potłukła. - Może się śpieszyła? - Może - zgodził się tato. - Zwróciłem jej nawet uwagę, że tak niestarannie je przeciera. Że pacnie tylko ścierką w środek i leci dalej. Wiesz, co mi powiedziała? -No? - Czekaj, zaraz ci przeczytam... -Wyjął z szuflady granatową teczkę. - Cytuję: „Ciesz się, że tyle robię, bo za rok wychucham małą dziurkę na środku i to tylko w kuchni, gdzie mieszkam, pracuję i wegetuję". - Mocne - przyznałam. - A na Wielkanoc przyszykowała tylko swój ulubiony sernik. „Zawsze zrzędziłeś, że za dużo jedzenia - wyjaśniła - to wreszcie będzie po twojemu". W Wielką Sobotę postawiła na stole colę i paluszki. - Kiedyś - przypomniałam sobie - straszyła, że zrobi nowoczesne święta, skoro gardzimy tradycją. - Pamiętam. Ale myślałem, że skończy się na pogróżkach. Jak zwykle. - Nie poczęstowała cię nawet sernikiem? - Posłuchaj, co było dalej. Ja popatrzyłem na te paluszki i nie powiedziałem ani słowa. A Krysia ukroiła sobie ogromny kawał sernika i zabrała się do konsumpcji. Wytrzymałem dwie minuty i pytam: Będzie dla mnie coś słodkiego? - A mama? - Spokojnie przełknęła i mówi: „Najpierw się naje królowa pszczół, a jak zostanie coś dla trutnia, to zawołam". - No, no - powiedziałam, nie ukrywając podziwu. - A potem znalazłem jej pamiętnik. 11. Cierpkość... 161 Po rumieńcach poznałam, że nie tylko znalazł, ale również przeczytał. Rzuciłam mu spojrzenie pełne dezaprobaty. -I? - Wiem, że nie powinienem. Poświęciłem temu cały rozdział „Wychowania bez stresów", dwa artykuły na konferencję o zagrożeniach dla dzisiejszych pedagogów... No tak, cały tata. Geniusz porad i teoretycznych rozwiązań. - I co tam napisała? - przerwałam wyliczankę. - Masz, przeczytaj - podał mi skserowany fragment dziennika mamy. Dotyczący pracy. Praca Od piętnastu lat wygniatam ten sam brudnożółty fotel w dziale kadr Państwowej Fabryki Paprykarzy, odliczając tygodnie do emerytury. Codziennie od siódmej do piętnastej. Wcześniej, o szóstej, budzę się przerażona, że to już. Że trzeba opuścić puchowy kokon i zacząć kolejny dzień walki o ogień. Ale najpierw krótka rozgrzewka pod prysznicem. Po spłukaniu resztek snu i mydlin pora na krótkie, choć intensywne poszukiwania całych rajstop oraz czystych butów. Potem zabawa pt. „Nowe rysy w siedem minut". Po narysowaniu ust mogę je wreszcie otworzyć i zjeść namiastkę śniadania (śniadanie właściwe spożywam w otoczeniu tak zwanych koleżanek z pracy). Szybko zagryzam wczorajszą bułkę bordową szminką. Łyk kawy i o szóstej trzydzieści pięć wypadam z chaty. W ostatniej chwili wskakuję do podmiejskiego i pędzimy. Przystanek przed fabryką szybko dorysowuję nadjedzone fragmenty obu warg. Pora wysiadać. Punkt siódma podpisuję się na liście i wreszcie mogę złożyć pośladki w swoim brud-nożółtym fotelu. Równo o dziesiątej przerwa na drugie śniadanie. Drożdżówka i naparze śrutów, z fantazją nazwany kawą. O dwunastej wycieczka do kibla. A dwie godziny później lancz, czyli wczorajsza buła z serem i listkiem przywiędłej sałaty, popita chłodnym naparem ze śrutów. Potem pełne napięcia odliczanie. Wreszcie jest! Trzecia! Rzucamy się wszyscy do drzwi. Można odkreślić kolejny dzień. * Oddałam tacie zeszyt. - Ponure. - To spróbuj tego. 162 Tato pogrzebał w teczce i wręczył mi parę przyszarzałych kartek maszynopisu. Cyferki Poznał ją w klubie. Siedziała tuż obok, bawiąc się różową słomką. - Ładna sukienka - zagaił. - Dzięki. - Nie spuściła wzroku i nie zareagowała nerwowym chichotem, jak dziewczyny w jej wieku. - Zwłaszcza kropki. Wyglądają jak narysowane - ciągnął. - Bo są - powiedziała. - Mazakiem - dodała, spokojnie sącząc koktajl. - Co się z nimi stanie po praniu? - Nie wiem. Będę się martwić pojutrze. Po tygodniu wprowadziła się do niego, a dwa miesiące później wzięli ślub. Była inna niż większość dziewczyn. Zachwycała go swoimi pomysłami. Podobały mu się ściany pomalowane w zielone pnącza i ciężka rybacka sieć udrapowana zamiast firanki. Miał nieco zastrzeżeń do ponakleja-nych na szybach liści, ale obiecała, że je zmyje przed zimą. Pewnego razu wrócił z pracy wcześniej i zastał ją na klęczkach, z pędzlem w dłoni. Właśnie przemalowywała jego ulubiony jasnoszary dywan. Na zielono, pod kolor pnączy. Wtedy posprzeczali się po raz pierwszy. Następna kłótnia wybuchła tydzień później. Śpieszył się rano na konferencję. Zdenerwowany miotał się po domu, szukając okularów. Znalazł je wreszcie w łazience. Popiera w pracy zauważył na szkłach wielkie, szeroko otwarte oczy, narysowane wodoodpornym tuszem. Drżącym palcem wykręcił numer do ich domu. - Dobrze, że cię zastałem - wycedził. - Coś się stało? - Nie, mam tylko prośbę! Jeśli już chcesz coś psuć, ogranicz się do swoich rzeczy! Moje zostaw w spokoju! - Odłożył słuchawkę. Wrócił do domu parę godzin później niż zwykle. Myślał, że zastanie ją spłakaną lub obrażoną, a ona poszła spać. Tak zwyczajnie, jakby nic się nie stało. Ale nigdy już nie tknęła jego rzeczy. Co nie znaczy, że nie niszczyła swoich. I ciągle czegoś zapominała: dosypać cukru, zgasić światło, wyłączyć gaz. Po roku wspólnego życia zaczął tracić cierpliwość. Coraz częściej zwracał jej uwagę i krytykował na każdym kroku. - Dlaczego zniszczyłaś szminki? Wiesz, ile kosztowały? - Chciałam stworzyć swój ulubiony kolor. 163 - Miałaś już chyba podobne doświadczenia z perfumami. - Ukrył twarz v dłoniach i westchnął. - Czy ty nie możesz być taka jak inne? - Co znaczy „taka jak inne"? - Normalna, zwyczajna! - Czyli przeciętna? - Czyli taka, która nie maluje po ścianach i nie eksperymentuje z kosmetykami, bo od tego są chemicy! - krzyknął. - I co jeszcze? - spytała cicho. - Czy nie widzisz, że zachowujesz się jak dziecko? Piszesz po lustrze, niesz drogie sukienki! - A co mam robić? Ty masz swoją pracę, a ja? Siedzę w tym wielkim, )ustym domu sama jak palec! Dzień w dzień, od świtu do zmierzchu! Ileż nożna patrzeć przez okno lub czytać książki? - W tym wielkim, pustym domu, jak mówisz, jest wiele do zrobienia! 3odczas gdy ja zarabiam, ty mogłabyś umyć okna albo przygotować po-ządny obiad. Ile razy upiekłaś ciasto i nie zapomniałaś dodać mąki? Ile ra-:y udało ci się zrobić pieczeń? - A kiedy miałam się nauczyć? Pobraliśmy się, ledwie zdałam maturę! - Inne już w podstawówce wiedzą, jak piec tort! - rzucił złośliwie. - Mana cię nie nauczyła? Nie odzywali się do siebie przez tydzień. Wreszcie pierwsza wyciąg-lęła rękę do zgody i obiecała, że postara się być normalna. Słowo „normal-і" wypowiedziała z lekką ironią. A może tylko tak mu się zdawało? Mijały miesiące, a on z zadowoleniem zauważył poprawę. Skończyło się obienie wzorków na kromkach chleba i rysowanie kwiatków na ubraniach. łez słowa powiesiła zwykłe białe firanki w swoim pokoju i wyrzuciła wszyst-;ie korzenie, które do tej pory zagracały regał. Najtrudniej poszło z dziurami. Podczas snu trzymała w ustach brzeg kołdry i przez sen wygryzała v niej małe okrągłe dziurki, niczym mól. Ale po roku spania pod samym ko-:em oduczyła się trzymać róg pościeli w zębach. Przestali się kłócić. Czasami zwracał jej jeszcze uwagę, a ona przyjmo-vała ją bez słowa. Coraz rzadziej pytała, jak się ubrać i co przyrządzić na ibiad. Wiedziała, co odpowie. A wypełnianie obowiązków przychodziło jej ioraz sprawniej. Po pięciu latach małżeństwa doszła do perfekcji. Kiedy vchodził do domu, właśnie stawiała talerz na stole, podłożywszy wcześniej ;erwetkę, żeby nie zarysować blatu. Potem nalewała dwie chochelki zupy. V poniedziałek pomidorowej, we wtorek krupniku, w niedzielę rosołu. Co-Iziennie odkurzała cały dom. Co tydzień zmieniała pościel, a co miesiąc my- okna. Tak jak lubił. W łazience szlafroki, ręczniki i opakowania kosmety- 164 ków pasowały kolorem do błękitnych kafelków. Nawet mydło miało błękitny kolor. Jej sypialnia wyglądała, jakby nikt w niej nie sypiał. Była anonimowa niczym hotelowe pokoje: tylko proste, jasne meble i nieskazitelnie zasłane łóżko. Żadnych zdjęć ani pamiątek. Cała jej garderoba składała się z ubrań w trzech kolorach: śnieżnobiałym, czarnym i malinowym- W tym samym odcieniu czerwieni szminka i lakier do paznokci. Pachniała zawsze tak samo. Od trzech lat miała tę samą fryzurę: kruczoczarne włosy do ramion, idealnie podwinięte. Od czterech lat nie zmieniła wagi nawet o parę deko. Kiedy przychodzili na przyjęcie, jego koledzy gwizdali z zachwytu. On sam uśmiechał się, przypominając sobie dawną zwariowaną dziewczynę. Trochę martwiło go parę drobiazgów. Nigdy nie wiedział, co myśli- Miała nieprzeniknioną twarz kobiet z teatru kabuki, z czarnymi łukami brwi i porcelanową cerą, tak gładką, jakby ktoś pokrył ją celofanem. Nawet gdy patrzyła mu prosto w oczy, wydawała się krążyć myślami po odległych galaktykach. Coraz częściej przyłapywał ją na tym, że odpływa. Siedziała spokojnie w fotelu, niby oglądając telewizję, a jednocześnie patrzyła gdzieś poza telewizor i poruszała ustami, jakby się modliła. Nie słyszała go wtedy, nie odpowiadała na pytania. Wyglądałaby niczym manekin, gdyby nie usta, poruszające się w ciągłym, mechanicznym szepcie. No i prawie ze sobą nie rozmawiali. Tylko: „Dziękuję", „Proszę", „Jak było?", „Wspaniale", „Doprawdy?", „To ciekawe", i jeszcze kilka innych miłych zwrotów. A poza tym w ich domu panowała sielanka. Mijały lata. Wrócił właśnie z pracy. Kiedy szorował dłonie, wygładziła serwetkę na blacie dębowego stołu. Potem nalała mu dwie chochelki zupy (krupniku, bo był wtorek). Ułożyła sztućce, zaciskając w skuPieniu malinowe usta. Wszedł do salonu, podał jej róże, z okazji urodzin. Podziękowała, muskając ustami powietrze tuż przy jego policzku. Usiadł i zaczął jeść. - Pyszna zupa - pochwalił. - Zrobiłam tort migdałowy. - Wspaniale. - W jego głosie nie było zdziwienia. Zawsze piekła tort migdałowy na urodziny. - Jak było w pracy? - spytała. - Dobrze, dziękuję - odrzekł. - A ty jak spędziłaś dzień? - Przyjemnie, dziękuję. Zapadła cisza. Skończył jeść zupę, więc postawiła przed nim talerz z pieczenia. Na chwilę wyszła z pokoju. Wróciła, trzymając w ręku walizkę i malinowy żakiet. W niemym pytaniu podniósł brwi. - Dziś są moje dwudzieste ósme urodziny. - Oczywiście pamiętam. Przyjęcie urządzimy jak zwykle w sobotę, już zaprosiłem przyjaciół. 165 - To dobrze. - Umilkła na chwilę. - Widzisz, przeżyłam z tobą osiem lat. - Tak? - Trochę zaniepokoił go ton w jej głosie. - Osiem lat ciszy i monotonii. Zadaję sobie pytanie, czy zastanawiałeś się, jak je przetrwałam. I co czułam. Czy choć raz się nad tym zastanawiałeś? Nie odpowiedział. - Pewnie nie, więc ci powiem. - Przysiadła na brzegu krzesła. - Ty wychodziłeś do pracy, a ja zostawałam całkiem sama. Moje koleżanki były na studiach. Chodziły do kina, umawiały się na randki. A ja siedziałam w twoim pięknym, ogromnym domu i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Przez chwilę milczała, szukając właściwych słów. - Nie powinnam narzekać. Wiem. Nie musiałam martwić się o mieszkanie i pieniądze. Tak długo, jak będziemy razem. Postanowiłam zrobić wszystko, żebyś był zadowolony. Nie było to trudne. - Uśmiechnęła się do siebie. - Nie masz wygórowanych wymagań. Czyste koszule, dobre jedzenie, w niedzielę ciasto. Tylko że sprzątanie dużego obcego domu jest strasznie nudne. Czemu obcego? Bo w swoim domu mogłabym do woli nalepiać liście na szybach, wycinać dziury w zasłonach i bazgrać po lustrach. W obcym nie. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć właściwych słów. - Odkurzałam właśnie twój ulubiony dywan w szare kwiaty. Ogromny niczym pustynia. Zęby nie myśleć o odkurzaniu, zaczęłam zastanawiać się, ile jest na nim kwiatków, a ile listków. I tak to się zaczęło. Kiedy ubijałam ciasto, liczyłam wrzucone rodzynki. Gdy myłam okna, wyliczałam wszystkie znane mi proszki do szorowania. Powoli wciągnęłam się w tę zabawę. Wiesz, ile mamy kafelków w obydwu łazienkach? Nie zdążył zaprzeczyć. - Pewnie, że nie wiesz. Czterysta pięćdziesiąt osiem, w tym dwieście dwanaście bez wzorków. A wiesz, ile jest żeberek we wszystkich kaloryferach? Sto trzydzieści sześć. Policzyłam dokładnie podczas wiosennych porządków. Wiem, ile jest desek i gwoździ w boazerii. Ile mamy razem butów, ręczników i nakryć głowy. Ile naczyń kuchennych. Sprzątając ten dom, policzyłam w nim chyba wszystko. Nadeszła więc pora, by zrobić krok drugi. Zaczęłam liczyć, co tylko się da. Wyliczałam aktorów, polskich i zagranicznych (pięćset dwadzieścia osób), nazwy perfum (siedemset piętnaście), kwiatów (tylko dziewięćdziesiąt dwa) i gatunki ptaków (równa setka, wliczając domowe). Liczyłam swoich znajomych i przeczytane książki, kolory, imiona na literę A, rodzaje materiałów i wzory. Nie musiałam myśleć o prasowaniu koszul, w tym czasie wyliczałam gatunki ssaków. W czasie goto- 166 wania rosołu wyliczałam inne zupy lub potrawy z jajek. Kiedy się malowałam, wymieniałam znane obrazy. Gdy szyłam, liczyłam rodzaje ubrań lub, czemu nie, miasta świata. Tworzyłam złożone zbiory i katalogi. Aż obudziłam się dziś rano. Pomyślałam, że kończę dwadzieścia osiem lat. Trzysta trzydzieści sześć miesięcy, dziesięć tysięcy dwieście dwadzieścia siedem dni, czternaście milionów siedemset dwadzieścia sześć tysięcy osiemset osiemdziesiąt minut i osiemset osiemdziesiąt trzy miliony sześćset dwanaście tysięcy osiemset sekund. Uświadomiłam sobie, że w ciągu ostatnich lat niczego nie czułam. O nic się nie martwiłam, niczego nie oczekiwałam. I nagle dotarło do mnie, że policzyłam już wszystko. Dlatego postanowiłam, że ci to powiem. Po raz pierwszy i ostatni. Wstała, wygładzając spódnicę. - Odchodzę. Skończyłam czytać i oddałam kartki tacie. Co powinnam powiedzieć? Coś głębokiego i niosącego ukojenie. Może jakiś cytat z Kundery? - Nie wiedziałam, że mama miała kręcone włosy. - A po kim niby masz te loki? No faktycznie. Po tacie mogłabym odziedziczyć co najwyżej rozległą łysinę. - Ciekawe, dlaczego wtedy nie odeszła. - Odeszła, ale zaraz wróciła, bo okazało się, że będziemy mieć dziecko. To znaczy ciebie. * A gdyby mama podjęła decyzję o rozstaniu rok wcześniej albo trzy miesiące? Strach pomyśleć, co wtedy. 2.05 . Postanowiłam odwiedzić mamę i u źródła sprawdzić, co się dzieje. - Wskakuj - powiedziała i poczłapała do kuchni. Poszłam za nią. Wyjęła z lodówki puszkę piwa. - Chcesz? Kiwnęłam głową. Przeszłyśmy do pokoju, gdzie na środku drewnianej podłogi leżał ogromny materac. Przed materacem ni- 167 ziutka ława na nieheblowanych sosnowych pniakach, a na niej miski pełne prażonych w miodzie fistaszków. - Siadaj. - Mama zrobiła mi miejsce wśród dziesiątków kolorowych poduszek. - Co cię sprowadza? - Mam misję. - Zamieniam się w słuch. - Tato powiedział, że dzieje się coś niedobrego, i prosił, żebym delikatnie cię wysondowała. - Niedobrego? - Mama zarżała, a potem pociągnęła spory łyk prosto z puszki. - Wreszcie czuję się naprawdę dobrze. Przestałam się martwić i planować na pięć lat do przodu. Wreszcie żyję. - A on? Ten nowy? - zapytałam nieśmiało. - Jaki jest? - Ciepły, spokojny i ... - zastanowiła się przez chwilę - nieskomplikowany. Zresztą może go dziś poznasz. Już powinien wrócić z lasu. O, dzwoni domofon! - Mama wybiegła na korytarz. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby poruszała się z taką lekkością. Jakby zamiast krwi miała w żyłach kilka litrów helu. Otworzyła drzwi i ujrzałam następcę taty. 3.05 . - Kompletnie nie rozumiem - opowiadałam wzburzonym głosem - jak mogła wybrać kogoś takiego? - A co w tym dziwnego? - odpowiedział pytaniem Irek. Jak zawsze zagrzebany wśród kabli i pudełek pod stołem. - Kobiety rzucają wszystko dla Tarzana, szaleją za Supermanem i Fanto-masem, to nie mogą dla odmiany zakochać się w zwykłym niedźwiedziu? - Mogą, ale dlaczego to ma być moja mama? - wrzasnęłam. - Myślisz, że moja miała lepszych facetów? Mieszkała kiedyś z takim jednym, co włączał budzik o piątej i zasuwał do północy. Prawie jak ten królik z reklamy baterii. - Ale był normalnym facetem! A nie niedźwiedziem z lasu. - Skoro twoja jest z nim szczęśliwa... - Ale co powiedzą ludzie? - Ludzie... - Irek uśmiechnął się z przekąsem. - Podobno należymy do pokolenia, które kicha na opinię innych. I jak tu wierzyć ekspertom? 168 4.05 . Zastanawiamy się, gdzie spędzić kolejny upalny dzień. - Jedźmy do Kryspinowa - poprosiła Milka. - Posiedzimy na piasku, popływamy. - Ty zaprezentujesz światu swoją opaleniznę, a my będziemy się wstydzić i kryć po krzakach. Dziękuję bardzo - prychnęła Maria. - Tam prawie nie ma krzewów - pocieszył ją Trawka. - Mogłabyś co najwyżej schować nogi pod jeden ze swoich swetrów. - To może pojedźmy gdzieś do lasu - odezwała się Wiktoria. - Na przykład w Niepołomicach jest fajna puszcza, z żubrami. - Nie wiem, czy z żubrami, ale za to na pewno z milionami komarów - wzdrygnął się Trawka. - Pojechaliśmy tam z Bolkiem zeszłego lata. Udało nam się przejść jakieś dwieście metrów, potem Bolek się zlitował i dał sygnał do odwrotu. W ostatniej chwili, bo skurczybyki zdążyły mi wychlać ze trzy litry krwi. Puszcza odpada. Chyba że ktoś mi załatwi specjalny kombinezon i maskę na twarz. - Tak cię gryzą? - No, może dlatego, że żrę dużo miodu. Słoik na tydzień. A powideł to nawet dwa. No i do tego różne słodkie kaszki. - Wy tu o kaszkach, a czas mija - wtrąciła się Milka. - Jedźmy gdzieś, bo się zaraz ugotuję! - To może Bagry? Albo Skałki? - podsunął Irek. - Skałki są dobre latem, jak się woda nagrzeje - odezwała się Wiktoria. - Bierze się wtedy materac i odpływa pod stromą ścianę z dala od sterydów oblegających obie plaże. - Plaże! - Milka machnęła ręką. - Jedna to kawałek kamienistego trawnika, a druga to asfaltowa droga schodząca prosto do wody. Ale ma to swój urok. Zwłaszcza jak się człowiek przedrze przez przybrzeżną warstwę plastikowych butelek. - Ale nie o tej porze - poparł Wiktorię Trawka. - Dostalibyśmy szoku termicznego. - No to gdzie pojedziemy? - zapytałam. - Może do Kobylan - przypomniała sobie Wiki. - W sumie nie leżą daleko i podobno jest tam jakaś rzeczka. Będzie można się pomoczyć. - Ja słyszałem, że ta rzeczka jest beznadziejna - rzucił Irek. - Ale to opinia mojej siory, więc z pewnością mocno przesadzona. Malina lubi przedstawiać rzeczywistość w czarnych barwach. 169 - Miejmy nadzieję, że się myli - powiedział Trawka. - Jedziesz z nami? - Nie. Muszę sobie zrobić zapasową kopię danych. Ostatnio straciłem wszystkie fotki Amelii. - No i zdjęcia Reynarda z Brainstorm - przypomniała Wiktoria - a ja chciałam posiedzieć w sobotę i popatrzeć mu w oczy. - Co wy, dziewczyny, widzicie w tym Reynardzie - dziwił się Irek, stukając obudową. - Zwykły facet, jakich pełno na Rynku. Już Trawka lepiej wygląda. - To samo powiedziałem o tobie - odwzajemnił się Trawka. -Znacznie lepiej wyglądasz. Zwłaszcza jak umyjesz włosy. - Ty to nawet z tłustymi lepiej wyglądasz - odbił piłeczkę Irek. - Może założycie klub wzajemnej adoracji? - odezwała się Milka. - Dobra - przerwał zabawę Trawka. - To co z tymi Kobylanami? - A krzaki są? - zapytała Maria, oglądając swoje blade nogi. - Całe mnóstwo ponoć - odparła Wiktoria. - I góry też oraz sporo ścieżek rowerowych. - Nie mamy rowerów - zauważył Trawka. - Zawsze znajdziesz jakiś problem - mruknęła Milka. - Stwierdzam tylko fakty, co nie znaczy, że nie chcę jechać do Kobylan. - No to jedźmy - odezwała się Wiktoria. I pojechaliśmy. Siedzimy w krzakach, chowając się przed ostrym słońcem. Obserwujemy okolicę, mocząc stopy w rzeczce szerokości kartki A4. - Nie wiedziałam, że tak trudno się dostać do tych Kobylan. - Szybciej dojechalibyśmy do Zakopanego, o Kryspinowie nie wspominając - powiedziała Milena, obcierając czoło liściem łopianu. - Czego Irek nie pojechał? - zapytał Jędrek. - Bo robi jakiś backup - odparł Trawka. - A tak naprawdę to chce pociupać w „Diablo" - zdradziła Milka. - Stworzył nową postać i chce ją trochę rozwinąć. - A kiedyś się nabijał, że jestem uzależniony od maszyn -odezwał się Jędrek - bo miałem taki okres w życiu, że łaziłem pograć sobie na automatach. 170 - Ja też - przyznała się Wiktoria. - W trzeciej podstawówki. Wydawałam na to całe kieszonkowe. - Ja grałem rok temu, w maturalnej. Zwierzyłem się Irk°wi, a ten od razu, że jestem uzależniony. I że powinienem odwiedzić jego znajomego, jakiegoś Pompkę. - Gąbkę - poprawił Trawka. - Irek sam powinien się do nie" go udać. Wiecie, co robi, jak wstanie? -No? - Myje zęby, zjada kefir z amarantusem i odpala „Diablo"- - On może jeść to świństwo? - zdziwiła się Wiki. - Próbowałam dwa razy i nie dałam rady. Choć powiadają, że to pokarm XXI wieku. - Ja tam wolę stare wynalazki typu pierogi albo kaszanl43 ~ rozmarzył się Jędrek. - A ja lubię poeksperymentować - przyznała Wiktoria- - Wiemy, wiemy. - Ale gorąco - westchnął Trawka. - Może popływasz? - prychnęła z ironią Maria, wskazuj ąc na strumyczek. - Większe ryby miałyby tu problem z zawracaniem, co dziewczęta? - zauważył Trawka. - Z pływaniem chyba też, szurałyby brzuchem po piasku - rzu" ciłam. - O jakich rybach wy mówicie? - zdziwił się Jędrek. - Je^* coś tu żyje, to najwyżej pijawki. Mają tyle tętnic do wyboru- Jak na komendę wyciągnęliśmy stopy z wody. - Żartowałem - powiadomił nas Jędrek, bezczelnie uśmiechnięty- - Zazdrościsz, bo twoje łopaty się nie mieszczą i możesz wymoczyć tylko palce? - rzuciła Milka. - Liczyłem, że wymoczę się cały. Wiktoria tak atrakcyjnie °І" sała zalety Kobylan. - Powtórzyłam tylko, co opowiedział mi Olek - tłumaczyła sie Wiki. - Nie moja wina, że koloryzował. - Myśleliśmy, że już tu byłaś - zdziwił się Trawka. - Czy ja muszę być we wszystkich miejscach? - obruszyło sie Wiktoria. - Takie właśnie mieliśmy wrażenie - przyznała Maria. -1 tu się akurat grubo mylisz. Bo w Kobylanach, moi dra^zy, jestem po raz pierwszy. 171 Godzinę później. Albo dwie Leżymy na brzuchach, moczymy w strumyczku dłonie. Nuda. - Opowiedzielibyście coś - poprosiła Maria. - Jędrek. - A co to ja jestem, Szeherezada? - Nie, ale tylko ty znasz tyle fajnych historii - nalegała. - Dobra, Maryśka, bez podlizywania. - Jędrek nieudolnie próbował ukryć, jak wiele radości sprawił mu komplement Marii. - Patrzcie, jaki fajny żuczek - zmienił temat Trawka. - Wygląda zupełnie jak golf ze stupięćdziesięciokonnym silnikiem. - No, w wersji metalik. - Jędrek przyjrzał się stworzeniu. -Czyli jakieś dwa tysiące złotych więcej. - Ciekawe, czy ma cztery poduszki powietrzne - zastanawiał się Trawka - i ABS? - Pewnie tak. A widzisz alufelgi? - Jędrek dotknął żuczka źdźbłem trawy. -1 przyciemnione szyby? - No. I podświetlaną tablicę rejestracyjną. Prawdziwie dre-siarski wózek - gwizdnął Trawka. - Kiedy jedzie nocą przez wieś, świeci się jak dyskoteka. Ciekawe, ile spala. Pewnie jakieś dziesięć litrów z hakiem w mieście. O ile bywa w mieście. - I jakie ma przyśpieszenie. Na oko osiem i pół do setki. Ale zapyla po ścieżce, aż się dymi. - Jędrek musiał zauważyć nasze miny, bo rzucił odkrywczo: - My tu rozprawiamy o maszynach, a wy się pewnie nudzicie. - Dobra, dziewczęta, budzimy się. - Trawka zaklaskał nam przed oczami niczym wytrawny hipnotyzer. - Porozmawiajmy teraz o przyjaźni, miłości i sensie życia. - Jak słyszę „sens życia" - odezwał się Jędrek - to mnie skręca. - Czemu? - zdziwiła się Maria, poszukiwaczka sensu życia. - Bo mi się przypominają moi starzy i ich rady. Od zawsze wbijali mi do głowy, że powinienem żyć świadomie. Starannie wybierać chwile, żeby potem mieć same piękne wspomnienia. - No i co? - Kolekcjonowałem, a jakże. Całe dziesięć lat. Westchnęliśmy, nie ukrywając zazdrości. Każdy z nas chętnie wyrzuciłby z pamięci to i owo. Opróżniłby do czysta niejedną szufladę i wymiótł śmieci z niejednego kąta. Tymczasem Jędrek nie musi. Ma same cenne wspomnienia, równiutko poukładane w pudełeczkach wyłożonych bordowym aksamitem. 172 - Wiecie, co mi zostało w głowie z tych lat, kiedy bawiłem się w kolekcjonera? Nic, kochani. A przynajmniej nic, co bym chciał wspominać. Późne popołudnie - Może spróbujemy złapać okazję - zniecierpliwiła się Maria. - Czekamy pół godziny i nic. - Ach wy, ludzie z wielkiego miasta - uśmiechnął się Jędrek, człowiek z małego miasteczka, podobnie jak ja, Wiktoria i Milena. - Poczekajmy jeszcze trochę i wtedy będziemy się martwić -zaproponowała Milka, niedbale oparta o znak drogowy. - O, już jedzie. - Nareszcie, bo miałam się odłączyć od stada - odetchnęła z ulgą Maria. Autobus podjechał i zahamował ostro tuż koło nas, wzbijając kłęby burego kurzu. - Mógłby pan przyjechać punktualnie - zwróciła uwagę kierowcy Maria. - Ano, mógłbym - przyznał jej rację. -Ale się nie udało. Spróbuję jutro - obiecał, posyłając nam beztroski uśmiech, promienny dzięki złotym trójkom. -To co? Wypalę papieroska i wracamy do miasta. Wsiedliśmy. Oprócz nas do autobusu wgramoliły się trzy dorodne kobiety w garsonkach w kolorze groszku, moreli i bladego błękitu, mocno spryskane wodą konwaliową. Oraz jedna z wąsikiem Wołodyjowskiego, pachnąca samą naturą. - Te trzy jadą na majówkę do miasta - ocenił Trawka. - A ta z wąsikiem... może na depilację... - Kiedy przyjdzie ten cholerny kierowca - zrzędziła Maria. - No, już jestem! - oznajmił cholerny kierowca, gramoląc się na swoje miejsce. -Wszyscy siedzą wygodnie? Pasy zapięte? Gotowi? To startujemy. 5.05. Znowu odwiedziłam tatę. Wyglądał tak, jakby od tygodnia nie opuścił kuchni. Siedział dokładnie w tym samym 173 miejscu, w którym go zostawiłam. I wpatrywał się w równo poukładane sztućce. - Widziałaś - powiedział. Pewnie poznał po mojej minie. -Taki wstyd. - Może byś się przeniósł do innego miasta - poradziłam. - Mam nadzieję, że mama się otrząśnie. Dlatego chciałbym cię o coś poprosić... No tak, mam wystąpić w charakterze bolesnego wyrzutu sumienia. Tylko nie wiem, czy na mamę to podziała. Zrobiła się taka nieprzewidywalna. - Przynajmniej spróbuj - poprosił tata i sięgnął do kieszeni marynarki. - A, właśnie. Przez te szaleństwa Krystyny całkiem o tobie zapomniałem. Nawet nie wiem, jak sobie radziłaś przez ostatnie miesiące. - Nie najgorzej, dzięki twoim przekazom. - Moim przekazom? - Zrobił wielkie oczy; takie same musiał pewnie zrobić, kiedy się dowiedział o romansie mamy. - Nie wysyłałem ci żadnych pieniędzy. 7.05 . Jeśli nie tato, to kto? Mama nie. Powiedziała mi to, kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy w nowym mieszkaniu (nazwa „gawra" byłaby bardziej na miejscu). A przy wyjściu wcisnęła mi do ręki kilkaset złotych od niej i tego jej Miśka, z poleceniem, żebym sobie kupiła fistaszki w miodzie. Babcia? Dla niej jestem jeszcze jedną postacią z „Kropli miłości". I to epizodyczną, bo pojawiam się w jej polu widzenia wyłącznie podczas rzadkich uroczystości rodzinnych. Wujowie? Niemożliwe. Pewnie nawet nie wiedzą, że wyprowadziłam się z domu. Tato zawsze dbał o zachowanie pozorów. Może Daniel? Chyba nie. Nie wysyłałby pieniędzy po naszym rozstaniu. A pieniądze przyszły prawie tydzień po tym, jak zaniosłam mu książkę. Chyba że czuje się winny. - Nie wygląda na takiego, który miałby skrupuły tylko dlatego, że rozczarował pewną nieśmiałą nastolatkę - sprowadził mnie na ziemię Irek, jednocześnie majstrując głębiej niż zwykle pod stołem. Przyłączał akurat nową drukarkę. - Więc kto? Bo chyba nikt od nas? Ty ledwo wiążesz koniec z końcem, podobnie Wiktoria. Milka płaci za prąd, gaz i telefon. A Maria... 174 - Nie przyszłoby jej do głowy coś tak prozaicznego, jak wysłanie pieniędzy głodującej koleżance z sąsiedniego materaca. Co innego wzruszyć się na filmie o problemach egzystencjalnych młodzieży z Beverly Hills. - To już sama nie wiem. - Ja tym bardziej. Prze:? chwilę podejrzewałem moją babcię, bo lubi pomagać innym. Ale to nie ona. Powiedziała, że już sponsoruje kogoś innego. Podobno młodego mężczyznę. - Przychodzi mi do głowy tylko jedna osoba - powiedziałam. - Filip. Człowiek, który potrafi rozprawić się z każdym problemem. Drugi tydzień maja Zmęczona myśleniem o przekazie, wybrałam się wreszcie do mamy. Jej ukochanego na szczęście wywiało do lasu. - Przyszłam z misją - zaczęłam od progu. - Może byś jeszcze przemyślała swoją decyzję... - Gadasz jak ojciec - przerwała mi. - Tu nie ma o czym myśleć. - Tato obiecał, że się zmieni - walczyłam dalej. - Może ci poświęcać dwie godziny dziennie więcej. I będziecie częściej wychodzić do teatru. - On i jego fantazja - prychnęła mama. - Nie stać go na nic więcej? - Powiedział, że to ma ci udowodnić siłę jego uczuć. - To zaszalał. - Roześmiała się. - Dwie godziny nudnych rozmów i teatr w sobotę. Bomba. - A czego byś jeszcze chciała? - zapytałam. - Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Niech poczyta trochę życiorysów sławnych osób. I zobaczy, jak faceci walczyli o miłość kobiety. Na przykład wielbiciele Isadory Duncan zaprzęgali się do jej powozów. - Skoro tak ci się to podoba - podniosłam głos - to może powinnaś zamienić swojego niedźwiedzia na parę gniadych rumaków? - Pytałaś o wskazówki dla ojca, więc ci podałam przykład -powiedziała mama, nalewając sobie do kubka grzanego miodu - Chcesz więcej? 175 Kiwnęłam głową. Chętnie się dowiem, co imponuje mojej szalonej matce. - Na przykład.... O, mam: mąż Fridy Kahlo jadł na pogrzebie jej prochy. To jest dopiero miłość. - Ale ty przecież żyjesz - zauważyłam. - Tak, i dopiero teraz naprawdę to czuję. - Wiem, wspominałaś. Nie wiem tylko, jak możesz robić taką krzywdę tacie? Po dwudziestu siedmiu latach! - wyciągnęłam z tylnej półki ostatni argument. - Teoretycznie mogłabym z tym poczekać rok albo dwa - przyznała mama. - Tylko po co? Żeby obchodzić perłowe gody? - Przecież chyba kochałaś tatę! - krzyknęłam. - Kochałam? - zdziwiła się. - Po prostu spotkaliśmy się w kawiarni. Potem zaprosił mnie na dancing i samo poszło. - Ale musiał być jakiś powód, dla którego wybrałaś właśnie jego! - Owszem - zgodziła się mama, upijając kolejny łyk. - Fryzura. - Co fryzura? - Twój stary miał fryzurę jak Drupi. * A gdyby miał fryzurę Jamesa Bonda, co wtedy? Nie byłoby mnie na świecie? Więc kim jestem? Cholernym przypadkiem? Ofiarą mody? I kto to ten cały Drupi? * - Jeden z przedstawicieli italo disco, obok Al Bano, Pupo i Macaroni - wyrecytował Irek. -Wiem, bo moja babcia była kiedyś wielbicielką gatunku. - Moja mama najwyraźniej również. I tylko dlatego poślubiła tatę. Sama już nie wiem, kim właściwie jestem - żaliłam się. - Widzę, że masz ten sam dylemat, co Danny z filmu „Pearl Harbor" - westchnął Irek, szukając na wykładzinie kostek pamięci. - On ujął to tak: „Sam już nie wiem, kim jestem. Wyglądam jak bohater, ale się nim nie czuję". - Zaskakująca skromność. - Już sobie wyobrażam siebie mówiącą, że wyglądam jak bohater. - No. Obejrzyj sobie. Mógłby dostać Oscara za absurdalne nagromadzenie patetycznych tekstów. Ale w sumie nie powinno 176 nas to dziwić. Jak powiedział Vonnegut ustami jednego z bohaterów, niemal w każdym z filmów i innych produktów tkwi przesłanie, że wojna to piekło, ale jest konieczna, żeby zamienić chłopca w prawdziwego mężczyznę. - Ciekawe - mruknęłam, wertując pisemko dla wielbicieli gier komputerowych. - No, Kurt ma jeszcze lepsze teksty. Moja siostra mogłaby ci sporo zacytować, bo jest wielbicielką. - Nie o to mi chodziło - sprostowałam. - A o co? - O to, że kiedy ty cytujesz cudze myśli, wcale mnie to nie drażni. Podajesz autora... a poza tym nie czuć, że się przechwalasz. - Przechwalam? Niby czym? - Że czytałeś i że potrafisz odtworzyć fragment tekstu. W przypadku Daniela natomiast, sam wiesz. - Może nie chodziło ci o cytaty, Wiśnia. Może po prostu szukałaś jakiegokolwiek pretekstu. Prawie połowa maja Mam ważne zadanie. Nie, nie chodzi wcale o posklejanie skorup, w jakie zamienił się związek moich rodziców, ale o zwykłą wywiadówkę w szkole Miłosza. Błagał mnie o to całą sobotę. - Widzisz, Pestka - potarł zaczerwienione od pyłków oczy -wpadło mi ostatnio kilka czwórek. Wiesz, co to oznacza dla dziecka uznanego za genialne? Wiem. W liceum chciałam z tego powodu popełnić samobójstwo, zjadając opakowanie witaminy C. Skończyło się na bólu żołądka i cytrynowym moczu. - Ja te czwórki poprawię - zapewnił - ale teraz nie chcę stresować mamy. Zwłaszcza że szykuje się do kolejnego awansu i bardzo przeżywa. - Zapewne mówisz mi to wszystko nie bez powodu - domyśliłam się. - Chodzi o wywiadówkę. Jeden jedyny raz. - I za kogo mam się podawać? - Za nikogo. Nasza wychowawczyni nie wymaga obszernych tłumaczeń. Jak będzie czytać moje nazwisko, po prostu powiesz 12. Cierpkość, 177 „obecna" i wystarczy. Potem wysłuchasz paru głupich uwag, zabierzesz karteczkę z ocenami i to wszystko. Jak mogłam nie pójść? Pojechałam do tej jego szkoły zaraz po ćwiczeniach z podstaw wypowiadania absurdalnych poglądów. Nieco spóźniona wbiegłam do klasy i usiadłam w pierwszej ławce, bo wszystkie inne zajęli przejęci tatusiowie i mamusie. Oraz sporo starszego rodzeństwa, a może po prostu korepetytorzy wzruszeni losem swoich uczniów. - Za czyich przyszłaś? - Chłopak z ławki obok szturchnął mnie długopisem. - Miłosza Janeczko - szepnęłam jak najciszej, żeby nie zwracać uwagi nauczycielki. - A ja Asi Witowskiej. Douczam ją z fizyki. Rodzice są na delegacji od pół roku. A babcia nie może, bo idzie na spotkanie hodowców legwanów. - Ja jestem za rodzinę Piotrka Maciejki - odezwała się dziewczyna za nami. - Dostał kilka czwórek i boi się reakcji ambitnego ojca. - Czy mogę prosić o spokój? - poprosiła wychowawczyni, obrzucając nas zmęczonym wzrokiem zasłużonego belfra. - A zatem witam wszystkich zebranych i... - zerknęła na,zegarek -przejdźmy do konkretów. Może przeczytam listę obecności i od razu wydam kartki z ocenami. Adamski Wojciech. Z drugiej ławki pod oknem podniosła się niewysoka brunetka. - Jestem. - Dobrze - zamruczała wychowawczyni, kreśląc coś w swoim notatniku. - Co my tu mamy... Podrabianie usprawiedliwień, zbicie akwarium z welonkami. Zwrócił pieniądze. I tyle. Następny: Bednarz Marek! - Obecny - odezwał się brodaty facet. Nareszcie jakiś rodzic, choć pewności nie ma. Może Bednarz Marek posłał na wywiadówkę sąsiada. - Dobrze. Brak uwag - orzekła nauczycielka, a przedstawiciel Marka odetchnął tak, że poruszył karteczki na biurku. - Cebu-lak Anna. Nie ma? To w takim razie następna: Dubiel Dominika! - Ciekawe, co nabroił mój podopieczny - szepnęła dziewczyna siedząca w mojej ławce. - Żebym tylko nie musiała płacić za jakieś akwaria. 178 - Moja w zimie postawiła bałwana na tarasie szkolnym - odezwał się korepetytor Asi Witowskiej. - A na marchewkę nabiła kartkę z napisem „Dyrektor". - A mój Piotrek dał w gazecie ogłoszenie o castingu do Big Brothera i o ósmej rano zebrał się pod szkołą taki tłum, że musieli odwołać pierwsze trzy lekcje - westchnęła ofiara Maciejki. - Drodzy państwo, ja naprawdę proszę o ciszę! - huknęła wychowawczyni, aż skuliliśmy się jak pierwszoklasiści. - Dziękuję. Janeczko Miłosz. - To ja... - bąknęłam, wstając z krzesła - to znaczy obecna. - Dobrze. Co my tu mamy... Poczułam się jak uczeń czekający na tzw. pytanie pomocnicze. Pytanie takie pomaga nauczycielowi podjąć usprawiedliwioną decyzję o wlepieniu jedynki. - Miłosz jest ironiczny. Zadaje złośliwe pytania. A na polecenie, by przyniósł dzienniczek uwag, odpowiada: Nie ma sensu, psze pani, bo moja mama uwag nie czyta, a ja już się uodporniłem na krytykę. Czerwona ze wstydu chwyciłam kartkę z ocenami i poszłam do swojej ławki. Kiedy ochłonęłam, przyjrzałam się ocenom. Trzy czwórki wśród morza dwójek i trój. Dostrzegłam też parę jedynek. No ładnie! * - Nie krzycz tak! Twoje wrzaski nie podciągną mi ocen - zauważył Miłosz, dosyć spokojnie jak na jedenastolatka przyłapanego na oszustwie. - Mówiłeś, że masz tylko trzy czwórki! - huknęłam przez telefon. - No i mam. - A ta cała reszta? Te dwóje i jedynki? - I o to się pienisz? - zdziwił się Miłosz. - Bo rzeczywistość nie sprostała twoim wygórowanym wyobrażeniom? - Młody! Cyniczne uwagi zostaw dla kolegów z placu zabaw! - warknęłam. - Lepiej pomyśl, jak powiadomimy twoją mamę. - Ja jej nie powiem - zaparł się Miłosz. - Nie zniosę tego rozczarowania w jej oczach. No wiesz, jak się dowie, że nie jestem geniuszem. 179 - Zastanawia mnie tylko, jak mogła łudzić się tak długo. Nie oglądała twoich świadectw? - Wcześniej miałem bardziej spolegliwych korepetytorów -przyznał się Miłek. - Pisali za mnie prace. A potem przyszłaś ty i się skończyło. - Już ci tłumaczyłam dlaczego. - Wiem, wiem. „Jeśli cię wszędzie wożą, to przestajesz chodzić, bo nie musisz używać nóg. A potem to już nie możesz, nawet jeśli chcesz". - No widzisz - ucieszyłam się. Zapamiętał! - Chciałam, żebyś używał nóg, póki nie jest za późno. - Wszystko pięknie - westchnął Miłosz - tylko że ja już od dwóch lat nie mam żadnych kończyn, rozumiesz? Połowa maja - I co ja mam teraz zrobić? - zastanawiałam się na głos. - Najgorsze, że te dwóje Miłosz ma z hiszpana i anglika. Jak ja to wytłumaczę jego matce? - To nie wiedziałaś, jak mu idzie? - zdziwiła się Maria. - Powtarzał, że wszystko jest w porządku! A to, co mu zadawałam, robił w mig! Skąd mogłam wiedzieć, że w szkole ma takie tyły? - Biedny młody - odezwał się Trawka. - Dobrze, że w tym wieku człowiek nie wybiega tak bardzo w przyszłość. Jeszcze nie wie, co go czeka w czerwcu. - Przestańcie! - Złapałam się za głowę. - Co ja mam zrobić? ~ Ja jej powiem - zaofiarował się Filip. - Jak to ty? - Normalnie. Pójdę i powiem. Taki jestem. - To może pójdziemy wszyscy? - odezwała się Milka, wzruszona odwagą Filipa. - Albo chociaż odprowadzimy cię pod parkan. Dzień później Poszliśmy. Wszyscy poza Irkiem, bo przerażony stanem swoich osiągnięć naukowych przemógł niechęć do wróżenia i posta- 180 nowił odwiedzić babcię. Wróci jutro, chyba że wróżby będą niepomyślne. Zgodnie z sugestią Milki odprowadziliśmy Filipa aż do ogrodzenia. Tam przystanęliśmy, obrzucani nieufnymi spojrzeniami spoconych ochroniarzy. - Mam iść z tobą? - zapytałam Filipa po raz setny. Pokręcił głową. - Załatwię to sam. Ochroniarze, słysząc słowo „załatwię", zacisnęli bochniaste pięści. Filip bez wahania podszedł do nich. Powiedział kilka zaklęć, które najwyraźniej podziałały, bo pozwolili mu wejść do jaskini lwa. Dziesięć minut później wyszedł, żegnany przyjaznymi uśmiechami rozluźnionych ochroniarzy. - Już - oznajmił. - Idziemy na piwo? Kawałek stąd jest fajna mordownia. Będę taką kiedyś mieć. - Ale jak było u Miłosza? - dopytywała się najbardziej zainteresowana, czyli Milena. Ja nie mogłam wydać głosu. - Spoko. Ale, mówiąc językiem z reklam podpasek, młodego czekają tak zwane trudne dni. - Co powiedziałeś jego matce? - Prawdę. Że za rzekomym geniuszem Miłosza kryją się prace pisane przez biednych lub pazernych korepetytorów. - O rany! - jęknęłam. - Na razie chyba zawieszą z tobą współpracę - powiadomił mnie Filip. - Mama Miłosza szuka winnych, gdzie tylko może. Wspomniała nawet o beznadziejnych genach swojego nieobecnego męża. - Może już chodźmy na to piwo - odezwał się Trawka, widząc moją minę. - Ja stawiam. * - I co teraz zrobisz? - zainteresowała się Maria. - Na razie jakoś sobie radzę. Dzięki przekazowi od Świętego Mikołaja. - Dostałam kolejny przedwczoraj i przez dwie godziny walczyłam z potężną falą wyrzutów sumienia. - Pogodziłaś się z tatą? - ucieszył się Trawka. - Ja ze swoim również. - Widzimy, widzimy. - Jędrek pokazał na piwo. Już trzecie tego wieczora. 181 - Nie wiedziałam, że miałeś złe układy ze swoim autorem -odezwała się Maria. - Mówiłeś tylko, że on ciągle poszukuje. - Nie miałem żadnych układów - sprecyzował Trawka. - Jak to mówią w „Dynastii": „Widywaliśmy się przypadkowo na przyjęciach u Rockefellerów". Ale tydzień temu ojciec odkrył, że jestem sensem jego życia. I zadzwonił. Resztę znacie. - Znamy, znamy. - Filip podniósł do góry kufel. - Ciekawe, że starzy zawsze tak mówią, kiedy im się nie układa w robocie. Mój, jak go wywalili z biura projektów, przez dwie doby chodził w kółko po pokoju i powtarzał, że to nie koniec świata. „Mam dzieci, to najważniejsze", mówił. Szkoda, że dopiero wtedy. Bo wcześniej nie wychodził z firmy przed północą. Raz go portier wziął za ducha i mało nie zemdlał. - Kto jeszcze wierzy w duchy? - zdziwiła się Maria, do trzeciego lutego wielbicielka sił nadprzyrodzonych i serialu „Z archiwum X". - Ja nie wierzę, ale się boję - przyznała się Milena. - Zwłaszcza wampirów. - Ja wierzę - odezwał się Trawka. - Bolek mi opowiadał, że jak umiera jego ulubiony pacjent, to zawsze mu się śni. Przychodzi w granatowym garniturze, dziękuje za opiekę. Potem się żegnają i rano Bolek już wie, że kaplica. - A mnie - wtrącił Jędrek - to się prawie nigdy nic nie śni, ale jak mam sen o zielonej wodzie, od razu wiem, że będą kłopoty. No a dziś mi się śniła. Zielona jak te opary, co kiedyś, Trawka, produkowałeś. I się trochę martwię. - E tam, może tym razem nic nie będzie - pocieszała go Milka. - Słuchajcie, gdzie jest moja torba? - Filip zaczął obmacywać swoje krzesło. - Duchy ukradły albo niewidzialna ręka - zaśmiał się Trawka i nagle urwał. - Cholera! Mojego plecaczka też nie ma. - Mojego też - zdenerwował się Jędrek. - A miałem tam forsę na stancję i wszystkie dokumenty. - No to już się wyjaśnił twój sen z zieloną wodą - odezwała się Wiktoria. - Mojej torby też nie ma. W czasie kiedy rozprawialiśmy o istnieniu duchów, tajemnicze siły pozbawiły nas trzech toreb, dwóch plecaczków, jednej 182 komórki i sześciu kompletów dokumentów. Oraz dwóch tysięcy pięciuset trzydziestu złotych. Po co duchowi tyle forsy? Juwenalia, dzień pierwszy - Ten cholerny świat robi się coraz bardziej materialistyczny - stwierdził Trawka. - Nawet duchy kradną. - Wiedziałem, że coś się stanie - ogłosił Irek, wysłuchawszy naszej opowieści. - To znaczy babcia mi podpowiedziała. Wyszło jej w kartach, że ktoś z mojego domu straci dużo pieniędzy. - Nie jeden ktoś. Wszyscy stracili, poza Marią. Miała przy sobie tylko miedziany wisior i parę nieokreślonych, ale bardzo ambitnych wizji. - Jak zwykle Maria - rzucił Irek. - Jej szczodrość zaczęła się i skończyła na guru. Czasem mnie zastanawia, dlaczego właśnie jemu dała się oskubać. - Może w myśl zasady trafiła kosa na kamień - odparła Milena. - Ja sądzę, że szalony kapelusznik odsłonił na kilka chwil jej prawdziwe ja - wtrącił Trawka. - A potem odszedł i zatrzasnął drzwi, zabierając ze sobą klucz do wnętrza Marii. I teraz już nikt inny tam nie dotrze. Spojrzeliśmy na Trawkę ze współczuciem. - No co tak patrzycie? - burknął Trawka i się zaczerwienił. -Myślicie, że odkochanie to taka prosta sprawa? Że wystarczy pstryknąć palcami i już? - Widzimy, że nie - mruknęła Milka. - Szkoda tylko, że najlepsze okruchy nas samych dostają się komuś, kto wcale na to nie zasługuje. - Znowu źle trafiłaś? - zmartwiła się Wiktoria. - A Filip wydawał się taki fajny. - Bo jest! Tylko że taka zwyczajna laska jak ja nie ma u niego najmniejszych szans. - Skąd wiesz? Powiedział ci? - Sama to widzę. On w ogóle nie zwraca uwagi na mój wygląd. Nie pyta, dlaczego mam różowe pasemka i nie dziwi go, że permanentny tatuaż nie przeszkadza w czytaniu książek. - Nas też nie dziwi - zapewniliśmy zgodnie. 183 - Na początku różnie z tym bywało. - Rzuciła znaczące spojrzenie Marii, wywołując na jej twarzy rumieniec zakłopotania. - A Filip nigdy nie poruszył tematu mojego stylu. Nigdy. - I to ci martwi - domyślił się Trawka. - Sama nie wiem, martwi czy pociąga. Chodzi o to, że on ma taki wyrafinowany gust. Porcelanowa Nicole Kidman, zjawiskowa Julie Roberts. Ja przy nich wyglądam jak odpustowa lalka z piernika i czekolady. - Gusta! - parsknął Irek, drukując dla Wiktorii pracę na zaliczenie. - Mnie się bardzo podoba Amelia, i co? I chodziłem z dziewczyną, która spokojnie mogłaby zagrać Shreka. W dodatku mnie rzuciła. Dlatego chwilowo wolę wirtualne smoki. Przynajmniej ja decyduję, kiedy zakończyć spotkanie. - To chyba jedyny plus takich randek - stwierdziła Wiktoria. - Chyba że dorzucisz zapalenie spojówek, któremu zawdzięczasz zwolnienie z wuefu. - Tą Kidman wcale bym się nie przejmował - wrócił do tematu Trawka. - Mnie się kiedyś podobały zwiewne rusałki w pastelowych ciuszkach, a zakochałem się... sami wiecie. Wiemy. Jak to kiedyś zgrabnie ujął Irek, Maria wygląda niczym noc polarna bez cienia nadziei na nadejście wiosny. Juwenalia, dzień drugi Szykujemy się na koncert. Chłopaki też, zwłaszcza Trawka. Już od tygodnia wychodzi do Alchemii. Bo, jak mówi, musi się zaszczepić. Żeby potem nie cierpieć na syndrom dnia następnego. - Dlatego od tygodnia robię wlewy - wyjaśnił, wlewając w siebie drugie piwo. - To o której wychodzimy? - My dołączymy później - odparła Wiktoria. - Chcemy jeszcze zajrzeć na miasteczko. Jędrek mówił, że ma być świetna dyskoteka. - A ja muszę wyskoczyć do mamy - dodałam. - Pewnie spotkamy się na miejscu, czyli pod sceną. - Pod sceną? - parsknął Trawka. - Kiedyś tak się umówiłem na koncert Brathanków. Pod sceną. No i krążyłem jak głupi, zamiast się beztrosko bawić. Lepiej już umówmy się przy siatce. To co? Może być o dziewiątej? 184 2120. Pokazałam bilet, przeszłam przez bramki, wymijając ochroniarzy w czarnych uniformach. Właśnie przetrząsali plecak długowłosego chłopaka w dżinsowych dzwonach. Na mnie nawet nie spojrzeli. Trudno podziwiać imponujące IQ, jeśli kryje się w niepozornym ciele krasnoludka. Na szczęście nie mam takich problemów jak Milka. Poczłapałam dalej, omijając parujące kałuże. No, jest ta cała siatka, długaśna na kilkadziesiąt metrów. A przy niej mnóstwo ludzi. Spoconych, rozebranych do pasa, umazanych plakatówka-mi i błotem. I jak ja teraz znajdę Trawkę z resztą? O ile w ogóle czekają. Nagle podbiegł do mnie wytatuowany blondyn z kolczykiem w lewym sutku i zanim zdążyłam się zasłonić, przejechał mi po twarzy ubłoconą dłonią. - To na otrzęsiny! - wrzasnął mi prosto do ucha. - Baw się, mała! Juwenalia są! Odruchowo wycofałam się w stronę sceny, wchodząc między roztańczone grupki. Lubię tłum. W tłumie nie musisz się popisywać, wyróżniać, błyszczeć dowcipem i błyskać inteligencją. Nikogo nie obchodzi, że masz dżinsy ubłocone do kolan, dziurę w bluzce (zderzenie z papierosem), a zamiast kenzo śmierdzisz piwem (zderzenie z plastikowym kubkiem). Tłum bezpiecznie cię otula i pozwala na chwilę zapomnieć o sobie. O tym, co było i będzie. Bo ważne jest to, co tu i teraz. To, że mogę wrzeszczeć razem z resztą: „Hej, czy nie wiecie, nie macie władzy na świecie!". I choć przez chwilę w to wierzyć. Chwila przerwy na łyk piwa życzliwie podsuniętego przez szczupłego blondyna w kraciastej koszuli i pora na „Wódkę". „Zbudowali fabryki, opracowali maszyny, produkują wódkę, tak dużo, dużo, dużo, dużo, dużo, dużo wódki, bo im tylko o to chodzi, abyś sam sobie szkodził, abyś sam nie mógł myśleć, abyś sam nie mógł chodzić!" - śpiewamy z Kazikiem i przez kilka minut jesteśmy tłumem zagorzałych wrogów alkoholu. Co nie przeszkadza nam pociągać z plastikowych kubków. Ten blondyn jest całkiem, całkiem. Nie dość, że wygląda prawie jak Reynard z Brain-storm, to jeszcze pozwolił, żebym mu wypiła prawie całe piwo. A teraz pyta, czy chcę na barana. No pewnie! Zwłaszcza, że leci moja ulubiona „Arahja". Wspinam się na blondyna, brudząc mu koszulę. I spoglądam z góry na tłum pokazujący swój dom murem podzielony, gdzie „po lewej stronie łazienka, po prawej ku- 185 chenka". Więc pokazuję i ja, a ze mną Kazik i blondynka w zielonym topie. Siedzi na swoim „baranku", kołysząc dłońmi, a we włosach ma egzotyczne kwiaty, zupełnie jak Celyna. Dałam znak blondynowi, żeby postawił mnie na ziemi. Dwie piosenki wystarczą. - Spoko, prawie nic nie poczułem. - Uśmiechnął się, odgarniając z czoła popielate włosy. - Ale jak chcesz poskakać, to w porządku. Więc skaczemy na „Gdy nie ma dzieci" i ryczymy: „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni! Gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni!". Ciekawe, czy moi rodzice byli kiedykolwiek niegrzeczni. Zaraz, jacy rodzice? Jest tylko to, co tu i teraz. Ja, parujący tłum, Kazik w pomarańczowym podkoszulku. No i blondyn o spiczastych uszach elfa i uśmiechu Reynarda. Przez chwilę poczułam się jak królowa życia, zwłaszcza kiedy Kazik ryknął do mikrofonu: „Niebieskie dżinsy i słomiane kapelusze. Wodospad, słońce, chmur poduchy, złoto pól. Codziennie plecak pełen całkiem nowych wzruszeń. Królowa życia i król!". A potem, gdy zaśpiewał „do Ani", poczułam, że mam dość czekania na idealną miłość. Chcę czekać na konkretnego faceta. Chcę mu wreszcie powiedzieć: „Czy wiesz, że twoje oczy spalają mnie jak ogień, gdy patrzę w twoje oczy, zaczyna się dzień!". Uczynny blondyn jeszcze raz podniósł mnie do góry, dzielnie wytrzymał do końca, skacząc na „Panie Waldku, pan się nie boi". A potem poszedł po piwo. Znikł właśnie wtedy, gdy Kazik zakończył koncert. - Nie może tak być - odezwał się chłopak obok. - Musi dać „Polskę". Bez tego nie ma juwenaliów. I dał. A kiedy zaśpiewaliśmy: „Polska! Mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce. Mieszkam TU, TU, TU, TU!", uwierzyliśmy, że to jest właśnie nasze miejsce. Ten biedny, zapuszczony kraik, gdzie życie bywa czasem tak brzydkie, że aż pękają oczy. Kazik skończył, a z nieba lunął rzęsisty deszcz. Wszyscy ruszyli do swoich przytulnych domów, zimnych stancji i twardych aka-demikowych wyrek. W tym chaosie, potrącana przez biegnących ludzi, nawet nie pomyślałam, żeby poszukać blondyna. Pewnie teraz ucieka przed deszczem, popijając swoje piwo. Może nawet się cieszy, że już nie musi nikogo częstować, dźwigać ani pytać: „Spotkamy się jeszcze?". 186 Juwenalia, końcówka - Nie dotarłyśmy - odparła na moje pytanie Milena. - Dlatego nie mogłaś nas znaleźć. - Zatrzymały nas wybory najmilszej dziewczyny wydziału filologicznego - dodała Maria - ale o tym najlepiej ci opowie sama zainteresowana. - Daj spokój, Marysiu. - Wiktoria zaczerwieniła się, zawstydzona. - Nie ma o czym. - Jest, jest - ciągnęła temat Maria. - Zostałaś pierwszą wicemiss. - Coś ty?! - ucieszyłam się. - Są z tego jakieś profity? - Parę zdjęć, bukiet kwiatów i gumowa nadmuchiwana lalka--facet zamiast tradycyjnego misia - wyliczyła Wiktoria. - Oraz mnóstwo mieszanych uczuć. - Jak to się stało, że wzięłaś udział? - Wypchnęli mnie - tłumaczyła się Wiki. - Zabrakło im dziewczyn i zapraszali chętne z sali. No to Jędrek podniósł moją rękę, a potem krzyknął, że jest ochotniczka. Żartowniś. -I co? - No co. - Wzruszyła ramionami. - Nie będę się szarpać z osiłkiem. Zdjęłam okulary, podałam Jędrkowi i wyszłam na scenę. A wiecie, że bez okularów to jestem inny człowiek. Wzbiera we mnie odwaga. Nikogo nie widzę, więc się nie peszę. - Zgadza się - potwierdziła Milka. -Tremy to po tobie nie było widać. Odwaliłaś show jak zawodowiec. - Była o krok od wygranej - dodała Maria. - Gdyby nie głupi kabel, mieszkałybyśmy w jednym pokoju z miss. - A co z tym kablem? - Nic, leżał sobie niewidoczny na ziemi. Podczas samby zahaczyła nogą i po zwycięstwie. - I tak było rewelacyjnie - oznajmił Trawka. - Poza tym drugie miejsce jest najfajniejsze. Dla mnie na pewno. Bo drugie miejsce daje niemal to samo, co tłum albo czapka niewidka. Pozwala zniknąć z oczu reszcie świata. I spokojnie robić swoje. - Kiedy przyjdzie twój kuzyn? - zniecierpliwiła się nagle Maria. - Po tej dyskotece strasznie boli mnie serce. - Gdzie dokładnie? - usłyszałyśmy znajomy, ponury głos, 187 a chwilkę później ujrzałyśmy jego ponurego właściciela. - Gdzie odczuwasz ból? - Tu z lewej, w okolicy żeber. Tak mnie kłuje - jęknęła. - Może to zawał? - Ee - machnął ręką Bolek. - Cycek cię boli, a nie serce. - Na pewno? - dopytywała się Maria, nie do końca przekonana o słuszności Bolkowej diagnozy. - Biadolisz, jak niektóre staruszki. Nudzi im się po „Wiadomościach", więc zaczynają sobie wyszukiwać schorzenia. A potem dzwonią z gotową diagnozą. Że im się śluzówka od żołądka odlepiła i zmierza do dwunastnicy albo żebro uciska lewą komorę serca. - A ty co? - Jadę, i jak jest czas, to słucham. Tyle mogę zrobić, żeby im poprawić tak zwaną jakość życia - westchnął Bolek. - To która następna? - Może ja. - Pokazałam swoje palce u nóg. - Byłam na juwenaliach w sandałach. No i trochę poskakałam z dzikim tłumem. - N00. - Bolek z zadowoleniem przyglądał się moim zsiniałym paznokciom. - Sandały to nie najlepszy pomysł na taki koncert. Wygląda koszmarnie, ale może nie będzie trzeba amputować stóp. Odruchowo zacisnęłam spuchnięte paluchy. - Żartowałem. - Uśmiechnął się lewym kącikiem ust, jak to on. - Zaraz ci zapodam odpowiednią maść i cóż, przez parę dni daj im odpocząć. - To znaczy, że nie mogę wychodzić z domu? - zmartwiłam się. - Możesz, czemu nie. Jeśli umiesz chodzić na rękach. I po juwenaliach Wytrzymałam już całe dwa dni. Siedzę w kuchniołazience, obserwując z tęsknotą kocury wygrzewające się w majowym słońcu. Ale bym sobie poleżała na trawce w starym sadzie za naszym domem. Od ostatniego polegiwania minął prawie rok. Niby niewiele, a czuję, jakbym przez ten czas napełniła wspomnieniami co najmniej dwa duże półlitrowe kufle. 188 - Mamy myślenice? - zagaił Filip. Wpadł przed chwilą sprawdzić, jak miewa się Milka. Usiadł w naszej kuchni i cierpliwie czekał, aż przestanę patrzeć na koty. - To jest nas dwóch - skwitował moją potwierdzającą odpowiedź. - Ty się czymś zamartwiasz? - zdziwiłam się. - Milena mówiła... - Milena... - Spojrzał na kamienne płytki. - Taka dziewczyna nie potrzebuje przy swoim boku marudy. Musi mieć kogoś naładowanego pozytywną energią. Zwycięzcę. Wizjonera. Człowieka, Który Potrafi Załatwić Wszystko. Więc usiłuję taki być. To ostatnie nawet mu się udaje, ale co z resztą? - Nic nie robi na niej wrażenia - wyznał, nerwowo skubiąc róg kraciastej ceraty. - Jedno zrobiło na pewno. Opowieści o Nicole Kidman i Julii Roberts. - Naprawdę?! - ucieszył się. - Nie wiem tylko, czy to powód do radości. Milka bardzo przeżywa, że nie jest w twoim typie. - O rany - w zdenerwowaniu wyrwał spory kawałek ceraty -a ja tylko chciałem jej pokazać, że jest na równi z gwiazdami. Chciałem, żeby sobie pomyślała: „Ten Filip ma taki świetny gust, a wybrał mnie. To cudowne". - Niestety, Milena pomyślała nieco inaczej. Uważa, że masz zbyt dobry gust, by się z nią dłużej spotykać. Ciągle myśli o rozstaniu. - O rany. - Wyrwał kolejny kawałek, wepchnął do ust i zaczął żuć jak gumę. - Co powinienem teraz zrobić? I mówi to człowiek, który podobno potrafi załatwić każdą sprawę. Tydzień przed Bożym Ciałem Sprawdzałam wyniki testu, kiedy na tablicy ogłoszeń znalazłam niepokojącą kartkę: „Studentka Wisława... zgłosi się pilnie do sekretariatu". Przez pięć minut gorączkowo rozmyślałam, co 189 może być powodem tak pilnego wezwania. Wreszcie uznałam, że najlepiej wejść i po prostu zapytać. - Słucham! - szczeknęła sekretarka, oddając się popołudniowej toalecie. - Dziś nic nie załatwiam, nie wypisuję druczków. Jest maj i coś mi się od życia należy! Przedstawiłam się i wyjaśniłam, że przyszłam, bo znalazłam wezwanie na tablicy ogłoszeń. - Trzeba było od razu mówić - burknęła, omiatając policzki grubą warstwą różu w kolorze „sexi pink" - a nie tak stać i marnować mój cenny czas. Masz wyjaśnić sprawę pracy na zaliczenie. Podobno podkradłaś temat studentce Biedziak. Złożyła skargę w zeszłym tygodniu. - To jakaś pomyłka - szepnęłam, nie kryjąc przerażenia. - Pani Biedziak jest innego zdania - warknęła, wyskubując pęsetą włosy z pieprzyka na brodzie. - Ale przecież na liście jestem przed nią! Sekretarka zrobiła zdziwioną minę, więc wyjaśniłam: - Przecież była tu w teczce lista, gdzie wpisywaliśmy propozycje tematów prac. Potem ją utajniono. - No właśnie, utajniono. Więc skąd wiesz, która jesteś? -zapytała, obrysowując górną wargę czerwonym mazakiem. Zanim zdążyłam wymyślić wiarygodnie brzmiącą odpowiedź, dorzuciła: - Poza tym to już nieaktualne, bo lista zaginęła. I jest nowa. - Jak to zaginęła? - Normalnie. Studenci wchodzą, kiedy im się podoba, grzebią jak kury. I jak ja mam panować nad tym bałaganem? No jak? Tego nie wiedziałam. - Więc na tej nowej liście jestem za Zofią Biedziak? - upewniłam się. Kiwnęła głową. - Dlatego masz wyjaśnić sprawę u dyrektora. A, właśnie. Jeszcze jedno - przypomniała sobie sekretarka. - Był tu kiedyś jakiś niezrównoważony człowiek. Twierdził, że jest twoim ojcem. A krzyczał tak, że mi filiżanka wyleciała z ręki. I nie dość, że bluzka nowa poplamiona, to jeszcze sobie piersi poparzyłam. Furiat jeden! Chwyciłam się za serce. Kogoś tu zaraz trafi cytrynowy piorun. -1 co teraz? 190 Rozłożyła bezradnie dłonie, a potem powiedziała z uśmiechem: - Masz się zgłosić do dyrektora. Dwadzieścia cztery godziny i dziesięć siwych włosów później Po bezsennej nocy pojechałam do taty, żeby się dowiedzieć, czym tak skutecznie wystraszył groźną sekretarkę. - Nie wiem - odparł, wpatrując się w nożyk do sera. - Nie pamiętam. - Nie pamiętasz, co mówiłeś? - podniosłam na niego głos, chyba po raz pierwszy w życiu. - Potrafisz cytować fragmenty życiorysu Manueli Dendrytowej i Fryderyka Limbicznego, a nie pamiętasz, co krzyczałeś w moim sekretariacie? - Nie byłem wtedy sobą. To wszystko spadło na mnie tak nagle. Nie przyjechałaś na Wielkanoc, no i mama odeszła... - Ale mama wyprowadziła się pod koniec kwietnia - przypomniałam - a ja znalazłam wezwanie wczoraj. - Może wisiało jakiś czas - przeniósł wzrok na szczypce do lodu - bo ja byłem u was właśnie pod koniec kwietnia. - Jak to u nas? Czyli u kogo? * - Czyli u mnie - powiadomiła mnie Milena. - Wparował do sekretariatu dwa tygodnie temu i powiedział, że zamiana była nielegalna, bo nie miałaś wtedy ukończonych osiemnastu lat. Powinnaś przedstawić zgodę rodziców. - Pięknie - jęknęłam i usiadłam na chyboczącym się krześle. - Nie wiem, czy dla nas pięknie - Milka przygryzła dolną wargę - ale dla mojej sekretarki na pewno. Od razu się ucieszyła, że jej podejrzenia z października okazały się słuszne. I pognała powiadomić o tym dyrektora. A wiesz, jaki z niego służbista. - I co teraz będzie? - Wiktoria załamała ręce. - Prawdopodobnie wylecę z większym lub mniejszym hukiem - odparła Milka, oglądając swoje łydki. - Czy mi się wydaje, że lewa jest bardziej opalona? - Co zrobisz, jak wylecisz? 191 - Zdam jeszcze raz na coś. No zobacz, Wiki. Ta prawa jest jakaś żółta. - Możesz teraz myśleć o kolorze swoich łydek? - zdziwiła się Maria. - Wolę o tym niż o moim beznadziejnym położeniu. Dzień Matki Kupiłam ogromny pęk konwalii oraz słoik miodu i pokonując niechęć do Niedźwiedzia, poszłam do mamy. Wręczyłam jej kwiatki i miód. - To dla... no wiesz, taki odpowiednik fajki pokoju - zaczęłam zakłopotana i od razu się zabrałam do składania życzeń. - No to wszystkiego, co najlepsze, prawdziwego szczęścia i... - Nie musisz się wysilać - przerwała mi. - Po prostu mocno się przytul. To wystarczy. Przez chwilę stałyśmy, kiwając się w niedźwiedzim uścisku. Dopiero teraz sobie uświadomiłam, jak bardzo mi tego brakowało przez ostatnie miesiące. Jej dotyku. Ciekawskich brązowych oczu, teraz znacznie weselszych niż przed rokiem. Zniszczonych od sprzątania rąk. Nawet milczenia. - Wróciłaś do starej fryzury - powiedziałam. - Czytałaś opowiadanie? - Tato mi pokazał. Bardzo cierpi. Czy powinnam była to powiedzieć? - Wiem. Ale nic nie mogę na to poradzić. Proponowanie przyjaźni jest w tej sytuacji nieco żenujące. Skoro przez ćwierć wieku nie udało nam się nawet zakolegować. - Mogłabyś spróbować wrócić, pokochać go od nowa... - Moja droga, życie nie układa się tak, jakby chcieli scenarzyści oper mydlanych. Nie wrócę i już. - Nie będzie mu łatwo. - A kto powiedział, że zawsze ma być łatwo i wygodnie? - Mówił, że mu ciebie brakuje. - Niech wynajmie sprzątaczkę, kucharkę oraz ogrodnika. I raz na tydzień włączy sobie telewizor - wypaliła mama, pociągając z kufla piwo karmelowe. - Wiśnia, czy nie możesz się pogodzić z tym, że ja już nie chcę tamtego życia? 192 - Pracuję nad tym, ale... tak nas wszystkich zaskoczyłaś. - I pomyśleć, że gdyby nie twoja brawurowa wyprowadzka, nadal bym próchniała w naszym ponurym salonie. Burzliwy poniedziałek - No i miałam rację. - Milka klapnęła na kuchenne krzesło. - Dziś mnie poproszono o zabranie papierów z uczelni. - Może spróbuję coś załatwić. - Filip dzielnie grał swoją rolę Człowieka od Trudnych Spraw. - Już za późno. Zabrałam dokumenty. Przynajmniej odpada mi stres z letnią sesją. - Jak mógłbym ci pomóc? - Przede wszystkim przestań tak krążyć po kuchni, bo mi to działa na nerwy - ofuknęła go Maria. Filip od razu usiadł i zajął się skubaniem ceraty. - Co mogę zrobić, Milenko? - Najlepiej, jak dacie mi wszyscy święty spokój - warknęła. - A zwłaszcza ty, Filip. - Na pewno? - Tak, chcę, żebyś sobie wreszcie poszedł! Będzie mi tu się użalać i biadolić nad moim losem! Filip wyszedł bez słowa, szurając stopami niczym Charlie Chaplin. - Nie znoszę, jak się ktoś nade mną lituje - wyjaśniła swój wybuch złości Milena. - Wiemy. - Trawka poklepał ją po ramieniu. - Ale co teraz? Może byśmy się wybrali na spacer albo do kina? - Nie bardzo - pokręciła głową. - Ja i kino to nie najlepsze połączenie. Milena i kino Najpierw kupno biletu i po przejściu na salę pierwsze rozczarowanie: odległość od ekranu. Albo za mała (zawsze wtedy, gdy ekran okazuje się ogromny niczym Planeta Śmierci), albo ibyl duża (zwłaszcza w kinach, gdzie ekran przypomina rozmiarami 193 13. Cierpkość... chustkę do nosa). Trudno - myśli Milka, szukając swojego rzędu - za doświadczenie się płaci. Od dziś będę zapisywać, gdzie jest jaki ekran. Kiedy wreszcie dociera do swojego miejsca, okazuje się, że: a. w rzędzie tuż przed nią usiadł ogromny, zakatarzony nean-dertal ze świeżo wykonaną trwałą (styl afrykańska żarowa, rozpowszechniony w amerykańskich filmach policyjnych z połowy lat siedemdziesiątych); b. po lewej usiadło dwóch ekspertów, którzy widzieli film siedemnaście razy, a teraz przyszli po raz osiemnasty, żeby z wyprzedzeniem opowiedzieć wszystkim dookoła co ciekawsze kawałki i zakończenie; c. po prawej klapnęła gromada zgłodniałych nastolatków, którzy przez cały film będą siorbać colę, chrupać popcorn i paluszki oraz szeleścić woreczkami w poszukiwaniu draży chińskich; d. z tyłu zasiadł neurotyczny perkusista, który będzie przypominał o swoim napięciu rytmicznym stukaniem w fotel Milki i pośrednio w jej wrażliwe nerki; e. na jej miejscu siedzi człowiek o gładko wygolonej czaszce i w grubym złotym łańcuchu zamiast krawata. Człowiek, który nie lubi przyznawać się do pomyłek. Nawet tak błahych, jak złe odczytanie numeru rzędu. Milce udaje się wreszcie zasiąść w swoim fotelu, a nawet wywalczyć dla siebie jedno z oparć pod łokcie. Z niepokojem czeka na projekcję. Po półgodzinnym bloku hałaśliwych reklam można się wreszcie zanurzyć w innej rzeczywistości. I wtedy się zaczyna. Rząd drugi: irytujące chichoty dwóch podekscytowanych gim-nazjalistek, które pierwszy raz poszły do kina z kolegą. Rząd dziewiętnasty: ktoś zapomniał wyłączyć telefon komórkowy i katuje całą salę melodyjką z „Gwiezdnych wojen". Rząd ósmy: jakaś pani skarży się koleżance i sąsiadom na swoją agresywną matkę, obojętnego szefa i zawistne białe myszki. Milena przestaje śledzić akcję filmu, skupiona na samotnej walce z bezwzględnym tłumem dzikusów. Próbuje syczeć i chrzą-kać, za co dostaje upomnienie od sąsiada z puszystą trwałą. Przerzuca się zatem na broń niewerbalną i zamraża wzrokiem kilka najbliżej siedzących osób. Ale kilka minut później jej sąsiedzi znowu stukają w krzesło, szeleszczą torebkami i mlaskają, pochłania- 194 jąc tłusty popcorn. Milce pozostaje pogodzić się z towarzystwem albo ostentacyjnie wyjść, nie czekając na zakończenie (które i tak zdążyła już poznać dzięki uczynnym sąsiadom z lewej). - No a poza tym jest jeszcze jeden powód: w połowie wyświetlanych teraz filmów występuje Nicole Kidman. A w drugiej Julia Roberts - dodała. Burzliwy wtorek Milka nie wychodzi z domu. Całymi godzinami siedzi w kuchni, apatycznie wpatrzona w telefon. - Może sama do niego zadzwoń - poradziłam. - Nie będę się narzucać koneserowi kobiet. - Gdyby był koneserem, toby się z tobą nie umawiał - pocieszyła ją Maria, jak zwykle skutecznie. - Przesadzacie obie - wtrąciła się Wiki. - Filip to zwyczajny chłopak. Może wymienił tę całą Kidman, bo chciał ci zaimponować. - Też tak myślę - dołączyłam do Wiktorii. Niestety, nie mogłam powiedzieć nic więcej, bo Filip prosił o dyskrecję. Oświadczył, że sam to wszystko odkręci. - Może - burknęła Milka. - Nie zależy mi. Nie zależy mi na niczym. I nic mnie już nie martwi. Nawet to, że od wczoraj przestałam być studentką. Wreszcie się wyluzowałam. Zabrzmiało to bardzo ponuro. Tak ponuro, że przez chwilę nie mogłyśmy znaleźć odpowiednich argumentów. - Będziesz tak tu siedzieć przy tej wygryzionej ceracie - odezwała się w końcu Maria - kiedy na dworze jest taka pogoda? - Nie lubię słońca, wolę lampy w solarium. - Ale nie chodzi o samo słońce. Popatrz na drzewa, dzikie bzy, kwitnące kasztany! - A ty co jesteś taka radosna, co? - zainteresowała się Wiktoria. - Bo jest wiosna! - odparła Maria. - A poza tym spotkałam wczoraj tego reżysera. Tego samego, co proponował ci rolę w Kopciuszku. - Tego w białym szaliku i z sygnetem? 195 - Tym razem bez szala, ale z sygnetem i grubą bransoletą. - Fiu, fiu. - Wiktoria uniosła brwi. - Panisko. - Chcesz posłuchać czy wolisz dowcipkować? - syknęła Maria, ścierając uśmiech z bladej twarzy. - No. Siedziałam wczoraj w parku, robiąc notatki do egzaminu, kiedy usiadł tuż obok i zapytał, czy występowałam kiedykolwiek na scenie. A potem powiedział, że byłabym wymarzoną kandydatką na Kopciuszka. - Najwyraźniej spośród wielu bajek braci Grimm facet zna tylko tę jedną - mruknęła Milka, uśmiechając się lewym kącikiem niczym sam mistrz. - Może. Ważne, że wziął moje namiary i obiecał, że zadzwoni na początku czerwca. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczycie mnie na scenie jeszcze przed końcem wakacji. I co? Cieszycie się? Burzliwa środa Bajeczne perspektywy Marii nie zrobiły na Milce żadnego wrażenia. Dalej siedzi w kuchni, przestała nawet patrzeć na telefon. Postanowiłam działać i przed południem poszłam na uczelnię. Odstałam swoje w kolejce do sekretariatu i wreszcie dotarłam do najważniejszej osoby na wydziale. Sekretarki. Właśnie kończyła obcinać skórki przy paznokciach. Skupiona na koronkowej robocie, ledwie omiotła mnie wzrokiem. - Przyszłam zabrać swoje dokumenty - bąknęłam. - Co? - oburzyła się. - Tak bez niczego? - A co powinnam przynieść? Szampana? Czekoladki? Dużą butlę lakieru do włosów? - U dyrektora byłaś? Wyjaśnić całą sprawę? - Ja już nic nie chcę wyjaśniać - wypaliłam. - Chcę swoje dokumenty! I to w tej chwili! Sekretarka przerwała manikiur i bez słowa podeszła do szafy. Przez kwadrans grzebała w stosach teczek. A ja czekałam, trzęsąc się ze zdenerwowania. Jeszcze chwila i ucieknę. Nie wytrzymam. - Proszę - rzuciła teczkę na biurko. - Tu pokwitować. I żegnam. 196 * - No i po coś to zrobiła? - mruknęła Milka. Siedziałyśmy we trójkę na ławeczce pod kasztanem. Wiktorii udało się wreszcie nakłonić Milenę do opuszczenia kuchni. - Na znak solidarności. Teraz będziemy jechać na jednym wózku. A poza tym mam już dość spotykania na korytarzu pewnego asystenta. Myślałam, że się przyzwyczaję, ale widocznie nie jestem już taka elastyczna jak kiedyś. - W dół po równi pochyłej - mruknęła. - Aż na dno. - No i chcę dać nauczkę tacie - ciągnęłam, nie zważając na ponurą wstawkę Mileny. - Może do niego dotrze, że nabroił. - Rzadko kiedy dociera. - Obok nas klapnął Bolek, wcześniej przybijając na powitanie piątki. - Coś wyblakłaś, Milenko, od ostatniego razu. - Ty też jesteś dosyć blady - zauważyła Wiktoria. - Już niedługo. Latem mają zakupić kwarcówki do ambulatorium. - Poważnie? - ożywiła się Milena. - No. Były skargi, że wzbudzamy lęk, zwłaszcza u dzieci. Dyrektor chce poprawić nasz wizerunek w oczach klientów. Stąd decyzja o kwarcówkach. Uwierzyłyście? Dziewczyny - rzucił nam spojrzenie pełne dezaprobaty - naszego szpitala nie stać nawet na samoopalacz. - Aha - skwitowała Milena. I to wszystko. Bolek przyjrzał się jej uważnie. - No, no. - Jest w takim stanie od paru dni - wyjaśniła Wiktoria. -Mógłbyś jej jakoś pomóc? - Mógłbym. - Kiwnął głowę, bawiąc się papierkiem od lizaka. -Wystarczy, żebym ją zabrał do mojego pacjenta, Matuszki. Facet jest dziesięć lat po wylewie i potrafi wyartykułować tylko jeden czasownik: „robi się". Na pytanie, co go boli, powtarza przez pięć minut: „robi się, robi się, robi", intonując tak, jakby wypowiadał normalne zdanie. Oczywiście nie zdaje sobie sprawy z tego, że coś z nim nie tak. - Dla niego to chyba dobrodziejstwo - wtrąciłam. - Dla niego na pewno, ale dla rodziny... - Westchnął, składając z papierka malutki samolocik. - Po godzinie pobytu u Ma- 197 tuszki człowiek się cieszy, że może wyjść na zewnątrz. I w pełni docenia swoje zwyczajne życie. - To zawieź tam Milkę - poprosiła Wiktoria. - Niech doceni swoje. - W sumie mógłbym - spojrzał na zrobiony przez siebie samolot - tylko po co? Kto powiedział, że mamy być uśmiechnięci dwadzieścia cztery godziny na dobę? I kto powiedział, że stan zadowolenia jest lepszy niż stan smutnej zadumy? Boże Ciało Milena nadal trwa w stanie smutnej zadumy. Wiktoria przypomniała sobie o zbliżającej się sesji i pognała do biblioteki. Maria odwiedziła wreszcie swoją ciotkę, licząc po cichu na drobne wsparcie. A ja pojechałam do taty powiedzieć o rezygnacji ze studiów. Tym razem siedział w swoim pokoju, wprowadzając poprawki do artykułu o nieporozumieniach w małżeństwie partnerskim. Zapukałam, weszłam i od razu przeszłam do rzeczy. Gdybym była równie twarda i odważna pół roku temu... Ale może bez doświadczeń ostatnich miesięcy nadal byłabym zahukaną myszką, która potrafi tylko nieśmiało się uśmiechać. - Nie ma szans na powrót, Wisławo? - upewnił się tato. - Nie, przede wszystkim dlatego, że ja tego nie chcę. - To dobrze. Od początku wiedziałem, że ta PAPKA jest jednym wielkim nieporozumieniem. Teraz spokojnie będziesz mogła zdawać na SNOB. Dzień Dziecka Czekałam dziś na Irka, żeby mu przekazać dalsze informacje o sytuacji w domu i zagrodzie, kiedy do kuchni chłopaków wpa-rowała wysoka, smukła blondynka o sarnich oczach. Malina. - Ale upał - stęknęła i ciężko opadła na kuchenny stołek. -Ledwo tu doszłam. Cztery przystanki. - Nie mogłaś jechać tramwajem? Albo autobusem? - Próbowałam - westchnęła, odgarniając kosmyki wilgotnych od potu włosów - ale był taki tłok, że wymiękłam. Na domiar zła 198 panoszącego się w tym mieście, koło poczty wsiadły trzy nastolatki. A wiesz, jakie są nastolatki. Kiwnęłam głową, że wiem, ale Malina i tak mi wyjaśniła: - Wszystko je śmieszy. Chichoczą, bo pada deszcz. Bo zdążyły wskoczyć w ostatniej chwili i nie mogą znaleźć biletu. Rechot na cały autobus. - Aha - zdążyłam powiedzieć. - Zastanawiam się, czy ja też byłam taka jak one? - Mogę cię zapewnić, nie byłaś - odezwał się Irek z głębi korytarza. - Co się tym razem stało? - Promotor zrzędzi na wróżby babci. Uważa, że są za mało konkretne. - To je ubarw - poradził. - A co z miłością? Też kryzys? - Nic, i to zaczyna mnie martwić. - Zaczyna? - parsknął Irek. - Od dwóch lat słyszę, że czekasz na kryzys. - I coraz bardziej się denerwuję, Irek. Myślę nawet, że powinnam odejść pierwsza. - To odejdź. Spróbuj trochę pobyć sama. - A jak potem on się nie zgodzi na powrót - jęknęła - i zostanę całkiem sama? Już nikogo sobie nie znajdę i będę samotną staruszką? - Nie będziesz. Sprawisz sobie elektronicznego pieska z Japonii, który się łasi, szczeka i przybiega na zawołanie. Podobno robi furorę w amerykańskich domach pogodnej jesieni. Staruszkowie są nim zachwyceni. Widziałem w telewizji. - Fantastyczna wizja - mruknęła Malina. - Lepiej mi powiedz, co mam zrobić i chodź tu wreszcie, zamiast się kręcić po korytarzu. - No jestem, musiałem poukładać buty. Cześć Wiśnia. Odwróciłam głowę i wreszcie zobaczyłam całego Irka. Przede mną stanęła żywa kopia Reynarda, tyle że obdarzona bardziej popielatymi włosami, spod których wystawały spiczaste uszy elfa. O rany - pomyślałam, ale powiedziałam tylko: - Cześć. Dzień później - Dlaczego nie powiedziałeś? - Na początku nie byłem pewien, czy to ty. No wiesz, miałaś 199 upięte włosy i byłaś cała umazana błotem. Poza tym - dodał - z sylwestra i osiemnastki zachowałem dosyć mgliste wspomnienia. - A potem? - A potem, jak cię poznałem po głosie, było mi jakoś głupio. Nie wyglądałaś na zachwyconą moim wyglądem. - Ty moim też nie - odparowałam. - Ja nigdy nie okazuję zachwytu. Boję się odrzucenia. Gdybym tylko wiedział, że od miesięcy rozmawiam z kopią Amelii. Gdybym tylko wiedziała, że od miesięcy rozmawiam z kopią Reynarda. - Ja nie mam krótkiej grzywki. - Nie chodzi o fryzurę, ale o całość. Spojrzenie. Twarz. Sylwetkę. I tę magię. - Przestań, bo zacznę się czerwienić. Nie znoszę komplementów. Po prostu nienawidzę! No chyba że dotyczą mojej inteligencji. - Dobra, będę mówił tylko o twoim ilorazie - obiecał Irek. -Kurczę, telefon. Pewnie Malina. - Cześć. - Kiwnął mi głową na potwierdzenie, że dzwoni siostra i wcisnął tryb głośne mówienie. - Co się znowu stało? - Nic, musiało się stać? - W twoim wypadku musiało, jeszcze nie dzwoniłaś do mnie z dobrą nowiną. - Zawsze musi być ten pierwszy raz. - Zaręczyłaś się? - Myślisz, że to jest to, o czym marzy inteligentna neurotycz-ka tuż przed trzydziestką? - prychnęła Malina. - To już sam nie wiem - poddał się Irek. - Więc cię oświecę. Pytałeś mnie ostatnio, czy jest coś, co sprawiłoby mi radość. To ci powiem, że jest! -No? - Wklęsłe pępki wróciły do mody. -No i? - A ja przez ostatnie pięć lat zamartwiałam się, że nie mam pępka jak gwiazdy MTV. - Nie żartuj! Chciałaś mieć kulę wielkości moreli? Ty naprawdę oglądasz za dużo telewizji. - Ale już się nie martwię. Bo wreszcie mam coś, co jest na topie. Pępek! 200 * - Ona jest taka próżna czy taka zakompleksiona? - To drugie. Ciągle myśli, że jest za gruba, za brzydka i ma za cienkie włosy. Zresztą są za cienkie, podobnie jak moje, niestety. - A jej facet nic z tym nie robi? Oczywiście nie chodzi mi o włosy. - Domyśliłem się - odparł Irek. - Próbował. Ostatnio zabraliśmy Malinę na Rynek i kazaliśmy jej liczyć wszystkie ładne dziewczyny. Przez godzinę znalazła cztery. - Bawiłam się z Milką w to samo tydzień temu w ogródku koło Grodzkiej. Tyle że liczyłyśmy facetów. - No i? - zapytał, nie ukrywając zaniepokojenia. - Nie wiedziałam, że ludzie są tacy brzydcy. - Wpływ telewizji. A zwłaszcza programów muzycznych. Człowiek myśli, że po świecie chodzą same seksbomby płci obojga, a potem wychodzi na ulicę i nie wierzy własnym oczom! Pierwszy poniedziałek czerwca Znowu udało nam się wyciągnąć Milkę. Tym razem do pobliskiego ogródka. Tam miał czekać na nas Filip. I czekał, zgodnie z obietnicą daną Irkowi. Ten Irek. Potrafi zaskoczyć kobietę nie tylko na juwenaliach. Od trzech dni nie grał w „Diablo", zamiast tego wybrał się ze mną na długi spacer. A usłyszawszy historię Filipa, wziął sprawy w swoje ręce i po prostu do niego zadzwonił. - Będzie dziś w ogródku Alchemii - oznajmił, odkładając słuchawkę. - Teraz tylko wyniesiemy tam Milenę i gotowe. Jak zwykle miał rację. Milena, dostrzegłszy Filipa, najpierw nieufnie przystanęła na chodniku. Już myśleliśmy, że odwróci się na pięcie i sobie pójdzie. Ale w tej samej chwili w jej oczach zapaliły się malutkie lampki nadziei. - Nicole Kidman nie jest w moim typie - zaczął Filip, wstając od stolika. - Ani tym bardziej Julia Roberts. Ty jesteś. - Na pewno? - Milena pociągnęła nosem, rzucając mu niedowierzające spojrzenie. 201 - Na pewno. Mówię, co myślę. Taki jestem - rzucił pewnym siebie głosem i tylko wprawne oko dostrzegłoby oznaki zdenerwowania. Cały Filip. Dla Mileny musi dalej udawać Silnego Faceta z Westernu. - Skoro tak, to przepraszam - podała mu dłoń na zgodę. - To ja przepraszam, że tak nakombinowałem i że przeze mnie cierpiałaś - wzruszył się Filip, ale zaraz opanował targające nim emocje i wypalił: - No, to skoro już wyjaśniliśmy sobie to i owo, następna sprawa. Macie tylko dwa, góra trzy dni na złożenie papierów. Sprawdzałem w informatorze. Pierwszy wtorek czerwca Mamy tylko jeden dzień. Dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji. Decyzji, która może zaważyć na całym naszym życiu. - Zaczynam się wahać, czy nie spróbować jeszcze raz na SNOB-ie - rzuciłam, znęcając się nad skórkami przy lewym kciuku. - Nieee. To tylko krótka chwila słabości i resztki wpływu mojego taty. Cholera, co by tu wybrać? - Ja bym spróbowała zdawać na historię sztuki - podsunęła Maria. - Potem założycie galerię i będziecie promować moje malarstwo. - Myśleliśmy, że zostaniesz aktorką - zdziwił się Trawka. -Z takim zapałem opowiadałaś o roli Kopciuszka. - Już mi przeszło - powiedziała Maria, nie przestając szczotkować włosów. - To był chwilowy kaprys. Teraz myślę, że jednak zostanę malarką. Przeleję na płótno swój ból i miłosne rozczarowania. - A tak naprawdę co się stało? - drążył Trawka. - Bo nie wierzę, że sama zrezygnowałaś z kariery aktorki. - Nic się nie stało - skłamała Maria. - Marysiu, przecież wiesz, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. - Okej, to wam powiem - zdenerwowała się Maria. - Ten reżyser to cholerny bajerant. Podobnie jak guru i połowa facetów na tym cholernym świecie. - Tak myślałam - odezwała się Wiktoria - bo który reżyser nosi na sobie tyle złota? Chyba że reżyseruje teledyski disco polo. 202 - Nic nie reżyseruje! Co najwyżej własne zakręcone życie! -ryknęła Maria. - Jak się dowiedziałaś? - dopytywał się Trawka. - Przypadkiem. Wczoraj Irek pokazywał mi zdjęcia w kompu terze. I nagle wśród fotek Toma Cruise'a zauważyłam faceta w białym szału na tle jakiegoś pomnika. Pytam, kto to, a Irek mówi, że jego ojciec. „Nie wiedziałam, że jest reżyserem" - rzuciłam, na co on parsknął śmiechem i mówi: „Bo nie jest. Jest za to obdarzony księżycową fantazją". Maria zaczęła płakać, więc odłożyłyśmy na chwilę rozmyślania o wyborze kierunku. W ciągu godziny udało nam się ją pocieszyć. Najskuteczniej podziałały argumenty Trawki, który długo i namiętnie dowodził, że malarstwo znacznie bardziej do Marii pasuje niż banalna rola Kopciuszka. - Też tak myślę - przyznała wreszcie i otarła oczy. - To na co w końcu będziecie zdawać? Pierwsza środa czerwca, o poranku Zostało kilka godzin. A my nadal nie podjęłyśmy decyzji. Na razie próbujemy podsumować rady życzliwego otoczenia. - Cokolwiek wybierzesz, zawsze możesz zmienić - to mama -więc się nie stresuj, bo nie warto. A, właśnie, Miś podpowiada, że może warto byłoby zdawać na leśnictwo albo ochronę środowiska. - Wybierzcie filozofię - podsunął Trawka. - Będziecie miały po mnie wszystkie notatki i podręczniki. Spora oszczędność czasu i pieniędzy. - Tylko nie wybierajcie mojego kierunku. Naprodukowano już speców od zarządzania na dwadzieścia lat do przodu - to Malina. - Szkoda tylko, że w tym kraju nie ma już czym zarządzać. - Nie wybierajcie medycyny, chyba że chcecie się przyłączyć do stu tysięcy zdesperowanych lekarzy - to Bolek. - Nie wybierajcie wychowania początkowego - to Wiktoria -pracowałam na wakacjach w przedszkolu i wierzcie mi: Rośnie prawdziwe pokolenie potworów. - Nie wybierajcie prawa - to Jędrek - chyba że któraś nosi nazwisko Zoll. - Może jednak ten SNOB? - Wiadomo kto. 203 * - I co? - Milka przerwała pełne napięcia milczenie. - Mętlik - przyznałam, wygryzając skórki z palca wskazującego. - Pozostaje nam jedno: selekcja negatywna. - Też o tym myślałam. Więc do dzieła. * To nie może być coś, co wymaga zdolności manualnych lub ścisłego umysłu. Ani coś, co zmusza do zamieszkania w pobliżu Jagiellonki. Ani coś, co zajmuje ponad czterdzieści godzin tygodniowo. Nie może też słynąć z wrednych wykładowców i jeszcze wredniejszych sekretarek. - Wszystkie kierunki słyną - zauważyła Wiktoria. - Niby tak, tyle że na niektórych są wyjątkowo wredni - odezwała się Milena. - Ale chyba już wiem, co wybrać. - Ja chyba też - dodałam. - Myślisz o tym samym? Kiwnęłam głową. - No jasne. To jedyny możliwy wybór. Prawie połowa czerwca Podobnie uznało ponad tysiąc osób. Więc wypada dwudziestu chętnych na jedno miejsce. Nic dziwnego, że jesteśmy mocno zestresowane. I zakuwamy od zmierzchu do świtu. Próbujemy nadrobić zaległości z wiedzy o społeczeństwie (fuj), polityce (makabra) i polskim życiu kulturalnym (na szczęście nie jest tego wiele). Irek i Filip zarzucają nas setkami skryptów, lektur i testów na inteligencję. Tylko czy to wystarczy, żeby we dwie pokonać czterdziestu rywali? Druga połowa czerwca Zakuwamy dalej, my z Milką do egzaminu wstępnego, Maria z Wiktorią do ostatnich egzaminów w tej sesji. Trawka przełożył swoje dwa na wrzesień, bo z powodu nieszczęśliwej miłości nie może się skupić na tekstach świętego Tomasza. 204 - Posiedzę latem, jak trochę ochłonę - obiecał. - A tak a propos Marii. Dalej jest w stanie wojny z facetami? Wygląda na to, że tak. Wczoraj wieczorem odpoczywałyśmy w ogródku koło Starowiślnej. Przy stoliku obok usiadła zakochana i mocno zużyta para. Oboje pewnie niewiele starsi od siostry Irka, ale mogliby śmiało zagrać czterdziestolatków po przejściach. Bez charakteryzacji. Zaczęłyśmy się zastanawiać z dziewczynami, co działa tak niszcząco na powłoki. Padło kilka propozycji: tanie wino (tak uważa Milka), wilgotna, zagrzybiona stancja, brak pracy i perspektyw rozwoju (tak sądzi Wiktoria). Maria obstawała przy toksycznej miłości i na dowód pokazała nam pierwszy siwy włos za uchem. - Nie warto się tak niszczyć, dziewczyny - dodała, nie kryjąc goryczy. - Zwłaszcza dla samców. Chciałyśmy zaprotestować, ale zagłuszyła nas owa parka, konwersując na temat komarów. - Chlają te skurczybyki do samej kości - zaczęła ona, wychudzona szatynka w aksamitnej szmaragdowej bluzie. - Tylko nie skurczybyki, kotku - zaprotestował jej partner, wychudzony szatyn w aksamitnej bluzie w siwo-granatowe pasy. - To są one. Samice. - Co ty gadasz, Zenek. Przecież się mówi sprej na komary, a nie na komarzyce. - Jeśli mogę coś wtrącić - Maria odwróciła głowę - to pan ma rację. Kąsają samice komarów. - A nie mówiłem, kotku? - tyle zdążył powiedzieć ucieszony Zenek, bo Maria brutalnie mu przerwała: - W świecie ludzi natomiast kąsają zazwyczaj samce. I dlatego należałoby wymyślić wreszcie jakiś skuteczny sprej. Tydzień przed nocą świętojańską Chyba zaczynam wychodzić na prostą. Duża w tym zasługa Irka. Wyciąga mnie na długie spacery i nawet zaofiarował się, że pomoże mi polubić ukochanego mamy. Na razie, dzięki argumentom Irka, zaakceptowałam fakt, że mama jest, z kim jest. 205 Poza tym coraz sprawniej rozwiązujemy wszelkie możliwe te-:y. Więc może uda nam się przebrnąć przez te egzaminy. A w do-atku wczoraj zadzwoniła mama Miłka. - Pani Wiśnio - zaczęła swoim głosem spikerki - postanowi-im do pani zadzwonić, bo., bo... Chodzi o Miłosza. Tyle to się domyśliłam. Choć w pierwszej chwili przyszło mi o głowy, że może zginął jej z apartamentu jakiś cenny drobiazg. - Widzi pani - ciągnęła nieco przygaszona - Miłosz to moje :dyne dziecko. Cały mój sens życia. Czyżby straciła pracę, a może tylko szansę na kolejny awans? - Chciałabym, żeby był szczęśliwy. I nieważne, czy zdobędzie obła, czy też wybierze etnografię i będzie prowadził proste ży-e w Bieszczadach. Rzeczywiście, gorszego scenariusza nie można już sobie wyrazić, kiedy się mieszka w luksusowym kompleksie z basenem kortami, z daleka od zagrzybionych kamienic. - Miłek na pewno wyrośnie na szczęśliwego człowieka - pró-iwałam ją pokrzepić. - Ma zadatki. - Ale ma też spore zaległości z poprzednich lat. I sam sobie e poradzi. Dlatego potrzebujemy pani. - Mnie? - zdziwiłam się szczerze. Przecież nie sprawdziłam ę jako korepetytorka. - Tylko pani zachowała się uczciwie. I tylko pani nie uległa anipulacjom Miłosza. - No, nie do końca - broniłam się, mocno speszona. - Udało u się wysłać mnie na wywiadówkę. - To drobiazg w porównaniu z tym, na co namówił innych kore-Jtytorów - pochwaliła się. - Ale ja nie o tym chciałam... Chodzi i o to, że potrzebujemy kogoś, kto nauczy Miłka znowu używać )g. Kto mu te nogi odtworzy. Krótko mówiąc, potrzebujemy pani. Ho, ho, chyba naprawdę wychodzę na prostą. Dwa dni później Chyba jednak nie. Właśnie jesteśmy po bardzo ważnej rozmo-ie z właścicielem obu stancji. - Miałem wybrać się do was już w grudniu - powiedział, po-ijąc nam na powitanie szorstką, spracowaną dłoń. - Zadzwoni- 206 ła do mnie wtedy jakaś pani Olszańska czy Olszewska. Mocno oburzona, że prowadzę koedukacyjny pensjonat. I pozwalam na koedukacyjne harce. No tak, ciotka Marii. Cała ona, ze swoimi zasadami pani Dul skiej i Kalego w jednym. Dopóki ona prowadzi koedukacyjny pensjonat, wszystko jest w porządku. - Ale pan przecież niczego takiego nie prowadzi - Oburzyła się Milka. - W jednym mieszkaniu są chłopcy, a w drugim, jak pan widzi, same dziewczęta. - Dlatego przemyślałem sprawę i nie interweniowałem. і tym razem muszę. - Usiadł i westchnął. - Co się stało? Jakieś skargi ze strony sąsiadów? - zainteresowała się Wiktoria. - Broń Boże. Tego by jeszcze brakowało. - Zaczął wachlować się dużym kawałkiem wafla tortowego. - Ale jest pewien problem. Jakieś dwa miesiące temu odwiedził mnie ojciec którejś z panienek i zaczął straszyć urzędem skarbowym. No pięknie. Mój tata nie zaprzestał niszczycielskiej działalności. Skoro on cierpi, niech cierpią inni. - I co? - zapytałam, z trudem łapiąc powietrze. Jeszcze parę lat takiego życia i zawał murowany. Bo nerwicę i pierwsze wrzody dwunastnicy już mam. Tak uważa Bolek. - No i mam zgryza. Bo panienki uczciwie płacą, nie narzekają na brak wygód, ale urząd skarbowy to nie przelewki. - Do kiedy mamy się wynieść? - palnęła zdenerwowana Milka. - Nie mówmy od razu o najgorszym. - Zakłopotany, podrapał się po głowie. - Ja panienek krzywdzić nie chcę... No, do końca miesiąca chyba. Może tak być? Ostatni dzień wiosny Może, a nawet musi. Do wyprowadzki zostało niewiele ponad dziesięć dni, więc rozpaczliwie szukamy stancji. To znaczy szukają Trawka, Irek i Filip (ucieszony, że będzie mógł zamieszkać pa rę metrów od Milki). Maria zdała egzaminy i w nagrodę wyhyl.i na Maderę (prezent od dumnego z jej osiągnięć autora). Na po żegnanie obiecała, że na pewno wróci, bo się do nas przyzwy» u iła. Rzuciła przy tym obiecujący uśmiech, co Trawka wykol iyit|] 207 jako pretekst, by dać jej kolejną przedostatnią szansę. Wiktoria pomaga nam się przygotować do egzaminów. Nie, nie sprawdza naszej wiedzy ani nie kseruje nam materiałów. Robi to, co kobiety bohaterów. Gotuje, sprząta, pierze i pociesza, że będzie dobrze. My jej dziękujemy. Ale kto podziękuje tym tysiącom, dzięki którym wygrywano wojny i zdobywano niepodległość? Wieczór świętojański Za kilka dni przenosimy się do pustego domu w okolicach Matecznego. Chłopcy już wstawili wybite szyby, wyszorowali podłogi i pociągnęli ściany białą farbą. Trawka chciał pomalować na zielono (kolor nadziei). Ale zakrzyczeliśmy go, że nie ma czasu na kolorystyczne eksperymenty. - Przyjedzie Maria, to coś chlapnie - pocieszył go Irek. - Czuję, że będzie narzekała na stan okiennic. -Trawka wskazał wypaczone od starości i krakowskich deszczy drewniane ramy. - Zobaczcie, jaka dziura. Można wsadzić całą dłoń, a może i coś więcej. - Spoko - pocieszył go Filip. - Na jesieni upchniemy tam starą kołdrę, potem zapryska się wszystko pianką montażową i będzie ciepło jak w igloo. A teraz kończymy się pakować. Tym razem pomagamy Marii. Milka uznała, że nie można ciągle wykorzystywać milczącej mniejszości. Nawet jeśli nie protestuje, bo dostała w spadku po przodkach geny spokoju i rezygnacji. - Cholerny świat. - Milka przyjrzała się stosom pakunków wypełniających nasz pokój. - Większość czasu poza pobytami w solarium spędzam na wkuwaniu i rozpakowywaniu pudeł, pakowaniu pudeł, przewożeniu pudeł, życia wśród pudeł oraz szukania nowego miejsca dla starych pudeł. Czy tak wygląda prawdziwe życie? Zdaniem Bolka wygląda znacznie gorzej. - Ponad połowa moich pacjentów żyje w wiecznej prowizorce. Wynajmuje, pomieszkuje na waleta, zasiedla na dziko, śpi 211 w przytuliskach, szpitalach i podobnych placówkach - ciągnął, podjadając nam rozmokłe paluszki, jego ulubiony smakołyk. -Właściwie, jak się dobrze zastanowić, rzadko kto jest naprawdę na swoim. A jeśli nawet, nie trwa to zbyt długo. Bo zaraz dopada człowieka jjawał, dom starców, chciwe wnuki albo urząd skarbowy. I wracamy do punktu wyjścia. Dziwi mnie tylko, dlaczego niektórzy tracą tyle energii, żeby zdobyć na własność betonowe pudełko. Dzień później Mnie to nie dziwi. Mieszkanie na kupie jest świetne. Tylko te przeprowadzki. Gdybym miała swoje betonowe pudełko, mogłabym zapomnieć o przyziemności i zająć się czymś głębokim. - Mówisz zupełnie jak Marysia - skwitowała Wiktoria. No to mogłabym się zająć czymś poważnym i ambitnym. Na przykład nauką. - Gadasz jak twój stary - skrzywiła się Milka. A skoro o nim mowa. Przestał dzwonić, odkąd kategorycznie mu oświadczyłam, że nie wrócę na SNOB. Ja również nie paliłam się do rozmowy. Myślałam o napisaniu listu, ale zabrakło mi czasu i motywacji. Dopiero wizyta właściciela stancji uaktywniła takie pokłady złości, że chwyciłam za pióro. A konkretnie za klawiaturę. Początkowo miało być kilka krótkich, suchych zdań, ale się rozpędziłam i w efekcie wydziergałam pięć bitych stron zdań niekoniecznie krótkich, ale z pewnością dosadnych. Wyraziłam w nich całą złość i żal z powodu niszczycielskich działań mojego taty. W szale porównałam go do złowrogiego Lorda Vadera, który tępił wszystko co wzniosłe i szlachetne, a także do mściwej Poppei (w wersji, jaką znamy z powieści Sienkiewicza), podstępnego Sarumana Białego, zbrodniczego Profesora Moriarty i paru innych czarnych charakterów. Dokończyłam list, wrzuciłam do skrzynki. Kilka minut później żałowałam swojego wybuchu. Ale było już za późno. 212 Cztery dni przed egzaminami Właśnie skończyliśmy przewozić graty. Za pomocą Jędrkowe-go malucha, czyli najpopularniejszej taksówki bagażowej w Polsce. Zmęczona dźwiganiem pudeł i powtarzaniem idiotycznych definicji wróciłam do sprawy, która mnie nurtowała od kilku tygodni. Kto jest tajemniczym ofiarodawcą? - Mogę poprosić babcię, żeby postawiła karty. Może znajdzie jakieś wskazówki - zaproponował Irek podczas spaceru po Parku Krakowskim. - Fajnie, bo chętnie bym się dowiedziała kto to. - A kogo podejrzewasz? - Skoczył do góry i urwał gałązkę z kwiatem dzikiego bzu. Łobuz. - Kilka osób. W pierwszej kolejności rodziców Milki. Potem chyba Filipa. Sam wprawdzie nie stoi najlepiej z forsą, ale ze swoim sprytem mógł zwerbować jakichś sponsorów. - Chyba jestem zazdrosny - przyznał się Irek, starając się nadać całej wypowiedzi beztroskie brzmienie. - Nie bądź, przy tobie nie ma szans - powiedziałam uspokajająco i pociągnęłam go za przydługi rękaw bluzy. - Wolałbym wprawdzie usłyszeć coś o moich oczach, które spalają jak ogień, ale dobre i to. I mówi to wielbiciel „Sagi rodu Forsytów", gdzie bohaterowie wyrażają targające nimi pasje za pomocą nieznacznego ruchu brwi albo skocznej piosenki od niechcenia zagranej na starym pianinie. - Tak naprawdę nie musisz nic mówić - Irek spojrzał mi prosto w oczy. Czyżby czytał w moich myślach? Albo domyślił się po ruchu brwi? -Wiem, co czujesz. A ja czuję dokładnie to samo. * Skąd Irek wie, że to właśnie ja? Skąd ja wiem, że to właśnie on? Skąd Trawka wie, że to właśnie Maria? Skąd pewność Milki? Filipa? Mojej mamy? Mogę odpowiedzieć tylko za siebie. I powiem jak kobieta, która zapytana, dlaczego przed okresem gotuje sześć garnków zupy: A bo tak! I już! 213 Pierwszy lipca, wczesny ranek - Ile jeszcze mamy czasu? Zerknęłam na zegarek. - Jakieś pół godziny, o ile zdołałam dobrze odczytać. Ręce mi się trzęsą jak gałęzie osiki na wietrze. - A mnie z nerwów swędzą dziąsła - poskarżyła się Milena. -Ostatni raz miałam tak na maturze. - Może pogadajmy o czymś przyjemnym - zaproponowałam, rozcierając zziębnięte palce. - Dobra. Wiesz już, kto się wcielał w rolę Świętego Mikołaja? - Mam pewne podejrzenia, ale to nic pewnego. Babcia Irka powiedziała, że Mikołajem jest facet i że wszystko wyjaśni się w sierpniu. - No to musimy poczekać - westchnęła Milka, nieco rozczarowana. - Rany, kto dzwoni o tej porze? Pobiegłam do drzwi i odebrałam dziwną przesyłkę od mojego taty. Film edukacyjny. - Chociaż otwórz - odezwała się Milena, poprawiając niebieską spódniczkę do kolan. - Zobaczymy, co wybrał. - Otworzę, chociaż nie wiem, czy to najlepszy pomysł. Dodatkowy stres przed ważnym egzaminem. Drżącymi palcami odwinęłam ozdobny papier i zobaczyłam tytuł filmu: „Powrót Jedi". A niżej maleńką błękitną kopertę, przyczepioną do kasety bezbarwną taśmą klejącą. - Kilka krzepiących słów od taty - rzuciłam, nie kryjąc zdenerwowania. - Przeczytaj, co ci szkodzi - naciskała Milka, niezmiernie ciekawa, co znowu wymyślił. Otworzyłam kopertę i przeczytałam: „Wisienko! Cokolwiek wybrałaś, trzymam za ciebie kciuki. Niech moc będzie z tobą -Lord Vader". Połowa lipca - I co? I co? - dopytywała się Milka, przepychając się do listy z wynikami. - Nie widzę... - Nerwowo szukałam naszych nazwisk. Irek stał 214 tuż obok, ściskając mi dłoń aż do bólu. - Cholera, chyba kolejny rok do tyłu. - Jesteśmy! Wiśnia! Na pozycji trzynastej! Widzisz?! - huknęła mi prosto do ucha Milena i pokazała stojącym w pobliżu rodzicom gest zwycięstwa. - Zdały! Słyszysz, Rysiek? Zdały! - usłyszałam jej mamę, zagłuszaną przez Azę, Bariego i Kajtka. Odszukałam miejsce trzynaste. Zgadza się: ja i Milena, tuż obok siebie. Na jednym wózku. Odwróciłam się, szukając w tłumie za nami znajomych twarzy. Są. Pięć metrów od nas rodzice Milki. Jej mama, jak zwykle mocno rozczochrana, za to w rewelacyjnych dżinsach z frędzlami. Tato Mileny, gładko ogolony, właśnie się rozgląda za liściem klonu. Obok trzy rozszczekane psy Milki. Nieco dalej Filip, ocierający ukradkiem samotną łzę. Jędrek podrzucający Wiktorię wysoko, aż pod chmury. Trawka, nie wiadomo, czy bardziej wzruszony tym, że zdałyśmy, czy że Maria przyjechała na kilka dni i stoi tuż obok, machając do nas swoją arystokratyczną dłonią. Z boku Irek, w zdenerwowaniu przygryzający dolną wargę. Chyba jeszcze do niego nie dotarło, że zdałyśmy. Kilka metrów dalej Bolek. Wpadł na chwilę, żeby sprawdzić, czy nie trzeba kogoś reanimować. Nie trzeba, stąd pewnie ta rozczarowana mina. Tuż przed nim moja mama, jedną dłonią odgarnia kasztanowe loki, a drugą unosi do góry, żebym widziała, że trzyma za mnie kciuki. Jej Miś taktownie stanął dalej i nieśmiało pomachał włochatą łapą. Już wszyscy. Nie! Kogoś mi tu jeszcze brakuje. No tak, nie przyszedł. Może coś mu wypadło, jakiś odczyt albo ważna konferencja. Wystarczy, że wysłał kasetę. Nagle przy jednym z kasztanowców dostrzegłam drobną posiać w drucianych oku-larkach. Jest! Przyszedł i teraz pokazuje mi kciukiem znak, że jest okej. Zamknęłam oczy, a potem zaczęłam szybko mrugać powiekami.