Michael PALMER Szczepionka MlCHAEL PaUWER, współczesny pisarz amerykański, z zawodu internista, praktykował w szpitalach w Bostonie i Massachusetts, zajmował się także leczeniem uzależnień. Obecnie pełni funkcję wicedyrektora Massachusetts Medical Society. Od kilkunastu lat pisuje thrillery medyczne, tłumaczone na 35 języków. Jego pierwszą powieścią była Recepta Coreya, ale faktycznym opublikowanym debiutem - Siostrzyczki (1982). W sumie napisał jedenaście książek, z których najbardziej znane to Krytyczna terapia (1991), Cicha kuracja (1995), Ostry dyżur (1996), Pacjent (2000), Szczepionka (2002) oraz najnowszy bestseller Przysięga kratesa (2005). Polecamy thrillery medyczne Michaela Palmera PACJENT RECEPTA COREYA SZCZEPIONKA PRZEBŁYSKI PAMIĘCI PRZYSIĘGA HIPOKRATESA Michael PALMER Przebłyski pamięci Z angielskiego przełożył ZYGMUNT HALKA * WARSZAWA 2006 Tytuł oryginału: FLASHBACK Copyright © Michael Palraer 1988 AU rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006 Copyright © for the Polish translation by Zygmunt Halka 2006 Redakcja: Aleksandra Ring Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-7359-221-0/978-83-7359-221-6 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 Sprzedaż wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań Opowieść ta jest fikcyjna. Nazwiska, postacie, tło akcji i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, miejsc i osób, żyjących lub zmarłych, jest jedynie przypadkowe. W ciągu trzech lat pisania Przebłysków pamięci wiele osób nie szczędziło mi zachęty, shiżąc pomocą i opiniami, wśród nich mój agent Jane Rotrosen Berkey, wydawca — Linda Grey, redaktor - - Bcverly Lcwis, moja rodzina i przyjaciele Billa W. Wszystkim im gorąco dziękuję. MSP Fahnouth, Massachusetts 1988 Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu tej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy, jeżeli ją przekroczę i złamię, niech mnie los przeciwny dotknie. Zakończenie Przysięgi Hipokratesa 377? p.n.e. Święty Piotrze nic wzywaj mnie, bo nic mogę przyjść. Zaprzedałem moją duszę firmie. Merlc Travis Prolog 10 stycznia Dwa... trzy... cztery... Leżąc na plecach, Toby Nelms liczy! przesuwające się nad jego głową światła. Miał osiem lat, lecz był mały jak na swój wiek; miał gęste, rudobrązowe włosy i piegi, pokrywające górną część policzków i nasadę nosa. Przez pewien czas po tym, jak jego ojciec został przeniesiony z północnej części stanu Nowy Jork do TJ Cartcr Paper Company w Stcrling, w stanie New Hampshirc, był dla swoich kolegów klasowych w Bouquette Elemcntary School popychadłem. Przezywali go „indyczym jajem" albo „komisem". Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero wówczas, gdy postawił się Jimmy'emu Bar-nesowi, szkolnemu tyranowi, za co zresztą dostał od niego przy okazji ciężkie lanie. Pięć... sześć... siedem... Toby podrapał się po guzie, który zrobił mu się obok siusia-ka — -u nasady nogi i był źródłem uporczywego bólu. Lekarze powiedzieli, że zastrzyk sprawi mu ulgę, lecz ból nie ustępował. Nie pomagała również muzyka, która, jak obiecywały pielęgniarki, powinna go zrelaksować. Melodia była przyjemna, ale brakowało słów. Drżącymi rękami sięgnął do głowy i ściągnął z uszu słuchawki. Osiem... dziewięć... Światła zmieniały barwę: białe, potem żółte, różowe, w końcu czerwone. Dziesięć... jedenaście... 13 W następstwie bójki z Jimmym przestał być popychadlcm; po lekcjach koledzy zaczęli go zapraszać do wspólnych powrotów do domu. Wybrano go nawet na przedstawiciela klasy w radzie uczniowskiej. Przyjemnie było znów chodzić z ochotą do szkoły, po miesiącach udawania różnych dolegliwości, byle tylko zostać w domu. Teraz, z powodu guza, straci cały tydzień. To nie fair. Dwanaście... trzynaście... Przesuwające się nad jego głową czerwone światła stawały siq coraz jaśniejsze. Toby z całych sił zacisnął powieki, lecz czerwień robiła się coraz gorętsza i intensywniejsza. Spróbował przysłonić oczy ramieniem, lecz to nic nie pomogło. Palące, krwiste światło przewiercało rękę i coraz bardziej kłuło go w oczy. Zaczął cicho płakać. — Nie płacz, Toby. Doktor zoperuje ci ten mały guzek i przestanie boleć. Nic chcesz słuchać muzyki'? Większość naszych pacjentów twierdzi, że przynosi im ulgą. Toby potrząsnął głową, następnie powoli opuścił rękę. Światła nad głową zniknęły, w ich miejscu pojawiła się twarz pielęgniarki, która uśmiechała się do niego. Była siwa, pomarszczona i stara — tak stara jak ciotka Amelia. Miała pożółkłe końce zębów, a na policzkach plamy jasnoczerwonego makijażu. Kiedy na nią patrzył, skóra na jej twarzy napięła się, policzki zapadły, zmarszczki zniknęły, a miejsca pod makijażem i powyżej, gdzie znajdowały się oczy, zrobiły się puste i czarne. — Spokojnie, Toby, no... Toby ponownie przysłonił oczy ręką i znów to nie pomogło. Skóra na twarzy pielęgniarki napinała się coraz bardziej, następnie zaczęła odpadać płatami, odsłaniając białe kości. Czerwień makijażu spływała jak krew po kościach policzków, a miejsca, gdzie kiedyś były oczy, promieniowały światłem. — No, no, Toby, uspokój się... — Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Toby chciał wykrzyczeć te słowa, lecz z gardła wydobył mu się jedynie niski pomruk, jak zgrzyt, gdy po płycie przesuwa się palcem igłę adapteru. — Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Okrywające go prześcieradło zostało ściągnięte i Toby zadrżał z zimna. 14 — Zimno mi — krzyczał bezgłośnie. — Przykryjcie mnie. Pozwólcie mi wstać, proszę. Mamo! Chcę do mamy! Odezwał się męski głos ~r- niski i spokojny. Toby poczuł ręce wokół swoich kostek i pod pachami, unoszące go coraz wyżej z wózka na kółkach, na którym leżał. W pokoju rozbrzmiewała ta sama muzyka. Teraz ją słyszał bez słuchawek. — Ostrożnie, przyjacielu. Rozluźnij się! Toby otworzył oczy. Zobaczył nad sobą zamgloną twarz. Zamrugał raz i drugi, lecz twarz poniżej niebieskiego czepka pozostała zamglona. Właściwie to nic była twarz, tylko skóra, w której powinny się znajdować oczy, nos i usta. Krzyknął ponownie i znów odpowiedziała mu cisza. Unosił się bezsilnie w przestrzeni. Chcę do mamy! — Kładziemy cię, przyjacielu powiedział mężczyzna bez twarzy. Toby poczuł pod plecami zimną płytę. W poprzek jego piersi zacisnął się szeroki pas. Tylko guz, zaskowyczał bezgłośnie. Nie skaleczcie mojego siusiaka. Obiecaliście, że go nie skaleczycie. — W porządku, 'Toby, teraz cię uśpimy. Odpręż się, słuchaj muzyki i zacznij liczyć od stu wstecz w następujący sposób: sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem... — Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... — Toby wypowiadał po kolei słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie słyszy. — Dziewięćdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt siedem... — Poczuł dotyk lodowato zimnej wody pomiędzy brzuchem a szczytem uda, w miejscu gdzie był guz, a potem na siusiaku. — Dziewięćdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt pięć. — Przestańcie. To mnie boli. Proszę! — W porządku, śpi. Jesteś gotów, Jack? Zespół? — Męski głos, ten sam, który Toby już kiedyś słyszał. Ale gdzie? Gdzie? — Marie, podkręć odrobinę muzykę. Dobrze, wystarczy. W porządku, zaczynajmy. Poproszę skalpel... Głos lekarza. Tak, to był on. Lekarz, który go badał na oddziale pogotowia. Miał łagodne oczy. Doktor, który obiecał, że nie... Skalpel? Jaki skalpel? Po co? W tym momencie zobaczył refleks światła w małym, sreb- 15 ¦ I _i rzystym ostrzu, które zbliżało się do guza nad jego pachwiną. Próbował się poruszyć, odepchnąć je, lecz pas zaciśnięty mocno w poprzek piersi unieruchamiał mu ręce wzdłuż boków. Z początku nie czul strachu, jedynie zaskoczenie i ciekawość. Obserwował cienkie ostrze, które obniżało się, a w końcu dotknęło skóry obok siusiaka. W tym momencie wstrząsnął nim ból, jakiego nigdy dotąd nic zaznał. — Czuję go! Czuję go! — wrzasnął. — Przestańcie! Boli mnie! Skalpel wniknął głębiej, następnie zaczął ciąć. Przeciął guz, po czym zawrócił ku nasadzie siusiaka. Z przeciętej skóry płynęła obficie krew. Toby nie przestawał krzyczeć. — Gotowe. Odsysaj! — usłyszał spokojny głos doktora. — Boli mnie! Czuję wszystko! Proszę przestańcie! — błagał Toby. Wierzgał nogami, próbując z całej siły uwolnić się od krępującego pasa. — Mamo, tato, pomóżcie mi! —- Mctzenbaumy! Błyszczące ostrze, teraz usmarowane krwią, wynurzyło się z przeciętego guza. Toby zobaczył, jak w miejsce noża zagłębiają się w ranie nożyce, które otwierają się, zamykają, otwierają, zamykają... zbliżając się coraz bardziej do nasady siusiaka. Każdy ich ruch sprawiał potworny ból, prawie przekraczający granicę ludzkiej wytrzymałości. Prawie... — Nie rozumiecie? krzyczał Toby, próbując argumentować jak dorosły. - Jestem przytomny. To boli. To mnie boli! Nożyce powędrowały dalej, obejmując nasadę jego siusiaka. — Nie! Nie dotykajcie go! Nic dotykajcie go! — Gazik! Prędko, gazik. Dobrze, tak jest lepiej. Teraz jest dobrze. Nożyce posunęły się dalej. W miejscu gdzie był siusiak i jądra, Toby czuł teraz pustkę. Nie róbcie mi tego... nie róbcie... Nie wypowiedział tych słów głośno — zabrzmiały jedynie w jego mózgu. Zebrawszy wszystkie siły, ponownie spróbował uwolnić się od krępującego go pasa. Zobaczył nad sobą doktora, tego 16 0 łagodnych oczach, który obiecał mu, że nic poczuje bólu. Trzymał coś w ręku... coś krwawego... pokazując to wszystkim obecnym. Toby głowił się, co to jest jaka rzecz jest warta takiego zainteresowania. Naraz wszystko stało się dla niego jasne. Przerażony spojrzał na miejsce, w którym był guz. Guza nic było, ale nie było również siusiaka... ani jąder. Zamiast nich dostrzegł jedynie krwawą, ziejącą dziurę. W tym momencie zapięcie pasa, krępującego jego pierś, puściło. Wywijając na oślep rękami i nogami, uciekł ze stołu, kopiąc po drodze lekarzy, pielęgniarki i wszystko, co mu stanęło na drodze. Roztrzaskał źródło oślepiającego światła nad głową, tace z błyszczącymi stalowymi instrumentami pospadały na podłogę. — Złapcie go, złapcie! - usłyszał krzyk doktora. Tłukąc pięściami i nogami, Toby wywrócił półkę z butelkami. Krew z jednej z rozbitych butelek obryzgała mu nogi. Zaczął uciekać w stronę drzwi... jak najdalej od twardego stołu... jak najdalej od pasów. — Zatrzymać go!... Zatrzymać! Czyjeś silne ręce złapały go za ramiona, ale paroma kopniakami zdołał się uwolnić. Po chwili ręce znów go objęły. Męskie, silne ramiona zacisnęły się wokół jego piersi i pod brodą. — Uspokój się, Toby —- powiedział doktor. - - Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. To ja, twój tata. Toby przekręcił się, próbując z całej siły się wyśliznąć. — Toby, przestań, proszę. Posłuchaj mnie. Przyśnił ci się koszmar. To był tylko sen, nic więcej. Po prostu zły sen. Głos był inny niż doktora. Toby dalej walczył, choć mniej zawzięcie. — W porządku, synu, uspokój się. Jestem twoim tatą. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Toby przestał się wyrywać. Ramiona opasujące mu pierś 1 przyciskające podbródek rozluźniły uścisk. Ktoś bardzo powoli odwrócił go ku sobie. Otworzywszy oczy, zobaczył zatroskaną twarz ojca. — Toby, widzisz mnie? Jestem twoim ojcem. Poznajesz mnie? 17 — Ja też tu jestem. Twoja mama. Toby Nelms spojrzał wpierw na ojca, potem na zmartwioną twarz matki. Następnie z przerażeniem, które wciąż odczuwał, pomacał ręką z przodu pidżamy. Siusiak był na swoim miejscu. Jądra także. Czy to był sen? Zawstydzony, zbyt słaby, żeby płakać, położył sią na podłodze. W pokoju panował straszny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane zabawki i książki. Drzwi do biblioteczki były otwarte, a rzeczy z górnej półki wyrzucone. Radio i małe akwarium, mieszkanie złotej rybki, Benny, leżały roztrzaskane na podłodze. Wśród okruchów szkła spoczywała martwa Benny. Bob Nelms wyciągnął ręką ku synowi, lecz chłopiec nie zareagował. Nie spuszczając oka z rodziców, sunął do tyłu po podłodze, po czym wstał i wrócił do łóżka. Znów dotknął się z przodu. — Toby, dobrze się czujesz'? — zapytała cicho matka. Chłopiec nie odpowiedział. Przetoczywszy się na drugi bok, tyłem do rodziców, zwinął się w kłębek i wbił pusty wzrok w ścianę. 1 Niedziela trzydziestego czerwca była ciepła i senna. Na krętej szosie numer szesnaście, prowadzącej z Portsmouth w New Hampshire prawic do granicy kanadyjskiej, nieliczne samochody przebijały się leniwie prze/, fale gorącego powietrza. Nad zachodnim horyzontem wisiał fioletowy wał chmur burzowych. Dla Zacka Iversona jazda na północ, zwłaszcza w takie popołudnia, była odkąd sięgnął pamięcią największą przyjemnością. Jechał tą trasą już ze sto razy, lecz każdy przejazd, najpierw przez pastwiska na południu, potem przez wioski i łagodne wzgórza, w końcu przez Góry Białe, przynosił nowe widoki, nowe odczucia. Furgonetka Zacka, zdezelowany pomarańczowy volkswagen, była wyładowana pudłami, odzieżą i różnymi dziwnymi okazami mebli. Rozparty na siedzeniu pasażera Cheapdog opierał pysk na parapecie, delektując się rzadką możliwością oglądania świata z odwianymi znad oczu kudłami. Jego pan, nie przerywając jazdy, sięgnął ręką i podrapał zwierzę za uchem. Od czasu gdy Connie zniknęla z jego życia i sprzedał większość mebli, Cheapdog stal się dla niego opoką, wyspą na morzu niepewności i ciągłych zmian. Niepewność i zmiany. Zack uśmiechnął się ze zdenerwowaniem. Od ilu już lat daty trzydziesty czerwca i pierwszy lipca stały się ucieleśnieniem tych słów? Wakacyjne prace w szkole średniej, cztery lata na uczelni i cztery dalsze na wydziale 19 medycyny, osiem lat stażu najpierw na chirurgii, a potem na neurochirurgii — tyle zmian, tyle znaczących trzydziestych czerwca. Dzisiejszy będzie ostatni w tym łańcuszku — nóż, odcinający pierwszą połowę jego życia od drugiej. Ten za rok minie prawdopodobnie jako najzwyklejszy, normalny dzień. Autostrada numer szesnaście zwęziła się i prowadząc w stronę gór, zmieniła profil na bardziej właściwy dla kolejki górskiej. Zack spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Frank i Sędzia byli o tej porze w klubie, prawdopodobnie przy czwartym lub piątym dołku. Obiad będzie nie wcześniej niż o szóstej. Nie widział powodu, żeby się spieszyć. Zatrzymał się na przydrożnym parkingu. Cheapdog poruszy! się niecierpliwie na siedzeniu, czując, że przerwa w podróży jest przeznaczona dla niego. — Masz rację, kudłaty pyszczku — powiedział Zack. — Zaraz będziesz wolny. Ale przedtem... Z przerwy między siedzeniami wydobył postrzępioną książkę w miękkiej oprawie i oparł ją na desce rozdzielczej. Pies natychmiast przestał piszczeć. Przekręcił głowę, czekając. — Widzę, że zgadzasz się na cenę, którą musisz zapłacić za wolność, jaką niebawem otrzymasz. A teraz, psy i dziewczęta, czas na — wyjął z kieszeni na piersiach srebrną jednodolarówkę i przeczytał z książki — „klasyczny transfer palcowy, styl włoski". Książka Sztuczki z monetami, autorstwa Rufo, była przedrukiem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Zack natknął się na nią w antykwariacie w Cambridge. Zadziwisz przyjaciół... /„ubawisz swoją rodzinę... Zachwycisz przedstawicieli płci pneciwnej... Udoskonalisz własną zręczność manualną. Każda z tych czterech obietnic, wydrukowanych spłowiałą, złotą czcionką na okładce, miała w sobie specyficzny urok, lecz tylko ostatnia zdecydowała, że kupił książkę. — Nie rozumiesz? — próbował wytłumaczyć koledze neurochirurgowi, borykając się z ćwiczeniami z pierwszego rozdziału. — Ile czasu przebywamy w sali operacyjnej?... Najwyżej parę godzin dziennie. Powinniśmy między operacjami ćwiczyć dłonie, żeby udoskonalić sprawność manualną. Inaczej 20 jesteśmy jak sportowcy, którzy nie trenują między kolejnymi zawodami. Wprawdzie cel był pożyteczny, jednak osiągnięcie go graniczyło z cudem. Choć w sali operacyjnej potrafił doskonale posługiwać się swoimi rękami, do lej pory nic udało mu się opanować nawet najprostszych sztuczek Rufo, skutkiem czego pozostało mu jedynie popisywać się przed lustrem, zwierzętami lub nieświadomymi jego ambicji dziećmi. — W porządku, piesku, przygotuj się. Oszczędzę ci opisu tej sztuczki, bo widzę, że masz na oku tamte brzozy. Popatrz, umieszczam monetę tutaj... robię taki ruch przegubem... i voild! nie ma monety... Dziękuję, dziękuję. Teraz po prostu przesuwam drugą ręką nad pierwszą w ten sposób i... Srebrna dolarówka wypadła mu z dłoni, odbiła się od dźwigni hamulca ręcznego i zadźwięczała pod siedzeniem. Pies odwrócił łeb w przeciwną stronę. — Cholera — mruknął Zack. — 1 o wina słońca. Słońce mnie oślepiło. Przepraszam, piesku. Nic pokażę ci więcej sztuczek. Odnalazł monetę, po czym sięgnąwszy ręką, otworzył drzwi przy siedzeniu pasażera. Cheapdog wyskoczył z furgonetki i w niecałą minutę zdążył obsikać pół tuzina drzew. Następnie pognał w dół stromego, trawiastego zbocza i zanurzy! się po brzuch w górskim potoku. Zack poszedł za nim. Był wysokim mężczyzną o zielonych oczach i surowej, męskiej urodzie. Connie powiedziała o nim kiedyś: „...wygląd zbira, ale cholernie przystojny". Szedł wzdłuż krawędzi pochyłości, mijała mu sztywność uszkodzonego kolana, spowodowana długą jazdą. Zobaczył, jak Cheapdog gwałtownie skacze na sójkę i chybia. Zdajesz sobie sprawę, chłopcze, że czas treningu się skończył? — powiedział do siebie, nie mogąc w to uwierzyć. Że nie wrócisz już do miasta? Spojrzał na Góry Białe. Od czasu gdy był nastolatkiem, z zapałem się wspinał w Górach Skalistych, Tetońskich, Dymnych, w Sierra Nevada, w północnych Appalachach. Ale tylko do Białych miał szczególny stosunek. Odnosił wrażenie, że 21 umacniały go w przekonaniu, iż jego życie toczy siq właściwą drogą. Wymaganiom związanym ze szkoleniem w zawodzie chirurga poświęcił większość swoich życiowych pasji, najtrudniejsze jednak było rozstanie się ze wspinaczką. Teraz, mając trzydzieści sześć lat, nic mógł się doczekać, kiedy zacznie nadrabiać stracony czas. Thin Air... Turnabout i Fair Play... Widowmaker... Carson's Cliff... Wejście na każdy z nich będzie jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Zamknąwszy oczy, wciągnął głęboko górskie powietrze. Od miesięcy wahał się, czy wybrać karierę naukową w medycynie, czy zdecydować się na praktykowanie w małym mieście. Spośród wszystkich życiowych decyzji, które podjął — takich jak wybór uczelni, szkoły medycznej, specjalności, programu szkolenia — ta okazała się najtrudniejsza. A kiedy już ją podjął, rozważywszy wszystkie za i przeciw i uzyskawszy zgodę Connie i postanowił wrócić do Sterling, ta hamletowska decyzja wzbudziła w nim wątpliwości. Ledwie zdążył wyschnąć atrament na kontrakcie, który podpisał z korporacją szpitali Ultramed, gdy Connie oświadczyła mu, iż przemyślawszy ich narzeczeństwo, doszła do wniosku, że boi się człowieka, który mógł nawet przez chwilę zastanawiać się nad przeniesieniem z Back Bay do północnego New Hampshire. Niecałe dwa tygodnie później listonosz przyniósł mu do mieszkania butelkę cold duck, z przyczepionym do niej pierścionkiem w oryginalnym pudełku. Westchnąwszy, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Miał osobliwe palce; pulchne i tak długie, nawet przy jego metrze osiemdziesięciu wzrostu, że musiał zamówić w firmie zaopatrzenia medycznego specjalne rękawice. Takie palce przydawały się w sali operacyjnej, a dawniej na skalnych ścianach. Spojrzał na północny zachód. W dali mignął mu odblask Mirror, ściany z niemal czystego granitu tak gęsto poprze-tykanego miką, iż refleks letniego słońca przywodził na myśl rozbłysk dalekiej gwiazdy. Lion Head... Tuckcrman Ravinc... Wall of Tears... Góry miały tyle magii, tyle kryły niespodzianek, które na niego czekały. Zdawał sobie sprawę, iż choć życie w Sterling będzie z pewnością mniej ciekawe niż w mieście, to możliwość wspinania się wynagrodzi mu te straty, zapewniając wystarczająco wiele wrażeń. No i oczywiście sama praktyka — wyzwanie, które podejmuje, będąc pierwszym neurochirurgiem na tym terenie. Za mniej niż dwadzieścia cztery godziny znajdzie się we własnym gabinecie w supernowoczesnej klinice lekarzy i chirurgów Ultramed, sąsiadującej z odnowionym szpitalem okręgowym Ultramed-Davis. Po trzech dekadach przygotowań i poświęceń był gotów do urzeczywistnienia celu swojego życia udowodnienia światu i sobie, co potrafi. Te perspektywy rozproszyły resztki drzemiących w nim obaw, wymiatając je jak wiatr suche liście. Z Connie czy bez niej wszystko powinno się dobrze ułożyć. Chleb domowego wypieku i zupa jarzynowa; gęsi pasztet na wafelkach z ziarna sezamowego; kryształowe kieliszki i puchary do wina Waterforda; łopatka z jagnięcia w miętowej galarecie; zastawa porcelanowa Royal Doulton; pilaw ryżowy ze słodkimi kartoflami; świeża zielona fasola szparagowa z migdałami; obrusy z irlandzkiego lnu. Potrawy były dziełem Cinnic Wcrson. Zack doznał znajomego uczucia, mieszaniny podziwu z zakłopotaniem, obserwując matkę w samodzielnie wyhaftowanym fartuchu, która krążyła pomiędzy kuchnią a jadalnią, podając jedno po drugim dania na wielkim stole z wiśniowego drewna, sprzątając talerze, w przerwach biorącą udział w rozmowie, nawet nalewając wodę — a przy tym grzecznie, lecz stanowczo odmawiała propozycji pomocy ze strony jego i Lisette. Stół był nakryty na osiem osób, chociaż Cinnie rzadko siedziała na swoim miejscu. Sędzia sprawował kontrolę nad wszystkim ze swojego stałego miejsca u szczytu stołu. Jego masywne krzesło z wysokim oparciem niewiele się różniło od tego, na którym zasiadał w sali sądowej okręgu. Zackowi przydzielono honorowe miejsce po przeciwnej stronie stołu, 22 23 umacniały go w przekonaniu, iż jego życie toczy się właściwą drogą. Wymaganiom związanym ze szkoleniem w zawodzie chirurga poświęcił większość swoich życiowych pasji, najtrudniejsze jednak było rozstanie się ze wspinaczką. Teraz, mając trzydzieści sześć lat, nic mógł się doczekać, kiedy zacznie nadrabiać stracony czas. Thin Air... Turnaboul i Fair Play... Widowmaker... Carson's Cliff... Wejście na każdy z nich będzie jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Zamknąwszy oczy, wciągnął głęboko górskie powietrze. Od miesięcy wahał się, czy wybrać karierę naukową w medycynie, czy zdecydować się na praktykowanie w małym mieście. Spośród wszystkich życiowych decyzji, które podjął — takich jak wybór uczelni, szkoły medycznej, specjalności, programu szkolenia — ta okazała się najtrudniejsza. A kiedy już ją podjął, rozważywszy wszystkie za i przeciw i uzyskawszy zgodę Connic i postanowił wrócić do Sterling, ta hamletowska decyzja wzbudziła w nim wątpliwości. Ledwie zdążył wyschnąć atrament na kontrakcie, który podpisał z korporacją szpitali Ultramed, gdy Connie oświadczyła mu, iż przemyślawszy ich narzeczeństwo, doszła do wniosku, że boi się człowieka, który mógł nawet przez chwilę zastanawiać się nad przeniesieniem z Back Bay do północnego New Hampshire. Niecałe dwa tygodnie później listonosz przyniósł mu do mieszkania butelkę cold duck, z przyczepionym do niej pierścionkiem w oryginalnym pudełku. Westchnąwszy, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Miał osobliwe palce; pulchne i tak długie, nawet przy jego metrze osiemdziesięciu wzrostu, że musiał zamówić w firmie zaopatrzenia medycznego specjalne rękawice. Takie palce przydawały się w sali operacyjnej, a dawniej na skalnych ścianach. Spojrzał na północny zachód. W dali mignął mu odblask Mirror, ściany z niemal czystego granitu tak gęsto poprze -tykanego miką, iż refleks letniego słońca przywodził na myśl rozbłysk dalekiej gwiazdy. Lion Head... Tuckerman Ravine... Wall of Tears... Góry miały tyle magii, tyle kryły niespodzianek, które na niego czekały. Zdawał sobie sprawę, iż choć życie w Sterling będzie z pewnością mniej ciekawe niż w mieście, to możliwość wspinania się wynagrodzi mu te straty, zapewniając wystarczająco wiele wrażeń. No i oczywiście sama praktyka - wyzwanie, które podejmuje, będąc pierwszym neurochirurgiem na tym terenie. Za mniej niż dwadzieścia cztery godziny znajdzie się we własnym gabinecie w supernowoczesnej klinice lekarzy i chirurgów Ultramed, sąsiadującej z odnowionym szpitalem okręgowym Ultramed-Davis. Po trzech dekadach przygotowań i poświęceń był gotów do urzeczywistnienia celu swojego życia udowodnienia światu i sobie, co potrafi. Te perspektywy rozproszyły resztki drzemiących w nim obaw, wymiatając je jak wiatr suche liście. Z Connie czy bez niej wszystko powinno się dobrze ułożyć. Chleb domowego wypieku i zupa jarzynowa; gęsi pasztet na wafelkach z ziarna sezamowego; kryształowe kieliszki i puchary do wina Watcrforda; łopatka z jagnięcia w miętowej galarecie; zastawa porcelanowa Royal Doulton; pilaw ryżowy ze słodkimi kartoflami; świeża zielona fasola szparagowa z migdałami; obrusy z irlandzkiego lnu. Potrawy były dziełem Cinnie Wcrson. Zack doznał znajomego uczucia, mieszaniny podziwu z zakłopotaniem, obserwując matkę w samodzielnie wyhaftowanym fartuchu, która krążyła pomiędzy kuchnią a jadalnią, podając jedno po drugim dania na wielkim stole z wiśniowego drewna, sprzątając talerze, w przerwach biorącą udział w rozmowie, nawet nalewając wodę — a przy tym grzecznie, lecz stanowczo odmawiała propozycji pomocy ze strony jego i Lisette. Stół był nakryty na osiem osób, chociaż Cinnie rzadko siedziała na swoim miejscu. Sędzia sprawował kontrolę nad wszystkim ze swojego stałego miejsca u szczytu stołu. Jego masywne krzesło z wysokim oparciem niewiele się różniło od tego, na którym zasiadał w sali sądowej okręgu. Zackowi przydzielono honorowe miejsce po przeciwnej stronie stołu, 22 23 vis-a-vis ojca. Pomiędzy nimi siedzieli Frank, starszy brat Zacka, jego żona Lisctte, ich czteroletnie bliźniaczki Lucy i Marthe oraz ponadsiedemdzicsięcioletnia wdowa Annie Doucette, gospodyni domowa Wcrsonów, która od dnia narodzin Franka stalą się częścią rodziny. Atmosfera przy stole była jak zwykle napięta, momenty ciszy oddzielały wyważone wymiany zdań. Zack uśmiechnął się w duchu na wspomnienie straszliwego rejwachu panującego w restauracji miejskiego szpitala w Bostonie, gdzie w ciągu ostatnich siedmiu lat spożywał większość posiłków. Choć urodził się w Sterling, w tym domu i z tego względu należał do tego miejsca — to jednak czuł się, jakby po spakowaniu manatków w Bostonie wylądował po siedemnastu latach na innej planecie. Obserwując siedzących za stołem, stwierdził, iż najbardziej w ciągu tego czasu zmieniła się Lisctte. Niegdyś tryskająca energią, beztroska piękność, teraz, miała krótko obcięte włosy, nic nosiła makijażu i sprawiała wrażenie, że przyzwyczaiła się do roli matki i żony. Była nadal szczupła i z pewnością pociągająca, lecz w jej oczach brakowało owej iskry fantazji, która kiedyś go fascynowała. Siedziała między bliźniaczkami, naprzeciw Franka i Annie, ograniczając się do rozmowy z dziewczynkami, uważając, by się dobrze zachowywały, i uśmiechając się aprobująco, kiedy jedna lub druga wtaczały się grzecznie do konwersacji. Lisette, o rok młodsza od Zacka, prawie przez dwa lata — od polowy jego przedostatniej klasy w szkole średniej w Sterling, aż do jej przyjazdu w odwiedziny do niego do Yale — była jego pierwszą prawdziwą miłością. Szok i cierpienie przeżyte przez nich w trakcie spotkania na zjeździe absolwentów w New Haven, uświadomienie sobie, jak bardzo zdołało ich oddalić zaledwie sześć tygodni rozłąki, stały się punktem zwrotnym w życiu obojga. Przez pewien okres po powrocie 1 .isette do Sterling jeszcze od czasu do czasu telefonowali do siebie, wymienili nawet parę listów, ale w końcu przestali się kontaktować. W rezultacie Lisette wyjechała do Montrealu, tam zaczęła studiować, ale nie skończyła, bo wyszła za mąż — za podiatrę 24 lub oftalmologa, jak się Zackowi zdawało. Po rozpadnięciu się małżeństwa wróciła do Sterling i w niespełna rok zaręczyła się z Frankiem. Zack był drużbą na ich weselu i ojcem chrzestnym bliźniaczek. Annie, podobnie jak Lisette, siedziała w milczeniu, raczej dziobiąc potrawy, niż jedząc, i zabierając głos tylko po to, żeby ponarzekać na artretyzm, zawroty głowy lub puchnięcie kostek, które przeszkadzały jej być bardziej pomocną dla „pani Cinnie". Zackowi zrobiło się przykro, kiedy przypomniał sobie ową silną, mądrą kobietę, którą była za jego dzieciństwa. Pochylona stawała w rozkroku nad piłką, a potem rzucała ją w tył do Franka, kiedy ten na polu za domem ćwiczył ze swoim małym bratem. Jednym z przekleństw zawodu lekarza jest patrzenie na ludzi jak na przypadki chorobowe. Po każdym powrocie do domu Zack podświadomie dodawał jedną lub dwie nowe diagnozy do swojego widzenia Annie. Dziś była blada i wyglądała mizerniej niż. kiedykolwiek. Spośród wszystkich obecnych najmniej w ciągu tych lat zmienił się Frank. Miał trzydzieści osiem lat, a od czterech był dyrektorem szpitala Ultramed-Davis. Do tego był szczuplejszy oraz bardziej przystojny i pewny siebie niż kiedykolwiek. — Jakie są możliwości, żeby dwaj bracia nie mieli wspólnych genów? — spytał kiedyś Zack specjalistę od genetyki. Stary profesor uśmiechnął się i cierpliwie wytłumaczył, iż przy milionach genów matki i ojca, pochodzących z jajeczka i spermy i podzielonych losowo, każde rodzeństwo, brat czy siostra, są w zasadzie w pięćdziesięciu procentach podobni do siebie, a w pięćdziesięciu różni. — Powinien pan poznać mojego brata — powiedział Zack. — Może w takim razie — profesor puścił do niego oko — lepiej byłoby, gdybym poznał rodzinnego mleczarza. Świadomość, iż Frank i on są do siebie w pięćdziesięciu procentach podobni, była dla niego niewiele łatwiejsza do zaakceptowania niż. możliwość, że matka skorzystała z banku genów i jego ojcem nie był Sędzia. Dochodziła siódma i obiad dobiegał końca. Bliźniaczki robiły się niespokojne, ale spojrzenie Lisctte i perspektywa zjedzenia 25 o- a~- to a Cl t. % ?• p ?'|5 O- P .t p r! o «Ę o.3 p er ii *II N ^ a L o" 3 9r e. ** O SL. o- o s a-a P ja -2- " o s.% 3 c 3 f o o 'L. ^¦. p c o- a5 s •< o" 3 8 li a. §3.1 3 o > S N ff|f| c c ¦>- 3 V. 3-So B.8--2 11. *t3 i" a O u. *Jt" P 05 a a T3 K < -O ir. ¦-s' g a. S O NOE. p < 9, ' &• o 41 b > .ii. 141 lii g! P O s ii ii 3 3 Cfl »• Vr _. 2- a 3r o- 7 a o ja 3 el --to -• < PN. >2 O iU a n- o 3-b- o. o. ^ g -o o- o o o 55- _. y Ul- r<_ oq ^ 2- a p ST 05 ^ «•• K -i ¦-• „ P, 3 C cn. ,o ł.tS ^? ł a o )3N'3 " p a a ^g-i^B 3 « .^ ».. s n 5- S ^ a", o g 5 o 5 <= >o < S O «-< -O 8 a n n 8- a"- c g_ O- p oag-^2?.- twl^ ^ TT o <. o o g. S. o. i n g. B •S 3 8 P 2. ui- O I i IIH 2.3.& a s o' I o- o " N 3 P ^ '" < 05 O" O O n la' g, H 2? 3 o 3-a- >-i p a a p P 3 N < p d OJ ^ -• Ul 05 2 8 1 o- p |. a 2.3 S ? P 5 0Q a o T3 a 3 ^ p s- o p O =1; S N lltl p ll o p =1; S N- ltl a- w> Nim Zack zdążył odpowiedzieć, wróciła Cinnic lvcrson z ciastem i zacząta okrążać stół, namawiając każdego, żeby wziął znacznie większą porcją, niż zamierzał. Annie posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, które miało oznaczać: „Nie waż sią powiedzieć niczego, co by zmartwiło twoją matką". Jednak w wyrazie jej twarzy i w barwie skóry było coś, co go niepokoiło. Rozmowa przy deserze została zdominowana przez bliź-niaczki, rywalizujące z sobą, która bardziej szczegółowo opowie „wujkowi Jackowi" o najważniejszych wydarzeniach w jej życiu. Bądąc Jankeskami ze strony ojca, a kanadyjskimi Francuzkami ze strony matki, dziewczynki były dwujęzyczne. Ożywienie sprawiło, iż zacząły im sią mieszać jązyki, tak że coraz trudniej było je zrozumieć. Natomiast tyra, co Zacka zastanowiło, a przy tym zasmuciło, byt zauważalny brak zainteresowania Franka córkami, a także Lisette. Mógł na to wpłynąć charakter spotkania, a może zaabsorbowanie Franka kwestiami związanymi z przybyciem młodszego brata do szpitala w charakterze neurochirurga. Cokolwiek to było Zack zauważył, że Frank zamienił ledwie parą stów z dziewczynkami i ani razu nie odezwa! sią do Lisette. Taki był jego brat — ciągle myślał o rozszerzeniu zakresu usług Ultramed-Davis, rynku nieruchomości i rozwoju przemysłu w regionie. Obserwując go, słuchając jego wywodów na temat ryzyka i korzyści płynących z wejścia na rynek obligacji i możliwości zbudowania centrum handlowego na terenie łąk na północ od miasta, Zack nie mógł sią oprzeć uczuciu podziwu dla brata. Frank dał sobie radą z jedną z najtrudniejszych przeszkód w życiu człowieka — sukcesem odniesionym w młodym wieku, a Zack dobrze wiedział, jakie to trudne. Frank, as w trzech dziedzinach sportu w Sterling High, gospodarz klasy z perspektywą przedłużenia funkcji, przeniósł sią do Notre Damę, a towarzyszyła temu lawina notatek prasowych, które głosiły, że jest jednym z najbardziej utalentowanych rozgrywających w kraju. Jego oceny w szkole średniej były przeciątne, zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, jednak sztab trenerów i administracja szkoły w Indianie 28 obiecali mu wszelkie potrzebne korepetycje, byle tylko mieć go na swoim boisku. Rzeczywiście pomagali mu... póki daleko podawał. W połowie drugiego roku zaczął wysyłać do domu pełne rozdrażnienia listy i dzwonił ze skargami. Był nadmiar utalentowanych rozgrywających. Trenerzy nie zajmowali sią nim w należytym stopniu. Nauczyciele dyskryminowali go, ponieważ był sportowcem. Potem nastąpiła seria dokuczliwych kontuzji — bóle pleców, zerwany miąsień, skrącona kostka. Na koniec jeden z asystentów trenera złożył wizytą Sądziemu i Cinnie. Mimo iż Zack nie był świadkiem tej rozmowy, z różnych dalszych uwag domyślił sią, że z Frankiem są „kłopoty wychowawcze" i że bardziej go interesuje wznoszenie piwnych toastów niż kierowanie atakiem drużyny. W połowie przedostatniego roku wróeił do Sterling, narzekając na złe traktowanie w Notrc Damę. Pracował w branży budowlanej, prowadził wstąpne rozmowy z trenerami i administracją uniwersytetu w New llampshire i bawił sią. Uszkodzenie kolana w połowic pierwszego roku na uniwersytecie stanowym zakończyło jego sportową karierą. Na dodatek musiał patrzeć, jak sukces odnosi jego młodszy brat, któremu pechowa kontuzja narciarska uniemożliwiła udział we wszelkich sportach wyczynowych prócz wspinaczki. Przez pewien okres po wypadku Zack był w depresji, po czym stopniowo zaczął podciągać oceny, co sprawiło, iż został przyjąty do Yale — stał sią pierwszym absolwentem ze Sterling, który dostąpił tego zaszczytu. Frank miał wszelkie powody do rozgoryczenia i zazdrości, nawet do porzucenia studiów, lecz wytrwał. Powtórzył rok i przeszedł na nastąpny. Potem, ku zdumieniu wielu, skończył uczelnią, zdobywając magisterium na kierunku zarządzania. Sądzia postawił przed nim ścianą z czystego szkła, lecz Frank stopniowo, krok po kroku, wspiął sią na nią i teraz znów był człowiekiem sukcesu, przynajmniej w kategoriach stylu życia, władzy i osiągniąć. Cinnie lverson nalewała ostatnią rundą kawy, bliźniaczkom pozwolono odejść od stołu, gdy Frank niespodziewanie wstał, trzymając kieliszek z winem. 29 — Wznoszę toast powiedział. Pozostali również podnieśli swoje kieliszki, a bliźniaczki, chcąc sią dołączyć, zażądały, żeby nalać im mleka w takie same naczynia jak mają inni. — Na cześć mojego braciszka, który udowodnił, że umysł jest pożyteczniejszy niż krzepa, jeśli chce sią coś osiągnąć na tym świecie. Miło mieć cią z powrotem w Stcrling. — Amen — dodał Sądzia. — Amen — powtórzyły bliźniaczki. Zack podniósł sią i wyciągnął rąką z kieliszkiem w stroną Franka, zastanawiając sią, czy ktokolwiek prócz niego usłyszał w głosie Franka dziwną nutą. Ich oczy spotkały sią na moment. Frank niemal niedostrzegalnie skinął głową. Toast nic był kurtuazyjny. Frank, pomimo swojego statusu i osiągnięć, nadal rywalizował z młodszym bratem, czując kompleks z powodu jego tytułu doktora. — Za was! — odezwał sią Zack. A zwłaszcza za mojego wspólnika od mokrej roboty. Frank, jestem dumny, że będę mógł z tobą pracować. — Amen! — wykrzyknęły bliźniaczki. — Amen, amen. Mężczyźni, ojciec z synami, zostali sami przy stole. Nadciągające chmury burzowe spowedowały wcześniejszy zmierzch. Kobiety były w kuchni, Annie we wnące śniadaniowej, Cinnie i Lisettc przy zlewie: po raz drugi ładowały naczynia do zmywarki, gawądząc o zbliżającej się aukcji wypieków w Women\s Club i pilnując bliźniaczek, które wyprowadziły Cheapdoga, by się z nim pobawić na łące. Sędzia, zgodnie ze swym poglądem, że we wszelkie interesy, w miarę możliwości, nic należy wtajemniczać kobiet, prowadził lekką konwersację do chwili, gdy ostatnia z pań wyszła z pokoju. Wówczas dopiero, napiwszy się kawy, powiedział do Franka: — Był u mnie wczoraj Guy Bcaulieu. — I co? — Powiedział, że Ultramcd i ten nowy chirurg, Mainwaring, chcą się go pozbyć ze szpitala. — Jason Mainwaring nie jest nowy, Sędzio — odparł z naciskiem Frank. — Pracuje w szpitalu prawic od dwóch lat. I nikt — ani on, ani Ultramed, ani ja, ani ktokolwiek inny — nie chce się pozbyć Guya. Może zasłużył sobie na takie traktowanie. Jeśli będzie łatwiejszy we współpracy i uprzej-miejszy wobec ludzi, nic takiego się nie stanic. — Masz rację, że Guy to stary zrzęda — powiedział Sędzia. — Ale jest w tym mieście prawie tak długo jak ja i pomógł wielu ludziom. 31 — O co w tym wszystkim chodzi? — zapytał Zack. Zastanowiło go, dlaczego Sędzia, będąc człowiekiem spontanicznym, nie poruszył tego tematu w ciągu czterech godzin golfa z Frankiem, tylko dopiero teraz. Frank i Sędzia popatrzyli na siebie, walcząc niemo o pierwszeństwo przedstawienia swojej wersji. Pojedynek skończył się po paru sekundach. — Jakiś czas temu — zaczął Sędzia, najwidoczniej nie chcąc polemizować z Frankiem w kwestii, czy „prawic dwa lata" to jest długo, czy krótko — Ultramed sprowadził do miasta nowego chirurga, właśnie owego Jasona Mainwaringa. — Znam go — powiedział Zack. Zwrócił się do Franka: — Wysoki blondyn o południowym akcencie? — Frank skinął głową. Zack zapamiętał Mainwaringa jako nieco chłodnego, lecz wytwornego, zasadniczego i jak mógł ocenić na podstawie krótkiego kontaktu znającego się na rzeczy człowieka, którego raczej można by się spodziewać na stanowisku profesora medycyny na uniwersytecie niż na posadzie chirurga ogólnego w peryferyjnym szpitalu. — Chodzi o to — ¦ ciągnął Sędzia że Guy zaczął mieć kłopoty z umieszczaniem swoich pacjentów w szpitalu. Frank westchnął głośno i przygryzł dolną wargę, demonstrując w ten sposób, że tylko dobre wychowanie powstrzymuje go od zaprotestowania przeciw temu zarzutowi. — Coraz więcej jego pacjentów, zwłaszcza tych biednych francuskich Kanadyjczyków, odsyłano do szpitala okręgowego w Clarion. W mieście zaczęły się rozchodzić pogłoski podające w wątpliwość kompetencję Guya i nagle wszystkie operacje dokonywane na pacjentach, którzy mogli zapłacić czy z własnego ubezpieczenia, czy przez Medicaid przeszły do Mainwaringa. Sam słyszałem niektóre z tych pogłosek i muszę przyznać, że są obrzydliwe. Pijaństwo, nieuzasadnione badania narządów płciowych kobiet, przyjmowanie silnych lekarstw po przebytym małym udarze... — Czy któreś z nich są prawdziwe? - - spytał Zack. W letniej przerwie wakacyjnej przed przedostatnim rokiem studiów medycznych w Yale pracował jako stażysta w szpitalu 32 Davis, który wówczas był szpitalem okręgowym. Widząc jego rosnące zainteresowanie chirurgią, Beaulieu zabierał go do sali operacyjnej i poświęcił mu mnóstwo czasu. Zack nigdy mu tego nie zapomniał. Sędzia potrząsnął głową. — Z tego, co mówi Guy, wynika, że nie było konkretnych skarg od nikogo, tylko plotki. Twierdzi, że osiemdziesiąt procent jego obecnych zajęć to praca charytatywna w okręgu Clarion i że w Ultramed od roku nie operował pacjenta, który nie byłby francuskim Kanadyjczykiem. Powiedział, że uknuto zemstę za to, iż oponował przeciw sprzedaży szpitala — szczególnie jeśli nabywcą miałby być Ultramed. — To absurd — powiedział Frank. - Mainwaring dostaje operacje, ponieważ jest dobry i pracujc-za kilku. Nie ma w tym żadnego spisku. To nie w porządku, Sędzio, żebyś stawał po stronie Beaulieu. Clayton lverson rąbnął pięścią w stół. — Nie waż mi się dyktować, co jest dobre, a co złe, młody człowieku — warknął. — Okres próbny naszego kontraktu z Ultramed kończy się dopiero za miesiąc. Namówiłem radę powierniczą, żeby sprzedała szpital korporacji, ale, na Boga, trzy tygodnie to aż nadto, żebym ich przekonał do skorzystania z prawa odkupienia go na powrót. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Zack popatrzył na Franka. Zauważył, iż brat zaciska pięści, aż mu kłykcie pobielały. — Chcę jasno powiedzieć — ciągnął Sędzia — że nie stoję po żadnej ze stron. Prawdę mówiąc. Frank, powiedziałem mu, iż uraziły mnie jego sugestie, że w jakiś sposób przyczyniłeś się do jego kłopotów. Przeprosił mnie i wycofał się z niektórych oskarżeń, ale nadal jest urażony i zly. Obiecałem mu, że porozmawiam z tobą — z wami obydwoma - — o tej sprawie i poproszę, żebyście mieli oczy i uszy otwarte. Jesteśmy mu to winni. Byłeś jeszcze za mały, żeby to pamiętać, Frank, ale kiedy miałeś atak wyrostka robaczkowego, ten człowiek uratował ci życie. Choć pięści Franka nie były już tak kurczowo zaciśnięte, widać było, iż nadal czuje się urażony groźbą Sędziego. Zack 33 aż nazbyt dobrze zda wal sobie sprawę, że konflikty charakterów, rozwiązania siłowe i gry polityczne istnieją wszędzie, i są taką samą integralną częścią szpitala jak kroplówki i baseny. Wyczuwał w bracie jednak coś więcej - jakąś zawziętość. — Annie! Sekundę po okrzyku Cinnic Ivcrson usłyszeli dźwięk tłuczonych naczyń. Dzięki refleksowi nabytemu w sytuacjach kryzysowych Zack biegł już do kuchni, zanim Frank i Sędzia zdążyli pomyśleć o jakimkolwiek działaniu. Annie Doucettc leżała na podłodze. Plecy i szyję miała wygięte w luk. Miotała się w ataku padaczki. Klęknąwszy koło kobiety, Zack poczuł zachodzącą w nim metamorfozę. Słyszał o tym zjawisku od starszych lekarzy, lecz po raz pierwszy doświadczył go dopiero na drugim roku stażu, kiedy był świadkiem ustania akcji serca u pacjenta. Świat wokół niego nagle zaczął wyglądać jak na zwolnionym filmie. Głos mu się obniżył, a słowa stały się wyważone; poczuł, że puls bije mu wolniej, a zmysły się wyostrzają. To było coś innego niż wrażenia, których doświadczał w podobnych nagłych wypadkach. Jego ruchy stały się automatyczne, a polecenia wydawał instynktownie. Mózg błyskawicznie przetwarzał dziesiątki danych. Później, kiedy pacjent zosta! z powodzeniem zreanimowany i jego stan był stabilny, pielęgniarki powiedziały mu, że działał szybko, stanowczo i spokojnie. Dopiero po wysłuchaniu ich sprawozdania z przebiegu akcji uświadomił sobie do końca to, co w nim zaszło. Od tego czasu metamorfoza stała się częścią jego osobowości. — Mamo, zadzwoń po karetkę - powiedział, przetaczając Annie w taki sposób, by leżała bokiem, w obawie, żeby się nie zachłysnęła zawartością żołądka, wrazić gdyby zwymiotowała. Czyniąc to, dotknął równocześnie palcami jej szyi, żeby zbadać tętno. W miarę jak przechodził metamorfozę, zmieniał się jego stosunek do kobiety. Uważał ją za przyjaciela — znanego od dzieciństwa, kochanego — ale teraz poschodził do niej z chłodnym obiektywizmem lekarza. Gdyby musiał zadać jej ból, zrobiłby to bez wahania, jeśli miałoby to przynieść korzyść. 34 — Frank, moja torba lekarska jest w dużym pudle z tyłu furgonetki; przynieś mi ją, proszę. - Proszę. Dziękuję. Używanie takich słów w sytuacji kryzysowej uspokajało wszystkich, przypuszczalnie włącznie z nim samym. Udar, atak serca powikłany arytmią, epilepsja, nagły krwotok wewnętrzny powodujący szok, hipoglikemia, zwykle omdlenie z objawami jak przy ataku padaczki - różnorodne diagnozy przelatywały mu przez głowę. Na skórze Annie wystąpiły plamy. Plecy miała nadal wygięte, epileptyczne drgawki kończyn nic ustawały. Szczęki miała tak silnie zaciśnięte, że nie dało się włożyć między zęby ochraniacza. Palce Zacka wędrowały wzdłuż jej tchawicy w poszukiwaniu pulsu. Był teraz pewien, że przy stole poczuła ból w piersi. Prawdopodobnie zawal serca, powikłany arytmią lub całkowitym zatrzymaniem krążenia. — Sędzio, czy mógłbyś mi pomóc? Dziękuję. Przekręcę ją teraz na plecy. Gdyby zaczęła wymiotować, przetocz ją tak, żeby leżała na boku, niezależnie od tego, co ja będę robił. Liscttc, ty pilnuj czasu. Zack przekręcił kobietę na plecy. Atak trwał, choć ruchy kończyn zrobiły się mniej gwałtowne. Jeszcze raz spróbował znaleźć puls, najpierw na szyi, potem w każdej pachwinie, lecz bez skutku. Oburącz uderzył Annie w środek klatki piersiowej, po czym zaczął rytmicznie uciskać mostek, dopóki nie przybył Frank z torbą lekarską. — Sędzio, proszę zwiń cokolwiek i podłóż jej pod kark, potem przyciągnij krzesło i oprzyj jej stopy na siedzeniu. Dobrze. Frank, na dnie torby są strzykawki z igłami. Potrzebuję dwóch. Jest tam też skórzany woreczek z ampułkami. Potrzebne mi valium i adrenalina. Ta druga może być pod nazwą epi-nefryna. Mamo, wezwałaś karetkę? Dobrze. Kiedy przyjedzie? — Najpóźniej za pięć minut. — Frank, umiesz robić reanimację? — Przeszedłem dwa razy kurs. — Dobrze. Zastąp mnie tu, proszę, a ja tymczasem podam jej lekarstwo, żeby atak minął. Nie rób sztucznego oddychania, dopóki atak trwa. Tylko masaż serca. Dobrze ci idzie. Wszyscy się świetnie spisujecie. — Zack przyłożył palce do tętnicy 35 udowej Annie. — Nieco energiczniej, Frank, Ile czasu minęło, Lisette? — Trochę ponad minutę. Obywając się bez opaski uciskowej, Zack wstrzyknął valium i adrenalinę do żyły w zgięciu łokciowym Annie. Po kilku sekundach atak minął. Frank nadal robił masaż serca, a w tym czasie Zack pochylił się nad kobietą, przyłożył usta do jej ust i wpompował w nią z pół tuzina oddechów. Chwilę później Annie sama zaczerpnęła powietrza. — Przestań, Frank — powiedział Zack, próbując kolejny raz wyczuć puls w tętnicy szyjnej. Tym razem go znalazł — wolny i słaby, lecz miarowy. W pachwinie tętno również było wyczuwalne. Annie znów nabrała powietrza... potem jeszcze raz. Tak trzymaj, Annie, modlił się w duchu. Odetchnij jeszcze raz. Dobrze! Jeszcze raz. Założywszy jej na ramię mankiet ciśnieniomierza, przytrzymał jedną ręką stetoskop, drugą zaś przyłożył do szyi kobiety. — Ma bardzo niskie ciśnienie, ale na razie nic na to nie poradzimy — oznajmił cicho. Oddech Annie był nadal płytki, za to znacznie regularniejszy. Zaczęła cicho jęczeć. Wargi miała dalej pociemniałe, lecz plamy na skórze zaczęły znikać. W tym momencie usłyszeli sygnał ambulansu i chwilę później za oknami salonu ujrzeli migające złote światła. Zack spojrzał na starszego brata, który klęczał naprzeciw niego, przy drugim boku kobiety. Stanął mu przed oczami obraz dwóch małych chłopców klęczących naprzeciw siebie na pustym, zakurzonym placyku i grających w kulki. Przez dziesięć, może dwadzieścia sekund żaden z nich się nie ruszył ani nie odezwał. Potem Frank wyciągnął do Zacka rękę. - Witaj w Sterling — rzekł. Ambulans był jedną z kilku doskonale wyposażonych karetek Ultramed-Davis, obsługiwanych przez straż pożarną w Sterling. Zack siedział z tyłu przy Annie, patrząc na ekran monitora, podczas gdy pojazd kołysał się na nierównościach wąskiej drogi, wiodącej zboczem ku szpitalowi. Młody, sprawny sanitariusz klęczał obok, odczytując głośno co kilkanaście sekund ciśnienie krwi. Miasto Sterling w New Hampshirc było małe, lecz Zack widział wyraźny wpływ Ultramed na sprawność pogotowia ratunkowego. Usługi medyczne stały na bardzo dobrym poziomie. Annie była ciągle nieprzytomna, choć oddychała już lżej, a ciśnienie się poprawiało. — Osiemdziesiąt na sześćdziesiąt — zameldował sanitariusz. — Łatwiej je teraz usłyszeć. Zack kiwnął głową i wyregulował kroplówkę, której igłę młody człowiek wkłuł sprawnie w żyłę Annie szybciej, niż on by to zrobił. Frank został w domu, żeby się zająć rodziną i skontaktować z kardiologiem. Mieli się spotkać później w szpitalu. Zack czuł napięcie, a zarazem przepełniało go radosne uniesienie. Nie znał uczucia dającego się porównać z tym, którego doznawał, kiedy udawało mu się opanować sytuację, kiedy wszystko wracało do normy. Do dzieła, Watsonie! Gra się zaczęła. Zack uwielbiał ten cytat, często się zastanawiał, czy Arthur Conan Doyle, lekarz, nic obdarzył swojego detek- 37 tywa energią, która go przepełniała w obliczu nagłych wypadków. Przejechawszy krótki odcinek autostradą, ambulans zwolnił i skrącił w długi, okrężny podjazd wiodący do położonego na wzgórzu szpitala. Napis na dużej, podświetlone] tablicy u podnóża głosił: SZPITAL OKRĘGOWY ULTRAMED-DAVIS — SPOŁECZEŃSTWO I KORPORACJE AMERYKI WSPÓŁDZIAŁAJĄ W IMIĘ DOBRA KAŻDEGO OBYWATELA. Zack uśmiechnął sią do siebie, zastanawiając się, czy jest jedynym, którego bawi górnolotność proklamacji. W imię dobra każdego obywatela! Gwoli sprawiedliwości należało przyznać, iż korporacja szpitali Ultramed i szpital okręgowy Davis postawiły wysoko poprzeczkę. Choć wciąż dręczyły go wątpliwości, czy celowa jest praca dla tworu nazywanego prze/ niektórych kompleksem medyczno-przemysłowym, to jednak rozmowy z Frankiem i Sędzią i własny wywiad na temat szpitala i jego spółki macierzystej jak dotąd nie dawały powodów do zwątpienia w tę proklamację, choć brzmiała pompatycznie. Ultramed-Davis — w chwili obecnej nowoczesny, dwustu-łóżkowy obiekt — miał piękną historię, sięgającą początku wieku, kiedy to szarytki z Quebccu zainstalowały dziesięć łóżek w dużym domu, ofiarowanym miastu na cele dobroczynne, i nadały mu francuską nazwę Hópital St. Georges. W następnych dziesięcioleciach dodano ceglane skrzydła, a jeszcze później pierwotny budynek został całkowicie zmieniony. Szpital mógł najpierw przyjąć do pięćdziesięciu pacjentów, potem do osiemdziesięciu. W 1927 roku powstała przy nim szkoła pielęgniarstwa, która do czasu gdy ją zamknięto we wczesnych latach siedemdziesiątych, zdążyła wyszkolić ponad trzysta pięćdziesiąt pielęgniarek. W połowie 1971 roku prawo własności i zarządzanie szpitalem St. Georges przeszły z rąk szarytek w ręce społecznej, nienastawionej na dochód korporacji pod przewodnictwem Claytona Iversona, już wówczas sędziego okręgowego w okręgu Clarion. Dla upamiętnienia pastora Louisa Davisa, który ofiarował pierwotny budynek miastu, szpital został przemianowany i od tamtej pory nazywał się szpitalem Davisa. W ciągu następnych lat kolejni niedoświadczeni administratorzy, których większość traktowała posadę w Davis jako pierwszy krok do innych, lepszych stanowisk podjęła wiele niefortunnych decyzji, głównie personalnych, wprawdzie wyglądających na dobre, lecz nijak się mających do budżetu szpitala. Powoli, lecz nieuchronnie pomoc społeczeństwa dla szpitala malała; ofiarodawców było coraz mniej. Starsi lekarze przechodzili na emeryturę wcześniej, niż początkowo zamierzali, a brak perspektyw finansowych odstręczal młodych adeptów od zajmowania ich miejsc. Bankructwo i zamknięcie szpitala przestały być teoretyczną możliwością, lecz stały się realną groźbą. Kiedy sytuacja zrobiła się już dramatyczna, na scenie pojawiła się korporacja Ultramed. Będąc filią korporacji RIATA International działającą w różnych gałęziach biznesu, Ultramed zarzuciła społeczną radę szpitala mnóstwem danych o kapitale akcyjnym, broszurami, wykresami, przezroczami i danymi finansowymi. Rada sprzeciwiła się sprzedaży z powodu braku zaufania do obcych i obawy utraty kontroli nad szpitalem będącym od ponad półwiecza oczkiem w głowie miejscowej społeczności i postanowiła przeprowadzić jeszcze jedną próbę naprawienia stanu rzeczy. Clayton lverson wiedział, że społeczność miasta nie miała żadnego sensownego wyboru, musiała sprzedać szpital. Posługując się obrazowym cytatem o konieczności „napisanej krwią na ścianie" przekonał kolejno jednego po drugim członków rady, schlebiając im, argumentując lub wykorzystując ich zobowiązania względem siebie. W rezultacie wynik był jednogłośny z jednym wyjątkiem. Guy Bcaulicu sprzeciwiał się, ale ze względu na szacunek dla Sędziego nie wziął udziału w głosowaniu. Nie chcąc utracić kontroli nad szpitalem, Sędzia wytargował od korporacji dwa ustępstwa: tymczasowy czteroletni okres, po którym rada będzie miała prawo odkupić szpital — włącznie z wszystkimi modernizacjami — za sześć milionów dolarów, czyli tyle, ile zapłacono, oraz wzięcie pod uwagę kandydatury jego syna na stanowisko dyrektora. 39 38 Z relacji Sędziego Zack dowiedział się, iż po serii wnikliwych rozmów kwalifikacyjnych Ullramcd wybrał Franka spośród ponad tuzina innych kandydatów, których większość miała duże doświadczenie w zarządzaniu szpitalami. Jakiekolwiek były kryteria podjęcia przez Ułtramed tej decyzji, okazała się genialna. Dokonane przez Franka zmiany, oparte na wypróbowanych strategiach prowadzenia interesów i technikach public relations, natychmiast przyniosły spektakularny sukces. Nowy sprzęt i nowi lekarze stanowili dowód, iż dewiza korporacji ZMIENIAJ, BY ULEPSZAĆ nie jest jedynie hasłem reklamowym. W rezultacie reszta oponentów — wywodzących się przeważnie z grup społecznych nieobjętych ubezpieczeniem medycznym — miała coraz większe trudności w wynajdywaniu argumentów na poparcie swoich racji. W ciągu paru lat szpital okręgowy Ultramcd-Davis zmienił całkowicie oblicze; zapyziały szpitalik stal się awangardowym ośrodkiem nowoczesnej medycyny. — Jeszcze chwilę, doktorze — zawołał kierowca karetki przez ramię. — Jesteśmy na miejscu. Zack podparł plecami nosze Annie, kiedy kierowca robił ciasny zakręt, wjeżdżając tyłem do jasno oświetlonej zatoki na parkingu. Na betonowej platformie czekał wezwany przez radio karetki zespół składający się z trzech pielęgniarek w niebieskich uniformach szpitalnych i ubranego na biało sanitariusza. Nim Zack zdążył się przedstawić, dwie pielęgniarki sprawnie wyciągnęły nosze z karetki i wyminąwszy go, zawiozły Annie na oddział pogotowia. Pospieszywszy za nimi, Zack znalazł się w dobrze wyposażonym pomieszczeniu, opatrzonym tabliczką URAZY. Stojąc przy drzwiach, patrzył, jak przeniesiono Annie na łóżko, podano tlen, podłączono ją do monitora. Następnie jedna z pielęgniarek, kierująca zespołem, osłuchała krótko serce Annie, po czym stanęła u stóp łóżka, nadzorując wykonywane czynności. — Przepraszam — powiedział Zack do kobiety w białym fartuchu laboratoryjnym, włożonym na szpitalną bieliznę. — Czy mogę z panią zamienić kilka słów? Kiedy się odwróciła, ujrzał atrakcyjną kobietę niewiele po trzydziestce, miała krótko obcięte włosy piaskowego koloru, 40 bardzo kobiece kształty i żywe, nicledwie opalizujące, zielono-błękitne oczy. Podświadomie zerknął dyskretnie na jej lewą rękę. Nie było na niej obrączki. — N... nazywam się Iverson. Doktor Zachary Iverson — przedstawił się. Czyżbym się zająknął? — Od jutro będę tu pracował na stanowisku neurochirurga. Kobieta, którą przywieźliśmy, jest... to znaczy była... moją nianią, kiedy byłem mały. Moją i mojego brata, Franka. — To nazwisko coś mi mówi - odparła, przechyliwszy głowę na bok, jakby się przyglądała obrazowi w muzeum. — Tak — powiedział Zack. Minęła dłuższa chwila, zanim się zorientował, że jeszcze jej nic powiedział, o co mu chodzi. Odchrząknął. - - Frank miał wezwać kardiologa, doktora Cole'a — o ile sobie przypominam padło takie nazwisko — który zajmie się Annie. Czy on już przyszedł?. — Nie — odpowiedziała w zamyśleniu kobieta. — Nie przyszedł, doktorze. Jej mina wyrażała skromność, a zarazem był w niej cień prowokacji. Zack był trochę zmieszany. — Rozumiem — rzekł po chwili, zastanawiając się, czy wygląda na wytrąconego z równowagi i niepewnego, bo przecież tak się czuł. Wbrew buntującemu się ego postanowił być asertywny. Ta kobieta, choć chwilowo zbiła go z tropu, sprawowała tu nadzór — przynajmniej do chwili przybycia doktora Cole'a. Nieświadomie wyprostował się i odchrząknąwszy powtórnie, rzekł grzecznie: — W takim razie, czy nic zechciałaby pani go wezwać, a ja w tym czasie zaopiekuję się panią Doucette? Niech przyjdzie, kiedy tylko będzie mógł. Czy mogłaby pani prócz lego kazać sprowadzić aparaturę do EKG, a także przenośny rentgen, żeby można jej było prześwietlić klatkę piersiową? — Oczywiście, doktorze - odrzekła kobieta, kiedy minąwszy ją, poszedł w głąb sali. Brawo, triumfowało jego ego. Posłuchała mnie. Obejrzał się przez ramię. Kobieta się nic ruszyła. — Proszę zadzwonić do laboratorium — polecił jej, pragnąc w duchu, by przestała patrzeć na niego rozbawionym wzrokiem. — Niech zrobią morfologię. 41 Z relacji Sędziego Zack dowiedział się, iż po serii wnikliwych rozmów kwalifikacyjnych Ultramcd wybrał Franka spośród ponad tuzina innych kandydatów, których większość miała duże doświadczenie w zarządzaniu szpitalami. Jakiekolwiek były kryteria podjęcia przez Ultramed tej decyzji, okazała się genialna. Dokonane przez Franka zmiany, oparte na wypróbowanych strategiach prowadzenia interesów i technikach public rełations, natychmiast przyniosły spektakularny sukces. Nowy sprzęt i nowi lekarze stanowili dowód, iż dewiza korporacji ZMIENIAJ, BY ULEPSZAĆ nie jest jedynie hasłem reklamowym. W rezultacie reszta oponentów — wywodzących się przeważnie z grup społecznych nieobjętych ubezpieczeniem medycznym — miała coraz większe trudności w wynajdywaniu argumentów na poparcie swoich racji. W ciągu paru lat szpital okręgowy Ultramed-Davis zmienił całkowicie oblicze; zapyziały szpitałik stał się awangardowym ośrodkiem nowoczesnej medycyny. — Jeszcze chwilę, doktorze — zawołał kierowca karetki przez ramię. — Jesteśmy na miejscu. Zack podparł plecami nosze Annie, kiedy kierowca robił ciasny zakręt, wjeżdżając tyłem do jasno oświetlonej zatoki na parkingu. Na betonowej platformie czekał wezwany przez radio karetki zespół składający się z trzech pielęgniarek w niebieskich uniformach szpitalnych i ubranego na biało sanitariusza. Nim Zack zdążył się przedstawić, dwie pielęgniarki sprawnie wyciągnęły nosze z karetki i wyminąwszy go, zawiozły Annie na oddział pogotowia. Pospieszywszy za nimi, Zack znalazł się w dobrze wyposażonym pomieszczeniu, opatrzonym tabliczką URAZY. Stojąc przy drzwiach, patrzył, jak przeniesiono Annie na łóżko, podano tlen, podłączono ją do monitora. Następnie jedna z pielęgniarek, kierująca zespołem, osłuchała krótko serce Annie, po czym stanęła u stóp łóżka, nadzorując wykonywane czynności. — Przepraszam — powiedział Zack do kobiety w białym fartuchu laboratoryjnym, włożonym na szpitalną bieliznę. — Czy mogę z panią zamienić kilka słów'? Kiedy się odwróciła, ujrzał atrakcyjną kobietę niewiele po trzydziestce, miała krótko obcięte włosy piaskowego kołom, bardzo kobiece kształty i żywe, nieledwie opalizujące, zielono-blękitnc oczy. Podświadomie zerknął dyskretnie na jej lewą rękę. Nie było na niej obrączki. — N... nazywam się Iverson. Doktor Zachary Iverson — przedstawił się. Czyżbym się zająknął? - Od jutro będę tu pracował na stanowisku neurochirurga. Kobieta, którą przywieźliśmy, jest... to znaczy była... moją nianią, kiedy byłem mały. Moją i mojego brata, Franka. — To nazwisko coś mi mówi odparła, przechyliwszy głowę na bok, jakby się przyglądała obrazowi w muzeum. — Tak — powiedział Zack. Minęła dłuższa chwila, zanim się zorientował, że jeszcze jej nic powiedział, o co mu chodzi. Odchrząknął. - Frank miał wezwać kardiologa, doktora Cole'a — o ile sobie przypominam padło takie nazwisko — który zajmie się Annie. Czy on już przyszedł? — Nie — odpowiedziała w zamyśleniu kobieta. — Nic przyszedł, doktorze. Jej mina wyrażała skromność, a zarazem był w niej cień prowokacji. Zack był trochę zmieszany. — Rozumiem — rzekł po chwili, zastanawiając się, czy wygląda na wytrąconego z równowagi i niepewnego, bo przecież tak się czuł. Wbrew buntującemu się ego postanowił być asertywny. Ta kobieta, choć chwilowo zbiła go z tropu, sprawowała tu nadzór — przynajmniej do chwili przybycia doktora Cole'a. Nieświadomie wyprostował się i odchrząknąwszy powtórnie, rzekł grzecznie: — W takim razie, czy nic zechciałaby pani go wezwać, a ja w tym czasie zaopiekuję się panią Doucette? Niech przyjdzie, kiedy tylko będzie mógł. Czy mogłaby pani prócz tego kazać sprowadzić aparaturę do EKG, a także przenośny rentgen, żeby można jej było prześwietlić klatkę piersiową? — Oczywiście, doktorze - odrzekła kobieta, kiedy minąwszy ją, poszedł w głąb sali. Brawo, triumfowało jego ego. Posłuchała mnie. Obejrzał się przez ramię. Kobieta się nic ruszyła. — Proszę zadzwonić do laboratorium — polecił jej, pragnąc w duchu, by przestała patrzeć na niego rozbawionym wzrokiem. — Niech zrobią morfologię. 41 40 — Oczywiście - powiedziała. — Enzymy sercowe też? Do diabła z tym jej spokojem, pomyślał Zack. — Tak, naturalnie — odparł. - Niech zrobią również gazometrią. Resztą zaordynuje doktor Cole, kiedy tu sią zjawi. Nie czekając na odpowiedź, poszedł do Annie, zmuszając sią, żeby sią nie obejrzeć. Powieki oczu Annie, choć nadal zamknięte, zaczęły lekko trzepotać. — Nazywam sią Werson, jestem lekarzem — przedstawił sią ponownie dwóm pielęgniarkom, które sią nią zajmowały. — Jaki jest jej stan? — Ciśnienie wzrosło do stu na sześćdziesiąt — odparła jedna z nich, krzepka, poważna kobieta około pięćdziesiątki. — Zacząła poruszać kończynami. Wygląda na to, że odzyskuje przytomność. — Dobrze — r/.ckł Zack, uświadamiając sobie, iż cząść jego myśli krąży wokół kogoś innego. Stetoskopem osłuchał serce i płuca Annie. — To ja, Zack — powiedział, pochyliwszy sią nad jej uchem. — Słyszysz mnie, Annie? Jąknąła cicho, po czym ledwie dostrzegalnie skinęła głową. — Zemdlałaś. Jesteś teraz w szpitalu i wszystko bądzie dobrze, rozumiesz? — Ponownie skinąła głową. — W porządku. Odprąż sią i odpoczywaj. Jest coraz lepiej. — Zwrócił sią do pielęgniarki: — Doktor Cole niedługo tu będzie. Dopóki go nie ma, robimy to, co do tej pory. Pielęgniarka obrzuciła go dziwnym spojrzeniem, po czym zerknąła w bok. Zack popatrzył w tym samym kierunku i ponownie znalazł sią naprzeciw zagadkowych oczu o barwie morza. Tym razem intrygująca kobieta postąpiła o krok i wy-ciągnąła rąką. — Doktor Suzanne Cole — przedstawiła sią. Jej zachowanie było stricte konwencjonalne, tylko w oczach pozostał cień rozbawienia. Ściskając jej dłoń, Zack uświadomił sobie, że sią zarumienił. — Przepraszam — wymamrotał. - Zachowałem sią jak kretyn, nie domyśliwszy sią, iż... chcą powiedzieć, że nie wygląda pani... 42 — Wiem — przerwała mu. W jej głosie usłyszał przeprosiny za to, że dopuściła, by zrobił z siebie durnia. — Jestem pewna, że zmylił pana mój strój. Pokazała na swój niebieski mundurek — ale dopiero przed chwilą skończyłam zakładać pacjentowi rozrusznik serca. - Wskazała głową Annie, która była już w pełni przytomna i zaczynała sią rozglądać. — Uratował jej pan życie, doktorze Werson. Gratuluję. Dochodziła północ. Zack Werson siedział samotnie w bufecie dla personelu na tyłach oddziału pogotowia, popijając letnią kawę. Myślami krążył wokół wydarzeń najbardziej niezwykłego spośród wszystkich swoich trzydziestych czerwca, starając sią zapanować nad ciągiem niekontrolowanych fantazji na temat Suzanne Cole. Przygotowanie łóżka dla Annie i przeniesienie jej na oddział intensywnej opieki kardiologicznej potrwało kilka godzin. Zack w tym czasie obserwował, jak Suzanne radzi sobie z kolejnymi epizodami zaburzeń rytmu serca u Annie, dobierając zabiegi terapeutyczne tak, aby nie wywołać istotnych efektów ubocznych, sprawdzając stan pacjentki na monitorach, przeglądając wyniki badań laboratoryjnych, a przy tym znajdując czas na wytarcie Annie potu z czoła, wygładzenie niesfornych kosmyków siwych włosów czy po prostu pochylenie się nad jej uchem i wyszeptanie paru słów otuchy. W przeciwieństwie do początkowego sądu Zacka o niej na podstawie jej chłodnego opanowania przy ich pierwszym spotkaniu w sytuacjach krytycznych była skupiona i ruchliwa, nieustannie krążyła wokół łóżka i sprawdzała, czyjej polecenia zostały prawidłowo wykonane. Chwilami wydawała sią zdenerwowana, ale były to tylko pozory. Pielęgniarkom najwyraźniej odpowiadał styl jej pracy, a co ważniejsze miały do niej zaufanie. Kim jesteś? — zadawał sobie pytanie, przyglądając sią jej działaniom. Co robisz na tej głuchej prowincji? Sądzia i Cinnie telefonowali dwukrotnie, a koło dziesiątej wpadł Frank. Wydawał sią niespokojny i zirytowany, i choć nie poruszył tego tematu, Zack wyczuł, iż był poważnie 43 zmartwiony niezbyt zawoalowaną groźbą Sędziego. Po półgodzinie pojechał, twierdząc, że musi wracać do domu. Chciał być z córkami w czasie gwałtownej burzy, która właśnie się rozszalała. Przedtem jednak udało się Zackowi wyciągnąć od niego nieco informacji na temat Suzanne Cole. Skończyła Dartmouth, a od prawie dwóch lat pracowała w Ultramed-Davis. Miała trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata, była rozwódką i matką sześcioletniej dziewczynki. Do spółki z jedną kobietą była właścicielką małej galerii sztuki i rękodzieła artystycznego. Zack pragnął się dowiedzieć o niej czegoś bardziej osobistego, lecz zdenerwowany Frank, chcąc jak najprędzej odjechać, nie zorientował się, o co lak naprawdę chodzi bratu. Siedząc samotnic w bufecie, Zack zastanawiał się, czy warto poczekać, aż doktor Cole skończy pracę na oddziale i zgodnie z obietnicą wpadnie na „małą bezkofeinową". Pielęgniarki powiedziały, że Suzannc (tak ją nazywały), jeśli ma na oddziale szczególnie ciężki przypadek, zostaje na noc w szpitalu. Tej nocy miała takie dwa — prócz Annie był pacjent, któremu świeżo wszczepiła rozrusznik. Kim jesteś? Co tu robisz? Zack rzadko bywał zauroczony kobietą i nie czuł się komfortowo w tym stanie. Na uniwersytecie był molem książkowym i aż do przedostatniego roku prawiczkiem. Po Lisette chodził z różnymi dziewczynami, miał nawet kilka romansów, ale żaden nie przetrwał długo — aż do Connie. O swoim życiu towarzyskim na uniwersytecie mawiał, iż stanowiło ciąg telefonów do kobiet, które akurat poprzedniego dnia poznały kogoś nadzwyczajnego. Connie była młodsza od niego o pięć lat, lecz już prezentowała takie cechy jak światowość i wyrafinowanie, których jemu brakowało. Dyplom MBA, zdobyty na uniwersytecie w Northwestern, zapewnił jej wysoką pozycję menedżerską w jednej z dużych śródmiejskich firm, miała własne mieszkanie w Back Bay, srebrne bmw, przyjaciół w filharmonii i zamiłowanie do malarstwa impresjonistycznego („Nie sądzisz, że Pizarro ma większą głębię? Że w jednym jego pociągnięciu pędzla jest więcej energii niż w tuzinie obrazów Renoira?") 44 i zagranicznych filmów („Zachary, gdybyś nie patrzył wyłącznie na akcję i skupił się bardziej na uniwersalizmie postaci i technicznej doskonałości reżysera, wyniósłbyś z filmu znacznie więcej"). Od czasu do czasu przyjaciele próbowali go przekonać, że są z Connie niedobraną parą, on zaś kontrargumentował, że bardzo poszerzyła jego horyzonty. Nic był pewny, czy ją rzeczywiście kocha, mimo to przez cały czas ich związku był absolutnie zafascynowany jej urodą, pewnością siebie i stylem. Jej decyzja zerwania z nim dotknęła go, lecz nie tak głęboko, jak przypuszczał. Wolny czas w ciągu następnych miesięcy spędzał, bawiąc się sterowanym radiem modelem samolotu, który zbudował w szkole średniej, wspinając się, odbywając piesze wędrówki z psem, jeżdżąc konno z przyjaciółmi wzdłuż brzegu morza w okolicach przylądka — i przez ten cały czas ani razu nie odwiedził galerii czy kina. — Jestem. Drgnął, przewracając plastikowy kubek z resztkami kawy. Na fornirowanym stoliku powstała mała kałuża. — Witaj — wyjąkał zaskoczony. Suzanne Cole wzięła kilka serwetek z pobliskiego kontuaru i wytarła plamę. Czy moja nieporadność w obecności tej kobiety nigdy nie minie? — pomyślał. — Wygląda na to, że przekroczyłeś limit dziennej dawki kofeiny — powiedziała. Przebrała się w wyjściowy strój: szare spodnie i obszerny, grubo dziergany sweter. Wyglądała tak świeżo, jakby dzień się dopiero zaczął. — Używam kofeiny, żeby zwalczyć wrodzoną nadpobudliwość — odparł. — Mam wrażenie, że mnie przyhamowuje. Uśmiechnęła się. — Znam ten objaw. Jestem zdumiona, że jeszcze nie pojechałeś do domu, zwłaszcza że jutro jest twój pierwszy dzień pracy. — Chciałem być pewny, że z Annie wszystko w porządku. Dla mnie i dla mojej rodziny to ktoś wyjątkowy. Co więcej, wczoraj skończyłem staż. Liczę się z tym, że dopiero po kilku 45 zmartwiony niezbyt zawoalowaną groźbą Sędziego. Po półgodzinie pojechał, twierdząc, że musi wracać do domu. Chciał być z córkami w czasie gwałtownej burzy, która właśnie sią rozszalała. Przedtem jednak udało się Zackowi wyciągnąć od niego nieco informacji na temat Suzanne Cole. Skończyła Dartmouth, a od prawic dwóch lat pracowała w Ultramed-Davis. Miała trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata, była rozwódką i matką sześcioletniej dziewczynki. Do spółki z jedną kobietą była właścicielką małej galerii sztuki i rękodzieła artystycznego. Zack pragnął się dowiedzieć o niej czegoś bardziej osobistego, lecz zdenerwowany Frank, chcąc jak najprędzej odjechać, nie zorientował się, o co tak naprawdę chodzi bratu. Siedząc samotnie w bufecie, Zack zastanawiał się, czy warto poczekać, aż doktor Cole skończy pracę na oddziale i zgodnie z obietnicą wpadnie na „małą bezkolcinową". Pielęgniarki powiedziały, że Suzannc (tak ją nazywały), jeśli ma na oddziale szczególnie ciężki przypadek, zostaje na noc w szpitalu. Tej nocy miała takie dwa — prócz Annie był pacjent, któremu świeżo wszczepiła rozrusznik. Kim jesteś? Co tu robisz? Zack rzadko bywał zauroczony kobietą i nie czuł się komfortowo w tym stanie. Na uniwersytecie był molem książkowym i aż do przedostatniego roku prawiczkiem. Po Lisctte chodził z różnymi dziewczynami, miał nawet kilka romansów, ale żaden nie przetrwał długo — aż do Connie. O swoim życiu towarzyskim na uniwersytecie mawiał, iż stanowiło ciąg telefonów do kobiet, które akurat poprzedniego dnia poznały kogoś nadzwyczajnego. Connie była młodsza od niego o pięć lat, lecz już prezentowała takie cechy jak światowość i wyrafinowanie, których jemu brakowało. Dyplom MBA, zdobyty na uniwersytecie w Northwestern, zapewnił jej wysoką pozycję menedżerską w jednej z dużych śródmiejskich finn, miała własne mieszkanie w Back Bay, srebrne bmw, przyjaciół w filharmonii i zamiłowanie do malarstwa impresjonistycznego („Nie sądzisz, że Pizarro ma większą głębię? Że w jednym jego pociągnięciu pędzla jest więcej energii niż w tuzinie obrazów Renoira?") 44 i zagranicznych filmów („Zachary, gdybyś nie patrzył wyłącznie na akcję i skupił się bardziej na uniwersalizmie postaci i technicznej doskonałości reżysera, wyniósłbyś z filmu znacznie więcej"). Od czasu do czasu przyjaciele próbowali go przekonać, że są z Connie niedobraną parą, on zaś kontrargumentował, że bardzo poszerzyła jego horyzonty. Nic był pewny, czy ją rzeczywiście kocha, mimo to przez cały czas ich związku był absolutnie zafascynowany jej urodą, pewnością siebie i stylem. Jej decyzja zerwania z nim dotknęła go, lecz nie tak głęboko, jak przypuszczał. Wolny czas w ciągu następnych miesięcy spędzał, bawiąc się sterowanym radiem modelem samolotu, który zbudował w szkole średniej, wspinając się, odbywając piesze wędrówki z psem, jeżdżąc konno z przyjaciółmi wzdłuż brzegu morza w okolicach przylądka — i przez ten cały czas ani razu nie odwiedził galerii czy kina. — Jestem. Drgnął, przewracając plastikowy kubek z resztkami kawy. Na fornirowanym stoliku powstała mała kałuża. — Witaj — wyjąkał zaskoczony. Suzanne Cole wzięła kilka serwetek z pobliskiego kontuaru i wytarła plamę. Czy moja nieporadność w obecności tej kobiety nigdy nie minie? — pomyślał. — Wygląda na to, że przekroczyłeś limit dziennej dawki kofeiny — powiedziała. Przebrała się w wyjściowy strój: szare spodnie i obszerny, grubo dziergany sweter. Wyglądała tak świeżo, jakby dzień się dopiero zaczął. — Używam kofeiny, żeby zwalczyć wrodzoną nadpobudliwość — odparł. — Mam wrażenie, że mnie przyhamowuje. Uśmiechnęła się. — Znam ten objaw. Jestem zdumiona, że jeszcze nie pojechałeś do domu, zwłaszcza że jutro jest twój pierwszy dzień pracy. — Chciałem być pewny, że z Annie wszystko w porządku. Dla mnie i dla mojej rodziny to ktoś wyjątkowy. Co więcej, wczoraj skończyłem staż. Liczę się z tym, że dopiero po kilku 45 miesiącach moja wewnętrzna chemia zacznie wymagać czegoś więcej niż piętnastominutowej drzemki w fotelu Naugahyde. — Dobrze pamiętam te fotele — powiedziała Suzannc, opierając się o kontuar. — Jest taki jeden... Stary, zdezelowany, bordowego koloru... w pokoju dla kardiologów w Hitchcock, na którym może kiedyś zawiśnie tabliczka: „Suzanne Cole spała tutaj... i tylko tutaj...". A więc czekałeś na wiadomość o Annie. Jest przytomna, jej stan jest stabilny. Nie ma zaburzeń neurologicznych, przynajmniej moim skromnym zdaniem, choć zapewne rano sam będziesz chciał ją zbadać. Sprawię, żeby to była twoja pierwsza konsultacja w nowym miejscu pracy. Powiedziałeś, że prócz neurochirurgii zamierzasz zajmować się również neurologią. — Tak. Uwielbiam zagadki na równi z krwią i flakami. Zmrużyła oczy. — Nie mówisz jak chirurg — oświadczyła. — Ci, których znam, wywieszają sobie na ścianach gabinetów dewizy w rodzaju: „Leczyć to znaczy wycinać" albo „Cały świat należy zoperować". — Wierz mi, że ja też znam takich. Jako oświecony chirurg, człowiek renesansu, powiedziałbym raczej: „Prawie cały świat należy zoperować". — Podsunął jej krzesło. — Usiądź. — Przykro mi, ale nie mogę — odparła. — Muszę już iść. Pani Doucette jest dziś moim trzecim pacjentem w stanie krytycznym, a jutro czeka mnie całodzienna praca. Ty też powinieneś się przespać, żebyś przyszedł wypoczęty na konsultację. Włożywszy płaszcz, ruszyła ku drzwiom. — Poczekaj. — Zack zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, choć wcale nie miał takiego zamiaru. — Słucham? Odwróciła się ku niemu. Chmurny wzrok i wyraz jej twarzy powiedziały mu, że nie powinien nalegać. Zrozumiał przesłanie za późno. — Ja... hm... pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść kiedyś na kolację albo gdzieś... — Przykro mi — powiedziała ze znużeniem. — Dzięki, ale nie. 46 — Och — jęknął, czując się nagle skrępowany — nic miałem na myśli... chciałem tylko... — Zack, przepraszam za moją obcesowość. Już późno, a ja jestem skonana. Milo mi, że mnie zaprosiłeś... naprawdę. Czuję się zaszczycona, ale... nie umawiam się z ludźmi, z którymi pracuję. Prócz tego interesuję się kimś. Zack wzruszył ramionami. — W takim razie — powiedział z wymuszonym uśmiechem — będę się modlił, żeby w szpitalu pojawiło się dużo pacjentów z kombinacją dolegliwości sercowych i neurologicznych. Suzanne wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń. — Z przyjemnością będę z tobą współpracowała. Jestem pewna, że odniesiemy sukces. W tym momencie w dalekim końcu izby przyjęć rozległ się krzyk mężczyzny: — Nie! Nie chcę iść! Ja umrę! Oboje pobiegli w tamtą stronę. Zamieszanie wywołał mężczyzna około siedemdziesiątki, którego pielęgniarka, lekarz i umundurowany strażnik ochrony próbowali przenieść z łóżka na fotel na kółkach. Starzec o niezwykle długich, siwych włosach i gęstej, poskręcanej brodzie walczył, żeby zostać na swoim łóżku. Zack ogarnął spojrzeniem jego drelichowe spodnie, flanelową koszulę — przepoconą i brudną od piasku i smaru — i znoszone, zalłuszczone robocze buty. Lewe ramię mężczyzny było przymocowane do piersi opatrunkiem Dessaulta; na policzku i wokół prawego oka widniały ślady skaleczenia oraz obrzęk. — Nie! — zawył znowu. — Nic ruszajcie mnie. Umrę, jeżeli tam wrócę. Proszę was. Pozwólcie mi zostać jeszcze przez noc. — O co chodzi? — spytał Zack. Dyżurujący Wilton Marshfleld, były lekarz ogólny w mieście, puścił mężczyznę, który opadł z powrotem na łóżko. — Och, Iverson. I doktor Cole. Kiwnął im głową. — Myślałem, że pojechaliście do domu. — Właśnie wychodziliśmy — powiedział Zack. — Jakieś kłopoty? 47 miesiącach moja wewnętrzna chemia zacznie wymagać czegoś więcej niż piętnastominutowej drzemki w fotelu Naugahyde. — Dobrze pamiętam te fotele — powiedziała Suzannc, opierając się o kontuar. — Jest taki jeden... Stary, zdezelowany, bordowego koloru... w pokoju dla kardiologów w Hitchcock, na którym może kiedyś zawiśnie tabliczka: „Suzanne Cole spała tutaj... i tylko tutaj...". A więc czekałeś na wiadomość o Annie. Jest przytomna, jej stan jest stabilny. Nic ma zaburzeń neurologicznych, przynajmniej' moim skromnym zdaniem, choć zapewne rano sam będziesz chciał ją zbadać. Sprawię, żeby to była twoja pierwsza konsultacja w nowym miejscu pracy. Powiedziałeś, że prócz neurochirurgii zamierzasz zajmować się również neurologią. — lak. Uwielbiam zagadki na równi z krwią i flakami. Zmrużyła oczy. — Nie mówisz jak chirurg — oświadczyła. — Ci, których znam, wywieszają sobie na ścianach gabinetów dewizy w rodzaju: „Leczyć to znaczy wycinać" albo „Cały świat należy zoperować". — Wierz mi, że ja też znam takich. Jako oświecony chirurg, człowiek renesansu, powiedziałbym raczej: „Prawie cały świat należy zoperować". — Podsunął jej krzesło. — Usiądź. — Przykro mi, ale nie mogę — odparła. — Muszę już iść. Pani Doucette jest dziś moim trzecim pacjentem w stanie krytycznym, a jutro czeka mnie całodzienna praca. Ty też powinieneś się przespać, żebyś przyszedł wypoczęty na konsultację. Włożywszy płaszcz, ruszyła ku drzwiom. — Poczekaj. — Zack zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, choć wcale nie miał takiego zamiaru. — Słucham? Odwróciła się ku niemu. Chmurny wzrok i wyraz jej twarzy powiedziały mu, że nie powinien nalegać. Zrozumiał przesłanie za późno. — Ja... hm... pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść kiedyś na kolację albo gdzieś... — Przykro mi — powiedziała ze znużeniem. — Dzięki, ale nie. — Och — jęknął, czując się nagle skrępowany — nie miałem na myśli... chciałem tylko... — Zack, przepraszam za moją obcesowość. Już późno, a ja jestem skonana. Milo mi, że mnie zaprosiłeś... naprawdę. Czuję się zaszczycona, ale... nie umawiam się z ludźmi, z którymi pracuję. Prócz tego interesuję się kimś. Zack wzruszył ramionami. — W takim razie — powiedział z wymuszonym uśmiechem — będę się modlił, żeby w szpitalu pojawiło się dużo pacjentów z kombinacją dolegliwości sercowych i neurologicznych. Suzanne wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń. — Z przyjemnością będę z tobą współpracowała. Jestem pewna, że odniesiemy sukces. W tym momencie w dalekim końcu izby przyjęć rozległ się krzyk mężczyzny; — Nie! Nie chcę iść! Ja umrę! Oboje pobiegli w tamtą stronę. Zamieszanie wywołał mężczyzna około siedemdziesiątki, którego pielęgniarka, lekarz i umundurowany strażnik ochrony próbowali przenieść z łóżka na fotel na kółkach. Starzec o niezwykle długich, siwych włosach i gęstej, poskręcanej brodzie walczył, żeby zostać na swoim łóżku. Zack ogarnął spojrzeniem jego drelichowe spodnie, flanelową koszulę — przepoconą i brudną od piasku i smaru — i znoszone, zatłuszczone robocze buty. Lewe ramię mężczyzny było przymocowane do piersi opatrunkiem Dessaulta; na policzku i wokół prawego oka widniały ślady skaleczenia oraz obrzęk. — Nie! — zawył znowu. — Nic ruszajcie mnie. Umrę, jeżeli tam wrócę. Proszę was. Pozwólcie mi zostać jeszcze przez noc. — O co chodzi? — spytał Zack. Dyżurujący Wilton Marshfield, były lekarz ogólny w mieście, puścił mężczyznę, który opadł z powrotem na łóżko. — Och, Iverson. ł doktor Cole. - Kiwnął im głową. — Myślałem, że pojechaliście do domu. — Właśnie wychodziliśmy — powiedział Zack. — Jakieś kłopoty? 46 47 Marshfielda znał od lat — miernego lekarza, absolwenta nieistniejącej już uczelni medycznej. Był zaskoczony jego obecnością w szpitalu. W trakcie wcześniejszej pogawędki Marshfield wyznał mu, iż Frank go nakłonił, żeby nic przechodził jeszcze na emeryturą. „Porzuciłem te moje nędzne dotychczasowe zajęcie, bo zaoferował mi pensję w wysokości moich rocznych zarobków" — wytłumaczył Zackowi. — Nie, wszystko w porządku - powiedział Marshfield. — Tylko stary Chris Gow nie chce zrozumieć, że Ultramed-Davis to szpital, a nie jakiś cholerny hotel. — Co mu się stało? — spytała Suzanne. — Wygląda groźnie, ale to nic poważnego — odparł Marshfield z nieukrywaną pogardą. - Wypił za dużo gorzały, którą sam produkuje w swojej ruderze, i spadł ze schodów. Złamał sobie ramię w okolicy barku, ale możemy tylko przyłożyć lód i unieruchomić rękę. Zdjęcia kości twarzy nie wykazały złamań, wyniki innych badań są w porządku. Ambulans czeka, żeby go zawieźć do domu, a staruch nie pozwala ruszyć się z łóżka. Ale nie martwcie się, damy sobie z nim radę. Suzanne zawahała się, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale zrezygnowała i cofnęła się o krok, natomiast Zack wyminął opasłego lekarza i podszedł do łóżka. — Panie Gow, jestem doktor Iverson — przedstawił się. Stary człowiek podniósł wzrok, ale nic nie powiedział. Jego twarz, pod brodą i warstwą brudu, zachowała ów wiecznie młody, niemal pogodny wyraz, ale w oczach był smutek — ten sam, który Zack często widywał u ubogich pacjentów w szpitalu komunalnym w Bostonie w okresie, kiedy tam pracował — smutek wynikający z samotności i braku nadziei. Widać było, że mężczyzna się boi. — Bardzo pan cierpi? — On uważa, że nic — odparł Chris Gow, nadal ciężko oddychając po walce. — Ciekaw jestem, czy kiedyś spadł ze schodów i złamał sobie rękę. — Z kim pan mieszka? Stary człowiek zaśmiał się ponuro, krzywiąc się przy tym z bólu. Odwrócił głowę. Zack spojrzał pytająco na Marshfielda. 48 — Mieszka sam w chacie na końcu leśnej przecinki, w bok od szosy dwieście dziewiętnastej. — Ma pan telefon, Chris? Mężczyzna znów się roześmiał. — Jak pan się tu dostał? — A jak pan myśli? — Znalazł go kierowca ciężarówki i przywiózł. Siedział na poboczu szosy — wyjaśnił Marshfield. — Chrisa wszyscy tu znają. Jest drwalem. Od czasu do czasu idzie w tango i zamiast rąbać drzewo, sam się narąbie. — Roześmiał się z własnego dowcipu, udając, iż nie zauważył, że nikt mu nie zawtórował. — Wtedy go zszywamy i odstawiamy do domu, aż do następnego razu. Zack popatrzył na starego .drwala. Czy może być coś smutniejszego od człowieka, który mieszka samotnie i jest chory lub ciężko ranny, i w skrytości ducha liczy, że ktoś mu przyjdzie z pomocą, chociaż jednocześnie wic, że nikt się nie zjawi? — Dlaczego nic można go zatrzymać na dzień lub dwa? — spytał. — Nie ma wolnych łóżek? — Łóżek mamy dość — odparł Marshfield. — Chodzi o to, że Chris nie ma żadnego ubezpieczenia, więc jeśli nic nie zagraża jego życiu, przenosimy go do okręgu Clarion albo wraca do domu. — A jeśli lekarz szpitalny uprze się, żeby zatrzymać pacjenta, który nie może zapłacić? Marshfield wzruszył ramionami. — To się nie zdarza. Gdyby jednak do tego doszło, to myślę, że tłumaczyłby się przed kierownictwem. Słuchaj, Iverson, kiedyś szpital przyjmował każdego Dicka, Toma czy Harry'ego niezależnie od tego, czy mogli zapłacić, ale muszę ci powiedzieć, że wtedy tu było koszmarnie. Zdarzały się tygodnie, kiedy brakowało pieniędzy na pensje dla personelu, nie mówiąc o zakupie nowego sprzętu. — Ten człowiek tu zostanie — powiedział Zack. Marshfield poczerwieniał. — Powiedziałem ci, że panujemy nad sytuacją. Zack spojrzał na starego mężczyznę. Odesłanie go do chału- 49 py na odludziu, gdzie nie było telefonu i prawdopodobnie nic do jedzenia, kłóciło się z etyką lekarską. — Panujecie czy nie — powiedział — on zostaje. Skieruj go do mnie... jako przypadek niedożywienia i częstych omdleń. Napiszą stosowne uzasadnienie. Obwisłe policzki Marshfielda zrobiły się purpurowe. — Kopiesz sobie grób — ostrzegł. - Kierownictwo wezwie cię na dywanik. — Myślę, że Frank mnie zrozumie — odparł Zack. Marshfield roześmiał się kpiąco. — Już kilku lekarzy szuka teraz pracy, bo myśleli tak samo jak ty, Werson. — Powiedziałem, że zostanie przyjęty. — A ja ci mówię, że to będzie początek twojego końca. W porządku, Tommy — zwrócił się do strażnika. — Wracaj do swojej roboty. Doktor Opiekun Społeczny woli dostać przykrą nauczkę. Obrócił się na pięcie i wyszedł. — Zostaniesz tu, Chris, przynajmniej na noc — rzekł Zack, ujmując zdrową rękę mężczyzny. - Wrócę za chwilę, żeby cię zbadać. Zaskoczony nagłą odmianą losu stary człowiek milczał, patrząc na niego. Kąciki jego oczu zwilgotniały. Zack odwrócił się do Suzanne. — Chodź — powiedział. — Odprowadzę cię na zewnątrz. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszli przez automatycznie otwierające się drzwi na podjazd dla karetek. Fale deszczu przemiatały czarny asfalt. — Myślę, że muszę trochę skorygować swoje postępowanie, jeśli mam tu przetrwać — rzekł. Z zimna wstrząsnął nim dreszcz. Suzanne nasunęła na głowę kaptur płaszcza. — Zrób nam wszystkim przysługę i nic nie koryguj, jeśli naprawdę nie będziesz musiał. To, co zrobiłeś, było bardzo szlachetne. — Ma ubezpieczenie czy nie, swoje już w życiu zapłacił. — Możliwe — odparła Suzanne. — Bardzo możliwe. Do zobaczenia rano. 50 — Do zobaczenia. Odeszła kilka kroków, po czym stanęła i odwróciła się. — Mówiłeś o kolacji, Zack. Może w środę, u mnie? Zackowi przyśpieszył puls. __ Myślałem, że nie umawiasz się z mężczyznami, z którymi pracujesz. __ Każda zasada powinna dopuszczać wyjątki — odparła. __Przed chwilą o to właśnie walczyłeś, prawda? __ Tak, chyba tak. Ale co z twoim... zainteresowaniem kimś innym? Zsunęła z czoła kaptur i uśmiechnęła się - najpierw oczami, a dopiero potem ustami. — Skłamałam — powiedziała. Lisette Iverson stała przy drzwiach balkonowych w swojej sypialni, mrużąc oczy, gdy zygzaki błyskawic przecinały czarne niebo nad doliną rzeki Androscoggin. Na południu majaczyły w dali światła Sterling. Kanonada grzinotów przetoczyła się, wstrząsając jak zabawką wysokim budynkiem w kształcie litery A u zbocza wzgórza. Owinąwszy się szczelniej szlafrokiem, poszła na palcach korytarzem zobaczyć, co robią dziewczynki. Okazało się, że szalejące przez dwie godziny demony burzy zmęczyły je na tyle, że obie spały. Lisette zawsze się bała piorunów, czuła się więc odrobinę winna tego, że przekazała swój lęk dzieciom. Jakże chciała, żeby Frank przyszedł do łóżka lub przynajmniej z nią porozmawiał. Dochodziła pierwsza, a on jeszcze tkwił w „swoim" pokoju, wpatrując się — wiedziała o tym — w żar w „swoim" kominku, i słuchał płyty z posępnym, progresywnym jazzem, który puszczał, kiedy był na nią zły. Wiedziała również, że Frank jak zwykle znajdzie czas, żeby z uczuciem słodkiej satysfakcji powiedzieć jej, dlaczego jest zły. Nie miała wątpliwości, to praca wywoływała u niego stałe napięcie. Od ponad dwóch lat był ciągle wściekły. Co gorsza, z każdym tygodniem, z każdym miesiącem coraz trudniej jej było udobruchać męża. Po cichu żałowała, że zamknął swoją małą firmę elektroniczną w Concord, chociaż stała na skraju bankructwa, i wrócił do Sterling. 52 Musiała oddać mu sprawiedliwość, że sukces, jaki odniósł w Ultramcd, przyniósł im więcej, niż mogła sobie wyobrazić. Ale kiedy przypominała sobie dawnego, pełnego energii marzyciela, w którym się zakochała i za którego wyszła, doszła do wniosku, iż cena, jaką oboje zapłacili, była zbyt wysoka. Przez moment zastanawiała się, czy nic położyć się spać. Jeśli to zrobi, Frank nic przyjdzie do sypialni. Spędzi noc na kanapie w „swoim" pokoju i zanim ona i bliźniaczki się zbudzą, on już będzie w biurze w szpitalu. W żaden sposób nie zdoła go przetrzymać. Westchnąwszy z rezygnacją, włożyła pantofle i poszła w stronę schodów. Sytuacja była bardzo prosta: jej na nim zależało, a jemu na niej nie -— przynajmniej w tej chwili. Dwukolorowy, szkarłatno-biały transparent, rozpięty na skrzącym się w jaskrawym słońcu śniegu głosił: MISTRZOSTWA JUNIORÓW GARFIELD MOUNTAIN Stojąc u podnóża zbocza, Frank lverson oglądał trasę slalomu giganta — pełen muld szlak, na którym rozmieszczono dwa tuziny bramek oznaczonych czerwonymi i niebieskimi proporczykami. Jeszcze jeden przejazd, powiedział do siebie. Jeszcze tylko jeden, taki jak poprzedni, i pojedzie do Kolorado. Podróż, trofeum, sława. Po latach treningu, latach niepowodzeń, wszystko to znalazło się na wyciągnięcie ręki. — W następnym roku wygrasz - powiedział Sędzia, kiedy Frank, lejąc łzy, rozpaczał po zeszłorocznych eliminacjach. — Za rok Tyler przekroczy limit wieku, ale na pewno ty zostaniesz numerem jeden. Tyler. Jakie to śmieszne. Dlaczego ojciec nie mógł zrozumieć, że Frank przegrał o pół sekundy z powodu gównianego przygotowania trasy, które zwolniło jego przejazd, a nie przez Tylera. Jeszcze jeden przejazd. — Hej, Frankie, zasnąłeś? Zaskoczony, odwrócił się. Zack, jego brat, szedł powoli ku 53 niemu przez niewielką stertę ubitego śniegu. Miał na sobie czarny kombinezon i buty zjazdowe. — Przypominam sobie trasę — odparł Frank. — Jakby ci to było potrzebne. Nawet gdybyś zjeżdżał tyłem, nikt cię nie wyprzedzi. Frank wskazał palcem wielką tablicę z wynikami pierwszego biegu. — Ty dałbyś radę. Zack roześmiał się głośno. — Jak mógłbym zyskać trzy sekundy, jeśli jeszcze ani razu nie wygrałem z tobą przejazdu? Nie kpij ze mnie. Będę zadowolony, jeżeli się nic przewrócę i zajmę drugie miejsce. Spróbuję wygrać za rok, kiedy przejdziesz do seniorów. — Słyszę, Zack. Jeszcze trochę wazeliny i się wyłożę. Od kiedy ci się zdaje, że możesz mnie nabrać? Było między nimi dwa lata różnicy, lecz Zack w wieku trzynastu lat zaczął gwałtownie rosnąć i w następnym roku współzawodnictwo między nimi we wszelkich sportach zaczęło się nasilać — zwłaszcza w narciarstwie, w którym dzieląca ich różnica umiejętności w trakcie sezonu zimowego stopniowo malała. Frank znów zerknął na tablicę wyników. Między Zackiem a zawodnikiem na trzecim miejscu była znaczna różnica czasów. Do finałowego biegu awansowali dwaj pierwsi i jego brat dobrze o tym wiedział. Frank czuł, że brat go nabiera. Chciał w finale pojechać drugi, żeby móc kontrolować sytuację. — Słuchaj, Frankie — w głosie Zacka brzmiała szczerość, która Frankowi wydała się udawana — postaram się pojechać jak najlepiej. Ale zrobię to także dla ciebie, wierz mi. — Wyciągnął do niego rękę. — Powodzenia. Frank popatrzył na rękę brata, potem na jego twarz. W oczach Zacka dostrzegł coś, co spowodowało, że przeszedł go dreszcz — pewność siebie, determinację, których nigdy przedtem u niego nic zaobserwował. To było spojrzenie, które dobrze znał, takim wzrokiem patrzył w szczególnych sytuacjach ojciec. Na ułamek sekundy zawahał się, po czym wyciągnął dłoń w rękawicy i uścisnął mocno rękę brata. — Postaraj się wygrać — powiedział. — Spróbuję. Do zobaczenia na górze. 54 Zack uśmiechnął się, kiwnął głową i poszedł dołączyć do grupy zawodników czekających na ogłoszenie rozpoczęcia drugiego przejazdu. Frank przebiegł wzrokiem tłum rodziców, ustawiających się w widokowych punktach wzdłuż trasy slalomu. W tym samym momencie Sędzia, gawędzący z kilkoma przyjaciółmi, spojrzał w jego stronę. Frank uśmiechnął się słabo, na co ojciec zareagował energicznym podniesieniem kciuka. Jeszcze jeden przejazd. Chcąc jak najprędzej mieć go za sobą, Frank poszedł do stojaka, w którym w szeregu stały narty zawodników. Rozzłościło go spotkanie z młodszym bratem, zwłaszcza niepokojący wyraz oczu Zacka. Trzy sekundy to dużo, ale zważywszy na postępy, jakie Zack zrobił w ostatnich tygodniach, wszystko było możliwe. Przez moment zastanawiał się, czy poprosić brata, żeby się wycofał, poczekał na inną szansę. To niesprawiedliwe, przemknęło mu przez głowę. W zeszłym roku przeklęte koleiny, a teraz Zack. To miał być jego rok — tak powiedział sam Sędzia. Nikt nie może mu odebrać trofeum i wyjazdu — nikt i nic. Wyjął ze stojaka narty i powiódł dłonią po ich spodach, sprawdzając smarowanie. Odpręż się, nakazał sobie. Odpręż się, ale zachowaj to, czego żąda od nas Sędzia — wolę zwycięstwa. W tym momencie jego wzrok padł na czarne rossignole Zacka, tkwiące w stojaku obok jego nart. Odstawił swoje na miejsce i wyjął z kieszeni dzicsięcioccntówkę. Ten rok należy do mnie. Następny będzie Zacka. Rozejrzał się. Nikt nie zwracał nań uwagi. O dwa obroty przekręcił monetą śruby mocujące przód wiązań nart Zacka — nie na tyle, żeby brat poczuł różnicę, lecz wystarczająco, by nie panował tak dobrze nad nartami i poszerzył każdy skręt o kilka centymetrów. W rezultacie Frank zachowałby trzy-sekundową przewagę. Ten rok miał być mój. To ostatnia szansa. Ponadto robię Zackowi przysługę; w razie gdyby upadł, narta się wypnie, chroniąc go przed ciężkim urazem kostki. 55 niemu przez niewielką stertę ubitego śniegu. Miał na sobie czarny kombinezon i buty zjazdowe. — Przypominam sobie trasę — odparł Frank. — Jakby ci to było potrzebne. Nawet gdybyś zjeżdżał tyłem, nikt cię nie wyprzedzi. Frank wskazał palcem wielką tablicę z wynikami pierwszego biegu. — Ty dałbyś radę. Zack roześmiał się głośno. — Jak mógłbym zyskać trzy sekundy, jeśli jeszcze ani razu nie wygrałem z tobą przejazdu? Nie kpij ze mnie. Będę zadowolony, jeżeli się nic przewrócę i zajmę drugie miejsce. Spróbują wygrać za rok, kiedy przejdziesz do seniorów. — Słyszę, Zack. Jeszcze trochę wazeliny i się wyłożę. Od kiedy ci się zdaje, że możesz mnie nabrać? Było między nimi dwa lata różnicy, lecz Zack w wieku trzynastu lat zaczął gwałtownie rosnąć i w następnym roku współzawodnictwo między nimi we wszelkich sportach zaczęło się nasilać — zwłaszcza w narciarstwie, w którym dzieląca ich różnica umiejętności w trakcie sezonu zimowego stopniowo malała. Frank znów zerknął na tablicę wyników. Między Zackiem a zawodnikiem na trzecim miejscu była znaczna różnica czasów. Do finałowego biegu awansowali dwaj pierwsi i jego brat dobrze o tym wiedział. Frank czuł, że brat go nabiera. Chciał w finale pojechać drugi, żeby móc kontrolować sytuację. — Słuchaj, Frankie — w głosie Zacka brzmiała szczerość, która Frankowi wydała się udawana — postaram się pojechać jak najlepiej. Ale zrobię to także dla ciebie, wierz mi. — Wyciągnął do niego rękę. — Powodzenia. Frank popatrzył na rękę brata, potem na jego twarz. W oczach Zacka dostrzegł coś, co spowodowało, że przeszedł go dreszcz — pewność siebie, determinację, których nigdy przedtem u niego nic zaobserwował. To było spojrzenie, które dobrze znał, takim wzrokiem patrzył w szczególnych sytuacjach ojciec. Na ułamek sekundy zawahał się, po czym wyciągnął dłoń w rękawicy i uścisnął mocno rękę brata. — Postaraj się wygrać — powiedział. — Spróbuję. Do zobaczenia na górze. 54 Zack uśmiechnął się, kiwnął głową i poszedł dołączyć do grupy zawodników czekających na ogłoszenie rozpoczęcia drugiego przejazdu. Frank przebiegł wzrokiem tłum rodziców, ustawiających się w widokowych punktach wzdłuż trasy slalomu. W tym samym momencie Sędzia, gawędzący z kilkoma przyjaciółmi, spojrzał w jego stroną. Frank uśmiechnął się słabo, na co ojciec zareagował energicznym podniesieniem kciuka. Jeszcze jeden przejazd. Chcąc jak najprędzej mieć go za sobą, Frank poszedł do stojaka, w którym w szeregu stały narty zawodników. Rozzłościło go spotkanie z młodszym bratem, zwłaszcza niepokojący wyraz oczu Zacka. Trzy sekundy to dużo, ale zważywszy na postępy, jakie Zack zrobił w ostatnich tygodniach, wszystko było możliwe. Przez moment zastanawiał się, czy poprosić brata, żeby się wycofał, poczekał na inną szansą. To niesprawiedliwe, przemknęło mu przez głowę. W zeszłym roku przeklęte koleiny, a teraz Zack. To miał być jego rok — tak powiedział sam Sędzia. Nikt nie może mu odebrać trofeum i wyjazdu — nikt i nic. Wyjął ze stojaka narty i powiódł dłonią po ich spodach, sprawdzając smarowanie. Odpręż się, nakazał sobie. Odpręż się, ale zachowaj to, czego żąda od nas Sędzia — wolę zwycięstwa. W tym momencie jego wzrok padł na czarne rossignole Zacka, tkwiące w stojaku obok jego nart. Odstawił swoje na miejsce i wyjął z kieszeni dziesięciocentówkę. Ten rok należy do mnie. Następny będzie Zacka. Rozejrzał się. Nikt nie zwracał nań uwagi. O dwa obroty przekręcił monetą śruby mocujące przód wiązań nart Zacka — nie na tyle, żeby brat poczuł różnicę, lecz wystarczająco, by nie panował tak dobrze nad nartami i poszerzył każdy skręt o kilka centymetrów. W rezultacie Frank zachowałby trzy-sekundową przewagę. Ten rok miał być mój. To ostatnia szansa. Ponadto robią Zackowi przysługą; w razie gdyby upadł, narta się wypnie, chroniąc go przed ciężkim urazem kostki. 55 Ale to nie będzie potrzebne. Nic dojdzie do upadku ani złamania. Wystarczy kilka centymetrów na każdej bramce. Kilka ułamków sekundy. Następny rok będzie Zacka, a Sędzia będzie mógł się chwalić, iż obaj jego synowie zdobyli mistrzostwo juniorów. To optymalne rozwiązanie. Tak miało być. To był jego rok... Tylko jego... — Frank? Wszelkie wrażenia i koloryt tamtego dnia prysnęły, kiedy usłyszał głos Lisette. Przetarł oczy i usiadł na sofie. Z rozpalonego na kominku ognia, mającego rozpędzić chłód letniej burzy, pozostało kilka tlących się polan. Po wypiciu dwóch szkockich czuł w ustach nieprzyjemny smak — czyżby to były trzy? — i bolały go skronie. — Źle się czujesz, kochanie? — Nic mi nie jest — wymamrotał, przykładając ręce do oczu. — Czuję się świetnie. — Mnóstwo lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz miał ten sen. — Frank, proszę cię, chodź do łóżka. Jest po wpół do drugiej. — Nie jestem zmęczony. — Spałeś. — Nie spałem, do cholery. Myślałem. — Przynieść ci coś? Może mleka? Albo kanapkę? — Powiedziałem ci, że czuję się dobrze. Zostaw mnie. Zanosiło się na to, pomyślał. Był temu przeciwny od samego początku, ale protestował nie dość energicznie. Powrót jego brata do Sterling był ostatnią rzeczą, której potrzebował. Teraz, dzięki Sędziemu i lej przeklętej Lcigh Baron, Zack znów tu się znalazł i już zdążył odegrać rolę bohatera. Czemu się bardziej nie upierałem? Baron rządziła Ultramed, ale Davis był jego szpitalem i powinien się zdecydowanie przeciwstawić. — Frank, kochanie — powiedziała Lisette — mówisz, że nic ci nie jest, aleja wiem, że to nieprawda. Przez cały wieczór nie odezwałeś się do mnie. Spróbowała odgarnąć mu włosy z czoła, ale odepchnął jej rękę. Podniósł się, podszedł niepewnym krokiem do kominka, 56 rzucił nowe polano na dogasający żar i rozgarnął go pogrzebaczem. — Niezłe przedstawienie odegrałaś dziś wieczór, Lisette — rzekł bełkotliwie. — Całkiem niezłe. — Nie wiem, co masz na myśli, słowo daję. — Och, daj spokój. Widziałem, jak kręciłaś pupą przed moim bratem. Jestem pewny, że nic tylko ja to zauważyłem. — Kochanie, to absurd. Ja nigdy... — Oczywiście. Taki sam absurd jak to, że nigdy się z nim nie pieprzyłaś. Chryste, cud, że nie zdjęłaś z siebie majtek jeszcze w kuchni. — Frank, proszę. Za dużo wypiłeś. Mówisz takie rzeczy tylko wtedy, kiedy jesteś pijany. Między Zackiem a mną nie było nic, o czym byś nie wiedział, a cokolwiek było, po tylu latach wygasło. Wszystkich poruszyło to, co zrobił dla Annie, nie tylko mnie. Przez cały wieczór zamieniłam z nim zaledwie parę słów. Chodź do łóżka. Pomasuję ci plecy. — Idź sama do łóżka. Przyjdę, jak będę gotów. — Wierzysz mi, prawda? Kocham cię. — Odrzucił znacznie lepsze oferty, żeby tu wrócić — powiedział bardziej do siebie niż do niej. — Na to jest tylko jedno wytłumaczenie: chce wziąć rewanż. Nalał sobie szkockiej i natychmiast ją wypił. — Frank, proszę, nie pij więcej... — To pamiętliwy sukinsyn, Lisette. Ma charakter mściciela, ale ukrywa się za maską łagodnego społecznika. Chce wyrównać rachunki za te wszystkie lata, kiedy mógł tylko siedzieć na trybunach i patrzeć, jak wszyscy wiwatują na moją cześć. Postanowił zdobyć zaufanie mamy, Sędziego, wszystkich mieszkańców miasta, nawet twoje. — To absurd. — Tak? Zobaczymy, czy taki absurd. — Potknął się o krawędź sofy, po czym zwalił się na nią. — Niech sobie to wszystko weźmie: szpital, Sędziego, Leigh Baron, wszystkich z wyjątkiem ciebie — ale dopiero wtedy, kiedy na to pozwolę. Dopiero kiedy osiągnę swój cel... dopiero kiedy... Oczy mu się zamknęły, głowa opadła na ramię. Po kilku sekundach zaczął chrapać. 57 Lisette przykryła go kocem. Alkoholowy bełkot, pomyślała. Rano nie będzie pamiętał nic z tego, co powiedział. Kochał swojego brata nie mniej niż ją i bliźniaczki. Po prostu nie umiał tego okazać — to wszystko. Coś go gnębiło... coś, co nie miało nic wspólnego z Zackiem. Dopiero kiedy osiągną swój cel. Co miał na myśli, na Boga? Wróciła schodami na górę, powziąwszy postanowienie, iż cokolwiek powoduje, że mąż jest taki rozdrażniony, ona pomoże mu to zwalczyć. Sala konferencyjna imienia Cartcra w Ultramed-Davis, odnowiona przez Ultramed, przekazana niegdyś szpitalowi przez firmę papierniczą, była obszernym, wielofunkcyjnym pomieszczeniem, z puszystymi dywanami, podium z mównicą i fotelami dla blisko stu osób. Na bocznych ścianach wisiały oprawione w metalowe ramy litografie przedstawiające przełomowe momenty w historii medycyny, a na tylnej, w której znajdowały się drzwi, fotografie portretowe byłych przewodniczących. Pod każdym z portretów małe, złote tabliczki informowały wygrawerowanymi napisami o nazwisku, roku urodzenia i roku śmierci. Na tabliczkach pod portretami żyjących puste miejsca za datą urodzenia i łącznikiem nie budziły miłych skojarzeń. Był ranek trzeciego lipca, środa, godzina siódma trzydzieści. Zebrania personelu lekarskiego odbywały się zwykle w pierwszy czwartek miesiąca, lecz ze względu na święto narodowe postanowiono zwołać je dzień wcześniej. Połową czasu poprzedniego czerwcowego zebrania zajęła gorąca polemika, typowa w środowisku medycznym. W sali zgromadziło się około czterdziestu lekarzy — niemal cały personel Ultramcd-Davis. Jedni wymieniali uprzejmości albo opowiadali sobie sprośne historyjki, drudzy wykorzystywali czas na zasięganie tak zwanych korytarzowych konsultacji u innych specjalistów. Kilka osób stało przy oknach, patrząc z żalem na pogodny letni dzień, z którego nie mogli skorzystać. 59 Lisettc przykryła go kocem. Alkoholowy bełkot, pomyślała. Rano nie będzie pamiętał nic z tego, co powiedział. Kochał swojego brata nie mniej niż ją i bliźniaczki. Po prostu nie umiał tego okazać — to wszystko. Coś go gnębiło... coś, co nie miało nic wspólnego z Zackiem. Dopiero kiedy osiągną swój cel. Co miał na myśli, na Boga? Wróciła schodami na górę, powziąwszy postanowienie, iż cokolwiek powoduje, że mąż jest taki rozdrażniony, ona pomoże mu to zwalczyć. Sala konferencyjna imienia Cartcra w Ultramed-Davis, odnowiona przez Ultramed, przekazana niegdyś szpitalowi przez firmę papierniczą, była obszernym, wielofunkcyjnym pomieszczeniem, z puszystymi dywanami, podium z mównicą i fotelami dla blisko stu osób. Na bocznych ścianach wisiały oprawione w metalowe ramy litografie przedstawiające przełomowe momenty w historii medycyny, a na tylnej, w której znajdowały się drzwi, fotografie portretowe byłych przewodniczących. Pod każdym z portretów małe, złote tabliczki informowały wygrawerowanymi napisami o nazwisku, roku urodzenia i roku śmierci. Na tabliczkach pod portretami żyjących puste miejsca za datą urodzenia i łącznikiem nie budziły miłych skojarzeń. Był ranek trzeciego lipca, środa, godzina siódma trzydzieści. Zebrania personelu lekarskiego odbywały się zwykle w pierwszy czwartek miesiąca, lecz ze względu na święto narodowe postanowiono zwołać je dzień wcześniej. Połowę czasu poprzedniego czerwcowego zebrania zajęła gorąca polemika, typowa w środowisku medycznym. W sali zgromadziło się około czterdziestu lekarzy — niemal cały personel Ultramcd-Davis. Jedni wymieniali uprzejmości albo opowiadali sobie sprośne historyjki, drudzy wykorzystywali czas na zasięganie tak zwanych korytarzowych konsultacji u innych specjalistów. Kilka osób stało przy oknach, patrząc z żalem na pogodny letni dzień, z którego nie mogli skorzystać. 59 Zack Iverson, siedząc samotnie z tyłu sali, bawił się w odgadywanie po twarzach i sylwetkach lekarzy ich specjalności (siwy jeż, czerwona muszka... pediatra; sportowy płaszcz, ponad sto centymetrów w pasie, lekko zakrzywiony nos... ortopeda) i myślał o swoich pierwszych dwóch dniach praktyki. Obydwa przebiegły gładko. Udzielił wielu konsultacji w swoim gabinecie i kilku w szpitalu. Spędził nawet krótki czas w sali operacyjnej, asystując ortopedom w usunięciu rozległego osadu wapnia, blokującego nerw łokciowy w stawie prawej ręki. Każdego dnia chodził kilkakrotnie na oddział intensywnej opieki medycznej odwiedzić Annie, której stan stopniowo się polepszał. Wypisał do domu starego Chrisa Gowa — po półtoradniowym pobycie w szpitalu i intensywnym leczeniu — postarawszy się dla niego o opiekę medyczną, zabiegi fizjoterapeutyczne i codzienny posiłek z opieki społecznej. Wbrew złowróżbnej przepowiedni Wiltona Marshfielda nie było żadnych reperkusji ze strony Franka lub kogokolwiek innego z powodu przetrzymania starego w szpitalu. W sumie Zack spędził dwa ciekawe i satysfakcjonujące dni. Dzisiejszy był szczególnie ważny. Czekała go pierwsza poważna operacja — usunięcie pękniętego kręgu szyjnego — a wieczorem kolacja z Suzanne. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak nieuzasadnione były jego obawy przed objęciem stanowiska w Sterling. Donald Norman, przewodniczący personelu — blady internista o ziemistej cerze — przepchnął się na podium, ściskając po drodze dziesiątki rąk. — Proszę wszystkich o zajęcie miejsc — zarządził. Norman przeprowadził w imieniu Ultramed dwie rozmowy kwalifikacyjne z Zackiem. Zack zdecydował się przyjść do Davis pomimo jego osoby i pomimo tych rozmów. Norman, absolwent jednej z uczelni medycznych na Karaibach, był oddanym człowiekiem Ultramed, subsydiowanym podczas studiów przez firmę, w której szpitalach przeszedł potem staż. Obie rozmowy ograniczyły się z jego strony do wyrecytowania nudnej litanii procedur i celów strategicznych Ultramed, popartych w każdym punkcie zestawem danych statystycznych, 60 uzasadniających wytyczne firmy jako korzystne zarówno dla interesów pacjenta, jak i szpitala. Podczas gdy Norman w rozmowie rozwodził się nad doskonałością polityki korporacji, dowodząc, iż jest „rewolucyjna i bezdyskusyjnie potrzebna", Zackowi przemknęło przez głowę pytanie, czy łączyła się z poprawą opieki zdrowotnej —jednak nie wypowiedział tego głośno. Normanowi z kolei nie podobała się bezpośredniość Zacka i jego otwarte, eklektyczne podejście do medycyny. Choć był zaledwie o rok lub dwa starszy od Zacka, nosił trzyczęściowy garnitur, palił zakrzywioną fajkę z morskiej pianki i zachowywał się, jakby był medycznym guru. Zack nie mógł się zdecydować. W końcu kilku innym lekarzom udało się go przekonać, iż polityka ffilozofia Ultra-med-Davis były bardziej giętkie, niżby się podobało Normanowi. Zająwszy miejsce za stołem prezydialnym, przewodniczący stukaniem popielniczki w blat stołu uciszył gwar rozmów. W trakcie sprawozdań sekretarza, skarbnika i członka komitetu pojawiło się na sali kilku spóźnialskich, wśród nich Suzanne, w sandałach i kwiecistej sukience wyglądająca zgrabnie i ponętnie. Przyszła w towarzystwie Jasona Mainwaringa, który — jak spostrzegł mimo woli Zack — nie miał obrączki ślubnej, ża to na małym palcu nosił sygnet z dużym brylantem. Zajęli miejsca po przeciwnej stronie sali, nie przerywając prowadzonej szeptem rozmowy, w trakcie której chirurg często dotykał jej dłoni lub ramienia. Zack próbował bez powodzenia nawiązać z nią kontakt wzrokowy, lecz po paru minutach zrezygnował i zwrócił uwagę na treść zebrania. — Czy ktoś ma uwagi lub chce coś dodać do sprawozdania komitetu? — zapytał Norman. — Jeżeli nie, uznajemy je za zatwierdzone. Czy są jakieś zaległe sprawy? Jedna ręka powędrowała w górę. Towarzyszył temu cichy jęk kilku osób. — Słucham, doktorze Beaulieu - powiedział Norman, nie zadając sobie trudu, by ukryć rozdrażnienie w głosie. Guy Beaulieu, siedzący pięć lub sześć rzędów przed Zackiem, wstał, nie spiesząc się, powiódł wzrokiem po zebranych, 61 po czym powędrował na mównice., co wywołało kolejne westchnienia. Zack nie widział Beaulicu od trzech czy czterech lat. Uderzyły go fizyczne zmiany, które w nim zaszły. Niegdyś silny i energiczny, teraz był chorobliwie chudy. Ubranie na nim wisiało, a wymizerowana twarz miała ziemisty kolor. Nadal jednak trzymał się jak zawsze prosto i nawet z tej odległości Zack dostrzegał wyzywające iskry w jego oczach, ukrytych za dwuogniskowymi okularami w złotej oprawie. — Dziękuję, panie przewodniczący — zaczął formalnie Beaulieu z kurtuazją, która sprawiałaby wrażenie protekcjonalnej i sztucznej w wykonaniu większości zebranych, natomiast u niego była naturalna. Wymawiał spółgłoski w sposób charakterystyczny dla dialektu francusko-kanadyjskiego, co było słyszalne zwłaszcza w dyftongach „th", które brzmiały jak „d's". — Wiem, że wielu z was nużą moje comiesięczne skargi w imieniu tych, o których nasza instytucja nie dba, a także na tych z was, którzy mnie szkalują. Obiecuję wam, iż czynię to ostatni raz. Jeśli więc chcecie mnie posłuchać... Wyjął parę kartek żółtego papieru z kieszeni marynarki i rozłożył je na podium. W kilku miejscach na sali ponownie odezwały się przytłumione jęki. Zack zerknął na Jasona Mainwcaringa, który siedział teraz nieruchomo, wpatrując się obojętnie w mówcę. W tej samej chwili Suzanne odwróciła się i spostrzegła Zacka. Pomachał do niej dyskretnie palcami, na co ona odpowiedziała skinieniem głowy. Nawet z tej odległości było widać, że jest czymś zaabsorbowana. — Chcę poinformować personel medyczny szpitala Ultra-med-Davis — przeczytał Beaulieu, poprawiając okulary — że zaangażowałem firmę prawniczą z Concord, w osobach Nord-stroma i Perry'ego, i wystąpiłem z powództwem grupowym przeciw szpitalowi, jego administracji, personelowi medycznemu i korporacji Ultramed w imieniu biednych i nieubezpie-czonych, zamieszkałych w okręgu przypisanym szpitalowi Ultramed-Davis. W skład grupy wchodzą, prócz mnie, byli i obecni pacjenci szpitala, między innymi pan Jean Lemoux, pan lvan MacGregor i rodzina pani Yvette Coulombe. 62 Zarzuty obejmujące bezprawne i niehumanitarne wypisywanie ze szpitala, nieuzasadniony transfer pacjentów i odmowę leczenia są w tej chwili rozpatrywane przez Biuro Pomocy Prawnej stanu New Hampshire, które obiecało odpowiedzieć w ciągu dwóch tygodni, czy przyłączy się do naszego pozwu. Jak już wielokrotnie mówiłem, do starannej, troskliwej opieki medycznej mają prawo wszyscy ludzie, nie jedynie uprzywilejowani. Polityka naszego szpitala wobec pacjentów już od trzech lat opiera się na zasadzie: „Nic każdy ma prawo do opieki medycznej tylko dlatego, że jest chory". Mamy zamiar zmienić tę politykę. Rozejrzawszy się po sali, Zack zauważył rozmaite reakcje zebranych. Kilku lekarzy wydawało się sympatyzować z mówcą, ale żaden nie wyglądał na przejętego lub zmartwionego. Część otwarcie wymieniała gesty i spojrzenia wyrażające niesmak, a jeden rysował palcem kółka na czole. Już kilku lekarzy szuka teraz pracy, bo myśleli tak samo jak ty, Iverson. Widząc dezaprobatę i obojętność na twarzach zebranych, Zack przypomniał sobie ostrzeżenie Wiltona Marsh-fielda, żeby się nie przeciwstawia! systemowi Ultramed. Zdaje się, że Suzanne tak właśnie robiła. Beaulieu przerwał, rozejrzał się po sali, po czym niezrażony czytał dalej. — Prócz wymienionych zarzutów udowodnimy narastające, nieetyczne zacieranie się różnicy między dostawcami leków a lekarzami, osiągające poziom, w którym troska o pacjenta schodzi na drugi plan. Zebraliśmy dowody na poparcie naszej tezy, prócz tego codziennie przybywają nowe. Mam nadzieję, iż te osoby spośród personelu, które mają informacje mogące potwierdzić nasze zarzuty, podzielą się nimi ze mną lub panem Everettem Perrym, naszym adwokatem. Zapewniam was, iż wszystkie dostarczone dowody będą objęte ścisłą tajemnicą. Beaulieu mimo swojej „zrzędliwości", jak ją nazwał Sędzia, ma charakter, pomyślał Zack. Ponownie rozejrzał się po sali. Nikt nie wyraził jawnego poparcia. — Na koniec — ciągnął chirurg - ogłaszam, że podjąłem we własnym imieniu kroki prawne przeciw jednemu z członków personelu i przeciw administracji szpitala, którzy, jak podej- 63 rzewam, są odpowiedzialni za oszczercze, nieścisłe i wysoce szkodliwe plotki na temat mojego osobistego i zawodowego zachowania. Apelują do wszystkich, którzy coś wiedzą na ten temat, by się ze mną podzielili informacjami. Przyrzekam maksymalną dyskrecją. Pamiętajcie, że każdy z was jest lekarzem z łaski Boga Wszechmogącego. Dziękuję za cierpliwość, z którą wysłuchaliście moich wywodów, a teraz czekam na pytania i uwagi. Nikt nie podniósł ręki. Bcaulieu ukłonił się z godnością, po czym spokojnie wrócił na swoje miejsce, nie zwracając uwagi na złość i zdenerwowanie malujące się na twarzach zebranych. Reszta spotkania potoczyła się gładko. W ostatnim punkcie, nazywającym się „nowe przedsięwzięcia", Norman formalnie przedstawił Zacka, którego powitano krótkimi brawami. Zack podniósł się, czując, iż wypada podziękować za powitanie. — Dziękują wszystkim — zaczął. — To wspaniałe uczucie wrócić do domu i znaleźć się wśród personelu szpitala, w którym się urodziłem. Zgodnie z tym, co powiedział doktor Norman, przedstawiając mnie, prócz mojej praktyki neurochirurgicznej będę pełnił funkcję neurologa, dopóki nie rozwiniemy się tak, żebyśmy mogli zaangażować na to stanowisko kogoś nowego. Będę się opiekował wszystkimi, którzy potrzebują pomocy w mojej specjalności — tu zerknął na doktora Beaulieu — niezależnie od tego, czy będą mogli zapłacić, czy nie. Chcę także podziękować naszym radiologom, doktorowi Moore'owi i doktorowi Tuckerowi, a także mojemu bratu, Frankowi, za ich starania w celu zdobycia tomografu komputerowego. To wspaniałe, ale wielce skomplikowane urządzenie, a obaj radiolodzy dali z siebie wszystko, by sią nauczyć na nim pracować. Wkrótce we trójką urządzimy coś w rodzaju warsztatów, na których zapoznamy się bliżej z możliwościami tego sprzątu. Ponieważ najbliższy specjalista w mojej dziedzinie jest sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, będę do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę — z wyjątkiem urlopu, który został ustalony na okres od trzeciego do piątego sierpnia... za trzy lata. Dziękują. 64 W sali rozległy sią śmiechy i brawa. —¦ Och, jeszcze jedno — dodał Zack, kiedy minąła fala wesołości. — Przewidując, iż z powodu mojej decyzji powrotu i zapuszczenia korzeni w mieście, w którym sią urodziłem i wychowałem, może wyniknąć pewien nietypowy problem, oświadczam zawczasu, że nie ma ani słowa prawdy w plotce rozgłaszanej, jak mi sią zdaje, przez obecnego tu doktora Blunta, który odebrał mnie przy porodzie, a potem był moim pediatrą — że nie wejdą do sali operacyjnej bez pluszowego misia z jednym okiem, bez którego nigdy nie pozwalałem mu sią zbadać. W korytarzu spotkał Suzannc z przyklejonym do niej Main-waringiem. — Witaj, Zack - powiedziała. - Dziąki za odrobiną humoru na zebraniu. Znasz Jasona? — Chyba spotkaliśmy sią przy jakiejś okazji parą miesiący temu — odparł Zack, ściskając chirurgowi dłoń. — Miło znów pana spotkać. — I wzajemnie. — Mainwaring mówił z charakterystycznym teksańskim akcentem, przeciągając samogłoski. — To była sprytna mówka, Werson. Podobał mi sią żart o pluszowym misiu. — Dzięki — odparł Zack zastanawiając się, czy facet sili się na dowcip. — Drugi też był dobry... ten o najbliższym urlopie za trzy lata. Jest pan zabawny. — Dziękują jeszcze raz. — Chciałbym jednak pana ostrzec ciągnął chirurg — przed dalszym wygłaszaniem podburzających oświadczeń, popierających działania Beaulieu, zanim pozna pan wszystkie fakty. Widzi pan, Iverson, to ja jestem tym członkiem personelu, o którym mówił Beaulieu — tym, którego oskarżył. Bezinteresowność, którą pan zadeklarował w swojej mowie programowej, nie jest wyłącznie waszą cnotą. Ja też operują mnóstwo ludzi, którzy nie są w stanie zapłacić. Zacka zdziwił nietakt Mainwaringa. 65 — Miło mi to słyszeć — odparł. — Mam nadzieją, że dostają to samo co ci, którzy płacą. — Podobno tylko najbardziej bezczelni i sadystyczni chirurdzy decydują się na majstrowanie w mózgach — odciął się Mainwaring. — Stop, panowie — wtrąciła się Suzanne. — Rozmowy na tym poziomie powinniście byli zakończyć, zanim zeszliście z drzew i wstąpiliście do szkoły średniej. Czemu się denerwujesz, Jason? Czyżby jakiś szalony neurochirurg zaatakował cię już w kołysce? Mainwaring uśmiechnął się z przymusem. — Przepraszam, Werson. Wyciągnął rękę, lecz jego oczy zdradzały lodowatą wrogość, którą starał się ukryć przed Suzanne. — Nie ma sprawy, Jason. — W porządku. Rozejrzę się, czy nic ma dla ciebie jakiejś neurochirurgicznej roboty. — Dzięki. — A na razie staraj się trzymać z dala od szpitalnej polityki, przynajmniej do czasu, kiedy poznasz wszystkich choćby z nazwiska. — Zerknął na złotego rolexa. — Suzanne, kochanie, mamy jeszcze czas, żeby omówić nasze sprawy. Miło było cię poznać, Iverson. Jestem pewny, że zaadaptujesz się w tej sennej dziurze. Nie czekając na odpowiedź, wziął Suzanne pod ramię i odszedł z nią korytarzem. Andy O'Meara, rumiany mężczyzna z brzuchem piwosza, kroczył rozpromieniony między stolikami Mountainside Ta-vern, należącej do Gilliego, wymieniając uściski rąk i poklepywania po plecach z blisko dwudziestoma mężczyznami spędzającymi przyjemnie południową przerwę w pracy w zadymionym wnętrzu. Przez dwadzieścia lat zdążył dobrze poznać każdego z nich i był dumny, mogąc nazwać ich swoimi przyjaciółmi. — Andy, stary pierdoło, witaj z powrotem! — Patrzcie, to Duży Mick. Kawał czasu, Andy. Wiedzieliśmy, że cię nie zmoże. 66 Przedtem kartki, słodycze i kwiaty, kiedy był w szpitalu, a teraz takie powitanie. Fantastyczni kumple. Najlepsi. W tym momencie on, Andy O'Mcara, był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jutro jest Święto Niepodległości — dzień świętowania narodzin wolności, a dzisiejszy będzie dniem świętowania jego ponownych narodzin. — Hej, Gillie — zawołał. Śpiewna intonacja zdradzała pochodzenie z Kilkenny. — Piwo dla wszystkich, na mój rachunek. Po trzech miesiącach cierpienia i zmartwień, po przeszło tuzinie podróży do Manchesteru na zabiegi radioterapeutyczne, po godzinach spędzonych w gabinecie lekarza w trwożnym oczekiwaniu na wiadomość o pogorszeniu, na orzeczenie: „Nic się z tym nie da zrobić", znów był na prostej, całkowicie wyleczony. Nowotwór jelita, który zagrażał jego życiu, był teraz w słoiku w laboratorium diagnostycznym szpitala Ultra-med-Davis, a pozostające w jego organizmie wszystkie złośliwe komórki zostały doszczętnie wypalone za pomocą cudownej aparatury rentgenowskiej. Tylne siedzenia i kufer jego zielonego chevroleta znów wypełniały pudła butów, botków i tenisówek, które uwielbiał prezentować kupcom przy trasie numer szesnaście. Jego życie toczyło się dawnym rytmem. — Za Irlandczyków — ogłosił, unosząc wysoko oszroniony kufel. — I za twoje zdrowie, Andy — dodał Gillie. — Cieszymy się, że cię nie zmogło. Andy O'Meara ściskał ręce i obejmował wszystkich po kolei, a potem odstawił swój do połowy opróżniony kufel na kontuar. To było jego pierwsze zimne piwo od ponad dwunastu tygodni, a mając w perspektywie wiele popołudniowych wizyt, nie chciał wypróbowywać swojej wytrzymałości na alkohol. Zapłaciwszy Gillicmu, wyszedł z ciemnej, ocienionej sosnami tawerny na jaskrawe popołudniowe słońce. Był dumny z tego, że nigdy nie spóźniał się na umówione spotkanie, a od hurtowni fabryki obuwia Colsona dzieliło go pół godziny jazdy przez góry. Włączył radio. Kcnny Rogcrs radził mu, kiedy należy trzymać fason, a kiedy zrezygnować. Muzyka country & western, 67 zwykle niezastąpiona pożywka dla duszy Andy'cgo, zdawała się kłócić z pogodą i spokojem dnia. Zatrzymawszy się u wylotu alejki dojazdowej, przełączył radio na publiczną rozgłośnię WEVO. Lepiej, pomyślał. Znacznie lepiej. Radio grało znaną mu melodię. Od pierwszej chwili zaczęła budzić w jego głowie skojarzenia — cicho padający śnieg... kamienny kominek... huczący ogień... rodzina. Podśpiewując melodię, próbował sobie przypomnieć, gdzie ją przedtem słyszał. „Co to za dziecię w objęciach Marii śpi?...". Zdumiało go, że pamięta aż tyle słów tekstu. „To Chrystus Król. Pasterze go strzegą, aniołowie śpiewają mu do snu"... W tym momencie przypomniał sobie, że to przecież ulubiona kolęda jego dzieciństwa w Irlandii. Jakie to dziwne, słuchać jej w połowie lata. Przestał nucić, przepuszczając wyprzedzającą go ciężarówkę. Hałas był przygłuszony — Andy miał wrażenie, że wóz porusza się bezdźwięcznie. Wzruszył ramionami. Cudownie było znaleźć się znów na szosie... a przy tym jakoś dziwnie. „...Spieszcie, spieszcie chwalić Dziecię, syna Marii...". Zamknął okna, włączył klimatyzację i skręcił w szosę sto dziesiątą. Zieleń górskiego zbocza wydała mu się oślepiająco jaskrawa. Zmrużył oczy, potem je przetarł, myśląc, czy się nie zatrzymać, żeby poszukać okularów słonecznych. Postanowił, że nie zrobi żadnego przystanku, dopóki nic dojedzie do Colsona. Spokojnie, chłopcze, powiedział do siebie. Nie denerwuj się. Poprawiwszy się na siedzeniu, podkręcił radio, nucąc dalej melodię kolędy. Szosa sto dziesiąta była dwupasmowa, z wąskim poboczem awaryjnym po obu stronach. Począwszy od Groveton na granicy z Vermontem, wzdłuż grani nad doliną rzeki Ammonoosuc, aż do Sterling i trasy numer szesnaście wiła się i zakręcała, wznosiła i opadała jak kolejka górska w lunaparku. Po prawej stronie ciągnęła się niska, pomalowana na biało, budząca grozę poręcz, a za nią znajdował się wąwóz, głęboki miejscami na dwieście metrów. 68 Andy czuł narastający niepokój. Miał trudności z koncentracją. Poprawił oparcie fotela i sprawdził pasy bezpieczeństwa. Biała poręcz zrobiła się niewyraźna, a środkowa ciągła linia uparcie podbiegała pod przednią lewą oponę. Zacisnął ręce na kierownicy i spojrzał na szybkościomierz. Siedemdziesiąt. Dlaczego mu się zdawało, że jedzie za szybko? Miał wrażenie, iż drzewa na zboczu zaczynają ciemnieć i przybierają czerwony odcień. Przetarł oczy i jeszcze raz zmusił się do zjechania na prawy pas. Jeździł od dwudziestu pięciu lat i ani razu nie miał wypadku, a już najmniej chciałby mieć go dziś. Na drodze zamajaczył ciemny kształt — zbliżał się ciągnik z naczepą. Na jego przedniej szybie tańczyły ostre refleksy popołudniowego słońca. Nagle usłyszał głos, rozbrzmiewający echem w jego mózgu — głęboki, wyraźny, powolny, uspokajający... z początku cichy, potem stopniowo coraz głośniejszy: „Andy, zacznij liczyć od stu wstecz... zacznij liczyć od stu wstecz... zacznij liczyć od stu wstecz...". Zaczął głośno liczyć. — Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem... Zobaczył niebieską zasłonę, która okryła mu brzuch. — Dziewięćdziesiąt siedem... dziewięćdziesiąt sześć... Nad zasłoną pojawiły się ręce w gumowych rękawiczkach. — Dziewięćdziesiąt pięć... dziewięćdziesiąt cztery... Dlaczego jeszcze nie zasnąłem? — pomyślał. — Dziewięćdziesiąt trzy... dziewięćdziesiąt dwa. — Elektroda Bovc'a — powiedział niski głos. — Nastaw ją na cięcie i przyżeganie. W polu widzenia Andy'ego ukazała się druga para rąk w rękawiczkach, jedna trzymała tampon, druga niewielki pręt z metalowym końcem. Pręt powoli zbliżał się do jego brzucha. — Dziewięćdziesiąt jeden... dziewięćdziesiąt... Nagle jego mózg wypełnił się głośnym brzęczeniem. Metalowa końcówka pręta dotknęła skóry poniżej pępka, wywołując falę piekącego bólu od pleców aż do stóp. — Jezu Chryste, przestańcie! — zawył Andy. — Ja nie śpię! Jestem przytomny! 69 Elektryczne ostrze przecięło ściankę dolnej części jego brzucha, odsłaniając żółty pokład tłuszczu. — Osiemdziesiąt dziewięć!... Osiemdziesiąt osiem!... Przestańcie, na miłość boską! Ja nie śpię! Czuję to! Wszystko czuję! — Metzenbaumy i szczypce. — Nie! Proszę, nie! Nożyce Metzenbauma przecinały połyskliwą błonę otrzewnej jak papier, odsłaniając błyszczące, różowe wałki jelit. Krzyknął ponownie. Tym razem głos wydobył mu się z gardła, nie był samym tylko tworem mózgu. Ocknął się parę sekund wcześniej, w momencie kiedy prawy reflektor jego samochodu dotknął poręczy. Jadący teraz z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę chevrolet przełamał stalową barierę, jakby była z tektury, przeskoczył wąski pas trawy i żwiru i stoczył się w głąb parowu. Przypięty do siedzenia Andy O'Mcara patrzył na przelatujące obok szmaragdowe drzewa. W czwartej sekundzie wypadku zorientował się, co się stało. W piątej chevrolet uderzył w skałę i eksplodował. 6 Kafeteria Ultramed-Davis została — podobnie jak większość obiektu — urządzona w nowoczesnym, choć nieco pretensjonalnym stylu. Przestronne wnętrze mieściło bar sałatkowy, a przez rozsuwane drzwi w przeszklonej ścianie można było wyjść na schludny taras z piaskowca z betonowymi stolikami i ławkami. Siedząc przy jedynym stoliku, który był częściowo osłonięty zwisającymi gałęziami drzewa, Zack patrzył, jak Guy Beallieu przeciska się ku niemu przez tłum, który zgromadził się na lunch. Po trzygodzinnej operacji usuwania kręgu szyjnego czuł przyjemne zmęczenie. Jako student był kiedyś na praktyce w tym szpitalu — wówczas jeszcze noszącym nazwę szpitala okręgowego Davis. Beaulieu był wtedy niezwykle obciążony pracą, gdyż dodatkowo sprawował funkcję przewodniczącego personelu lekarskiego, lecz mimo wielu obowiązków zawsze znajdował czas, żeby udzielić rady studentom, uspokoić wylęknionego pacjenta lub pocieszyć osieroconą rodzinę. Od tamtego lata Zack podziwiał umiejętność łączenia profesjonalnego kunsztu z ludzkim współczuciem dla pacjenta. — Dzięki za to, że masz odwagę siedzieć ze mną przy jednym stole — powiedział Beaulieu, stawiając tackę i siadając naprzeciw Zacka. — Nonsens—odparł Zack. — Od chwili przyjazdu do miasta chciałem się z tobą spotkać. Co słychać u twojej żony? ł u Marie? 71 — Clothilde, niech Bóg ją błogosławi, od ponad dwóch lat wysłuchuje tych brudnych plotek o mnie i dzielnie to znosi, a Marie znużyło czekanie, żebyś siq jej oświadczył, i wyszła za mąż za pisarza, ściśle mówiąc poetę z Quebecu. Zack uśmiechnął się. Byli z Marie Bcaulieu przyjaciółmi od pierwszych dni w szkole podstawowej, ale nigdy nie przekroczyli granicy przyjaźni. — Znając Marie, jestem pewny, że to ktoś wyjątkowy. — Tak jest w istocie. Sam bym jej polecił Luca, skoro nie mogła wyjść za ciebie. Jest rzadkim okazem w czasach, kiedy większość młodych łudzi dba tylko o siebie. Pracuje w gazecie w małym miasteczku i walczy z wszelkimi przejawami niesprawiedliwości społecznej, czekając przy tym, aż świat odkryje jego wiersze. — Mają dzieci? — Dwoje, choć nie mam pojęcia, w jaki sposób potrafią je wyżywić. Jakoś jednak im się udaje. — Muszą być szczęśliwi — powiedział Zack. — Tak. Są biedni i borykają się z kłopotami, ale są szczęśliwi. Powiedziałbym, że kochają się jeszcze bardziej niż wtedy, gdy brali ślub. Zack rozłożył ręce. — Cest tout ce que conte, n 'est ce pas? Beaulieu uśmiechnął się gorzko. — Tak — potwierdził. — Tylko to się liczy. — Zrobił krótką przerwę, po czym zmienił temat. — Okazało się, że twój przyjaciel Beaulieu nie ma sprzymierzeńców w tym szpitalu. — Na to wygląda — odparł Zack, dłubiąc w zamyśleniu w sałatce. Beaulieu pochylił się ku niemu. — Tu jest wiele nieprawidłowości, Zachary — wyszeptał konspiracyjnie. — Część tego, co się tu dzieje, to nikczemność, a część to zwykłe okrucieństwo. Zack obrzucił spojrzeniem nowo wybudowane zachodnie skrzydło, lądowisko dla helikopterów i grupki lekarzy i pielęgniarek na tarasie i wewnątrz kafeterii, spożywające lunch. — To, co dostrzegam, nie potwierdza twojej opinii. Czy mógłbyś sprecyzować zarzuty? 72 — Rozmawiałeś z ojcem? — Krótko. — Więc wiesz o tych kłamstwach. — Jeśli masz na myśli plotki, to znam niektóre. Beaulieu pochylił się ku niemu jeszcze bardziej. — Zachary, proszę cię o zachowanie ścisłej tajemnicy w tej sprawie. — To się rozumie samo przez się — odparł Zack. — Muszę cię jednak ostrzec. W niedzielę Sędzia, a dzisiaj ty daliście mi do zrozumienia, że przynajmniej część twojej kampanii jest skierowana przeciw Frankowi. Chcę ci powiedzieć, że w tym sporze nie stanę po niczyjej stronie. Twoja przyjaźń ma dla mnie ogromne znaczenie. Gdyby nic twój doping, to nie wiem, czy w ogóle zostałbym chirurgiem. Ale Frank jest moim bratem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wystąpić przeciw niemu. — Nawet gdyby stał po złej stronie? — Wiem z doświadczenia, że dobro i zło rzadko daje się sprowadzić do bieli i czerni, gdyż jedno i drugie jest najczęściej odcieniem szarości. Próbowałem wojować, gdy pracowałem w szpitalu miejskim w Bostonie, ale dorobiłem się jedynie koszmarnych bólów głowy. Zanim złożyłem moją pierwszą skargę w administracji, powinienem sobie kupić zapas tylenolu. Chętnie cię wysłucham, ale nie oczekuj ode mnie jakichś działań. — Dzięki za ostrzeżenie — powiedział Beaulieu. — Nie miałem zamiaru podzielić się z tobą tym, co wiem, właśnie ze względu na Franka, choć cię lubię i żywię dla ciebie szacunek, i choć nie mam tu żadnego poparcia, o czym się bez wątpienia przekonałeś. Ponieważ jednak powiedziałeś dziś na zebraniu, że będziesz traktował równo wszystkich pacjentów, niezależnie od tego, czy mogą zapłacić, czy nie, uznałem to za zaproszenie do rozmowy. Zack westchnął. — Pomyślałeś prawidłowo — rzekł po chwili. — Choć walczę z tym z całych sił, ta moja część, która nie może znieść, kiedy kantuje się ludzi, zawsze wyłazi na wierzch, jeśli tylko przestaję uważać. 73 — Słyszałem, co przedwczoraj uczyniłeś dla tego starego drwala. — Od kogo? — Nie dziw się. Szpital, a także całe miasto mają system porozumiewania się, którego pozazdrościłby im Departament Obrony. Przyjmij do wiadomości ten fakt i jeśli chcesz tu przetrwać, weź go pod uwagę. Wystarczy wrzucić kamyk do jeziora, a wszyscy, dosłownie wszyscy, zobaczą zmarszczki na powierzchni, dlatego plotki, które się o mnie rozpowiada, są takie dokuczliwe. Błyskawicznie się rozprzestrzeniają. — To przypomina zabawę w głuchy telefon. — Nie znam jej. — Bawiliśmy się w nią na imprezach. Wszyscy siadają w kółko, pierwsza osoba szepce sekretną wiadomość do ucha następnej, ta przekazuje ją dalej i kiedy wiadomość wraca do autora, okazuje się całkowicie zmieniona. Myślę, że do zarzutów, które zdaniem Sędziego są powszechną tajemnicą, każdy celowo dołożył swoje trzy grosze. — To są kłamstwa, Zachary. Od początku do końca. Zack spojrzał badawczo na twarz Francuza. Ujrzał zaciśnięte szczęki, a w oczach bezbrzeżny smutek. — Nie musisz mi tego mówić, stary przyjacielu — rzekł po chwili. — Wiem, że to są kłamstwa. — Więc tak... — Beaulieu postukał koniuszkami palców jednej dłoni o koniuszki drugiej, zastanawiając się, od czego zacząć. — Co sądzisz o moim dzisiejszym oświadczeniu? — Uważam, że wyraziłeś się jasno i zachowałeś się bardzo dobrze. Beaulieu uśmiechnął się. — Dyplomatycznie powiedziane. Ale wal dalej, chłopcze. Pamiętaj, że nie da się mnie zranić. Zack wzruszył ramionami. — Jeśli rzeczywiście chcesz znać prawdę, to ci powiem, że brak ci tylko konia, kopii, miskowatego hełmu i Sancho Pansy. Tym razem stary chirurg głośno się roześmiał. — Uważasz, że walczę z wiatrakami, prawda? Dobrze, młody przyjacielu. Przypatrzmy się bliżej jednemu z wiatraków. Wiesz, kim jest Richard Coulombe? — Ten aptekarz? Oczywiście, że go znam. Nie dalej niż wczoraj wypisałem receptę, żeby mi sporządził lekarstwo. — A wiesz o tym, że już nie jest właścicielem apteki? — Szyld głosi: Apteka Coulombe'a. — Wiem, że taki jest szyld. Wiem też, że Richard nie jest już właścicielem, lecz tylko pracownikiem. Dwa lata temu sprzedał aptekę firmie Eagle Phannaceuticals and Surgical Supplies. Nie wiem, dlaczego doszło do tej sprzedaży, ale podejrzewam, że to nie był przypadek. Richard nie chciał sprzedać apteki, ale potrzebował pieniędzy na spłatę znacznego długu, zaciągniętego przez jego żonę, Yvette, już nieżyjącą, na pokrycie rachunków za szpital i na honoraria dla chirurga za przeprowadzenie kilku operacji nowotworu. Beaulieu ugryzł kęs kanapki, czekając na reakcję Zacka. — Ty dokonałeś tych wszystkich operacji? — spytał Zack. Chirurg potrząsnął głową. — Coulombe'owie byli od lat moimi pacjentami, ale krótko przed pojawieniem się objawów u Yvette zaczęły krążyć o mnie plotki. Postanowili, albo im poradzono, podobnie jak radzono większości mieszkańców miasta — do tej pory nie wiem, co ostatecznie zdecydowało — zwrócić się do Jasona Mainwaringa zamiast do mnie. Powiedziano im również, iż kwota ich ubezpieczenia jest niska, ale jeśli nie będzie komplikacji, to wystarczy na pokrycie rachunków Yvette. — Komplikacje jednak wystąpiły. — Cztery kolejne operacje, wszystkie konieczne, o ile wiem, bez komplikacji, ale aż cztery. Potem przedłużająca się rekonwalescencja w sanatorium w Sterling. Nawiasem mówiąc, Yvette nigdy nie wróciła już do domu. — I naturalnie doszły nowe rachunki. Zaczyna mi się rysować obraz sytuacji. — Wiesz jeszcze bardzo mało... do czasu — powiedział ponuro Beaulieu. — Otóż Ultramed jest właścicielem nie tylko szpitala, lecz także domów opieki. Wiedziałeś o tym? — Nie — odparł Zack. 74 75 — Firma nazywa się Leeward Company. Jest właścicielem domów opieki i ośrodków rehabilitacyjnych na całym Wschodzie i Środkowym Zachodzie. Mniej więcej przed trzema laty zakupiła dwa takie domy w Sterling. Parą miesięcy temu dowiedziałem się, że Leeward jest firmą U ltramed, wykupioną przez tę korporację dokładnie przed czterema laty. Ludzie nie mają o tym pojęcia. Rachunki za usługi wszystkich trzech instytucji — Ultramed-Davis i obu domów opieki — przychodzą z tego samego komputera. Zgadnij, kto zarządza tym komputerem? — Nie muszę zgadywać — powiedział Zack, zastanawiając się, dlaczego Frank nigdy mu nie powiedział o kupnie obu domów opieki. — Historia Coulombc'a jest bardzo smutna, zważywszy na nieszczęśliwy finał leczenia jego żony, ale okoliczności nie wskazują na nic złego czy haniebnego. — Bo brak ci jednego elementu układanki — odparł Beau-lieu. — Podstawowego. I wiedz — dodał — że to, co ci powiem, stanowi tylko wierzchołek góry lodowej. — Mów — rzekł Zack, pragnąc w duchu, żeby to była nieprawda. Beaulieu wyjął z kieszeni marynarki złożoną kartkę, po czym rozprostowawszy ją na stole, podsunął Zackowi. — Jak już wspomniałem, niewielu mam sprzymierzeńców w mojej małej krucjacie, ale paru się znajdzie. Jeden z nich spędził prawie sześć miesięcy, podróżując od miasta do miasta, żeby zebrać dla mnie informacje. Tydzień temu przyniósł mi to. Listę rady dyrektorów dwóch firm. Zack przebiegł wzrokiem równoległe kolumny nazwisk, odpowiednio pod skrótami R i EPSS. Pięć nazwisk w obu kolumnach było identycznych. — Co oznaczają te skróty? — spytał. Oczy Beaulieu rozbłysły. — R oznacza syndykat R1ATA z Bostonu, do którego należy Ultramed. Ci ludzie są w pewnym sensie naszymi szefami, Zachary. Twoimi, moimi, wszystkich lekarzy w mieście. — A ten drugi? — Ten drugi, przyjacielu, oznacza Eagle Pharmaceuticals and Surgical Supplies, firmę, która wykupiła Richarda Coulom-be'a. Obie rady dyrektorów zazębiają się. 76 Złożył dłonie, wsuwając palce jednej pomiędzy palce drugiej dla zilustrowania swojej tezy. Nim Zack zdążył odpowiedzieć, kątem oka zauważył ruch. Zsunął kartkę na kolana, równocześnie czyjś cień padł na stolik, przy którym siedzieli. Obaj podnieśli wzrok. Zobaczyli Franka, który trzymając w rękach tackę z jedzeniem i uśmiechając się życzliwie, zatrzymał się dwa kroki od nich. — Rozmowa od serca? — zapytał. — Jeśli nie, to może znajdzie się dla mnie wolne miejsce? Zack niepostrzeżenie złożył kartkę i schował do kieszeni, choć czuł, że to niewiele pomoże. Byl pewien, że Frank słyszał przynajmniej koniec ich rozmowy. W łazience mały odtwarzacz kasetowy grał fugę Bacha. Barbara Nelms, patrząc ponuro w lustro, przesunęła palcami po bruzdach na czole i kurzych łapkach w kącikach oczu. Miała wrażenie, że zmarszczki powstały w ciągu nocy. Odruchowo sięgnęła po kosmetyczkę, lecz cofnęła rękę. Zatrzymała taśmę i wyszła z łazienki. Po co, u diabła, miałaby je ukrywać, skoro padała ze zmęczenia i była bliska załamania nerwowego, skoro rozgoryczenie i lęk przydały jej sześciu lat w ciągu sześciu miesięcy? Po dzieciństwie spędzonym w Dayton, w Ohio, i czterech sielankowych latach studiów na kierunku zarządzania w małym St. Mary's College w Missouri stała się wzorową matką, żoną, obywatelką i członkinią miejscowej społeczności. Zarejestrowała się jako zwolenniczka demokratów, lecz głosowała na republikanów, a od trzech lat aktywnie działała w międzyszkolnej radzie rodziców, była komendantką skautów, lektorką w kościele, pianistką i lenisistką o umiejętnościach powyżej średniej, a na dodatek — jak twierdził jej mąż — najlepszą kochanką, jakiej mógłby sobie życzyć mężczyzna. Sześć miesięcy mętnych rad psychologów szkolnych, uciążliwych wizyt pracowników opieki szkolnej i ostrożnych diagnoz nadętych specjalistów od teorii zachowań i zdezorientowanych pediatrów wystarczyło, by tamto wszystko przestało się liczyć. Zaniedbała wszystkie organizacje, od tygodni nie miała w ręku 77 rakiety tenisowej i nie pamiętała, kiedy ostatnio kochała się z Jimem. Coś niedobrego działo sią z jej synem. Na domiar złego żaden ze specjalistów nie potrafił ustalić przyczyny stanu chłopca, za to wszyscy byli przekonani, że dolegliwości To-by'ego nie wchodzą w zakres ich specjalności. Gwałtowne ataki, które początkowo zdarzały siq raz w miesiącu, a w ostatnim czasie niemal co tydzień, doprowadziły Toby'ego do stanu tak silnej depresji i strachu, że przestał sią uśmiechać, bawić, a nawet mówić. Nic odpowiadał na bezpośrednie pytania, a jeśli już, to najwyżej monosylabami i tylko gdy był w domu. Depresja po operacji, opóźniony autyzm, schizofrenia dziecięca, zahamowanie w rozwoju połączone ze stanami paranoi-dalnymi, celowe skupianie uwagi otoczenia — tak bardzo różniły się od siebie diagnozy stanu Toby'ego... były równie niewiarygodne jak wychowawcy i lekarze specjaliści, którzy je wygłaszali. Chłopiec chorował, a jego stan stopniowo się pogarszał. Schudł pięć kilogramów, już przedtem nie miał ani grama tłuszczu. Przestał rosnąć. Nie zdał do czwartej klasy. Unikał kontaktu z innymi dziećmi. Dostawał witaminy, środki przeciwdepresyjne, tiopental, ritalin, miał specjalną dietę. Matka zawiozła go do Concord, potem do Bostonu, gdzie przez cztery dni był hospitalizowany. Wszystko na nic. Nie nasuwały się żadne sensowne wnioski. Po powrocie z Concord chłopiec stal się jeszcze mniej komunikatywny. Teraz Barbara Nelms zamierzała zaciągnąć syna do kolejnego specjalisty, młodego psychiatry nazwiskiem Brookings, niedawno przybyłego do miasta, ale znów zaczęło ją ogarniać dobrze znane lodowate uczucie beznadziejności. Z początku wydawało się, iż ataki Toby'ego biorą się z koszmarów sennych. Była wielokrotnie ich świadkiem, patrzyła bezradnie, jak oczy syna rozszerzały się i zaczynały błyszczeć, a on sam cofał się w kąt łóżka, przenosząc się do świata, do którego nie miał wstępu nikt prócz niego. Słuchała jego krzyków, ale kiedy próbowała go objąć i pocieszyć, kończyło się 78 tym, że miała siniaki na twarzy i głowie od jego pięści. W rezultacie pozostawało jej jedynie być blisko, uważać, żeby się nie zranił, i czekać. Atak trwał czasem pół godziny, czasem znacznie dłużej. Toby pozostawał po nim skulony ze strachu, niemy i całkowicie wyczerpany. Może dziś nastąpi przełom, pocieszała samą siebie. Może ów nowy psychiatra znajdzie odpowiedź. Choć Barbara Nelms usiłowała myśleć optymistycznie, kiedy szła do pokoju syna, żeby go zaprowadzić na badanie do kolejnego gabinetu kolejnego specjalisty, wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Nic, prócz najwyżej jeszcze jednej diagnozy. Jazda z domu do kliniki Ultramed-Davis zajęła im piętnaście minut. Przez większość czasu Barbara Nelms konsekwentnie prowadziła konwersację z synem — konwersację, która właściwie sprowadzała się do monologu. — To nowy lekarz, Toby. Nazywa się Brookings. Specjalizuje się w leczeniu pacjentów, którzy mają takie ataki jak ty. Odkryjemy istotę twojej choroby, kochanie. Dowiemy się, jaka jest przyczyna, wyleczymy cię, rozumiesz? Toby siedział bez ruchu z rękami splecionymi na kolanach i wyglądał przez okno. — Pomożesz doktorowi, jeśli będziesz z nim rozmawiał. Opowiedz mu, co widzisz i czujesz, kiedy masz atak. Możesz to zrobić?... Toby, odpowiedz mi, proszę. Będziesz rozmawiał z doktorem Brookingsem? Chłopiec ledwie dostrzegalnie skinął głową. — To świetnie, kochanie. To cudownie. Wszyscy chcą ci pomóc. To nie będzie bolało. Miała wrażenie, że słysząc to ostatnie, zadrżał. Wprowadziwszy kombi na jedno z ostatnich wolnych miejsc na zatłoczonym parkingu, zamknęła drzwi od swojej strony i obeszła samochód, żeby wypuścić Toby'ego. Nadzieja powróciła, kiedy Toby samodzielnie odpiął pas bezpieczeństwa. Może dziś? Oboje z Tobym byli tu tylko raz — u doktora Mainwaringa na krótkich oględzinach pooperacyjnych, ponieważ pediatra 79 Toby'ego przyjmował gdzie indziej: w starym wiktoriańskim domu w północnej części Stcrling. W błyszczącym, wyłożonym kafelkami westybulu kliniki, pomiędzy dwoma fikusami, wisiał rejestr lekarzy wraz ze specjalnościami. PHILLIP R. BROOK1NGS, DOKTOR MEDYCYNY, PSYCHIATRA DZIECI I DOROSŁYCH przyjmował na drugim piętrze. — Toby, pojedziemy windą czy wolisz pójść po schodach?... Kochanie, doktor Brookings chce tylko z tobą porozmawiać, nic więcej. Obiecuję ci. Więc jak?... W takim razie pójdziemy pieszo. Wzięła go za rękę i poprowadziła schodami, pragnąc, by wykazał jakąś reakcję... cofnął rękę... spróbował oporu, tymczasem on był apatyczny, zachowywał się całkowicie biernie. Mimo to przeczuwała, iż syn zdaje sobie sprawę, gdzie się znajdują. Mała tabliczka na drzwiach pokoju 202 informowała: P. R. BROOKINGS, DR MED. ZADZWONIĆ JEDEN RAZ I WEJŚĆ. Poczekalnia była mała, bez okien, wykładana tapetą o gruboziarnistej fakturze; na ścianach wisiały ezarno-białe fotografie z widokami gór. Stały w niej tylko cztery krzesła. W rogu był kącik dla dzieci, a w nim zabawki kolorowe klocki i układanki oraz magazyny „Ilighlights" z zagiętymi rogami kartek. Wiedziała, że nic z tego nie zainteresowałoby jej syna. Przypominała sobie Toby'ego — nim się to wszystko zaczęło — przycupniętego na podłodze obok ojca, montującego z zapałem modele z elementów „Małego konstruktora". Nie tak, tato... obróć to w ten sposób... Widzisz? Miałem rację. Punktualnie o trzeciej Phillip Brookings wyszedł z gabinetu, przedstawił się, podał jej rękę i kiwnął głową Toby'cmu. Był młodszy, niż się spodziewała, wyglądał na trzydzieści dwa, trzy lata, choć bujne wąsy sprawiały, że mogła się mylić. — Witaj w moim gabinecie, Toby —- powiedział, siadając na jednym z dwóch wolnych krzeseł. - Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Mam nadzieję, że będę mógł ci pomóc. Miał na sobie koszulę i krawat, za to był bez marynarki. 80 Mimo młodego wyglądu wywarł na Barbarze korzystne wrażenie już przez sam fakt, że nie mówił do chłopca z wysokości swego wzrostu. Spojrzała na Toby'ego, który siedział, patrząc obojętnie na fotografie na ścianie. — Tu jest formularz historii choroby, który pan nam przysłał do wypełnienia — powiedziała, podając mu kartkę. — Czy otrzymał pan pozostałe raporty, które panu wysłałam? Brookings skinął głową i pobieżnie przejrzał formularz. — Jeśli Toby nie ma nic przeciwko temu, to wolałbym porozmawiać z nim sam na sam w moim gabinecie — powiedział. — Co o tym sądzisz, Toby? Możemy zostawić otwarte drzwi. Podniósłszy się, ruszył w stronę gabinetu, lecz zatrzymał się na progu. — Przyjdziesz? — Idź, kochanie — przynagliła go Barbara. — Będę tu obok. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Nie masz się czego bać. Toby powoli wstał z krzesła. — Wspaniale — rzekł Brookings. — A teraz wejdź! Śmiało... Drżąc z podniecenia, Barbara Nelms w milczeniu popędzała wzrokiem syna, który w stosunku do tego lekarza okazał się bardziej otwarty, bardziej skory do nawiązania kontaktu niż w stosunku do wszystkich poprzednich. Może wreszcie nastąpił przełom. Może... Patrzyła, jak Brookings wchodzi do gabinetu. Z miejsca gdzie siedziała, naprzeciwko drzwi, widać było przestronne wnętrze z wygodnymi meblami, duże okno i mnóstwo roślin, porozstawianych na podłodze i zwisających z sufitu. Idź, kochanie. Wejdź do środka. Nie masz się czego bać. Toby przez moment się wahał, ale potem wszedł za Broo-kingsem do gabinetu. Zrobiwszy pierwszy nieśmiały krok za progiem, nagle zobaczył na wprost siebie szerokie, panoramiczne okno. — Chodź, Toby — usłyszała głos Brookingsa. — To nie będzie bolało. Barbara zauważyła, że chłopiec sztywnieje. Zaczęły mu się trząść ręce, które przez cały czas zwisały nieruchomo u boków. Boże, pomyślała, zaraz będzie miał atak. — Poczułeś się gorzej, Toby? - spytał Brookings. Toby wycofał się tyłem do poczekalni, nic odrywając oczu od okna. Twarz miał białą jak kreda. — Co cię wystraszyło, kochanie?..... Barbara poczuła, jak jej tężeją mięśnie. Nikt prócz niej i męża nie był do tej pory świadkiem ataku syna. Doznała ambiwalentnych uczuć — była przerażona, a zarazem zadowolona, iż ktoś postronny zobaczy, przez co przeszli w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Odruchowo rozejrzała się po poczekalni, czy nie ma przedmiotów, o które Toby mógłby się skaleczyć. Nagle chłopiec odwrócił się, otworzył drzwi i wybiegł na korytarz. — Toby! — krzyknęli równocześnie Barbara i Brookings, który wyłonił się z gabinetu. Nim zdążyła wstać z krzesła, psychiatra przebiegł poczekalnię i był już za drzwiami. W momencie kiedy znalazła się na korytarzu, zniknął w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Buty na obcasach przeszkadzały jej w biegu, więc zrzuciła je u szczytu schodów i popędziła w dół. Na ostatnich trzech stopniach pośliznęła się i upadła, zdzierając sobie skórę z nogi. Kulejąc, szła przez hol, gdy nagle usłyszała przeraźliwy pisk opon samochodu. Zamarła, spodziewając się głuchego łoskotu, odgłosu upadku ciała, ale pisk ucichł i nic po nim nie nastąpiło. Za szklanymi drzwiami zobaczyła Toby'ego, kluczącego między samochodami na parkingu. Od miesięcy nic widziała, żeby biegł. Phillip Brookings był kilkanaście metrów za nim, ale dzieląca ich odległość malała. Barbara wybiegła na podjazd, przy czym sama omal nie wpadła pod samochód. — Toby, stój! Proszę, zatrzymaj się! Toby był już poza parkingiem, pędził przez trzydziestomet-rowy pas trawy w stronę gęstego lasu. W momencie kiedy był o krok od drzew, Brookings, biegnący tuż za nim, skoczył, chwycił go w pasie i zwalił z nóg. — Dzięki ci, Boże. — Zdyszana, biegła do nich przez parking. Ale już z daleka widziała, że Toby zachowywał się 82 inaczej niż podczas poprzednich ataków: mimo iż przygwożdżony przez lekarza do ziemi, walczył dalej. W miarę jak się zbliżała, jego wysiłki słabły. -— Toby, uspokój się — powiedział łagodnie, lecz stanowczo Brookings. — Przestań ze mną walczyć, to cię puszczę. Barbara podeszła ostrożnie. Zamiast znajomego wyraz lęku i zagubienia w oczach syna, zobaczyła nieprzytomną mieszaninę zapiekłej złości i strachu. Toby prawic warczał na lekarza. Brookings odsunął się od Toby'cgo. Na wszelki wypadek trzymał go nadal za pasek. Ukląkłszy obok syna, Barbara zorientowała się, że tym razem to nie był atak — a jeśli tak, to inny niż poprzednie. Toby był przytomny i czujny. To, co go wytrąciło z równowagi, nie zrodziło się w jego mózgu, lecz istniało w realnym świecie. — Dobrze się czujesz, Toby? — spytała. — Co się stało? Co cię tak przestraszyło? Chłopiec milczał. — Puszczę cię — powiedział Brookings — ale musisz obiecać, że nie uciekniesz. Toby dyszał ze zmęczenia. Nadal milczał. Brookings powoli puścił pasek. Chłopiec się nic ruszył. — Co to było? — Słucham? — Na jasnobrązowych spodniach Brookingsa w okolicach kolan i na koszuli widniały plamy po trawie. On też jeszcze nie odzyskał oddechu. — Doktorze Brookings, Toby zobaczył coś przez okno — coś, co go przestraszyło. Tym razem to nie był atak, prawda kochanie? — spytała syna. Toby podniósł na nią oczy pełne lez i potrząsnął głową. — Powiesz nam, co zobaczyłeś? Chłopiec milczał. Phillip Brookings podrapał się po podbródku. — Nie wiem, co powiedzieć. Spostrzegłem, że Toby patrzy przez okno, i spojrzałem w tym samym kierunku, ale niczego nie zauważyłem. Niczego ani nikogo. — Niczego? Brookings pokręcił głową. 83 — Zobaczyłem wielki dąb, parking, a za nim oddział pogotowia, nic wiącej. Jestem absolutnie pewny. Oddział pogotowia. Barbara Netms zauważyła, że przy tych słowach chłopiec zesztywniał. — Zobaczyłeś oddział pogotowia, prawda? Toby nie odpowiedział. — Doktorze Brookings, co pan proponuje? — spytała. — Potrafi pan mu pomóc? Psychiatra spojrzał z góry na chłopca. — Może po pewnym czasie — odparł. — Nim zaczną, stawiam warunek. — Spełnimy każdy. — Chcą mieć wyniki badania tomografem komputerowym i opinią neurologa o stanie zdrowia chłopca. Wśród dokumentacji, którą otrzymałem od pani, nie ma ani jednego, ani drugiego. Tak? — Chyba... chyba tak. — Czy zgodzi sią pani ze mną, że jeśli jego ataki są formą psychozy organicznej, to powinien sią do tego włączyć neurolog? — Doktorze, powiedziałam panu już wtedy, kiedy zadzwoniłam pierwszy raz, że zrobimy wszystko, absolutnie wszystko. Czy może pan kogoś polecić? Brookings skinął głową. — Jest w mieście nowy lekarz. Absolwent Yale, szkolił sią w szpitalach w Harvardzie. Jest neurochirurgiem, ale zajmuje sią także neurologią. Nazywa sią Werson, Zachary lverson. Skontaktują sią z nim i dam pani znać. Barbara pogłaskała syna po czole. Sądząc po wyrazie jego twarzy, nic nie wskazywało na to, iż treść ich rozmowy w ogóle do niego dotarła. Patrzyła na jego zapadnięte oczodoły i napiątą, woskową skórą policzków, i nagle odniosła wrażenie, że spogląda na trupa. — Jeszcze jedno, doktorze — powiedziała. — Słucham? — Błagam, niech pan sią pospieszy. Brookings kiwnął głową, potem wstał i wrócił do budynku. Barbara wziąła syna za rąką i poszła z nim do samochodu. 84 Próbowała sobie przypomnieć ewentualne nieprzyjemności lub trudności, które mogły go spotkać w Ultramed-Davis bądź w innym oddziale pogotowia. Owszem, kiedy miał piąć lat, rozciął brodą i zawieźli go na pogotowie, a w zeszłym roku przeszedł operacją uwiąźniątej przepukliny, ale to wszystko. W tym ostatnim wypadku - - tak jej powiedział chirurg, doktor Mainwaring — operacja przebiegła bez najmniejszych komplikacji. Suzanne Cole i jej sześcioletnia córeczka, Jennifer, mieszkały w odosobnionym, wąskim, piętrowym domku na północy miasta razem z tłustym, żółtym kotem, którego Jennifer nazwała Guliwerem (ponieważ — jak tłumaczyła — lubi podróżować) i czarnym labradorem, który nie reagował na żadne imię. Pokoje w skromnym domku były ciepłe i zagracone. Na pociemniałych od dymu sosnowych ścianach wisiały buty narciarskie, kijki, rakiety tenisowe, a nawet stary stetoskop — wszystko to poprzeplatane oleodrukami i oryginalnymi olejami, reprezentującymi rozmaite maniery i style. Byl i żeliwny kominek w saloniku, i krosno w jednej z sypialni na tyłach domku, sfatygowany szpinet („Dawniej mama często na nim grywała, ale teraz gra tylko kawałki «Deep Purple»") i nieprzeliczone mnóstwo książek. Kolacja, której głównym daniem było spaghetti, została przygotowana w większości przez Jennifer, o czym dumna z niej mama nie omieszkała powiedzieć Zackowi. Jennifer podała ją wielce zadowolona z siebie. Dziewczynka była jak na swój wiek wysoka, miała ładny nos, proste kasztanowe włosy, które sięgały jej do połowy pleców, oraz cudowne oczy i uśmiech matki. Opowiedziała mu o szkole, o zwierzętach i o balecie, a potem pokazała swoją kolekcję kamyków i zwierzątek. W rewanżu Zack obiecał poznać ją z Cheapdogiem i nauczyć sterować latającym modelem samolotu. Udało mu się wykonać 86 stosunkowo poprawnie włoską sztuczkę, polegającą na znikaniu monety, chociaż kiedy skończył, Jennifer uśmiechnęła się i powiedziała szczerze: „Musisz jeszcze trochę poćwiczyć, Zack. Cały czas ją widziałam". Nim doszli do deseru, składającego się z lodów i ciastek czekoladowych z orzechami, resztki początkowego skrępowania Zacka zniknęły bez śladu. Przestał czuć się gościem, miał wrażenie, że jest długoletnim przyjacielem rodziny. W uroczej atmosferze wieczoru zdarzały się krótkie momenty, kiedy Suzanne ni stąd, ni zowąd stawała się nieobecna, zdenerwowana, pozostawiając Jennifer ciężar prowadzenia konwersacji. Nieskory do szukania w niej jakichkolwiek wad, Zack upatrywał zmiany jej nastroju we wrażliwości i skłonności do introspekcji, co sprawiało, iż wydała mu się jeszcze bardziej interesująca i atrakcyjna. Kiedy Suzanne wracała z kuchni z filiżanką kawy, Jennifer nagle zerwała się i oświadczyła, że idzie obejrzeć M*A*S*H i umyć włosy. — Jedna rzecz mnie zastanawia — powiedziała dziewczynka, żegnając się z Zackiem. — Co takiego? — Chodzi o twojego psa. Znam owczarki, ale jeszcze nie słyszałam o rasie cheapdog. — To są pokrewne rasy — odparł Zack. Kątem oka widział, jak Suzanne zatrzymuje się pod ścianą i obserwuje ich z daleka. — To było tak: jakiś czas temu spacerowałem rankiem po plaży w San Diego. Wiesz, gdzie to jest? — W Kalifornii? Zack kiwnął głową. — Mają tam ogromne zoo, a w nim orkę, która zna wyższą matematykę i sama pisze zeznania podatkowe. Ale wróćmy do rzeczy. Spotkałem na plaży faceta — to był Meksykanin, ale jakiś... lewy. Znasz to słowo? To znaczy podejrzany, fałszywy. Nie wszyscy Meksykanie są tacy, ale ten akurat był. Miał duże tekturowe pudło, a w nim pełno szczeniaków — brudnych, małych kundli. Sięgnął do pudla i chwycił za kark małą futrzaną kulkę. Potrzymał ją przede mną, żebym jej się przyjrzał. „Sefior — powiedział — może kupi ten mały bobasek? Daję 87 słowo, seńor, on czysta rasa, owczarek angielski. Świadectwo być w sejf w moja dom. Kupi go dzisiaj, a ja jutro przynieść papier. Sil". — To znaczy „tak" - wtrąciła Jennifer. — I co ty na to? — Si. — Powiedzieli to wszyscy jednocześnie, po czym wybuchnąli śmiechem. — Dlatego nazwałem go Cheapdog, czyli tani piesek. — Nie ma zupełnie nic z owczarka angielskiego? — spytała Jennifer. — Coś musi mieć — odparł Zack — bo podnosi sią za każdym razem, kiedy w telewizji pokazują księżniczkę Dianą albo księcia Karola. — Nabrałeś mnie. — Myślała przez chwilą, po czym dodała: — Podoba mi się ta historyjka. — Podała mu oficjalnie rękę, po czym odwróciła się na pięcie i pobiegła po schodach na górę. — Dzięki za kolację — zawołał za nią. — Mnie też się podoba twoje opowiadanie — powiedziała Suzannc, kiedy tupot ucichł. — A najbardziej mi się podoba, że rozmawiasz z Jen jak z dorosłą osobą, nie jak dorosły z dzieckiem. Bez protckcjonalności. Jej też się to podoba, możesz mi wierzyć. — Dzięki. Ty mi za to możesz wierzyć, że przebywanie z Jen nie skłania do dziecięcych pogaduszek. Suzanne pokiwała ze smutkiem głową. — Musiała szybko dorosnąć w stosunkowo krótkim czasie. Moje małżeństwo i rozwód były nieco — można by rzec — burzliwe. — Przykro mi. Przez moment zdawało się, że zamierza rozwinąć ten temat, ale rozmyśliła się. — Zostawmy to na inny wieczór — rzekła. Zagryzła dolną wargę i podparłszy ręką brodę, zapatrzyła się w kubek z kawą. Oczy jej posmutniały, lecz prócz smutku Zack wyczuł w niej niepokój i dostrzegł napięcie rysujące się na twarzy. 88 — Masz jakieś kłopoty'? — spytał. Suzanne zawahała się, po czym wstała od stołu. — Skończmy na dzisiaj. Mam jutro urwanie głowy, a zanim się położę, muszę jeszcze uporządkować sporo rzeczy. Jesteś świetnym kompanem — dla nas obydwu — ale myślę, że trzeba mi trochę samotności. Skonsternowany Zack spojrzał na zegarek. Dochodziła za piętnaście ósma. — Jesteś pewna'? Wzruszyła ramionami i skinęła głową. Miał wrażenie, że Suzanne za chwilą się rozpłacze. — Przepraszam, Zack — odezwała się po chwili. — To nie był mój najlepszy wieczór. Nie byłam czarującą gospodynią. Boże, jakoś tak się składa, że przy każdym naszym spotkaniu muszę cię przepraszać. Tak czy inaczej, wybacz mi. Zrekompensuję ci to innym razem. Daję słowo. Poczekała, aż wstał, po czym wzięła go pod rękę i odprowadziła przez ocienioną werandę w dół po drewnianych stopniach. Jej delikatny zapach i dotyk piersi na jego ramieniu sprawiły, iż jeszcze dotkliwiej odczuł niespodziewane wyproszenie. Szedł niezręcznie obok niej, żałując, że nic ma większego doświadczenia w odczytywaniu myśli kobiet. Był speszony, nie wiedząc, co powiedzieć. Przy samochodzie jeszcze raz przeprosiła go za skrócenie wieczoru, obiecując, że porozmawiają przy kolacji w najbliższym czasie. Sięgnął ręką do klamki, lecz się rozmyślił i odwrócił do niej. — Coś jeszcze'? — spytała, patrząc na niego takim samym wzrokiem, jak przy ich pierwszym spotkaniu. — Suzanne, wiem... widzę, że coś cię gnębi — usłyszał własne słowa. — Chcę tylko powiedzieć, że cokolwiek to jest, mam nadzieję, że wszystko ułoży się po twojej myśli... Urwał, spodziewając się słów podziękowania za troskę i życzenia szczęśliwej drogi, ale nie usłyszał ani jednego, ani drugiego. — To moja wina, że okazałem się nieuważny — ciągnął. — Byłem chyba zbyt zajęty prezentowaniem własnych dziwactw. 89 Chcę ci powiedzieć, że cieszą sią, że cią poznałem, i jestem diabelnie zadowolony, że zostaliśmy przyjaciółmi. — Otworzył drzwiczki furgonetki. — Jeśli miałabyś kiedykolwiek ochotą porozmawiać na dowolny temat, jestem do dyspozycji... bez ograniczeń. Za skromną opłatą jestem nawet gotów zrezygnować ze sztuczek z monetami. Miał ochotę pocałować ją w policzek, lecz pomyślał, że lepiej nie, i wsiadł do samochodu. — Zack, poczekaj chwilą — zawołała, kiedy ruszył. Zatrzymał sią i wyjrzał przez okienko. — Na stoku wzgórza za domem jest takie miejsce, z którego widać całą doliną. Przyjemnie tam siedzieć w takie wieczory jak dziś i patrzeć, jak zapalają sią światła. Jeśli na mnie poczekasz, to skoczą tylko zobaczyć, co robi Jcnny, i wezmą koc i butelką wina. Chciałabym pojechać tam z tobą. — Nie masz pojącia, jak się cieszą. Uśmiechnęła się do niego tak, jak jeszcze sią jej nie zdarzyło. — Mam — powiedziała. Spokój letniego wieczoru wypełniało brzączenie cykad, kumkanie żab i cykanie świerszczy. Od godziny leżeli obok siebie w zgiełkliwej ciszy, patrząc na wydłużające sią cienie wierzchołków gór. Wysoko nad ich głowami samotny jastrząb — ciemny krzyż na tle czystego, szarobłękitnego nieba — zataczał małe kółka. — Dziewczyny z sali operacyjnej powiedziały, że rano dokonałeś prawdziwego cudu z szyją tej kobiety — odezwała sią po dłuższym czasie Suzanne, dopijając prosto z butelki resztki chardonnay. — Wypytywałaś o mnie? — Oczywiście, że wypytywałam. Czy myślisz, że masz patent na odczuwanie pociągu od pierwszego wejrzenia? — Nie — odparł, starając sią opanować nagłe bicie serca. — Chyba nie. — Technika na piątką, szybkość na piątką, prezencja na piątką. Uśmiechnął sią. 90 — Cieszą sią, że wywarłem korzystne wrażenie na pielęgniarkach. Po dziewięciu latach spędzonych w różnych salach operacyjnych i po tylu przeżyciach na skalnych ścianach niewiele rzeczy wytrąca mnie z równowagi, choć muszę przyznać, że dziś byłem trochę zdenerwowany. — Rozumiem to. Lekarzom zawsze patrzy się uważnie na race, zwłaszcza w czasie pierwszych miesięcy w nowym miejscu pracy. Po przyjściu tutaj przez pewien czas czułam się, jakbym miała nową fryzurą. Każdy wypowiadał o mnie swoją opinią... Jak sią czuje ta pacjentka, którą operowałeś? — Pierwszy raz od roku przestało ją boleć i porusza wszystkimi kończynami. — Zack pokazał palcami znak V. — To super. Jestem z natury ciekawa. Wygląda na to, że praca w szpitalu komunalnym dla wariatów w Bostonie dobrze ci zrobiła. — Podobało mi się tam. Nie ze wzglądu na liczbą i jakość urazów. Lubiłem moich pacjentów — lubiłem z nimi rozmawiać, przywracać sens ich życiu. Byłem dla nich kimś ważnym. Z niektórymi nawet sią zaprzyjaźniłem. Nie odpowiadały mi wielkie szpitale uniwersyteckie z ich presją na człowieka, by zrobił z siebie światowego eksperta w jakiejś ułamkowej cząstce neurochirurgii. Suzanne pokiwała głową. — A jeśli sią na to nie zgadzasz, kończysz jako światowy ekspert od pomijania cią przy awansach. — Właśnie. Muszą ci sią przyznać, że zmęczyło mnie polity-kierstwo, fasadowość tych instytucji, a przy tym zakulisowe gry; konieczność płaszczenia sią przed dziekanem albo dyrektorem, żeby zdobyć byle kawałek sprzętu, który szpital mógłby kupić za psie pieniądze, gdyby nie byli tak cholernie nieudolni. — I doszedłeś do wniosku, iż medycyna korporacyjna jest efektywniejsza, lepiej odpowiada potrzebom szpitala i pacjentów? — Taką miałem opinią. — Mówisz tak, jakbyś ją zmienił. Podparłszy brodą rakami, zapatrzył sią na doliną. — Nie wiem — powiedział po chwili. — Odkąd tu przybyłem, wydarzyło sią kilka rzeczy, które... 91 Nie skończył. Od rana narastało w nim przekonanie, że w żaden sposób nic może przejść obojętnie obok oskarżeń Beaulieu. Gdyby okazały się prawdziwe — to znaczy gdyby Ultramed albo Mainwaring, albo Frank z jakiegokolwiek powodu spiskowali w celu pozbawienia starego chirurga stanowiska — dowodziłoby to, iż polityka Ultramed w Sterling jest bardziej cyniczna, bardziej zatrważająca... w sumie trudniejsza do zaakceptowania niż wszystko, z czym się zetknął w bostoń-skim szpitalu komunalnym. Zdał sobie równocześnie sprawę, że jeśliby uwagi jego starego nauczyciela na temat etyki i manipulacji Ultramed okazały się prawdziwe, nic go nie powstrzyma od zajęcia się tą sprawą. Wrócił do Sterling, by praktykować w najlepszym możliwym miejscu, miał najwyższe kwalifikacje, a tymczasem już od początku wdepnął w szambo. — Hej, doktorze — powiedziała Suzanne — czy wiesz, że nie dokończyłeś zdania? Spojrzał na nią. — Przełóżmy to na następny wieczór. Tak się umówiliśmy, prawda? — Racja. Dosyć na dzisiaj. Przetoczyła się na bok, oparłszy policzek na ręce. Po chwili wyciągnęła drugą i delikatnie powiodła palcami po twarzy Zacka. — Czy ktoś ci już powiedział, że jesteś przystojny? — spytała. — Dzięki. Trudno mi w to uwierzyć, bo całe życie spędziłem w cieniu człowieka o prezencji Franka, ale miło to usłyszeć. — Miło ci to zakomunikować. Zack poczuł narastającą w gardle suchość. Bał się dotknąć Suzanne, a przy tym jeszcze bardziej się bał, że się na to nie odważy. — Powiedz — rzekł po chwili, zmuszając się, by przestać patrzeć na jej wspaniałe usta — co cię sprowadziło do tego miasta? Znów powiodła dłonią po jego twarzy, zatrzymując tym razem nieco dłużej palce na ustach. — Nie wyjaśniłam ci jeszcze praw tej góry — powiedziała. — Dopóki leżymy na moim miejscu widokowym, u podnóża 92 mojej góry, ja zadaję pytania. Takie jest prawo. Musisz je zaakceptować lub odejść. — A co mają począć tacy pechowcy jak na przykład ja, którzy nie mają góry'? Oczy Suzanne i kąciki jej ust ułożyły się w urzekającym uśmiechu, będącym jej najsilniejszą bronią. — W takim razie musisz którąś zaadoptować — powiedziała. — Przyślę ci rano ankietę i zarządzę, żeby pracownik socjalny możliwie prędko przeprowadził z tobą rozmowę kwalifikacyjną. Dopóki nic dostaniesz przydziału, niech ta część mojego życiorysu pozostanie nieujawniona, zgoda? Zack wzruszył ramionami. — Co mam zrobić? Ta góra jest twoja. — Istotnie. Ta góra należy do mnie. Czy nie wydaje ci się, że jestem zbyt śmiała, dotykając cię w ton sposób? — Nie tyle śmiała, ile może odrobinę trudna do rozszyfrowania, biorąc pod uwagę, że parę godzin temu próbowałaś wyprosić mnie ze swojego domu. — To było, zanim wypowiedziałeś tamto magiczne słowo. — Ach, tak. Magiczne słowo. Jaki ze mnie idiota. Używam tego magicznego słowa tak często, że robię to automatycznie... do tego stopnia automatycznie, że go nawet nie zarejestrowałem. Objęła dłońmi jego twarz i przyciągnęła ją do siebie. Miała w oczach ten sam dziwny smutek, który zauważył przy stole. — Tym magicznym słowem, Zachary, było „przyjaciel". Pocałowała go, najpierw w oczy, potem koło ust, na koniec w same usta. Jej pocałunki były słodkie i ciepłe jak górskie powietrze, język delikatnie penetrował wnętrze jego ust. Po paru minutach cofnęła się. — Czy było ci przyjemnie? — spytała. Zack poczuł się oszołomiony. — Znam przynajmniej sto lepszych określeń od „przyjemnie". — Cieszę się, bo wyglądasz na zaskoczonego. Myślę, iż jestem ci winna przeprosiny lub może wytłumaczenie za to, że byłam tak niekonsekwentna. 93 Ręka Zacka powędrowała powoli po jej włosach, potem w dół pleców, aż spoczęła na siedzeniu dżinsów. Ciało miała pełniejsze niż Connie, lecz sprężystsze i daleko bardziej podniecające przy dotknięciu. — Nie jesteś mi nic winna — odparł. — Shaw napisał, iż człowieka mogą spotkać w życiu dwa nieszczęścia. Pierwszym jest nie móc zdobyć czyjegoś serca, a drugim zdobyć je. Moim zdaniem, w tym drugim wypadku nie miał racji. — Zack, pamiętasz, co mi powiedziałeś przy samochodzie? Powiedziałeś, że jesteś do mojej dyspozycji bez ograniczeń. Czy ta obietnica obejmuje również to, żebyśmy się zaraz, tu na miejscu, kochali? — Przede wszystkim to. — Wsunąwszy rękę pod jej bluzkę, dotknął piersi, czując, jak sutek twardnieje pod dotykiem. — Cokolwiek się dzieje, chciałbym ci pomóc. — Właśnie zacząłeś. Pocałował ją. W jej wargach i dotyku czuł niecierpliwość i głód. Wiedział, iż jej smutek byl wyrazem owego głodu, który w efekcie popchnął ją w jego ramiona. Zdawał sobie sprawę, iż przynajmniej tego wieczoru bardziej potrzebowała seksu niż miłości. To było i tak więcej, niż mógł się spodziewać. Pomogła mu zdjąć koszulę i zanurzyła twarz we włosach na jego piersi. — Nie spiesz się — poprosiła. - Zrób to na końcu, proszę... na samym końcu. Zack rozpinał guziki jej bluzki, robiąc po każdym przerwę, by pocałować jej usta i wspaniałe piersi, potem ściągnął z niej dżinsy. Zwilżonymi palcami pieścił jej sutki, po czym przesunął je w dół brzucha, wzdłuż krawędzi miękkich włosów, aż do twardego guzka łechtaczki. — Dotknij mnie tam — poprosiła. — Dwoma palcami. O tak! Boże, Zachary, tak, tak... W miarę mijającego czasu wszelkie dręczące go pytania przestały istnieć w obliczu gładkości jej skóry i pożądania. Każde dotknięcie, każdy pocałunek coraz silniej ich ze sobą wiązały. Przebiegł wargami od kostek, wzdłuż jedwabistej skóry wewnętrznej strony ud, aż do miejsca, w które wsunął język. Wbiła mu paznokcie w plecy, przyciągając go bliżej. 94 — Jeszcze, jeszcze...! Nie przestawaj, och, Zack, nie przestawaj ! Była aniołem. Wrażliwa i mądra - niewinna, a przy tym doświadczona. Kochanie się z nią stanowiło przeżycie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Przyciągnąwszy jego twarz ku swojej, przekręciła go na plecy, pieszcząc go i ssąc, dopóki nic poprosił, żeby przestała. — Teraz, Zachary — wyszeptała mu do ucha. — Jesteś cudowny. Zrób to teraz. Zaczęli się kochać, z początku wolno, potem z narastającą pasją, zatopieni jedno w drugim, każde bardziej skupione na dawaniu niż czerpaniu rozkoszy. Zapadł zmierzch. W dole światła Sterling migotały jak rozsiane nad nimi na czarnym niebie gwiazdy. — Która godzina, Zachary? — Minęła północ. Leżeli na pół ubrani, owinąwszy się kocem przed chłodem. Seks spowodował, iż czuli umacniającą się między nimi więź. — Czy wiesz — powiedziała — że jeszcze nigdy nie przeżyłam takiego orgazmu? Mam uczucie, jakbym była na hąju. Pocałował ją w szyję, a potem w usta. — To chardonnay tak na ciebie podziałało. — Naturalnie — odparła, zapinając guziki dżinsów. — Głupio, że o tym zapomniałam. Dla eksperymentu spróbujemy następnym razem bez wina. Po prostu żeby się upewnić. — Na mojej górze? Roześmiała się. — Może być na twojej. Powtarzam to, co już powiedziałam: jesteś bardzo miły i słodki. — Pocałowała go delikatnie w usta. — Mam nadzieję, że rano będziesz miał dla mnie szacunek. Wierz mi, nie mam zwyczaju kochać się na pierwszej randce, tak jak dziś z tobą. — Nie martw się. Pofolgowanie sobie w sytuacji takiej jak dziś jest wynagrodzeniem za wszystkie kłopoty i odpowiedzialność związaną z byciem dorosłym. Raptem posmutniała. 95 — Zachary, chciałabym, żebyś wiedział, co się dzieje — dlaczego zachowywalam się dziś wieczór tak dziwnie. Powiedzmy, niecały wieczór. — Zrozum, nie ma o czym mówić... — Nie, chcę, żebyś wiedział. Poza tym i tak się jutro dowiesz. Przekręciła się na plecy i ująwszy jego dłoń, położyła ją na swojej prawej piersi. — Górna zewnętrzna ćwiartka. Dość głęboko. Niemal natychmiast wymacał guz — miał kształt dysku o średnicy półdolarówki i był twardy jak opona samochodowa, co źle wróżyło. W pierwszym odruchu chciał ją pocieszyć, że to może być torbiel, lecz się wstrzymał. Trudno postawić diagnozę bez biopsji. Nagle wszystko zaczęło mieć sens — jej wyobcowanie, zmiany nastroju, pasja, z jaką się kochała... — Kiedy poczułaś, że to masz? — zapytał. Serce mu się kroiło na myśl, przez co ona teraz przechodzi. Pozytywny wynik badania guza oznaczałby poważny kłopot. Zdawał sobie sprawę, iż ona też o tym wie. — Mniej więcej miesiąc temu, najwyżej sześć tygodni — powiedziała. — Od tego czasu nie zmienia się. Mammografia przynosi niejednoznaczne wyniki. Biopsja igłowa wskazuje na „normalną tkankę", ale nie mam ochoty jej powtarzać. Zdecydowałam się na wycięcie guzka, a jeśli będzie trzeba, na radykalną mastektomię. — Kiedy? — Jutro wieczorem idę do szpitala. Operacja ma być w piątek rano. Mówiąc szczerze, boję się jak diabli. Objął ją bardzo mocno. — Jestem ci wdzięczny, że nie odprawiłaś mnie do domu. Zapewniłaś opiekę Jennifer? — Wspólniczka, z którą prowadzę galerię, weźmie ją do siebie. Ma syna starszego o dwa lata od Jen. — Doskonale. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Suzanne pokiwała smętnie głową. — Powtarzaj mi to jak najczęściej. Powiem ci coś: fatalnie jest być lekarzem, bo się wie za dużo. 1 jeszcze coś: nieważne, 96 ile człowiek przeczytał, ile obejrzał programów Donahue, wynik ostateczny jest nie do przewidzenia. — Wszystko będzie dobrze — powtórzył, starając się, by to zabrzmiało przekonywająco. - - Masz przyjaciela, który będzie przy tobie całą jutrzejszą noc. Zabieg przeprowadzą w znieczuleniu miejscowym? Potrząsnęła głową. — Nie. Anestezjolog i chirurg zalecili narkozę. Szczerze mówiąc, odetchnęłam. — Jak się nazywa anestezjolog? — Pearl. Jack Pearl. — To dobrze. Asystował mi dziś rano przy operacji. Jest trochę niesamowity, wygląda jak postać z gotyckiego horroru, ale zna się na fachu. A chirurg? Suzanne westchnęła. — Poznałeś go dziś rano. Jason Mainwaring. Cokolwiek o nim sądzisz, Zack, jest najlepszym chirurgiem w tym szpitalu. — Tak wszyscy mówią. Mam nadzieję, że talent chirurgiczny Mainwaringa przewyższa jego umiejątność obcowania z ludźmi. — Z całą pewnością. — Jeśli tak, to mamy tylko jedno zmartwienie, prawda? — Zachary, chciałabym, żebyś wiedział, co się dzieje — dlaczego zachowywalam się dziś wieczór tak dziwnie. Powiedzmy, niecały wieczór. — Zrozum, nie ma o czym mówić... — Nie, chcą, żebyś wiedział. Po/.a tym i tak się jutro dowiesz. Przekręciła się na plecy i ująwszy jego dłoń, położyła ją na swojej prawej piersi. — Górna zewnętrzna ćwiartka. Dość głęboko. Niemal natychmiast wymacał guz — miał kształt dysku o średnicy półdolarówki i był twardy jak opona samochodowa, co źle wróżyło. W pierwszym odruchu chciał ją pocieszyć, że to może być torbiel, lecz się wstrzymał. Trudno postawić diagnozę bez biopsji. Nagle wszystko zaczęło mieć sens — jej wyobcowanie, zmiany nastroju, pasja, z jaką się kochała... — Kiedy poczułaś, że to masz? — zapytał. Serce mu się kroiło na myśl, przez co ona teraz przechodzi. Pozytywny wynik badania guza oznaczałby poważny kłopot. Zdawał sobie sprawę, iż ona też o tym wie. — Mniej więcej miesiąc temu, najwyżej sześć tygodni — powiedziała. — Od tego czasu nie zmienia się. Mammografia przynosi niejednoznaczne wyniki. Biopsja igłowa wskazuje na „normalną tkankę", ale nie mam ochoty jej powtarzać. Zdecydowałam się na wycięcie guzka, a jeśli będzie trzeba, na radykalną mastektomię. — Kiedy? — Jutro wieczorem idę do szpitala. Operacja ma być w piątek rano. Mówiąc szczerze, boję się jak diabli. Objął ją bardzo mocno. — Jestem ci wdzięczny, że nic odprawiłaś mnie do domu. Zapewniłaś opiekę Jennifer? — Wspólniczka, z którą prowadzę galerię, weźmie ją do siebie. Ma syna starszego o dwa lata od Jen. — Doskonale. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Suzanne pokiwała smętnie głową. — Powtarzaj mi to jak najczęściej. Powiem ci coś: fatalnie jest być lekarzem, bo się wie za dużo. 1 jeszcze coś: nieważne, 96 ile człowiek przeczytał, ile obejrzał programów Donahue, wynik ostateczny jest nie do przewidzenia. — Wszystko będzie dobrze — powtórzył, starając się, by to zabrzmiało przekonywająco. - - Masz przyjaciela, który będzie przy tobie całą jutrzejszą noc. Zabieg przeprowadzą w znieczuleniu miejscowym? Potrząsnęła głową. — Nie. Anestezjolog i chirurg zalecili narkozę. Szczerze mówiąc, odetchnęłam. — Jak się nazywa anestezjolog? — Pearl. Jack Pearl. — To dobrze. Asystował mi dziś rano przy operacji. Jest trochę niesamowity, wygląda jak postać z gotyckiego horroru, ale zna się na fachu. A chirurg? Suzanne westchnęła. — Poznałeś go dziś rano. Jason Mainwaring. Cokolwiek o nim sądzisz, Zack, jest najlepszym chirurgiem w tym szpitalu. — Tak wszyscy mówią. Mam nadzieję, że talent chirurgiczny Mainwaringa przewyższa jego umiejętność obcowania z ludźmi. — Z całą pewnością. — Jeśli tak, to mamy tylko jedno zmartwienie, prawda? 8 Biuro Franka Ivcrsona było obszernym, dwupokojowym apartamentem, mieszczącym się na parterze w niedawno dobudowanym zachodnim skrzydle szpitala. Siedząc na jednym z trzech skórzanych foteli, Zachary podziwiał operatywność dwóch sekretarek brata. Jedna z nich, ciemnowłosa, stwarzała atmosferą elegancji i bon tonu, druga była hożą blondynką. Obie młode i urodziwe — choć na castingu miałyby umiarkowane szansę — na miarą Sterling były pięknościami. Przystojne sekretarki, luksusowe biuro, porsche 911, wielkie interesy, efektowny dom na zboczu góry — mój brat rzeczywiście ma styl, pomyślał Zack. 1 choć jemu samemu taki styl nie imponował, Frank był o lata świetlne od dawnych wesołych knajpianych biesiad w dobrej kompanii przy piwie. W pięćdziesięciu procentach tacy sami. Z biegiem lat teoria genetyczna wydawała siq Zackowi coraz odleglejsza od prawdy. Był czas, kiedy ich cele i motywy działań nie różniły się tak krańcowo jak teraz; czas, kiedy poruszali się w świecie po niemal równoległych ścieżkach, popychani jedynie pragnieniem szybkiego sukcesu: nagród, dyplomów, medali i komplementów. Często zadawał sobie pytanie, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby tamtego zimowego dnia nie upadł i więzadła w jego kolanie nie rozerwałyby się w strzępy. Wypadki, choroby, akty przemocy. Rozmyślanie nad takimi rzeczami prowadziły go niezmiennie do wniosku, że życie jest 98 bardzo kruche i nie sposób nim kierować. Skrawek lodu, kilka milimetrów wystarczyły, by w ułamku sekundy diabli wzięli jego życiowe perspektywy; dobry przejazd wskutek jednego, niepewnego skrętu zakończył się na pełnej korzeni ścieżce. Zamknąwszy oczy, wrócił myślą do tamtego dnia. Jadąc trasą po Franku, był w doskonałej sytuacji. Trzy sekundy to dużo, ale nie aż tyle, żeby nie móc tego nadrobić, zwłaszcza że jego brat w drugim przejeździe musiał pojechać ostrożnie. Chciał wygrać! Bardziej niż przyznałby się do tego komukolwiek, a nawet — jak ocenił to z perspektywy czasu — przed samym sobą. Barwy słonecznego dnia, tłum wzdłuż trasy, nagła przerwa w bocznym wietrze, wiejącym przez cały dzień — sceneria, która utkwiła mu na zawsze w pamięci. Idealne warunki, żeby pokrzyżować Frankowi plany, żeby zademonstrować, iż Zachary Werson się liczy. Miał uczucie iż Sędzia, ich matka i większość miasta przybyli na zawody, by oglądać jego przejazd. Na dole, za oznaczoną czerwonymi i niebieskimi chorągiewkami trasą slalomu, czekały na zwycięzcę wspaniałe nagrody: bon oszczędnościowy, wyjazd na krajowe mistrzostwa juniorów, artykuły prasowe i komplementy, którymi obsypywano jego brata w poprzednich latach. W końcu jednak nadeszła jego chwila. Spojrzał na trasę przejazdu. Nie była trudna. W kilka sekund zanotował sobie w pamięci układ bramek, nasunął gogle i pojechał ku elektronicznej bramce startowej. Nagle się zatrzymał. Miał wrażenie, że coś jest nie w porządku. Może but? Albo smar'? Nie. W ostatniej sekundzie się zorientował, że to sprawa narty - prawej narty. W jakiś sposób rozluźniło się wiązanie. Cofnąwszy się, wyregulował śrubę, wyrzucając sobie niedbalstwo, którego rezultat mógł się okazać fatalny. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie. To będzie jego zjazd. Od wyjazdu do Kolorado dzieliły go niespełna dwie minuty. Tylko ten skrawek lodu. Wzdrygnął się, czując, jak napinają mu się mięśnie, a całe 99 ^ ciało się kurczy na wspomnienie bólu i poczucia bezradności towarzyszących upadkowi — koziołkowaniu na łeb na szyję po muldach. Rozluźnione wiązanie — mimo iż nie było przyczyną wywrotki — stanowiło z całą pewnością omen. — Doktorze Iverson, czy mogę panu coś zaproponować? Może napije się pan kawy? — spytała jedna z sekretarek Franka, zmysłowa blondynka, pachnąca mydłem, wyglądająca jak typowa córka farmera. Wspomnienie cierpienia i bezsilności potrwało jeszcze przez chwilę, po czym uleciało. Zack nieświadomie potarł ciągle jeszcze bolącą bliznę, biegnącą wzdłuż kolana. — Nie — odparł chrapliwie. — Dziękuję. Spojrzał na zegar. Była czwarta. Frank umówił się z nim o trzeciej czterdzieści pięć, a zawsze przykładał wagę do punktualności innych. Czekała go konsultacja i stos papierkowej roboty w gabinecie. Za dwie godziny miała się w szpitalu pojawić Suzanne. Spotkanie z Frankiem było ostatnią rzeczą, na którą miałby teraz ochotę, jednak zaproszenie zostało sformułowane w sposób wykluczający choćby dzień zwłoki. Piętnastominutowe spóźnienie było dziwne, lecz wytłuma-czalne. Frank nigdy nic stosował się do rozkładu dnia innych. — Przepraszam — zwrócił się Zack do sekretarki — czy wiadomo, ile to jeszcze potrwa? Kobieta uśmiechnęła się bezmyślnie. — Przykro mi, doktorze Iverson, ale nie wiem. Myślę, że niedługo. Pan Iverson załogował się do systemu komputerowego Ultramed w Bostonie. Robi to codziennie. — Sprawiała wrażenie dumnej, iż pracuje dla kogoś, kto regularnie łączy się z głównym komputerem. — Na pewno nie ma pan ochoty na kawę? A może na coca-colę? Zack pokręcił głową i wstał z fotela. — Proszę przełożyć to spotkanie na termin, którego będzie mógł dotrzymać. Niech mi prześle wiadomość na pager. — To nie będzie potrzebne, stary pierdoło — usłyszał głos Franka z głośnika interkomu, stojącego na biurku blondynki. — Właś- 100 nie zamierzałem polecić Annctte, żeby cię do mnie przysłała. Wejdź, drzwi są otwarte. Żadnego usprawiedliwienia ani przeprosin. Ciekawe, od jak dawna interkom był włączony. Zackowi nie podobała się świadomość, iż był podsłuchiwany. — Siadaj, siadaj — zaśpiewał Frank, kiedy Zack zamknął za sobą drzwi. — Na pewno nie masz ochoty, żeby dziewczyny coś ci podały? Może chcesz drinka'? Albo coś na ząb'? — Nie, dzięki. Powiedz, po co mnie wezwałeś. Pokój był wyłożony w przeważającej części boazerią. Jedną ze ścian stanowił kompleks biblioteczny, z wbudowanym barkiem i systemem dźwiękowym, wysoki od podłogi do sufitu, drugą zasłaniało ogromne lotnicze zdjęcie szpitala Ultramed--Davis. Klawiatura komputerowa i monitor zajmowały zaledwie drobną część ogromnego biurka z mahoniu, o którym Frank mówił z dumą, iż jest, jedyne w swoim rodzaju". Siedząc na brązowym skórzanym krześle z wysokim oparciem, w brązowym lnianym ubraniu, jedwabnym krawacie i uszytej na miarę koszuli, wyglądał, jakby przed chwilą zstąpił z okładki „Gentlemani Quarterly". — A więc — zaczął, podsuwając Zackowi pudełko cienkich cygar — jak leci? Zack odsunął pudełko. — W porządku, Frank. — Podoba ci się twój gabinet? — Jest doskonały. Gabinet Zacka, wyekwipowany i opłacony awansem przez Ultramed na rok („Z możliwością przedłużenia na następny, jeśli wszystko się ułoży") był schludnym, trzypokojowym apartamentem na najwyższym piętrze kliniki Ultramed-Davis. — Podobno przeprowadziłeś wczoraj piekielnie trudny zabieg. — Miło mi to słyszeć. — Mnie też. Niewiele jest szpitali naszej wielkości, które mogą się poszczycić zatrudnianiem na pełnym etacie neurochirurga po Harvardzic. Kiedy cię namówiłem, żebyś tu pracował, poczułem się trochę jak Iacocca opieki zdrowotnej. — Nie udawaj, Frank. Nie musiałeś walczyć o to, żeby mnie tu ściągnąć. 101 — Bzdura. Początkowo miałem... pewne wątpliwości, ale Sędzia i ludzie z Ultramcd pomogli mi ujrzeć rzecz we właściwym świetle, i teraz jestem zadowolony z obrotu sprawy. Okazałeś sią zastrzykiem morale dla szpitala. — Nie zetknąłem sią z żadnymi problemami moralnymi — powiedział Zack, czując, iż to słowo stanowi klucz do sedna sprawy. — Robimy wszystko, żebyś się z nimi nie zetkną! — odparł Frank. — I jak sam widzisz, udaje nam sią. A jednak od czasu do czasu coś lub ktoś nagle wyskakuje z czymś, co grozi podziałem naszej szpitalnej rodziny — popycha brata przeciw bratu. A wiesz, co sią mówi o rozłamie w domu, prawda? — Wiem, Frank. — A zatem, Zack, skoro mówimy o domu... jak ci się podoba twój? Cholera jasna, miał ochotą wykrzyczeć Zack, nie jestem jakimś parszywym kontrahentem od interesów, żebyś sią ze mną bawił w kotka i myszką. Jestem twoim bratem. Powiedz, o co ci chodzi, i skończmy z tym. Zamiast to zrobić, splótł race, założył nogą na nogą i usiadł wygodniej w fotelu, czekając na wystąp Franka. — Dom jest piąkny — odparł machinalnie. — Nie wiem, jak sią na niego natknąłeś, ale cieszą sią, że go znalazłeś. Myślami był w tym momencie przy Suzanne: co teraz robi, jak sią czuje? — Doskonale — powiedział Frank. — Pamiątaj, co ci mówiłem: w naszej suterenie stoi mnóstwo zapasowych mebli. Weź, co chcesz, dopóki nie dorobisz sią własnych. — Dziąkują. Zack przypomniał sobie, że jego brat, wyglądający na prostolinijnego atletą, był specjalistą w maskowaniu swych zamiarów. Sztuką tą opanował, obserwując mistrza — ich ojca. Nie znając Franka, można by sądzić, że prowadzi zwykłą pogawądką. — Czynsz chyba nie jest wygórowany jak na taki dom? Zack roześmiał sią. Niewygórowany było zbyt skromnym określeniem. Czynsz za jego mieszkanie w Bostonie był trzykrotnie wyższy od tego, który miał płacić za dom z dwoma 102 kominkami i wielokrotnie obszerniejszym wnątrzem w porównaniu z tamtym, a na dodatek położony na rozległej, zadrzewionej parceli. — Nie zdradź firmie handlującej nieruchomościami, że taki interes jest dla niej zabójczy — zasugerował Zack. Śpią z umową pod poduszką, żeby ktoś mi jej w nocy nie ukradł. — Nie zrobimy ci tego — powiedział spokojnie Frank. — My? Zack czuł, iż zamaskowany temat lada moment wypłynie. — Ultramed-Davis, Zack. Firma Pine Bough stwarza szpitalowi możliwość administrowania całym otoczeniem. Jesteśmy twoim gospodarzem. Był wyraźnie zadowolony ze sposobu, w jaki przekazał bratu tą wiadomość. — Muszą ci wyznać — rzeki Zack, usiłując ukryć przekorą — że ta drobna informacja wcale mnie nie zdziwiła. To co prawda bez różnicy, ale kiedy wynajmowałem ten dom, powinieneś był mi powiedzieć, że Ultramed prócz pensji, gabinetu, aparatury i ubezpieczenia zapewnia mi dach nad głową. Frank wzruszył ramionami. — Czekałem na lepszą okazją. — Powiedz, czy to normalne, żeby szpital odgrywał tak dużą... może należałoby powiedzieć „właścicielską" rolą w społeczności miasta? — Zamiast normalne, użyłbym w tym wypadku słowa postępowe. — Frank uśmiechnął sią i puścił oko do brata. — Widzisz, Zack, istotą każdego biznesu są pieniądze. Szmal. Przez duże S. — Upojony własną retoryką, ożywiał sią coraz bardziej, gestykulując jak profesor wygłaszający wykład. — To jest to, co administratorzy i rady dyrektorów szpitali w całym kraju dopiero zaczynają rozumieć. Na szczęście Ultramed doszedł do tego lata wcześniej. Należy wyeliminować nieproduktywnych pracowników i programy nieprzynoszące zysków, powiąkszyć wierzytelności i aktywa. Wystarczy zmienić czerwony atrament na czarny, a reszta potoczy sią sama. Jeśli to są nieruchomości, niech bądą nieruchomości, jeśli inne inwestycje, niech bądą inne inwestycje. Uniwersytety takie jak Harvard i Dartmouth mają jedne z największych kapitałów 103 akcyjnych i portfeli akcji, nieruchomości w swojej okolicy. Dlaczego szpitale nic miałyby pójść za ich przykładem? — Nie wiem — odparł Zack. Daj mi trochę czasu, pomyślał, to znajdą odpowiedź. Mariaż medycyny z biznesem. Nic miał nic przeciwko temu, żeby te dziedziny istniały osobno, lecz ich połączenie nigdy mu się nie podobało. Przynajmniej do tej pory. Przypomniał sobie nowy tomograf komputerowy, zakupiony dla jego gabinetu przez Ultramed... wielką szansą na rozwinięcie prywatnej praktyki. Uświadomił sobie, iż z jego punktu widzenia taki mariaż zasługiwał, jeśli nie na błogosławieństwo, to przynajmniej na trzeźwą ocenę. O to prawdopodobnie chodziło jego bratu. — Widzisz, Frank — dodał — jeśli nie bardzo mi się podoba idea medycyny korporacyjnej, to weź pod uwagę, że ostatnie osiem lat spędziłem w szpitalu, gdzie wszystkiego brakowało. Wszystkiego, prócz prawdziwego powołania u pielęgniarek i lekarzy. I ich serca — myślę, iż nie ma lepszego określenia — dla pacjentów. Wierz mi, potrafię docenić to, że znalazłem się w takich warunkach, ale nigdy nie zapomnę lat, które spędziłem w szpitalu komunalnym. Mówię ci, Frank, w tym starym, obskurnym szpitalu w trosce o pacjentów było coś tak czystego, coś... nie wiem... może nawet świętego, że wracali do zdrowia na przekór wszelkim prognozom. Czy nie widzisz w tym jakiejś wartości? Frank podniósł ręce. — Otóż to, Zack — powiedział — właśnie ta wartość stanowi, że jesteś takim cennym dodatkiem do tutejszego personelu. Zajmij się leczeniem, a mnie zostaw politykę, tomografy komputerowe i tego rodzaju sprawy, wtedy wszyscy wyjdą na tym dobrze, zgoda? Godność, pomyślał Zack, nadal odtwarzając w pamięci okres spędzony w bostońskim szpitalu komunalnym. Wszystko sprowadzało się do godności. Tej, która brała się z podejścia do pacjenta z miłością i szacunkiem bez względu na to, czy stać go na opiekę medyczną, czy nie. Przypomniał sobie łzy w oczach Chrisa Gowa, gdy stary człowiek pojął, iż ktoś się nim zaopiekował, nie bacząc na koszty. 104 — Zgoda? — powtórzył pytanie Frank. — Co? Ach... tak, oczywiście. — Dobrze — powiedział Frank. — Rozumiem przez to, że przestaniesz się zajmować sprawą Beaulieu i zostawisz ją mnie. — Jaką sprawą? — Zack po raz wtóry napomniał sam siebie, że musi być stale czujny. Frank był i pewnie zawsze będzie jego najzacieklejszym rywalem. — Beaulieu, kolego. Co z tobą? Nadajemy na tej samej fali czy nie? — Frank, nie wspomniałeś ani słowem o... — A o kim my, do diabła, rozmawiamy, co? Nie poruszałem sprawy tamtego starego i Wiła Marshfielda, bo zdawałem sobie sprawę, że nie miałeś czasu zorientować się w naszej polityce, ale Beaulieu to coś zupełnie innego. Zack, on przysiągł nam wendetę, bo myśli, iż szpital go oczernia, zarzucając mu niezdolność do dalszego prowadzenia praktyki chirurgicznej. Czy słyszałeś, żeby ktokolwiek opowiadał takie bzdury? — Nie, ale... — Beaulieu osacza każdego nowego członka personelu, opowiadając mu wymyślone historie o tym, jak rugujemy go z praktyki, jak zmusiliśmy Richarda Coulombe'a do sprzedaży apteki, żeby mógł zapłacić rachunki szpitalne i tak dalej. Chryste, dziwię się, że jeszcze nie próbował zwalić na nas winy za klęskę głodu w Etiopii. Powiem ci coś, Zack. Nikt nie chciał zmusić Beaulieu do przejścia na emeryturę. Sam sobie wyrabia dostatecznie złą opinię. A jeśli chodzi o Coulombe'a, to miał dług nie tylko wobec nas. Był winien pieniądze wielu ludziom w mieście. Jeśli mi nie wierzysz, to sprawdź. Miał do wyboru sprzedać aptekę albo spędzić resztę życia w sądzie. — Ale... — Zack ugryzł się w język, przypomniawszy sobie w ostatniej chwili obietnicę daną Beaulieu, gdyż omal nie wspomniał o związku Ultramed-Davis z Eagle Pharmaceuticals and Surgical Supply. Uświadomił sobie, iż zastanawia się, czy poprzedni właściciel wynajętego przez niego domu był kiedyś pacjentem szpitala. — Ale co? — zapytał ostro Frank. W oczach błysnęło mu zniecierpliwienie. — Nic — odparł Zack. — Nie mówmy o tym. 105 Myśląc o Suzannc i o pacjentach w gabinecie, chciał za wszelką cenę uniknąć starcia. Frank potrząsnął głową. — Coś przede mną ukrywasz, Zack. Poznają po twojej minie. Co chciałeś mi powiedzieć? — Nic, powtarzam. Poczuł dreszcz na karku. Część z tego, co się tutaj dzieje to nikczemność, a część to zwykłe okrucieństwo... Przypomniały mu się słowa Beaulieu — brzmiący w nich gniew i smutek. Twój przyjaciel Beaulieu nie ma sprzymierzeńców w tym szpitalu. — W porządku Frank, powiem ci. Otóż uważam, że Guy mówi prawdę. Słuchałem go, patrzyłem mu w oczy i wiem, że nie kłamie. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Nie wiem, czy to Ultramed, czy ten zadufany w sobie dupek Mainwaring, czy jeszcze ktoś. A już zupełnie nie rozumiem dlaczego. Myślę, że jest tak, jak twierdzi Beaulieu, to znaczy chcecie go wykopać ze szpitala, a jeśli tak jest, to mnie to martwi. Martwi mnie do tego stopnia, że postanowiłem zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby mu pomóc. Czy to chciałeś ode mnie usłyszeć? Frank roześmiał się na całe gardło. Zapaliwszy cygaro, posłał kółko dymu w stronę sufitu. — Prawdę mówiąc, spodziewałem się to usłyszeć — powiedział. — Zawsze miałeś litościwe serce, byłeś frajerem, którego każdy mógł nabrać. Cierpiałeś z powodu Wietnamu i z powodu oskarżenia Timmy'ego Goyette'a o kradzież biletu wejściowego na mistrzostwa juniorów, cierpiałeś z powodu braku równouprawnienia kobiet i za małych porcji ziemniaków w szkolnych posiłkach. Wystarczyło, że ktoś ci opowiedział rzewną historyjkę, a ty oddawałeś mu serce, a często kieszonkowe. Pamiętasz to'? Jestem pewny, że tak. Dlaczego więc chciałbyś, żebym myślał, iż w przypadku Beaulieu z jego absurdalnymi historyjkami jest inaczej? — Potrafisz być sukinsynem, Frank, wiesz o tym'? — Licz się ze słowami, chłopcze — odparł Frank, wysyłając kolejne idealne kółko dymu. — Mówisz o swojej matce. Poza tym całkowicie się mylisz. — Co do czego? 106 — Jest jeden powód, dla którego lepiej się trzymaj z daleka, bracie. Beaulieu stąpa po śliskiej ścieżce, więc jeśli pójdziesz za nim, spadniecie obaj. Ostrzegam cię. Otworzył szufladę biurka i wyjąwszy z niej kopertę, podsunął ją Zackowi. — Trzymałem ten list w tajemnicy, bo ciągle miałem nadzieję, że Beaulieu się wycofa. Teraz nie mam innego wyjścia, jak tylko przedstawić go komisji etyki. Są wśród personelu ludzie, którzy już dawno chcieli, żebym coś zrobił w celu ograniczenia lub odebrania mu jego przywilejów, ale sprzeciwiałem się temu. Uratował mi przecież życie, jak powiedział Sędzia. Przeczytaj to. List był napisany ręcznie, na kopercie nie było adresu, jedynie data: 17 czerwca. Szanowny Panie lverson! Chcę się z Panem podzielić zastrzeżeniami, które kilka pielęgniarek z oddziału pogotowia i ja mamy do doktora Guya Beaulieu. W ciągu ostatnich miesięcy stawał się coraz bardziej niekonsekwentny i niezdecydowany w postępowaniu z pacjentami. Zrobił się roztai-gniony — wydawał na przykład kilkakrotnie takie same dyspozycje, a kiedy indziej zaniedbywał zlecić badania, które naszym zdaniem należały do podstawowych i rutynowych. Co więcej niejednokrotnie mówił niewyraźnie i zachowywał się w sposób wskazujący na działanie pod wpływem narkotyków, alkoholu, lekkiego udaru lub kombinacji tych czynników. Na szczęście objawy te nie były na tyle silne, żeby któryś z pacjentów z tego powodu ucierpiał — przynajmniej o nikim takim nie wiemy. Mimo to uważamy, iż należy przeprowadzić śledztwo i podjąć jakieś działanie. Chciałabym spotkać się z Panem w celu szerszego omówienia tego problemu. Sądzę, że powinien Pan jak najszybciej porozmawiać z doktorem Beaulieu. Szczerze oddana Maureen Banas pj-zełożona pielęgniarek 107 Zack przeczytał ten list raz, potem powtórnie. Siedział w milczeniu, kompletnie zaskoczony, próbując dopasować te oskarżenia do rozmownego, oddanego swojemu powołaniu lekarza, którego wysłuchał na zebraniu personelu i potem przy lunchu. Ani w zachowaniu Beaulieu, ani w mowie, ani w treści jego słów nie było niczego, co potwierdzałoby zarzuty pielęgniarki. Wiedział jednak, że takich oskarżeń me wolno zlekceważyć. Frank siedział w milczeniu po przeciwnej stronie biurka, wyraźnie zadowolony z odniesionego zwycięstwa. — To straszne — mruknął Zack, czytając list po raz trzeci i usiłując przypomnieć sobie osobę, która go napisała. Maureen Banas... nijaka, lecz sprawna... chłodna... kompetentna... Znał ją za krótko, żeby znaleźć jakiś punkt zaczepienia. — Straszne, ale prawdziwe — powiedział Frank. — Chciałem oszczędzić staremu matołowi poniżenia, ale po jego porannym wystąpieniu i próbie wciągnięcia cię w to wszystko, chyba nic mam... — Frank, czy nic cię w tym liście nie uderzyło1? Frank odłożył cygaro i pochylił się naprzód. — Co masz na myśli'? Zack podsunął mu list. — Po pierwsze, ta kobieta nie uzasadnia swoich oskarżeń żadnym dowodem. — Musi jakieś mieć. Zack, nie masz wrażenia, że chwytasz się brzytwy? — Po drugie, ta cholerna sprawa jest zbyt... zbyt sterylna. — Co masz na myśli? — Pomyśl o tej kobiecie, Frank. Nie ma w niej cienia współczucia ani troski. Nic nic wskazuje na to, iż rozumie, że prawdopodobnie niszczy temu człowiekowi życie — człowiekowi, który przez trzydzieści lat był chirurgiem w tym mieście. Chryste, pisze to z taką obojętnością, jakby skarżyła się na psa sąsiada, że załatwia się na jej grządce. Im więcej o tym myślę, tym bardziej mi ten list śmierdzi. Sądzę, że należy się z nią spotkać. — Uważasz, że tego nie zrobiłem? — Wobec tego ja też chcę z nią porozmawiać. To jedyna możliwość, żebym w ogóle zaczął w to wierzyć. 108 — Jeśli pójdziesz do niej albo do kogokolwiek innego w związku z tą kwestią — powiedział Frank, grożąc mu palcem — wylecisz stąd na zbity pysk prędzej, niż potrafisz wymówić „skalpel". To jest wyłącznie moja sprawa... moja i Ultramed. Czy rzeczywiście zamierzałeś narobić mi koło pióra? — To absurd, Frank. — Czyżby? Zapadła cisza. Zack siedział nieruchomo, patrząc na brata. Pomimo opalenizny Frank był blady; wyraz jego twarzy stanowił niepokojącą mieszaninę gniewu i... czegoś jeszcze. Strachu? Zdarzały się między nimi różnice zdań w przeszłości, czasem nawet się kłócili, ale tym razem chodziło o coś znacznie poważniejszego. — Uspokój się, Frank — powiedział-po dłuższej chwili, otrząsnąwszy się z zaskoczenia. — Przestań, do cholery, uważać mnie za swojego wroga. Po prostu martwię się o Beaulieu i chcę dopilnować, żeby został sprawiedliwie potraktowany, rozumiesz? Twarz Franka nabrała żywszego koloru. — Rozumiesz? —- spytał powtórnie Zack. Frank uśmiechnął się. — Oczywiście, braciszku — odparł podejrzanie przyjaźnie. — Rozumiem. Proponuję ci układ: będę cię o wszystkim informował, natomiast ty będziesz się przypatrywał rozwojowi sytuacji... z pewnego dystansu. W ten sposób ja będę wykonywał to, za co mi płacą, a ty uratujesz własną skórę. Przyrzekam ci, że dam Beaulieu wszelkie możliwe szansę. Zgoda? Widząc w oczach brata nieustępliwość, Zack skinął głową, I tak posunęli się już za daleko. — A więc umowa stoi — rzekł Frank. Rozparł się wygodnie na krześle i złożył ręce na kolanach. W jego twarzy i głosie nie było śladu niedawnego zdenerwowania. — Może przyjdziesz do nas na kolację w najbliższy weekend? Lisette zadzwoni do ciebie. — Z przyjemnością, Frank, To dobry pomysł. — Świetnie. A przy okazji — dodał, wstając z krzesła, kiedy Zack się podniósł, by odejść — powiedz swojej nowej 109 oblubienicy, że modlimy sią za nią, żeby jutro wszystko przebiegło pomyślnie. Zack poczuł, że tym razem on blednie. — Skąd tyś sią... Brat poklepał go po ramieniu. — Wystarczy, że ktoś w tym szpitalu pierdnie, a ja wcześniej czy później to poczuję. Pamiętaj o tym — to się opłaci nam obu. To wspaniała kobieta. Cieszę się, że w końcu wyszła ze skorupy. Mam nadzieję, że wam się ułoży. Powiedziawszy to, uścisnął Zackowi rękę i odprowadził go do drzwi. 9 Suzanne Cole przekręciła się na plecy, zbudzona szczękiem wózka, przejeżdżającego za drzwiami szpitalnego pokoju, jej świadomość unosiła się w półmroku na pograniczu snu i jawy. Przez chwilę próbowała wymyślić finał romantycznego snu, z którego została wytrącona — baśniowego snu, w którym Jason Mainwaring, zakuty od stóp do głów w hebanowoczamą zbroję, siedząc na kruczoczarnym ogierze, walczył na kopie z rycerzem ubranym równie efektownie, tyle że w złote barwy. Mężczyźni raz po raz nacierali na siebie, ich kopie z głośnym szczękiem uderzały w tarczę przeciwnika. Po każdej szarży jeden lub drugi był bliski wysadzenia z siodła, lecz odzyskiwał równowagę i zawracał, by ponowić atak. Ona zaś siedziała w powiewnej sukni z różowego jedwabiu na głównej trybunie, trzymając w ręku jedną białą różę. Kim jesteś? — wołała raz po raz do złotego rycerza. Czego ode mnie chcesz? Rycerz odwrócił się ku niej i podniósł przyłbicę złotego hełmu. W pulsującym świetle twarz mu się zmieniała — raz to był Zachary Iverson, za moment Paul Cole — chorobliwie skromny profesor fizjologii, który upatrzył ją sobie wśród tłumu drugiego roku studentów medycyny i porwał w wir kwiatów, przyjęć i romantycznych weekendów za miastem. Niespełna rok później byli już małżeństwem. Jeśli nawet objawy jego choroby uzewnętrzniły się w tym okresie, ona ich 111 nie dostrzegła. Później, kiedy okazjonalne zażywanie narkotyków, chwiejność zachowania i kłamstwa stawały się coraz bardziej widoczne — Paul nazywał je „nieporozumieniami" — starała się je lekceważyć, wypierać ze świadomości. Nim sobie uzmysłowiła, że jej wysiłki w celu utrzymania małżeństwa są beznadziejne, urodziła się Jennifer. Lata, które zmarnowała na próbach przetrwania przy Paulu dla dobra córki, omal nie zniszczyły jej kariery, co więcej odcisnęły się na jej psychice. Czego ode mnie chcesz? — powtórzyła. — Doktor Cole, jest już rano. Czego... — Doktor Cole? Łagodny głos pielęgniarki i dotknięcie powoli rozproszyły resztki snu. Kolory stopniowo blakły, zamieniając się w morze bieli. Kiedy ostatnio Paul wkradł się do jej snu? Sprzeczki, poczucie winy, odwieszanie słuchawki, kiedy ona odbierała telefon, znikające bloczki recept, wizyty gładkich, protekcjonalnych agentów DEA... Dlaczego była taka dobra dla tego mężczyzny? — Doktor Cole... Suzanne rozwarła nieco powieki. — Cześć — zamruczała. Instynktownie sięgnęła ręką do piersi, bojąc się trafić na grubą warstwę bandaży. — Jest piętnaście po siódmej — powiedziała pielęgniarka. — Pora na premedykację. Premedykacja. Niech to diabli, zaklęła w duchu, to dopiero początek. Wszystko jeszcze przede mną. Dlaczego to ją dotknęło? Życie w Sterling zapowiadało się tak, jak sobie wymarzyła: spokojnie, bezproblemowo, odpowiednio dla Jen, a tymczasem nagle rozwiązał się worek z kłopotami. Dlaczego? Otworzyła szeroko oczy. — Siódma piętnaście? — Tak. Za dwadzieścia minut przewieziemy panią do sali operacyjnej. A teraz atropina i demerol. Atropina... Demerol. Pierwsze na zmniejszenie wydzielania, drugie przeciwbólowe. Jakież cudowne mikstury my, lekarze, 112 mamy do dyspozycji, pomyślała zjadliwie. Zaiste cudowne. Przekręciła się na bok i skrzywiła w momencie, kiedy igła wbiła się w jej pośladek. Obróciwszy się na plecy, obdarzyła pielęgniarkę słabym uśmiechem. — Fachowo zrobione — mruknęła. Pielęgniarka Carrie Adams, miła, starsza kobieta, pogłaskała ją po ręce. — Wszystko będzie dobrze — pocieszała. — Mnie wycięli już kilka cyst... i mojej córce też. Najgorsze jest oczekiwanie, aż się wszystko wyjaśni. — Zapamiętam. Jeszcze raz, wbrew sobie, sięgnęła ręką do piersi. To idiotyczne, pomyślała. Inni też przez to przechodzą. Ale na studiach nauczono ją, jak pomagać w kryzysowych sytuacjach pacjentom, a nie samej sobie. Ledwie zdołała się pozbierać, poskładać kawałki swojego popękanego życia, gdy nagle to. Bezsilność... strach... wściekłość... Uczucia, nad którymi panowała od chwili odkrycia przerażającej prawdy, wirowały wokół niej jak płatki śniegu na wietrze. Gdzie, do diabła, podziało się to pogodzenie z losem, o którym piszą w podręcznikach? — Demerol powinien zacząć działać za parę minut — oznajmiła kobieta, jakby czytała w jej myślach. — To dobrze. — A tu są słuchawki. — Ach, tak — powiedziała Suzanne, odbierając słuchawki i kładąc je obok siebie na łóżku. — Co dziś jest w programie? — Nie wiem, natomiast doktor Mainwaring jest na kanale... — wyjęła z kieszeni mundurka kartkę — ...trzecim. W celu zmniejszenia uczucia strachu u pacjentów zamontowano system umożliwiający odtwarzanie w salach operacyjnych i przekazywanie za pośrednictwem słuchawek wybranych przez chirurgów nagrań. Po paru latach funkcjonowania innowacja doczekała się pochlebnej opinii zarówno pierwszych, jak i drugich. Suzanne ustawiła przełącznik na pozycji 3 i przyłożyła do ucha jedną ze słuchawek. 113 nie dostrzegła. Później, kiedy okazjonalne zażywanie narkotyków, chwiejność zachowania i kłamstwa stawały się coraz bardziej widoczne — Paul nazywał je „nieporozumieniami" — starała się je lekceważyć, wypierać ze świadomości. Nim sobie uzmysłowiła, że jej wysiłki w celu utrzymania małżeństwa są beznadziejne, urodziła się Jennifer. Lata, które zmarnowała na próbach przetrwania przy Paulu dla dobra córki, omal nie zniszczyły jej kariery, co więcej odcisnęły się na jej psychice. Czego ode mnie chcesz? — powtórzyła. — Doktor Cole, jest już rano. Czego... — Doktor Cole? Łagodny głos pielęgniarki i dotknięcie powoli rozproszyły resztki snu. Kolory stopniowo blakły, zamieniając się w morze bieli. Kiedy ostatnio Paul wkradł się do jej snu? Sprzeczki, poczucie winy, odwieszanie słuchawki, kiedy ona odbierała telefon, znikające bloczki recept, wizyty gładkich, protekcjonalnych agentów DE A... Dlaczego była taka dobra dla tego mężczyzny? — Doktor Cole... Suzanne rozwarła nieco powieki. — Cześć — zamruczała. Instynktownie sięgnęła ręką do piersi, bojąc się trafić na grubą warstwę bandaży. — Jest piętnaście po siódmej — powiedziała pielęgniarka. — Pora na premedykację. Premedykacja. Niech to diabli, zaklęła w duchu, to dopiero początek. Wszystko jeszcze przede mną. Dlaczego to ją dotknęło? Życie w Sterling zapowiadało się tak, jak sobie wymarzyła: spokojnie, bezproblemowo, odpowiednio dla Jen, a tymczasem nagle rozwiązał się worek z kłopotami. Dlaczego? Otworzyła szeroko oczy. — Siódma piętnaście? — Tak. Za dwadzieścia minut przewieziemy panią do sali operacyjnej. A teraz atropina i demerol. Atropina... Demerol. Pierwsze na zmniejszenie wydzielania, drugie przeciwbólowe. Jakież cudowne mikstury my, lekarze, 112 mamy do dyspozycji, pomyślała zjadliwie. Zaiste cudowne. Przekręciła się na bok i skrzywiła w momencie, kiedy igła wbiła się w jej pośladek. Obróciwszy się na plecy, obdarzyła pielęgniarkę słabym uśmiechem. — Fachowo zrobione — mruknęła. Pielęgniarka Carric Adams, miła, starsza kobieta, pogłaskała ją po ręce. — Wszystko będzie dobrze — pocieszała. — Mnie wycięli już kilka cyst... i mojej córce też. Najgorsze jest oczekiwanie, aż się wszystko wyjaśni. — Zapamiętam. Jeszcze raz, wbrew sobie, sięgnęła ręką do piersi. To idiotyczne, pomyślała. Inni też przez to przechodzą. Ale na studiach nauczono ją, jak pomagać w kryzysowych sytuacjach pacjentom, a nie samej sobie. Ledwie zdołała się pozbierać, poskładać kawałki swojego popękanego życia, gdy nagle to. Bezsilność... strach... wściekłość... Uczucia, nad którymi panowała od chwili odkrycia przerażającej prawdy, wirowały wokół niej jak płatki śniegu na wietrze. Gdzie, do diabła, podziało się to pogodzenie z losem, o którym piszą w podręcznikach? — Demerol powinien zacząć działać za parę minut — oznajmiła kobieta, jakby czytała w jej myślach. — To dobrze. — A tu są słuchawki. — Ach, tak — powiedziała Suzanne, odbierając słuchawki i kładąc je obok siebie na łóżku. — Co dziś jest w programie? — Nie wiem, natomiast doktor Mainwaring jest na kanale... — wyjęła z kieszeni mundurka kartkę — ...trzecim. W celu zmniejszenia uczucia strachu u pacjentów zamontowano system umożliwiający odtwarzanie w salach operacyjnych i przekazywanie za pośrednictwem słuchawek wybranych przez chirurgów nagrań. Po paru latach funkcjonowania innowacja doczekała się pochlebnej opinii zarówno pierwszych, jak i drugich. Suzanne ustawiła przełącznik na pozycji 3 i przyłożyła do ucha jedną ze słuchawek. 113 — Greensleeves — powiedziała. — Słucham? — Greensleeves. To tytuł utworu. Bardzo piękna parafraza. Posłuchaj. Podała jej słuchawki. Pielęgniarka posłuchała uprzejmie przez kilka sekund, po czym zwróciła je Suzanne. — Bardzo ładne — potwierdziła. — Za chwilą wrócą. Proszą przez ten czas odpoczywać. Och, zapomniałabym, na stoliku przy łóżku leży koperta zaadresowana do pani. Radzą przeczytać, co w niej jest, zanim zacznie działać demerol. Suzanne podziękowała kobiecie, po czym poczekała, aż wyjdzie. Koperta firmowa Ultramed-Davis, opatrzona logo szpitala, została zaadresowana: Dr Suzanne Cole. Otworzyła ją, wiedząc, że jest od Zacka. Niemal cały poprzedni wieczór przesiedział przy niej, czytając na głos artykuły z gazet i czasopism, żartując, opowiadając historyjki ze swego życia, a kiedy brakowało tematu do rozmowy, po prostu trzymał ją za rąką. Okazał się szczery, czuły i współczujący, jak żaden z mężczyzn, których dotąd znała. Zastanawiała się, czy zdawał sobie sprawę z oburzenia, które do niego poczuła, gdy wtargnął w jej życie. W głębi duszy robiła sobie wyrzuty za sposób, w jaki go wykorzystała. Nie zamierzała pozwolić jakiemukolwiek mężczyźnie zbliżyć sią do siebie na tyle, żeby znów zrujnował jej życie — przynajmniej na razie, a możliwe, że już nigdy więcej. Zack powiedział, że mogą uprawiać seks bez zobowiązań, ale ona zbyt dobrze wiedziała, że zawsze przy tym powstaje jakaś więź. Postanowiła, niezależnie od wyniku operacji, stworzyć między nimi większy dystans. Obawa, iż już nigdy nie potrafi obdarzyć kogoś zaufaniem, na moment przyćmiła strach przed tym, co wyrosło w jej piersi. Droga Doktor! Jest w tej chwili druga nad ranem. Pigułka nasenna, którą ci podano, podziałała, ho godzinę temu zasnęłaś. Zostawiam cię z nadzieją, że nie zbudzisz się wcześniej niż 114 parę minut przed przewiezieniem cię do sali operacyjnej. Chcę ci podziękować za środowy wieczór, a jeszcze bardziej za to, że pozwoliłaś mi spędzić z sobą dzisiejszy. Nie jestem pewny, czy moja obecność ci pomogła, za to wiem z całą pewnością, że twoja obecność pomogła mnie. Nie ukrywam, iż jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Zdaję sobie sprawę, jak dalece musi cię stresować i przerażać to, co cię czeka, gdyż stresuje i przeraża również mnie. Wiedz, iż cokolwiek się stanie, zawsze będę przy tobie tak blisko, jak tylko mi pozwolisz. Jeśli istnieje jakaś niekwestionowana definicja, kim jest przyjaciel, to w moim przekonaniu to jest ktoś, kto potrafi pomóc nam wyjść z gówna wtedy, kiedy sami nie możemy się wygrzebać. Niezależnie od tego. co się będzie działo, masz takiego przyjaciela we mnie. To łagodny guz, jestem o tym przekonany. Wszystko będzie dobrze. Bądź dzielna. Kiedy będziesz to miała za sobą, spotkamy się na mojej górze. Zack — Przykro mi, Zack — szepnęła Suzanne, wsuwając list z powrotem do koperty i wkładając ją pomiędzy kartki książki, którą czytała od dwóch tygodni. — Przepraszam, że nie byłam dzielniejsza... Oparłszy się o poduszką, nasunęła na głowę słuchawki. W ustach zrobiło jej się nieprzyjemnie sucho od atropiny, lecz nie czuła dyskomfortu, ponieważ równolegle z atropiną działał demerol. Carrie Adams i sanitariusz wtoczyli wózek do izolatki i pomogli jej się na nim położyć. Boże, błagam Cię, szepnęła do siebie Suzanne, kiedy zapaliły się nad nią lampy fluorescencyjne, spraw, żeby był łagodny. Jason Mainwaring czekał już na nią w sali operacyjnej; jego szaroniebieskie oczy wyzierały ze szczeliny pomiędzy zielono-niebieską maską i czepkiem na głowie. Suzanne zdjęła z uszu słuchawki. Ten sam upojny utwór rozbrzmiewał w całej sali. 115 — Witaj w moim świecie, Suzanne — powiedział Main-waring. Suzanne uśmiechnęła się blado. — Chciałabym móc powiedzieć, iż cieszę się, że tu jestem. — Rozumiem cię. - - Poklepał ją pocieszająco po ramieniu. — Będziesz miała królewską opieką. Nie martw się. — Dzięki. — Jak ci się podoba moja muzyka? — Jest... bardzo piękna. — Myślę, że to najcudowniejszy utwór jaki kiedykolwiek powstał. Nazywa się Fantazja na temat Greemieeves. Napisał ją angielski kompozytor Ralph Vaughan Williams. Każdą operację zaczynam tym kawałkiem, a potem przechodzę do jego innych utworów. Przegram dla ciebie tę taśmę, jeśli chcesz. — To bardzo miło z twojej strony — powiedziała z wysiłkiem. U boku Mainwaringa pojawił się anestezjolog, Jack Pearl. Z pomocą pielęgniarki przenieśli ją z wózka na zimny stół operacyjny. Pearl błyskawicznym ruchem, tak szybkim, że nie zdążyła się zorientować, wkłuł bezboleśnie igłę kroplówki w żyłę jej lewego przegubu. Następnie przywiązano ją do stołu szerokim pasem przeciągniętym w poprzek brzucha. Po kilku żartobliwych uwagach ze strony Mainwaringa zabrali się do pracy. W polu widzenia Suzanne pojawił się Jack Pearl. Wziął do ręki gumową zatyczkę przewodu kroplówki i wprowadził do niej igłę strzykawki wypełnionej środkiem usypiającym. Boże, modliła się, spraw, żeby Zack miał racją. Spraw, żebym wyzdrowiała. — Wszystko w porządku, Suzanne — powiedział Jack Pearl. — To tylko odrobina pcntothalu. — Nacisnął tłoczek, wstrzykując zawartość strzykawki do przewodu kroplówki. — Zacznij teraz liczyć od stu wstecz. Z głośników nad stołem rozbrzmiewała ezoteryczna fantazja Ralpha Vaughana Williamsa. — Sto... — zaczęła liczyć — dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem... 116 Nad jej głową zapaliła się lampa operacyjna w kształcie ogromnego spodka. — Zasnęła — usłyszała czyjś głos. Takashi Yoshimura był jednym z siedmiorga Azjatów mieszkających w Sterling. Pozostałą szóstkę stanowiła jego żona i pięcioro ich dzieci. Wprawdzie urodził się w Japonii, ale wychował i wykształcił na Dolnym Manhattanie. Mówił po japońsku i po angielsku z wyraźnym akcentem nowojorskim. Podobnie jak większość nowych lekarzy w Ultramed-Davis, których Zack poznał po powrocie do Sterling, patolog Yoshimura, który upierał sią, żeby nazywać go Kash, był młody, dobrze wykształcony i niezwykle bystry. - Był ranek, kilka minut po ósmej. Yoshimura, drobny, krótko ostrzyżony mężczyzna, w okularach, jakie nosił Benjamin Franklin, siedział przy swoim biurku, mając za plecami Zacka, który zaglądał mu przez ramię. Przed nimi w naczyniu z nierdzewnej stali spoczywał zakrwawiony kawałek mięsa wielkości srebrnej dolarówki, wycięty przed chwilą z prawej piersi Suzanne Cole. Zack patrzył z napięciem, jak patolog, podsunąwszy tkankę pod jasne światło lampy, oglądają przez szkło powiększające. Piętro wyżej, szybując w zaświatach narkozy, leżała Suzanne. Za kilka minut Takashi Yoshimura powinien zawiadomić salę operacyjną o wyniku badania zamrożonej próbki, wówczas chirurg albo zaszyje dotychczasowe nacięcie, albo wytnie dużą część piersi wraz z węzłami chłonnymi. Jeśli Kash Yoshimura choć trochę obawiał się wyniku badania, to z jego twarzy nic dało się tego wyczytać. Oglądając powierzchnię wycinka w poszukiwaniu jakichkolwiek charakterystycznych zmarszczek lub odbarwień, nucił cichą, monotonną melodyjkę. Po chwili z zadowoleniem odciął skalpelem cienki płatek i wręczył naczynie z próbką laborantowi. — Twoja kolej, George. — I co? — spytał Zack, kiedy laborant wyszedł. — Chcesz wiedzieć, co o tym myślę? — Tak. 117 — Zapewne znasz sakramentalne prawo medycyny o osiemdziesięciu pięciu na piętnaście? Zack pokręcił głową. — Z twoim wykształceniem harwardzkim i doświadczeniem powinieneś to wiedzieć. Prawo mówi, że w medycynie każda możliwość jest prawdopodobna albo w osiemdziesięciu pięciu procentach, albo w piętnastu. Z właściwego rozumienia tego prawa wynika, iż jeśli się wie, czy dany przypadek jest bardziej czy mniej prawdopodobny, nie można się pomylić. Zack uśmiechnął się. — Myślę, że miałeś doskonałe stopnie na uczelni. Kash Yoshimura skinął głową. — Nie mogę zaprzeczyć. — A biopsja w osiemdziesięciu pięciu procentach wykazuje, że to jest... — Łagodne. Przypuszczam, że gruczolak. — To wspaniale. — Zack podniósł pięść. — W tej chwili możesz się cieszyć na osiemdziesiąt pięć procent, nie więcej — ostrzegł patolog. — Wiem. Yoshimura poklepał go uspokajająco po ramieniu. — Za kilka minut poznamy wynik. Zanim to nastąpi, chcę ci powiedzieć, że nasza wspólna przyjaciółka jest w bardzo dobrych rękach. — Mainwaring? — Zack przypomniał sobie nieprzyjemne wrażenie z pierwszego spotkania z tym człowiekiem. Kash skinął głową. — Obserwowałem go wielokrotnie przy pracy, kiedy byłem studentem, a potem stażystą. Ma fantastyczną technikę. — Podobno. Za to jest nietaktowny. Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, w ciągu pierwszych pięciu minut zdążył powiedzieć coś złośliwego niemal o wszelkich aspektach mojego życia. — Może nowy neurochirurg w mieście zagraża jego wysokiemu mniemaniu o sobie. — Możliwe. Gdzie odbywałeś praktykę? — W Hopkins. — Mainwaring był w Hopkins? — Tak. I to nie jakimś pionkiem, tylko — jeśli się nie mylę — profesorem. Zack był zdumiony. — Ciekaw jestem, co on, u diabła, robi na takiej prowincji — powiedział. — Zwłaszcza w Nowej Anglii. Jego akcent świadczy o pochodzeniu ze stron znacznie poniżej linii Masona--Dixona. Patolog wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia. Przynajmniej nie obraża patologów. Może uważa, że nie mogą mu zagrozić. Od czasu kiedy tu przybył, a było to mniej więcej przed rokiem, rozmawialiśmy raz czy dwa, nie licząc rzecz jasna omówienia wyników biopsji, które mu przekazywałem. — Jest tu od blisko dwóch lat — sprostował Zack, pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, który ponoć chciał się pozbyć Beaulieu ze szpitala. — Czy powiedziałeś mu 0 tym, że przypatrywałeś się jego operacjom w Hopkins? — Owszem. Raz, krótko po jego przybyciu. — Jak zareagował? — Nie odpowiedział, tylko przez moment mierzył mnie poważnym spojrzeniem, które, jak przypuszczam, chirurdzy ćwiczą przed lustrem, żeby potem imponować pielęgniarkom, anestezjologom i całemu otoczeniu. — Uśmiechnął się przekornie. — Chciałem powiedzieć: niektórzy chirurdzy — poprawił się. — Potem powiedział: „Milo mi..." albo coś w tym rodzaju 1 poszedł sobie. — I od tamtego czasu nie próbował się do ciebie zbliżyć? Yoshimura pokręcił głową. — Dziwne. Mainwaring jest chyba typem koleżeńskim. Spodziewałbym się, że będzie chciał podtrzymywać znajomość z kimś ze swojej uczelni albo ze swojego szpitala — zwłaszcza z tak prestiżowego jak Hopkins. — Możesz mi wierzyć lub nie — rzekł niezrażony Yoshimura — ale nawet wśród ludzi naszej wzniosłej profesji są tacy, którzy... czują się niezręcznie wobec pewnych cech anatomicznych niektórych osobników. — Wskazał ręką na swoje oczy. — Cokolwiek zaważyło, w towarzystwie, w którym obraca się Mainwaring, z całą pewnością nie ma miejsca dla Yoshimurów. 118 119 — Cieszyłbym się, gdyby było miejsce dla mnie. Kash Yoshimura patrzył nań przez chwilą, po czym uśmiechnął sią. — Ja też bym sią z tego cieszył. Laborant zapukał delikatnie w futryną drzwi. — Pora zamienić prawo osiemdziesiąt piąć na piętnaście na coś pewniejszego — powiedział Kash. — Dobrze ci poszło? Laborant przytaknął z dumą, kładąc na stole tekturowe pudełko z kilkunastoma szklanymi płytkami. Zack zastanawiał sią, jak dalece jakość przyszłego życia, a może samo życie Susan zależy od wyniku badania. Wiedział, iż za chwilą Kash Yoshimura przyjmie na siebie odpowiedzialność za podjętą decyzją, która bądzie miała taki sam ciążar gatunkowy, jakby osobiście trzymał w ręku skalpel. Patolog umieścił pierwszy preparat pod obiektywem podwójnego mikroskopu i zaprosił Zacka do zajęcia miejsca obok siebie. Zack z zapartym tchem obserwował wielobarwne komórki przesuwające się po jasno oświetlonym polu. Yoshimura, nucąc pod nosem, oglądał po kolei próbki. Przy piątej czy szóstej zatrzymał się, przestał nucić i spojrzał na Zacka. — Rozpoznajesz to? Zack skinął głową. — Jednakowe komórki o jednolitym układzie, nie widać ognisk martwicy — odparł. — Nie umiem tego nazwać, ale to nie wygląda na złośliwe. Yoshimura przytaknął. — Doktorze Iverson, jeśli kiedyś znudzi cię neurochirurgia, masz zapewnioną przyszłość jako patolog. Podszedł do telefonu i zadzwonił do sali operacyjnej. — Mówi doktor Yoshimura z patologii. Proszę powiedzieć doktorowi Mainwaringowi, że usunął całkowicie łagodny gru-czolakowłókniak. Dziękuję. Zack uścisnął mu rękę z taką wdzięcznością, jakby fakt, iż nowotwór nie był złośliwy, zależał od jego diagnozy. Koszmar Suzanne skończył się, nim się na dobre zaczął. Chcąc jak najprędzej znaleźć się przy niej, Zack popędził do sali pooperacyjnej. 120 Piętro wyżej, w sali operacyjnej nr 3, Jason Mainwaring wysłuchał obojętnie wiadomości o wyniku biopsji, po czym spojrzał na anestezjologa. — A więc Jack — powiedział—jeśli uznajesz, że wszystko poszło dobrze, możemy kończyć. Jack Pearl, czterdziestoletni mężczyzna o szczurzej twarzy, uśmiechnął się pod maską, po czym spojrzał na pogodną twarz pacjentki. — Poszło lepiej niż dobrze, doktorze Mainwaring — odparł. — Można bez przesady powiedzieć, że wręcz doskonale. Jak zwykle absolutnie doskonale. Jason Mainwaring uśmiechnął się dyskretnie i niezauważalnie skinął głową z aprobatą. W tym momencie obaj myśleli o tym samym: Czterysta dziewięćdziesiąt jeden za nami... jeszcze tylko dziewięć. r 10 W ciągu trzynastu lat obcowania z medycyną, najpierw jako student, a potem jako chirurg, Zack jeszcze się nie spotkał z tak szybkim wyjściem z narkozy jak u Suzanne. Kiedy przywieziono ją na wózku do sali pooperacyjnej, czekał już na nią w punkcie pielęgniarskim. Była przytomna, uśmiechnięta i w pełni świadoma wyniku operacji, o czym świadczył triumfalnie podniesiony kciuk. — To najbardziej zdumiewający powrót do świadomości, jaki widziałem w życiu — powiedział Zack do pielęgniarki, kiedy Suzanne niemal bez pomocy przeniosła się z wózka na łóżko. — Nie do wiary, że w ogóle była uśpiona. Pielęgniarka — ruda, operatywna dziewczyna, o której Zack wiedział tylko tyle, że ma na imię Kara — promieniała z dumy. — Och, z pewnością wszystko było w porządku — odparła. — Czy to nie cudowne? Prawie wszyscy pacjenci doktora Pearla wracają z sali operacyjnej w takim stanie. — Moi nie — rzekł Zack, przypomniawszy sobie długie, lecz całkowicie typowe dochodzenie do przytomności pacjentki z uszkodzonym kręgiem szyjnym. — Słucham? — Nieważne. Jestem po prostu pod wrażeniem. — Nie tylko pan. Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem — powiedziała dziewczyna. — Sporo w tym zasługi doktora Mainwaringa, który żąda, żeby jego pacjenci byli znieczulani właśnie w ten sposób, a doktor Pearl jest jedynym anestezjo- 122 logiem, z którym zgadza sią współpracować. Zanim przyszłam do sali pooperacyjnej, byłam instrumentariuszką i muszę przyznać, że ci dwaj stanowią imponującą parę. Od kiedy zaczęli razem pracować, nastąpiły zmiany na lepsze. Zack widział, jak po przeciwległej stronie sali Jack Pearl ogląda za pomocą oftalmoskopu nerwy i naczynia krwionośne siatkówki oka Suzanne, podczas gdy pielęgniarka bada jej funkcje życiowe. Pearl był drobnym mężczyzną o ziemistej cerze, z cienkim wąsikiem i szerokim, wysokim czołem, nad nieokreślonej barwy oczami. — Co masz na myśli, mówiąc „zmiany na lepsze"? — spytał Zack, zdając sobie sprawę, iż próbuje dowiedzieć się czegoś o Beaulieu. — Wychowałem się w Sterling, potem byłem tu na stażu, ale zawsze wydawało mi się, że chiturgów mieliśmy dobrych. Pielęgniarka obrzuciła go czujnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy nie zdradziła zbyt wiele w gruncie rzeczy obcemu człowiekowi. Zack udał, że jest mało zainteresowany odpowiedzią. Po namyśle wzruszyła ramionami i odgarnąwszy z czoła kosmyk włosów, powiedziała: — Ormesby jest dobry, przynajmniej przy rutynowych operacjach. Co do doktora Beaulieu, myślę, że czas, żeby poszedł na emeryturę — po pierwsze, ze względu na kłopoty, jakie z nim są, a po drugie... Cóż, skoro jest pod ręką ktoś tak wybitny jak doktor Mainwaring... — Czy taka jest powszechna opinia wśród pielęgniarek? — zaryzykował następne pytanie Zack. Ponownie otaksowała go spojrzeniem. — Nie wiem — odparła, choć jej oczy mówiły coś innego. — Ale mogę panu zdradzić, że pan im się podoba. Są zadowolone, że wśród personelu znalazł się neurochirurg. To sprawia, że Ultramed-Davis wydaje się... nie wiem, jak to powiedzieć... bardziej znaczący. — Dzięki, Kara. Dziękuję, że mi to powiedziałaś. Dziewczyna zaczerwieniła się. — Muszę zająć się pracą — oznajmiła. — Do widzenia. — Do widzenia. Patrzył za nią, kiedy wracała do swojego pacjenta. Jej opinia 123 na temat Guya Beaulieu była, jak przypuszczał, podobna do opinii większości pielęgniarek w szpitalu. Słusznie czy nie, reputacja doktora została ustalona. Znając specyfikę medycyny, zamiłowanie do plotkowania i mikroklimat szpitalny, Zack był pewien, iż nie było na bożym świecie takiej siły, która mogłaby zmienić sytuację. Jednak pomimo tych wszystkich plotek i insynuacji, mimo zaciekłości Franka i obciążającego listu Maureen Banas, Zack nie mógł się pozbyć wrażenia, iż Guy padł ofiarą jakiegoś wyrafinowanego spisku, mającego na celu pozbawienie go stanowiska. Koncepcja była tak ponura, tak szokująca, że niemal nie mieściła się w głowie. Podejmując działanie, Zack miał nadzieję, że zarzuty wobec Beaulieu okażą się w pewnym stopniu słuszne, bo wtedy będzie można doszukać się w całej sprawie jakiegoś sensu. Jack Pearl skończył badać Suzanne i wracał do sali operacyjnej, gdy nagle zauważył Zacka. — Sie masz, Iverson. — Cześć, Jack. — Zack kiwnął mu głową. — Miałeś dziś operację? — Nie. Wpadłem zobaczyć, jak się czuje Suzanne. Wygląda znakomicie. Pearl obejrzał się na nią. — Czysta rutyna — powiedział. — Czym ją znieczuliłeś? Twarz anestezjologa na ułamek sekundy spochmurniała, lecz równie prędko się wypogodziła. — Jak zwykle — odparł. — Dałem jej pentothal i trochę gazu. Mainwaring woli, żeby pacjent nie był głęboko uśpiony. — To widać. Wygląda, jakby ani na moment nie usnęła. Po twarzy Pearla znów przemknął cień. — Usnęła — uciął krótko. Spojrzał na zegar przy punkcie pielęgniarskim. — Muszę iść, Iverson. Miłego dnia. — Wzajemnie, Jack. Kiedy małomówny mężczyzna się oddalił, Zack uświadomił sobie, iż zarówno przed chwilą, jak i przy wszystkich poprzednich spotkaniach, Pearl ani razu nie spojrzał mu prosto w oczy. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na jego charakter. 124 Choć nie znał wystarczająco wielu anestezjologów, by móc wyciągnąć ogólne wnioski, ci, których znał, byli w większości introwertycznymi samotnikami, lepiej się znającymi na takich naukach jak biochemia i fizjologia, natomiast gorzej na medycynie klinicznej. Wykonywali zawód, w którym możliwość rozmowy i nawiązania kontaktu z przytomnym pacjentem jest ograniczona do minimum. Coś jednak w tym człowieku było niezwykłego — coś podejrzanego i tajemniczego, co Zack uznał zarówno za dziwne, jak i niepokojące. Zastanawiał się, czy Pearl nie miał w przeszłości jakichś kłopotów, i zanotował sobie w pamięci, żeby kiedyś zapytać o to Franka. Potem odwrócił się i poszedł w stronę łóżka Suzanne. Była nieco blada, lecz uśmiechnięta, wręcz promienna, i całkowicie przytomna. — Dzień dobry pani — powitał ją. — Co nowego? — Nic nadzwyczajnego. — Udała, że ziewa. — Trochę tego, trochę tamtego. Sam wiesz najlepiej: zwykły, rutynowy dzień. — U mnie to samo. — Widać to po twoich podkrążonych oczach — powiedziała. — Przy okazji, zanim zapomnę, dzięki za list. Bardzo mi pomógł. — Wyglądasz doskonale. Czy czujesz ból? — Bardzo mały, przynajmniej w porównaniu z tym, który bym czuła, gdyby wynik biopsji był pozytywny. — Patrząc z takiego punktu widzenia, rzeczywiście łatwiej go znieść — zgodził się Zack. — Spodziewałem się, że pierwszy oznajmię ci dobrą wiadomość, ale przyjechałaś z sali operacyjnej tak przytomna, jakbyś ani na moment nie zasnęła. To niewiarygodne, jak prędko wróciłaś do siebie po narkozie. — Wiem. Jason przewidział, że tak będzie. To cudowne. Kiedy miałam siedemnaście lat, wycięto mi wyrostek robaczkowy i pamiętam, iż byłam po tym przez cały dzień nieprzytomna. Jack Pearl powiedział, że jeśli Jason uzna, że od strony chirurgicznej wszystko jest w porządku, będę mogła po południu wrócić do domu. — To fantastycznie. 125 — Zack, niech Bóg ma w opiece wszystkie kobiety, które muszą przeżywać tą niepewność. Wiem, że oczekuje się od nas wiary w jakieś ogólny, kosmiczny porządek, według którego toczy się nasze życie, ale rak, a zwłaszcza rak sutka, nie podporządkowuje się tak łatwo filozofii. Wierz mi, czuję taką ulgę, że mam ochotę krzyczeć. — Pofolguj sobie i zrób to. Mnie też kamień spadł z serca, więc jeśli masz wolny jutrzejszy wieczór, przyjdę z butelką wina i pudełkiem chusteczek higienicznych. Suzanne spoważniała. — Zack, ja... — Mów. — Jestem ci bardzo wdzięczna, że byłeś przy mnie w nocy przed operacją... — Czuję, że zaraz będzie jakieś „ale". — Zack, środowa noc była cudowna — szepnęła. — Mówię szczerze. Ale nie mam zwyczaju zaczynać rzeczy od połowy... tak jak to się stało. Rozumiesz mnie'? — Tak sądzę. — Myślenie o tym cholernym raku zżerało mnie od wielu tygodni, kiedy nagle pojawiłeś się w moim życiu ty... Zack, potrzeba mi trochę czasu i luzu, żebym mogła sobie poukładać różne rzeczy. Powiedziałeś mi wtedy, że niczego nie oczekujesz. Myślę, że mówiłeś szczerze. Zack przełknął z trudem ślinę. — Mówiłem szczerze — odparł. Uśmiechnęła się lekko i uścisnęła mu rękę. — Dzięki choćby za to, że próbowałeś. Słuchaj, w następnym tygodniu mam urlop. Jestem winna Jen parę dni bliższego kontaktu, a mojej wspólniczce pomoc w prowadzeniu galerii. Zadzwonię do ciebie w połowie tygodnia, dobrze'? — W połowie tygodnia... to znaczy w środę? — Zack, proszę... — W porządku, przepraszam. Termin mi odpowiada. Mogę przynajmniej odwieźć cię dziś do domu? — Dam sobie radę. Prócz tego nie wiem, czy dziś wrócę do domu. Zack, nie spiesz się. Jeśli jest nam to przeznaczone, będziemy mieli czas na wszystko. Smutek widoczny w jej oczach powstrzymał go od dalszej natarczywości. — Masz rację — rzekł. — Znasz swojego zastępcę? Natknąłem się na niego w pokoju Annie. Ucieszona ze zmiany tematu, uśmiechnęła się szeroko. — Dona Normana? Czy jest przejęty jej stanem? — Nie sądzę. Dla Dona Normana empatia jest na drugim planie — przynajmniej dopóki ma wytyczne postępowania z pacjentami — ale Ultramed wydaje bardzo ścisłe dyrektywy, więc się nie martw. — Nie martwię się — powiedziała. — Zgadzam się z tobą. On jest diabelnie sumienny, ale to medyczny robot: Julia Childs ze stetoskopem — dokładne przepisy kucharskie. Annie dobrze się czuje? Zack skinął głową. — Kiedy tam wpadłem, sprzeczała się z Normanem o to, że jej ograniczył codzienną dawkę sodu. Jeśli się kłóci, oznacza to, że zaczyna dochodzić do siebie. Ale co powiesz na taką scenkę: w połowie ich kłótni on się nadyma... w ten sposób, o... i mówi: „Spokojnie, pani Doucette. Może pani o tym nie wie, ale jestem szefem personelu w tym szpitalu, więc wiem, co jest dobre dla moich pacjentów". — Świetnie go naśladujesz. A co na to Annie? — Nie zareagowała impulsywnie. Spojrzała na niego tym swoim odjazdowym wzrokiem, nazwała „opasem" i poradziła, żeby schudł, by dać lepszy przykład pacjentom. — Niemożliwe! — To było fantastyczne. Norman poczerwieniał jak burak i przez chwilę wydawało się, że ją uderzy. Znam tę kobietę, ponieważ mnie wychowała, więc mogę powiedzieć, iż miał szczęście, że tego nie zrobił. Postawiłbym na nią wszystkie pieniądze, mimo że jest po zawale. Ale czas na mnie, muszę wrócić do roli doktora. Jeśli zmienisz zdanie w kwestii odwiezienia cię do domu, prześlij wiadomość na pager. — Dobrze. — Wiesz, ciągle mnie to zdumiewa. — Co takiego? — Jaka jesteś przytomna. Pielęgniarka, z którą rozmawia- 126 127 łem, powiedziała, że wszyscy pacjenci Mainwaringa opuszczają salę operacyjną w takim stanie jak ty. Spytam go, na czym polega ten sekret. — Nie ma żadnego sekretu, doktorze. Po prostu dobra technika. Jason Mainwaring, już bez maski i czepka, stał u stóp łóżka, przyglądając im się. — Cóż — powiedział Zack, starając się ukryć zaskoczenie — cokolwiek to jest, robi imponujące wrażenie. Chciałbym kiedyś być twoim instrumentariuszem, żeby nauczyć się od mistrza. — Świata Opatrzności — zakpił Mainwaring — neurochirurg, który czegoś nie umie. Kim jeszcze bogowie nas ukarzą? — Dość tego — warknął Zack, czując, jak ogarnia go irytacja z powodu pychy tego człowieka — nie wiem, czy zachowujesz sią tak w stosunku do każdego, czy tylko do mnie, ale ja... — Hej, panowie — wtrąciła sią Suzanne. — Ja też tu jestem. Pamiętacie mnie? Mainwaring uśmiechnął się do niej, jakby Zack nagle zapadł się pod ziemię. — Czy dalej dobrze się czujesz, droga przyjaciółko? — Doskonała robota, Jason. Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. — To świetnie, po prostu świetnie — odpowiedział ze swoim teksańskim akcentem. Zack splótł dłonie i odstąpiwszy krok od łóżka, zaczął się zastanawiać, czy nie powinien po prostu powiedzieć do widzenia i pójść sobie. Było oczywiste, iż Jason Mainwaring na przekór swojej świetnej reputacji i kwalifikacjom chirurgicznym, czuł się przezeń zbyt zagrożony, żeby choć na moment popuścić. Zack zdawał sobie sprawę, iż jeśli nie znajdzie sposobu na przekonanie tego człowieka, że grają w tej samej drużynie — a z doświadczenia z podobnymi egocentrykami wiedział, że szansa jest znikoma — wkrótce staną po przeciwnych stronach barykady. Niech tak będzie, pomyślał. Taki rozwój wypadków jest 128 prawdopodobny, jeśli Mainwaring okaże się winny kłopotów Beaulieu. — Mogę wrócić po południu do domu? — spytała Suzanne. — Jeśli nacięcie nie będzie zbytnio krwawiło i będziesz się czuła tak jak teraz — powiedział. — Idę obejrzeć nowego pacjenta, a o drugiej mam operację pęcherzyka żółciowego. Mogę przyjść do ciebie, powiedzmy, o czwartej trzydzieści. Wtedy nie tylko będę mógł cię wypisać, ale nawet odwieźć do domu. Mieszkasz w pobliżu miejsca, do którego się wybieram. — Och, Jason, nie chciałabym... — Nie ma sprawy. Jesteśmy umówieni. Me sądzisz, doktorze, że odwożenie do domu pacjentów, których operowałeś, jest pewną przesadą? Zack z trudem powstrzymał się od udzielenia mu głośno reprymendy. Był już wystarczająco zirytowany zachowaniem tego faceta, a teraz w dodatku skonstatował, że jest o niego zazdrosny. Suzanne nie ukrywała przed nim, że między nią a chirurgiem istnieje przyjacielski związek, który czasem przybiera formy spotkań poza szpitalem. Nie omieszkała przy tym dodać, iż Mainwaring ma żonę i dzieci gdzieś na Południu, tylko z jakichś powodów nie mogli się jeszcze przeprowadzić do Nowej Anglii. Taka wymówka nie wystarczy, żeby nie być zazdrosnym, pomyślał Zack. Istotnie czuł zazdrość. Jego własna reakcja uświadomiła mu, że przyjemniej jest zagrażać, niż czuć się zagrożonym. — Cóż — powiedział, nie mogąc ukryć nuty zawodu w głosie — myślę, że dacie sobie radę beze mnie, więc się zmywam. Do zobaczenia, Suzanne. Spisałeś się, Mainwaring. Nim którekolwiek z nich zdążyło odpowiedzieć, zobaczyli biegnącą ku Mainwaringowi pielęgniarkę z oddziału pogotowia. — Doktorze — wysapała bez tchu — mamy kłopot na oddziale. Doktor Beaulieu jest... — Spojrzawszy na Zacka i Suzanne, urwała w pół zdania, niepewna, ile może powiedzieć. — ...Pan Iverson prosi, żeby pan zaraz przyszedł, jeśli to możliwe. — Oczywiście, Sandy — odparł ze stoickim spokojem Mainwaring. — Powiedz panu Iversonowi, że już schodzę. 129 — Dziękuję, doktorze. Dzień dobry, doktorze Iverson. Jak się czujesz, Suzanne? — Dzięki, Sandy — powiedziała Suzanne. — Wszystko w porządku. — To cudownie. Przekażę wszystkim na dole dobrą wiadomość. — Wybiegła z sali. — A więc — rzekł Mainwaring — do zobaczenia o czwartej trzydzieści. Uścisnąwszy rękę Suzanne, wymaszerował z sali pooperacyjnej. — Pójdziesz tam na dół? — spytała Zacka. -— Aha. — Dasz mi znać, co tam się stało? — Oczywiście. Nie spróbował jej dotknąć. — Zack? — powiedziała cicho. — Słucham? — Przykro mi, że nie zapanowałam nad sytuacją. Jason czasem bywa impertynencki. Zbił mnie z tropu. W gruncie rzeczy to przyzwoity facet. Nie daj mu się prowokować, dobrze? — Dobrze. — Zadzwonię do ciebie w tygodniu. — Będę czekał. Odwrócił się, żeby odejść. — Mam nadzieję, że ten kłopot z Guyem to nic wielkiego — zawołała za nim. — Ja też — mruknął. Jednak udając się na oddział pogotowia, nie mógł się pozbyć przeczucia, że wydarzył się jakiś dramat. To, co zastał na oddziale pogotowia, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Panowało ogólne zamieszanie, graniczące z chaosem. Obecni byli trzej funkcjonariusze ochrony szpitala, kierowniczka pielęgniarek, Mainwaring, szef personelu, Donald Norman i z pół tuzina wystraszonych pacjentów i ich rodzin. Zza zamkniętych 130 drzwi poczekalni dla rodzin dobiegały wygłaszane na przemian po francusku i angielsku gwałtowne, gniewne tyrady Guya Beaulieu, przerywane krótkimi momentami pełnej napięcia ciszy. — Do cholery, Frank, wyjdź stąd, zanim cię uderzę. — To były pierwsze słowa, które dotarły do Zacka. — Ta kobieta jest moja pacjentką i mam prawo się nią opiekować. A teraz zejdź mi z drogi. — Guy, usiądź i uspokój się, bo każę strażnikom cię związać. Nie będziesz urządzał scen w moim szpitalu. — W twoim szpitalu! Jeśli to jest twój szpital, to dlaczego, na Boga, nie widzisz, że to podły spisek, by mnie pozbawić praktyki? Bo sam w nim maczasz palce! Taka jest prawda! Jesteś jednym z nich! — Do diabła, Guy, zamknij się. Za drzwiami są pacjenci. — Wiem, że tam są. To są moi pacjenci! Przepuść mnie! Jason Mainwaring stał oparty o ścianę poczekalni. Zack podszedł do niego. — O co tu chodzi? — spytał. Mainwaring spojrzał nań przelotnie, po czym znów odwrócił głowę w stronę źródła zamieszania. — Stary konował wpadł w szał, nic więcej — odparł spokojnie. — Od pewnego czasu jest niezrównoważony, ale dotąd miał dość rozwagi i przyzwoitości, żeby ograniczyć swoje wybuchy szaleństwa do zebrań personelu. To, co dziś zrobił, jest haniebne. — Wiesz, o co tu chodzi? W tym momencie dał się słyszeć nowy wybuch gniewu Beaulieu, po którym nastąpiła odpowiedź Franka, tym razem ostrzejsza. Chwilę później otworzyły się drzwi poczekalni i wyszedł z nich Frank. Był nieco zbity z tropu, lecz nadal nienagannie ubrany i uczesany. — Pilnuj go, Henry — nakazał jednemu z ochroniarzy, zwalistemu mężczyźnie o krótkiej szyi, ospowatej cerze i obciętych na jeża włosach, wyglądającemu jak gigantyczny hydrant. — Jeśli znów zacznie się awanturować, przykuj go do krzesła i wsadź mu szmatę w gębę. — Panie Iverson, nie mogę zaatakować człowieka, dopóki 131 sam nie zostanę zaatakowany. Powiedziałem to panu, zanim zacząłem tu pracować. — Słuchaj, Henry, jeśli chcesz tu nadal pracować, zrobisz to, co ci kazałem, i uciszysz tego wariata, dopóki nie przybędzie szef policji Clifford ze swoimi ludźmi. Kręcąc z niezadowoleniem wielką głową, strażnik wszedł do poczekalni i zamknął za sobą drzwi. Nastąpiła cisza. Nie było słychać krzyków protestu ze strony Beaulieu. Frank potoczył wzrokiem po boksach, wypełnionych pacjentami. — Chryste! — mruknął pod nosem. Ujrzawszy Zacka i Mainwaringa, podszedł do nich. — Pieprzony wariat — powiedział cicho. — Ale sam sobie jestem winien. Powinienem coś z nim zrobić już dawno temu, kiedy zaczął świrować. Jedyna z tego korzyść, Zack, że byłeś świadkiem jego napadu. — O co tu poszło? — spytał Zack. — Co go wytrąciło z równowagi? Frank roześmiał się kąśliwie. — Powiedziałem ci, bracie, że Beaulieu już od dawna jest niezrównoważony. Ten przykład świadczy, do jakiego stopnia. Widzisz tę kobietę na łóżku numer pięć? Ma jakiś kłopot z jelitami. — Prawdopodobnie przedziurawienie uchyłku jelita — wtrącił Mainwaring. — Otóż Beaulieu — ciągnął Frank — kiedyś ją operował. Zdaje się, że jej męża też. Tym razem kobieta po naradzie z internistą oświadczyła, iż woli, żeby operacji dokonał Jason. — Zbadałem ją tuż przed zabiegiem Suzanne — wyjaśnił Mainwaring — i wyznaczyłem jako następną do operacji. — W tym czasie zjawił się na oddziale Beaulieu i zobaczywszy kobietę, bez słowa zaczął ją badać i wydawać polecenia pielęgniarkom. Biedna kobieta, która nawiasem mówiąc, nie jest zbyt lotna, była kompletnie zaskoczona i przerażona. — Frank spojrzał niecierpliwie na podjazd dla ambulansów. — Gdzie są ci cholerni gliniarze? Kiedy są zbędni, nie można się od nich opędzić. — Frank, nie wzywaj policji — powiedział Zack. — Pozwól 132 mi z nim porozmawiać. Nie rozumiesz, jakie to byłoby dla niego przygnębiające i poniżające? Zabiorę go ze szpitala, wtedy się uspokoi. — I już więcej nie wróci — odparł zjadliwie Frank. — Nigdy. — Co? — To była ostatnia kropla. Opowiedziałem ci o ostatniej serii skarg i o liście Maureen Banas. Zawiesiłem go we wszystkich uprawnieniach. Zack wysłuchał tego z zamarłym sercem. — Zrobiłeś to, kiedy zaczął się awanturować? — Co za różnica, kiedy to zrobiłem? Wariat to wariat. Posłuchaj go. Za drzwiami poczekalni znów zabrzmiały krzyki Beaulieu. — Puść mnie, ty gorylu! Zabierz swoje łapska, do cholery! Zabierz swoje... — Nagle krzyk ucichł. Nie czekając na pozwolenie Franka, Zack rzucił się do drzwi poczekalni i otworzył je. Ochroniarz Henry zwijał w kłębek czerwoną chustkę, która miała mu posłużyć jako knebel. Beaulieu siedział przykuty kajdankami do poręczy krzesła. Oczy miał rozszerzone z przerażenia, wpatrzone nie w ochroniarza, lecz w nieistniejący punkt na ścianie. Prawa strona jego twarzy była dziwnie nieruchoma. — Jezu. — Zack ukląkł obok chirurga. — Guy, możesz mówić? Beaulieu bardzo powoli zwrócił ku niemu twarz. Oczy miał pełne łez. — Głowa... boli mnie —jęknął. Język miał skołowaciały, wskutek czego bełkotał. — Uderzyłeś go? — zapytał Zack strażnika. — Nawet go nie trąciłem. Przysięgam. — Zdejmij je — warknął Zack, szarpiąc kajdankami. Strażnik zawahał się. — Cholera, rób, co ci każę! — Zdejmij je, Henry — powiedział z progu Frank. — Co się stało, Zack? Zack powoli odwrócił się i spojrzał na brata. — Doznał udaru, Frank — odparł chrapliwie. — Ot co. Przypuszczam, że to krwotok mózgowy. Potrzebny mi wózek, 133 pielęgniarka i stojak z kroplówką. Niech zaraz przygotują tomograf, żeby się rozgrzał. — Zwrócił się do ochroniarza: — Pytam jeszcze raz: uderzyłeś go w głowę czy nie? — Oczy mu płonęły, lecz głos był lodowaty. — Złapałem go tylko za przeguby — bronił się strażnik. — Przysięgam. Nie uderzę człowieka, jeśli on mnie nie zaatakuje. — Rozkuj go! Natychmiast! Strażnik spełnił polecenie. Uwolnione prawe ramię Beaulieu zwisło bezwładnie nad podłogą, jakby było ze szmat. Zack dźwignął go z krzesła i położył na podłodze, opierając sobie jego głowę na kolanach. — Przyprowadźcie wózek, błagam — powiedział, z trudem się powstrzymując, by nie okazać rozpaczy. Pochylił się nad Beaulieu. — Uspokój się, przyjacielu — szeptał. — Uspokój się. Beaulieu rozwarł powieki, wtedy Zack z przerażeniem zobaczył, iż źrenica prawego oka zaczęła się już rozszerzać. — Wszystko w porządku, Guy — szepnął, głaszcząc starego mężczyznę po czole i policzkach. — Zaraz będzie wózek. Trzymaj się. Wyjdziesz z tego. Oczy Beaulieu przestały nagle błądzić i na kilka sekund zatrzymały się na twarzy Zacka. — Nie... już... nie... — Każde ze słów wypowiadał z największym wysiłkiem. — Boże... pomóż... mi... ja... nie... Oczy mu się powoli zamknęły. — Niech cię piekło pochłonie — syknął Zack do strażnika. Spojrzał na Franka, Mainwaringa i Dona Normana, którzy stali przy drzwiach. — I was wszystkich też — dodał. 11 Stosunek Barbary Nelms do zajęć domowych uległ radykalnej zmianie, kiedy u jej syna rozpoczęły się ataki. W kwestiach, w których kiedyś była skrupulatna do granic obsesji, teraz, jeśli tylko było to możliwe, odpuszczała sobie. Niepokoiła się, gdy czasem musiała zostawić chłopca na dłużej niż kilka minut. Ponieważ opiekunki do dziecka nie chciały zostawać same z Tobym, a jej mąż miał coraz więcej obowiązków w pracy, jedynym jej pomocnikiem stał się telewizor. Przygotowywanie posiłków i pranie odważała się robić tylko wówczas, gdy Toby był zaabsorbowany sobotnimi kreskówkami lub niektórymi programami dla dzieci nadawanymi w sieci kablowej. Było już późno po południu, a ona nawet jeszcze nie zaczęła myśleć o obiedzie. Toby przez cały dzień był bardziej niespokojny i oderwany od rzeczywistości niż zwykle. Przez jakiś czas mu czytała, a potem zabrała go z sobą do sklepu. Przewiozła go w dziecięcym samochodziku wokół kwartału ulic, a później pokołysała na huśtawce z opony na tyłach domu. Patrząc na górę brudnych naczyń w zlewie i pamiętając o stercie xzQczy do wyprasowania, zdała sobie sprawę, że tylko prace domowe ratują ją od załamania nerwowego. Przez otwarte drzwi do pokoju dziennego widziała syna, który leżał na plecach na dywanie, patrząc w sufit. — Toby — zawołała — za pięć minut w telewizji będzie Robin. Przegapiliśmy go dziś rano, kiedy byliśmy w parku. Idź po swojego misia, a ja włączę telewizor. 135 pielęgniarka i stojak z kroplówką. Niech zaraz przygotują tomograf, żeby się rozgrzał. — Zwrócił się do ochroniarza: — Pytam jeszcze raz: uderzyłeś go w głowę czy nie? — Oczy mu płonęły, lecz głos był lodowaty. — Złapałem go tylko za przeguby — bronił się strażnik. — Przysięgam. Nie uderzę człowieka, jeśli on mnie nie zaatakuje. — Rozkuj go! Natychmiast! Strażnik spełnił polecenie. Uwolnione prawe ramię Beaulieu zwisło bezwładnie nad podłogą, jakby było ze szmat. Zack dźwignął go z krzesła i położył na podłodze, opierając sobie jego głowę na kolanach. — Przyprowadźcie wózek, błagam — powiedział, z trudem się powstrzymując, by nie okazać rozpaczy. Pochylił się nad Beaulieu. — Uspokój się, przyjacielu — szeptał. — Uspokój się. Beaulieu rozwarł powieki, wtedy Zack z przerażeniem zobaczył, iż źrenica prawego oka zaczęła się już rozszerzać. — Wszystko w porządku, Guy — szepnął, głaszcząc starego mężczyznę po czole i policzkach. — Zaraz będzie wózek. Trzymaj się. Wyjdziesz z tego. Oczy Beaulieu przestały nagle błądzić i na kilka sekund zatrzymały się na twarzy Zacka. — Nie... już... nie... — Każde ze słów wypowiadał z największym wysiłkiem. — Boże... pomóż... mi... ja... nie... Oczy mu się powoli zamknęły. — Niech cię piekło pochłonie — syknął Zack do strażnika. Spojrzał na Franka, Mainwaringa i Dona Normana, którzy stali przy drzwiach. — I was wszystkich też — dodał. Stosunek Barbary Nelms do zajęć domowych uległ radykalnej zmianie, kiedy u jej syna rozpoczęły się ataki. W kwestiach, w których kiedyś była skrupulatna do granic obsesji, teraz, jeśli tylko było to możliwe, odpuszczała sobie. Niepokoiła się, gdy czasem musiała zostawić chłopca na dłużej niż kilka minut. Ponieważ opiekunki do dziecka nie chciały zostawać same z Tobym, a jej mąż miał coraz więcej obowiązków w pracy, jedynym jej pomocnikiem stał się telewizor. Przygotowywanie posiłków i pranie odważała się robić tylko wówczas, gdy Toby był zaabsorbowany sobotnimi kreskówkami lub niektórymi programami dla dzieci nadawanymi w sieci kablowej. Było już późno po południu, a ona nawet jeszcze nie zaczęła myśleć o obiedzie. Toby przez cały dzień był bardziej niespokojny i oderwany od rzeczywistości niż zwykle. Przez jakiś czas mu czytała, a potem zabrała go z sobą do sklepu. Przewiozła go w dziecięcym samochodziku wokół kwartału ulic, a później pokołysała na huśtawce z opony na tyłach domu. Patrząc na górę brudnych naczyń w zlewie i pamiętając o stercie rzeczy do wyprasowania, zdała sobie sprawę, że tylko prace domowe ratują ją od załamania nerwowego. Przez otwarte drzwi do pokoju dziennego widziała syna, który leżał na plecach na dywanie, patrząc w sufit. — Toby — zawołała — za pięć minut w telewizji będzie Robin. Przegapiliśmy go dziś rano, kiedy byliśmy w parku. Idź po swojego misia, a ja włączę telewizor. 135 Przestraszyło ją, że nie zareagował. Nawet gdy był w swoim najgorszym stanie — największego oderwania od rzeczywistości — perspektywa obejrzenia programu Robin the Good wywoływała u niego jakąś reakcję. Aktor grający rolę Robina był za gruby w stosunku do literackiego pierwowzoru, i był równie protekcjonalny wobec dzieci, nieciekawy i durnowaty jak wszyscy inni, których kiedykolwiek widziała w tej roli, ale półgodzinny program, nadawany trzy razy dziennie, był błyskotliwy i miał tempo. — Dobrze, kochanie — powiedziała — w takim razie nie ruszaj się z miejsca. Pozmywam naczynia, a potem włączę Robina. Patrzyła przez ramię, jak zareagował, i wkładając rękę do zlewu, tak złamała sobie paznokieć, że zaczęła płynąć krew. — Cholera — zaklęła, ssąc ranę. — Cholera, cholera, cholera... Puściła na palec zimną wodę. Po chwili, z bólu i rozgoryczenia, zaczęła płakać. Poszła do telefonu, zadzwoniła do zakładu i wyciągnęła męża z zebrania. — Bob, to ja. — Poznaję. Znów ma atak? — Nie. Teraz jest spokojny, ale nie zachowuje się normalnie. — On nigdy nie zachowuje się normalnie. Kochanie, przepraszam, że nie mogę z tobą rozmawiać, ale mam ważne zebranie. Czy stało się coś szczególnego? Barbara wytarła ręcznikiem krwawiący palec. — Ja... pomyślałam, że może będziesz mógł wrócić wcześniej do domu. Chciałabym ugotować dobry obiad, ale martwię się o Toby'ego. — To niemożliwe — oznajmił bez namysłu Bob Nelms. — Kochanie, przed chwilą powiedziałaś, że jest spokojny. Przyjechali ludzie z Chicago. Muszę z nimi omówić mnóstwo spraw. Miałem nawet zamiar polecić Sharon, żeby do ciebie zadzwoniła i uprzedziła, że wrócę późno. — Nie mógłbyś przesunąć zebrania? Ten jeden raz? — Skarbie, wiesz, że przyszedłbym, gdybym mógł, ale oni przyjechali na jeden dzień. 136 — Błagam — szepnęła, grzebiąc w szafce w poszukiwaniu bandaża. — Co powiedziałaś? — Nic. Nieważne. O której wrócisz? — Myślę, że dość późno. Może byście poszli na pizzę, a ja zjem tutaj? — Bob, czy nie ma sposobu, żebyś... — Barbie, błagam. Nie utrudniaj sytuacji, która i tak jest trudna. Wrócę do domu, kiedy tylko będę mógł, zgoda?... Zgoda?... Niech to diabli, Barb, nie rób tego... Barbara Nelms powoli odłożyła słuchawkę. Potem czekała na telefon od męża. Minuty mijały, ale nie zadzwonił. W końcu owinęła palec bandażem i poszła do salonu. — Chodź, druhu — powiedziała chrapliwym głosem. — Zaraz będzie twój Robin. Toby Nelms dał się matce zaprowadzić do pokoju telewizyjnego i usiadł na podłodze obok sofy. Chciał, żeby mu przyniosła jego misia, ale nie powiedział tego głośno. — W porządku, Tobie — powiedziała, włączając telewizor. — Będę w kuchni. Zawołaj, gdybym ci była potrzebna. Zostań, pomyślał. Nie odchodź, proszę! Na ekranie ukazała się czołówka programu. Znajomy głos powiedział: „Hej, weseli kamraci i wesołe kamratki, szykujcie łuki i mocne kije. Czas przenieść się w zamierzchłe czasy do lasu Sherwood i do przyjaciela biednych, Robina Gooda". Toby patrzył, jak matka reguluje kolor i wychodzi z pokoju. Po chwili wróciła i posadziła koło niego sfatygowanego misia. — Oglądaj sobie — powiedziała, głaszcząc go po głowie — a ja pójdę do kuchni. — Dziękuję — szepnął Toby, ale ona już była za drzwiami. Chwilę za nią patrzył, po czym posadził sobie misia między nogami i zaczął oglądać program. Robin Good w zielonym kostiumie i kapeluszu z piórem śpiewał i tańczył, a Alan-a-Dale grał na gitarze. — ...Witam was, chłopcy i dziewczęta. Nie przynoście diamentów ani pereł, bo zabieram je bogatym i daję biednym, 137 a potem idę po więcej... Hej, wesoła kompanio, witajcie w Sherwood, gdzie nauka jest zabawą, zabawą, zabawą. Dzisiaj Mały John nauczy nas rysować, a z Marian pojeździmy na wielbłądzie. Wpierw jednak Braciszek Tuck: „Powiedz nam, dobry bracie, jakiej litery dziś się nauczymy?". Na ekranie pojawił się tłusty mnich w brązowym habicie z łysym plackiem na czubku głowy. — Cześć, chłopcy i dziewczęta — powiedział. — Czołem, Robinie. Dziś nauczymy się jednej z moich ulubionych liter. To litera, na którą zaczyna się mnóstwo rzeczy tak bardzo przez nas lubianych, na przykład cukierek albo całusek. To trzecia litera alfabetu, która nazywa się C. Robin i Alan zaraz wam o niej zaśpiewają. Robin Good, uwieszony na linie udającej giętką gałąź, przeleciał łukiem przez ekran. Zeskoczył na ziemię, a Alan-a--Dale zaczął grać na gitarze. — Krzywdzisz mnie, moja ukochana — śpiewał Robin — wypędzając mnie tak okrutnie. Bo dziś zaśpiewam piosenkę 0 naszej przyjaciółce, literze C... Kolory obrazu telewizyjnego stawały się coraz jaskrawsze. Toby przetarł oczy. — ...Litera C to sama radość, na C jest czekolada, ciastko 1 chips, na C jest chmura, cesarz i cyrk. I co wy na to?... Robin Good tańczył wokół drzewa. Ciało Toby'ego zaczęło sztywnieć. Trzęsły mu się ramiona. Głos Robina cichł, za to muzyka stawała się coraz głośniejsza. Nad głową Toby'ego przesuwały się światła, w polu widzenia pojawiła się twarz. — ...na C jest Chińczyk, na C jest chleb, na C jest cisza, ciepło i cent... ...Nie bój się, Toby, powiedziała twarz, za chwilę zaśniesz, a teraz się odpręż. Odpręż się i zacznij liczyć od stu wstecz... Podczas gdy Robin Good na ekranie telewizora śpiewał i pajacował w najlepsze, Toby cichym, drżącym głosem zaczął odliczać. W chwili gdy Robin, przyklęknąwszy na jedno kolano, nucił ostatnie wersy swojej ballady, chłopiec zaczął krzyczeć. 12 Jak wszyscy później zgodnie orzekli, pogrzeb był imponujący. Tłum uczestników, pocąc się w parnym powietrzu letniego popołudnia, wypełnił szczelnie kościół św. Anny wraz z przedsionkiem. Odprawiający mszę księża pochodzili nie tylko z francusko-kanadyjskiego kościoła św. Anny, lecz również z położonej w przeciwległej części miasta parafii św. Sebastiana. — ...Guy Beaulieu nie był synem miasta Sterling — obwieścił wielebny Tresche w swojej mowie pogrzebowej. — Był jednym z jego ojców, szlachetnym człowiekiem, doskonałym lekarzem, którego troskliwe ręce dotknęły w ciągu tych lat każdego z nas... W następnych dniach po śmierci Beaulieu Zack kilkakrotnie odwiedził Clothilde, wdowę po chirurgu, i ich córkę, Marie Fontaine, lecz mimo to poczuł się zaskoczony, kiedy Marie poprosiła go, żeby był jednym z żałobników, którzy poniosą trumnę. Wprawdzie wolałby mniej rzucać się w oczy na pogrzebie Guya, mógł jednak dla nich zrobić przynajmniej to. Musiał natomiast użyć wszystkich swoich zdolności przekonywania, by przezwyciężyć uprzedzenie Marie i jej matki do autopsji. — ...człowiek światły i zaangażowany, a przy tym skromny. Człowiek, który potrafił odważnie i z godnością stawić czoło narastającym osobistym kłopotom... Ksiądz mówił dalej, lecz do Zacka, siedzącego w pierwszym 139 rządzie z siedmioma innymi mężczyznami, którzy mieli nieść trumnę, docierały tylko urywki. Myślą wracał bezustannie do rozdzierającej sceny śmierci Guya w sali pogotowia i do sekcji zwłok, przy której był obecny. Jak podejrzewał, Beaulieu umarł wskutek rozległego krwotoku mózgowego. Zastanawiający był jednak fakt, iż tętnice jego mózgu i całego organizmu wyglądały jak u człowieka młodszego o dobre kilkanaście lat. Przyczyną śmierci nie było pęknięcie zwapniałego naczynia krwionośnego, lecz pęknięcie tętniaka w jednej z tętnic — małego uwypuklenia ścianki tętnicy, o rozmiarach ziarnka grochu — który z całą pewnością był tam od lat, nie wywołując żadnych objawów. Wiedział, iż przyczyną zgubnego pęknięcia mógł być tylko nagły skok ciśnienia krwi. Za każdym razem, kiedy o tym myślał, czuł rozgoryczenie. Dwa lata kłopotów Beaulieu w Ul-tramed-Davis, uzasadnionych czy nie, naładowały broń, z której padł śmiertelny strzał. Upokarzający konflikt z Mainwaringiem, Frankiem i ochroniarzem na oddziale pogotowia był jak naciśnięcie spustu. Frank, oczywiście, widział to całkiem inaczej. W imieniu szpitala napisał oświadczenie, w którym mówił 0 szoku i bolesnej stracie, a wdowie posłał kosz owoców. Ale będąc przez kilka minut sam na sam z Zackiem, nie omieszkał mu powiedzieć, iż śmierć Beaulieu była darem opatrzności. Zack rozejrzał się ukradkiem po kaplicy. Suzanne, nawet bez makijażu i w skromnej niebieskiej sukience, promieniała urodą pośrodku dwóch rzędów lekarzy Ultramed-Davis, wśród których nie było Donalda Normana, Jacka Pearla ani Jasona Mainwarin-ga. Kilka rzędów za nią, pomiędzy Sędzią a Cinnie, siedział Frank, prezentujący się olśniewająco w beżowym letnim garniturze, jak zwykle opanowany i spokojny. Był też burmistrz 1 miejscowi notable, a wśród nich tutejszy kongresman. Guy Beaulieu powiedział kiedyś Zackowi, iż uważa się za „prostego, starego, małomiasteczkowego Kanadola, szczęśliwego, że rodzice nie pozwolili mu rzucić studiów dla pracy w fabryce". Dobre było przynajmniej to, że aż tylu ludzi miało o nim lepsze wyobrażenie. 140 Krocząc nawą z trumną na ramionach wraz z siedmioma innymi mężczyznami, Zack na sekundę napotkał spojrzenie Franka. W tym momencie uświadomił sobie, że dzieli ich przepaść. Czy możliwe, że dorastali w tym samym domu, razem się bawili przez tyle lat w tym samym ogrodzie? Czy rzeczywiście nosili te same ubranka, dzielili się z sobą dziecinnymi marzeniami? Czy faktycznie byli kiedyś przyjaciółmi? Uświadomił sobie, jak naiwnie sądził, iż uda mu się nawiązać dawne stosunki z bratem. Wystarczy, że się będą tolerowali, może nawet razem popracują. Będą utrzymywali stosunki rodzinne... ale już nigdy nie staną się sobie bliscy. Otwarty karawan wypełniały kwiaty. Przejęty smutkiem chwili i bezsensem śmierci Beaulieu", Zack pomógł umieścić ciężką trumnę wśród wieńców. Gdy odstępował od trumny, usłyszał z tyłu czyjś głos. — Przepraszam, doktorze. Czy mógłbym z panem pomówić? Odwróciwszy się, zobaczył ze zdumieniem ochroniarza, Henry'ego Flowersa — w ciemnym ubraniu i czarnym, żałobnym krawacie. Widać było, iż czuje się nieswojo. Kilka kroków za nim stała drobna, pospolita, młoda kobieta w białej koronkowej sukni, prawdopodobnie jego żona. — O co chodzi? — spytał Zack. Olbrzym przestąpił z nogi na nogę. — Ja... tego... chciałem panu powiedzieć, że mi przykro z powodu doktora Beaulieu. Kiedyś leczył matkę mojej żony... bardzo troskliwie się nią zajmował, i nigdy nie zrobił mi nic złego... Doktorze Iverson, złapałem go tylko za przeguby, nic więcej. Przysięgam. Ja... Głos mu się załamał. Zack nie od razu uświadomił sobie, że ten człowiek nie zna wyniku sekcji zwłok, a nawet gdyby znał, niewiele by mu mówiły. Położył rękę na ramieniu ochroniarza. — Nie jesteś winien śmierci doktora Beaulieu, Henry — powiedział dostatecznie głośno, by go mogła usłyszeć żona ochroniarza. — Miał w głowie tętniaka, coś w rodzaju bomby z opóźnionym zapłonem, która wybuchła w chwili, kiedy przy nim byłeś. 141 Na ospowatej twarzy Henry'ego pojawił się wyraz ulgi. — Dzięki, doktorze — powiedział, traktując rękę Zacka, jakby to był lewar podnośnika ciężarówki. — Stokrotne dzięki. Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś ode mnie potrzebował. Zrobię dla pana wszystko. Wycofawszy się, wziął pod rękę swoją malutką żonę i oboje odeszli. Zack patrzył za osobliwą parą, dopóki nie zniknęła za rogiem. Potem odwrócił się i poszedł do swojej furgonetki, czując się odrobinę mniej zgorzkniały. Przynajmniej jeden ze świadków okropnej sceny w poczekalni okazał się nią wstrząśnięty. Zdaniem Sędziego kondukt pogrzebowy sunący na cmentarz Wszystkich Świętych był najdłuższą procesją, jaką kiedykolwiek widziano w Sterling. Kiedy msza się skończyła, Zack z rodzicami i Frankiem poszli złożyć kondolencje żonie i córce zmarłego. Marie, która w ciągu trzech dni od powrotu do domu postarzała się o co najmniej rok, pozwoliła się uściskać Cinnie i przyjęła pocałunek od Sędziego, jednak dłoni Franka dotknęła tylko na moment. — To ładnie, że przyszedłeś — powiedziała spokojnie. — Twój ojciec bardzo wiele dla nas znaczył — odparł bezbarwnie Frank. Przez moment mierzyła go wzrokiem, po czym powiedziała: — Miło to słyszeć. Zack rzucił okiem na rodziców, lecz nic nie wskazywało, że zauważyli napięcie między nimi. Potem Marie obróciła się ku niemu, chwyciła go za ręce i pocałowała koło ucha. — Spotkajmy się przy naszej limuzynie — szepnęła. Zack, niezauważalnie dla innych, skinął głową. Pół godziny później usiadł naprzeciw Marie Fontaine i Clo-thilde Beaulieu w długim, czarnym cadillacu, będącym własnością domu pogrzebowego. Przyciemnione szyby, włącznie 142 z tą, która oddzielała pasażerów od kierowcy, były zamknięte, lecz klimatyzacja nie dopuszczała do wnętrza parnego, popołudniowego powietrza. Mąż Marie, wychudły, brodaty mężczyzna, który statecznym dostojeństwem przypominał Zackowi ojca, został na zewnątrz. Pierwsza odezwała się Marie. — Chciałyśmy ci powiedzieć, jak bardzo jesteśmy wdzięczne za wszystko, co zrobiłeś. — Twój ojciec był dla mnie zawsze bardzo życzliwy. — Był życzliwy dla wszystkich — powiedziała. — Dlatego trudno nam zrozumieć, że nikt nie stanął w jego obronie, kiedy go mordowano. W pierwszym odruchu Zack chciał ją poprawić, lecz napięcie w jej wzroku powstrzymało go od tego zamiaru. — Martwi mnie myśl, że ktoś celowo chciał go zniszczyć — powiedział. — Nie ktoś, Zack. Ultramed. — Co? — Zack, ojciec miał do ciebie zaufanie, wiemy o tym. Wprawdzie szpitalem kieruje twój brat, lecz ojciec miał nadzieję, że zdołasz otworzyć mu oczy. Czy się pomylił? — Przyrzekłem wysłuchać go i utrzymać w tajemnicy to, co mi powie, jeśli to masz na myśli. Marie spojrzała na matkę, która po odpowiedzi Zacka skinęła aprobująco głową. — Właśnie to — mówiła dalej. — Kilka lat temu ojciec sprzeciwiał się sprzedaniu szpitala Ultramed. Uważał, że nie należy przekazywać tak ważnej dla ludności placówki w ręce obcej korporacji, zwłaszcza jeśli nie sposób wpływać na jej politykę. Gdyby nie wpływy twojego ojca, wydaje się, że zdołałby to zablokować. Ale nie płaczmy nad rozlanym mlekiem. Czy wiesz, że Ultramed wkrótce po przejęciu szpitala wystąpiła przeciw ojcu na drogę sądową, by go zwolnić? — Nie miałem pojęcia — odparł Zack. — Ojciec przygotowywał się do wytoczenia im sprawy, kiedy oni nagle się wycofali. Jego zdaniem przestraszyli się wyroku sądu na Florydzie. Pewna korporacja prześladowała w podobny sposób patologa, pracującego w przejętym przez 143 nią szpitalu. Kosztowało ją to wiele milionów dolarów. Zack, Ultramed żąda bezwzględnej lojalności od swoich pracowników— pełnej akceptacji swojej polityki. Ojciec walczył z nią na każdym kroku. Plotki zaczęły się niespełna rok po wycofaniu skargi przeciw niemu, a parę miesięcy później na scenie ukazał się ten nadęty nowy chirurg, który zaczął odbierać ojcu pacjentów. — Domyślam się, że Jason Mainwaring — rzekł Zack. — Zgadłeś. — Czy są jakieś dowody, że są machinacje Ultramed? — spytał. — Oto one. — Sięgnąwszy pod siedzenie, wydobyła grubą, szarą kopertę i podała mu. — Omówiłyśmy to z mamą wczoraj wieczorem. Ojciec cię lubił i miał do ciebie zaufanie. To są wszystkie informacje, które zdołał zebrać w swojej walce z Ultramed. Nie ma wśród nich dowodów, że korporacja przyczyniła się do jego śmierci, ujawniają natomiast metody jej działania — pokazują, jak daleko się posunęła w pogoni za zyskiem. — Czego ode mnie oczekujecie? Po raz pierwszy zabrała głos wdowa po Beaulieu. — Doktorze Iverson — zaczęła, podobnie jak Guy miękko akcentując wyrazy — mój mąż miał nadzieję, że zawarte w tej kopercie informacje skłonią radę powierniczą, włącznie z twoim ojcem, do zastanowienia się nad wybraną opcją i do odkupienia szpitala z rąk Ultramed. Zack patrzył na nią, nie mogąc w to uwierzyć. — Pani Beaulieu, zapomina pani, że ja pracuję dla Ultramed. Płacą mi pensję, pokrywają wydatki na gabinet, ubezpieczenie i wszelkie inne, pomijając już fakt, że dyrektorem szpitala jest mój brat. To, czego pani ode mnie żąda, jest absolutnie niesprawiedliwe. Mój mąż nie żyje. Czy to jest sprawiedliwe? Pytanie pojawiło się w jej oczach, lecz go nie wypowiedziała. — Prosimy cię — powiedziała cierpliwie — żebyś jedynie przestudiował informacje zawarte w tej kopercie i jeśli uznasz za stosowne, wykorzystał je. Zapewniam cię, że nie będziemy miały ci za złe, jeśli zwrócisz nam te materiały po przeczytaniu... lub nawet zaraz. 144 — Jesteśmy wobec ciebie szczere, Zachary — powiedziała Marie. Zapadła cisza. Wzrok Zacka wędrował od jednej kobiety do drugiej, w końcu spoczął na kopercie. Frajer, którego każdy może nabrać. Czyżby lapidarna opinia Franka o nim irytowała go, ponieważ była bliska prawdy? Suzanne... góry... Sędzia... własna kariera. Każde starcie z Ultramed i Frankiem było ryzykowne, a miał naprawdę wiele do stracenia. Koperta była bombą, która w najlepszym razie mogła się okazać niewypałem, w najgorszym zaś narzędziem śmierci. Frajer, którego każdy może nabrać. Powoli, zdecydowanie wziął do ręki kopertę, spuściznę po zmarłym chirurgu, i wsunął pod pachę. Potem uścisnął ręce kobietom. — Skontaktujemy się — rzekł. Frank, Frank, nasz chłopak jest na schwał, Nikt nie potrafi dopiąć celu lepiej niż Frank... Od dwudziestu lat, to znaczy od czasu, kiedy Frank ukończył średnią szkołę w Sterling, nie było dnia, żeby ta piosenka nie odbijała się echem w jego myślach. Wzdłuż bocznych linii tańczyły cheerleaderki i każda marzyła, że po meczu spędzi z nim kilka chwil na uroczystości celebrowania zwycięstwa; trybuny wypełniali rodzice, nauczyciele, uczniowie i reporterzy, wszyscy wykrzykiwali jego imię, domagając się jeszcze jednego podania, jeszcze jednego przyłożenia; jego matka i Sędzia, dumni z syna, przyjmowali gratulacje od siedzących dookoła kibiców. Jadąc ulicami Sterling w stronę szpitala, Frank słyszał wiwaty, jakby stał na boisku, patrząc ponad linią wznowienia gry na przeciwników i wiedząc, iż za kilka sekund, po jego zagraniu, wiwaty przejdą w ogłuszający ryk. Frank, Frank, nasz chłopak jest na schwał... To były dni sławy, dni jego siły i niezależności. Miła była świadomość, iż po tych wszystkich trudnych, poniżających latach, które potem nastąpiły, po wielu niepowodzeniach, po 145 tylu protekcjonalnych, upokarzających kazaniach ojca — powrót do pozycji i wpływów z tamtych czasów był na wyciągnięcie ręki. Dzieliły go od nich dwa, najwyżej trzy tygodnie. Zrobił, co do niego należało, co więcej — zrobił to dobrze. Potrzebna była tylko cierpliwość — cierpliwość i stała czujność. Przed trzema laty popełnił błąd, który wynikł z niedopatrzenia, z okazania zaufania; błąd ten kosztował go majątek. Tym razem tamta klęska się nic powtórzy. Nie zaniedba najdrobniejszej rzeczy. Skręcając w drogę dojazdową do szpitala Ultramed-Davis, uświadomił sobie, że istnieje milion powodów, dla których musi być czujny. ...Nikt nie potrafi dopiąć celu lepiej niż Frank. 13 — Helenę, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale myślę, że czas przenieść ten prześliczny pejzaż leśny Gerarda Morrisa z okna wystawowego bardziej w głąb, na przykład do magazynu. Suzanne oparła ogromny olej Morrisa o gablotę i odstąpiła kilka kroków, mając nadzieję, iż zmiana oświetlenia i perspektywy ociepli jej uczucia w stosunku do malarza i jego dzieła. — Ten człowiek to legenda — odkrzyknęła Helenę Meyer z głębi sklepu. — W jego własnym mniemaniu. — Suzanne, kiedy wreszcie zrozumiesz, że- turyści nie przyjeżdżają do północnego New Hampshire po to, żeby kupować abstrakcjonistów? Oni chcą kaczek. — Maluje taśmowo — mruknęła Suzanne, przypominając sobie burę, jaką dostała od pretensjonalnego artysty za obniżenie ceny jednego z jego „arcydzieł" o pięćdziesiąt dolarów — Co powiedziałaś? — Nic. Nieważne. Dochodziła trzecia po południu. Od powrotu z pogrzebu Suzanne przeprowadzała ze wspólniczką inwentaryzację, nie pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Na zewnątrz stonowane, południowe słońce przebijające się przez rząd wiekowych klonów zmieniało główną ulicę w pastelowe dzieło sztuki, znacznie przewyższające wszystko, co namalował Gerard Morris. 147 Zaabsorbowanie inwentaryzacją i towarzystwem Helenę poprawiło nieco samopoczucie Suzanne, lecz wspomnienia 0 Guyu Beaulieu utrzymywały ją w ponurym nastroju. Nim jego praktyka się uszczupliła, mieli wspólnych pacjentów, 1 zawsze go szanowała jako człowieka i lekarza, choć nie stykała się z nim poza szpitalem. Pod wpływem żenujących plotek, krążących o nim w ostatnim czasie, stopniowo zaczęła podzielać zdanie tych, którzy uważali, iż przejście Guya na emeryturę byłoby korzystne dla wszystkich. Wątpliwości zrodziły się w niej, kiedy Zack powiedział, że podstarzały chirurg był w pełni sprawny i zdrów na umyśle, a zwłaszcza gdy się dowiedziała, że umarł, broniąc się przed napaścią. Najpierw Guy Beaulieu, potem ten stary drwal Chris Gow — w obu wypadkach nie zareagowała, tym samym zgadzając się ze stanowiskiem Ultramed. Korporacja wybawiła ją z beznadziejnej sytuacji, i choćby z tego względu powinna być lojalna względem swego pracodawcy, pamiętała jednak, iż swego czasu uważała się za adwokata słabszych. Był czas, kiedy stanęłaby twardo w obronie każdego z nich, tak jak to zrobił Zack. Nie do uwierzenia, jak bardzo się zmieniła w ciągu zaledwie paru lat. Podnosząc ciężki obraz Morrisa, by go umieścić z powrotem w oknie wystawowym, przeklinała w duchu Paula Cole'a za chaos, jaki wprowadził w jej życie. — Więc gdzie? Helenę Meyer, w dżinsach i bluzce z drukowanej tkaniny, wyłoniła się z magazynku, trzymając w rękach gliniane wazy, które wzięły w komis od indiańskiego garncarza. Helenę była niską, energiczną kobietą, o ciemnych krótko obciętych włosach i niewielkiej nadwadze, zaokrąglającej jej policzki i ramiona. — Co gdzie? — spytała Suzanne. — Gdzie w końcu ustawiłaś te kaczki Morrisa? Suzanne wskazała głową na okno. — Bardzo dobrze. Uczysz się, dziecko. Galeria Rękodzieła Artystycznego Białej Góry zajmowała parter domu z czerwonej cegły, wybudowanego przed pół 148 wiekiem i mieszczącego się dwie przecznice od centrum miasta. Trzy lata temu zmarł wuj Helenę i zostawił jej ten dom, przedtem pracowała w agencji reklamowej na Manhattanie, nie mając żadnych perspektyw i współzawodnicząc o bodaj kawałek mężczyzny z kilkoma milionami czterdziestoletnich, rozwiedzionych kobiet. Potraktowała ten spadek jako symbol zmiany na lepsze. Mimo dwóch zawodów miłosnych, które przyniosły w efekcie dwoje dzieci, Helenę nigdy nic straciła wiary, że jej następnym partnerem życiowym będzie Mężczyzna Doskonały. Suzanne doszła do wniosku, iż dlatego Helenę nawet w najbardziej przygnębiających sytuacjach zawsze się uśmiechała i miała dla każdego słowo pociechy. - — Dobrze się czujesz? — spytała Helenę, ustawiając wazy na szklanych postumentach, a potem zamieniając je miejscami. — Słucham? Tak, oczywiście. — Wyglądasz na zmęczoną. — Zawsze wyglądam na zmęczoną. — Zawsze wyglądasz pięknie — poprawiła ją Helenę. — Dziś też wyglądasz pięknie, ale widać, że jesteś zmęczona. — Nic mi nie jest. Po prostu źle spałam. To było niedopowiedzenie. Od chwili wypisania ze szpitala była niemal bez przerwy niespokojna i czuła się nieswojo. Spała źle, budząc się co godzinę lub dwie z uczuciem nieokreślonego strachu. Nie spodziewała się, że będzie w złym nastroju, zwłaszcza przy takim wyniku operacji. — Potrzeba ci seksu — powiedziała Helenę. — Nie potrzebuję żadnego seksu. Twoim zdaniem to jest lekarstwo na wszystko. — Słuchaj, czy od chwili kiedyśmy się poznały, choć raz zachorowałam? Dopóki będą na świecie domki narciarskie, tańce i czwartkowe imprezy dla samotnych w Holiday Inn, będę zdrowa jak koń. Czy nie czas, żebyś i ty... — Nie. Ja nie. Zmieńmy temat. Zwłaszcza że... Zreflektowała się po ostatnim słowie, ale już było za późno. Helenę uczepiła się niedomówienia. — Zwłaszcza że co? — Nic. 149 — Już wiem. — Spojrzała spod przymrużonych powiek na Suzanne. — Kochałaś się, prawda? Wtedy w nocy, z tym nowym doktorem. Jak on ma na imię? — Zachary. Ale... — No tak. Jaka jestem głupia. Nic dziwnego, że jesteś zmęczona. — Myślałam, że to mnie podniesie na duchu. — Jeśli to był pierwszy raz po kilku latach, to nie — powiedziała Helenę. — Do tego trzeba być w formie. Chwała Bogu! Przypuszczam, że to musi być wyjątkowy facet. Opowiedz mi o nim. — Nie mam wiele do opowiedzenia. Jest miły. Bałam się operacji, on to zrozumiał, a potem... potem rzecz wymknęła się spod kontroli. Zrobiłam błąd... jak to bywa. Postanowiliśmy, że nie będziemy się spotykali poza szpitalem. — Chwała Bogu! — powtórzyła Helenę. — Przestań. Helenę położyła ręce na ramionach Suzanne. — To ty przestań — powiedziała. — Suze, zastępujesz mi siostrę. Zrobienie z ciebie wspólniczki było najlepszym pomysłem w moim życiu... skoro nie udało mi się namówić tamtego kuśnierza z White Plains. Westchnęła tęsknie, na co Suzanne zareagowała śmiechem. — Jeśli wtrącam się w twoje życie — ciągnęła Helenę — to dlatego, że cię kocham. Wiem, że było ci trudno z tym szują, za którego wyszłaś, ale to już przeszłość. Jesteś wolna. Nie pozwól mu rządzić swoim życiem. — Nie pozwalam mu rządzić swoim życiem. Daję sobie radę. Dzięki za troskliwość. — Masz wspaniałą pracę, wspaniałą córkę, mnóstwo zainteresowań i nie potrzebujesz nikogo, kto by ci to znów popsuł. Twoja stara śpiewka. Znam ją. — Więc co... — Więc to, że jest coś jeszcze. To coś czeka na ciebie... gdybyś tylko przestała się bać i dała mu szansę. — Helenę, jestem szczęśliwa i w pełni panuję nad swoim życiem. 150 — W porządku, ale moim zdaniem mogłabyś trochę mniej nad sobą panować, pozwolić sobie na trochę więcej... — Meyer, dość tego! Helenę podniosła ręce w poddańczym geście. — Chciałam ci pomóc. — Wiem. — Więc jaki jest ten Zachary, z którym nie masz zamiaru spotykać się poza szpitalem'? — Helenę, myślałam że ten temat... — Wysoki? Typ Clinta Eastwooda? Fantastyczne oczy? Ciemnobrązowe włosy? — Skąd go... W tym momencie ktoś wszedł do galerii. Suzanne odwróciła się i zesztywniała. — Cześć — powiedział Zack. — Tak go sobie wyobrażałam — mruknęła Helenę. — Chwała Bogu... — Przepraszam, że wpadłem bez uprzedzenia — powiedział Zack, popijając cappuccino, którym go poczęstowała Suzanne. — Wiem, że mówiłaś o środzie. — Nie szkodzi. Potrzebna mi była przerwa. Siedzieli na stołkach z wiśniowego drewna po przeciwnych stronach szklanego kontuaru, który spełniał funkcję gabloty na biżuterię i lady sklepowej. Helenę, po przedstawieniu jej Zacka i krótkiej rozmowie towarzyskiej, dała swojej wspólniczce dyskretnego kuksańca, w którym Suzanne próbowała bez powodzenia znaleźć coś irytującego, po czym wyszła pod pozorem, że musi coś załatwić. W dalszej części galerii kobieta o posturze matrony i jej drobny mąż oglądali dzieło Gerarda Morrisa, zatytułowane typowo dla niego: Las jest symfonią — życiem samym w sobie. — Jak się goi rana? — spytał Zack. — Doskonale... Atmosfera między nimi była stonowana, lecz nie napięta. Mimo determinacji, żeby się wycofać, Suzanne czuła, że utrzymuje się między nimi więź zapoczątkowana na wzgórzu 151 1 za domem. W duchu postanowiła nie robić żadnych zachęcających gestów. Helenę miała dobre intencje, ale po prostu nie rozumiała sytuacji. — Przykro mi z powodu Guya — powiedziała. — Był sympatycznym człowiekiem. — Bez wątpienia. Myślał o tym, czy powiedzieć jej o kopercie, lecz zdecydował, że nie, zwłaszcza że koperta nadal leżała nieotwarta na siedzeniu kampera. — Masz wolne popołudnie? — spytała. — Niestety. Za kilka minut muszę być w gabinecie. Ja... hmm... przyszedłem, żeby się poradzić. Spojrzała nań podejrzliwie. — To poważna sprawa. Już miała zaprotestować, lecz powstrzymała się. Helenę miała rację. Miał fascynujące oczy. Niech cię szlag trafi, Paul, pomyślała. — Chodzi o Annie? — Nie, chwała Bogu. Norman daje sobie radę, natomiast ona go nie lubi. Mówi, że nie ma do niego zaufania. Chodzi 0 coś innego. Przyszedłem poradzić się Suzanne Cole nie jako kardiologa, lecz jako matki. — Interesujące — rzekła. — W takim razie pozwól, że zmienię wyraz twarzy. Przestanę udawać kompetencję i stanowczość, za to będę w naturalny sposób rozmamłana, skonsternowana i zmęczona. Już dobrze, możesz zacząć. W drugim końcu galerii matrona i jej mąż oglądali inny obraz Morrisa, zatytułowany: Trzy jelenie, strumień i kosmos, krzykliwy bohomaz z fosforyzującymi gwiazdami i iskierkami na powierzchni wody. — Chcę zasięgnąć twojej opinii w imieniu Phila Brooking-sa — powiedział Zack. — Jego pacjent to ośmioletni chłopiec. — Jak się nazywa? — Odruchowo sięgnęła po długopis 1 zapisała na karteczce: 8 lat. — Nelms. Toby Nelms. Nie rozmawia z nikim. W ciągu pięciu miesięcy powiedział tylko kilka słów. Brookings ma zamiar go leczyć, ale chce, żebym wpierw go zbadał. Mam wrażenie, że boi się perspektywy spędzania długich godzin w gabinecie z dzieckiem, które nie chce mówić. 152 — To dość nieprzyjemne, zwłaszcza dla psychoanalityka. Zakładam, że to nie jest przypadek kwalifikujący się do operacji neurochirurgicznej. — Prawdopodobnie nie, choć nic można tego wykluczyć. Chłopiec miewa coś w rodzaju napadów psychomotorycznych. — Psychomotorycznych? — To jest diagnoza stochastyczna. Brak mi punktu zaczepienia. Na podstawie tego, co mi powiedział Brookings, określiłbym to jako odmianę padaczki skroniowej. Przy pierwszym ataku, nim jeszcze przestał mówić, zdemolował swój pokój. Potem nastąpiły dalsze ataki. — Więc dlaczego masz wątpliwości co do tej diagnozy? — Z jednej przyczyny: elementów szaleństwa, który pojawia się u chorych na padaczkę skroniową, towarzyszy wiele strachu. Chłopiec zachowuje się tak, jakby był czymś przerażony. Szczególnie niepokojące jest to, że okresy dochodzenia do równowagi po kolejnych napadach stają się coraz dłuższe, co by wskazywało, że te napady — lub cokolwiek to jest — są związane z okresowym wzrostem ciśnienia śródczaszkowego. — Obrzęk mózgu? — Całkiem możliwe. — To przerażające. — Do tej pory ten obrzęk ustępował, ale jak wiesz, w pewnym momencie wystąpi dodatnie sprzężenie zwrotne: obrzęk mózgu wywoła wysoką gorączkę, która jeszcze bardziej zwiększy obrzęk i tak dalej. — Co wyzwala ataki? — Nie wiadomo. Nikt niczego nie zauważył. Brookings ma zamiar leczyć go dylantyną albo którymś ze środków przeciw padaczce skroniowej, ale chce, żebym wpierw go zbadał. Przyszło mi do głowy, że mogłabyś mi udzielić kilku wskazówek, jak należy postępować z dziećmi w jego wieku. — Czy zrobiono mu EEG? — Chcę, żeby mu zrobiono elcktroencefalogram i tomografię komputerową, ale jak mi powiedział Brookings, chłopiec reaguje panicznym strachem na widok szpitala, więc raczej nie da sobie zrobić tych badań. — Na widok szpitala? 153 — Brookings powiedział, że chłopiec, zobaczywszy szpital za oknem jego gabinetu, rzucił się do ucieczki. Brookings dogonił go dopiero za parkingiem. W trakcie rozmowy Suzanne machinalnie zapisała w notesie: Nelms, napady psychomotoryczne i szpital. — Myślę, że Brookings szuka jakichś uchwytnych przyczyn. Czy chłopiec miał w przeszłości coś wspólnego ze szpitalem, skąd mógł wynieść złe wspomnienia? — spytała. — Tak. Przed rokiem miał uwięźnięcie przepukliny. Operował go twój znajomy, Mainwaring. Przejrzałem kartę chłopca. Po operacji pozostał w szpitalu przez noc, ale nie było żadnych kłopotów pooperacyjnych. Suzanne dopisała do swojej listy przepuklina i bez kłopotów. — Znieczulenie było miejscowe? — O ile pamiętam, to pentothal i gaz. Czemu pytasz? — Bez powodu. Miałam to samo znieczulenie i mogę je jedynie polecić, więc nie o to chodzi. Turyści w drugim końcu galerii zawzięcie dyskutowali; matrona wskazywała palcem na Kosmos, mąż zaś na Symfonię. — Masz jakiś pomysł? — spytał Zack. Suzanne podkreśliła niektóre z zapisanych wyrazów. — Zacznijmy od pierwszego — powiedziała. — Nie badaj go w swoim gabinecie. — Czemu? — Prócz tego postaraj się nie wyglądać jak lekarz i nie przedstawiaj się jako lekarz. Prawdopodobnie będzie o tym wiedział, ale nie ma sensu dodatkowo tego podkreślać. Dzieci boją się lekarzy, nawet tych z tytułem doktorskim. — Masz na myśli, że powinienem go zbadać u siebie w domu? — Lepiej u niego. A najlepiej w jakimś neutralnym miejscu. Pochwaliłeś się Jen, że masz model samolotu. Ona jest tym bardzo zainteresowana. Może mógłbyś pokazać go chłopcu? — Doskonały pomysł — podkreślił Zack. — Oczywiście, że tak zrobię. Znam odpowiednie miejsce — łąki u wylotu Gaston Street. Wiesz, gdzie to jest? — Wiem. Byłyśmy tam. To dobre miejsce. Kiedy masz się z nim spotkać? — W środę o wpół do drugiej. Słuchaj, ponieważ i tak umówiliśmy się w środę, spotkajmy się tam... powiedzmy o wpół do dwunastej. Zamiast jeść lunch, zrobimy sobie piknik. Przyprowadzisz Jen i... — Nie mogę — odparła bez zastanowienia. — To znaczy... mamy inne plany. — Szkoda. — Przepraszam, Zack. — Czemu kłamią? — Może innym razem. Uśmiechnął się z przymusem. — Jasne. Niech będzie innym razem... Cóż, dzięki za kawę. — Odchrząknąwszy, podniósł się ze stołka. — W takim razie... lepiej wrócę do szpitala. — Zack... — powiedziała, kiedy już szedł w stronę drzwi. Zatrzymał się i odwrócił do niej. — Zack, ja... chciałam ci powiedzieć, że przykro mi z powodu Guya. — Wiem — odparł. Dostrzegła w jego oczach ból. — Mnie też. Odwrócił się i już go nie było. Z ciężkim sercem wydarła kartkę z bloczka i zmięła ją w dłoni. Może warto umówić się na wizytę do Phila Brookingsa? Sterling był takim miejscem ucieczki, jakie sobie wymarzyła. Spokój, piękne otoczenie, dobra praca i czas na wychowywanie Jen. Tego chciała i tego potrzebowała. Czemu to się musiało stać? — Przepraszam panią! Przy stołku, na którym przed chwilą siedział Zack, stała matrona z chowającym się za jej plecami mężem. — Słucham? Och, przepraszam — powiedziała Suzanne. — Widzę, że państwo są zainteresowani dziełami Morrisa. — Owszem. Czy to miejscowy malarz? — Z sąsiedniego miasta. Z każdym rokiem staje się coraz bardziej popularny. Czemu skłamałam na temat środy? Jen była umówiona z przyjaciółmi, ale ona nie miała nic do roboty. Dlaczego skłamałam? 154 155 — Mój mąż i ja jesteśmy zainteresowani tym dziełem z lewej — z tym pięknym jeleniem. Jaka jest jego cena? — Tysiąc osiemset. — Och. —Kobieta się zachłysnęła. — To jasne. — Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem seryjną produkcję Morrisa. — Czy miał wystawy w innych miastach? Na przykład w Bostonie albo w Nowym Jorku? — Nie — odpowiedziała Suzanne, uświadamiając sobie, że mimo wątpliwego smaku artystycznego, kobieta nie da się nabrać na kupno obrazu. — Wydaje mi się, że nie. Może Helenę ma rację. Może czas przestać się bać. — Jeśli nie, to czy nie sądzi pani, że cena jest odrobinę za wysoka? Suzanne przypatrywała jej się przez chwilę, po czym wrzuciła zmiętą kartkę do kosza na śmieci. — Ma pani rację — powiedziała. Lata temu ochrzczono ją mianem Wiedźmy z Zachodniej Osiemdziesiątej Siódmej Ulicy. Hattie Day nie przejmowała się tym. Nazywano ją Stukniętą Hattie i wysyłano petycje, oskarżając ją, iż zagracone mieszkanko, które zajmuje, stanowi zagrożenie dla zdrowia, a jej stado kotów urąga przepisom prawa. Hattie nie zwracała na to uwagi. Kiedy szła do sklepu, co zdarzało się rzadko, dzieci naśmiewały się z niej i obrzucały, czym się dało, jednak Hattie rozumiała je i kochała w równym stopniu jak swoje koty. Ludzie od lat mówili, że jest pomylona. Ponieważ Hattie wiedziała swoje, tylko się do nich uśmiechała. Dopiero w rezultacie przerażających wypadków, które się wydarzyły, gdy wróciła z Quebecu, przestała się do nich uśmiechać. Uznała, że mieli rację. Była druga nad ranem. Nie mogła zasnąć, mimo że była zmęczona, pokuśtykała więc do kuchenki, zapaliła papierosa od płomienia i postawiła czajnik na palniku. Miała dopiero sześćdziesiąt dwa lata, lecz z powodu trupio bladej cery, długich, rozczochranych włosów i przeraźliwej chudości wyglądała na osiemdziesiąt. Usiadłszy w wytartym fotelu, spojrzała na swoje ręce. Tymi kościstymi, żółtymi od nikotyny palcami o długich zakrzywionych paznokciach niegdyś potrafiła wyczarować wspaniałą muzykę. Śmierć rodziców w wypadku praktycznie wytrąciła jej z rąk skrzypce i wyrwała z Miliard, po czym nastąpił ciąg szpitali dla psychicznie chorych. Mimo to przez wiele lat jakoś sobie radziła. Miała mieszkanie, swoje koty, wysłużone stereo i wystarczająco dużo płyt, żeby móc wypełniać całe dni muzyką. Tak było, dopóki nie wyjechała do Quebecu. Trzęsącą się ręką zgasiła papierosa, lecz po chwili wahania powlokła się do kuchenki, żeby zapalić następnego. Woda jeszcze się nie zagotowała. Gdyby nie wybrała się na ślub Martina, gdyby została w domu, tam gdzie jej miejsce, tamto nigdy by się nie zdarzyło, pomyślała. Ale Martin, syn jej kuzynki, był jedynym krewnym, który utrzymywał z nią kontakt. Kiedy przyjeżdżał do Juilliard, wpadał do niej, przynosząc jedzenie i zawsze jedną lub dwie płyty. Opowiadał o swoich studiach, a kiedyś przywiózł z sobą gitarę i urządził koncert tylko dla niej, grając Bacha i wspaniałe kompozycje Villa-Lobosa. Uśmiechnęła się smutno na to wspomnienie. Podróż autobusem do Kanady była wygodna, a wesele wspaniałe — zwłaszcza występ zespołu muzyki kameralnej, składającego się z przyjaciół Martina. Bóle w nodze zaczęły się dopiero podczas jazdy powrotnej. Kierowca autobusu przekazał ją ambulansowi pogotowia w Sterling, w New Hampshire, i po godzinie leżała już na stole operacyjnym. Wszczepiono jej by-pass omijający zator w pachwinie. Nazwano jej przypadek cudem powrotu do zdrowia. Po tygodniowym pobycie w szpitalu i dwóch tygodniach w domu opieki wróciła do swego mieszkania. Martin zawiózł ją na Manhattan i nawet odebrał jedną jej kotkę ze schroniska. Wszystko skończyło się pomyślnie. Zatrważające objawy zaczęły się następnego dnia po powrocie. Jej mózg bez żadnych przyczyn jałowiał. Bywało, że przez godzinę lub dłużej siedziała, patrząc na pustą ścianę, nie mogąc się ruszyć ani skupić myśli na czymkolwiek: wiedziała, 156 157 I lV ^^ 3 Jednocześnie me mogła nad tym SaC'K°l0ry,W P°k°Ju staw^ «Sce> trzymała się elżbSj ^^Py^^P1-^^! jej Martin, z muzyką elzbietanską i angielską muzyką ludową. Martin grał na te, prycie solo na gitarze. ^2*0 JeJdJ° gł°Wy' Że może P°wmna zadzwonić do I P°Wiedzieć mu' że Jego ciotka popada w obłęd. Slę P° P°k°Ju' szukaJV Orange, kotki, którą jej nieS ZC Sch[Oniska- Podc2a* o^atniego napadu musiała ją nieświadomie uderzyć, gdyż zwierzę miało teraz wybity ząb bez nr^S WU^.Od tamteS° czasu ^a siedziała niemal bez przerwy pod łóżkiem albo za półką. Hattie zapadła się ciqżko w fotel. Muzyka Martina przyniosła jej ulgę, a nawet przypominała niektóre miłe chwile z ponurej XC' ^ PłyC1C byk Wk tńÓ kPl yk WiąZmika tańcÓW' którekiedyl ET? ^ reCltalU'' ŚllCZna interPre'acja pieśni Thomasa Mewarta. Po niej nastąpiło duo na flet i gitarę — jej ulubiona łagodna zniewalająca parafraza Greensleeves ' Pofem ,? mU,Zyki' C°raZ bardziCJ ™P°™™& o strachu. J-otem znów, jak to się już dwukrotnie zdarzyło tego dnia kolory w pokoju zaczęły się stawać jaskrawsze ' Nie! ~ wykrzyczał jej mózg. Boże, błagam, już nie! Sta;P2eChOdZąC ^ " ""»^ ^ Nie. ?'- Że, °garnia ją nieprzyjemny bezwład. Światło drugim końcu pokoju raziło ją w oczy. 158 Boże, błagam... Wytężywszy wszystkie siły, podniosła się z fotela, wzięła papierosy i powlokła się do kuchni. — Już dość — powiedziała głośno. — Do diabła, już dość. Włożywszy do ust papierosa, trzęsącymi się rękami przekręciła pokrętło palnika, który błysnął ogniem. — Hattie... Odpręż się, Hattie. Niski, kojący głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron. Ujrzała nad sobą szaroniebieskie oczy, uśmiechające się do niej znad maski. — Odpręż się. Nie ma najmniejszego powodu, żeby się martwić. Zacznij liczyć od stu wstecz. — Proszę... — Zacznij liczyć, Hattie. — Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... — Dobrze, Hattie, licz dalej. — Dziewięćdziesiąt osiem... — Już śpi. — Dziewięćdziesiąt siedem... — Wszyscy gotowi? Zaczynamy. — Dziewięćdziesiąt sześć... Wstrzymajcie się, proszę. Jeszcze nie zasnęłam! Jestem przytomna! — Odsysaj! — Poczekajcie! — Skalpel.. — Nie! Jeszcze nie! Jeszcze nie! Krzyknęła, gdy skalpel przeciął ścianę podbrzusza. Krzyk wzmógł się, kiedy ogień z palnika przeskoczył najpierw na jej włosy, a potem na suknię. — Zacisk... Następny... Zataczając się, biegła przez pokój i usiłowała zrzucić z siebie płonącą suknię. Zapalił się dywan. Kiedy skalpel przeciął jej brzuch i pachwinę, upadła na podłogę. Płomienie ogarnęły twarz i włosy. Od dymu i słodkawego swądu spalonego ciała chciało jej się wymiotować. — Haki... Głos przebił się przez ból. Ostrze wniknęło głębiej w ciało. — Gazik... nie tu... tutaj! 159 co się wokół niej dzieje, a jednocześnie nie mogła nad tym zapanować. Kolory w pokoju stawały się drażniąco jaskrawe, a dźwięki nienaturalnie przytłumione. Czasem udawało jej się wstać z krzesła, kiedy indziej mogła jedynie siedzieć i czekać, aż nieprzyjemne wrażenia miną. Dwukrotnie zmoczyła się na krześle. Zdawała sobie sprawę, iż popada w szaleństwo. Po pewnym czasie, jakby na potwierdzenie jej obaw, niektóre z owych dziwacznych objawów zaczęły się przeradzać w straszliwe, obrazowe, zniekształcone reminiscencje operacji. Czajnik zaczął gwizdać. Hattie wstała z fotela, włożyła do wyszczerbionego kamionkowego kubka torebkę z herbatą i zalała ją gorącą wodą. Wracając na miejsce, zatrzymała się i nastawiła jedną z płyt, które przywiózł jej Martin, z muzyką elżbietańską i angielską muzyką ludową. Martin grał na tej płycie solo na gitarze. Przyszło jej do głowy, że może powinna zadzwonić do Martina i powiedzieć mu, że jego ciotka popada w obłęd. Rozejrzała się po pokoju, szukając Orange, kotki, którą jej przywiózł ze schroniska. Podczas ostatniego napadu musiała ją nieświadomie uderzyć, gdyż zwierzę miało teraz wybity ząb i przeciętą wargę. Od tamtego czasu kotka siedziała niemal bez przerwy pod łóżkiem albo za półką. Hattie zapadła się ciężko w fotel. Muzyka Martina przyniosła jej ulgę, a nawet przypomniała niektóre miłe chwile z ponurej przeszłości. Na płycie była wiązanka tańców, które kiedyś wykonywała na recitalu, i śliczna interpretacja pieśni Thomasa Stewarta. Po niej nastąpiło duo na flet i gitarę —jej ulubiona, łagodna, zniewalająca parafraza Greensleeves. Słuchając muzyki, coraz bardziej zapominała o strachu. Potem znów, jak to się już dwukrotnie zdarzyło tego dnia, kolory w pokoju zaczęły się stawać jaskrawsze. Nie! — wykrzyczał jej mózg. Boże, błagam, już nie! Muzyka cichła, przechodząc powoli w szum ruchu ulicznego na Columbus Avenue. Nie... Hattie czuła, że ogarnia ją nieprzyjemny bezwład. Światło lampy na drugim końcu pokoju raziło ją w oczy. 158 Boże, błagam... Wytężywszy wszystkie siły, podniosła się z fotela, wzięła papierosy i powlokła się do kuchni. — Już dość — powiedziała głośno. — Do diabła, już dość. Włożywszy do ust papierosa, trzęsącymi się rękami przekręciła pokrętło palnika, który błysnął ogniem. — Hattie... Odpręż się, Hattie. Niski, kojący głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron. Ujrzała nad sobą szaroniebieskie oczy, uśmiechające się do niej znad maski. — Odpręż się. Nie ma najmniejszego powodu, żeby się martwić. Zacznij liczyć od stu wstecz. — Proszę... — Zacznij liczyć, Hattie. — Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... — Dobrze, Hattie, licz dalej. — Dziewięćdziesiąt osiem... — Już śpi. — Dziewięćdziesiąt siedem... — Wszyscy gotowi? Zaczynamy. — Dziewięćdziesiąt sześć... Wstrzymajcie się, proszę. Jeszcze nie zasnęłam! Jestem przytomna! — Odsysaj! — Poczekajcie! — Skalpel.. — Nie! Jeszcze nie! Jeszcze nie! Krzyknęła, gdy skalpel przeciął ścianę podbrzusza. Krzyk wzmógł się, kiedy ogień z palnika przeskoczył najpierw na jej włosy, a potem na suknię. — Zacisk... Następny... Zataczając się, biegła przez pokój i usiłowała zrzucić z siebie płonącą suknię. Zapalił się dywan. Kiedy skalpel przeciął jej brzuch i pachwinę, upadła na podłogę. Płomienie ogarnęły twarz i włosy. Od dymu i słodkawego swądu spalonego ciała chciało jej się wymiotować. — Haki... Głos przebił się przez ból. Ostrze wniknęło głębiej w ciało. — Gazik... nie tu... tutaj! 159 Suknia paliła się już cała. Hattie ostatkiem sił zerwała się na nogi i pobiegła w stronę okna. — W porządku, rozwieramy... Krzycząc z bólu, kobieta, którą nazywano Wiedźmą z Osiemdziesiątej Siódmej Ulicy, będąca teraz żywą pochodnią, rzuciła się głową naprzód na szybę. Wypadła w letnią noc z wysokości dziesiątego piętra. 14 Wtorkowy poranek objawił się Zackowi w postaci tenisówki, położonej delikatnie obok jego twarzy przez psa. — Egocentryczny brutalu — wymamrotał, otwierając najpierw jedno oko, potem drugie. — Jesteś gotów przewrócić świat do góry nogami, kiedy zachce ci się sikać. W odpowiedzi na naganę Cheapdog polizał go po twarzy. — Dobrze, dobrze, kudłaty pyszczku. Wygrałeś. — Zack podrapał psa za uchem i po raz któryś z rzędu obiecał mu, że każe go ostrzyc. — Obawiam się, że ostatnio cię zaniedbywałem, stary. Dzięki za wyrozumiałość. Niewyspany z mniejszym niż zazwyczaj entuzjazm wobec perspektywy całodziennej pracy, włożył spodnie chirurgiczne z napisem: WŁASNOŚĆ BOSTOŃSKIEGO SZPITALA KOMUNALNEGO — ZABRANIA SIĘ WYNOSIĆ POZA TEREN SZPITALA, wypuścił Cheapdoga na dwór, po czym po piętnastu minutach pseudogimnastyki postawił na kuchence wodę na kawę. Zdał sobie sprawę, że jedną z przyczyn jego złego humoru była zaskakująca zmiana zachowania Suzanne. Mimo iż seks z nią był cudowny, Zack żałował, że ich romans nie rozwinął się inaczej. Drugą, ważniejszą przyczyną, była spuścizna po Beaulieu. Prawie cały poprzedni wieczór koperta Guya pozostawała nieotwarta w kamperze, ponieważ Zack wciąż się zastanawiał, czy nie zwrócić jej w nienaruszonym stanie. W końcu uświa- 161 domił sobie, że postanowienie, co zrobi dla Beaulieu, podjął jeszcze przed spotkaniem z wdową i córką, a nawet przed tragicznymi wydarzeniami w poczekalni szpitala. Zaparzył kawą i usmażył dwa jajka z pieprzem, posiekaną cebulą i resztkami boczku, rozmyślając cały czas nad swoimi pierwszymi wrażeniami, dotyczącymi niezwykłej, gorzkiej spuścizny po chirurgu. Z długiego spaceru z Cheapdogiem wrócił po północy. Wyjął kopertę z samochodu. Zbyt zmęczony, żeby móc jasno myśleć, zużył dwie godziny na przejrzenie materiałów i posortowanie ich na kupki na stole w jadalni. Jego pierwsze wrażenie było takie, że korporacja Ultramed — nie wnikając w to, czy była winna śmierci Beaulieu, czy nie — igrała z ogniem. W kopercie były dziesiątki wycinków z gazet, oficjalnych dokumentów, wydruków komputerowych, wykazy urzędników korporacji i rad dyrektorów z naniesionymi poprawkami i na koniec kilka mniejszych kopert z pospiesznie nagryzmolonymi, ręcznymi notatkami. Beaulieu i jego infonnatorzy przygotowywali się wszechstronnie do bitwy. Mimo wszystko Zack odniósł wrażenie, iż zebrane przez nich dowody na to, że Ultramed na pierwszym miejscu stawia zysk, były poszlakowe i mgliste. Choć wiele tych dokumentów mogłoby wzbudzić podejrzenia w gronie radnych szpitala, nic było ani jednego mocnego dowodu, który mógłby skutecznie wpłynąć na ich opinię podczas głosowania. Zdał sobie sprawę, iż bez takiego punktu zaczepienia wysiłki Beaulieu w końcowym rozliczeniu zakończyłyby się jego klęską. W kopercie prócz dokumentów był jeszcze dzienniczek. W nocy Zack przejrzał go tylko pobieżnie. Teraz, robiąc na stole miejsce, żeby zjeść śniadanie, otworzył go na chybił trafił. Mały kołonotatnik był prawie cały zapisany piórem. Pismo było drobne i staranne. 11 grudnia: Kilkoro pacjentów dziś zrezygnowało, między innymi Clarisse LaFrenniere. Zadzwoniłem do niej. Nie chciała powiedzieć dlaczego. Po naleganiach powiedziała, iż jej syn Ricky słyszał w szkole, że kiedy badałem w moim 162 gabinecie jedną z dziewczynek z jego klasy, która miała guz na szyi, kazałem jej się rozebrać i położyć na stole, a potem chodziłem wokół stołu i jej dotykałem. Nie pamiętam takiej pacjentki ani nie mam jej karty. Telefonowałem do rodziców wszystkich dziewcząt, które leczyłem. Przyznali, że słyszeli plotki, ale zaprzeczyli, że to mogło dotyczyć ich córki. Byli oficjalni i zakłopotani. Mam wrażenie, iż kontaktując się z nimi, narobiłem sobie więcej szkody niż pożytku. Zadzwoniłem do Ricky'ego i poprosiłem go o nazwisko tej dziewczynki. Nie chciał mi powiedzieć... albo nie potrafił. W końcu Clarisse przejęła słuchawkę, powiedziała, żebym więcej nie dzwonił, i skończyła rozmowę. Nie poprzestanę na tym. Zack przejrzał kilka innych zapisków. Część z nich dowodziła, że Guy próbował wykryć źródło plotek. W innych opisywał starcia z członkami personelu medycznego, miejscowymi dziennikarzami, a nawet niektórymi pacjentami. W sumie notes był przejmującą kroniką burzenia człowiekowi życia. Zarzuty popełnienia błędów w sztuce lekarskiej, żaden niepoparty sprawą sądową... listy ze skargami do prasy i do szpitala, przeważnie anonimowe... plotki o nadużyciach seksualnych... plotki o niewłaściwym zachowywaniu... ucieczki pacjentów... Cios po ciosie, kolejne poniżenia, mimo ta Guy Beaulieu się nie poddawał. Niektóre ze stron ukazywały jego heroizm, inne — patologiczny upór. W miarę lektury cienka linia dzieląca te dwie cechy wydawała się zanikać. Prawdopodobieństwo, że człowiek ma rację, rośnie w postępie geometrycznym w stosunku do wysiłków, które inni wkładają w udowodnienie, że się myli. To była ulubiona maksyma Zacka, wielokrotnie w przeszłości przez niego przytaczana przy różnych okazjach; nigdy nie brzmiała tak przekonująco jak w tej chwili. Należało jednak dysponować czymś więcej niż przeczuciem, iż Beaulieu miał rację. Przeciwwagą stanowił inkryminujący list od Maureen Banas i inne dowody, którymi podobno dysponował Frank, oraz wybuchowe i irracjonalne zachowanie się Guya na od- 163 dziale pogotowia rankiem w dniu jego śmierci. Przede wszystkim jednak brakowało dowodu, że chciano się go pozbyć. Wiara wdowy w to, że Ultramed usiłował się pozbyć wichrzyciela, dałaby się uzasadnić, ale reakcja konsorcjum była dziwnie nieproporcjonalna w stosunku do potencjalnego zagrożenia, jakie stanowił Guy. To było jak strzelanie z armaty do muchy. Zack przyprowadził Cheapdoga, który czatował pod oknem niewysterylizowanej suczki collie sąsiada, i przywiązał go na długim łańcuchu w ogrodzie. Potem wziął prysznic, ubrał się i pojechał do szpitala; zastanawiał się, co powie, gdy natknie się na Marie Fontaine i jej matkę, w zasadzie miał dowody, iż Guy był w rzeczywistości człowiekiem nierozsądnym i niezrównoważonym, o paranoidalnej osobowości. Nawet gdyby autopsja tego nie potwierdziła, mógł mieć wczesne stadium Alzheimera lub zmagać się z jakąś nieokreśloną chorobą umysłową. Wjeżdżając do strefy oznaczonej napisem TYLKO DLA LEKARZY na szpitalnym parkingu, przypomniał sobie inne powiedzenie z plakatu, który zawiesił na ścianie swojego studenckiego mieszkania: To, że jesteś paranoikiem, nie znaczy; że nie chcą cię dorwać. Poranny ruch w izbie przyjęć był bardziej ożywiony niż zazwyczaj. Kilkoro lekarzy dokonywało prostych zabiegów, a lekarz dyżurny, Wilton Marshfield, krążył pomiędzy czterema salami bardzo niezadowolony, że wydarzenia toczą się zbyt szybko. Zack zatrzymał się w bufecie, by wypić ostatnią kawę, i był właśnie w trakcie nieudanej próby zaimponowania dwóm wolontariuszkom sztuczką z monetą, kiedy sygnał pagera powiadomił go o rozmowie z zewnątrz. — Zack? Tu Brookings, Phil Brookings. — Słyszę cię, Phil. Jeśli dzwonisz w sprawie tego małego Nelmsa, to melduję, że musiałem odłożyć spotkanie z nim ze względu na pogrzeb Guya Beaulieu. Zbadam go jutro po południu. 164 Zack spojrzał na wolontariuszki, z których jednej udało się za pierwszą próbą wykonać sztuczkę z monetą. — Wiem — powiedział psychiatra. v~ Jego matka zadzwoniła do mnie. Była... jak by to powiedzieć... zaniepokojona tym, że podobno umówiłeś się z nimi na zboczu jakiejś góry. Obiecałem, że sprawdzę czy... hmm... czy mogę coś w tej kwestii zrobić. — Prawda jest taka — rzekł Zack, rozbawiony zakłopotaniem Brookingsa — że umówiłem się nie na zboczu góry, tylko u jej podnóża. — Aha... rozumiem. W takim razie zatelefonuję do pani Nelms i zapewnię ją, że nie jesteś... jak by to powiedzieć... ekscentrykiem, o co cię podejrzewa. Tym razem Zack roześmiał się na.cały głos. — Phil, wybacz mi moje gadulstwo, ale chcę ci powiedzieć, że prawdopodobnie jestem ekscentrykiem, za jakiego pani Nelms mnie uważa. Po prostu chcę uniknąć kłopotów, które ty miałeś, bo trudno przeprowadzić szczegółowe badanie neurologiczne uciekającego pacjenta. — Rozumiem — powiedział Brookings, lecz jego ton wskazywał na coś wręcz przeciwnego. — Porozmawiam z matką chłopca, żeby na pewno się stawili w umówionym miejscu. Radzę ci włożyć tenisówki — chłopiec jest szybki. — Dzięki, Phil. Będę z tobą w kontakcie. Zack rozłączył się w momencie, gdy wolontariuszki, cały czas ćwicząc jego sztuczkę, zamierzały wyjść z bufetu. — Brawo, moje panie — pochwalił. — Pokażę wam jeszcze jedną. Nosi nazwę „szmugiel palcowy". Polega na tym, że zwykła amerykańska ćwicrćdolarówka zostanie w czarodziejski sposób przemieszczona po grzbietach moich palców i z powrotem bez pomocy dźwigu, buldożera ani drugiej ręki. Między drugim i trzecim obrotem ćwierćdolarówka wyśliznęła mu się z palców i wpadła do kawy. — Nie zalecam ćwiczenia tej sztuczki, dopóki nie przyzwyczaicie palców do gorącej kawy. Poczekał z wyjęciem monety, dopóki zdumione dziewczęta nie wyszły z bufetu. 165 — Ja ekscentrykiem — mruczał pod nosem, idąc przez oddział pogotowia. — To śmieszne. Bardzo śmieszne. Przechodząc korytarzem, zobaczył na podświetlonym ekranie pięć zdjęć rentgenowskich kręgosłupa kilkunastoletniej dziewczynki. Kilka godzin później, gdy opadło z niego napięcie dnia i miał chwilę na refleksje, nie mógł sobie przypomnieć, co go w nich uderzyło. Coś jednak zauważył, skoro się zatrzymał i przyjrzał im dokładniej. Może to było poszerzające się zaciemnienie lub odrobinę nietypowe wygięcie kręgosłupa, widoczne na ujęciu z boku, a może mimowolne zaciekawienie kliszami — rezultat trzynastu lat studiów i Bóg wie ilu obejrzanych w różnych okolicznościach zdjęć kręgosłupów. Zatrzymał się, zawrócił i przyjrzał dokładnie zdjęciom. Złamania kręgów C-ł i C-2 dalece się różniły od wszystkich, które kiedykolwiek widział, i były bez wątpienia niestabilne. Jeśli rdzeń kręgowy do tej pory nie został uszkodzony, każdy nagły skręt, obrót lub wstrząs mógł przynieść katastrofalny skutek. Tak czy inaczej powinno się go było wezwać do tego przypadku. Przeczytał nazwisko i wiek: Stacy Mills, 14 lat. Poszedł do punktu pielęgniarskiego, szukając Wiltona Marsh-fielda. Zażywny lekarz, zgarbiony nad kontuarem, wypisywał w pośpiechu zalecenie dla wypisywanego ze szpitala pacjenta. Obok formularza leżał miękki kołnierz szyjny. — Cześć — powiedział Zack, podszedłszy dostatecznie blisko, by sprawdzić, czy zalecenia były dla Stacy Mills. Spojrzał nad ramieniem lekarza na łóżko numer trzy, na którym czekała w towarzystwie rodziców ładna, ciemnowłosa dziewczynka, w spodniach do konnej jazdy i niebieskiej koszulce. Siedziała na krawędzi łóżka ze zwieszonymi nogami, masując sobie ostrożnie kark u podstawy czaszki. — Cześć, Iverson — odpowiedział Marshfield. Rzucił okiem na Zacka i wrócił do pisania. — Kurewski dzień, mówię ci... Widziałem cię wczoraj na pogrzebie Beaulieu... Cholera z tą pracą... — Wilton, mogę z tobą porozmawiać? — spytał cicho Zack. Marshfield potrząsnął głową. — Teraz nie mogę — oznajmił, wyciągając z kieszeni 166 bloczek recept. — Muszę się pozbyć tego dzieciaka, a potem jeszcze przyjąć dwoje pacjentów. Jestem już za stary na takie tempo, Iverson. Powiedz bratu, niech się pospieszy i zrobi tu porządek, żebym mógł wrócić do łowienia pstrągów i wychowywania wnuków. — Chcesz odesłać do domu tamtą dziewczynkę? — spytał Zack. — Stacy Mills? Marshfield zerknął na dziewczynkę, po czym wziął do ręki kołnierz ortopedyczny i zaczął wypisywać receptę na lek zmniejszający napięcie mięśni. — Spadła z konia i naciągnęła sobie mięśnie szyi — powiedział, pisząc jednocześnie receptę. — Słuchaj, Iverson — dodał szorstko. — Przepraszam, że wtedy na ciebie warknąłem, ale nie przysparzaj mi dziś kłopotów. Mam jeszcze mnóstwo... — Marshfield, chcę ci powiedzieć coś ważnego — szepnął Zack. — Oglądałem jej zdjęcia. Ma złamane dwa kręgi, C-l i C-2. Stary lekarz zamarł. Pióro wysunęło mu się z palców jak na zwolnionym filmie i upadło ze stukiem na kontuar. — Jesteś pewny? — wykrztusił. Zack kiwnął głową. — Chryste... — Chodź, pokażę ci. Chwilę później Zack przyprowadził milczącego, wstrząśniętego Wiltona Marshfielda do Stacy Mills i jej rodziców. — Dzień dobry państwu, dzień dobry Stacy — powiedział. — Nazywam się Iverson, Zachary Iverson. Jestem neurochirurgiem. Obejrzał się na Marshfielda, który wyglądał jak skazaniec czekający z zawiązanymi oczami na rozkaz dla plutonu egzekucyjnego. Zack uśmiechnął się do siebie. Jeśli ten człowiek spodziewa się rozstrzelania, czeka go miła niespodzianka. Zrelaksuj się, Wilton, pomyślał Zack. Nie traktuję naszego zawodu w kategoriach rywalizacji ani gry. Takie jest życie. To ono rozdaje karty. Można dobrze pracować bez potrzeby udowadniania własnej wyższości. Zrobiłeś wszystko, na co było cię stać, i tak powinniśmy postępować wszyscy. Nie mam zamiaru cię skompromitować. 167 — Doktor Marshfield przed chwilą przeprowadził dokładną analizę zdjęć rentgenowskich Stacy — powiedział. — Zauważył drobne zaciemnienie, które mu się nie podobało i poprosił mnie, żebym na nie spojrzał, zanim pozwoli jej wrócić do domu. Jego podejrzenie okazało się słuszne. Stacy, masz drobne pęknięcie, złamaną kość — o, w tym miejscu. — Wiedziałam o tym — odparła Stacy. — Mówiłam ci, mamo, że mnie bardzo boli. — Czy to jest niebezpieczne? — spytała jej matka. — Byłoby niebezpieczne — rzekł Zack, wkładając miękki kołnierz na szyję dziewczynki — gdyby nie zostało zauważone. W takim wypadku mogłoby się skończyć tragicznie. Teraz panujemy nad sytuacją. Wyleczysz się z tego. Pani Mills uścisnęła rękę kompletnie zaskoczonemu Marsh-fieldowi, a jej mąż poklepał go po ramieniu. — Słuchaj mnie teraz uważnie, Stacy — ciągnął Zack — przede wszystkim nie wolno ci kręcić głową, rozumiesz? — Tak. — Dobrze. Teraz wytłumaczę twoim rodzicom i tobie, jak się leczy złamania kręgów... — Doktorze Iverson — przerwała mu matka dziewczynki — zanim pan zacznie... Czy zgodzi się pan, żeby tu przyszła jej ciotka, moja siostra. — Oczywiście, ale nie widzę... — Ona lepiej to zrozumie, a potem mi wszystko wytłumaczy. Myślę, że pan ją zna. Jest przełożoną pielęgniarek. Nazywa się Maureen Banas. 15 Chociaż sala operacyjna numer dwa w Ultramed-Davis była nowsza niż wiele z tych, w których pracował Zack, panująca w niej atmosfera była taka sama. Odgłosy, oświetlenie, kafelki, filtrowane powietrze o charakterystycznym zapachu środków antyseptycznych, talku i świeżo wypranej garderoby — wszystko to wywoływało w nim znajome doznania, równie pokrzepiające jak widok gór. Ustabilizowanie kręgosłupa Stacy Mills przebiegało bez komplikacji. Stojąc u szczytu stołu operacyjnego, Zack zrobił przerwę, delektując się wrażeniami chwili — świadomością cudu, którego potrafił dokonać, i poczuciem więzi z resztą zespołu w sali. System dźwiękowy, pomysł Franka, zainstalowany już niemal we wszystkich szpitalach Ultramed, nadawał upojną parafrazę The Holly and the Ivy George'a Winstona. — Wszystko gotowe? — spytał instrumentariuszkę. Kobieta skinęła głową. — Dobrze — powiedział spokojnie. — Stacy, teraz zrobimy to, o czym ci mówiłem. Wkręcimy te śruby w cztery miejsca na twojej głowie. W każde z tych miejsc wstrzyknąłem odpowiednią dawkę nowokainy, tak że cię nie będzie bolało, za to usłyszysz taki dziwny, śmieszny zgrzyt. Wiem, że to może ci się wydawać przerażające, ale nie masz się absolutnie czego bać. Wszystko jest w najlepszym porządku. — Nie boję się — odparła dziewczynka. — Może trochę. — To dobrze. Pamiętasz, czego ci nie wolno robić? 169 — Ruszać się — odparła. — Właśnie... Zack po raz ostatni sprawdził pozycję kręgów szyjnych i wkręcił głębiej cztery śruby poprzez wcześniej zrobione małe nacięcia na skórze czaszki. — Nie ruszaj się, dopóki ci nie pozwolę. Wilton Marshfield, stojący kilka kroków od zespołu operacyjnego, odetchnął z ulgą. Choć Zack publicznie jemu przypisał całą zasługę, samemu usuwając się w cień, a w prywatnej rozmowie zapewnił go, iż tego rodzaju złamanie jest najtrudniejsze do rozpoznania, Wilton zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie będzie się czuł pewnie na oddziale pogotowia. Wrócił z emerytury na ten oddział za namową Franka, i dlatego że się nudził. W tym momencie uznał, iż czas się wycofać. Dzięki bratu Franka — po czterdziestu latach wypruwania sobie flaków... po nadludzkich wysiłkach w celu nadążenia za rozwojem medycyny, a potem przetrwania kryzysu w opiece medycznej... po błędach w sztuce lekarskiej... zmuszony na koniec do zaakceptowania cholernej, nieludzkiej polityki korporacji — wreszcie mógł się poszczycić sukcesem. — Niech cię Bóg błogosławi, dziecko — powiedział cicho, kiedy Zack umocowywał aparat na miejscu. — Niech cię Bóg błogosławi. — W porządku, Stacy — rzekł Zack. — Teraz poruszaj dużymi palcami nóg, tak jak ci pokazywałem. Dobrze. Palcami rąk... dobrze. Gotowe. Odstąpił krok, przenosząc spojrzenie z metalowej ramki na delikatne rysy spokojnej twarzy dziewczynki. Biologia; chemia organiczna; anatomia i fizjologia; egzaminy za egzaminami; niekończące się noce i weekendy na dyżurach; posiłki w bufetach lub z kartonowych pudełek; niezliczone godziny w salach operacyjnych i na oddziałach; pojedyncze dni, tygodnie, nawet miesiące zwątpienia... takie chwile jak ta w pełni wynagradzały wybory, których dokonał w życiu, i cenę, jaką za to zapłacił. A kiedy będzie po wszystkim — kiedy dziewczynka, która uwielbiała jeździć konno, będzie miała już za sobą szpital i ów ułamek sekundy, kiedy mogła zostać na zawsze sparaliżowa- 170 na — ta chwila stanie się dla niego nagrodą za udrękę tych wszystkich lat i zadośćuczynieniem za wszystkie przyszłe rezultaty, które nie przyniosą uśmiechów, uścisków dłoni i poklepywania po plecach — rezultaty, które będą w tym samym stopniu zależały od lekarzy co ten. — Gotowe, Stacy — powiedział, dokręcając ostatnią ze śrub. — Spisałaś się na medal. Wszyscyśmy się spisali na medal. Wobec godzinnego opóźnienia w harmonogramie sala operacyjna numer dwa została opróżniona, gdy tylko ostatnia śruba znalazła się na swoim miejscu i sprawdzono prawidłowość ułożenia kręgów. Zack odprowadził Stacy Mills do pokoju we wschodnim skrzydle, gdzie miała pozostać przez kilka dni na obserwacji, gdyż mogło wystąpić obrzmienie lub ucisk rdzenia kręgowego. — Nie martw się, Stacy — odezwał się. — Porozmawiam z rodzicami, a potem przyślę ich tutaj. Odwiedzę cię pod koniec dnia. Wiem, że są większe przyjemności niż noszenie tego aparatu, ale jak ci powiedziałem, to nie potrwa wiecznie. — Doktorze Zack — zawołała za nim dziewczynka, kiedy już wychodził z pokoju — powiedziałam panu w sali operacyjnej, że się nie boję. Teraz się przyznaję, że się bałam. Po prostu nie chciałam zachować się dziecinnie. Zack wrócił do jej łóżka i uśmiechnął się. — W takim razie ja też ci się do czegoś przyznam. Jesteś pierwszą pacjentką, której to mówię. — Pochyliwszy się nad nią, wyszeptał: — Ja się zawsze boję i jestem zdenerwowany, kiedy operuję. — Naprawdę? — Daję słowo. Myślę, że dzięki temu nigdy nie zapominam, że coś może pójść źle. Przyznałem się i... pani doktor Mills, proszę sobie wyobrazić, że czuję się teraz lepiej. — Zabawny pan jest... wie pan o tym? — Cieszę się. Zamykając za sobą drzwi pokoju, zauważył nadchodzącą korytarzem Maureen Banas. Miała krótkie, siwiejące, źle przy- 171 — Ruszać się — odparła. — Właśnie... Zack po raz ostatni sprawdził pozycją kręgów szyjnych i wkręcił głębiej cztery śruby poprzez wcześniej zrobione małe nacięcia na skórze czaszki. — Nie ruszaj się, dopóki ci nie pozwolę. Wilton Marshfield, stojący kilka kroków od zespołu operacyjnego, odetchnął z ulgą. Choć Zack publicznie jemu przypisał całą zasługę, samemu usuwając się w cień, a w prywatnej rozmowie zapewnił go, iż tego rodzaju złamanie jest najtrudniejsze do rozpoznania, Wilton zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie będzie się czuł pewnie na oddziale pogotowia. Wrócił z emerytury na ten oddział za namową Franka, i dlatego że się nudził. W tym momencie uznał, iż czas się wycofać. Dzięki bratu Franka — po czterdziestu latach wypruwania sobie flaków... po nadludzkich wysiłkach w celu nadążenia za rozwojem medycyny, a potem przetrwania kryzysu w opiece medycznej... po błędach w sztuce lekarskiej... zmuszony na koniec do zaakceptowania cholernej, nieludzkiej polityki korporacji — wreszcie mógł się poszczycić sukcesem. — Niech cię Bóg błogosławi, dziecko — powiedział cicho, kiedy Zack umocowywał aparat na miejscu. — Niech cię Bóg błogosławi. — W porządku, Stacy — rzekł Zack. — Teraz poruszaj dużymi palcami nóg, tak jak ci pokazywałem. Dobrze. Palcami rąk... dobrze. Gotowe. Odstąpił krok, przenosząc spojrzenie z metalowej ramki na delikatne rysy spokojnej twarzy dziewczynki. Biologia; chemia organiczna; anatomia i fizjologia; egzaminy za egzaminami; niekończące się noce i weekendy na dyżurach; posiłki w bufetach lub z kartonowych pudełek; niezliczone godziny w salach operacyjnych i na oddziałach; pojedyncze dni, tygodnie, nawet miesiące zwątpienia... takie chwile jak ta w pełni wynagradzały wybory, których dokonał w życiu, i cenę, jaką za to zapłacił. A kiedy będzie po wszystkim — kiedy dziewczynka, która uwielbiała jeździć konno, będzie miała już za sobą szpital i ów ułamek sekundy, kiedy mogła zostać na zawsze sparaliżowa- 170 na — ta chwila stanie się dla niego nagrodą za udrękę tych wszystkich lat i zadośćuczynieniem za wszystkie przyszłe rezultaty, które nie przyniosą uśmiechów, uścisków dłoni i poklepywania po plecach — rezultaty, które będą w tym samym stopniu zależały od lekarzy co ten. — Gotowe, Stacy — powiedział, dokręcając ostatnią ze śrub. — Spisałaś się na medal. Wszyscyśmy się spisali na medal. Wobec godzinnego opóźnienia w harmonogramie sala operacyjna numer dwa została opróżniona, gdy tylko ostatnia śruba znalazła się na swoim miejscu i .sprawdzono prawidłowość ułożenia kręgów. Zack odprowadził Stacy Mills do pokoju we wschodnim skrzydle, gdzie miała pozostać przez kilka dni na obserwacji, gdyż mogło wystąpić obrzmienie lub ucisk rdzenia kręgowego. — Nie martw się, Stacy — odezwał się. — Porozmawiam z rodzicami, a potem przyślę ich tutaj. Odwiedzę cię pod koniec dnia. Wiem, że są większe przyjemności niż noszenie tego aparatu, ale jak ci powiedziałem, to nie potrwa wiecznie. — Doktorze Zack — zawołała za nim dziewczynka, kiedy już wychodził z pokoju — powiedziałam panu w sali operacyjnej, że się nie boję. Teraz się przyznaję, że się bałam. Po prostu nie chciałam zachować się dziecinnie. Zack wrócił do jej łóżka i uśmiechnął się. — W takim razie ja też ci się do czegoś przyznam. Jesteś pierwszą pacjentką, której to mówię. — Pochyliwszy się nad nią, wyszeptał: — Ja się zawsze boję i jestem zdenerwowany, kiedy operuję. — Naprawdę? — Daję słowo. Myślę, że dzięki temu nigdy nie zapominam, że coś może pójść źle. Przyznałem się i... pani doktor Mills, proszę sobie wyobrazić, że czuję się teraz lepiej. — Zabawny pan jest... wie pan o tym? — Cieszę się. Zamykając za sobą drzwi pokoju, zauważył nadchodzącą korytarzem Maureen Banas. Miała krótkie, siwiejące, źle przy- 171 strzyżone włosy i wyglądała na jakieś pięćdziesiąt lat. Choć nosiła się z godnością, napięcie na jej twarzy i brak dbałości o siebie, wyrażający się w kilku kilogramach nadwagi, świadczyły o tym, że raczej nie miała łatwego życia. — Gratuluję, doktorze Iverson, i dziękuję — powiedziała, starając się powściągnąć emocje. — Stacy jest ulubienicą bardzo wielu ludzi. Jesteśmy panu wdzięczni za to, co pan zrobił. W takim razie opowiedz mi o gwoździu, który pomogłaś wbić do trumny Guya Beaulieu, pomyślał, ale rzekł tylko: — Wiedz, że sam widok, jak porusza rękami i nogami wynagradza neurochirurgowi przynajmniej pół roku codziennego koszmaru. Prócz tego nie mnie powinnaś podziękować, tylko Wiltonowi Marshfieldowi. Ja dokonałem jedynie zabiegu. — Nieprawda. Wiem, że przeoczył tamte złamania. Uratowanie go od kompromitacji było z pańskiej strony bardzo szlachetne, zwłaszcza po waszej zeszłotygodniowej scysji. Wilton jest na ogół sympatycznym starszym facetem, ale zdarza mu się zbyt wiele błędów. Zdarza mu się zbyt wiele błędów. To był punkt zaczepienia, od tego mógł zacząć rozmowę. Zack spojrzał w głąb korytarza. Wszędzie panował spokój. Z pewnością miejsce i czas nie były odpowiednie, lecz dzień po pogrzebie Guya i zaledwie parę godzin po przeczytaniu jego dziennika, Zack nie mógł przestać myśleć o starym lekarzu. — Podobnie było z Beaulieu — zagadnął. — Mam rację? Maureen Banas spojrzała nań podejrzliwie. — Słucham? — Pytam o twoją opinię na temat Beaulieu. Pewnie wiesz o tym, że byłem przy jego śmierci. — Oczywiście, że wiem. — Jej twarz nabrała dziwnego wyrazu. — Wiele o nim myślałam. Okoliczności jego śmierci były... były dramatyczne. — Odwróciwszy wzrok, zajrzała do pokoju Stacy. — Pozwoli pan, że zobaczę się z moją siostrzenicą, bo zaraz muszę wrócić na oddział. Jeszcze raz dziękuję, doktorze. — Pani Banas, proszę zaczekać — powiedział Zack. 172 Kobieta zatrzymała się i znieruchomiała, odwrócona do niego plecami. — Proszę panią — powtórzył. Powoli odwracała się ku niemu z założonymi na piersi rękami. — Słucham? — Pani Banas, ja... przeczytałem pani list na temat Guya. Pielęgniarka zbladła jak ściana. — Pański brat nie miał prawa nikomu go pokazywać. — Dlaczego? Kobieta rozejrzała się niespokojnie. — Doktorze Iverson, lepiej już pójdę. — Pani Banas, przed chwilą powiedziała pani, że jest mi winna wdzięczność za to, co zrobiłem dla Stacy. Na ogół nie powołuję się na tego rodzaju zobowiązania, ale chcę się czegoś dowiedzieć o Guyu: jak się zachowywał przez ostatnie dwa lata i co panią skłoniło do napisania tych oskarżeń. Proszę mi powiedzieć, to bardzo ważne dla mnie... i dla jego rodziny. Spodziewał się, że kobieta wpadnie w złość lub spróbuje się tłumaczyć. Zamiast tego zaczęła się trząść, a po chwili wybuch-nęła płaczem. — Ja... nie chcę o tym mówić. Pański brat obiecał, że nie pokaże nikomu tego listu bez mojej zgody. Nie miał prawa panu go pokazywać. — Nie chciałem zrobić pani przykrości. Staram się jedynie dojść prawdy. Minęła dłuższa chwila, nim pielęgniarka odzyskała panowanie nad sobą. — Doktorze Iverson, mam troje dzieci, jedno z nich jest opóźnione w rozwoju. Mój mąż od dziesięciu lat nie przysłał mi ani centa. Przykro mi, że napisałam ten list, ale... byłam zmuszona. Proszę, niech pan o nim zapomni. Ze względu na mnie i na moją rodzinę. Błagam pana. — Nie mogę, pani Banas... Maureen. Nie zamierzam sprawić kłopotów tobie lub komukolwiek, ale muszę wiedzieć, czy to, co napisałaś o Guyu, było prawdą. Kobieta nie odpowiedziała. — O co chodzi? — zapytał. — Napisałaś go pod presją? Czy ktoś ci groził, że jeśli go nie napiszesz, to stracisz pracę? 173 Pielęgniarka zagryzła dolną wargę. Łzy napłynęły jej do oczu. Rozejrzała się nerwowo dokoła. Korytarzem nadchodziły dwie pielęgniarki. — Chodźmy stąd — szepnęła. Na końcu korytarza mieścił się kącik wypoczynkowy. Pod ogromnym oknem z widokiem na zachód w stronę gór stała kanapa z klonowego drewna w stylu kolonialnym i dwa podobne krzesła. Maureen Banas usiadła na jednym z krzeseł i wskazała Zackowi miejsce na rogu kanapy, blisko siebie. — Doktorze Iverson, to, co panu opowiedziałam o mojej rodzinie, jest prawdą — zaczęła chrapliwym szeptem. — Jeśli wspomni pan komukolwiek o naszej rozmowie, to stracę pracę, a do tego skrzywdzi pan kilka osób, które na to nie zasługują. — Masz moje słowo. — Czuję się podle, że to zrobiłam. — Czemu? — Na początku lata pokłóciłam się z doktorem Beaulieu na oddziale pogotowia. Nigdy nie byliśmy w dobrych stosunkach, lecz szanowaliśmy się wzajemnie. Nieważne, o co się pokłóciliśmy, sam incydent był dość błahy, ale doszło do niego w obecności wielu świadków. — Mniej więcej tydzień później znalazłam pod drzwiami mojego domu kopertę z dziesięcioma studolarowymi banknotami, tekst listu, który pan czytał, i dołączoną notatkę, że jeśli przepiszę własnoręcznie ten tekst i wyślę go panu Iver-sonowi, dostanę kolejne tysiąc dolarów. — Od kogo mogła być ta koperta? Pielęgniarka znów wydawała się bliska załamania. — Nie mam pojęcia. — Czy notatka mówiła, co się stanie, jeśli odmówisz? — Mówiła, że zacznę mieć kłopoty w życiu i będę się musiała liczyć ze zwolnieniem z pracy. Doktorze Iverson, wiem, że zrobiłam straszną rzecz, ale... moje dzieci są takie biedne, a te przeklęte rachunki nie przestają przychodzić, więc... — Nie musisz się tłumaczyć, Maureen — powiedział Zack. — Wiem, że zrobiłaś to, bo musiałaś. Masz jeszcze tę notatkę? Pielęgniarka potrząsnęła głową. 174 — Ja... bałam sieją zatrzymać. — Nie domyślasz się, kto mógł ci ją przysłać? Czy to mógł być mój brat? — Samo takie przypuszczenie sprawiło, że zrobiło mu się niedobrze. — Myślę... myślę, że nie. — Na jakiej podstawie tak sądzisz? — Na końcu notatki było, że gdyby Frank Iverson się dowiedział, że nie napisałam listu z własnej inicjatywy, zostałby wylany z pracy razem ze mną... Zaczęła płakać. — Czy teraz pan rozumie, dlaczego nie wolno mi o tym nikomu powiedzieć? — Tak, Maureen. Jesteś bardzo dzielna, że mi to opowiedziałaś. Przyrzekam, że dochowam tajemnicy. — Dzię... dziękuję, doktorze. Wytarła oczy rękawem i szybko odeszła korytarzem. Kobieta zasługiwała raczej na współczucie niż gniew. Zack oparł stopę na jednym z krzeseł i zapatrzył się przez okno na Presidential Rangę. Wspinaczka... wędrówki... biwakowanie... trudne przypadki w gabinecie i w sali operacyjnej... Perspektywy, które go skłoniły do powrotu do Sterling, wydały mu się nagle nieskończenie odległe i naiwne. Okazało się, że Guy miał we wszystkim rację. Ktoś w Ultra-med knuł spisek mający pozbawić go praktyki — co więcej w najobrzydliwszy możliwy sposób. Słabą pociechą było to, że inicjatorem spisku nie był Frank, ale czy to w końcu miało jakiekolwiek znaczenie? W Sterling Ultramed i Frank to jedno i to samo. Trudno sobie wyobrazić, że gdyby afera wyszła na jaw, Frank wystąpiłby przeciw Ultramed. Sytuacja była groteskowa, tak niewiele miała wspólnego z potrzebą niesienia ludziom pomocy. Zack uświadomił sobie, iż mimo woli wplątał się w to wszystko. Sam wybrał to miasto i ten szpital. Jeśli miałby zostać, będzie musiał stanąć do walki z Ultramed. Żeby koło się zamknęło, Zack musi zyskać silny punkt zaczepienia, wtedy będzie mógł kontynuować walkę Guya Beaulieu. Potrzebował dowodu. Nie chcąc korzystać ze świa- 175 dectwa Maureen Banas, musiał go poszukać w polityce Ul-tramed. Jeśli Guy miał rację — to znaczy jeśli polityka korporacji była tak dalece bezwzględna i wyrachowana i jeśli wszelkie pociągnięcia miały na celu tylko pomnożenie zysków — to takie postępowanie musiało nieuchronnie prowadzić do tragicznych zdarzeń. Zack wiedział, że dojdzie do tego prędzej czy później, a wtedy on będzie musiał się wtrącić. Siedząc w punkcie pielęgniarek w sali numer dwa zachodniego skrzydła szpitala, Donald Norman, doktor medycyny, położył sobie kartę Annie Doucette na kolanach i zapatrzył się na Doreen Lavalley, młodą pielęgniarkę o rubensowskich kształtach. Stała na czubkach palców na stołku, sięgając po butelkę soli fizjologicznej. Rąbek jej spódniczki był już w połowie ud i podnosił się coraz wyżej. Dla przewodniczącego personelu Ultramed-Davis Doreen była najseksowniejszą, najbardziej ponętną kobietą w szpitalu. Od miesięcy flirtował z nią, poklepywał ją po ramieniu, obejmował i urządzał improwizowane sesje szkoleniowe. Od chwili przybycia przed czterema laty do szpitala Norman robił wszystko, żeby utrzymać nieskazitelną reputację idealnego, odpowiedzialnego ojca rodziny i lekarza. Szefowie Ultramed nagradzali takie zachowanie z równą konsekwencją, z jaką karali działania przynoszące firmie złą opinię. Jednak po czterech latach regularnego otrzymywania zaszczytnych nagród uwierzył, że firma przymknie oko na parę potknięć. W miarę jak jego żonie przybywało na wadze i coraz bardziej interesowała ją praca społeczna w komitetach szkolnych, coraz mniej zaś fizyczne współżycie, Doreen Lavalley stała się warta ryzyka. Zachęcającym argumentem były plotki, że Frank Iverson przespał się z połową co przystojniejszych kobiet w szpitalu, a mimo to został członkiem Złotego Kręgu i dwukrotnie otrzymał najwyższe odznaczenie Ultramed dla najlepszego dyrektora. Kiedy spódniczka podeszła tak wysoko, iż lada moment miał się ukazać rąbek majtek, Doreen znalazła sól fizjologiczną i zeskoczyła ze stołka. Donald Norman przełknął rozczarowanie. — Dzień dobry, Doreen — powiedział, przykrywając ręką małą wypukłość, która wyrosła pod kartą Annie Doucette. — Jak leci? — O, doktor Norman. Dzień dobry panu. — Powiedziałem ci — szepnął, mrugnąwszy porozumiewawczo — że jeśli nikogo nie ma w pobliżu, możesz mi mówić Don. Chciałbym, żebyś poszła ze mną na obchód, jeśli możesz. Pan Rolfe ma ciekawe zmiany słyszalne nad płucami, a ta... ta jędza Doucette pewnie nadal ma szmery w sercu. Pielęgniarka rozejrzała się dokoła. — Zostało mi trochę zaległej pracy i... — Och, nie przejmuj się — nastawał. — Na tym piętrze mam tylko tych dwoje, więc to nie potrwa długo. — Jeżeli tylko tych dwoje, to pójdę z panem, tyle że Annie jest sympatyczną kobietą, doktorze Nonnan. Może mi pan wierzyć. — Mam na imię Don, zapamiętaj to — rzekł Norman. — A jeśli chodzi o Annie Doucette, to możliwe, że jest miła wobec ciebie, ale dla mnie jest jędzą. — Spojrzał na jej kartę. — Prócz tego nasza dyskusja jest akademicka, bo ona stąd wychodzi. — Chce ją pan odesłać do domu'? — spytała Doreen, nie wierząc własnym uszom. Norman potrząsnął głową. — Nie do domu, tylko do domu opieki w Sterling, pod warunkiem że znajdzie się tam dla niej łóżko. Pamiętaj, że w systemie DRG, polegającym na rozpoznaniu choroby, opieka społeczna płaci za diagnozę, a nie za czas pobytu pacjenta w szpitalu. Naszym zadaniem jest jak najszybsze pozbywanie się takich pacjentów. Norman celowo nie wspomniał, choć z całą pewnością o tym pamiętał, że były punkty premiowe dla lekarzy, przyznawane przez Ultramed za wypisywanie pacjentów przed upływem czasu określonego przez DRG — szczególnie dużo przydziela- 176 177 no za pacjentów przenoszonych do sanatorium, stanowiącego własność firmy Leeward. — To się Annie nie spodoba — powiedziała pielęgniarka. — Trudno jej cokolwiek narzucić. — W takim razie musimy ją przekonać — rzekł Norman, wsuwając kartę pod pachę i poprawiając krawat. — Weź z sobą na wszelki wypadek książkę zaleceń. A przy okazji — dodał, kiedy wychodzili — w następny czwartek wieczorem będę prowadził szkolenie na temat zapalenia wątroby. Mam nadzieję, że przyjdziesz. — Nie wiem, czy... — Ma przyjechać z Bostonu Flo Bergman, szefowa pielęgniarek Ultramed. Chciałbym, żeby cię poznała. Nie muszę ci mówić, jakie perspektywy się przed tobą otworzą, kiedy będziesz miała poparcie szefowej pielęgniarek firmy i przewodniczącego personelu w Davis. Annie Doucette wyłączyła teleturniej, który oglądała, oparła się na poduszce i zapatrzyła w sufit. Bóle w klatce piersiowej, wczoraj jeszcze umiarkowane, dziś zaczęły się nasilać i po raz pierwszy od owego strasznego wieczoru, kiedy ją przywieziono do szpitala, poczuła strach. Nie pamiętała dokładnie zdarzeń tamtego wieczoru, ale wiedziała, że czuła mękę i poniżenie, nie mówiąc o zamieszaniu, które wywołała w domu Iversonów. W żadnym wypadku nie powinna przyjmować zaproszenia na tamten obiad. Po dwudziestu latach sumiennego wypełniania obowiązków, stała się nagle ciężarem — źródłem zmartwień dla wszystkich. Najlepiej byłoby, gdyby umarła we śnie, szybko i bez bólu, tak jak jej mąż. Zjadła dwa ciasteczka z przyniesionego przez syna pudełka, starając się myśleć o niedokończonych pracach czekających na nią w jej mieszkaniu — sweterkach dla wnuków i szalu wełnianym na kiermasz kościelny. Potrzebowała jeszcze kilku dni w szpitalu, najwyżej tygodnia, żeby wszystko wróciło do normy. Skoro do tej pory nie 178 poddała się różnym zmartwieniom, bólom i mijającym latom, nie podda się i tym razem. Gniecenie w piersiach prawdopodobnie pochodziło z niestrawności. Uczucie dyskomfortu stopniowo przeszło w lekki sen. ...Tydzień... To wszystko, czego potrzebuje... Tygodnia na odzyskanie sił... Potem wszystko wróci do normy... Jak przyjemnie zasypiać... jak dobrze... — Jak się dziś czujemy, pani Doucette? — zagrzmiał Donald Norman. Wyrwana ze snu, poczuła ostrzejsze ukłucie w piersi. — Czuliśmy się już lepiej, doktorze Norman — odpowiedziała Annie, gdy tylko otrząsnęła się z resztek snu. — Doreen, kochana, miło cię widzieć. — Jak się masz, Annie. — Co pani dolega? Annie zastanawiała się, czy powtórzyć mu to, co już powiedziała pielęgniarkom o swoich bólach. Donald Norman i tak nie zwracał uwagi na jej skargi. — Czuję bóle — rzekła w końcu. Norman przeglądał jej kartę. — Spójrz, Doreen. Tu jest moja diagnoza. Wyraźny szmer skurczowy. Posłuchajmy, czy coś się zmieniło. Przyłożył stetoskop do koszuli nocnej Annie, przez chwilę słuchał, po czym objąwszy pielęgniarkę w pasie, przyciągnął ją do łóżka i oddał jej słuchawki. — Słyszysz coś? Zażenowana młoda kobieta spojrzała na Annie i skinęła głową. — Doktorze Norman — zaczęła Doreen. — Annie od wczoraj rano ma nawroty bólu. — Oczywiście, że ma. Stawiam dolary przeciw orzeszkom, że zaczęły się, kiedy tylko wspomniałem, że zostanie wypisana ze szpitala — rzekł, jakby w pokoju był tylko on i pielęgniarka. — Zawsze jest tak samo. Ludzie stają się strachliwi. Czy dopilnowałaś, żeby jej zrobiono EKG? — Wynik jest w jej karcie. — Dobrze — powiedział. — Spisałaś się. — Przebiegł wzrokiem wykres. — Nie ma nic alarmującego. Te same 179 zmiany załamka T w odprowadzeniach przedsercowych. O tu. Widzisz? Wytłumaczę ci, czym różnią się od innych zmian załamka T, kiedy skończymy obchód. — Odwróciwszy się do Annie, rzekł: — Ponieważ wszystko inne jest w porządku, myślę, że możemy cię wypisać. — Nie czuję się jeszcze dobrze, doktorze Norman. — Wiem, kochana, wiem. — Chciał ją poklepać po ręce, ale Annie cofnęła się przed dotykiem. — Widzę, że pobyt w szpitalu cię denerwuje. Dlatego załatwiłem ci... — Chciałabym zostać jeszcze przez tydzień w szpitalu — powiedziała. — Potem wrócę do domu. — Pani Doucette, nie pozwoliła mi pani skończyć. Chciałem zaznaczyć, że postarałem się o miejsce dla pani w domu opieki w Sterling. Spędzi tam pani parę tygodni na rekonwalescencji, a potem wróci do domu. — Nie pójdę tam — odparła kategorycznie, siadając na łóżku, żeby mu spojrzeć w twarz. — Nie wpakuje mnie pan do żadnego domu opieki. Zostanę tu przez tydzień, a potem wrócę do siebie. — Obawiam się, że to niemożliwe, pani Doucette. — Zobaczymy. — Porozmawiam z panem Frankiem Iver-sonem i wtedy zobaczymy, co jest możliwe, a co nie. — Proszę zrobić, co pani uważa za stosowne, ale to nie Frank Iverson panią leczy, tylko ja. A ja mówię, że pani pobyt w szpitalu dobiegł końca i nie będzie pani mogła zostać jeszcze przez tydzień. Taka jest zasada w tym szpitalu. W rzeczy samej to jest jedna z zasad, za których przestrzeganie Frank Iverson bierze pieniądze. Teraz proszę się uspokoić i spróbować zrozumieć, że robię to w pani najlepszym interesie. Nim zdołała odpowiedzieć, poczuła następne ukłucie poniżej mostka. Pod prześcieradłem zacisnęła pięści. — Nie jest pan dobrym lekarzem — wycedziła z wysiłkiem. — Źle się pan zachowuje i nie dba pan o swoich pacjentów. Donald Norman obejrzał się na Doreen Lavalley. Na jego twarzy malował się gniew i zakłopotanie. Stara była przeklętą jedzą, bez dwóch zdań. Nie tylko chciała go pozbawić sporej liczby punktów premiowych, lecz w dodatku zrobiła z niego dupka w obecności Doreen. — Pani Doucette — rzekł surowo — porozmawiamy o tym później. Proszę teraz leżeć i odpoczywać. Doreen, idziemy. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pielęgniarka spojrzała na Annie i wzruszyła bezradnie ramionami. — Niedługo wrócę — obiecała. — Chcę, żeby dostawała valium — zadysponował, kiedy byli poza zasięgiem słuchu Annie. — Albo nie, lepiej haldol. Co osiem godzin, doustnie, półtorej tabletki. Pierwszą dawkę daj jej zaraz. Pielęgniarka się zawahała. Norman uśmiechnął się do niej i pogłaskał ją po ramieniu. — Nie martw się, Doreen. To rutynowe postępowanie. Nikt nie lubi domu opieki, ale niektórzy muszą tam pójść. Pomyśl, czy gdybym nie dbał o moich pacjentów, to zostałbym przewodniczącym personelu? Tak naprawdę to dbam o nich za bardzo. Co do pani Doucette, to wierz mi, że robię to dla jej dobra. Haldol ją uspokoi i do wieczora będzie tysiąc razy łatwiej ją przekonać. Zobaczysz. A wracając do mojego wykładu w przyszły czwartek... co byś powiedziała gdybyśmy... 180 zmiany załamka T w odprowadzeniach przedsercowych. O tu. Widzisz? Wytłumaczę ci, czym różnią się od innych zmian załamka T, kiedy skończymy obchód. — Odwróciwszy się do Annie, rzekł: — Ponieważ wszystko inne jest w porządku, myślę, że możemy cię wypisać. — Nie czuję się jeszcze dobrze, doktorze Norman. — Wiem, kochana, wiem. — Chciał ją poklepać po ręce, ale Annie cofnęła się przed dotykiem. — Widzę, że pobyt w szpitalu cię denerwuje. Dlatego załatwiłem ci... — Chciałabym zostać jeszcze przez tydzień w szpitalu — powiedziała. — Potem wrócę do domu. — Pani Doucette, nie pozwoliła mi pani skończyć. Chciałem zaznaczyć, że postarałem się o miejsce dla pani w domu opieki w Sterling. Spędzi tam pani parę tygodni na rekonwalescencji, a potem wróci do domu. — Nie pójdę tam — odparła kategorycznie, siadając na łóżku, żeby mu spojrzeć w twarz. — Nie wpakuje mnie pan do żadnego domu opieki. Zostanę tu przez tydzień, a potem wrócę do siebie. — Obawiam się, że to niemożliwe, pani Doucette. — Zobaczymy. — Porozmawiam z panem Frankiem Iver-sonem i wtedy zobaczymy, co jest możliwe, a co nie. — Proszę zrobić, co pani uważa za stosowne, ale to nie Frank Iverson panią leczy, tylko ja. A ja mówię, że pani pobyt w szpitalu dobiegł końca i nie będzie pani mogła zostać jeszcze przez tydzień. Taka jest zasada w tym szpitalu. W rzeczy samej to jest jedna z zasad, za których przestrzeganie Frank Iverson bierze pieniądze. Teraz proszę się uspokoić i spróbować zrozumieć, że robię to w pani najlepszym interesie. Nim zdołała odpowiedzieć, poczuła następne ukłucie poniżej mostka. Pod prześcieradłem zacisnęła pięści. — Nie jest pan dobrym lekarzem — wycedziła z wysiłkiem. — Źle się pan zachowuje i nie dba pan o swoich pacjentów. Donald Norman obejrzał się na Doreen Lavalley. Na jego twarzy malował się gniew i zakłopotanie. Stara była przeklętą jedzą, bez dwóch zdań. Nie tylko chciała go pozbawić sporej liczby punktów premiowych, lecz w dodatku zrobiła z niego dupka w obecności Doreen. 180 — Pani Doucette — rzekł surowo — porozmawiamy o tym później. Proszę teraz leżeć i odpoczywać. Doreen, idziemy. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pielęgniarka spojrzała na Annie i wzruszyła bezradnie ramionami. — Niedługo wrócę — obiecała. — Chcę, żeby dostawała valium — zadysponował, kiedy byli poza zasięgiem słuchu Annie. — Albo nie, lepiej haldol. Co osiem godzin, doustnie, półtorej tabletki. Pierwszą dawkę daj jej zaraz. Pielęgniarka się zawahała. Norman uśmiechnął się do niej i pogłaskał ją po ramieniu. — Nie martw się, Doreen. To rutynowe postępowanie. Nikt nie lubi domu opieki, ale niektórzy muszą tam pójść. Pomyśl, czy gdybym nie dbał o moich pacjentów, to zostałbym przewodniczącym personelu? Tak naprawdę to* dbam o nich za bardzo. Co do pani Doucette, to wierz mi, że robię to dla jej dobra. Haldol ją uspokoi i do wieczora będzie tysiąc razy łatwiej ją przekonać. Zobaczysz. A wracając do mojego wykładu w przyszły czwartek... co byś powiedziała gdybyśmy... 16 W ciepłym południowym powietrzu jednopłatowiec marynarki wojennej z 1938 roku leciał jak strzała nad połacią gęstego lasu, a potem nad szerokim trawiastym polem, nurkując i wzbijając się w górę jak jo-jo, robiąc pętle i beczki. W ręcznie wypolerowanym, szkarłatnym lakierze skrzydeł połyskiwały refleksy słońca. Na dalekim końcu łąki wzbił się świecą w górę ku pojedynczemu, białemu obłokowi na nieskazitelnie czystym niebie. Ze swojego stanowiska na wielkim głazie Zack śledził uważnie samolot, sterując jego ewolucjami za pomocą radio- nadajnika. Przeciągnięcie, korkociąg, drugi przelot nad polem. Zack zbudował swój jednopłatowiec jeszcze w szkole średniej i choć nieraz przez rok lub dwa lata nie miał sposobności go puszczać, dbał, by silnik i lakier zawsze były w idealnym stanie. Zawróciwszy model szerokim łukiem w przechyle, poprowadził go pod wiatr i miękko osadził na trawie. Obserwowanie akrobacji było fascynującą rozrywką, lecz tego dnia samolot miał mu posłużyć nie tylko do zabawy, ale do czegoś więcej — miał pomóc w przełamaniu bariery milczenia udręczonego chłopca. — Hej, asie, to był mistrzowski popis. Suzanne, ubrana w białe szorty i koszulkę z Dartmouth, stała na małym wzniesieniu powyżej jego stanowiska. Wy- glądała, jakby przed chwilą zstąpiła po promieniu słonecznym na ziemię. Na jednym ramieniu miata koc, na drugim wiklinowy koszyk z prowiantem. — Czy wiesz — powiedział, unosząc głowę, by na nią spojrzeć — że dwadzieścia minut temu zacząłem mieć przeczucie, że się zjawisz? — Zdążymy zjeść lunch? — spytała, schodząc po pochyłości. Zack zerknął na zegarek. — Mamy czterdzieści pięć minut. Cieszę się, że przyszłaś. Suzanne wspięła się na palce i pocałowała go delikatnie w usta. — Ja też — wymruczała. — Mogę wyjąć jedzenie czy gdzieś tu grasuje Cheapdog? — Nie. Kudłaty pyszczek i samolot są zaprzysięgłymi wrogami. Rywalizują z sobą jak bliźniacy. Został w domu i pewnie ze złości rozkopuje ogród. Rozpostarłszy koc, ustawiła na nim naczynia ze smażonym kurczakiem, wędzoną rybą i sałatą. Potem wyjęła z kosza małe, przenośne radio i tak długo kręciła gałką, aż znalazła WEVO. Spiker dziękował swoim gościom za wzięcie udziału w Południowej dyskusji i zapraszał słuchaczy do pozostania przy odbiornikach w celu wysłuchania specjalnego wydania Muzyki mistrzów. — Pewnie pomyślałeś sobie, że jestem pomylona, skoro tak się zachowywałam w stosunku do ciebie — powiedziała, nalewając lemoniadę. — Chcę cię za to przeprosić. Zack wzruszył ramionami. — Nie trzeba — odparł. — Masz ważniejsze rzeczy na głowie niż moja osoba. — Może. Tak czy inaczej, zachowałam się jak idiotka i jest mi przykro. Ujęła go za rękę i potarła sobie policzek wierzchem jego dłoni. — Nie ma sprawy — powiedział. — Przeprosiny przyjęte... jeżeli o to ci chodziło. Czy teraz czujesz się lepiej? — Zack... chcę się wytłumaczyć. — Nie wymagam żadnych... 183 182 — Nie, chcę tego. — Spojrzała na swoje race. — Przynajmniej tak mi się zdaje. Większą część ostatniej nocy spędziła na rozmowie z Helenę, usiłując uporać się z przeszłością. — Liczy się tylko rzeczywistość — powiedziała jej przyjaciółka. — Liczy się to, co właśnie teraz czujesz we własnym sercu. Spotykam się z mężczyznami, sypiam z nimi, ponieważ przyznaję uczciwie, iż nienawidzę samotności, inaczej siedziałabym w domu albo pracowała w miejscowym zakładzie szycia kołder. Wierz mi, że tak by było. Nie musisz w tych sprawach naśladować mnie albo kogokolwiek innego, ale musisz być w zgodzie z sobą. Jednej rzeczy nie wolno ci robić, Suze: walczyć z własnym uczuciem. Nie można zwalczać własnego ja. Jeżeli ten mężczyzna ci się podoba, powiedz mu, kim jesteś i jaką miałaś przeszłość. Jeśli potrafi dać sobie z tym radę, to doskonale, a jeśli nie, to jego problem. W nocy to wszystko brzmiało przekonywająco, ale teraz Suzanne nie była już taka pewna. Wiele rzeczy należało powiedzieć, żeby wróciło poczucie bezpieczeństwa. Łąka u podnóża niskich wzgórz na południowy zachód od miasta, w blasku popołudniowego słońca mieniła się soczystą zielenią i złotem. Przez chwilę jedli w ciszy, zakłócanej jedynie niskim głosem spikera stacji WEVO, wychwalającego walory angielskiego kompozytora o nazwisku, które umknęło Zackowi. — Zachary — odezwała się bez wstępu Suzanne — tej nocy, kiedy się z tobą kochałam, zrobiłam to pierwszy raz od przeszło trzech lat. — Nie odniosłem wrażenia, że zardzewiałaś — odparł. — Cokolwiek było powodem twojego celibatu, jestem pewny, że nie był to brak propozycji. Uśmiechnęła się smutno. — Jesteś słodki. Prawdę mówiąc, nie było ich tak wiele. Nie potrafiłam wzbudzić w sobie zaufania do żadnego mężczyzny na tyle, żeby go zachęcić. — Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że jestem kimś wyjątkowym, to bardzo mi miło. 184 — Ty jesteś wyjątkowy... Zack, mój mąż... mój były mąż... zmarnował mi życie i wykończył psychicznie. Rany, które mi zadał, ciągle nie chcą się zagoić. Nie obciążam go całą winą za to, co się zdarzyło. Powinnam była zareagować wcześniej, kiedy zobaczyłam, co się święci. Mogłam odejść. Mimo to zostałam. Wmawiałam sobie, że robię to dla Jen, ale patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że po prostu nie potrafiłam przyznać się sama przed sobą, jak dalece byłam ślepa, jak źle oceniłam człowieka, za którego wyszłam. Nie mogę pogodzić się z faktem, iż nie zależało mu na mnie na tyle, żeby chciał się zmienić. — Byłaś bardzo młoda. — Miałam dwadzieścia trzy lata, więc nie byłam taka młoda, ale z drugiej strony jak na ten wiek byłam za mało zaradna życiowo. Paul miał .już doktorat, był błyskotliwy, przystojny i diabelnie czarujący. Mając trzydzieści pięć lat, został profesorem nadzwyczajnym. Wszystkie studentki na uniwersytecie leciały na niego. Na nieszczęście żadna z nich nie wiedziała, włącznie ze mną, jak bardzo był wewnętrznie zepsuty. Był socjopatą, Zachary. Kobie-ciarzem, narkomanem i kłamcą... niesłychanie wygadanym. Wykorzystywał mnie. Świadomie... na wszystkie możliwe sposoby. Spojrzała na Zacka, spodziewając się znaleźć w jego oczach potępienie lub odrazę, lecz dostrzegła jedynie smutek. — Masz to już za sobą, jeśli sama nie będziesz do tego wracała — powiedział, ujmując jej rękę. — Czuję się lepiej, niż mogłabym przypuszczać. Dobrze mi się z tobą rozmawia. Przez kilka lat — ciągnęła — Paul kradł moje bloczki i wypisywał recepty na nazwiska swoich kobiet, kumpli albo nawet nieistniejących osób, podpisując je moim nazwiskiem. Doskonale podrabiał mój podpis. Dotarł do kilkunastu hurtowni i niemal do wszystkich aptek w stanie. — Chryste... Odwróciwszy twarz w stronę gór na południu, wytarła sobie oczy. — Dobrze się czujesz? — spytał Zack. 185 — Co?... Och, oczywiście. Wyłowiła z torebki okulary słoneczne i założyła je na nos. — Na czym skończyłam? — Opowiedziałaś mi o receptach. Słuchaj, jeśli chcesz zmienić temat, to nic nie stoi na... — Nie, muszę z kimś o tym porozmawiać, a ty jesteś najlepszy. — Wsunęła palce pod okulary i wytarła oczy. — Poza tym niewiele jest do dodania. Paul w jakiś sposób dowiedział się, że agenci DEA mają mnie na celowniku, gdyż tydzień przed ich przyjściem do naszego mieszkania wyczyścił nasze konto w banku, sprzedał wszystkie wartościowe przedmioty i ulotnił się. Nie zostawił listu, nie zatelefonował — w ogóle nic. Jen miała wtedy dwa lata. Rok później ktoś mi powiedział, że Paul wykłada w jakiejś szkole medycznej w Meksyku, ktoś inny widział go na międzynarodowej konferencji w Mediolanie, ale ja wtedy chciałam już tylko jednego — żeby więcej o nim nie słyszeć. — A co się działo potem? — Słucham? — Pytam, co się działo potem. Suzc, dobrze się czujesz? — Nie wydaje ci się, że to słońce jest oślepiające? — Nie. Czemu? — Nic... nic. O co pytałeś? — Suzanne, odłóżmy to na kiedy indziej... — Nie! O czym rozmawialiśmy? Cały czas patrzyła na góry. Mięśnie jej policzków zwiotczały, a na twarzy pojawił się wyraz apatii. Zaczęły jej się trząść ręce. Zack patrzył na nią ze współczuciem. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut mieli się zjawić Barbara Nelms z synem. — Suzanne? Nie zareagowała. — Słuchaj — powiedział, wyłączając radio i chowając je do koszyka. — Myślę, że jak na jeden dzień opowiedziałaś mi wystarczająco dużo. — Zaczął składać z powrotem do koszyka resztki lunchu. — Cieszę się, że czułaś się na siłach porozmawiać o tym z... - Wiesz, to śmieszne — Suzanne podjęła płynnie prze- 186 rwany wątek rozmowy — ale nie jestem pewna, czy dokładnie pamiętam, co się działo potem... Zack spojrzał na nią podejrzliwie. Z jej twarzy zniknął wyraz apatii, mówiła normalnym głosem i była znów ożywiona. Ponownie chciał zapytać, czy się dobrze czuje, ale się powstrzymał. — ...Pamiętam scenę, jak siedzę w biurze adwokata, zawieszona w pracy w szpitalu, walcząc z ludźmi z Towarzystwa Opieki nad Dziećmi i próbując się uwolnić od tych bydlaków z DEA... a w następnej odsłonie jestem już w Sterling i wszczepiam rozrusznik serca. Zack patrzył na nią uważnie, próbując się doszukać jakichkolwiek oznak dekoncentracji, lecz nic takiego nie zauważył. Wyglądało to tak, jakby chmura na chwilę przesłoniła słońce, które po jej przejściu znów świeciło pełnym blaskiem. Zmusił się, żeby przestać o tym myśleć. Chyba czuła się dobrze. — Czy Frank miał w tym jakiś udział? — zapytał. — Muszę przyznać, że tak. Któregoś dnia zadzwonił, nazajutrz przyjechał przeprowadzić ze mną rozmowę i od tej pory presja, pod którą żyłam, zaczęła stopniowo ustępować. — Chwała mu za to. — Zack poczuł ulgę. — Ostatnio nie jesteśmy w najlepszych stosunkach. Myślę, że powinienem postarać sieje naprawić. — Nie jestem do końca pewna, czy to jego zasługa, czy Ultramed — powiedziała — w każdym razie ktoś zdjął ze mnie wyjątkowy ciężar. — To okropna historia. — Owszem... z wyjątkiem finału. — Nazwijmy go początkiem — rzekł Zack. — Mam nadzieję, iż moja spowiedź pomoże ci zrozumieć, dlaczego miałam problem z ponownym związaniem się z mężczyzną i dlaczego czuję się zobowiązana popierać Ultramed. Dzięki Paulowi zaczęłam stawiać lojalność na pierwszym miejscu moich kryteriów oceny ludzi. — Potrafię to zrozumieć. Objęła dłońmi jego twarz i pocałowała go raz, potem jeszcze raz. Poczuł, iż ulotniły się resztki jego zmartwienia. 187 — Co?... Och, oczywiście. Wyłowiła z torebki okulary słoneczne i założyła je na nos. — Na czym skończyłam? — Opowiedziałaś mi o receptach. Słuchaj, jeśli chcesz zmienić temat, to nic nie stoi na... — Nie, muszę z kimś o tym porozmawiać, a ty jesteś najlepszy. ¦— Wsunęła palce pod okulary i wytarła oczy. — Poza tym niewiele jest do dodania. Paul w jakiś sposób dowiedział się, że agenci DEA mają mnie na celowniku, gdyż tydzień przed ich przyjściem do naszego mieszkania wyczyścił nasze konto w banku, sprzedał wszystkie wartościowe przedmioty i ulotnił się. Nie zostawił listu, nie zatelefonował — w ogóle nic. Jen miała wtedy dwa lata. Rok później ktoś mi powiedział, że Paul wykłada w jakiejś szkole medycznej w Meksyku, ktoś inny widział go na międzynarodowej konferencji w Mediolanie, ale ja wtedy chciałam już tylko jednego — żeby więcej o nim nie słyszeć. — A co się działo potem? — Słucham? — Pytam, co się działo potem. Suze, dobrze się czujesz? — Nie wydaje ci się, że to słońce jest oślepiające? — Nie. Czemu? — Nic... nic. O co pytałeś? — Suzanne, odłóżmy to na kiedy indziej... — Nie! O czym rozmawialiśmy? Cały czas patrzyła na góry. Mięśnie jej policzków zwiotczały, a na twarzy pojawił się wyraz apatii. Zaczęły jej się trząść ręce. Zack patrzył na nią ze współczuciem. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut mieli się zjawić Barbara Nelms z synem. — Suzanne? Nie zareagowała. — Słuchaj — powiedział, wyłączając radio i chowając je do koszyka. — Myślę, że jak na jeden dzień opowiedziałaś mi wystarczająco dużo. — Zaczął składać z powrotem do koszyka resztki lunchu. — Cieszę się, że czułaś się na siłach porozmawiać o tym z... — Wiesz, to śmieszne — Suzanne podjęła płynnie prze- 186 rwany wątek rozmowy — ale nie jestem pewna, czy dokładnie pamiętam, co się działo potem... Zack spojrzał na nią podejrzliwie. Z jej twarzy zniknął wyraz apatii, mówiła normalnym głosem i była znów ożywiona. Ponownie chciał zapytać, czy się dobrze czuje, ale się powstrzymał. — ...Pamiętam scenę, jak siedzę w biurze adwokata, zawieszona w pracy w szpitalu, walcząc z ludźmi z Towarzystwa Opieki nad Dziećmi i próbując się uwolnić od tych bydlaków z DEA... a w następnej odsłonie jestem już w Sterling i wszczepiam rozrusznik serca. Zack patrzył na nią uważnie, próbując się doszukać jakichkolwiek oznak dekoncentracji, lecz nic takiego nie zauważył. Wyglądało to tak, jakby chmura na chwilę przesłoniła słońce, które po jej przejściu znów świeciło pełnym blaskiem. Zmusił się, żeby przestać o tym myśleć. Chyba czuła się dobrze. — Czy Frank miał w tym jakiś udział? — zapytał. — Muszę przyznać, że tak. Któregoś dnia zadzwonił, nazajutrz przyjechał przeprowadzić ze mną rozmowę i od tej pory presja, pod którą żyłam, zaczęła stopniowo ustępować. — Chwała mu za to. — Zack poczuł ulgę. — Ostatnio nie jesteśmy w najlepszych stosunkach. Myślę, że powinienem postarać się je naprawić. — Nie jestem do końca pewna, czy to jego zasługa, czy Ultramed — powiedziała — w każdym razie ktoś zdjął ze mnie wyjątkowy ciężar. — To okropna historia. — Owszem... z wyjątkiem finału. — Nazwijmy go początkiem — rzekł Zack. — Mam nadzieję, iż moja spowiedź pomoże ci zrozumieć, dlaczego miałam problem z ponownym związaniem się z mężczyzną i dlaczego czuję się zobowiązana popierać Ultramed. Dzięki Paulowi zaczęłam stawiać lojalność na pierwszym miejscu moich kryteriów oceny ludzi. — Potrafię to zrozumieć. Objęła dłońmi jego twarz i pocałowała go raz, potem jeszcze raz. Poczuł, iż ulotniły się resztki jego zmartwienia. 187 — A zatem — powiedziała, wciąż trzymając jego twarz w dłoniach — bądź w stosunku do mnie cierpliwy, zgoda? — To było naprawdę pierwszy raz od trzech lat? — Tak. Zapakował resztki lunchu do koszyka i przyciągnął ją do siebie. — Kiedy tylko będziemy mieli trochę czasu, pomogę poprawić ci średnią. Powiodła ustami po jego szyi. — W takim razie nie przestawaj próbować. W moim horoskopie jest wysoki brunet, który umie robić sztuczki z monetami. Powoli przesunął ręką po jej udzie i łydce. — Dzięki za piknik — powiedział. — Dzięki za deser. Życzę ci powodzenia z chłopcem. Mam nadzieję, że to przyniesie rezultat. Jeśli się uda, zastanowimy się, czy nie warto byłoby opublikować naszego pomysłu w jakimś czasopiśmie. Zatytułujemy artykuł: „Neurologia dziecięca alfresco". Podniosła się z koca. Zack odprowadził ją na parking, po czym patrzył za samochodem, dopóki nie zniknął z oczu. Następnie wrócił na pole, nucąc bezwiednie urywek Fantasia on Greensleeves Ralpha Yaughana Williamsa. Toby Nelms wyglądał jak chronicznie chore dziecko. Skórę miał bladą, jakby to był środek zimy, a wzdłuż nosa i w kącikach ust drobne plamy liszajca. Był chudy niczym sierota, którego rodzice zginęli na wojnie, z ciągle wbitym przygnębionym wzrokiem w ziemię. Najbardziej jednak martwiła Zacka jego apatia, szare oczy chłopca były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, natomiast widniała w nich świadomość klęski. Takie spojrzenie Zack nieraz obserwował u nieuleczalnie chorych pacjentów — to było spojrzenie śmierci. Na jego prośbę Barbara Nelms przytuliła syna, obiecała wrócić po niego, gdy tylko zrobi zakupy, i pojechała do miasta. 188 Trudno powiedzieć, czy Toby się wystraszył, jego bierność maskowała wszelkie uczucia. Prawie natychmiast zauważył samolot, a nawet dwukrotnie ukradkiem zerknął ku niemu, nim jeszcze matka odjechała. Przypomniawszy sobie relację Brookingsa o panicznej ucieczce Toby'ego z gabinetu, Zack odniósł wrażenie, że w chłopcu coś drgnęło. Nowotwór, padaczka, wada wrodzona rozwoju naczyń, reakcja na jakieś pokarmy — Zack rozważył po kolei te wszystkie ewentualności i uznał, że nie pasują do stanu chłopca. Odbył nawet krótką przejażdżkę po okolicy, gdzie mieszkali jego rodzice, szukając wysypiska lub składu odpadów, które mogłyby zatruwać organizm Toby'ego, lecz niczego takiego nie znalazł. — Cześć, mały — powiedział, klękając na trawie w odległości dwóch metrów od chłopea. — Mam na imię Zack. — W oczach chłopca pojawił się na moment wyraz zaciekawienia. — Jestem lekarzem, ale nie mam zamiaru cię badać ani robić żadnych testów, a nawet cię dotykać. Chciałbym, żebyś wiedział, że nigdy cię nie okłamię i że zawsze mówię to, co myślę. Powtarzam jeszcze raz: nigdy, przenigdy cię nie okłamię. Poprosiłem twoją mamę, żeby cię tu przywiozła, bo uważałem, że poza szpitalem będzie nam łatwiej się poznać. Przy słowie „szpital" po twarzy chłopca przebiegł cień strachu. — Mama wróci, kiedy tylko zrobi zakupy — dodał szybko Zack. — Do tego czasu możemy poleżeć, pospacerować, a nawet wdrapać się na tamto małe urwisko. To miejsce nazywa się Łąki. Kiedy byłem chłopcem, często się tutaj bawiłem. — Pomyślawszy o Suzanne, dodał: — Nadal to robię. Toby znów spojrzał na samolot. — Zbudowałem go bardzo dawno temu — wyjaśnił Zack. — Jest zdalnie sterowany. — Pokazał chłopcu radio-nadajnik. — Robi pętle, beczki i lata aż pod chmury. Chodź, obejrzysz go. Toby nie ruszył się, lecz w jego oczach pojawiło się zainteresowanie. 189 — A zatem — powiedziała, wciąż trzymając jego twarz w dłoniach — bądź w stosunku do mnie cierpliwy, zgoda? — To było naprawdę pierwszy raz od trzech lat? — Tak. Zapakował resztki lunchu do koszyka i przyciągnął ją do siebie. — Kiedy tylko będziemy mieli trochę czasu, pomogę poprawić ci średnią. Powiodła ustami po jego szyi. — W takim razie nie przestawaj próbować. W moim horoskopie jest wysoki brunet, który umie robić sztuczki z monetami. Powoli przesunął ręką po jej udzie i łydce. — Dzięki za piknik — powiedział. — Dzięki za deser. Życzę ci powodzenia z chłopcem. Mam nadzieję, że to przyniesie rezultat. Jeśli się uda, zastanowimy się, czy nie warto byłoby opublikować naszego pomysłu w jakimś czasopiśmie. Zatytułujemy artykuł: „Neurologia dziecięca alfresco". Podniosła się z koca. Zack odprowadził ją na parking, po czym patrzył za samochodem, dopóki nie zniknął z oczu. Następnie wrócił na pole, nucąc bezwiednie urywek Fantasiu on Greensleeves Ralpha Yaughana Williamsa. Toby Nelms wyglądał jak chronicznie chore dziecko. Skórę miał bladą, jakby to był środek zimy, a wzdłuż nosa i w kącikach ust drobne plamy liszajca. Był chudy niczym sierota, którego rodzice zginęli na wojnie, z ciągle wbitym przygnębionym wzrokiem w ziemię. Najbardziej jednak martwiła Zacka jego apatia, szare oczy chłopca były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, natomiast widniała w nich świadomość klęski. Takie spojrzenie Zack nieraz obserwował u nieuleczalnie chorych pacjentów — to było spojrzenie śmierci. Na jego prośbę Barbara Nelms przytuliła syna, obiecała wrócić po niego, gdy tylko zrobi zakupy, i pojechała do miasta. 188 Trudno powiedzieć, czy Toby się wystraszył, jego bierność maskowała wszelkie uczucia. Prawie natychmiast zauważył samolot, a nawet dwukrotnie ukradkiem zerknął ku niemu, nim jeszcze matka odjechała. Przypomniawszy sobie relację Brookingsa o panicznej ucieczce Toby'ego z gabinetu, Zack odniósł wrażenie, że w chłopcu coś drgnęło. Nowotwór, padaczka, wada wrodzona rozwoju naczyń, reakcja na jakieś pokarmy — Zack rozważył po kolei te wszystkie ewentualności i uznał, że nie pasują do stanu chłopca. Odbył nawet krótką przejażdżkę po okolicy, gdzie mieszkali jego rodzice, szukając wysypiska lub składu odpadów, które mogłyby zatruwać organizm Toby'ego, lecz niczego takiego nie znalazł. — Cześć, mały — powiedział, klękając na trawie w odległości dwóch metrów od chłopea. — Mam na imię Zack. — W oczach chłopca pojawił się na moment wyraz zaciekawienia. — Jestem lekarzem, ale nie mam zamiaru cię badać ani robić żadnych testów, a nawet cię dotykać. Chciałbym, żebyś wiedział, że nigdy cię nie okłamię i że zawsze mówię to, co myślę. Powtarzam jeszcze raz: nigdy, przenigdy cię nie okłamię. Poprosiłem twoją mamę, żeby cię tu przywiozła, bo uważałem, że poza szpitalem będzie nam łatwiej się poznać. Przy słowie „szpital" po twarzy chłopca przebiegł cień strachu. — Mama wróci, kiedy tylko zrobi zakupy — dodał szybko Zack. — Do tego czasu możemy poleżeć, pospacerować, a nawet wdrapać się na tamto małe urwisko. To miejsce nazywa się Łąki. Kiedy byłem chłopcem, często się tutaj bawiłem. — Pomyślawszy o Suzanne, dodał: — Nadal to robię. Toby znów spojrzał na samolot. — Zbudowałem go bardzo dawno temu — wyjaśnił Zack. — Jest zdalnie sterowany. — Pokazał chłopcu radio-nadajnik. — Robi pętle, beczki i lata aż pod chmury. Chodź, obejrzysz go. Toby nie ruszył się, lecz w jego oczach pojawiło się zainteresowanie. 189 — Śmiało, nic ci się nie stanie. Pójdę na chwilę do samochodu i przyniosę do niego paliwo. Nie oglądając się, poszedł do furgonetki i dopiero w pewnej odległości się obejrzał. Chłopiec klęczał przy samolocie, wodząc pieszczotliwie palcami po lśniącej, lakierowanej powierzchni skrzydeł. Barbara Nelms, pełna niepokoju, wróciła piętnaście minut przed ustaloną godziną. Zatrzymawszy wóz z dala od łąki, poszła pieszo w stronę furgonetki Zacka, spodziewając się zastać tam swojego syna, czekającego rozpaczliwie na jej powrót, jednak zamiast syna znalazła przylepioną do tylnej szyby kartkę. Pani Nelms! Jeśli pani ma ochotę, to pmszę nas obserwować, ale tak żeby Toby pani nie widział. Jeszcze nie mówi, ale jesteśmy na dobrej drodze. Potrzebuję godziny. Prosiłbym o telefon do mojej recepcjonistki, żeby sobie jakoś poradziła z harmonogramem moich zajęć. Do zobaczenia później Z. foerson Zza niewielkiego pagórka dobiegało przenikliwe wycie silniczka. Pochyliwszy się, poszła w tamtym kierunku. W pobliżu grzbietu rozpłaszczyła się w wysokiej trawie i spojrzała ponad szczytem. Toby'ego nigdzie nie było. Zachary Iverson siedział sam, odwrócony do niej plecami. Przerażona, że zaufała człowiekowi, który nie był dla niej niczym więcej niż głosem w słuchawce telefonicznej, zerwała się, po czym równie prędko schowała na powrót w trawie. Chłopiec siedział między nogami lekarza, trzymając wraz z nim za drążek sterowaniczy. — Startujemy, kolego — usłyszała głos Zacka, usiłującego przekrzyczeć hałas. — Chwileczkę... jeszcze sekundę... teraz! Samolot, który zaczął od wolnego kołowania po trawie, wyrwał do przodu, po czym wzbił się pod ostrym kątem w górę w kierunku wierzchołków drzew na drugim końcu łąki. 190 — Świetnie! Teraz popuść... jeszcze bardziej... doskonale! Trzymaj go tak. Będący już wysoko nad drzewami model położył się płynnie na skrzydło i zaczął obszernym łukiem okrążać łąkę. — Udało mi się! Udało mi się! Upłynęło kilka sekund, nim sobie uświadomiła, iż ów podekscytowany głos należał do jej syna. Ze ściśniętym z radości gardłem i łzami w oczach, Barbara Nelms schowała się na powrót za wierzchołkiem wzgórza i wróciła do samochodu. Zack i Toby leżeli naprzeciw siebie w ciepłej trawie, w odległości paru metrów od samolotu,- żując łodygi dzikiego jęczmienia i obserwując leniwie krążącego jastrzębia, który unosił się coraz wyżej w kominie termicznym. — Jak myślisz, kto zbudował nadajnik dla tamtego modelu? — spytał Zack. — Nieważne kto; ważne, że mu się udało skonstruować cichy silnik. — To głupie — powiedział Toby. — Naturalnie. Nawet tuman wie, że to zwykły latawiec. Nie widać tylko sznurka... Przełamawszy milczenie chłopca, spowodowane początkową nieufnością i strachem, Zack prowadził z nim swobodną rozmowę, w której Toby wykazywał zadziwiającą inicjatywę. W efekcie Zack, który początkowo nie miał zamiaru wypróbować poczynionych postępów zadawaniem podchwytliwych pytań, jednak się zdecydował, gdy zostało mu jeszcze parę minut z umówionych dwóch godzin. — Czy wiesz o tym, że wiele osób martwiło się o ciebie w ciągu ostatnich kilku miesięcy? — Wiem. — I dalej nie chcesz z nimi rozmawiać? Toby potrząsnął głową. — Nawet z rodzicami? Chłopiec patrzył pustym wzrokiem na szybującego w górze ptaka. — Oni mi nigdy nie pomagają — wybuchnął nagle. — 191 — Śmiało, nic ci się nie stanie. Pójdę na chwilą do samochodu i przyniosą do niego paliwo. Nie oglądając się, poszedł do furgonetki i dopiero w pewnej odległości się obejrzał. Chłopiec klączał przy samolocie, wodząc pieszczotliwie palcami po lśniącej, lakierowanej powierzchni skrzydeł. Barbara Nelms, pełna niepokoju, wróciła piętnaście minut przed ustaloną godziną. Zatrzymawszy wóz z dala od łąki, poszła pieszo w stronę furgonetki Zacka, spodziewając się zastać tam swojego syna, czekającego rozpaczliwie na jej powrót, jednak zamiast syna znalazła przylepioną do tylnej szyby kartkę. Pani Nelms! Jeśli pani ma ochotą, to pmszę nas obserwować, ale tak żeby Toby pani nie widział. Jeszcze nie mówi, ale jesteśmy na dobrej drodze. Potrzebuję godziny. Prosiłbym o telefon do mojej recepcjonistki, żeby sobie jakoś poradziła z harmonogramem moich zajęć. Do zobaczenia później Z. Iverson Zza niewielkiego pagórka dobiegało przenikliwe wycie silniczka. Pochyliwszy się, poszła w tamtym kierunku. W pobliżu grzbietu rozpłaszczyła się w wysokiej trawie i spojrzała ponad szczytem. Toby'ego nigdzie nie było. Zachary Iverson siedział sam, odwrócony do niej plecami. Przerażona, że zaufała człowiekowi, który nie był dla niej niczym więcej niż głosem w słuchawce telefonicznej, zerwała się, po czym równie prędko schowała na powrót w trawie. Chłopiec siedział między nogami lekarza, trzymając wraz z nim za drążek sterowaniczy. — Startujemy, kolego — usłyszała głos Zacka, usiłującego przekrzyczeć hałas. — Chwileczkę... jeszcze sekundę... teraz! Samolot, który zaczął od wolnego kołowania po trawie, wyrwał do przodu, po czym wzbił się pod ostrym kątem w górę w kierunku wierzchołków drzew na drugim końcu łąki. 190 — Świetnie! Teraz popuść... jeszcze bardziej... doskonale! Trzymaj go tak. Będący już wysoko nad drzewami model położył się płynnie na skrzydło i zaczął obszernym łukiem okrążać łąkę. — Udało mi się! Udało mi się! Upłynęło kilka sekund, nim sobie uświadomiła, iż ów podekscytowany głos należał do jej syna. Ze ściśniętym z radości gardłem i łzami w oczach, Barbara Nelms schowała się na powrót za wierzchołkiem wzgórza i wróciła do samochodu. Zack i Toby leżeli naprzeciw siebie w ciepłej trawie, w odległości paru metrów od samolotu,, żując łodygi dzikiego jęczmienia i obserwując leniwie krążącego jastrzębia, który unosił się coraz wyżej w kominie termicznym. — Jak myślisz, kto zbudował nadajnik dla tamtego modelu? — spytał Zack. — Nieważne kto; ważne, że mu się udało skonstruować cichy silnik. — To głupie — powiedział Toby. — Naturalnie. Nawet tuman wie, że to zwykły latawiec. Nie widać tylko sznurka... Przełamawszy milczenie chłopca, spowodowane początkową nieufnością i strachem, Zack prowadził z nim .swobodną rozmowę, w której Toby wykazywał zadziwiającą inicjatywę. W efekcie Zack, który początkowo nie miał zamiaru wypróbować poczynionych postępów zadawaniem podchwytliwych pytań, jednak się zdecydował, gdy zostało mu jeszcze parę minut z umówionych dwóch godzin. — Czy wiesz o tym, że wiele osób martwiło się o ciebie w ciągu ostatnich kilku miesięcy? — Wiem. — I dalej nie chcesz z nimi rozmawiać? Toby potrząsnął głową. — Nawet z rodzicami? Chłopiec patrzył pustym wzrokiem na szybującego w górze ptaka. — Oni mi nigdy nie pomagają — wybuchnął nagle. — 191 Krzyczę, żeby przyszli... błagam, żeby powstrzymali człowieka, który mi zadaje ból. Ale nigdy nie przychodzą... dopiero kiedy jest za późno... nigdy mu nie przeszkadzają... — Kim jest ten człowiek? — spytał Zack, myśląc z przerażeniem i odrazą, iż chłopiec mógł być molestowany. — Kto ci zadaje ból? Toby odwrócił się doń plecami. — Przepraszam, mały. Nie miałem zamiaru cię zmartwić ani przestraszyć. Zapadła cisza. Zack zaczął się obawiać, że posunął się za daleko i zatrzasnął drzwi, które zaledwie przed chwilą z taką ostrożnością otworzył. — Człowiek w masce — powiedział Toby, nadal odwrócony plecami. — W masce? Chłopiec zrobił kilka nerwowych ruchów, po czym zwinął się w kłębek. Zack uznał, że jak na pierwszy dzień, posunął się za daleko. Sięgnął do kieszeni po monetę. Pokaże chłopcu sztuczkę z kciukiem i skończy z pytaniami. — On... mi to wycina — odparł prawie szeptem Toby. — Potem to odrasta... wtedy on mi znów wycina. — Co ci wycina, Toby?... Wiem, jak ciężko ci o tym mówić, ale spróbuj. Chciał położyć dłoń na ramieniu chłopca, lecz uznał, że lepiej go nie dotykać. Czuł, że serce w nim bije jak oszalałe. Nie rezygnuj, maty. Zaufaj mi. — Mojego... mojego siusiaka. I moje jądra też. — Chcesz powiedzieć, że ich dotyka? — Nie, on je wycina. Przyrzeka, że mnie nie będzie bolało. Mówi, że zoperuje guz, a potem je wycina. To strasznie boli. Krzyczę, że to mnie boli, ale on nie przestaje. Wołam mamę i tatę na pomoc, ale oni nigdy nie przychodzą. Zaczął płakać. Ramiona drgały mu konwulsyjnie, gdy zaniósł się szlochem. Zack przysunął się bliżej, chcąc położyć mu rękę na ramieniu, lecz nim zdążył to zrobić, chłopiec odwrócił się i zarzucił mu ręce na szyję. 192 — Zack, błagam — zatkał cicho. — Nie pozwól, żeby mi znów to zrobił. Mówi, że zoperuje mój guz... Nagle dotarło do niego znaczenie słów chłopca. — Toby — szepnął, trzymając go w mocnym uścisku — czy ten guz, o którym mówisz, to twoja przepuklina? To miejsce, które ci operowano? Chłopiec skinął głową, nie przestając szlochać. — A ten człowiek w masce... to był doktor? Toby ponownie skinął. Zack rozluźnił uścisk, lecz nadal trzymał go w ramionach. — Toby, spójrz mi w oczy. Myślę, że śnią ci się koszmary — złe, potworne sny. Ale to są tylko sny, których przestajemy się bać, kiedy sobie uświadomimy, czym w istocie są. Operacja udała się doskonale, została ci jedynie mała blizna. Nie masz już guza. — Nie — upierał się chłopiec. — To nieprawda. On odrasta. Mój siusiak i jądra też. Ale on je znów wycina... a to boli, za każdym razem coraz bardziej. Zack poczuł wewnętrzną ulgę. Źródło zaburzeń stanowiły koszmary senne, będące przejawem tłumionego strachu przed zabiegiem, który chłopiec przeszedł niemal przed rokiem. Przypadek ciekawy, lecz łatwy do zrozumienia, a przy tym wykluczający molestowanie, które już zaczął brać pod uwagę. W sumie pole do popisu dla Brookingsa. — Nie wierzysz mi, prawda? — spytał Toby. — To wcale nie jest sen. Obcina je, potem one odrastają, wtedy bierze metzenbaumy i znów je obcina. Zack poczuł nagły dreszcz. — Co takiego bierze? — spytał z niedowierzaniem. — Metzenbaumy. Każe je sobie podać pielęgniarce, a potem wsadza mi... o tu... a to mnie zabija. Potem już tylko tnie i tnie. — Zastanów się, Toby. Czy słyszałeś od kogokolwiek innego to słowo? — Które? — Metzenbaumy, Toby. Czy ktoś inny poza doktorem w twoim śnie użył przy tobie tego słowa? Toby Nelms potrząsnął głową. 193 Zack puścił chłopca i zamyślił się. Coś tu się nie zgadzało. Coś było nie w porządku, i to z fatalnym skutkiem. Nożyce Metzenbauma bywały używane stosunkowo rzadko przy operacjach, co więcej dopiero po dokonaniu wstępnego nacięcia. W momencie kiedy doktor kazał je podać instrumentariuszce, Toby powinien być już uśpiony. Nie powinien niczego czuć. Niemożliwe zatem, żeby mógł usłyszeć nazwę narzędzia, pomijając fakt, iż tak dokładnie potrafił opisać, do czego zostało użyte. Sęk w tym, że w jakiś niewytłumaczalny sposób ją usłyszał. 17 Nad doliną zapadł zmierzch nim Zack skończył obchód i ruszył do swojego gabinetu, patrząc na sylwetki gór na południowym zachodzie, które na tle pociemniałego błękitu nieba wyglądały jak czarne wycinanki. Był cudowny, cichy wieczór, wymarzony, żeby odbyć bieg do Schroon Lakę albo pojechać konno do stóp gór i popatrzeć na wschód księżyca — idealny wieczór, by cieszyć się urokami życia. Zack nie dostrzegał jednak otaczającego go piękna. Przychodziły mu do głowy różne refleksje związane z beznadziejną walką starego chirurga i szokującym usprawiedliwieniem pielęgniarki, która go oskarżyła. Zastanawiał się, ile może powiedzieć rodzicom dziecka staczającego się coraz głębiej w otchłań koszmarów sennych... które nie były urojeniami. Idąc przez parking, zauważył porsche Franka, zaparkowane na zarezerwowanym dla niego miejscu. Pozbywszy się młodzieńczych słabostek i niedoskonałości, Frank stał się tytanem pracy. Zaczynał wcześnie rano, a kończył późno w nocy. Pracował nawet w weekendy. Zack wiedział, że wkrótce musi odbyć rozmowę z bratem. Były rzeczy, które chciał mu wytłumaczyć, i takie, o których Frank powinien się dowiedzieć — na temat Ultramed, Guya Beaulieu i innych. Teraz doszedł do tego Toby Nelms. Stan zdrowia chłopca pogarszał się. Każdy upływający dzień oddalał lekarzy od odkrycia istoty choroby. Gdyby Frank 195 pomógł, wzrosłyby szansę zatrzymania regresu, zanim będzie za późno. Czy jednak Frank go posłucha? W ciągu minionych lat bardzo się od siebie oddalili pod różnymi względami. Przykładem powstałych między nimi różnic był stosunek do sprawy Beaulicu. Mimo to Zack ciągle miał na uwadze, że są braćmi i każdy z nich ma do odegrania znaczącą rolę w Ultramed-Davis i w Sterling. Obejrzał się na porsche. Kiedy dotarł do pracy o siódmej rano, samochód już tam stał. Teraz, trzynaście godzin później, wciąż tam był. Frank jeszcze pracował. Jak można było mieć wątpliwości? Jego brat poświęcał każdą wolną chwilę, by uczynić z Ultramed-Davis perłę opieki medycznej. Skoro dobre imię szpitala jest narażone na szwank, powinien go wysłuchać. Zack nie wątpił w to. Zdawał sobie jednak sprawę, że opiera się jedynie na hipotezach. Jego brat był człowiekiem firmy. Żeby zapewnić sobie jego pomoc, trzeba czegoś więcej niż tylko podejrzeń, iż w szpitalu pojawiły się problemy. Barbara Nelms z mężem czekali na jednej z kamiennych ławek przed wejściem do kliniki. Bob Nelms, schludny, wysportowany i twardy, najwyraźniej lepiej znosił ciągły stres z powodu choroby Toby'ego niż jego żona. Przywitał Zacka mocnym uściskiem dłoni. — Miło mi pana poznać — powiedział. — Barbara mówiła mi, że udało się panu nawiązać kontakt z naszym synem. To wspaniała wiadomość. Pomysł z samolotem był znakomity. — Dzięki, ale... — Nie jestem profesjonalistą, ale przez cały czas tłumaczyłem Barbarze, że to stan przejściowy i że kiedy chłopak nabierze sił, wyjdzie z tego. Wygląda na to, że dziś zrobiliście duży krok naprzód. — Powiedzmy raczej: maleńki kroczek — odparł Zack. Jedno spojrzenie w oczy Nelmsa wystarczyło Zackowi, by się zorientować, iż ów człowiek, mimo że pozuje na twardego, stara się dodać sobie otuchy. Jako kierownik w fabryce był przyzwyczajony do dźwigania na swoich barkach odpowiedzialności i do rozwiązywania trudnych problemów. Zack uświadomił sobie, iż musi delikatnie uświadomić Nelmsowi 196 rzeczywisty stan rzeczy. Zack wiedział też, że powinien stale pamiętać o tym, iż Bob Nelms nie tylko jest przerażony stanem syna, lecz także tym, że nie może mu pomóc. Idąc z małżeństwem do windy, Zack cały czas zastanawiał się nad tym, ile należy im powiedzieć. Nie miał zwyczaju zatajać informacji przed swoimi pacjentami, a jeśli pacjent był w stanie śpiączki lub był bardzo młody — przed rodziną. Jednak tym razem w grę wchodziła nie informacja, tylko czyste domniemanie, które nawet jemu wydawało się niemal fantastyczne. Państwo Nelms, to, co powiem, może brzmi zaskakująco, lecz mam podstawy przypuszczać, że wasz syn podczas ubiegłorocznej operacji przepukliny nie był pod narkozą. Chirurg i anestezjolog byli przekonam, iż jest całkowicie znieczulony, tymczasem Toby w jakiś niewytłumaczalny sposób nie tylko „widział" operacją wnętrzem własnego ciała, lecz również doświadczył całego związanego z nią bólu. Od tamtej pory w jakiś zwichrowany, anormalny sposób przeżywa tę operacją, która co pewien czas wraca do niego w postaci przerażających wizji, podobnych do tych, które opisują uzależnieni od LSD... Nie, nie mam pojęcia, jak do tego mogło dojść... Nie, o ile wiem, takich następstw nie zaobserwowano u nikogo, kto był usypiany tymi samymi środkami... Nie, nie mam dowodu potwierdzającego moją hipotezę... Nie, nie mam pojęcia, co wywołuje ataki... Nie, nie mam pojęcia... Nie wiem... Nie wiem... Nie wiem... Jego podejrzenia były mgliste i mało prawdopodobne, w dodatku nie miał żadnych dowodów. Gdyby rodzice chłopca je poznali, niemal na pewno wystąpiliby przeciw Ultramed, szpitalowi i lekarzom prowadzącym operację Toby'ego. — Takich działań Zack nie mógłby poprzeć, tym bardziej że mogłyby doprowadzić do zatuszowania prawdy... jakakolwiek ona była. — Państwo Nelms — zaczął, kiedy usiedli po przeciwnej stronie biurka. — Obawiam się, że na tym etapie nie mam wiele do powiedzenia. Toby nie odkrył się przede mną do końca, powiedział jednak wystarczająco dużo, iż mam podstawy podejrzewać, że miewa silne ataki lękowe i że podczas 197 tych ataków absolutnie nie jest w stanie odróżnić fikcji od rzeczywistości. Bez żadnej zewnętrznej przyczyny przenosi się do innej rzeczywistości, zniekształconej i przerażającej. — Chce pan przez to powiedzieć, że rozwija się u niego choroba umysłowa? — spytała Barbara Nelms. — Pani była z nim przez cały czas — odparł Zack, próbując wybadać grunt. — Co pani o tym myśli? — Przecież... przecież obłęd jest stanem świadomości. W jaki sposób może się włączać i wyłączać tak jak światło w pokoju? — I co szpital może mieć z tym wspólnego? — dodał Bob Nelms. — Nie wiem — odparł Zack, zastanawiając się, ile jeszcze razy będzie musiał powtórzyć tę kwestię. — A co pan o tym myśli? Zack postukał palcami, chcąc zyskać kilka sekund na uporządkowanie myśli. Nienawidził oszustw — jednak było za wcześnie na ujawnianie własnego poglądu. — Przypuszczam, iż państwo wiedzą, co to jest epilepsja? — zaczął. — Większość ludzi uważa epilepsję ze elektryczne zaburzenie mózgu, objawiające się w postaci okresowych napadów. Ataki, które obserwujemy u epileptyków, są atakami ruchowymi, czyli obejmującymi mięśnie i kończyny. Co się jednak stanie, kiedy zaburzenia elektryczne powstaną w obszarach poznawczych mózgu, w obszarach odpowiadających za myślenie? Rezultatem również będzie napad padaczkowy, lecz będzie on miał charakter raczej czuciowy niż ruchowy. — Chce pan przez to powiedzieć, że Toby miewa napady petit mai lub cierpi na padaczkę skroniową? — spytała Barbara. — Przeczytałam wszystko, co mi wpadło w ręce na temat obu chorób, i szczerze mówiąc, doktorze Iverson, przypadek Toby'ego nie nosi znamion żadnej z nich. Toby jest agresywny, tak jak bywają chorzy na padaczkę skroniową, ale tylko dlatego, że jest bezgranicznie przerażony. Bardzo mało w jego zachowaniu przypomina amnezyjne reakcje przy petit mai, o których czytałam. Encefalogram spoczynkowy nie wskazuje jednoznacznie na jedną z tych dwóch chorób, ale w czasie gdy go robiono, Toby zachowywał się normalnie. Zack poczuł, że czerwienieje, i postanowił więcej nie uciekać się do wymyślnych kłamstw. Barbara Nelms była zbyt nieszczęśliwa i zbyt bystra. Mając dość zwodzenia przez najprzeróżniejszych specjalistów od zdrowia fizycznego i psychicznego, sama dobrze się przygotowała. — Nie wiem, co na to powiedzieć, pani Nelms — odparł. — Proszę jednak zwrócić uwagę na fakt, że gdyby przypadek Toby'ego był typowy i prosty, ktoś potrafiłby go do tej pory zdiagnozować. — Co szpital może mieć z tym wspólnego? — spytał powtórnie Bob Nelms. — Czy chłopiec powiedział panu, czego tak się boi? — Nie — skłamał Zack. — Ale skoro to jest jedyny trop, myślę, że nasze poszukiwania powinny pójść w tym kierunku. Barbara Nelms załamała się. — Doktorze Iverson, oczywiście, że poszukiwania są potrzebne, ale widział pan Toby'ego. Jest chudy jak patyk, ma infekcję skórną i robią mu się siniaki od byle czego. Miewa gorączkę niewywoływaną żadną infekcją. On umiera, doktorze. Mamy niewiele czasu. Nasz syn umiera. — Przestań, Barbaro! — wybuchnął jej mąż. Atak męża ją rozdrażnił. — Nie dyktuj mi, co mogę mówić, a czego nie — odcięła się. — Siedzisz w tej cholernej fabryce codziennie do siódmej. Nie ty opiekujesz się chłopcem. — Szlag by to trafił! To ja wszystko robię, a ty już się niczym innym nie zajmujesz, tylko Tobym... — Słuchajcie — przerwał Zack — rozumiem, jak musi być wam ciężko, ale kłótnie nie pomogą Toby'emu. Spojrzeli ze wstydem na siebie i umilkli. — Przepraszamy — powiedziała po chwili Barbara. — Wyciągnęła rękę do męża. — Nigdy się nie kłócimy, nawet kiedy jesteśmy sami w domu, ale to nam się dało we znaki... — Odwróciła głowę w bok. — Rozumiem, pani Nelms. Proszę państwa o jedno, postarajcie się nie kłócić i dajcie mi trochę czasu, żebym mógł przeczytać pewne materiały i porozmawiać z niektórymi ludźmi. Przyrzekam, że zrobię to tak szybko, jak tylko będę mógł. 198 199 Mam zamiar spotkać się z Tobym w przyszłym tygodniu — w tym samym miejscu, o tej samej porze. — A co my mamy robić do tego czasu? Zack wzruszył ramionami. — Nie zalecam żadnych specjalnych działań, zwłaszcza że nie wiem, na czym polega problem. Chcę powiedzieć, że podchodzę odpowiedzialnie do swoich pacjentów i że zdaję sobie sprawę, iż mam niewiele czasu. Zrobią, co tylko się da, by zgłębić zagadnienie. Podniósł się z krzesła, chcąc skończyć rozmową, zanim Barbara Nelms zorientuje się w nieścisłościach jego wyjaśnień. — Dziękujemy — powiedział Bob Nelms, również wstając. Uścisnął Zackowi dłoń. Zack odprowadził ich do drzwi gabinetu i ponownie przyrzekł jak najszybciej zająć się sprawą Toby'ego. — Doktorze Iverson, czy mógłby pan odpowiedzieć mi szczerze na jedno pytanie? — Oczywiście. — Czy pan coś przed nami ukrywa? Zack zmusił się do patrzenia prosto w oczy kobiety. To był trik, w którym — w przeciwieństwie do Franka — nie był wprawny. — Nie, proszę pani — odparł spokojnie. — Niczego nie ukrywam. Kobieta zawahała się i przez moment wydawało się, że zakwestionuje jego odpowiedź, lecz ostatecznie wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń. — Skoro tak, to dziękujemy, doktorze. Będzie pan nas informował na bieżąco, prawda? Wzięła męża pod rękę i po chwili zniknęli w głębi ciemnego korytarza. Zack patrzył za nimi, dopóki nie zamknęły sią drzwi windy. Cierpiał z powodu swoich kłamstw i wszechobecnego zła. Pożegnalne spojrzenie Barbary Nelms świadczyło, iż nie będzie mógł jej dłużej zwodzić. Postanowił powtórnie przejrzeć kartę Toby'ego Nelmsa, a potem poprosić biblioteką Narodowego Instytutu Zdrowia w Bethesda o sporządzenie kompletnego wykazu zarejest- 200 rowanych nietypowych reakcji na środki znieczulające, które podano chłopcu. Po tym wszystkim spotka się z Jackiem Pearlem i Jasonem Mainwaringiem. Do tego czasu nie mógł nic więcej zrobić — co najwyżej spotkać się z Tobym i podzielić swoimi podejrzeniami z Frankiem. Coś strasznego spotkało chłopca podczas pobytu w Ultra-med-Davis. Gdyby nawet nie było dalszych następstw, Frank powinien sobie uświadomić, iż prześledzenie tej sprawy leży w jego interesie. Mógł współdziałać lub mieć do czynienia z Barbarą Nelms i jej adwokatem. — Frank, nie ruszaj się, kochanie. Tak mi dobrze. Chcę coś zrobić, póki jesteś we mnie. Pozwolisz mi na jedną kreską? Annette Dolan była blondynką, jedną z dwóch sekretarek Franka. Przeprowadziła się do Sterling z dzieckiem, by zamieszkać u swojej matki, i nim Frank ją zobaczył i zaproponował jej pracę u siebie, pracowała jako hostessa w restauracji Mountain Laurel. Jej kwalifikacje na stanowisko sekretarki były zupełnie przeciętne, za to w sweterku wyglądała zdecydowanie lepiej niż którakolwiek z dotychczas mu znanych kobiet. Jako recepcjonistka i sekretarka nie sprawdziła się, za to dla wszystkich była słodka i uprzejma, a dla Franka stanowiła cudowną, nieabsorbującą odmianą, zwłaszcza kiedy zgadzał sią przy takich okazjach zaspokoić jej pociąg do kokainy. — Dogodź sobie, dziecinko — powiedział, pieszcząc palcami jej sutki — ale pospiesz sią. Nie mam już wiele czasu. Już od przeszło godziny — najpierw na perskim dywanie w jego gabinecie, a potem na kanapie — Annette kochała się z nim tak, jak tylko ona to potrafiła: bez zahamowań, z pasją, i bez żadnych wymyślnych gierek, które tolerował u inteligentnych kobiet, lecz których nie lubił. Miętosił dłońmi jej piersi, podczas gdy ona wsunęła sobie do nosa koniec słomki, drugi zaś przyłożyła do leżącego na piersi lusterka. — O to chodzi — szepnął, kiedy wdychała proszek. — Wciągnij wszystko, kochanie. Do samego końca. 201 Spojrzał na przezroczystą tarczę zegara na półce. Było dwadzieścia po ósmej. Za niespełna godzinę miał się zjawić Mainwaring — niespełna godzina dzieliła go od początku finału. Annette była smakowitą przystawką przed tym spotkaniem, trzeba było jednak już kończyć i odprawić ją do domu. Kiedy ostatnie ziarnka proszku zniknęły z lusterka, odrzucił je w drugi kąt pokoju i przywarłszy ciasno do fenomenalnego, błyszczącego ciała sekretarki, sturlał się z nią z kanapy na dywan. Była cudowna w wyglądzie i w dotyku, ale po godzinie seksu i dawce kokainy za sto dolarów niewiele w nim zostało pożądania. Potrzebował jedynie końcowego orgazmu. Wczepiwszy ręce w jej jedwabiste, złote włosy, przywarł do niej piersią i wbijał się w nią raz za razem, aż po niecałej minucie osiągnął cel. Gdyby Lisette wiedziała, jak bardzo mu potrzebny taki bezproblemowy, namiętny seks, wszystko między nimi ułożyłoby się lepiej. Przez chwilę pieścił jeszcze szparkę Annette, jej twardy, płaski brzuch, a na koniec krągły tyłeczek. Potem usiadł na krześle za biurkiem i patrzył, jak się ubiera. Raz na tydzień lub dwa było w sam raz, by kobieta mu się nie znudziła i przygoda miała wciąż posmak świeżości. W zamyśleniu machinalnie przerzucał leżące na biurku papiery, wśród których było podanie o pracę chinirga, mającego zastąpić Mainwaringa. Przedsięwzięcie przebiegało bez problemów. Ocenili z Mainwaringiem, że potrzebują dwóch lat i okazało się, że wyliczenie było dokładne. Za niecałą godzinę miała się zacząć ostatnia faza przedsięwzięcia. Za niecałą godzinę rozpocznie ostatni etap, którego zakończenie przyniesie mu życiowy sukces. Frank wsypał resztki kokainy do plastikowej torebki i rzucił ją kobiecie. — Zabierz ją z sobą, kochanie — powiedział. — Dogodź sobie. — Obiecałeś, że razem ją zażyjemy, pamiętasz? — Może kiedyś. Teraz wracaj do domu i zabaw się — 202 odparł. — Niepotrzebne mi to gówno. Są inne rzeczy, które mnie nakręcają. Na przykład ty. Albo milion dolarów, pomyślał. Frank wziął prysznic w łazience przy swoim biurze, ubrał się, po czym usunąwszy wszelkie ślady randki z Annette Dolan, zasiadł przed stojącym na biurku komputerem. Pozostało dwadzieścia minut do przybycia Mainwaringa — wystarczająco dużo, by połączyć się z Mamą, zwłaszcza w tak szczególnej chwili. W momencie kiedy stał pod murem — kiedy brak ćwierć miliona dolarów, które pożyczyf z konta szpitala, a potem utopił w nieudanym interesie z gruntami, zawisł nad nim jak widmo katastrofy — Mama przyniosła mu wybawienie. Mamą był UltraMA, główny komputer Ultramed, znajdujący się w macierzystych biurach firmy w Bostonie. Mama była kręgosłupem, który utrzymywał spójność rozrastającego się imperium Ultramed, zapewniając mu łączność, szybką informację i nieograniczony bank lekarzy. W najczarniejszych, najbardziej dramatycznych dniach Franka Mama podrzuciła mu Jacka Pearla i Jasona Mainwaringa. Frank włączył komputer i wykręcił numer sieci. Po paru sekundach na ekranie pojawił się napis: Dobry wieczór, witamy w UltraMA Proszę wprowadzić kod dostępu Frank wystukał kod, a potem własne hasło. W ciągu tygodnia dyrektor jego regionu otrzyma wydruk użytkowników UltraMA i odnotuje na karcie oceny Franka, iż dyrektor szpitala Ultra-med-Davis tego a tego dnia, o dziewiątej wieczorem, był jeszcze w pracy. Dobry wieczór, panie Iverson. Mamy nadzieję, iż w Ster-ling nie ma problemów. Życzy pan sobie zobaczyć swoje menu? 203 Frank przycisnął klawisz Y. Na ekranie pojawiło się MENU DYREKTORA, wraz z towarzyszącą mu listą. 1. Zmiany w procedurach i strategii 2. Aktualna lista płac personelu lekarskiego Ultramed (tylko w pańskim szpitalu) 3. Aktualna lista płac personelu lekarskiego Ultramed (tylko w pańskim okręgu) 4. Lista lekarzy poszukujących pracy (według specjalności) 5. Awanse, powtórne angaże, rozwiązania stosunku pracy (ostatnie 30 dni) 6. Aktualności w dziedzinie zdrowia w kraju 7. Aktualności w dziedzinie zdrowia w okręgu 8. Zalecani dostawcy sprzętu i usług (tylko w pańskim okręgu) 9. Wskaźniki wydajności (w skali okręgu) 10. Wskaźniki wydajności (w skali kraju) 11. Dyrektorzy Złotego Kręgu Połączenie z Mamą zaczynał nieodmiennie od sprawdzenia swojej przynależności do Złotego Kręgu i swojego miejsca na liście najlepszych dyrektorów w północno-wschodnim okręgu. Najlepszy dyrektor. Złoty Krąg. Jakże śmieszne wydawało mu się teraz to, iż był bliski nieubiegania się o to stanowisko w Ultramed-Davis. Ale w owym czasie — kiedy jego firma elektroniczna upadła, a Sędzia odmówił mu pomocy — propozycja Leigh Baron, by wziął pod uwagę możliwość poprowadzenia szpitala, mimo braku doświadczenia w tej dziedzinie, trafiła na podatny grunt. Po prostu nie miał nic do stracenia. W chwili gdy się dowiedział, że został przyjęty na to stanowisko, przeżył lekki szok. Choć jego późniejsze sukcesy w korporacji nie podlegały dyskusji, powód, dla którego Leigh Baron wybrała go spośród całej rzeszy doświadczonych kandydatów, nadal był dla niego niezrozumiały. Przejrzawszy rankingi okręgowe i ogólnokrajowe, wrócił do Menu Dyrektora i wybrał punkt czwarty. 204 Lekarze, którymi mógł się ewentualnie zainteresować Ultramed, byli pogrupowani według specjalizacji, dodatkowo zamieszczono dane o ich wykształceniu i listę osiągnięć zawodowych. Punkt czwarty nie był jednak typowym wykazem lekarzy poszukujących pracy. Przy wielu nazwiskach figurowała adnotacja o zawodowych i osobistych trudnościach, które powodowały, iż dana osoba była do wzięcia. Narkotyki, alkohol, problemy seksualne, nadużycia finansowe, wykroczenia przeciwko etyce zawodowej — sporządzanie takich wykazów wymagało zatrudniania na stałe dociekliwego szperacza, który przeglądał archiwa. Celem owych wykazów było wyeliminowanie spośród potencjalnych kandydatów tych lekarzy, których zaefiowanie raczej nie ulegnie poprawie. Pozostali — wśród nich wielu wybitnych specjalistów — znajdowali się na celowniku korporacji. Na ogół okazywali się oddanymi pracownikami, wdzięcznymi za danie im drugiej szansy, całkowicie lojalnymi wobec firmy i jej polityki i pracującymi za niewygórowane wynagrodzenie. Na podstawie tego specyficznego wykazu UltraMa został zaangażowany Steve Baumgarten z oddziału pogotowia i Su-zanne Cole, która okazała się prawdziwą perłą, gdyż od samego początku zaczęła przynosić firmie zyski wielokrotnie przewyższające jej płacę. Ale dopiero gdy w wykazie pojawiły się nazwiska Jacka Pearla i Jasona Mainwaringa, megabajty Mamy okazały się dla Franka warte swoich odpowiedników w złocie. W okresie gdy znalazł się pod murem, kiedy był tak zrezygnowany z powodu owych dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów, iż zastanawiał się nad poproszeniem o pomoc Sędziego, w punkcie czwartym pojawiło się nazwisko Jacka Pearla. Opis kłopotów Pearla, który Frank teraz już znał na pamięć, brzmiał: „Jest właścicielem patentu na preparat, który nazywa nowym, rewolucyjnym środkiem służącym do znieczulenia ogólnego. Zawieszona licencja na wykonywanie zawodu w stanie Teksas na podstawie podejrzenia o nielegalne próby kliniczne i fałszowanie danych o wynikach eksperymentów z lekami. Lekarz 205 o tym samym nazwisku zrezygnował w 1984 roku z pracy w szpitalu komunalnym Wilkes w Akron, w stanie Ohio, z powodu rzekomego molestowania dziesięcioletniego chłopca. Poszukiwania dalszych informacji trwają". Zaintrygowany Frank zapamiętał to nazwisko, postanawiając w przyszłości dowiedzieć się czegoś więcej o Pearlu, lecz nie zajął się tym energiczniej, dopóki miesiąc później w wykazie UltraMa nie pojawiła się krótka notatka o profesorze chirurgii z Baltimore. Jason Mainwaring był członkiem zarządu i współ-udziałowcem wytwórni leków w Georgii, i podobnie jak Pearl zrezygnował z pracy z powodu konfliktu interesów i oskarżenia o nielegalne użycie niezatwierdzonego leku. Zebranie dodatkowych informacji, podróże do Marylandu, Georgii, Teksasu i Ohio i zapewnienie sobie współpracy pewnego polityka w Akron kosztowały Franka dodatkowe dwadzieścia tysięcy dolarów, zaczerpniętych z funduszów Ultramed. Potem nastąpił ciąg negocjacji z obydwoma lekarzami w bardzo delikatnej materii, stanowiącej w rezultacie klucz do przyszłości Franka. Wszystko razem miało przejść do historii za dwa tygodnie. Przez następne kilka minut przeglądał elektroniczny wykaz lekarzy, dziwiąc się jak zawsze, gdy to robił, ilu ludzi mających wszelkie dane, by osiągnąć sukces i zyskać prestiż potrafiło schrzanić sobie życie. Pediatra z Hartford, kończący czteromiesięczny pobyt w ośrodku odwykowym dla alkoholików; ginekolog z Waszyngtonu, który zrezygnował z pracy w szpitalu z powodu oskarżeń, iż przedłużał badania i składał wizyty pacjentkom w domach; chirurg szczękowy stojący w obliczu odebrania mu licencji za wypisywanie samemu sobie zbyt wielu środków odurzających. Frank zanotował kilka nazwisk, postanawiając przeprowadzić z tymi ludźmi wstępne rozmowy. Ultramed i jego korporacja macierzysta miały dostateczne wpływy, by móc ukryć przed opinią publiczną ślady dawnych kłopotów lekarzy, chyba że prowadzono wyjątkowo energiczne śledztwo. Dyrektorzy zostali jednak ostrzeżeni, by nie korzystać na zbyt dużą skalę z usług tych lekarzy. W momencie gdy Frank skończył sesję z Mamą, po delikatnym pukaniu wszedł do gabinetu Jason Mainwaring. Miał na 206 sobie lekkie bawełniane ubranie, koszulę z monogramem, a na nogach białe buty. Wyglądał jak właściciel plantacji, którym zresztą zamierzał zostać, gdy tylko jego firma farmaceutyczna wprowadzi na rynek serenyl Jacka Pearla. — Napijesz się? — spytał Mainwaring, odkładając aktówkę i zmierzając prosto do barku w bibliotece Franka. — Jasne — odparł Frank, w gruncie rzeczy nienawidząc bezceremonialności, z jaką chirurg natychmiast przejmował inicjatywę. — Może być bourbon. Chirurg wskazał palcem na ogromne zdjęcie lotnicze kompleksu Ultramed-Davis. — Niezłe przedsięwzięcie, Frank — powiedział. — Myślę, że trochę będzie mi go brakowało. Ale wiesz, jak to jest: — tam dom, gdzie serce. — To prawda — odciął się Frank. — Kiedy zacząłeś nabierać jankeskiego akcentu, doszedłem do wniosku, że jesteś tu za długo. Przeglądając zbiór kaset Franka, Mainwaring parsknął śmiechem. — Mantovani... Mantovani... Mantovani... — powtarzał pogardliwie, biorąc je po kolei do ręki. — Czy nie ma tu nic bardziej zbliżonego do Beethovena niż Mantovani? — Lubię Mantovaniego — rzekł Frank. — Widzę. Przez chwilę myślał, po czym otworzywszy aktówkę, wyjął z niej dwie kasety, które rzucił Frankowi na biurko. — Wiem, że być może rzucam perły przed wieprze — powiedział — ale tu masz parę przykładów prawdziwej muzyki. Słucham jej w sali operacyjnej. Potraktuj to jako prezent pożegnalny. Pierwsza z nich to trzecia symfonia Beethovena. Nosi tytuł Eroica. Ta druga to fantazja na temat Greensleeves, skomponowana przez angielskiego kompozytora Vaughana Williamsa. Posłuchaj obu. Jestem pewny, że nawet ty docenisz różnicę między prawdziwą muzyką a tymi produktami Burger Kinga, za którymi przepadasz. — Dzięki za radę, Jase — rzekł Frank, wrzucając obie kasety do szuflady w biurku. — Jutro od samego rana rozpocznę reedukację. — Nie do wiary! Zatkało mnie z wrażenia. — Mainwaring 207 rozsiadł się na kanapie, którą jeszcze przed chwilą zajmowali Frank i Annette Dolan, i wskazał Frankowi krzesło naprzeciw siebie. — Nie lubię rozmawiać o interesach, siedząc po drugiej stronie biurka — wyjaśnił. Lubiłbyś, gdyby było twoje, pomyślał Frank. Zawahał się, lecz po chwili spełnił życzenie chirurga. Robienie problemu z głupstwa na tym etapie przedsięwzięcia nie miało sensu. — A zatem, Jason — powiedział — sądzę, że jesteś zadowolony. Mainwaring otworzył teczkę, którą wyjął z aktówki. — Zważywszy na włożone w to pieniądze — odparł — nie będę zadowolony, dopóki nasz środek znieczulający nie znajdzie się w każdej sali operacyjnej, w każdym szpitalu na całym świecie. Natomiast jestem usatysfakcjonowany... — tu zajrzał do teczki — ...z czterystu dziewięćdziesięciu sześciu doświadczeń, które z Jackiem pomyślnie przeprowadziliśmy. Muszę przyznać, Frank, że się spisałeś. Obiecałeś mi pięćset operacji w ciągu dwóch lat i dotrzymałeś słowa. — Powiedziałem ci to pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy. Znam to miasto. Warunkiem powodzenia przedsięwzięcia było natychmiastowe przejęcie praktyki Guya Beaulicu przez Mainwaringa, ale tylko on i Frank wiedzieli, jak zręcznie Frank wykonał to zadanie. Wszystko było precyzyjnie uknutą intrygą, włącznie ze wzmianką w liście do Maureen Banas, iż wyjawienie przez nią komukolwiek, włącznie z nim samym, że nie ona jest jego autorką, zagrozi nie tylko jej, ale i jemu. — Żal mi starego Beaulieu — powiedział bez emocji Mainwaring. Frank nie wiedział, czy Jason mówi żartem, czy serio. Ponownie postanowił uniknąć sprzeczki. Następnego dnia rano Mainwaringa już nie będzie. Za tydzień wróci, by złożyć oficjalne wymówienie z pracy i przedstawi dowód wpłacenia miliona dolarów na konto Franka w banku na Kajmanach i pół miliona na konto Pearla w zamian za patent, który pozostanie aż do tego momentu własnością Franka i Pearla, oraz wszelkie prawa do serenylu w przyszłości. 208 O to mu właśnie chodziło. Będzie mógł wówczas uzupełnić brak dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów na koncie Ultramed-Davis i jeszcze mu zostanie niezła sumka na dalsze interesy. — Cóż — rzekł obojętnie — przynajmniej nie cierpiał. Kiedy przyjdzie mój czas, chciałbym odejść tak jak on... Wracając do rzeczy, sądzę, iż masz wszystko, czego ci trzeba, żeby sfinalizować interes z twoją firmą w Atlancie? Mainwaring przejrzał papiery w swojej teczce. — Na to wygląda, Frank. Tu masz moje idiotyczne przyznanie się, na którym ci zależało. Frank przebiegł wzrokiem dokument, by się upewnić, iż zawiera przyznanie się Mainwaringa do nielegalnego zastosowania serenylu u pięciuset pacjentów. Dokument stanowił dla Franka gwarancję, że tamci dwaj nie będą próbowali działań poza jego plecami. Rano Frank pójdzie z Mainwaringiem do Banku Narodowego w Sterling, gdzie schowają dokument w sejfie, wraz z dwoma podobnymi od Franka i Pearla, a gdy Mainwaring wróci, we trójkę wyjmą dokumenty i zniszczą je wszystkie razem. — Pamiętaj o tym, Frank — powiedział Mainwaring — że ja nie mam w tym wszystkim decydującego słowa. Moi wspólnicy ciągle jeszcze liczą, ile będzie nas kosztowało cofnięcie się do początku i przeprowadzenie tych wszystkich prób na zwierzętach i ludziach, których wymaga FDA i... Frank roześmiał się głośno. — Nie myśl, że jestem durniem, Jason — rzekł. — Dobrze wiesz, że opracowanie nowego lekarstwa i przetestowanie go kosztuje dziesiątki milionów dolarów — i nie ma gwarancji, że będzie skuteczne, a przede wszystkim bezpieczne. Dostajesz kopalnię złota i dobrze o tym wiesz. Wiedzą o tym także twoi wspólnicy, a nawet twój ciotowaty przyjaciel Pearl. Po pięciuset udanych próbach będziesz musiał tylko dać w łapę paru ludziom w FDA i zgromadzić teczki lipnych testów na zwierzętach i ludziach, więc nie wciskaj mi kitu. To nie przystoi facetowi twojej klasy. Mainwaring potrząsnął smutno głową. — Wielu tutejszych znajomych będzie mi brakowało, 209 Frank — powiedział z mocnym teksańskim akcentem — ale muszę ci wyznać, iż ciebie między nimi nie będzie. Dopilnuj, żeby Jack przygotował mi na rano całą dokumentację i wzór chemiczny środka, słyszysz? Zakładając, iż moi wspólnicy i nasi chemicy zaakceptują je, wrócę za osiem, dziesięć dni. Ufam, iż ty lub Jack powiadomicie mnie, gdyby zaszły jakieś nieprzewidziane okoliczności. — Oczywiście, stary pierdoło — rzekł Frank. — Nie wydaje mi się, żebyś po dwóch latach i pięciuset udanych próbach musiał warować przy telefonie, oczekując od nas wieści. Jeśli istnieje na świecie coś równie pewnego jak urodziny, śmierć i podatki, to jest tym również serenyl... dobrze o tym wiesz, prawda? Oczy Mainwaringa zwęziły się do szparek. — Wiem tylko tyle — zaczął spokojnie — że nasze tete-a--tete trwa już za długo. Zamknął aktówkę i nie podawszy Frankowi ręki, wyszedł z gabinetu. Dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, uśmiech Franka stał się bardziej naturalny. Przez dwa lata pozwalał temu aroganckiemu bufonowi deptać po sobie przy każdej okazji. Sukinsyn dyktował mu nawet, jakiej muzyki powinien słuchać. Poczuł ulgę na myśl, iż po udanym zakończeniu przedsięwzięcia nie będzie dalszego powodu, żeby się przed nim płaszczyć. Po latach egzystowania w cieniu takich ludzi jak Mainwaring i Sędzia przyszła pora, by samemu zacząć rzucać cień. Nareszcie jego życie zaczynało wychodzić na prostą. Był wschodzącą gwiazdą potężnej korporacji, a już niedługo osiągnie niezależność i prestiż, które zależą tylko od pieniędzy. — Boże, pobłogosław serenyl — mruknął pod nosem. Powoli, coraz głośniej, rozbrzmiała mu w głowie znajoma piosenka. Frank, Frank, nasz chłopak jest na schwał, nikt nie potrafi dopiąć celu lepiej niż Frank... ból w okolicy prawej piersi. Zlana zimnym potem rozerwała bluzkę i rozpięła zatrzaski stanika. Blizna pooperacyjna była czerwona, choć nie przesadnie, a tkanka niewrażliwa na ucisk. Mimo to ból był straszny. W oszołomieniu gorączkowo szukała w myśli logicznego wytłumaczenia. Ból mógł pochodzić z zapalenia nerwu. Oczywiście, pomyślała. Zapalenie nerwu było jedyną sensowną diagnozą. Uspokojona, choć nadal wstrząśnięta, opadła na poduszki. Spojrzała na zegarek. Spała przez czterdzieści pięć minut. Potrzebowała znacznie więcej, by wyrównać braki snu, które od czasu operacji narastały z każdym dniem. Dobrze, że wzięła urlop, gdyż tym wszystkim przejściom towarzyszyło wyczerpujące napięcie. Zamknęła oczy, lecz po chwili zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna wstać i zażyć jakiegoś leku, nim znów zaśnie. Aspirynę lub nawet kodeinę. Gdyby podrażniony nerw znów się odezwał, ból nie będzie tak ostry. Nie, pomyślała. Nie było powodu do obaw, skoro wiedziała, co to jest. Ból trwał nie dłużej niż kilkanaście sekund. Jeśli znów się odezwie, zdoła go wytrzymać. Wytrzyma wszystko, byle nie trwało długo. Potrzebny był jej przede wszystkim sen. Odpręż się... Oddychaj powoli... Oddychaj powoli... Dobrze... Właśnie tak... O to chodzi... Co jej się śniło, kiedy poczuła ból...? Próbując to sobie przypomnieć, znów zasnęła. Cztery mile dalej na północ Suzanne Cole krzyknęła i poderwała się z kanapy, na której drzemała. Poczuła rozdzierający 210 18 Pola golfowe klubu White Pines, zaprojektowane przez Roberta Trenta Jonesa, były przedmiotem dumy i symbolem statusu wybrańców będących jego akcjonariuszami. Pas, ciągnący się wzdłuż wąskiej doliny, pomiędzy dwoma potężnymi granitowymi urwiskami, był krótki, a do tego niezwykle wąski. Członkowie z rozrzewnieniem wspominali ów dzień w 1962 roku, kiedy to Sam Snead, rozgrywający pokazową rundę na polach klubu, przy uderzeniu na odległość osiemdziesięciu sześciu metrów stracił dwie piłki. W sobotnie popołudnie Zack przygotowywał się do rozegrania pierwszej od lat partii golfa. Jego przeciwnikiem miał być sędzia Clayton Iverson. Początkowo zamierzał spotkać się rano z Jasonem Main-waringiem i Jackiem Pearlem, a resztę dnia spędzić nie pomiędzy granitowymi ścianami, lecz na nich, wspinając się wraz z kilkoma członkami miejscowego klubu wysokogórskiego. Dowiedział się jednak, iż Mainwaring powiadomił Grega Ormesby'ego, jedynego pozostałego w Sterling chirurga, że przez cały następny tydzień go nie będzie, a Pearl też miał wrócić dopiero w poniedziałek. Choć od dłuższego czasu marzył, żeby się powspinać, z radością skorzystał z szansy spędzenia kilku godzin sam na sam z ojcem — pierwszy raz od chwili powrotu do Sterling. Zaproszenie do gry zostało wyrażone w charakterystyczny dla Sędziego sposób, uniemożliwiający odmowę. Dał przy tym 212 Zackowi do zrozumienia, iż chodzi mu o coś więcej niż golf. Zaznaczył wyraźnie, że będą sami, nie wspominając ani słowem, czy Frank nie będzie mógł przyjść, czy nie został zaproszony. Wcześniej tego samego dnia, po obchodzie, powtórnym przejrzeniu karty Toby'ego i próbie skontaktowania się z Main-waringiem i Pearlem, Zack spędził godzinę na polu treningowym. Stwierdził z przyjemnym zaskoczeniem, iż jego swing, wyćwiczony w dziesiątkach lekcji w dzieciństwie, przetrwał upływ czasu. Golf nigdy go szczególnie nie fascynował, podobnie jak wszystkie sporty mające coś wspólnego z piłką, jednak falisty teren, idealnie wypielęgnowana murawa, do tego obszerny domek klubowy w stylu Tudorów, ze swoją zadaszoną werandą i wschodnimi dywanami, przynosiły mu relaks, zwłaszcza w ciepłe, bezchmurne popołudnia. — A więc, Zachary — powiedział Clayton Iverson, kiedy szli w stronę pierwszego punktu startowego — jak to sobie uatrakcyjnimy? Był w białych spodniach, złotej koszuli od LaCoste'a i tradycyjnych, biało-brązowych półbutach do golfa. Choć trudno byłoby twierdzić, iż jest w szczytowej formie, dźwigał swoje potężne ciało z gracją urodzonego atlety. Opalona twarz, otoczona gęstwiną srebrzystych włosów, promieniała powagą i pewnością siebie. — To zależy, ile ci trzeba pieniędzy, Sędzio — odparł Zack, wiedząc, iż spieranie się z ojcem o wysokość stawki jest bezowocne i nietaktowne. — Co powiesz na dolara od dołka, z handicapem? Daję ci następujące fory: jedno uderzenie na wszystkich polach z par pięć i na dwóch długich z par cztery. — Policzmy, ile to będzie... — Zack udał, że liczy na palcach. — Osiemnaście dolarów. Myślę, że stać mnie na to. Zgoda, Sędzio, niech będzie po dolarze od dołka. Przypuszczam, że jak zwykle pójdzie ci ze mną łatwo. Sędzia umieścił piłeczkę w pierwszym punkcie startowym i spojrzał na syna z uśmiechem drapieżcy, który widzi łatwą zdobycz. — Oczywiście — powiedział — Jak zwykle. 213 Podstawą stosunku Sędziego do synów, a przy tym stałym tematem żartów było to, iż współzawodniczył z nimi na wszelkich płaszczyznach, wszystko jedno, czy to był remik, w którego bezlitośnie ich ogrywał, czy golf, czy nawet interesy. Uważał, że na zwycięstwo należy zapracować, a nie oczekiwać, aż samo przyjdzie; nawet najdrobniejszych pożyczek udzielał za rewersem i trzeba je było spłacić w całości, w dodatku z pewnym procentem. Zack wiedział, iż tego dnia, jak zwykle, ojciec ani razu nie uderzy niestarannie, nie podda się w najtrudniejszej sytuacji. Drajw Sędziego posłał piłeczką poza linię wyznaczającą dwieście jardów, wywołując aplauz kilkunastu widzów. Zack uświadomił sobie, że jest bardziej spięty, niż gdyby operował guz mózgu. Jego drajw posłał piłeczkę do stawu. — Mam nadzieję, że nie masz żadnego pilnego spotkania, Sędzio — powiedział, ustawiając drugą piłeczkę w punkcie startowym. — Jeśli dalej tak pójdzie, spędzimy tu sporo czasu. — Zwolnij wsteczny wymach i obniż trochę lewy bark — poradził mu ojciec. Zack posłuchał rady i posłał piłeczkę na tę samą odległość co ojciec, a nawet nieco dalej. — Dzięki za radę — szepnął, unosząc nieistniejącą czapkę w odpowiedzi na oklaski niewielkiej widowni. — Ciesz się — rzekł Sędzia, kiedy opuszczali punkt startu. — Nie wygrasz więcej niż po dolarze od dołka. Po dziewiątym polu Zack przegrywał siedem dolarów, a od starych butów porobiły mu się na piętach pęcherze, jednak popołudnie było nadal ciepłe, a on sam doświadczał rzadkiego uczucia więzi z ojcem, które brało się, jak mniemał, z urywków rozmowy na zwykłe tematy i wspomnień z podobnych spotkań w przeszłości. Clayton Iverson pytał go o wrażenia z nowego miejsca pracy i opowiedział kilka anegdot z sali sądowej, jednak jak dotąd nic nie wskazywało, iż celem zaproszenia syna było cokolwiek innego niż golf. Po krótkiej przerwie na piwo w domku klubowym Sędzia 214 zostawił wózek elektryczny, którego używał na dziewiątym polu, i zjawił się na dziesiątym punkcie startowym, ciągnąc za sobą kije w dwukołowym aluminiowym wózku. — Trzeba mi trochę gimnastyki — wyjaśnił. — Poza tym mamy niewiele szans na rozmowę, jeśli ja jeżdżę, a ty musisz ganiać pieszo za piłeczką po swoich niedokładnych uderzeniach. — Bardzo rozsądnie, Sędzio — powiedział Zachary — ale strzeż się. Jak powiedział generał Custer pod Little Big Horn: „Bitwa jeszcze trwa". Wystartował do dziesiątego dołka solidnym drajwem, natomiast uderzenie jego ojca, źle podcięte, posłało piłeczkę daleko w prawo, w zielsko. Brodząc'wśród wysokiej trawy w poszukiwaniu jej, Sędzia pomachał do czwórki graczy za nimi, żeby kontynuowali grę. — Jeśli nie znajdziemy piłeczki do czasu, kiedy tamci dojdą do dołka, poddaję tę partię. — To bardzo fair z twojej strony. Przez moment Zack zastanawiał się, z jakiego powodu ojciec uczynił ustępstwo, tak dalece niezgodne z jego charakterem. — Powiedz mi jedną rzecz, Zachary — rzekł Sędzia, cały czas szukając piłeczki. — Czy odkąd zacząłeś pracować w szpitalu, miałeś jakąś scysję z Ultramed? — Scysję? — Wiesz co? Chyba moja piłeczka powędrowała bardziej w prawo, niż nam się zdaje. Poszukajmy jej tam. — Sędzio? — Słucham? — O jakiej scysji mówisz? Clayton Iverson wahał się przez chwilę, niezdecydowany, czy kontynuować ten temat. — Guy Beaulieu był u mnie kilka dni przed śmiercią. — Naprawdę? — To była jego druga wizyta w ciągu paru tygodni. — Był zły i zmartwiony. — Zapewne. — Sędzia oparł się na kiju, przestając szukać piłeczki. — Postanowił udowodnić, że Frank i Ultramed wykopali go z praktyki po to, żeby na jego miejscu osadzić 215 swojego człowieka, Jasona Mainwaringa. Twierdził, iż dysponuje dowodami, że firma stosuje pokrętne metody i że to jest dla niej typowe. — Wiem o tym. Natomiast nie wiem, dlaczego przyszedł z tym do ciebie, wiedząc, jak zdecydowanie popierałeś Franka i jakim on jest doskonałym dyrektorem. Patrzyli w milczeniu, jak grająca czwórka wykonywała kolejno drajwy. Trzy piłeczki wylądowały na greenie, czwarta zaś, zagrana przez starego, siwego mężczyznę, wpadła do bunkra — dołu z piaskiem. Zack przyłapał się na tym, że się modli, by przynajmniej w tym momencie krążenie wieńcowe i mózgowe owego mężczyzny funkcjonowało jak należy. To mu się zdarzało zawsze, gdy przebywał w pobliżu starych ludzi. — Odpowiedź na twoje pytanie — rzekł Sędzia, po tym jak stary wykonał uderzenie — brzmi następująco: otóż Guy był przekonany, że ja — niezależnie od tego, jaką rolę odegrał w tym Frank — nie dopuszczę, by poszedł na dno za czyny, których nigdy nie popełnił. Pamiętaj, że przebyliśmy razem długą drogę. Nie umiałbym zliczyć komitetów, które powołaliśmy, ani wspólnie opracowanych projektów w ciągu ostatnich trzydziestu lat. A wszystko po to, by Sterling przestało być zdychającym fabrycznym miasteczkiem. Często miewaliśmy odmienne zdania w różnych kwestiach, ale to nigdy nie miało znaczenia. Walczyliśmy zawzięcie, ale zawsze według reguł gry. — Rozumiem. — Przypuszczam, iż wierzył, że opowiem się po słusznej stronie, gdyż pamiętał, że zawsze dochodziliśmy do porozumienia i znał moją reputację sędziego. — I nie zawiódł się? Sędzia wyjął z torby nową piłeczkę i rzucił ją przez ramię za siebie. — Oczywiście, że się nie zawiódł — odparł. — Jak mogłeś mieć wątpliwości? — Przepraszam. — Beaulieu nie żyje, ale kwestie, które poruszył, jeżeli w ogóle istnieją, należałoby wyjaśnić, zanim upłynie termin 216 możliwości odkupienia szpitala. Potem będziemy zdani, w dosłownym sensie, na łaskę Ultramed. Odkupienie szpitala. W tym momencie Zack zrozumiał, dlaczego Frank nie został zaproszony do gry. Postanowił nie zdradzać się ze swoim odkryciem, dopóki Sędzia nie określi jaśniej swego stanowiska. Nie było do końca wiadomo, jak Clayton Iverson by zareagował na takie rewelacje. O ile szkolne lata Zacka, zwłaszcza po jego wypadku, przebiegały spokojnie, o tyle stosunki między Sędzią a Frankiem były burzliwe i układały się w sposób trudny do przewidzenia. Ojciec chłonął osiągnięcia starszego syna jak nienasycona gąbka i kiedy sukcesy Franka przychodziły zbyt wolno, a zwłaszcza gdy zrobił coś niezgodnego z wzorcem, w jaki Sędzia chciał go ukształtować, z reguły pojawiały się spięcia. Wspominając tamte czasy, Zack się zastanawiał, czy wytłumaczeniem tego faktu nie było to, że obaj po prostu lubili się z sobą kłócić. Przypomniał sobie dzień, gdy Frank, wówczas uczeń drugiej klasy w szkole średniej, otrzymał najwyższą notę z historii. Nauczycielka w ocenie wypracowania napisała, że styl i treść pracy dalece wybiegają ponad dotychczasowy poziom wiedzy Franka. Taka nagła poprawa wydała się Sędziemu podejrzana. Zastosował metodę, którą nazywał przesłuchaniem w cztery oczy, a dzięki której prawic zawsze udawało mu się wykryć, czy synowie kłamią. Frank poniósł sromotną klęskę — po godzinnej rozmowie pomaszerował do swojego pokoju i wrócił z pracą ucznia ostatniej klasy, z której ściągnął. Zack nigdy nie zapomniał wyrazu jego twarzy: mieszaniny strachu, nienawiści, poniżenia i wściekłości. Rezultatem przesłuchania była najniższa ocena z historii, a dodatkowo Sędzia zabronił synowi gry w czterech meczach koszykówki, ale zakaz później został uchylony w wyniku argumentacji trenera, że zespól ucierpiałby znacznie bardziej niż Frank. Przesłuchanie i jego rezultat zaważyły na przyszłych stosunkach ojca z synem. Sędzia pokazał, jaki jest jego stosunek do nieuczciwości, i nigdy więcej nie wspomniał o tym incydencie. Przesłuchanie rzeczywiście zniechęciło Franka do ułatwiania sobie życia nieuczciwymi metodami, lecz tylko na pewien czas. Zamiast zareagować na wyrozumiałość ojca zmianą na lepsze, on zareagował wyzwaniem. Niedługo po tym incydencie pochwalił się młodszemu bratu, iż postanowił ćwiczyć, jak wygrać w przesłuchaniu w cztery oczy. Najpierw ćwiczył przed lustrem, potem nastąpił ciąg prób, który nazwał „testem koszał-ków-opałków". Po pewnym czasie doszedł do tego, że nawet gdy był winny, potrafił patrzeć niewzruszenie ojcu w oczy i wytrzymać jego spojrzenie. W latach, które nastąpiły bezpośrednio po tym wydarzeniu, liczba scysji z ojcem znacznie zmalała, częściowo dzięki opanowaniu przez Franka nowej umiejętności, w większej zaś mierze dzięki osiągnięciom sportowym. Jeszcze później, skutkiem powtarzających się niepowodzeń Franka, ich stosunki znów się zaostrzyły. Teraz, po czterech latach względnego pojednania, zanosiło się między nimi na poważną rozgrywkę. Zarzewiem konfliktu, jak zwykle, były oczekiwania Sędziego. Osiągnięcia Franka z założenia musiały być najlepsze, a jego sprawowanie bez zarzutu. Czwórka graczy przed nimi dobiła swoje piłeczki do dołka i opuściła green. Sędzia podszedł do swojej, lecz po chwili zastanowienia rozejrzał się po polu, by sprawdzić, czy nie ma nikogo w pobliżu, po czym cofnął się o krok. — Widzę, że jesteś zmartwiony, Zachary — rzekł. — Powiedz, o co chodzi. — Nie jestem zmartwiony. Myślę tylko... — O czym? Zack pokręcił głową. — Nic takiego, Sędzio. Grajmy dalej. — Martwisz się, że działam przeciw Frankowi, prawda? — On jest twoim synem. — Czy dlatego nie powinienem podejrzewać, iż może być zamieszany w coś nieetycznego, a nawet niegodziwego? — Nie o to chodzi. — W takim razie o co? Zack w ostatniej chwili powstrzymał się od opowiedzenia ojcu o szczegółach spuścizny po Bcaulieu, o spotkaniu z Mau-reen Banas i o swoim braku zaufania do Ultramed. Uważał, że wszelkie wątpliwości powinien najpierw przedyskutować z Frankiem. Nie wiadomo, co się za tym wszystkim kryło. — Sędzio — zaczął, dobierając starannie słowa — Guy Beaulieu stawał na głowie, by pogrążyć Ultramed. Nie martwił się o to, że pogrąży przy tym Franka. Doceniam twoją wierność zasadom prawości w postępowaniu, ale... — Ale co? Zack znów się zawahał. Wystarczył jeden błędny krok, jedna nieuzasadniona myśl, by Sędzia ruszył na kolejną ze swoich licznych krucjat. Frank zrozumie to jako sprzysiężenie ich dwóch przeciw niemu i Ultramed, a wówczas jakakolwiek szansa pomocy z jego strony w zdemaskowaniu korporacji lub w rozwiązaniu zagadki Toby'ego Nclmsa zostanie na zawsze zaprzepaszczona. — Sędzio, Frank ma swoje braki i dziwactwa, tak jak my wszyscy — powiedział po zastanowieniu. — Ale biorąc pod uwagę oczekiwania i naciski na niego, które musiał znosić od czasu, gdy ukończył szkołę średnią, miewał osiągnięcia, z których obaj możemy być dumni. W tej sprawie nie mamy prawa odebrać mu przywileju domniemania niewinności. — Więc twoim zdaniem jestem nielojalny, chcąc się dowiedzieć, czy mój syn i korporacja, dla której pracuje, bogacą się kosztem społeczności? — Nie powiedziałem tego. — Wytykasz mi, że próba dowiedzenia się, czy Frank miał swój udział w zniszczeniu dobrego imienia człowieka, jest nielojalnością? — Sędzio, proszę. — Przykro mi, Zachary, ale od ponad trzydziestu lat jestem prawnikiem, a od piętnastu sędzią. W moim sumieniu postępowanie zgodne z prawem jest znacznie ważniejsze od tego, co niektórzy nazywają lojalnością. — Nie mam co do tego wątpliwości. Chciałem tylko powiedzieć, iż z tego, co wiem, cała ta sprawa nie jest taka prosta. Czy wiesz o tym, że gdyby nie wpływy Franka w szpitalu, Beaulieu zostałby zawieszony już dawno temu? 218 219 Sądzia zaniemówił. — Nie — odparł po chwili. — Nie wiedziałem. — To fakt. Wprawdzie to Frank opowiedział mu o swoim wstawiennictwie, lecz Zack nie widział potrzeby podzielenia się tym z ojcem, podobnie jak nie powiedział mu o swojej irytacji z powodu zachowania Franka w dniu śmierci Beaulieu. Czuł zadowolenie, mogąc stanąć w obronie brata, jednocześnie był świadom, iż przemawiając na korzyść Franka, poprawia własny wizerunek w oczach ojca. Sędzia wydawał sią zaskoczony, a nawet zmartwiony jego stanowiskiem. Wrócił do piłeczki, jednak z przybranej przed uderzeniem pozycji i zaciśniętych do białości palców Zack wywnioskował, iż nie mógł się skoncentrować. Nagle olśniła go myśl, że ojciec musiał zrobić coś, co było nie na rękę Frankowi — lub przynajmniej się nad tym zastanawiał — i teraz opadły go wątpliwości. Swing Sędziego był pospieszny i niezręczny. Piłeczka, nie wzbiwszy się w powietrze, potoczyła się po trawie i wpadła z powrotem do bunkra, mimo to Sędzia nie skomentował fatalnego uderzenia. — Czy wiesz — powiedział, kiedy brnęli ku niej po piasku — że od dnia, kiedy twoja matka dowiedziała się, że jest w ciąży, zaczęliśmy dla was snuć wizję wielkiej przyszłości. Nie jesteśmy w tym odosobnieni, lecz możesz mi wierzyć, że tamtej zimy spędziliśmy wiele godzin przy kominku, prześcigając się w naszych marzeniach. Postanowiliśmy dać Frankowi, a potem tobie, imiona prezydentów — wprawdzie mniej znanych, lecz takich, którzy zaznaczyli się w historii narodu. Zack westchnął w duchu. Wielokrotnie słyszał tę historię, począwszy od najwcześniejszych lat. Franklin Pierce, jedyny prezydent urodzony w New Hampshire, i Zachary Taylor, kiepski wojownik, którego jedynym sukcesem w ciągu czterech lat bezbarwnego urzędowania było utworzenie Departamentu Spraw Wewnętrznych. Obaj byli ulubieńcami Sędziego. — Możesz mi wierzyć, Sędzio — odparł Zack, odpowiada- 220 jąc to samo co zawsze przy takiej okazji — że obaj z Frankiem doceniamy wartości i chęć czynienia dobra, które w nas zaszczepiłeś. Przerwawszy rozmowę, posłał piłeczkę na skraj greenu, a potem patrzył, jak ojciec, całkowicie wybity z rytmu gry, marnuje dwa uderzenia, żeby wydostać się z bunkra. Po dobiciu piłeczki do dołka Zack zmniejszył przewagę Sędziego do sześciu dolarów, a po dwóch remisach i fatalnym dla Sędziego wyniku siedem powyżej par na trzynastym polu, odrobił dalsze trzy. — Zróbmy przerwę, Sędzio — zaproponował, wskazując na mały kiosk z napojami obok czternastego punktu startowego. — To, co tak cię martwi, że zaczęło ci kiepsko iść, wymaga przedyskutowania. — Nie jestem zmartwiony — odparł Clayton Iverson. — Nie jesteś zmartwiony! Na pierwszych dziewięciu polach miałeś wyniki cztery powyżej par, a z chwilą kiedy poruszyłeś temat szpitala, na następnych czterech doszedłeś do ośmiu. Usiądź przy tamtym stoliku i pozwól postawić sobie piwo. Sędzia trochę się krygował, lecz w końcu ustąpił. — Może rzeczywiście jestem trochę zmartwiony — mruknął. Zack zostawił go przy stoliku z kutego żelaza i po chwili wrócił z dwoma oszronionymi kuflami i dwiema butelkami lówenbrau. — Czy coś poszło nie tak, jak się spodziewałeś? — zapytał, sącząc piwo. — Co masz na myśli? — Myślę o Franku, Sędzio. Wiem, że przyczyniłeś się do tego, żeby go wzięto pod uwagę przy konkursie na dyrektora Ultramed. Czy dlatego jesteś dla niego taki surowy? Czujesz się za niego odpowiedzialny? — Zachary, klapa tej przeklętej firmy elektronicznej Franka nie była jego pierwszą wpadką. On po prostu nie ma cierpliwości do takiego zajęcia. Za każdym razem próbuje przejść od pierwszego etapu od razu do dwudziestego. Powiedziałem mu, iż miał szczęście, że mu się trafiła szansa z Ultramed, kiedy... — Urwał w pół zdania. 221 ir Sędzia zaniemówił. — Nie — odparł po chwili. — Nie wiedziałem. — To fakt. Wprawdzie to Frank opowiedział mu o swoim wstawiennictwie, lecz Zack nie widział potrzeby podzielenia się tym z ojcem, podobnie jak nie powiedział mu o swojej irytacji z powodu zachowania Franka w dniu śmierci Beaulieu. Czuł zadowolenie, mogąc stanąć w obronie brata, jednocześnie był świadom, iż przemawiając na korzyść Franka, poprawia własny wizerunek w oczach ojca. Sędzia wydawał się zaskoczony, a nawet zmartwiony jego stanowiskiem. Wrócił do piłeczki, jednak z przybranej przed uderzeniem pozycji i zaciśniętych do białości palców Zack wywnioskował, iż nie mógł się skoncentrować. Nagle olśniła go myśl, że ojciec musiał zrobić coś, co było nie na rękę Frankowi — lub przynajmniej się nad tym zastanawiał — i teraz opadły go wątpliwości. Swing Sędziego był pospieszny i niezręczny. Piłeczka, nie wzbiwszy się w powietrze, potoczyła się po trawie i wpadła z powrotem do bunkra, mimo to Sędzia nie skomentował fatalnego uderzenia. — Czy wiesz — powiedział, kiedy brnęli ku niej po piasku — że od dnia, kiedy twoja matka dowiedziała się, że jest w ciąży, zaczęliśmy dla was snuć wizję wielkiej przyszłości. Nie jesteśmy w tym odosobnieni, lecz możesz mi wierzyć, że tamtej zimy spędziliśmy wiele godzin przy kominku, prześcigając się w naszych marzeniach. Postanowiliśmy dać Frankowi, a potem tobie, imiona prezydentów — wprawdzie mniej znanych, lecz takich, którzy zaznaczyli się w historii narodu. Zack westchnął w duchu. Wielokrotnie słyszał tę historię, począwszy od najwcześniejszych lat. Franklin Pierce, jedyny prezydent urodzony w New Hampshire, i Zachary Taylor, kiepski wojownik, którego jedynym sukcesem w ciągu czterech lat bezbarwnego urzędowania było utworzenie Departamentu Spraw Wewnętrznych. Obaj byli ulubieńcami Sędziego. — Możesz mi wierzyć, Sędzio — odparł Zack, odpowiada- 220 jąc to samo co zawsze przy takiej okazji — że obaj z Frankiem doceniamy wartości i chęć czynienia dobra, które w nas zaszczepiłeś. Przerwawszy rozmowę, posłał piłeczkę na skraj greenu, a potem patrzył, jak ojciec, całkowicie wybity z rytmu gry, marnuje dwa uderzenia, żeby wydostać się z bunkra. Po dobiciu piłeczki do dołka Zack zmniejszył przewagę Sędziego do sześciu dolarów, a po dwóch remisach i fatalnym dla Sędziego wyniku siedem powyżej par na trzynastym polu, odrobił dalsze trzy. — Zróbmy przerwę, Sędzio — zaproponował, wskazując na mały kiosk z napojami obok czternastego punktu startowego. — To, co tak cię martwi, że zaczęło ci kiepsko iść, wymaga przedyskutowania. — Nie jestem zmartwiony — odparł Clayton Iverson. — Nie jesteś zmartwiony! Na pierwszych dziewięciu polach miałeś wyniki cztery powyżej par, a z chwilą kiedy poruszyłeś temat szpitala, na następnych czterech doszedłeś do ośmiu. Usiądź przy tamtym stoliku i pozwól postawić sobie piwo. Sędzia trochę się krygował, lecz w końcu ustąpił. — Może rzeczywiście jestem trochę zmartwiony — mruknął. Zack zostawił go przy stoliku z kutego żelaza i po chwili wrócił z dwoma oszronionymi kuflami i dwiema butelkami lówenbrau. — Czy coś poszło nie tak, jak się spodziewałeś? — zapytał, sącząc piwo. — Co masz na myśli? — Myślę o Franku, Sędzio. Wiem, że przyczyniłeś się do tego, żeby go wzięto pod uwagę przy konkursie na dyrektora Ultramed. Czy dlatego jesteś dla niego taki surowy? Czujesz się za niego odpowiedzialny? — Zachary, klapa tej przeklętej firmy elektronicznej Franka nie była jego pierwszą wpadką. On po prostu nie ma cierpliwości do takiego zajęcia. Za każdym razem próbuje przejść od pierwszego etapu od razu do dwudziestego. Powiedziałem mu, iż miał szczęście, że mu się trafiła szansa z Ultramed, kiedy... — Urwał w pół zdania. 221 — Kiedy co, Sędzio? — Nic. Nieważne. — Poprosił cię o pożyczkę, prawda? — spytał Zack. Fragmenty niektórych rozmów z bratem w ciągu ostatnich lat zaczęły nagle do siebie pasować. Chociaż Frank nigdy nie mówił o szczegółach krachu firmy, dał mu wyraźnie do zrozumienia, że częściowo winien jest temu ojciec. — To była lekkomyślna prośba. Już wtedy siedział w bagnie po szyję. To byłoby wyrzucenie pieniędzy w błoto. — Frank widział to inaczej, Sędzio. — Cóż, ja to tak widziałem. Zgodziłem się pomóc, pod warunkiem że zlikwiduje firmę. Stanowisko w szpitalu stwarzało mu szansę wygrzebania się z beznadziejnej sytuacji i pokazania ludziom, na co go stać. Nie mówiąc o tym, że chciałeś mieć go znów pod swoim pantoflem, pomyślał złośliwie Zack. — Więc dostał tę pracę i spisuje się dobrze. Czego jeszcze od niego chcesz? — Chcę, żeby na tym stanowisku kierował się tymi samymi wartościami co ja na moim. Chcę, żeby zawsze stał po słusznej stronie. Mimo ciepłego dnia Zack poczuł nagły chłód. — A co jest słuszne? — Ja jeden mam dokumentację Beaulieu, miał ochotę wykrzyczeć. Ja jeden rozmawiałem z Maureen Banas. Skąd jesteś taki pewny, co jest słuszne? — Tato, coś ty takiego zmalował? — zapytał. — Nie bardzo mi się podoba twój ton, Zachary. Możesz być doskonałym chirurgiem, ale ciągle jesteś moim synem. Zack skurczył się pod gniewnym spojrzeniem ojca. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio postawił mu się tak stanowczo. — Przepraszam — bąknął. — W porządku, przeprosiny przyjęte. Myślę, że trzydzieści lat w sądzie zobowiązuje mnie do działania, kiedy ktoś naprowadza mnie na trop. Wokół oskarżeń Beaulieu kłębiło się tyle dymu, iż mało prawdopodobne, żeby gdzieś nie tlił się ogień. Nie wiedziałem... dopiero ty mi powiedziałeś, że Frank interweniował na jego korzyść. 222 Przez chwilę się namyślał, po czym sięgnął do kieszeni swojej torby golfowej i wyjąwszy z niej kopertę, podał ją Zackowi. — Masz — powiedział. — Przeczytaj to. Pani Leigh Baron Dyrektor Wydziału Operacji Korporacja Szpitali Ultramed Boston Place Boston, Massachusetts 02108 Szanowna Pani! Dobiega końca czwarty, ostatni rok kontraktu dotyczącego sprzedaży szpitala okręgowego Davis Korporacji Szpitali Ultramed. Jak Pani bez wątpienia wie, umowa zawiera klauzulę gwarantującą możliwość odkupienia szpitala przez społeczną radę, której jestem przewodniczącym, pod warunkiem że rada zbierze się nie później niż pięć miesięcy przed datą wygaśnięcia kontraktu i liczbą głosów nie mniejszą niż 51 procent wyrazi wolę odkupienia szpitala za zwrotem Ultramed kwoty równej cenie zakupu, zdeponowanej w oddziale Banku Narodowego w Sterling. Nie miałem zamiaru zwoływać rady, by rozważyła taką możliwość, gdyby nie powstała sytuacja, która mnie niezwykle zaniepokoiła — konflikt pomiędzy doktorem Guyem Beaulieu, jednym z pierwszych lekarzy, którzy osiedlili się w naszym mieście, a Pani korporacją. W przekonaniu niedawno zmarłego doktora Beaulieu administracja szpitala, a co za tym idzie Korporacja Szpitali Ultramed, jest odpowiedzialna za machinacje mające na celu pozbawienie go praktyki. Twierdził, iż znane mu są praktyki Pani korporacji na terenia szpitala Ultramed-Davis, stojące w sprzeczności z dobrem pacjentów. Wiem, że wielokrotnie dzielił się z Panią swoimi zastrzeżeniami i że podjął kroki prawne zarówno przeciw szpitalowi, jak i Korporacji Szpitali Ultramed. Skontaktowała się ze mną wdowa po doktorze Beaulieu, prosząc mnie, by rada dogłębnie zbadała zarzuty postawione przez jej męża, zanim się skończy okres warunkowy naszej 223 umowy, który upływa 19 lipca o godzinie dwunastej w południe. Poprosiłem panią Beaulieu o dostarczenie mi jak najszybciej wszelkich dokumentów potwierdzających zarzuty jej męża i podzielenie się ze mną swoją wiedzą na ten temat. Proszę potraktować ten list jako oficjalne zawiadomienie, iż zamierzam zwołać zebranie rady o godzinie 11 w piątek 19 lipca w celu podjęcia decyzji, czy skorzystamy z prawa odkupienia szpitala. Zgodnie z kontraktem zamówiłem pełny, niezależny audyt szpitala, któiy, jak się spodziewam, rozpocznie się w ciągu najbliższych dni. Jak Pani wie, zgodnie z paragrafem 4B naszego kontraktu, 15 procent dochodów szpitala w okresie owych czterech lat powinno było zostać przekazane społeczeństwu w formie opieki medycznej nad ubogimi pacjentami, a dodatkowe 3 procent w formie wsparcia różnych inicjatyw obywatelskich, wyszczególnionych w paragrafie 4C. Pogwałcenie tych paragrafów, wykryte nawet po 19 lipca, spowoduje unieważnienie naszego kontraktu. Gdyby Pani dysponowała jakimiś informacjami lub zechciała podzielić się ze mną swoimi uwagami, proszę o kontakt. Pozostaję z nadzieją na wspólne znalezienie satysfakcjonującego rozwiązania problemu. Z poważaniem Clayton C. Iverson Zack nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wdowa i córka Beaulieu nie wspomniały mu, iż zamierzają się skontaktować bezpośrednio z radą. — Sędzio, kiedy pani Beaulieu zatelefonowała do ciebie? — Hmm... prawdę mówiąc, to nie ona do mnie zatelefonowała, tylko ja do niej. — Czy nawiązała kontakt z innymi członkami rady? — Próbowałem ją do tego namówić. — Dlaczego? — Ponieważ Guy mógł mieć rację. — Przecież Frank temu zaprzeczył. Dlaczego mu nie uwierzyłeś? 224 — Pomyślałem... cóż, pomyślałem sobie, że jeśli nie zrobił nic złego, nie ma się czego obawiać. — Naturalnie, że ma się czego obawiać. Jak wytłumaczy ludziom z Ultramed, że jego ojciec sabotuje ich szpital? Nie wiesz nawet, jakimi dowodami dysponował Guy, prawda?... Przyznaj, że nie wiesz. Clayton Iverson pokręcił głową. — Wiedziałem o tym. Za to ja je znam, Sędzio. Wiem dokładnie, czym dysponował Guy. Clothilde Beaulieu dała mi różne papiery w dniu pogrzebu. Nie ma tam ani jednego dowodu, który pozwalałby choćby ukłuć Ultramed. Materiały bez wyjątku poszlakowe. Fura sugestii, niepotwierdzonych notatek i wycinków prasowych. Przyznaję, że mam wiele zastrzeżeń do tej firmy, lecz do tej pory nie ma ani jednego mocnego dowodu ani osoby, która została bezpośrednio skrzywdzona w wyniku polityki Ultramed. Czemu nie zwróciłeś się z tym do Franka? Dlaczego z nim nie porozmawiałeś? Ja zamierzam to zrobić. Dałeś mu chociaż ten list do przeczytania przed wysłaniem? Sędzia wypił duży łyk piwa, wierzchem ręki wytarł z ust pianę, po czym się uśmiechnął. — Nie wysłałem go — odparł. — Jak to? — List spoczywa u mojego adwokata w Bostonie... dopóki nie zdecyduję, jak dalej działać. Miałem zamiar wysłać go w poniedziałek do Ultramed, ale postanowiłem przedtem porozmawiać z tobą. Cieszę się, że tak się stało. Zack poczuł się pusty i oklapnięty; wytrawny mistrz bawił się nim jak jo-jo. — Mogłeś mi wcześniej zdradzić swoje intencje — powiedział. — Nie wolno tak wodzić ludzi za nos, Sędzio. — Bzdura. Nie wodziłem cię za nos. Potrzebna mi była twoja szczera opinia i usłyszałem ją. Nie zobowiązuję się do głosowania w przyszłym tygodniu przeciw oddaniu szpitala na zawsze korporacji Ultramed, tylko patrzę niechętnie na perspektywę utraty naszego wpływu na jej poczynania. Nie wiadomo, czy kiedyś nie będziemy tego żałowali. Wracając do rzeczy, w tej chwili wiem stanowczo za mało, żeby wystąpić 225 przeciw Frankowi i wysłać ten list. Czy to ci poprawiło samopoczucie? — Moje samopoczucie nie ma znaczenia — rzekł Zack. — To dobrze. Wobec tego grajmy dalej. Odstawiwszy piwo, wyjął z worka kij golfowy i wyczyścił szmatką jego główkę. — Zrobiłeś mi przyjemność swoją opinią o bracie, Zacha-ry — powiedział. — Nie ukrywam, że w ostatnich latach byłem nim rozczarowany, ale dopóki działa z korzyścią dla miasta, zarówno on, jak i Ultramed, z mojej strony nie mają się czego obawiać. Gdybyś się jednak dowiedział czegoś istotnego, o czym powinienem wiedzieć, zobowiązuję cię do podzielenia się tym ze mną. Jasne? — Jasne — odparł ulegle Zack. — Włącznie z tym, co znajdziesz w materiałach Guya. — Oczywiście. Sędzia umieścił piłeczkę w punkcie startowym. Zrzuciwszy ciężar z serca, znów był opanowany i pewny siebie. — Mogę zacząć? — spytał. Jego drajw był swobodny, szybki i gładki jak aksamit. Piłeczka poszybowała prosto w kierunku dołka. To było najdłuższe uderzenie całego dnia. Godzinę później, stojąc przy osiemnastym dołku, Zack patrzył, jak ojciec wbija do niego piłeczkę z odległości czterech metrów z wynikiem jeden poniżej par. — Ostatnie pięć dołków dla mnie — powiedział Sędzia. — Jesteś mi winien osiem dolarów. Lubię tę grę, a ty? 19 Dawka po dawce, mikrogram po mikrogramie rósł poziom haldolu we krwi Annie Doucette. Odbieranie bodźców zewnętrznych pogarszało się z każdą chwilą. Nawet w ciągu dnia, przy pełnym świetle i w hałasie przestała miewać okresy jasności umysłu. Teraz, w sennym spokoju późnego niedzielnego wieczoru, do reszty zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością. Raz była w domu, w swoim pokoju, i leżała we własnym łóżku — za chwilę gdzie indziej, w miejscu, które było jej obce, a zarazem jakby znajome. Był ni to wieczór, ni to ranek. Walczyła rozpaczliwie z ogarniającym ją obłędem, próbując skupić na czymś myśli, ale wszystko się rozmazywało. Zdała sobie jednak sprawę, że w którymś momencie — nie wiedziała w którym — zmoczyła się i zabrudziła. Zadzwoń do Zacka... zadzwoń do Suzanne, podpowiadał jej umysł. Poproś, żeby przyszli i kazali cię umyć. Poproś ich, żeby cię stąd zabrali. Próbowała się obrócić, by sięgnąć po telefon, lecz fala mdłości i zawroty głowy rzuciły ją z powrotem na poduszki. Podniósłszy prześcieradło, spojrzała na swoje nogi. Wewnętrzne strony ud były umazane cuchnącymi ekskrementami. Jakież to ohydne... jakie poniżające. Muszę się umyć... muszę wziąć prysznic, zanim ktoś nadejdzie. Rozejrzała się po pokoju. Za welonem szarej mgły majaczyły 227 drzwi łazienki. Wziąć prysznic... oczyścić łóżko... zadzwonić... ale do kogo? Jak on się nazywa? Wytężywszy wszystkie siły, zdołała przekręcić się na bok. Wzdłuż obu krawędzi łóżka biegły metalowe poręcze. Przezwyciężywszy nieustające wirowanie w głowie, chwyciła się jednej z nich i usiadła. Jakie to ohydne... Jakie poniżające... U stóp łóżka nie było poręczy. Wolno, bardzo wolno przesuwała się po przesiąkniętym fekaliami prześcieradle. Potem opuściła jedną nogę ponad niskim stopniem i oparła ją na zimnym linoleum podłogi. Zawroty głowy stawały się coraz silniejsze. W głowie miała tylko jedno: musi się umyć. Stopniowo, centymetr po centymetrze, udało jej się oprzeć drugą stopę na podłodze. Zebrawszy wszystkie siły, zdołała wstać. Nogi przez chwilę wytrzymywały jej ciężar, po czym raptownie ugięły się i upadła — ciężko i niezdarnie, a na dodatek głośno jęknęła. Rozległ się też inny odgłos — ostry trzask, dobiegający z wnętrza jej ciała. Poczuła rozdzierający ból w lewym biodrze. Ból wzmagał się z sekundy na sekundę. Pierś miała przytłoczoną jakby ogromnym ciężarem. Zamglone światło w pokoju powoli gasło — poczuła, że ogarnia ją przyjazna, spokojna ciemność. Noc była chmurna, powietrze wilgotne i nieruchome, bez orzeźwiających podmuchów wiatru. Dochodziła jedenasta, kiedy Zack zajechał chryslerem swojego ojca na opustoszały parking przed oddziałem pogotowia Ultramed-Davis. Obok niego, z rękami nieruchomo splecionymi na kolanach siedział Sędzia, a na tylnym siedzeniu milcząca matka, która przez cały czas mięła nerwowo w ręku chusteczkę. Z Annie Doucette było źle. Zack wolałby ocenić jej stan bez obecności rodziców, lecz nadgorliwa sekretarka, nie mogąc się skontaktować z synem Annie w Connecticut, zatelefonowała do nich, wyczytawszy w karcie Annie, iż figurowali w niej jako „pracodawcy". 228 Roztrzęsiona Cinnie Iverson, relacjonując Zackowi tę rozmowę, zapamiętała jedynie „złamane biodro" i „następny zawał". — Jak sądzisz, Zachary — spytała, kiedy pomagał jej wysiąść — czy będą ją dziś operowali? — Nie wiem, mamo. To dość wątpliwe. Zwłaszcza jeśli pielęgniarka, z którą rozmawiałem, nic pomyliła się, podejrzewając nowy atak serca. — A ten jej lekarz... jak on się nazywa? — Norman, mamo. Don Norman. — Doktor Norman. Rozmawiałeś z nim? — Wprawdzie opiekował się Annie, ale nie widziałem potrzeby, żeby mu zawracać głowę. — Czy Frank też tu się zjawi? — Tak, mamo. Przyjedzie natychmiast, gdy tylko Lisette wróci z wizyty u sióstr. Cinnie ostatni raz ścisnęła w ręku chusteczkę, po czym schowała ją do torebki. — Mam nadzieję, że to nic groźnego. — Nic groźnego? — Clayton Iverson zaśmiał się pogardliwie. — Chryste, Cynthia, na jakim świecie ty żyjesz? Ona ma prawie osiemdziesiąt lat, wypadła z łóżka, złamała biodro i miała atak serca. Jak możesz mieć nadzieję, że to nic groźnego? — Przepraszam — powiedziała Cinnie. — Nie ma sensu się kłócić — dodała szeptem, bardziej do siebie niż męża. Weszli do szpitala przez oddział pogotowia i pojechali windą na drugie piętro. Tymczasem Annie została przeniesiona na oddział intensywnej opieki medycznej. — Poczekajcie tutaj — powiedział Zack — wskazując na małą poczekalnię w sąsiedztwie oddziału. — Wrócę, kiedy tylko się zorientuję, jaki jest stan Annie. Gniew i zdenerwowanie sprawiły, że poczuł dokuczliwy ból żołądka i napięcie mięśni karku. Miewał już pacjentów, którzy mimo podjętych środków ostrożności wypadali z łóżek. Takie ryzyko istniało zawsze, zwłaszcza przy dużej liczbie pacjentów w podeszłym wieku, czyli tym samym niedołężnych. Teraz sytuacja była inna. Ponieważ konsultował przypadek, 229 ' Annie Doucette stała się praktycznie również i jego pacjentką, co więcej, byli sobie bliscy. Jego stosunek do niej był niemal taki sam jak do rodziców. Poza tym lekarz, który uratował pacjentowi życie, traktuje go trochę jak swoją własność. Zdawał sobie sprawę, że z powodu osobistego zaangażowania i zdenerwowania może ucierpieć jego zdolność obiektywnej oceny sytuacji. Od chwili powiadomienia go przez Cinnie napominał sam siebie, iż choć prywatnie miał pełne prawo być zmartwiony, jako lekarzowi nie wolno mu stracić obiektywizmu, nawet gdyby stwierdził przeoczenie lub zaniedbanie. W mikroświe-cie szpitalnym wybuchowe reakcje lekarzy w niczym nie pomagały. Wychodząc z poczekalni, spotkał Sama Christiana, jednego z trzech chirurgów ortopedów szpitala. Christian był wysokim, chudym, lekko kulejącym mężczyzną po pięćdziesiątce. Dwadzieścia dwa lata temu jedną ze swoich pierwszych operacji przeprowadzał na pogruchotanym lewym kolanie Zacka. — Dobry wieczór, Zack — powiedział. Zajrzał do małej poczekalni. — Witam, Sędzio i Cinnie. — Jak się masz, Sam. — Sędzia podszedł uścisnąć mu dłoń. — Jak to wygląda? Christian wzruszył ramionami. — Trzeba jej nowego biodra — oznajmił. — Ale to wykluczone, dopóki stan serca się nie unormuje. Jutro, jeśli jeszcze będzie... to znaczy jeśli jej stan się ustabilizuje, założę jej tymczasowo parę gwoździ — do czasu kiedy będzie można zrobić coś trwałego. — Czy wiesz, jak do tego doszło? — spytał Zack. — Czy boczne poręcze były podniesione? Christian spochmurniał. — Porozmawiaj na ten temat z Donem Normanem. Ałe tak, podobno były podniesione. Wypadła przez tył łóżka. — Boże — westchnęła Cinnie. — Dzięki, Sam — powiedział Zack. Odwrócił się ku rodzicom. — Niedługo wrócę. Wchodząc na oddział, usłyszał za sobą głos Sędziego: — Powiedz mi szczerze, Sam... kto tu nawalił? Podczas porannego obchodu Zack zajrzał na chwilę do Annie. Była wprawdzie nieco przybita i senna, ale przytomna, i miała prawidłowe reakcje. Powiedział jej, iż powinna wstawać z łóżka, żeby się poruszać, a nawet zaproponował, że odbędzie z nią spacer po korytarzu, ale nie chciała, wymawiając się bólem głowy i niewyspaniem. Tak było czternaście godzin temu. W tym czasie zaszły w niej przerażające zmiany. Była zdezorientowana i agresywna, bełkotała coś chrapliwym głosem. Siwe włosy przylegały jej do czaszki, zlepione potem i fekaliami. Zack patrzył od progu, jak Don Norman walczy z nią, by osłuchać jej pierś. Tęgi internista zdjął fartuch i podwinął rękawy koszuli, pozostając jednak w krawacie i w kamizelce ze złotym zegarkiem z dewizką. Na jego czole i mięsistej górnej wardze perlił się pot. Z boku stała młoda pielęgniarka, blada i wymizerowana. — Nie przyda ci się druga para rąk? — spytał Zack, kiedy Norman cofnął się od łóżka. — Dzięki, doktorze — odparł Norman. — Już prawie skończyłem. — Jaki jest jej stan? — Jeśli pytasz, czy umrze, odpowiedź brzmi, nie... przynajmniej nie dziś. Odkąd daliśmy jej kroplówkę, ciśnienie się podniosło, ale odnowiła sobie zawał... co do tego nie ma wątpliwości. Myślę, iż już wiesz, że złamała biodro. Odnowiła sobie zawał. Złamała biodro. Bezduszna diagnoza Normana, sugerująca, że Annie sama była winna swojego nieszczęścia, natychmiast wywołała w Zacku niechęć do Normana, która zrodziła się przy ich pierwszym spotkaniu wiele miesięcy temu. Jednak obecna, przygnębiająca ocena stanu Annie i jej szans nie podlegała dyskusji. Zapalenie płuc, zawał serca, zator, niewydolność serca. Gdyby nawet ortopedzi dokonali cudu z jej biodrem w sali operacyjnej, lekarze i pielęgniarki zdawali sobie sprawę, iż najgorszym wrogiem pacjenta w podeszłym wieku jest unieruchomienie go. Zack podszedł do łóżka Annie. — Czy mówi z sensem? 230 231 NJ 8" c« < n> i> ^O r