WIELKIE PRZYGODY MAŁEJ PATRYCJI ANTONIO HALIK WIELKIE PRZYGODY MAŁEJ PATRYCJI Wydawnictwo Polus Warszawa 1991 Projekt okładki i redakcja techniczna: Andrzej Smentek Zdjęcia: Antonio Halik, zdj. na str. 7, 102 Ireneusz Sobieszczuk Redakcja: Witold Stefanowicz Skład: Elżbieta Rosłaniec 84-to © Copyright by Antonio Halik Warszawa 1991 ISBN-83-900071-2-6 Mojej małej wnuczce Kirste — Autor ? OD AUTORA Patrycję — Daję t i przynosić s Wybierał. kontynenty i programu ..l' graficznym, klimatyczne, - Nic — Nvpd będzie twoją lo tował z nią. jak mała, miałam p' sekrety. Bardz" kach mojej pr. D AUTORA Patrycję dostałem od Elżbiety. — Daję ci ją jako maskotkę — powiedziała. — Będzie ci towarzyszyć irzynosić szczęście. Wybierałem się w rejs dookoła świata na „Darze Młodzieży", przez cztery ntynenty i trzy oceany. Miałem realizować serial z podróży dla naszego ogramu ,,Pieprz i wanilia". Byłem obładowany sprzętem filmowym i foto-ificznym, całą skomplikowaną elektroniką, ubraniami na wszystkie strefy matyczne, książkami. — Nie myślisz, że jest trochę za duża na maskotkę? — Na pewno nie. Mały breloczek z pewnością byś zgubił, a ta kangurzyca dzie twoją towarzyszką. Będziesz jej opowiadał narrację do filmów i konsul-,vał z nią, jak to zawsze robisz ze mną. Wiem, że to pomaga. Kiedy byłam tła, miałam pluszowego niedźwiadka, któremu powierzałam wszystkie moje :rety. Bardzo mi to pomagało w chwilach osamotnienia, a potem w począt-ch mojej pracy dziennikarskiej. 7 /a wprawdzie nigdy nie miałem pluszowego niedźwiadka, ale nie zaszkodzi spróbować w życiu czegoś nowego, choćby z pluszową kangurzycą. i Tak kangurzycą stała się częścią mego ekwipunku i maskotką, nie tylko I zesztą moją, ale całego szkolnego żaglowca Wyższej Szkoły Morskiej— ,,Da.fli Młodzieży". Nadaliśmy jej imię Patrycja, a jej synkowi, którego nosi w torbie — Patryk. Studenci bardzo polubili Patrycję. Przychodzili do mojej kabiny, bi ją pociągnąć za ogon, co podobno przynosiło im szczęście w egzaminach. Szybko stała się częścią załogi. Wraz ze studentami stawała na pokładzie dl porannego apelu. Zawsze była czysta i posłuszna. Lubili ją bosmani i oficeroł wie. Zabierałem ją ze sobą do samochodu zwiedzając i filmując porty i miastal Była bardzo pomocna podczas robienia zdjęć. Zazwyczaj ludzie gapią si^J w kamerę. Patrycja odwracała ich uwagę co mi ułatwiało filmowanie. Od czasu do czasu robiłem też zdjęcia Patrycji. Chciałem zrobić film, który miał się nazywać: „Maskotka »Daru Młodzieży«". Jednak w trakcie rejsu materiał tak się rozrósł, że po powrocie trudno mi było go zmieścić w dwóch programach z serii „Z wiatrem przez świat"; „Wielkie przygody małej Patrycji" i „Z Patrycją przez świat". Pokazaliśmy te programy na zakończenie serii. Po emisji otrzymaliśmy z Elżbietą setki listów z prośbą o ich powtórzenie. Na razie jest to niemożliwej bo zaczynamy nowy cykl: „Pieprz i wanilia w krainie zielonych smoków i śpiewających syren". W zamian wydawnictwo zaproponowało mi wydanie książeczki dla młodzieży, w której Patrycja opisze swoje przygody. Zabrałem się więc do pracy. I w myśl zasady, że jedno zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów, postanowiłem książeczkę bogato zilustrować. Oprócz ciekawo-f stek, starałem się opisać — w przystępnej formie, by nie nudzić — przyrodę i historię zwiedzanych miejsc, opowiedzieć o egzotycznych krainach i ich mieszkańcach. Niech to będzie również trochę wiedzy podanej w słodkim cukierku przygody. Jeżeli choć mała część tych informacji zostanie zapamiętana i przysporzy czytelnikom wiadomości o świecie — będę szczęśliwy, że moja praca nie poszła na marne. A teraz oddaję głos Patrycji. Niech sama opowie Wam, Mili Czytelnicy o swoich wielkich i małych przygodach. Warszawa, 1991 r. f Pozwólcie.. zywam się Pd pluszową kam — maskotką skich artystM z moim synkiem nem Tonim świat na /rej Morskiej—,,. Pozwólcie, że się przedstawię: na-wam się Patrycja i jestem polską iszową kangurzycą, a dokładniej maskotką wykonaną przez pol-ich artystów-plastyków. Wraz noim synkiem Patrykiem i opiekuni Tonim Halikiem oplynęlam iat na fregacie Wyższej Szkoły orskiej— „Darze Młodzieży". Zo- stałam nawet odznaczona medalem tego rejsu, a także medalem za oply-nięcie przylądka Horn. Teraz mieszkam w studiu „Pieprzu i wanilii" i asystuję przy nagrywaniu programów ,,Z wiatrem przez świat". A ponieważ sama przeżyłam w czasie tego rejsu moc przygód, postanowiłam o nich osobiście opowiedzieć. 9 dokumento troli celnej i ciłam się jako krom gramów tel struktor mi żaglowcu Była tak wym i znalazłam koi. Ale i gotowana. „W DROGĘ" Moja wielka przygoda rozpoczęła 2 września 1987 roku, gdy wraz ???i? Halikiem przyjechałam do lyni i po raz pierwszy zobaczyłam )ar Młodzieży". Ogromnie mi się Ddobał. Nie mogłam się doczekać wili, kiedy znajdę się na tym stat- Na dzień przed wyjściem z portu )j opiekun przemycił mnie na po-id w worku żeglarskim. Na szczęś-:, w całym tym zamieszaniu, nikt lie nie zauważył. Cóż, nie miałam kumentów i obawiałam się kon-)li celnej i paszportowej. Rozgoś-am się w kabinie Toniego. Tony co kronikarz rejsu, realizator pro-amów telewizyjnych i zarazem in-uktor miał osobną kabinę co na glowcu było wielkim luksusem, 'ła tak zawalona sprzętem filmo-?? i reporterskim, że z trudem alazłam sobie trochę miejsca na A. Ale na niewygody byłam przy-towana. Tony przemycił mnie w swoim worku żeglarskim 11 Chciałam jak najlepiej poznać statek, na którym miałam w Ljgj>&> dziewięciu miesięcy opłynąć świat zawijając do 14 portów rozsianych aa czCececd kontynentach. Zamierzona trasa wynosiła 36.000 mil morskich. Jako członek załogi, do której sama zaczęłam się zaliczać, mu-siałam wiedzieć, że każda mila morska ma 1852 metry, a więc mieliśmy przepłynąć.., pozwólcie mi obliczyć.., aż 66.672 kilometry! Tylko pomyślcie: prawie 114 ???? h\a.<śs?s^ z ^>n> arszawy do Krakowa i z powrotem! Umiem liczyć. Ukończyłam kangurzą szkołę podstawową i mając zamiłowania podróżnicze uczyłam się pilnie matematyki i geografii. Celem naszej podróży była Australia — kraj moich przodków kangurów. Bardzo chciałam poznać swoją praojczyznę i byłam ogromnie ciekawa, jakie zrobi na mnie wrażenie. Właśnie 26 stycznia 1988 roku Australia miała obchodzić swoje dwusetne urodziny, w rocznicę osiedlenia się tam pierwszych białych kolonistów, Wyższa Szkoła Morska i jej żaglowiec „Dar Młodzieży" zostaJi zaproszeni na uroczystości do Sydney, gospodarczej i kulturalnej stolicy tego państwa-kontynen-tu. Mówię o gospodarczej i kulturalnej stolicy — bowiem prawdziwą stolicą Australii jest Canberra. Ja jako maskotka czułam się również zaproszona. Celem rejsu było, oczywiście, szkolenie studentów na przyszłych oficerów Polskiej Marynarki Handlowej. „Dar Młodzieży" to wspaniabŁ"'y **raa®0rrźzgZomee, ??????* W wany i zbudowany w gdańskiej sto ? cmi ł^J^^^zfr słynną szkolną fregatę „Dar Pm*^™ ?¦ rza", która przez 51 lat służyła ^\^ skim marynarzom. Tego wszystkie- ?8' go musiałam się teraz nauczyć mU Z niedalekiej kuchni dolatywaćt0WCJ^ smakowite zapachy gotowane/ ' obiadu i gorących bułeczek wyp,P°pły? ny JV pomnikiem ? ! :•* ¦¦¦¦¦¦¦¦¦¦I Pierwszego dnia stawiłam się do służby łych przez cukiernika, pana Ada-Krakusa, z którym się później dzo zaprzyjaźniłam, niedługo po moim przybyciu iniesiono banderę. Zobaczyłam ar Młodzieży" w świątecznej gali. oglądał imponująco. Cała załoga siała się stawić do parady bur-rej. Wszyscy byli bardzo przejęci, ja chyba najbardziej. Najpierw płynęliśmy na Westerplatte. Pod mnikiem bohaterskich obrońców Iskiego wybrzeża kompanie ho-rowe prezentowały broń i tysiące adzieży żegnały nasz „Dar". dumą myślałam, że część tego endoru spada i na mnie. Byłam rdzo wzruszona. Dstatnie pożegnania i... oddaliś-' cumy. Rozpoczął się rejs mojej ;lkiej przygody. Moje pluszowe ce biło mocno z przejęcia. Opusz-iłam kraj na bardzo długo. Zaraz po przejściu główek porto-ch komendant zarządził stawia-! żagli. Na maszty wchodzi się po owych drabinkach zwanych wan-ni. Studenci musieli ciągnąć cięż-! liny, poganiani przez srogiego smana. Patrząc na to byłam po jstu przerażona! Co on ze mną )bi, kiedy dostanie mnie w swoje ;e?! Najpierw trzeba rozzenzyngować >le, to znaczy odwiązać je od rei. it to bardzo proste przy dobrej godzie, ale przy przechyłach stat- siła odśrodkowa odrywa żeglarza masztu. Praca na rejach odbywa jak na wielkiej huśtawce. „Dar lodzieży" to żaglowiec typu frega- ta z ożaglowaniem rejowym. Posiada trzy maszty: fokmaszt, grotmaszt i bezan, który zgodnie z tradycją poprzednika, „Daru Pomorza", nazwano tu dziwnie „krojcmasztem". Dwa pierwsze mają po 49,5 m wysokości, krojcer jest o 3 metry niższy. A żagle przednie, które właśnie stawiano, to: kliwer, forsztaksel, jeger i rzadko używany latacz. Tych nazw musiałam się szybko nauczyć. Wszystkie czynności muszą być wykonywane szybko i sprawnie przez studentów nazywanych w czasie rejsu praktykantami. Takielunek statku to przeszło 38 kilometrów różnych lin, z których każda ma własne przeznaczenie. Nie wolno ich pomylić. Nasz „Dar" płynął pod pełnymi żaglami. 13 Na razie pogoda nam dopisywała. Płynęliśmy pod pełnymi żaglami. To wspaniałe uczucie płynąć w ciszy, gnani przez wiatr. Spędzałam czas bardzo przyjemnie spoglądając na gładkie, błękitne morze. Na naszym kursie zobaczyłam żaglowiec przyszłości. To „Oceania" — statek Polskiej Akademii Nauk, prototyp zbudowany w stoczni gdańskiej według projektu inżyniera Zygmunta Cho-renia. Tu stosuje się inną technikę operowania żaglami. Stawianie i zwijanie 1.000 metrów kwadratowych żagla fałowego odbywa się po naciśnięciu przycisku na pulpicie. Gdy stawianie żagli na „Darze" wykonuje prawie setka ludzi, tu stawia je jeden technik w ciągu zaledwie 30 sekund. „Oceania" to pływające laboratorium pod żaglami do badania fauny i flory morskiej, polski eksperymentalny statek żaglowy przyszłości. Wiatr jest energią czystą i tanią. Pomyślałam więc: może powróci era kliprów pływających tylko pod trzema żaglami? Płynęliśmy przez Bałtyk w kierunku Morza Północnego. Tony opowiedział mi, że po Bał- czu żeglowało wiele statków. Wśród nich nie brakowało i piratów. Najpierw panowali tu Wikingowie, potem, w XI wieku, ich miejsce zaczęli zajmować przedsiębiorczy piraci słowiańscy pochodzący z Rugii, Pomorza i innych krajów nadbałtyckich. Na łodziach mogących pomieścić i 40 ludzi przepływali Bałtyk w różnych kierunkach zapuszczając się niekiedy nawet na Morze Półnowied/ial cne. Piraci utrudniali rozwijającynSouthac się portom duńskim prowadzeniftr/yma' regularnego handlu. Państwo duń-ce. Mnie skie wydało im więc nieubłagana^ ?? walkę. Królowie Danii z czasem sku. uzyskali przewagę na Bałtyku, ale ?i??? ponieśli też wielkie straty. Flotylla zwykle s< słowiańska, która napadła na duń-na>żeje^ ski port Konungahelę, była naprawa człoM dę imponujących rozmiarów. Pro-zaiziowc wadził ją Racibor, książę pomorski, wraz ze swoim siostrzeńcem Dusi-mysłem i wojewodą UniboremB W skład wyprawy Słowian wchodzi-| ło sześć i pół seciny łodzi, a jedna secina miała ich sto dwadzieściaB W każdej łodzi znajdowało się czterB dziestu czterech wojów i dwa konie. I A zatem cała ta słowiańska armada liczyła 780 łodzi i 34.320 ludzi, w i??? 1560 jeźdźców. Słowianie zaatako- i wali niespodziewanie i zdobyli nieil tylko flotę handlową stojącą w porB ?i?, ale również nadbrzeże, a następ- I nie całe miasto. Mieszkańcy Konun- I gaheli wycofując się do warownego I grodu zadali jednak atakującym do- I tkliwe ciosy: straty Słowian wyniosły I blisko dwie seciny łodzi. Napastnicy m i miasto, po czym wszystko spalili i ze zdobytym łupem powrócili do kraju. W cieśninach między SzwecjaB i Danią wymieniają się wody Bałtyku powodując silne prądy, co bar-lr dzo utrudnia żeglugę. Ale nam udało się gładko ominąć wszystkie zasa-R dzki i po paru dniach dopłynęliśmy do Anglii. Mój opiekun Tony ???? 14 ;dział mi dzieje tego kraju i portu uthampton, gdzie mieliśmy się za-ymać. To było bardzo interesuj ą-Mniej mi się podobało, że tutaj dę musiała mówić tylko po angiel-u. Miejscowa Polonia witała nas nie-ykle serdecznie. Czułam się dum-, że jestem polską kangurzycą, no złonkiem załogi tego wspaniałego glowca. Potem razem ze studen- tami wybrałam się do miasta. Czy wiecie, że tutaj jeżdżą piętrowe autobusy? Bardzo mnie to zdziwiło i ubawiło. Nigdy takich nie widziałam. Southampton to wielki port międzynarodowy. Mnóstwo tu sklepów. Mnie najbardziej podobały się te z zabawkami. Niestety, podobnie jak studenci nie miałam dewiz, więc nie mogłam robić zakupów. fttr— T Pierwszy etap za nami .. do Anglii dopłynęliśmy „Z WIZYTĄ U ADMIRAŁA NELSONA" Lord Nelson Nazajutrz razem ze studentami wybrałam się do sąsiedniego miasta Portsmouth, by odwiedzić jednego z najsłynniejszych żeglarzy, admirała Nelsona i jego okręt flagowy „Victory". Jak pewnie wiecie, okręt ten zasłynął podczas zwycięskiej dla i? w Chatl zwodowano rójmaszto lagowy. netrów.^B — 6.5 met-on. Bu ¦zkatufę wczas sn ie bitwy ,Victory" on, na o' >fwerdw i rówczas osach/ i? mor Anglików bitwy pod Trafalgarem(>victory" w roku 1805. Dzisiaj stoi przy na-,ar(jz<)n brzeżu portowym i można go zwk-??? mn dzac. enowe, HMS „Yictory" został zbudowa-i0 usuv Udałam się z wizytą na „Yictory' 16 l Wielkie przygody... ¦¦???'" -?????? v Chatham, w hrabstwie Kent. )dowano go w 1765 roku. Jest to nasztowy, trójpokładowy okręt owy. Jego długość wynosi 69 rów, szerokość— 16, zanurzenie 3,5 metra, wyporność — 3500 Budowa okrętu kosztowała .tułę królewską ogromną pod-zas sumę 63.176 funtów. W cza-bitwy pod Trafalgarem, kiedy ;tory" dowodził admirał Nel- na okręcie znajdowało się 850 ;rów i marynarzy. Odniesione /czas zwycięstwo zaważyło na eh Anglii i ustaliło jej panowanie morzach świata. Wyposażenie :tory" jak na owe czasy było Izo nowoczesne. Okręt posiadał izy innymi specjalne liny hene-)we, kompas i pompy zenzowe isuwania wody z wnętrza o wy-ości 40 litrów na minutę. Tych /stkich ciekawych rzeczy dowie-łam się słuchając objaśnień prze-nika-marynarza, który oprowa-nas po okręcie. a ,,Victory" umieszczone były działa. Największą siłę ognia a bateria 32 armat, na niskim adzie. Były to armaty prawie nowe strzelające 30-funtowymi skami. Ich teoretyczny zasięg osił dwa i pół kilometra, ale ecznie można było strzelać na głość 400 metrów. Każdą ar-; obsługiwało 15 kanonierów. iektóre armaty „Victory" posia-„flintlock" jak przy pistoletach cowych. Urządzenie to pozwana natychmiastowe odpalenie, zeciwieństwie do armat nieprzy- Niski pokład posiadał największą siłę ognia jacielskich, do których używano wolno palących się lontów. Po odstrzale armatę podciągano linami. Przy sprawnej obsłudze pozwalało to oddać następny strzał już po 6 minutach. Pociski i proch w ładownicach donosili kanonierom młodzi chłopcy, 12-, 15-letni. Było to bardzo niebezpieczne zajęcie, bo proch mógł w każdej chwili wybuchnąć. Oprócz tego chłopcy okrętowi w czasie pływania i w portach sprawowali rozmaite funkcje pomocnicze, służyli oficerom i bosmanom w charakterze ordynansów. Skąd brali się ci chłopcy i marynarze? W owych czasach rekrutacja załóg na okręty wojenne nie była łatwa. Uciekano się do najrozmaitszych sposobów: pijanych żeglarzy zaciągano przemocą ;lkie przygody... 17 Koja-kolyska admirała Nelsona his/pańsko-mencie przez fran zwłoki zos' ju i obec świętego W tym dziliśmy ró żownik król „W amor" ?i? w 1860 stalowym j wym, cude sów. Armat ne były w i lownicze. J na pokład, młodych, silnych mężczyzn łapano po prostu na ulicy. Protestującym i upominającym się o swoje prawa wypędzano z głowy te pomysły przy pomocy batogów, często zakończonych ołowianymi kulkami. W podobny sposób wymierzano kary za najmniejsze nieposłuszeństwo. Po zadaniu 30 uderzeń, delikwenta trzeba było cucić wodą. Jedyne chwile radości to te, kiedy wydzielano im porcje rumu, który miał leczyć żołądki, a głównie wzmagać animusz w czasie walki. Na rufie „Victory" znajduje się kabina admirała Horacjusza Nelsona, księcia Brontu, jednego z najsłynniejszych dowódców w dziejach Anglii i świata. A w kabinie — ko-ja-kołyska, w której sypiał i chronił się podczas sztormów. Bo choć był admirałem floty i większość życia spędził na morzu — cierpiał na morską chorobę. Kołyskę zdobią za- słonki wyhaftowane własnoręczni cie, armaty przez lady Hamilton, wielką miłoś wało się Nelsona. stemplem. Bohater bitwy pod Trafalgareidowanie urodził się w 1758 roku w hrabstwiry zamki Norfolk. Od dwunastego roku życistrzelnyn służył w angielskiej marynarce wcw stalow; jennej. W 1790 roku objął dowódiprzebić k two na okręcie „Agamemnonodległość W cztery lata później stracił okarmaty w walkach z Francuzami na Koiżaglowcer sycę, a w 1797 — prawą rękę w bikoło stero wie pod Santa Cruz na TeneryfiiZie potrze W następnym roku rozgromił flodał żresz francuską pod Abukirem, za co ziścią ?? stał mianowany parem Anglii z tyti łem barona Nilu. Admirał NelsiŁ. był otaczany powszechnym szacu kiem przez swoich podwładnych.B W 1803 roku obejmuje dowódB two na flagowym okręcie „Victorj Prawie przez dwa lata nie schoł z pokładu. 21 października 18 roku pod Trafalgarem odnosi zv 18 stwo nad sprzymierzoną flotą izpańsko-francuską. Ginie w mo-:ncie zwycięstwa, zastrzelony zez francuskiego żołnierza. Jego łoki zostały przewiezione do kra-i obecnie spoczywają w katedrze iętego Piotra w Londynie. W tym samym Portsmouth zwie-iliśmy również najsłynniejszy krą-wnik królowej Wiktorii — HMS /arrior". Zwodowany w Londy-: w 1860 roku, był pierwszym lowym okrętem parowo-żaglo-m, cudem techniki tamtych cza-n. Armaty pokładowe wyposażo-były w najnowsze urządzenia ce-raicze. Jak prawdopodobnie wie-, armaty w tamtych czasach łado-ło się od przodu lufy i dobijało mplem. Tutaj nowością było ła-wanie od tyłu i ryglowanie komo-zamka. Czyniło to działo szybko-??????. Strzelano pociskami stalowych koszulkach, zdolnymi :ebić każdy ówczesny pancerz, na egłość nie osiąganą przez stare naty pokładowe. „Warrior" był ;lowcem trzymasztowym. Jego o sterowe obsługiwało 8, a w ra-potrzeby aż 32 marynarzy. Posia-zresztą doborową załogę. Nowo-\ na nim była maszyna parowa napędzająca prawdziwą śrubę, a także poruszająca kabestany, a więc dźwigi do podnoszenia kotwicy. To była prawdziwa rewolucja techniczna, i to niespełna 130 lat temu! Tylko w życiu załogi niewiele się zmieniło. Marynarze mieszkali na pokładach działowych, sypiali w hamakach rozwieszonych co 60 centymetrów, jadali, grali w kości i odpoczywali przy wąskich, prymitywnych stołach, w wielkiej ciasnocie. Żywieni byli na ogół serem, suszonym mięsem, kaszą i marynarskimi sucharami, częstokroć spleśniałymi. Pili racjonowaną słodką wodę, czerpaną z beczek, przeważnie stęchłą po kilku dniach. Zależnie od wykonywanej pracy otrzymywali ze szkatuły królewskiej od 20 do 60 pensów tygodniowo. Nie było to wiele. Życie oficerów było znacznie lepsze, ale i oni, mimo białych obrusów i obsługi marynarzy-stewardów, pili tę samą wodę, może tylko zakrapianą winem. Dzisiaj „Warrior", cud XIX-wie-cznej techniki, jest również, podobnie jak „Victory", okrętem-mu-zeum. „KANARY BEZ KANARKÓW" Następnego dnia pożegnaliśmy gościnny Southampton i popłynęliśmy dalej. Zgłosiłam się na ochotnika do pierwszej wachty. Bosman przydzielał studentów do prac pokładowych. Ja koniecznie chciałam stanąć przy kole sterowym. Myślę, że każde z was też chciałoby je chociaż potrzymać. Poza tym — obok jest kompas i inne wspaniałe, supernowoczesne urządzenia. Ale to nie takie proste — sterować statkiem. Trzeba to umieć. „Dar Młodzieży" jest jednym z największych żaglowców pływających na świecie. Ma przeszło 100 metrów długości i 14 szerokości. W czasie tego rejsu załoga wraz ze studentami liczyła 164 osoby. Ja byłam nieoficjalnym numerem 165. Pewnego dnia strasznie mnie przeraził widok kolorowych kotów na-??/???/???? /?ć? ofaągfyćfo tefćź&ćh. Wyglądały jak tygrysy! Dopiero później dowiedziałam się, że te tarcze zakłada się na liny cumownicze, bj odstraszały wstrętne szczury porto-.^ Muj we i uniemożliwiały im wejście na ^ - ,», () pokład. Jak wiecie, odbywałam ten ¦ .. rejs z Tonim Halikiem, moim opie- -, kunem. Ale na „Darze" był jeszcze ' inny dziennikarz z Gdańska, redaktor Bogdan Sienkiewicz. Pewnie my-^ ślicie, że panowie dziennikarze ? • zawsze bardzo poważni? Właśnie, że . T , . ^ ..... ' rzydoszc,-me. Ich tez trzymaią się głupie kawa-* ; i o -j i f x -kujących ły. Sama widziałam, jak Tony proches Daf } bował udawać pirata i zaczął atako- _. ,. . . . , , w porcie Sanl;i wac pana Sienkiewicza jakąś szpad;pochodzi fl i tarczą z namalowanym kotem. AL „„,„ ~ , , . przywieziony! pan Bogdan wcale się tym nie prze- , . •i U4H1 - • ¦ n l łożonych jął, robił tylko śmieszne miny. BaiWyspy ^ dzo się ubawiłam. do His ^ Przyznaję, że dla mnie widok tyc^ ^ namalowanych kotów nie był ? . przyjemny. Jako kangurzyca nale;'odzień dobry do szlachetnego rodu torbaczy i n " . , , • , . , . ,, , a „uaSliir II ??L?L/????????i? wspólnego z kot „, i mi, a jeszcze mniej ze szczurami. ^ ^ przypłynęliśmy do Wysp Kanai^ g}osj 20 Te koty wyglądały jak tygrysy ich. Muszę wam powiedzieć, że ;hipelag kanaryjski jest pochodze-l wulkanicznego i składa się aż wysp. Leży na Atlantyku, u pół-cno-zachodnich wybrzeży Afryki, stał odkryty w 1402 roku przez rmana Jeana de Bethencourt. Póź-j zawładnęli nim Hiszpanie, któ-r doszczętnie wyniszczyli zamiesz-jących wyspy tubylców, guan-js. „Dar Młodzieży" zacumował ???i? Santa Cruz. Nazwa miasta :hodzi od relikwii Św. Krzyża, :ywiezionych tu przez Hiszpanów :łożonych w katedrze. Obecnie ispy Kanaryjskie również należą Hiszpanii. Musiałam więc jak szybciej nauczyć się języka Cer-ltesa. „Buen dia" — to znaczy: deń dobry", „gracia" — dziękuję, hastar luego" — do zobaczenia. vfad wyspą Teneryfą króluje zyt wulkanu, Pico de Teide. Le-ida głosi, że w jego kraterze mie- szka bóg guanches, pierwotnych mieszkańców wysp. Mówi się, że po zagładzie dokonanej przez Hiszpanów przemienił on ich dusze w pnie drzew porastających stoki wulkanu. Płaczą teraz białymi łzami po utracie swych rajskich wysp. Gdzieś pod tymi drzewami leżą podobno ukryte skarby. Postanowiliśmy z Tonim odwiedzić boga na Teide i dusze płaczących guanches. Mieliśmy szczęście. Znaleźliśmy perliste łzy. To podobno pierwszy krok do znalezienia skarbów. Ale gdzie ich szukać? Tubylcy zamieszkiwali państewka rządzone przez władców-mensejów. Antropolodzy twierdzą, że byli to ludzie wysocy, dobrze zbudowani, o jasnym kolorze skóry, blond włosach i niebieskich oczach. Kobiety słynęły z urody. Ich religia była monoteistyczna, tzn. wierzyli w jednego boga żyjącego na szczycie wulkanu. Lud ten dzielił się na dwie kasty: szlachecką i chłopską. Nie wolno im było wstępować między sobą w związki małżeńskie. Swych władców, zwanych mensejami, mu-mifikowali po śmierci zostawiając jedną kość jako symbol władzy dla następnego menseja. Mensejowie posiadali władzę życia i śmierci nad swymi poddanymi. Tak twierdzą antropolodzy. Nie znając metali, tubylcy sporządzali wszystkie wyroby z rybich ości, włókien roślinnych, skór zwierzęcych oraz kamieni. Krajowcy nie umieli budować łodzi do podróży morskich, nie mogli więc utrzymywać kontaktów między wyspami archipelagu. Wielka łagod- 21 ność tego ludu oraz wierne dotrzymywanie raz danego słowa mogły ułatwić spokojne rządy po przyłączeniu wysp do Hiszpanii. Całą winę za długoletnie wojny oraz wytępienie rasy należy przypisać drapieżnemu postępowaniu chciwych i nienasyconych Hiszpanów. Kiedyś słyszałam, że nazwa „Wyspy Kanaryjskie" pochodzi od kanarków. Teraz dowiedziałam się, że jest chyba inaczej. Przypuszcza się, że ta nazwa wywodzi się od słowa „canis", co po łacinie znaczy „pies". Czyli, po prostu, wyspy psów. I rzeczywiście, wszędzie było pełno psich posągów. Najładniejsze spotkałam na placu przed katedrą w Las Pal-mas. Muszę wam powiedzieć, że tutaj właśnie zatrzymał się Krzysztof Kolumb, kiedy pod koniec XV wieku płynął, by odkryć Amerykę. Jak się okazało, mój opiekun Tony nie był zupełnie przekonany że nazwa wysp pochodzi od psów. Postanowił wybrać się w podróż na wielbłądzie w poszukiwaniu kanarków. Zabrał ze sobą dwóch studentów i oczywiście mnie. Moje pierwsze spotkanie z wielbłądami było bardzo emocjonujące. Przydzielony mi dromader ostro zaprotestował: szczerzył zęby i ryczał, że aż strach. Pomimo to ulokowano mnie na szczycie wysokiego siodła, na którym miałam wygodnie jechać w towarzystwie Roberta Chądzyńskiego zwanego Honzą i Jacka Kawczuka o przydomku Kwiat. Wielbłąd nadal ryczał, bo nie chciał dźwigać nas trojga. Tutejsze wielbłądy są po pro- proty fo.DDD owić ras iiie zaszy tawiano i Wielbłąd ryczał, bo nie chciał dźwigać ??? trojga stu leniwe, a poza tym kołyszą bar-l dziej niż żaglowiec na fali. Wyruszy-J liśmy w drogę prowadzeni przez hi-j szpańskiego przewodnika. Tylko dzięki temu, że jestem pluszową kan-J gurzycą, nie dostałam choroby mor-l skiej. Wielbłądy nazywa się okrętami pustyni, bo mogą pokonywać wielf kie przestrzenie pozbawione wodj żywiąc się tylko ostami. Ich ojczyzna jest Afryka. Tworzono z nich całj karawany, które przewoziły prze| Saharę ludzi i towary. A Beduir doskonale na nich jeżdżą. Widzieli^ cie to zapewne w telewizji, alt w kinie. Muszę przyznać, że i mnj zaczął się podobać ten środek lokd mocji. Jechaliśmy przez skalistą pul tynię. Wszystko tutaj było dla ???: nowe i bardzo interesujące. 22 o drodze odwiedziliśmy ciekawe ty de Valleron. Przed przeszło )00 lat zamieszkiwali je praoj-ie rasy guanches. Było to dobre jsce na mieszkanie. Zależnie od kości rodziny mieli jedną lub a grot — takie odpowiedniki ?ych M-1, M-2 lub M-3 — a jeśli iuś było za mało, mógł sobie Irążyć dodatkowy pokoik, manches znali doskonale sztukę nifikowania zmarłych. Kapłani vyjęciu wnętrzności balsamowali ??i ziołami i tłuszczem. Następ-?aszywano je w kozie skóry i wydano na działanie promieni sło- istanawialam się, czy nie zamieszkać w skalnej grocie necznych. Zasuszone mumie składano w grotach. Dziś można je oglądać w Muzeum Wysp Kanaryjskich w Santa Cruz. Skóry zszywano tak precyzyjnie, że dziś, po przeszło 15 stuleciach, nie można dojrzeć szwów. Całą tę historię o guanches opowiedział mi mój opiekun Tony. Bardzo mnie i mojego synka Patryka zaciekawiła. Moim zdaniem, te mieszkania w grotach nie były zbyt wygodne, ale na pewno chroniły przed deszczem i napadami dzikich zwierząt i nieprzyjaciół. Zastanawiałam się, czy nie byłoby dobrze pozostać tam przez jakiś czas. Okolica była piękna. Patryk chciał nawet zobaczyć jak by się mieszkało w takiej grocie. Niewiele brakowało, a musiałabym go szukać po ciemnych jamach. Na szczęście, pojawiły się czarne, groźne jaszczurki, które zamieszkiwały tę okolicę. Woleliśmy zmykać. W dalszą podróż wybrałam się razem z Tonim na grzbiecie jego wielbłąda. Było mi wygodniej i bezpieczniej. W poszukiwaniu kanarków, których nigdzie po drodze nie mogliśmy znaleźć, dojechaliśmy do oazy położonej wśród gór. Spotkaliśmy tu bardzo sympatyczne papużki, które właśnie budowały sobie gniazdo na wierzchołku palmy. Robiły to naprawdę misternie. Podczas pobytu na Wyspach Kanaryjskich widziałam mnóstwo papug, dużych i małych, we wszystkich kolorach. Papugi to bardzo mądre ptaki a niektóre 23 łatwo uczą się mówić. Przeważnie żyją parami i są wobec siebie bardzo czułe i kochające. Niektóre nazywają się nawet papużki-nierozłączki, bo po prostu nie mogą bez siebie żyć. Spotyka się też papugi bardzo wyszkolone, jak papuga Kokito. Mogłam się o tym przekonać, kiedy zaprosiła mnie na popisy w miejscowym parku. Tam poznałam jej przyjaciela, Pakito, który ogromnie się pasjonował papuzią walką byków. Ja też zaraziłam się jego entuzjazmem. Wyobraźcie sobie papugę, która udaje torreadora i walczy na niby z bykiem! To było wspaniałe przedstawienie, nie mogłam wproi oczu oderwać! Patrzyłam zachwycf na, bo byłam pewna, że tak właśni walczą w Hiszpanii prawdziwi toi readorzy. A potem był występ moj znajomej papugi Kokito. Wszysc bawiliśmy się doskonale, kiedy ud' wała Amerykankę na plaży. Naci rano ją olejkiem, żeby się za bardz nie spiekła. Potem sama założył okulary przeciwsłoneczne, położył się na leżaku i wzięła w łapki tygoi ?i? ilustrowany. Wydawało się, I naprawdę umie czytać. Fajnie I wyglądało. Nie tylko ja zaprzyjaźniłam się z papugami Prosto / ilynęliśm) i żychp ieliśm \eh h a mor/u. Muszę a obrzędu :zyli chrztu| ????i?i?. Ju mniczaniu •arkana | awaniu ic prawnośck iały wyk :eglar; rzeciwie ?? wprov alerach, i ów zwany Praktykan :iu wiciu byli w ten, w ba został pr; „CHRZEST NA RÓWNIKU" rosto z Wysp Kanaryjskich poleliśmy do kraju najpiękniejsi papug, do Brazylii. Po drodze liśmy przeciąć równik. Dla mło-h żeglarzy oznaczało to chrzest norzu. luszę wam powiedzieć, że trady-obrzędu pasowania na żeglarzy, i chrztu na morzu, sięga czasów ;kich. Już Odyseusz mówił o wta-niczaniu przyjaciół żeglarzy rkana wiedzy o morzu i o poddaniu ich różnym ćwiczeniom iwnościowym i próbom, które ły wykazać, czy kandydat na arza jest wytrzymały na trudy, iciwieństwa i ból. Żeglarze rzym-wprowadzili zwyczaj inicjacji na :rach, ale tylko dla załogi i ofice-¦ zwanych sternikami i pilotami, ktykanci, po pomyślnym przejś-wielu trudnych sprawdzianów, wyzwalani na żeglarzy. Zwyczaj w bardziej zaostrzonej formi tał przeniesiony do bractwa p. tel»wrt«=J tów, gdzie neofici musieli się wykazać walecznością i wytrzymałością na ból i znużenie. Jeszcze trudniejsze próby przechodzili ci, którzy przekroczyli równik. Byli oni poddawani szczególnym wtajemniczeniom. A trzeba wiedzieć, że w dawnych czasach przekroczenie równika było nie lada wyczynem. Stąd — ceremonia chrztu na równiku. Marynarka wojenna i handlowa dwóch potęg morskich: Hiszpanii i Anglii kultywowała zwyczaj urządzania chrzcin na cześć Neptuna. Znany był też chrzest Koła Polarnego: Neptun wyświęcał młodych marynarzy na wilków północy. Polskie żaglowce przejęły ten zwyczaj od Duńczyków. Tradycja chrztu na morzu do dzisiaj utrzymuje się w naszej marynarce. Posiada ona nawet pewien status prawny, który przestrzega kapitanów, by ^..tortury podczas inicjacji nie za-%:&żały zdrowiu i nie powodowały 25 kit, \ Stół operacyjny doktora „Zarzynalskiego urazów cielesnych". To mnie trochę uspokoiło, przyznaję, ale i tak w dużym napięciu oczekiwałam ceremonii. Tony opowiedział mi, jak wyglądał jego pierwszy chrzest na równiku. Może wiecie z jego książek, że Tony w czasie II wojny światowej był pilotem myśliwskim i latał w Anglii walcząc o Polskę. Przytoczę wam tę opowieść: — „Było to w roku 1948. Płynąłem na statku argentyńskim SS „Co-rdoba" z Southampton do Buenos Aires, jako emigrant. Podpisałem kontrakt z argentyńską prywatną linią lotniczą „San Fernando". Nazywała się szumnie, ale tak napraw- siebie. ???i i spokoju k Vo\tw arczck i 'zniecija ,z. Nierr >iło się. .Indu; unii :iobk\ usii n, mowil dzie N .J lepiC! mim . ona z v /plomói ldi dę były to taksówki lotnicze. Obiecae się In? no mi, że będę mógł sobie dorobiW dni kreśląc na niebie reklamy firmy „Smtowy 1 fak". Ale nie o tym chcę mówić. ?-zapai statku płynęli też repatrianci ??L«&????* tyńscy wracający z Niemiec do krę uprze ju. Byli to ochotnicy ze starej niemiabawa r ckiej emigracji w Argentynie, którze kiedy < chcieli dla swego Vaterlandu zdobinie po; Europę, a potem cały świat, jak asenu, butnie śpiewali na pokładzie. Razetfiemcawi ze mną płynęła grupka polskich ema głowę d grantów, w większości zdemobilizobopólnel wanych żołnierzy z oddziałów pobnie. G skich stacjonujących w Anglii lub tika i tłuk Włoszech. Niemcy byli w większobficie po< ści, poza tym — jako obywatelie podnosW argentyńscy — czuli się na statku jalomo, czy 26 bie. Kapitan, któremu zależało >okoju zapowiedział, że nie bę-:olerował żadnych politycznych :zek i zaaresztuje każdego, kto ??i jakąś bójkę. Rozkaz to roz-Niemieckie towarzystwo uspo-i się. daliśmy osobno i nawet pokład umownie podzielony: oni na )ie, my na rufie. Kapitan za-ł nas — kilku oficerów Pola-— na obiad kapitański. Wspo-ł, że niedługo będziemy przelać równik. Z tej okazji powił urządzić wspólną zabawę godzić wszystkich pasażerów, ie Neptun i Tryton, no i diabły, piej spośród pasażerów. Posta-am dobre wino i kolację połą-ą z wręczaniem pamiątkowych Dmów. Przyjęliśmy ten pomysł tuzjazmem, bo było okropnie 10, a mnie już się przejadło ucze-ię hiszpańskiego, dniu chrztu przygotowano bre-)wy basen z morską wodą i des-ipadnią, z której miano wrzu-eofitów do środka, upewniwszy iprzednio, że umieją pływać, iwa rozpoczęła się spokojnie, iedy diabeł niemiecki zbyt bru-e popchnął polskiego neofitę do nu, diabeł polski tak wyrżnął tica widłami w bok, że ten wpadł Iowę do wody. No i zaczęło się ?i?? lanie wokół basenu i w ba-:. Gdzie kto mógł, łapał przeciw-i tłukł ile wlazło. Wino, które ?? podano do obiadu, znakomi->odnosiło waleczność. Nie wia-o, czym by się ta bójka skoń- czyła, gdyby załoga nie rozpędziła towarzystwa hydrantami przeciwpożarowymi. I to właśnie w momencie, kiedy Polacy byli górą. Tak więc ten mój pierwszy chrzest na morzu był bardzo prawdziwy i udany. Prawdziwie „diabelskie" chrzciny! Na wiele dni przed równikiem na pokładzie zawrzała praca. Należało przygotować rekwizyty do tradycyjnej uroczystości pasowania neofitów na żeglarzy mórz i oceanów. Nimfy — wiadomo, jak to kobiety — musiały zadbać o fryzury. Ja też zrobiłam sobie wspaniałą fryzurę ze starej konopnej liny. Każdy szykował ubiór jak umiał. Chełm Trytona został ozdobiony pióropuszem ze szczotki do szorowania pokładu, a płaszcz astrologa, czyli duży obrus, pomalowano w kolorowe gwiazdy. Natomiast bosman Borówka przygotował swoją „borowinkę" — gęstą ciecz z odpadków kuchennych, które zbierał od wielu dni. Strasznie to cuchnęło. Jeszcze kilka zepsutych jaj dla dodania zapachu i kleista maź będzie się lepiła do włosów. W każdym razie, Tony do filmowania założył maskę. Wszyscy oczekiwaliśmy w napięciu, kiedy przybędzie na statek na inspekcję wysłannik króla mórz, Neptuna, wielki minister Tryton. No i przybył. Poprzedzała go piekielna asysta. Diabły łapały neofitów i stemplowały im czoła piekielnym znakiem, by byli gotowi stanąć następnego dnia do egzaminu. Usmarowali przy tym wszystkich okropnie. Tu muszę dodać, że role Trytona, diabłów, Nep- 27 tuna i nimf grali przebrani członkowie załogi, którzy mieli już za sobą chrzest równikowy. Po odejściu Trytona zaczęły się ostatnie przygotowania. Zrobiono stół operacyjny z zainstalowaną obok kroplówką z butelki po oleju. Stół wyglądał jak łoże Madejowe. Cały wyłożony był łańcuchami i starymi szczotkami do czyszczenia rdzy, które bardzo kłuły. Wszystko przykryto dla niepoznaki prześcieradłem. Na tym stole miano poddawać neofitów różnym zabiegom. Oboje z Patrykiem byliśmy przerażeni. Kiedyś poddawano kandydatów na żeglarzy próbom wytrzymałości na ból. I chociaż dzisiaj to tylko zabawa, wielu studentów całkiem poważnie się niepokoiło. Szef wykładowców szkoły na ,,Darze Młodzieży" wcielił się w rolę doktora Zarzynalskiego, a jego pomocnicą, siostrą Zatruwalską, został ! VC:„ de 4 ? ją asystent mechanika, człowiek o wj kiej sile. Przypadkiem podsłuchaj ich rozmowę, jak będą leczyć nej tów. Nie wyglądało to bardzo w{ ło! Była i próba sabotażu: studd przy przesuwaniu beczki ze słyJ „borowinką" chcieli wyrzucić ja burtę, ale przewidujący bosmani pobiegł katastrofie. W samo południe przybył wła mórz i oceanów Neptun, w asyj swej żony Prozerpiny, Trytona, i i diabłów. No i zaczęło się. Dia swoimi ogonami zrobionymi zj okrętowych zapędzały nagich dentów na rufę statku, do za» prowizowanego piekiełka. Śpiewały przy tym diabelską żegli ską piosenkę: „Śmierć neofitom, Bijmy ich pytą (to taka splecie linka) Bijmy wolno, pomalutku, Diabły zapędziły nas do piekiełka na rufie 28 Władca mórz Neptun wydawał rozkazy zaczęli ten dzień w smutku", ytano też „neofitę-bandytę", uciekł i schował się przed lonią chrztu, plamiąc marynar-????. Dostał straszne lanie, tym czasie Neptun i Prozerpina witani z honorami, przez ko-anta „Daru Młodzieży", kapi-Leszka Wiktorowicza i cały is oficerski, na rufie pod ban-statku. Ukryłam się w torbie ;go i podglądałam ceremonię :ania. Tryton wygłosił przemó-e wierszem, bardzo pięknie: łos Neptuna jest okrutny jch się strzeże, kto jest butny, o na morze się porywa e, że czasem różnie bywa. lsi sobie sprawę zdać, na baczność trzeba stać. kto drażni władcę mórz, %o koniec jest tuż, tuż. Powiem wam, neofitów zgrai, Co po głowach wam się rai, Że w przeciągu jednej chwilki Będziecie jak morskie wilki. A nie jest to sprawa łatwa. W borowince utopim gagatka. Przez „rekina" przepuścimy Nim wodą morską ochrzcimy". Kapitan wręczył Neptunowi symboliczny klucz statku, a ten z kolei udekorował kapitana ogromnym Krzyżem Południa. Nimfy wycałowały wszystkich pieczątkami w kształcie serc i cała władza zasiadła pod grotmasztem, by asystować ceremonii chrztu. Na rozkaz Neptuna przyprowadzono pierwszego neofitę. — Mizernie wyglądasz — powiedział władca mórz — trzeba ci zaaplikować kąpiel w „borowince", na wzmocnienie. 29 Od razu dwa diabły złapały nieszczęśnika pod ręce i zawlokły go do beczki, przy której urzędował sam wielki Lucyfer — bosman Borówka. Był piekielnie elegancki. Do operacji „borowinki" zakładał cienkie gumowe rękawiczki. Przy pomocy niższych rangą dziabłów topił neofitę w beczce z cuchnącą cieczą, zanurzał go nawet z głową, i w dodatku smarował czarnym towotem. Tak ubrudzonego delikwenta diabły wlokły do „rekina". Tam szły w ruch hydranty. Hydranty przeciwpożarowe mają ciśnienie wielu atmosfer. Neofici muszą przejść przez brezentową rurę długości ośmiu metrów. Niełatwe to zadanie i wielu wychodzi solidnie zmaltretowanych, ale za to — dokładnie opłukanych. Było to bardzo śmieszne, kiedy patrzyło się z boku, ja wolałam jednak nie próbować. Ratowało mnie moje pluszowe futerko, które trudno byłoby domyć nawet w hydrancie, a także moje australijskie pochodzenie. Że niby już kiedyś, w drodze do Polski przepłynęłam równik. Jakoś udało mi się wymówić od chrztu, ale dyplom — dostałam! Na statku zainstalowany był bar „U Pirata", a w nim — same smakołyki! Można było wypić „Neptu-nówkę" z morskiej wody zaprawionej cukrem i pieprzem i zagryźć ją kanapką maczaną w śledziowym sosie, przybraną dżemem i posoloną cytrynką. Obrzydliwość! Ale studenci musieli to zjeść bez okazania wstrętu. Na niektórych nie robiło to wiek- 4? Najtrudniejsze było przejście przez ,,rekin szego wrażenia, ale inni biedacy raz po posiłku biegli do burty, oddać dług Neptunowi. Poczęst ku nie wolno było jednak odmo Tak umyci i nakarmieni, kan daci na żeglarzy byli doprowadź na badania lekarskie. Doktor rzynalski chętnie wyrywał im niby zęby ogromnymi obcęga stosując przy tym anestezję pr( uderzenie w głowę ogromnym tern. Był on z tektury, ale bar groźnie wyglądał. Ogłuszonych fitów smarowano czerwoną fa która miała imitować krew, i ro no im zastrzyki z oleju silników do głowy, by „zmądrzeli". Lekarz okrętowy, doktor Kj mierz Krajka, operowany byłf kumotersku. Wycięto mu — na — ogromną, ...wołową wątrobę] U balwierza — strzyżenie i gołej i 30 ' użyciu specjalnych szamponów ? do mycia pokładu. Biedaków mo ogromną drewnianą brzytwą dzlowano szczotką pokładową, tępnie wieszano ich na rejach, by ???? wietrzy li. Ta operacja była przyjemniejsza. Również ko-danta Drycza, do dziś zwykłego ~itę, diabły koniecznie chciały iesić na rei. W czasie takiej cere-lii — szarża się nie liczy! Wymytych, nakarmionych i prze-rzonych studentów diabły dogadzały przed oblicze Neptuna, •y swoim trójzębem przez ude-iie w ramię pasował ich na mary-i? ochrzczonych i nadawał im specjalne imiona. Przeważnie były to nazwy ryb lub części statku. I tak jednemu nadał imię Śledzia, drugiego nazwał Grotmasztem, innego jeszcze Flądrą czy Albatrosem. Każdy z pasowanych na marynarza musiał też zaskarbić sobie względy Prozer-piny całując ją w pomalowany na zielono wielki palec prawej nogi. Chrzest morski był tylko krótkim, kolorowym snem w znojnym życiu studentów-marynarzy. Wesoła zabawa. Nikt nie doznał szkody, choć niejednemu się dostało. Powoli wszyscy wróciliśmy do rzeczywistości. Dla mnie była to naprawdę niezapomniana przygoda. SB sp^OC % / W barze „U Pirata" — Same smakołyki „TAM GDZIE ANANAS DOJRZEWA" milionów ? kraju pochc kiego ,drzewo vano nic >arwnik. P vali to df v świecie Ten og I już jesteśmy w Rio de Janerio :u zamiesz :ontakty pr ;alskich ha~ Kilkanaście dni po ceremoąrzyjazne. chrztu, 12 października dopłynęl%ciorki, Wy my do Brazylii. Przed wejściem drogocenne portu w Rio de Janeiro powitalje mieli, mnie skała zwana „Głową cukru'racy, do fc Rio de Janeiro to jedno z najpięJrZyZVVU niejszych miast świata. A Brazylia^ praCi swoją Amazonką i Indianami ba;inanjU(in dzo mnie ciekawiła. owych k Muszę wam opowiedzieć, czegałych choro się o tym kraju dowiedziałam. 4an ? ?0?( kwietnia 1500 roku portugalski żęty robocze larz Pedro Alvares Cabral ujrziogła dost: wybrzeże kraju, który później n.j na sprov zwano Brazylią. Jest to piąty co (jków z Af wielkości kraj świata, równy niemiyi wieku p powierzchni Europy, 27 razy więjków była już szy od Polski. Płynie tu najwięks^ana. Z nimi pn rzeka, Amazonka, tu znajduje ii macumba, cz^ największy wodospad, Igua Zzenia i obrzędy, i a zarozumiali Brazylijczycy twific zetknęłam. Ale dzą, że i oni są „naj...", tzn. najletfa razie przypłyń i najważniejsi na świecie. Portuganeiro. czycy w dniu pierwszym styca Nad miastem, 1502 roku odkryli wejście do zatiovado, króluie Guanabara. Wzięli je za ujście rzChrystusa. Ma on: i nazwali Rzeką Stycznia — po ptości. Wykona/# tugalsku: Rio de Janeiro. Nazwęzenia, Paweł 32 - Wielkie przygody yęło miasto, dziś liczące około 10 onów mieszkańców. A nazwa u pochodzi od drzewa brazylij-go — „pau brasil", co znaczy zewo — żar". Z niego otrzymy-? niegdyś drogocenny czerwony ivnik. Portugalczycy eksporto-i to drzewo i stąd przyjęła się ciecie nazwa „Brazylia". Ten ogromny kraj do XVI wie-amieszkiwali Indianie. Pierwsze takty przybywających tu portu-kich handlarzy z tubylcami były 'jazne. Starano się wymieniać orki, błyskotki i tanie perkale na *ocenne kruszce. Tych Indianie mieli. Zaczęto ich zmuszać do ;y, do której nie byli zupełnie 'zwyczajeni. Była to bardzo cięż-traca przy karczowaniu dżungli, aniu drzew, a później zakładaniu ych kolonii. Przywiezione przez ych choroby dziesiątkowały In-i. A Portugalczycy potrzebowali roboczej, której Portugalia nie ;ła dostarczyć. Przyszła więc ko-ia sprowadzenie czarnych niewol-»w z Afryki. W latach 70-ych wieku praca czarnych niewol-iw była już powszechnie stoso-a. Z nimi przybyła też do Brazy-lacumba, czyli afrykańskie wie-ia i obrzędy, z którymi niestety :etknęłam. Ale to było później, razie przypłynęliśmy do Rio de ;iro. ad miastem, na szczycie Cor-ido, króluje ogromny posąg ystusa. Ma on 38 metrów wyso-:i. Wykonał go Polak z pocho-iia, Paweł Lewandowski. Wje- chałam na Corcovado i z bliska podziwiałam posąg. Byłam bardzo dumna, że mam tylu sławnych rodaków. Wybrałam się z Tonim na plażę Copacabana, a potem na spacer po słynnym deptaku. Ulice pokryte mozaiką o falującym deseniu przypominającym fale morskie albo rytm samby robią niezwykłe wrażenie. Upojona piękną plażą, słońcem, powietrzem, urodą tego miejsca, spacerowałam z Tonim poddając się rytmowi „fal" pod stopami. Tu, w pobliżu deptaku, najlepiej kupować pamiątki i prezenty. Straganów i sprzedawców nie brakuje i jest w czym wybierać, ale... trzeba się targować. Brazylia słynie ze szlachetnych i półszlachetnych kamieni. Dla zbieracza to raj, cały skarbiec leży po prostu na ulicy. Można tu też kupić okazy piranii, najbardziej krwiożerczej ryby Amazonki. Dowiedziałam się, że piranie pływają ławicami i są postrachem Indian i zwierząt. Z daleka wyczuwają krew i rozszarpują swą zdobycz. Są ich miliony. Rio de Janeiro to stolica brazylijskiej samby. Każdego roku w czasie karnawału wylęgają na ulice dziesiątki barwnych pochodów. Szkoły samby skupiają przeważnie mieszkańców faveli, czyli biednych dzielnic miasta. Młodzież przez cały rok uczy się i przygotowuje tańce i śpiewy, by podczas karnawału wystąpić w kostiumowej gali i zapomnieć o codzienności. Spacerując ulicami Rio de Janeiro podziwiałam też pię- ielkie przygody... 33 kne, nowoczesne pomniki. Zapamiętałam, że jeden z nich wzniesiony został ku pamięci brazylijskich żołnierzy, którzy w czasie II wojny światowej walczyli razem z nami przeciwko hitlerowskim Niemcom. Zwiedziłam też stary akwedukt, który wybudowali w Rio Portugalczycy po podbiciu Brazylii. Na pewno wiecie, że Brazylia jest jedynym krajem w Ameryce Południowej, w którym mówi się po portugalsku, a nie po hiszpańsku, jak wszędzie. Z portugalskim nie miałam kłopotów, bo jest bardzo podobny do hiszpańskiego. Brazylij-czycy twierdzą, że język hiszpański to po prostu źle wymawiany portugalski, a Argentyńczycy — odwrotnie: że portugalski to źle wymawiany hiszpański. To podobieństwo wywołuje czasem nieporozumie Odwiedziliśmy z Tonim pewn bardzo bogatego „cariocę", c mieszkańca Rio. Tony chciał powiedzieć komplement. Podzi jąc wspaniałą siedzibę gospod rzekł do niego, tłumacząc pr z hiszpańskiego: — Bardzo piękna jest su | (pański dom). Niestety, po portugalsku zm to: „pański dom jest bardzo b ny". No cóż, zarozumiali Brazjj czycy uważają, że kto nie mówij portugalsku —jest po prostu ośli Mnie jako turystce najbard w Rio podobała się nowoczesna tedra, którą niedawno tu posta no na miejscu pierwszej chrześcijj skiej kapliczki z XVI wieku. I budowla zrobiła na mnie wrażea Katedra Św. Sebastiana w Rio de Janeiro Mus/ tej p< Po/a OsIlC:: ele - mych wolni :dzić. :czne. . CZ) I 'kimi i iciałan alam po faveli isę. Miał! :o mi się iw i! nas 34 ąd pochc Czarownica z macumby usze wam powiedzieć, że w cza-ij podróży wiele poznałam i wie-nauczyłam z historii i geografii. >za granicami wielkiego nowo-lego centrum znajdują się w Rio e — dzielnice zamieszkałe przez łych potomków afrykańskich olników. Pojechaliśmy ich odzie, chociaż nie było to bez-me. Tu króluje czarna macum-zyli obrzędy związane z afryka-ni czarami i wierzeniami. Ja nie iłam mieć z tym nic wspólnego, im po prostu złe przeczucia. aveli poznałam miłą Mulatkę ^. Miała pluszowego misia i bartni się spodobała. Tony przed-ił nas sobie i opowiedział jej, pochodzę, a także, że płyniemy wielkim żaglowcem do Australii — kraju kangurów. Od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Na moją prośbę Tony zostawił mnie z Luisą, byśmy sobie mogły porozmawiać i pobawić się przez cały dzień. Ale jak tylko zostałyśmy na chwilę same, zjawiła się zła czarownica z macumby. Chciała mnie nakarmić jakimś odurzającym zielem. Tu zaczyna się moja straszna przygoda. Czarownica przepędziła moją przyjaciółkę Luisę, zawołała swojego syna i oddała mu mnie jako zabawkę. A ten łobuz, zamiast się ze mną bawić, porwał mnie i złośliwie porzucił na łące na pastwę zgrai psów czarnego czarownika. O mało mnie nie rozszarpały! Może temu złemu chłopcu i czarnemu czarownikowi sprawiało przyjemność patrzeć na moje przerażenie, ale ja umierałam ze strachu. A potem mnie uwięzili i sprzedali do cyrku, jak niewolnicę Isaurę, a potem do szkoły samby, bym grała na bębenku. To były straszne przeżycia, o których lepiej nie wspominać. Przechodziłam z rąk do rąk, nim wreszcie wystawiono mnie razem z Patrykiem na sprzedaż, na jednym z miejskich straganów. Każdy mógł nas kupić. Ale byłam w tak opłakanym stanie, że szczęśliwie nie znalazł się żaden nabywca. Bardzo się bałam, że zostanę tam na zawsze. W ostatniej chwili odnalazł mnie, po wielu staraniach, mój opiekun Tony i mogłam powrócić na „Dar Młodzieży". Stojąc na pokładzie w szeregu między studentami, czułam się znowu bezpieczna. „MAURITIUS JEST KOLOROWY' Witano nas śpiewem i tańcem /yspa i mii także opov ie. Ciekawa 1 im po frar iem mówię i. Dokładnie i ła się ta dyjskiego. wy wska rzed wielu i )otkanie z ryte mgłą śmiałych órzy op adziei i na ru natknęli i Wiadomo ku na wy la czes leańskiej) ¦ u —nadali j !. To właśnie 1 edzia\m za eh ptaków. ły na tej ¦ ' kilogi a ^H 36 o przykrych dla mnie przygo-h w Brazylii popłynęliśmy na pę Mauritius. Kiedy przybiliśmy brzegu, zobaczyłam groźnie wy-lających czarnych tubylców rdzo się przeraziłam. Niepotrze-;, bo mieszkańcy wyspy okazali nadzwyczaj mili. Witano nas wem i tańcem. Toniemu tak się podobało, że zatańczył sagę, na-owy taniec tej wyspy, jak praw-vy tubylec. lauritius to bardzo interesująca pa i muszę was z nią zapoznać, kże opowiedzieć o polskim pira-Ciekawa historia, którą usłysza-po francusku, bo takim języ-n mówię mieszkańcy Mauritiu- >okładnie nie wiemy, kiedy naro-a się ta wyspa, dziecko Oceanu yjskiego. Trzy wulkaniczne raa-y wskazują na jej powstanie :d wielu milionami lat. Pierwsze tkanie z człowiekiem też jest yte mgłą tajemnicy. Mówi się miałych żeglarzach arabskich, :zy opłynęli Przylądek Dobrej łziei i na wschód od Madagas-x natknęli się na zieloną wyspę, /iadomo na pewno, że w 1598 a na wyspę przybyli Holendrzy, cześć swego księcia (z dynastii ańskiej) — Maurycego de Nas-— nadali jej nazwę Mauritius, o właśnie Holendrzy byli odpo-izialni za wytępienie unikato-h ptaków „dodo", które miesz-' na tej wyspie. Ważyły przeszło cilogramów, były za ciężkie, by ć, a wyglądem przypominały ogromne mewy. Mięso ptaków „dodo" było ponoć bardzo smaczne i dlatego Holendrzy masowo je zabijali. Przychodziło im to tym łatwiej, że „dodo", które nigdy nie miały wrogów, po prostu nie uciekały. Dzisiaj — pozostał po nich tylko odkopany szkielet i legenda. W 120 lat później wyspę objęła w posiadanie Francuska Kompania Indii Wschodnich, nadając jej nazwę Ile de France. Zaczęli ją zasiedlać francuscy koloniści, którzy sprowadzali tu czarnych niewolników z Afryki. Francuzi założyli miasto, obecną stolicę Port Luis. Pozostał po nich na Mauritiusie język francuski, którym tu wszyscy mówią, chociaż językiem urzędowym jest angielski. Zarówno Holendrzy, jak i Francuzi karczowali mauritiańską puszczę, by zdobyć ziemię pod uprawy trzciny cukrowej. Wycięto prawie wszystkie gatunki palm, między innymi palmę „talipot". Kwitnie ona tylko raz na 100 lat i natychmiast sama ginie. Widziałam jeden okaz, jaki zachował się w tutejszym ogrodzie botanicznym. Palma to ponoć najstarsze drzewo świata zwane w Biblii „drzewem życia". Już 5.500 lat temu sadzono palmy dla ozdoby i pożywienia, czyli dla daktyli i oliwy. Talipot pochodzi sprzed 120 min lat. Jest chyba najstarszą kwitnącą rośliną na świecie. Mauritius to dziwny, kolorowy kraj. Zamieszkuje go wiele ras. Kolorowe są tu stroje, kwiaty, domy, hinduskie świątynie. Barwne jest morze, które ma tu wiele odcieni, od 37 zielonego do niebieskiego... Cztero-barwna jest też bandera niepodległego Mauritiusa: kolor czerwony symbolizuje walkę o niepodległość, niebieski — morze, które otacza wyspę, żółty to światło słońca, a zielony to kolor pól uprawnych i dżun- gli. Bardzo malownicza historia tej wyspy przypomina wschodnią bajkę. Mieszka tu wielu Hindusów, którzy przenieśli z Indii swoje wierzenia i wybudowali wspaniałe świątynie na cześć Genesii. Wierzenie hinduskie mówi, że kiedy Siwa wrócił z wyprawy przeciwko demonom, a jego syn Genesia niezbyt ochoczo otwierał bramy niebios, rozgniewany ojciec obciął mu mieczem głowę. Na prośbę matki, Parwati, przywrócił synowi życie przyprawiając mu głowę słonia. Genesia, bóg mądrości i przezorności, jest bardzo czczony przez kobiety hinduskie. Nie ma takiego miejsca na Ziemi, gdzie nie spotka się Polaka. Nie zabrakło naszych ziomków i na Mauritiusie. Pierwszym był późniejszy król Madagaskaru Maurycy Beniowski, który po ucieczce z Kamczatki w styczniu 1772 roku dotarł na wyspę. Zwiedzałam położone za miastem więzienie i ruiny starej twierdzy, z której robił wypady król korsarzy Robert Surcouf. Mówi o nim historia. Surcouf pochodził z rodziny polsko-francuskiej. Rodzice wychowywali go na księdza, ale chłopak zbiegł z Francji i został korsarzem. Musicie wiedzieć, że korsarz to »y dowóM to samo co pirat. Piraci byli meandloM skimi rozbójnikami, napadali na sl/jeźć tki, zarówno w czasie pokoju jirzy i i wojny. Natomiast korsarze bapitan partyzantami morskimi i dziali/ch s\ wyłącznie w czasie wojny, na rzezdobył swego kraju. Korsarstwo, czyli inził do poi czej — kaperstwo, było więc zajngielski c ciem honorowym. Młody Surcotóry zdób zasłyszał, że Anglicy ciągle atakiijzeciwko 1! francuską kolonię na Mauritiusiernatora, i dotarł na wyspę i zaczął się stargali go króls o patent kaperski u ówczesnego gurcouf, któreg bernatora Ile de France. Początkostaje Port Lu wo nie cieszył się zaufaniem, iiorzu, zwlasz później powierzono mu tytułem prjciej. W roku 1 /m statkiem „( ? ii^fe Przed świątynią Genesii Nu zielonym Me 38 dowództwo na małym statku dlowym „Emilie". Miał przy-jć żywność z Seszeli unikając i tym starć z Anglikami. Młody itan tak „skutecznie" unikał i starć, że po drodze zaatakował 3był kilka statków i przyprowa-do portu jako łup 26-działowy elski okręt liniowy „Triton", ? zdobył abordażem, 26 ludźmi ciwko 150. Zaskoczyło to i gu-latora, i Anglików, którzy na-li go królem korsarzy. Robert :ouf, którego bazą operacyjną aje Port Luis, siał popłoch na zu, zwłaszcza wśród floty brytyj-j. W roku 1800, dowodząc raa-statkiem „Confiance", rzuca się do beznadziejnego zdawałoby się ataku na 38-działowy okręt brytyjski „Kent". Ma 130 ludzi przeciwko 437 wrogom, wśród których znajdował się oddział regularnej angielskiej piechoty morskiej. Kroniki mówią, że kapitan angielski tak był pewien zwycięstwa, że zaprosił arystokrację wyspy, w tym również damy, by pokazać jak likwiduje dumnego, sławnego korsarza. Surcouf był jednak bardziej zuchwały. Po wykonaniu kilku manewrów sczepił się z brytyjskim okrętem, po czym wdarł się ze swymi ludźmi na jego pokład. Pod osłoną swego wiernego ordynansa, Murzyna, z taką furią zaatakował nieprzyjaciela, że Na zielonym Mauritiusie spotkałam największe lilie wodne Yictoria Regia 39 Anglicy po prostu oniemieli. Po morderczych zapasach, siejąc wokół śmierć i zniszczenie, zdobył okręt. Anglicy poddali się. Legenda mówi, że Surcouf był bardzo rycerski: uwolnił wszystkie branki obdarowując je klejnotami zdobytymi na arystokratach. Szkoda, że mnie tam nie było, może też zostałabym obdarowana? Król korsarzy Robert Surcouf odnosił jeszcze wiele zwycięstw i zgromadził podobno ogromne skarby, które hojnie rozdzielił między swoją załogę. Zachłanni plantatorzy z Mauritiusa nie umieli jednak być wdzięczni i podjęli próbę zarekwirowania części zdobyczy. Rozwścieczony korsarz wyrzucił całe złoto do basenu w Port Luis krzycząc: „Poszukajcie go teraz"! — i odpłynął ze swoją flotyllą do Przylądka Dobrej Nadziei. Innym polskim korsarzem był Maksymilian Wikliński, który w poszukiwaniu przygód zaciągnął się do marynarki francuskiej. Spędził wiele lat na Oceanie Indyjskim i w swoich podróżach dopłynął do Port Luis i spędził tam sporo czasu. Opisał miasto z humorem w swoich arcy-ciekawych pamiętnikach. Adam Mierosławski, uczestnik Powstał Listopadowego, po jego upadkufj święcił się również zawodowi mai narza obierając sobie za teren ? ługi Ocean Indyjski. On to właa odkrył na nowo wyspy San pf i Amsterdam i objął je w posiadaj w 1843 roku, podnosząc na ni flagę francuską i polską. Na przei admiralicji brytyjskiej oświadcf że wysp nie odda i jeżeli będą! atakować, to wywiesi polską bi derę i będzie walczył dopóki pódl nie zginie. Wprawdzie później oża się i osiadł na Mauritiusie, a wyą sprzedał. Szkoda, bo mielibyą gdzie jeździć na wakacje. ?? o nim legendarna opowieść, I w czasie huraganu ratował ?? tiańskich rybaków. Ocalił im żytj ale stracił swój kuter. Z czasem <| robił się statku handlowego „Piloj na którym w 1881 roku wypłyń z ładunkiem do Australii i wracał zginął na morzu. Rozstajemy się z Mauritiusem? nosząc wiele wspaniałych wsb mnień z małego kraju, gdzie I tańczy sagę, z wyspy gdzie „| śpiewają, kiedy milkną ptaki". „BUNT NA BOUNTY" Na pełnym morzu spotkaliśmy replikę „Bounty" 41 Naszym głównym celem było dopłynięcie do Australii, kontynentu moich przodków, bo jak wiecie Australia to kraj kangurów. Po wypłynięciu z Mauritiusa spotkaliśmy po drodze replikę słynnego angielskiego żaglowca „Bounty", znanego z buntu na morzu. Jest to prawdziwa historia i postaram się ją wam opisać. — Wszystko zaczęło się od chleba, wprawdzie nie tego, który codziennie jemy na śniadanie, ale bardziej egzotycznego. Ten chleb rośnie po prostu na drzewie zwanym drzewem chlebowym lub chlebowcem. Na plantacjach w koloniach brytyjskich Indii Wschodnich zatrudniano coraz więcej niewolników kupowanych w Afryce. Trzeba było ich karmić, aby mogli pracować. Prymitywne podówczas uprawy nie dawały wysokich plonów. Znaczna ich część była zjadana przez niewolników, tak że niewiele pozostawało dla białych panów. W XVIII wieku angielski żeglarz James Cook, podczas swej wyprawy dookoła świata, odkrył w 1769 roku wyspę Tahiti, a na niej drzewo chlebowe. Botanik sir Joseph Banks, który towarzyszył Cookowi, opowiedział Anglikom o cudownych właściwościach tego drzewa. Kupcy i plantatorzy szybko podchwycili pomysł i uprosili Jego Królewską Mość, by przywieziono im sadzonki drzewa chlebowego z Tahiti na Antyle. Niewolnicy mieliby obiad prosto z drzewa i mogliby bardziej wydajnie pracować na swych panów. Na rozkaz króla bry- tyjska admiralicja wysyła w l'eJ u^ roku na Tahiti uzbrojony sta^"a^ „Bounty" pod dowództwem kafl na Williama Bligha. Kapitan oki tubylc, się twardym dowódcą. Za byle pi ochot winienie smagał marynarzy bat z?zostav ny kotem o pięciu ogonach.? Poc^eJ statku panowała potworna ciasn(/mczase: „Bounty", co po angielsku znai)Dnym ' „szczodrość", miała tylko 27 m dniach ze rów długości i 7 szerokości, a płynzez ??2??? na niej 46 ludzi, depcząc sobie zepływa 6 piętach. Do tego dołączył się g? jednej z bo część prowiantu się zepsiP drodze i brak słodkiej wody. Nic dziwnepP^11?'0-że po dopłynięciu na miejsce — I? ^oze P° hiti wydała im się rajem. Piekarnie, Tahitanki bardzo mile przyjmovi^n^1 białych marynarzy, a córka wodf > °? ?° Poetua, zakochała się w pierwszfaryn; oficerze „Bounty" — Christalera na' Flecherze. Tylko dzięki niemu udi*111- UW1? się botanikom otrzymać sadzon)u's/^' które umieszczono na pokładłrun*:aCl w specjalnie zbudowanej szklfl Pobyt na Tahiti szybko minął i fl tek odpłynął w kierunku Antyli.-$ „Bounty" znowu nadeszły dni glip i kar cielesnych. 27 kwietnia! statku wybuchł bunt. Na czele bi san towników stanął Christian Fled gd Statek opanowano, a kapitana wP^ z 17 wiernymi mu oficerami i ??^??1 narzami wsadzono do małej, 7-mnielud/ rowej szalupy. Pozostawiono ichy Prze morzu prawie bez wody i żywnopno Właściwie skazani byli na pe*n slyr śmierć. Nowy dowódca „Bounfueniło i Flecher wraz z rozradowaną załifcia z wyrzuca do morza sadzonki chlel ^?? wego drzewa i wraca na TahitiS»™^^* 42 ukochanej Poetui. Obawia się k pogoni i postanawia odpły-? wyspy. Werbuje przyjaciół bylców i ich kobiety, zabiera lotników z załogi i odpływa stawiając na wyspie 16 niczego podejrzewających marynarzy, czasem zupełnie nieprawdopo-ym trafem kapitan Bligh, po iach żeglugi w łupince, niesiony przychylne prądy i wiatry, tływa 6700 kilometrów i ląduje inej z wysp archipelagu Tonga, odze zmarło mu 7 ludzi, ale 10 męło. Admiralicja brytyjska loże pozostawić buntowników irnie. W roku 1790 wyrusza na ;i 24-działowy okręt „Pando-by pomścić kapitana Bligha. marze pozostawieni przez Fle-i na Tahiti nie mają szans. Zla- uwięzieni w klatce nazwanej iką Pandory", w straszliwych nkach wracają do kraju. Jak na zkę losu, „Pandora" rozbija się fach koralowych i tonie. Rów-zrządzeniem losu ratuje się 35 , w tym 10 buntowników. Po h tygodniach dopływają do te-mego miejsca na wyspach Ton-;dzie uratował się Bligh. Do-zi do procesu. Postawieni przed n buntownicy opowiadają ludzkim traktowaniu maryna-rzez kapitana Bligha. Uniewin-} 7, trzech powieszono na rei. słynny proces spowodował, że liło się traktowanie i warunki załóg na żaglowcach. Tymczasem Christian Flecher ostałymi buntownikami i Tahi- tańczykami odnalazł na wschodnich krańcach Polinezji małą bezludną wysepkę Pitcairn (3 km na półtora), na której się osiedlili. Rozebrali i spalili „Bounty". Uratowało się kilka przedmiotów, między innymi sekstans. Założyli własne miniaturowe państewko. Odnalazł ich dopiero po 19 latach amerykański statek wielorybniczy „Topaz". Od jedynego członka zbuntowanej załogi „Bounty", jaki pozostał na wysepce dowiedzieli się, że Flecherowi nie udało się stworzyć prawdziwego raju. Biali zaczęli wykorzystywać swych byłych przyjaciół tubylców. Doszło do następnego buntu, tym razem młodzieży, potomków Polinezyjczyków i białych. Podobno Flecher przedostał się do Anglii, gdzie żył incognito. Potomkowie buntowników żyją do dziś na wyspach Pitcairn i Norfolk. Mówią po angielsku i żyją z rybołówstwa i ...legendy o swoich przodkach, którą opowiadają z dumą reżyserom filmowym i zawsze ciekawym dziennikarzom. Dopłynęliśmy do Australii, która, jak już wspominałam — obchodziła 200 rocznicę swoich urodzin. Witano nas z całą pompą. Specjalne statki pożarnicze z sikawkami robiły eksperymentalne fontanny na nasze powitanie. Strzelano na wiwat z armaty i palono z muszkietów. Australijczycy przebrani w stroje z XVIII wieku, kiedy to Anglicy założyli tu własną kolonię, śpiewali i paradowali przed naszym „Darem Młodzieży". Ja, oczywiście, czułam się członkiem załogi i także odbiera- 43 Australijska Polonia witała nas bardzo serdecznie łam honory i wyrazy sympatii, i lowały przed nami orkiestry. Naj deczniej witała nas jednak Pok australijska. Powiewały sztant „Solidarności". Witano nas ??? mi, chlebem i solą. Całe tłumy legały „Dar Młodzieży", by pi rżeć i podziwiać naszą fregatę. Polonii australijskiej było to pt dziwe święto. Zjechali się z najl dziej odległych miejsc tego ogn nego kraju-kontynentu, by się i nacieszyć. Na rufie, pod biało-c wonym sztandarem siedziałam o wiście ja, polska kangurzyca, ¦ przypłynęła do kraju swoich ł kangurów. Z dalekiej Polski -I Australii. „MIĘDZY NAMI KANGURAMI' Dzieci nosimy w torbie 45 Europejscy żeglarze-odkrywcy pływający w dawnych wiekach po bezkresnych wodach oceanów w poszukiwaniu nieznanych lądów uważali, że na półkuli południowej musi istnieć jakaś „terra australis" — ziemia południowa, która równoważyłaby ogrom kontynentu na północy. Ziemię tę odkryli Holendrzy z Indii Zachodnich i nazwali Nową Holandią. Australią nazwał ją dopiero w roku 1849 angielski żeglarz i hydrograf, Matthew Flinders. Przeżył on wiele ciekawych przygód. Pływał trochę pod kapitanem Blighem, tym od buntu na „Bounty", później podróżował po Australii i prowadził tam prace badawcze, a gdy po wielu latach wracał do Wielkiej Brytanii przez Mauritius, zatrzymał go na wyspie francuski gubernator. Właściwie wziął go do niewoli, na całe 6 lat, bo tak go polubił, że nie chciał się z nim rozstać. To była taka miłość na siłę. Po uwolnieniu, Flinders nie miał już możliwości by popłynąć ponownie do Australii i odbyć zaplanowaną wcześniej podróż przez kontynent. Ponieważ była to nasza, tzn. moja i Toniego, pierwsza wizyta na „terra australis", szukaliśmy śladów jej pierwotnych mieszkańców. Kiedy w XVIII wieku przybyli tu pierwsi Europejczycy, w Australii żyło około 300 tysięcy aborygenów. To słowo — jak mi powiedział Toni — oznacza tubylców. Utrzymywali się przede wszystkim z myślistwa. Polowali z bumerangiem, wygiętym płaskim kawałkiem drewna, który jeśli nie trafia w cel, wraca dorękirzuq°Post;in go. Zmuszanie tubylców do cif pracy, zabieranie przez co żyźniejszych terenów, epift?*5*35* chorób przywiezionych tu z Euifcn ' wszystko to spowodowało, że żyje zaledwie około 80 tysięcy fiano ,c"' pierwotnych, ciemnoskórych ?i?????'?< kańców Australii. Trudno ich zanowior leźć na tak ogromnym obszapkryty111 Nam się to udało, ale dopiero ]?s''°™'( nje; a pochodzi ir Narodziny Australii miały miefe§° °°ei 26 stycznia 1788 roku. Jak się doiilionowe&° działam, tego dnia specjalnie t°|ia! kraj słana flota angielska pod dowó"Jest ^'?™ twem kapitana Artura Phillipsa?uclovvan( lądowała w zatoce Sydney Cfemnasi i Anglicy założyli tu pierwszą osa^'zew'1 Wprawdzie kilka dni wcześniej ?? ?2?'' Ja " tan wpłynął do Botany Bay, ~ obok bar1 widocznie tam mu się nie spodoba gwiazdy Ale wracajmy ificjalne objęcie iemi przez An 'anie pierwszej ołudniowej W ycznia 1788 ro' poniedziałek, go kraju jest & yc/.nui wypada odnia, wtedy si inny, czeka się poniedziałku. Taki \\\ SO\>\t kv\S\\Y\\\y ystości pozostało postanowiliśmy w Australię", by p raj moich przód' ielkiej radości, n , ,., , c , hala również zo Dopłynęliśmy do Sydney 46 >stanowił szukać dogodniej sze-iejsca. Ta pierwsza osada była lią karną. Przed 200 laty Ang-tarali się pozbyć z kraju wszyst-złodziei, bandytów i ludzi wiech za różne przestępstwa. Wy-o ich na statkach najpierw do •yki, a kiedy ta odmówiła, po-wiono ich osiedlić na niedawno ^tym kontynencie. Był to po-lorda Sydneya i od jego nazwis-ichodzi nazwa zatoki i najwięk- obecnie miasta Australii, trzy-nowego Sydney. Natomiast ą kraju — jak już mówiłam it Canberra, niewielkie miasto, 3wane specjalnie z przeznacze-na siedzibę władz. Dodam jesz-e w herbie Australii jest kangur /li ja — i struś emu, a na fladze )ok barw brytyjskich — wid-gwiazdy Krzyża Południa. : wracajmy do dnia urodzin, dne objęcie we władanie tej przez Anglików i proklamo-! pierwszej prowincji — Nowej Iniowej Walii, odbyło się 26 lia 1788 roku. A ponieważ był miedziałek, narodowe święto kraju jest ruchome. Jeżeli 26 lia wypada w pierwszy dzień nia, wtedy się świętuje, jeśli zaś i?, czeka się do najbliższego działku. Taki zwyczaj ustano-obie Australijczycy. Do uro-)ści pozostało nam sporo cza-ostanowiliśmy więc wyruszyć ustralię", by poznać dokładnie moich przodków. Ku naszej lej radości, do Sydney przyje- również żona Toniego, Elż- Wynajęliśmy wóz kempingowy. Ja zgłosiłam się na kierowcę bieta Dzikowska. Wynajęliśmy specjalny wóz kempingowy, w którym mogliśmy wszyscy troje, Elżbieta, Tony i ja, wygodnie mieszkać, jeść, spać i przemierzać ogromne przestrzenie kontynentu. Australia rzeczywiście wydała nam się wielkim kontynentem, a przecież, jak się dowiedziałam, przed 120 milionami lat była jeszcze większa, bo połączona z Tasmanią i Nową Gwineą. Dopiero ostatnia epoka lodowcowa spowodowała podniesienie się poziomu morza o prawie 100 metrów i woda rozdzieliła te ziemie. Przez pustyny busz posuwaliśmy 47 się w głąb kraju. Australijskie słońce wprost oślepiało. Elżbieta musiała założyć aż trzy pary okularów przeciwsłonecznych! Ja próbowałam przystosować się do nowych warunków klimatycznych. Było bardzo gorąco. Grudzień na półkuli południowej to przecież pełnia lata. Chciałam też zasiąść za kierownicą, ale w końcu stanęło na tym, że usiadłam obok. Jechało się wygodnie, po asfaltowej drodze, która łączy tu odległe o setki kilometrów miasta i osiedla. Choć jechaliśmy z prędkością 140 kilometrów na godzinę, mnie się wydawało, że stoimy w miejscu. Przez szybę samochodu widziałam ciągle ten sam, pustynny aż po horyzont, krajobraz. W pewnej chwili dostrzegłam przy szosie kilka dużych tablic. Informowały i ostrzegały, że na następnym, 250-kilometro- a ??/.?ii? ą. Kul ¦owcę i, iardziej ione p amochody zenia, ?i? Bardzo wombarj źwiadki nów. W dzień' ą w poszuki agradzać ślepione, ak kamic/i / jfcezpieczony * liajechane-' hód. Nu btedw fskich dróg i I —>jnież dzikie wie Sb^żnie staja w ujedzie się / s/\ ów na godzinę, Wielbłąd zwyk Wywodzą się z jednego z najstarszych 21 . . rzęcych rodów Najpierw Ja —????? wym odcinku możemy natknąć ^zęsięzjednej na moich pobratymców — kangurzęcych r0^ zdziczałe wielbłądy sprowadza twierd/i| z Afryki, które bardzo się tu ^ /icmi ju/' od mnożyły, i wombaty niedźwiedzKied ś istnia wate- które miały , Jak mi powiedział Tony, kangi okości mniejsze. Nal baczy, to zna W buszu ostrzegały nas znaki drogowe lubią czasem niechcący wpadać p. samochód. Wybiegają na szosę i dzą obok auta chcąc je wyprzeda co im się przeważnie nie udaje. ?i , dy nagłym skrętem skaczą pod bwycnowywa i — trach! Ich ciężkie ciała wpadsobie ] 48 Wielkie pi rzednią szybę i często ją wybija-Caleczą, a nawet oślepiają kie-;ę i powodują katastrofę. Naj-ziej niebezpieczne są nocą, ośle-e przez reflektory. Wszystkie Dchody mają specjalne zabezpie-ia, ale to niewiele pomaga, irdzo niebezpieczne są także ibaty, takie australijskie nie-adki. Ważą około 45 kilogra-'. W dzień śpią, a nocą wyrusza- poszukiwaniu pożywienia i by adzać drogę samochodom, pione, wypinają swoje twarde kamień tyłki. Rozbijają nieza-ieczony karter lub, co gorsza, :hane — mogą wywrócić samo-I. a biednego kierowcę australij-l dróg i bezdroży czyhają rów-dzikie wielbłądy, które przewa- stają w poprzek drogi. Kiedy e się z szybkością 140 kilomet-na godzinę, nie sposób zahamo- Kraksa — i samochód rozbity, błąd zwykle podnosi się i idzie i. ajpierw spotkaliśmy kangury. - kangurzyca Patrycja — wywo-ię z jednego z najstarszych zwie-ich rodów. Mądrzy profesoro-wierdzą, że my kangury żyjemy emi już od pięciu milionów lat! [yś istniały kangury — giganty, ? miały podobno trzy metry >kości. Teraz jesteśmy trochę jsze. Należymy do rzędu tor-y, to znaczy — nosimy swoje le w specjalnej torbie na brzu-w której możemy je spokojnie iowywać. Zawsze mamy je przy i i możemy być pewne, że nie lkie przygody... napsocą. Kiedy podrosną i zaczynają nam ciążyć, po prostu wyrzucamy je z torby. Mogą sobie rozprostować nogi i swobodnie się przeciągnąć. Pozostało nas jeszcze około 250 gatunków, w tym w Australii — 170. Dla zoologów jesteśmy prawdziwą torbą niespodzianek. Moi krewni żyją od 7 do 20 lat. Bardzo lubią skubać świeżą trawkę, a poza tym — jedzą prawie wszystko. W razie konieczności piją nawet morską wodę. Słowem — kangury to spokojne, sympatyczne zwierzęta. Nie mają wielu nieprzyjaciół. Dawniej polowali na nie aborygeni, z bumerangiem. Teraz prześladują je traperzy i farmerzy, a także dzikie psy dingo. Ale największym wrogiem kangurów jest susza. Z braku wody tracą siły i giną. Uważa się, że kangury są bardzo wojownicze. W czasie międzynarodowych regat żeglarskich reprezentacja Australii przyjęła nawet dla swojego jachtu nazwę „Walczący Kangur". Mówiąc między nami, młode kangury chętnie się bawią skacząc na siebie. Obserwatorom wydaje się, że się biją czy też boksują. Farmerzy uważają je za wielkie szkodniki i strzelają do nich zabijając masowo biedne zwierzęta. Rzeczywiście, może trochę niszczą nie-ogrodzone pola uprawne, ale żeby aż strzelać... Dawniej każdy mógł polować na kangury, obecnie są pod częściową ochroną. Mimo to poluje się na nie dla mięsa i skór. Mięso kangurze jest niestety bardzo smaczne, zwłaszcza ogon na zupę. Prze- 49 konserwy dla przyjemnie o skóry sa wy się z nich wi miotów, a na zamszowe Yx Pewien ausT wielki miłośnik towarzystwa Kenneth Cook z Tonim i raze~ piwo. Oczywi' ' sobą. Tam usły podobną historię rze, którą Kenneth dzo serio. Wybrał się rower wycieczkę na małą tnest niedaleko żyją na wolności, ne, małe kangurki WYaT^ X^CVaKvt^\\^ by wiktuały — a dobrze zjes'ć, zabrał serów i wina — i ze i się do jedzenia. Je przerżnąć' pierws. spostrzegł siedząc kamieniu kangurk tną mordką iakb stunek. Kenneth nieczuły na próśb rzątka;odkroiii cił w stronę quo jedzenia. Ale wąchało jabłko nawet i nadal Kennetha zajad ser gorgonzola. — Może ma nie jednak przerabia się je na serwy dla psów i kotów. Nie-/jemnie o tym mówić. Za to ry są wysoko cenione. Wyrabia 5 nich wiele luksusowych przed-tów, a nawet słynne australijskie szowe kapelusze. ;wien australijski dziennikarz, ki miłośnik przyrody i członek irzystwa ochrony zwierząt, neth Cook, zaprzyjaźnił się mim i razem poszli do pubu na x Oczywiście, zabrali mnie ze u Tam usłyszałam nieprawdo-:>bną historię o małym kangu-którą Kenneth opowiadał bar-serio. rybrał się rowerem na niedzielną ieczkę na małą wysepkę Rot-t niedaleko miasta Perth, gdzie na wolności, ale bardzo oswojo-nałe kangurki ,,quokki". Zna-zy zaciszne ustronie wyjął z tor-wiktuały — a ponieważ lubił •ze zjeść, zabrał ze sobą dużo w i wina — i ze smakiem zabrał lo jedzenia. Jeszcze nie zdążył Iknąć pierwszego kęsa, kiedy trzegł siedzącego niedaleko na ieniu kangurka, który swą smu-mordką jakby prosił o poczę-??. Kenneth nie mógł pozostać ;uły na prośbę głodnego zwiera; odkroił kawałek jabłka i rzu-r stronę ąuokki zapraszając do inia. Ale zwierzątko tylko oblało jabłko nie dotykając go :t i nadal patrzyło żałośnie na letha zajadającego z apetytem orgonzola. Może masz ochotę na ser? — zapytał Kenneth. Mordka ąuokki zdawała się potakiwać. Kenneth nie żałując podrzucił kangurkowi kawałek sera, który ten zaczął ze smakiem i znawstwem przeżuwać. Kenneth rzucił mu następny kawałek, ale kangurek po paru kęsach nagle dostał drgawek i zesztywniał w konwulsjach. Kenneth przeraził się: widocznie biedna ąuokka zatruła się włoskim serem gorgonzola, trzeba ją ratować. Niestety, nasz przyjaciel nie posiadał żadnych wiadomości jak leczyć ąuokki zatrute włoskim serem, doszedł natomiast do wniosku, że w pobliskim porcie ktoś będzie to wiedział. Wziął więc biedne zwierzątko do torby, przerzucił przez ramię, wsiadł na rower i szybko, chcąc ratować kangurka za wszelką cenę, zaczął zjeżdżać po nierównej drodze, na skróty. Podskakując na wybojach nie poczuł, że ąuokka nagle ożyła i zaczęła wyrywać się z torby. Kenneth przestraszył się, żeby nie spadła i nie zrobiła sobie krzywdy i chciał ją powstrzymać, ale ta ugryzła go w palec, a potem wylazłszy z torby złapała go za lewe ucho. Kenneth broniąc się puścił kierownicę, stracił panowanie nad rowerem i razem z torbą, winem, serami i ąuokka wpadł w przydrożne krzaki. Kiedy się wygrzebał, zobaczył połamany rower, rozrzucone wiktuały i ąuokkę siedzącą na przydrożnym kamieniu. Patrzyła na swego niedoszłego wybawcę, a obecnie ofiarę, wzrokiem pełnym pogar-dy. Wszyscy razem ustaliliśmy, że ni- 51 gdy podczas lunchu nie będziemy częstować nawet najbardziej żałośnie wyglądającej ąuokki włoskim serem gorgonzola. Po wypiciu paru puszek piwa, nasz przyjaciel Kenneth opowiedział nam jeszcze jedną niesamowitą historię: — Bo dobrze jest wiedzieć jak postępować z czerwonym kangurem, gdyby wam się zdarzył podobny wypadek w czasie podróży po Australii — powiedział Kenneth. — „Jadę sobie, jadę — zaczął opowieść — prostą drogą obok ogrodzonego drutem pastwiska, gdy nagle pojawia się z mojej prawej strony ogromny czerwony bowmer — kangur królewski. No i jak to u nich w zwyczaju, z miejsca rozpoczyna z moim autem wyścigi. — O, myślę sobie — opowiada Kenneth — tym razem nie popełnisz samobójstwa na moim zderzaku. Mam świeżo wy reperowany samochód i nie pozwolę ci na wgniecenie chłodnicy i rozbicie szyby. Zwalniam więc coraz bardziej, a on ciągle skacze po mojej prawej stronie, czyli po stronie kierownicy. Widzę go dokładnie na wysokości mego okna. Więc, żeby się odczepił, zatrąbiłem. I cóż dobrego zrobiłem? Mój kangur, zamiast zatrzymać się i wycofać z gonitwy, po prostu się przestraszył. Nagle skręcił w prawo i chciał przeskoczyć ogrodzenie z drutów kolczastych. Ale skok był tak niefortunny, że przewracając się zawisł pomiędzy drutami głową w dół. Wierzgał swoimi potężnymi łapami, ale to tylko pogarszało syti skakać prz ację. W ciągu paru godzin zamęcz) kilometrów by się na śmierć w strasznych toi słyszałem, turach, wisząc na drutach kolcza dził na ka tych całym swoim ważącym przeszl najmniej 100 kilogramów ciałem. Litość wzi, zyt. Po ???? ła górę nad rozsądkiem. Zatrzym każdym ska łem samochód. Próbowałem do nit a bestia nie go podejść, ale on tylko wyszczerz! czona i nie zęby i usiłował mnie złapać pot? w skokac' nymi, uzbrojonymi w pazury łap Jego jaru, mi. Wróciłem do samochodu [rów. Tu obcęgi i ostrożnie przeciąłem trzmał się. mający kangura drut. Spadł uw; biłem s« niając się z pułapki, ale zamiast i i pos/ podziękować i pójść sobie, z miejr mnie zaatakował. Stanęła bestia j ogonie i chciała mnie pochwy! w swoje szpony. O ucieczce do sani chodu nie było mowy. Kangur ar kował. Miałem tylko jedno wyj — zastosować taktykę obrony m|| koali. To mądre zwierzątko pni tysiące lat wypracowało sobie spl jalną technikę: atakowane najczl ciej przez dzikiego psa dingo, skal mu na szyję i przytula się do niel tak, że ten nie może go złapać zel mi. W ten sposób, biegając i tarzał się razem z psem, wyczekuje ciel liwie momentu, by wskoczyć I drzewo, gdzie dingo już go nie doi gnie. — Skoczyłem i objąłem bestię! mogłem najsilniej za szyję, uniei chamiając jej przednie łapy — op wiadał Kenneth, przeżywając jes cze raz to dramatyczne zajście. — Z początku kangur zgłuptó potem — nie mogąc mnie dosięgli — zaczął ze mną uwieszonym u sl 52 kać przez pole z szybkością 65 liwie wylądowałem w krzakach. Pan )metrów na godzinę. Nigdy nie Bóg czasem wynagradza dobre szałem, by ktoś przede mną jeź- uczynki. Spojrzałem w górę. Kangur [ na kangurze. Jest to na pewno patrzył na mnie bez odrobiny wdzię- mniej wygodny środek lokomo- czności za uratowanie mu życia. Po prostu strasznie trzęsie przy Gdyby umiał skakać z góry, jeszcze :dym skoku. Mnie sił ubywało, by mnie dopadł i poturbował, estia nie wydawała się być zmę- I tak, przyjaciele — zakończył na i nie ustawała w biegu, a raczej Kenneth — następnego dnia wypi- kokach. Tak dobiegliśmy do ma- sałem się z towarzystwa ochrony ? jaru, głębokiego na parę met- zwierząt i poprzysiągłem sobie nigdy i. Tutaj wreszcie kangur zatrzy- więcej nie ratować kangurów od \ się. Korzystając z okazji od- zatrucia włoskim serem, ani od m się mocno od jego brzucha śmierci na drutach kolczastych przy iszybowałem w przepaść. Szczęś- drogach Australii. Tony jednak nie zraził się do moich pobratymców „W AUSTRALIJSKIM BUSZU" Pustynne obszary Australii pokrywają prawie 2/3 całego kontynentu. Ale w tej zapomnianej przez Boga ziemi kryją się ogromne bogactwa naturalne. Czego tu nie ma! Od my kuu|\v Jadąc miasto ????I dowala się tu telegraficzna Mieszkało chwili, kied zasypywać baczyć po szkałe ruin człowieka, piaskami wiedzieć, ze dok. W rokul stralii górą diamentów i złota po najszlachet opuszczać niejsze opale. Można by tu szuka farmy, ty — i znaleźć wszystko, gdyby nit ku. Powsta\ kompletny brak deszczu. Bo wody nie ma życia ani dla ludzi. I I Zasypane miasto. be szukiwaczj an założone p górnika, kt^H mułem złota i na ogromne! stajakdoKalifd ny poszukiwać My też sz i gód. Zwiedzali ' palnie. Strasz Właściciel je nam nawet prze ku. Przy mojej pou mały nugacik — Pojechaliśmy te gdzie niedawno . sze złoża opali. Tej kamienie mienią i Są bardzo drogie droższe od diamentów 54 roślin, ani dla zwierząt. Nawet kangury stąd uciekamy, adąc przez tę pustynię napotkali-' po drodze zasypane piaskami sto Eulacutia. Przed laty znaj-/ała się tu bardzo ważna stacja graficzna i łączności radiowej. :szkało tu kilkaset osób — aż do iii, kiedy burze piaskowe zaczęły /pywać miasto. Dziś można zo-zyć pokryte piaskiem, niezamie-iłe ruiny. Pustynia zwyciężyła wieka. Sama obeszłam zasypane kami miasto i muszę wam po-izieć, że to bardzo smutny wi- I roku 1881 rozpoczęła się w Au-lii gorączka złota. Ludzie zaczęli szczać miasta i świeżo założone i?, by szukać szybkiego zarob-Powstawały nowe miasta po-:iwaczy złota, jak Kalgoorlie, żonę przez Paddy Hannana, ii??, który szukając ze swoim ?? złota natknął się na pustyni gromne bogactwo. Do tego mia-ik do Kalifornii ruszyły karawa-oszukiwaczy złota. [y też szukaliśmy złota i przy- Zwiedzaliśmy stare i nowe ko-ie. Straszny tam kurz i hałas, ściciel jednej z nich pozwolił nawet przepłukać trochę pias-*rzy mojej pomocy Tony znalazł i nugacik — na pamiątkę, ujechaliśmy też do Coober Pędy, ; niedawno odkryto najbogat-łoża opali. Te piękne, szlachetne ienie mienią się barwami tęczy. Dardzo drogie, czasem nawet sze od diamentów. Tu ludzie Dzięki mojej pomocy Toni znalazł złoto mieszkają pod ziemią, jak krety. Pod ziemią jest również kościół, restauracja, sklepy, hotel. Ludzie, którzy kopią tu opale, po wyczerpaniu zasobów zamieszkują w wykopanych chodnikach i sztolniach chroniąc się przed strasznym upałem i pyłem. Rzeczywiście, pył wdzierał się wszędzie i był tak przenikliwy, że zatarł głowice w kamerach Toniego. Trzeba było wyrzucić ogromną ilość sfilmowanego materiału, bo nie nadawał się do użytku, tak był porysowany. Pojechaliśmy drogą, żeby zobaczyć opałowe wzgórza. Ta wycieczka o mało nie skończyła się tragicz- 55 nie. Droga była tak wyboista i pełna kamieni, że zawadziliśmy o nie kar-terem naszego samochodu. Dobrze, że tylko się wygiął, bo gdyby pękł i wyciekłby olej, zostalibyśmy sami na pozbawionej wody pustyni. Do najbliższej osady musielibyśmy iść ponad 60 kilometrów. Wątpię, czy doszlibyśmy z Tonim żywi. Jak widzicie, bywają też nieprzyjemne przygody. Ale są tereny, gdzie Australia jest naprawdę zielona. Zwłaszcza zachodnia Australia, Quisland, a także część Nowej Południowej Walii i wyspa Tasmania. Zobaczyłam tę zieloną Australię w pełnym rozkwicie, w środku lata. Oczywiście jest tu odpowiedni, ciepły i wilgotny klimat, żyzna ziemia, ale bujne, ciągnące się kilometrami pola uprawne — to dzieło farmerów. Aborygeni nie znali właściwie rolnictwa, zapoczątkowali je biali. Pierwsze ziarna przybyły tu z pierwszą flotą. Niestety, w czasie długich morskich podróży z Wielkiej Brytanii zboże się psuło, nie było przystosowane do australijskiego klimatu i gleby, warunki uprawy były bardzo prymitywne, brakowało zwierząt pociągowych i narzędzi. Pierwsi osadnicy często cierpieli głód. Wiele lat upłynęło nim farmerzy doprowadzili swoje gospodarstwa do takiego stanu, że mogli żyć dostatnio. Pierwszy dokonał tego James Ruse. Dzisiaj Australia nie tylko utrzymuje się z własnego rolnictwa, ale także dużo zboża eksportuje. Przemierzając te zielone tereny 56 dojechaliśmy do kwitnącego po m sennych deszczach buszu. Tu się i mnie zaczęły bardzo śmieszne i dzi ne przygody. Przypadkowo spotkałam w busj kolczatkę. Ten wielki jeż australijj bardzo lubi wyjadać mrów] w czym mu pomaga długi nos i jęzi Co ciekawe, znosi jajka jak kil i wysiaduje młode, które potem ki mi własnym mlekiem. Kolczatka pi rusza się bardzo powoli i mogła! szybko stać się łupem dzikiego ps dingo, gdyby nie jej kolce. Są ? sztylety i biada temu, kto chciał! ich dotknąć. Próbowałam się z ? zaprzyjaźnić, ale kiedy fuknęła i ni stroszyła się... musiałam zrezygnl wać z bliższych kontaktów. ?i? się jednak, że udało mi się ją zobl czyć, bo przeważnie w ciągu da chowa się pod pnie drzew albo ??? puje w ziemi. W Austr w swoim ?? ptak, ni ssak, i dziobak i jest kaczki i bobra dzie, w jezic Również /mc mlekiem. Te wie na wyn mue,mkom\S zwierzątko. Bardzo s^tnę svę też maklera tając z drzemki udały się na same Miały doskonały: dzień szukały czeg nia. Małe liszki, — to wspaniała je bez trudu znl drzew. Zaprosiły twa. Nagle spotkaliśmy ? z diabłem tasmańskim. nie w swojej norze, ale wombaty. Okropnie ń że zakłócają mu spoko wyjadają jego liszki. K Kłujące kolczatki Dziobak — ni ptak, ni ssak, ni ryba / Australii spotkałam też jedyne ??i? rodzaju zwierzę. Jest to ni c, ni ssak, ni ryba. Zwie się )bak i jest trochę podobne do zki i bobra zarazem. Żyje w wo-:, w jeziorach i na moczarach, ynież znosi jajka, a młode karmi kiem. Ten dziwoląg jest już prana wymarciu, a szkoda, bo to j, nikomu nie wchodzące w drogę srzątkc. iardzo sympatyczne wydały mi ;eż małe wombaty, które korzys-c z drzemki mamy wombatowej ły się na samodzielną wycieczkę, iły doskonały apetyt, przez cały :ń szukały czegoś do przegryzie-Małe liszki, chrząszcze, ślimaki to wspaniała przekąska. Można 3ez trudu znaleźć pod pniami sw. Zaprosiły mnie do towarzys- Jagle spotkaliśmy się oko w oko abłem tasmańskim. Spał spokoj-w swojej norze, ale obudziły go nbaty. Okropnie się rozgniewał, akłócają mu spokój i w dodatku adają jego liszki. Krzyknął prze- raźliwie strasznym diabelskim głosem. Aż trząsł się z oburzenia! Wszystkich nas porządnie przestraszył. Jeden z małych wombatów przerażony spadł z drzewa. Uciekaliśmy daleko od niegościnnego diabła, który oprócz tego, że ma taki nieprzyjemny głos, jeszcze brzydko pachnie. Nie należy mylić diabła tasmańskiego z tasmańskim tygrysem... To największy z żyjących na Tasmanii kotów, o którym naprawdę nie wiadomo czy jest, czy go nie ma. Bo od dawna nikt go nie widział. Żyje podobno w ostępach tasmańskiej dżungli żywiąc się małymi ssakami i ptakami. Jego dumą jest ogon, prawie tak długi jak całe ciało. Amerykański milioner Rockefeller wyznaczył nagrodę — 100.000 dolarów — za znalezienie żywego tygrysa tasmańskiego. Jak dotąd — nikt jej nie zdobył. Ja jednak rozglądałam się na prawo i lewo. A nuż mi się uda'/ Na południowo-zachodnim cyplu Australii wjechaliśmy w krainę zie- 57 Najwyższe drzewo Australii lonych pastwisk i lasów eukaliptusowych. Eukaliptusy to najbardziej popularne drzewa tego kontynentu, tak jak u nas na przykład — sosny. A ich zapach przypomina... — no, naturalnie, cukierki eukaliptusowe! Tu rośnie najwyższe drzewo Australii, które nazywa się po angielsku „Gloucester Tree". Ma 68 metrów wysokości. Na jego wierzchołku jesi te§° futerka, umieszczona elektroniczna stacji mm władze tego 1? wykrywająca pożary. Kto by nit ścisłą ochronę. M\V chciał wdrapać się na takie drzewtf, toibaczem, ? V\^i Tym bardziej, że w jego pień wbityck Bardzo się tym s/ą jest 168 dużych gwoździ i kołkowi Dla bezpieczeńsl więc wchodzić nie jest trudno. Mój koala mieszkają ?# opiekun Tony i ja zdobyliśmy -ten cały dzień zajaóM szczyt, i nie żałowaliśmy! Rozciągi tusa, które są zresl się stąd przepiękny widok na pusz- pożywieniem, czę eukaliptusową. Kiedy zobaczyłam Przez lornetkę dostrzegliśmy dys- wydał mi się ogro tyngowanego mieszkańca tych la- Nawiąza/ismys* sów, niedźwiadka koalę. Niestety, nie ?? Te najsympatyczniejsze zwierza zaprosin do roi ka Australii były już prawie na w /^^???? ¦ marciu. Ludzie polowali na a tytko fiscie eufa dźwiadki dla ich pięknego, pus? siedmiu gutunk ??? /. nich u ruis^B tym nasz zimny klii ^^^^?i? odpowiada. ejego Cuterk chłodem. tytn< ??????.'^? tusowych lasach. I by /amies/k oawel w na/ban lachzool Także i ty\kodochobruchało i pozwolił nam spokoj-wjechać. Tak między nami mó-^c — ja to załatwiłam. N wigilię Bożego Narodzenia, jeże przed zachodem słońca, bos-n Brunon Borówka wniósł choin-na pokład i ozdobił nią grotmaszt 'aru". Inne żaglowce stojące >orcie również udekorowały swo-bukszpryty i maszty pięknymi drzewkami Bożego Narodzenia. Nam się jednak wydawało, że najpiękniejsza choinka jest na naszym statku. Gdy zabłysła pierwsza gwiazda na południowym niebie — zasiedliśmy do prawdziwej, tradycyjnej polskiej wieczerzy wigilijnej. Nasi australijscy gospodarze sprowadzili specjalnie dla nas z Polski drogą lotniczą karpie i śledzie. Był barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, kluski z makiem i dla znawców — kutia. Słuchaliśmy polskich kolęd. To była piękna, niezapomniana wigilia. Wielkie przygody... „DWUSETNE Uroczystość 200-lecia Australii miała się odbyć w Sydney, gdzie z tej okazji zorganizowano zlot wielkich żaglowców z całego świata. Przy nabrzeżu zacumowały fregaty z 16 krajów, wśród nich amerykański „Eagle", hiszpański „Juan Sebastian de Elcano", kolumbijski „Gua-yas", japoński „Nippon Maru" i polski „Dar Młodzieży". Sydney to piękne nowoczesne miasto, z ogromnymi wieżowcami, budynkiem opery i charakterystycznym dla tej metropolii mostem, Har-bor Bridge. Nasz „Dar Młodzieży" zachował się bardzo dzielnie: jako jedyny wielki żaglowiec przepłynął pod pełnymi żaglami! Nasze maszty prawie sięgały przęseł. Zamierałam z wrażenia, czy o nie nie zawadzimy, jednak udało się. Polak potrafi! Był to nie lada wyczyn, który został zapisany w Złotej Księdze Sydney. Otrzymaliśmy też nagrodę miasta. I oto nadszedł dzień 25 stycznia: uliczny herold, radio, telewizja i dzienniki ogłosiły wigilię dwuset- 66 URODZINY" nych urodzin Australii. Zapraszały! na urodzinowe przyjęcie. Tego dniał wszystko było bezpłatne — od muł zyki do publicznej komunikacji. Od I wczesnych godzin popołudniowych! ulice i bulwary Sydney Cove zapeł-e niły się beztroskim tłumem świętują-1 cych. Centralnym miejscem uroczys-l tości był Harbor Bridge. Koło fon-1 tanny, przed budynkiem słynnej opery, dumy Australijczyków, której budowa trwała 20 lat i kosz-1 towała aż 102 miliony dolarów, spo« tkała się żeglarska młodzież z całego I świata. Oczywiście — ja też tamB byłam. Słońce jeszcze oświetlało wysoką wieżę Sydney Tower, a na dole już I zapalały się tysiące ulicznych lamp i reklam. Na zacumowanych żaglowcach I trwały ostatnie przygotowania do jutrzejszej parady. Z nastaniem zmroku, palące się światła tworzyły istną orgię kolorów. Bulwary i szerokie ulice były rzęsiście oświetlone. +^_ /; Jako jedyni przepłynęliśmy pod Harbor Bridge pod pełnymi żaglami 67 Rozpoczyna się wigilijny wieczór Jubilatki. Najlepsze orkiestry jazzowe przygrywają tańczącej na ulicach młodzieży. Starsza i bogatsza część mieszkańców Sydney i gości bawi się w ekskluzywnych nocnych klubach i na dancingach. Tylko słonowodne krokodyle z zatoki Sydney Cove nie zostały zaproszone na uroczystości. Specjalne oddziały policji starały się je w ciągu nocy odłowić, by w czasie jutrzejszej parady, zdenerwowane tłumem jachtów i łodzi, nie zaatakowały któregoś z uczestników lub, co gorsza, nie pogryzły ostrymi zębami przygodnego widza, który by po wypiciu dużego piwa, straciwszy równowagę, osunął się do wód zatoki. Budził się ranek 26 stycznia 1988 roku, dzień jubileuszu dwusetnych urodzin Państwa-Kontynentu. Wstawał piękny dzień. Przez przypadek warunki meteorologiczne były takie same jak dwieście lat temu: wiał lekki wiatr wschodni, było słonecznie i ciepło. „Szczęśliwego dnia urodzin, Australio!" — głosiły transparenty. Od wczesnego ranka cała zatoka zaroiła się żaglowcami, jachtami i motorówkami, które tłumnie wypłynęły na powitanie statków — replik słynnej First Fleet — brytyjskiej Pierwszej Floty. Statki te pochodziły z siedmiu krajów i przypłynęły z Portsmouth, tak jak przed 200 laty. Dotarły do Sydney dokładnie o tej samej porze co kapitan Phillips. Flotę prowadził flagowy okręt „Bounty" pod banderą brytyjską. Jachty i żaglowce wypłynęły na zatokę Sydney zbudziło się wcześnie. Opustoszały domy. W centrum ruch kołowy został wstrzymany. Na miejsce uroczystości można było dotrzeć tylko piechotą. Należało się spieszyć, by zająć dobre miejsce obserwacyjne. Studenci z „Daru Młodzieży", pod biało-czerwona banderą, rozpoczęli uroczysty przemarsz przez miasto. W defiladzie brały udział delegacje ze wszystkich żaglowców i jachtów. Dzięki uprzejmości pana Andrzeja Mąsiorowskiego, który zabrał nas na swoją motorówkę, mogliśmy razem z Tonim wypłynąć na Sydney Cove, by od strony zatoki filmować którzy przesiali] rosyjsku. 68 >czystości. Było tak tłoczno, jak rondzie Marszałkowskiej i Alej ;zasie szczytu! Z trudem przecis-iśmy się między setkami statków, htów, motorówek i innych łodzi, izystko co mogło utrzymać się na dzie, wyległo na zatokę. Mimo to, iziwo, nie było poważniejszych padków. Widziałam repliki starych żaglow-v z Kanady, Holandii, Szwecji, Twegii, Nowej Zelandii, a przede ?ystkim z Wielkiej Brytanii, które :ypłynęły pod żaglami do Sydney, uczcić ten pamiętny dzień. Wiele lich niosło na masztach wstęgi symbole przebytych mil mor-ch. 'owszechne zaciekawienie wzbu-ił statek flagowy „Bounty", swo- charakterystycznym kształtem /powymi dla tamtej epoki żagli. Wpłynął, jak było zaplanowa- punktualnie o godzinie 11. Za i płynęły pozostałe repliki okrę-v First Fleet. rymczasem małe jachty i wielkie ;lowce, z brytyjskim „Young En-ivour" na czele, dotarły na wy-iczone stanowiska, by wziąć dał w wielkiej defiladzie. Angielska królowa Elżbieta, jak :le innych osobistości, złożyła ży-nia urodzinowe Australii, której : oficjalną władczynią. Do życzeń yłączył się premier Australii lałżonką, prezydent Stanów Zjedzonych, a nawet radzieccy kos-nauci ze stacji orbitalnej „Mir", irzy przesłali swoje życzenia po yjsku. Wypuszczenie tysięcy zielono-żół-tych balonów oznajmiło oficjalne rozpoczęcie ceremonii. Publiczność oczekiwała przybycia księcia Karola i jego małżonki Diany, którzy w imieniu królowej Elżbiety mieli przyjąć defiladę wielkich żaglowców. Młoda para książęca cieszy się w Australii ogromną popularnością. Byłam zachwycona, że zobaczę ich osobiście. Rozpoczęła się defilada. „Dar Młodzieży" płynął majestatycznie. Ja oczywiście byłam na pokładzie i pozdrawiałam parę książęcą w paradzie burtowej. Wszyscy podziwiali naszą fregatę, a książę Karol i księżna Diana wyróżnili nas oklaskami. Muszę wam powiedzieć, że w kraju moich przodków powszechnie spotykaliśmy się z dowodami sympatii i uznania. Ja i zatoka „ W KRAINIE MAOR YSO W" Na chwilę spełniły się moje marzenia — byłam u steru Po uroczystości wszystkie żaglowce opuściły Sydney kierując się do portów macierzystych. My popłynęliśmy pod pełnymi żaglami do Nowej Zelandii. Ja miałam wachtę na oku, to znaczy musiałam obserwo- wać co dzieje się przed statkiem na kursie i meldować o tym przez UKF (krótkofalówkę) kapitanowi Mieczysławowi Madziarowi. To bardzo odpowiedzialne zajęcie. Ale znalazłam też czas, żeby po- myśleć o dii opc przeczył Nowa z dwóch irzed ? irskiepl lnamu,l i nieco całego arctój Duże wysp licznie zan Maorysów. Uczeni t\n jskie, dokt 5000 lat pra dalekie morsie szego Wietnan wan, na Mada! dzie — aż na^ Maorysi ?? gend, które zast^ torię. Tony pł niego jako żeglati jest legenda o i na Nową Zelan ojczyzny Hav wyobraźcie sol 70 Byłam zazdrosna tyśleć o tym, co mi o Nowej Zelan- ii opowiedział Tony i co sama rzeczytałam. Nowa Zelandia składa się dwóch dużych wysp: Północnej nieco mniejszej Południowej oraz iłego archipelagu małych wysepek. >uże wyspy, zwłaszcza Północna, są :znie zamieszkałe przez tubylców, laorysów. Uczeni twierdzą, że ludy polinezy-kie, do których należą Maorysi, już 000 lat przed naszą erą odbywały alekie morskie podróże do dzisiej-?ego Wietnamu, na Filipiny, Taj-'an, na Madagaskar, a na wscho-zie — aż na Wyspę Wielkanocną. Maorysi mają bardzo wiele le-snd, które zastępują im pisaną his-)rię. Tony powiedział mi, że dla iego jako żeglarza najpiękniejszą st legenda o przybyciu Maorysów a Nową Zelandię z ich tajemniczej jczyzny Hawaiki. Rzeczywiście, yobraźcie sobie wyprawę przez Pa- cyfik na małych dwukadłubowych łodziach-katamaranach. To ponad 2500 kilometrów! A ci dawni żeglarze nie mieli żadnych instrumentów, zastępowało je oko. Prowadziły ich też gwiazdy, słońce, potrafili doskonale obserwować morze. Kata-marany, których używali do dalekich podróży, były bezpieczne, miały średnio 18 metrów długości, niektóre były nawet dłuższe niż „En-deavour" słynnego żeglarza-odkry-wcy, kapitana Cooka. Podróże przybrzeżne i wyprawy po ryby odbywali na mniejszych łodziach, jednokadłubowych. Cook stwierdził, że katamarany istotnie nadawały się do pokonywa- Rzeźba maoryska zastępowała pismo 71 nia długich dystansów w czasie złej pogody. Budowano te łodzie przy pomocy kamiennych narzędzi. Wymagało to nadludzkiej cierpliwości. Maorysi nie stworzyli pisma. Swoją historię przekazywali w pieśniach, tańcach, a także w rzeźbach, w których zawarty był specjalny kod znaków. Maioryskie rzeźby bardzo mi się podobały. Spotykałam je w każdym zakątku wyspy. Wszystko jest tu bogato zdobione rzeźbami, także oficjalne miejsce zebrań Maorysów — Dom Rady. Bardzo piękne są rzeźby wodzów, z tatuażem. U Maorysów tradycja upiększania twarzy i ciała jest bardzo bogata. Jeżeli wojownik chciał wyglądać godnie i cieszyć się szacunkiem, musiał co roku odnawiać tatuaż. Była to bardzo skomplikowana operacja i mogli ją wykonywać jedynie prawdziwi mistrzowie. Używali oni do tatuażu żywicy z miejscowego, bardzo twardego drzewa szpilkowego kauri i mieszali ją z wieprzowym tłuszczem. Taki zabieg był bardzo bolesny i mógł go wytrzymać tylko dorosły mężczyzna. Kobiety maoryskie tatuowały jedynie jedną wargę i brodę. Kiedy pięknie wytatuowany wódz zmarł, rodzina najczęściej przechowywała jego głowę jako najświętszą relikwię. Jeśli zginął daleko, w walce, głowę przynoszono wdowie, na pamiątkę. Zachowywano także tatuowane głowy wrogów, by móc im urągać. Maorysi byli niegdyś kanibalami, zjadali ludzkie ciała. Wszystko zape- 72 Zrobiłam Toniemu zdjęcie wne byłoby inaczej, gdyby ludzie nie dzielili się na Kainów i Abli. Także Maorysi. Zaczęli oni kłócić się i walczyć między sobą. Brali jeńców, których wykorzystywali do trzebienia I lasu i najcięższych prac, a często ich I zjadali. Kanibalizm był zabroniony kobietom. Z powodu ciągłych konfliktów między plemionami, Maorysi zaczęli szukać opieki u białych kolonistów. Czy dzisiaj są z tego zadowoleni? Tego nie wiemy, ale Maorysom nie żyje się źle na ziemi, którą dzielą z przybyszami z Europy. Korzystają ze wspólnych praw, a równocześnie zachowują własne obyczaje. Cofając się nieco w historii: Maorysi uważają, że pierwszy zawinął do Uroczyste powitanie )wej Zelandii wielki odkrywca po-ezyjski Kupę. Zobaczył, że warun-na wyspie nie są najgorsze, więc stawił tu swego syna o imieniu ira. Było tu dosyć ptactwa, ryb wierzyny, toteż Tara, a potem jego tomkowie żyli spokojnie przez kaset lat. Dopóty, dopóki nie na-dli na nich Te Rauparaha — mao-scy sąsiedzi i w bestialski sposób ; wymordowali plemienia Tara. vycięstwo uczciła kanibalska zta, która trwała trzy tygodnie. Dziś Nowa Zelandia jest bogatym ajem, chociaż wciąż słabo zalud-????. Mieszka tu też niewielu (laków. Polskę od Nowej Zelandii ieli nie tylko dużo kilometrów, ale także — 12 godzin różnicy czasu. Zdałam sobie sprawę, że chodzę głową w dół! To okropne! Przypłynęliśmy do Nowej Zelandii przy pięknej pogodzie. Zatrzymaliśmy się w Wellington, stolicy tego państwa, położonej nad piękną zatoką. Przywitali nas Maorysi, tańcem i — co mnie nieprzyjemnie zaskoczyło — pokazywaniem języka. Ale wyobraźcie sobie, że u Maorysów pokazywanie języka nie jest wcale czymś obraźliwym. Przeciwnie. Chociaż w dawnych czasach taką mimiką i tańcem z lancą straszono tu nieprzyjaciół, dzisiaj jest to znak przyjaźni i powitania. Pomimo wszystko, trochę się jednak przestra- 73 Chciałabym mieć w Polsce taką „kuchnię" szyłam... A potem razem z Tonim udaliśmy się na zwiedzanie. Nowa Zelandia, a zwłaszcza Wyspa Północna, to kraj gejzerów. Lawa wulkaniczna podchodzi pod powierzchnię ziemi i nagrzewa podskórną wodę, która gotuje się i wytryska w postaci pary. To taki ogromny garnek, stworzony przez naturę. Tony nawet ugotował jajka w takim gejzerze. A sprytni Nowozelandczycy wykorzystali ciśnienie pary do napędu turbin prądotwórczych w Wairakei, na Północnej wyspie. Mają tanią energię elektryczną. Nauczyli się wykorzystywać gejzery, co od setek lat robili Maorysi. Budo- 74 wali oni swoje osady blisko ciepłych źródeł, aby ogrzewały ich domy. Na środku wioski przeważnie znajdowało się gorące jeziorko, w którym Maoryski mogły gotować mięso lub odgrzewać potrawy. Po prostu wkładały jedzenie do woreczka i na sznurku spuszczały do gejzeru. Po jakimś czasie wyciągały gotowe jedzenie, prosto na stół. Bardzo mi się ten sposób spodobał. Zresztą prawie każdy dom miał swój mały prywatny gejzerek. Przyrządzano w nim bardzo smaczną potrawę „hangi hangi"/ składającą się z mięs, ryb, jarzyn j i owoców, a nawet orzechów, goto-1 wanych razem. i Zwiedziliśmy też błotne gejzery w Rotarua. Tam w małych krater-kach błoto gotuje się i pryska. Co chwilę wylatuje taka duża kropla błota i — pac! na stojącego nad Przestraszyły mnie błotne gejzery ? ?? ' jeszcze jedna ciekawostka —/>?a& &z'vw kraterem. Zabłociły Toniemu kamerę, a co gorsza — zachlapały moje futerko. W końcu jakoś je doczyściłam, po tylu przygodach. Maorysi chcieli koniecznie mnie zatrzymać. Wprawdzie mają tu, podobnie jak w Australii, dużo kangurów, ale nie takich dorodnych jak ja. Z trudem się wybroniłam. I jeszcze jedna ciekawostka z Nowej Zelandii: nocny ptak kiwi. Prawie nigdy go nie widać, bo żyje tylko w niedostępnych ostępach dżungli. Ale ja go widziałam i słyszałam. Ma przenikliwy głos: ki-wi, ki-wi. Bardzo mi się podobał. Australijczycy i w ogóle Anglicy przezywają Nowozelandczyków „kiwi". „HORN — PRZYLĄDEK BURZ" Nieprzejednany przylądek Horn Po kilku dniach znowu postawiliśmy żagle, by płynąć dalej — do Argentyny. Żegnał nas gigantyczny transatlantyk — „Queen Elisabeth", bardzo luksusowy. Ale ja nie zazdrościłam bogatym pasażerom-tu-rystom tamtejszych wygód. Po prostu na „Darze Młodzieży" przeżywałam więcej przygód, a poza tym mieliśmy oplynąć przylądek Horn, pod żaglami. Przed tą niebezpieczną wyprawą odprowadziły nas w pełnej gali wielkie żaglowce: „Guayas" i hiszpański „Juan Sebastian de Elcano". Stałam „na oku". Pode mną, przed dziobem „Daru" igrały towarzyszące nam delfiny. Wspaniale to wyglądałoi są one zvm bardziej ??? noć potrafł dzy sobą pn ków. Robisięi ich właściwsi z człowiekiemcfl daniu tajemno ta głębin morsl szkowały bezttfl „Daru", jakby fregatę do wyścigi Delfiny mogą pi) do 25 kilometrowi kować — do głęboki Oddychają co 30 finy tresowane w al mi skaczą nawet ? wodę. Jest ich 37' w stadach. Zwierzet; mięsa i tłuszczu. W niekl jach istnieje jednak wśl przesąd, że zabicie i nieszczęście. To jęcz przed wytrzebieniem. Przed wejściem w stri dobrze było przećwiczył diostacji z szalupy ratl dy musiał się tego glądałam się uważnie zapamiętać. Może siała zamienić się w i Szedł niż. Na nas? radiową przekazywa pę pogody, z któn przewidzieć wiatry! no temu, przed wynah albatrosy swoim lotei marynarzy przed nadchą żem i sztormem. Ci i 76 ygłądało. Zoologowie twierdzą, że one zwierzętami morskimi naj-irdziej podatnymi na tresurę. Po-)ć potrafią porozumiewać się mię-:y sobą przy pomocy ultradźwię->w. Robi się próby wykorzystania i właściwości we współpracy :złowiekiem przy odkrywaniu i ba-miu tajemniczego i bogatego świa- głębin morskich. Na razie bara-kowały beztrosko przed dziobem )aru", jakby zapraszając naszą jgatę do wyścigów. Delfiny mogą pływać z szybkością > 25 kilometrów na godzinę, a nur-»wać — do głębokości 70 metrów, idychają co 30—60 sekund. Del-i? tresowane w akwarium w Mia-i skaczą nawet do 10 metrów nad )dę. Jest ich 37 gatunków. Żyją stadach. Zwierzęta te łowiono dla ięsa i tłuszczu. W niektórych kra-;h istnieje jednak wśród rybaków zesąd, że zabicie delfina przynosi ^szczęście. To je częściowo chroni zed wytrzebieniem. Przed wejściem w strefę sztormów ibrze było przećwiczyć obsługę ra-Dstacji z szalupy ratunkowej. Każ- musiał się tego nauczyć. Przydałam się uważnie, żeby wszystko pamiętać. Może kiedyś będę mu-iła zamienić się w radiooperatora. Szedł niż. Na nasz „Dar" drogą diową przekazywano dzienną ma- pogody, z której można było zewidzieć wiatry i sztormy. Daw-• temu, przed wynalezieniem radia, matrosy swoim lotem ostrzegały irynarzy przed nadchodzącym ni-m i sztormem. Ci żeglarze zimnych mórz południowych często towarzyszą statkom na rozległych przestrzeniach. Jest ich 14 gatunków. U największych albatrosów wędrownych rozpiętość skrzydeł dochodzi do... 4 metrów. Od biedy mogłabym na takim nawet latać. Albatrosy szybują prawie nie poruszając skrzydłami, wykorzystując prądy powietrzne i odbicie wiatru od fal. Pokonują ogromne odległości, do 5 tysięcy kilometrów. Swoje gniazda zakładają na skalistych wybrzeżach: Georgii Południowej i Auc-land. Przeważnie mają jedno pisklę, które karmią złowionymi rybami, ale dosyć rzadko. Czasem młode muszą czekać na rodziców przez dwa tygodnie — bez pokarmu. Same też muszą nauczyć się latać. Dorastają i stają się sprawnymi „żeglarzami" w trzecim roku życia. Legenda mówi, że dusze zaginionych żeglarzy żyją w albatrosach i lecą do swojej ojczyzny. Szybko wpłynęliśmy na zimne wody Oceanu Spokojnego, które wcale spokojne nie były. Niosły nas silne wiatry i wysokie fale w paśmie „ryczących czterdziestek" i „wyjących pięćdziesiątek". Takie nazwy dali tym niebezpiecznym wodom żeglarze. Choć jeszcze świeciło słońce, mieliśmy coraz większą falę i przechyły. Im dalej na południe, tym bardziej pogoda się psuła. Ciśnienie baro-metryczne spadało. Zaczął padać zimny deszcz. Gnane wiatrem fale piętrzyły się i opryskiwały nas słoną wodą. 77 Walczyliśmy o życie .... Pomimo zmniejszonego ożaglowania płynęliśmy z ciągle rosnącą szybkością. Rozpięliśmy liny sztormowe, które w czasie burzy ułatwiają chodzenie po śliskim pokładzie. Fale morskie olbrzymiały i raz za razem zalewały pokład. Wył wiatr. Wchodziliśmy w sztorm. Na dużej fali coraz trudniej było utrzymać wyznaczony kierunek. Sternicy zmieniali się co godzinę i musieli dobrze przypinać się pasami bezpieczeństwa, by szkwał nie zwiał ich z pokładu. Nasza szybkość dochodziła już do 12—14 węzłów, czyli — mówiąc językiem laika — do 25 kilometrów na godzinę. Zaczęły pękać liny i żagle. A porwany żagiel w sztormowym wietrze to dziki potwór, którego nie jest łatwo ujarz- 78 mić! Alarm wezwał całą załogę do walki z żywiołem. Siła wiatru przekroczyła 8° w skali Beauforta. Zmniejszyliśmy do minimum ożaglowanie, a mimo to utrzymanie żaglowca na kursie wymagało coraz większego wysiłku. Sprzątaliśmy sztaksle. Na rozhuśtanym oceanie statek przechylał się mocno to w jedną, to w drugą stronę, i stawał dęba. Fale zalewały pokład. Niektórzy z członków załogi tylko cudem się uratowali. Wszyscy wytężaliśmy siły: od tego zależało nasze życie. Minęły trzy dni. Sztorm trwał! Byliśmy u granic wytrzymałości. Huraganowy wiatr zwiewał pianę z grzbietów fal i z wściekłą siłą szarpał resztki żagli. Morze pieniło się coraz bardziej, ciemne i nieprze- Sztorm trwa... jednane. Gó kład. O mai czących z lid ?? zmagaliśmy i ka woda zmoczyła we futerko. Zzi* się pod sztora« zawzięcie filmował Sytuacja stawała i\^? sza, a umęczeni sztorme musieli jeszcze na gwałt łat wać strzępy żaglowego Z ulgą wróciłam < ciąż fale zalewały' okienko, było tu ciep Ale szybko wst mnie marynarski duch.' pływaliśmy do przylądi| Horn — zwany 1 przejednanym — samym cyplu Ameryki! Jest to miejsce wichró^ bardzo niebezpieczne, wielu żeglarzy. Zwykle go mgły, my mieliśmy jej cie, bo na chwilę i mogliśmy zobaczyć vi te groźne, posępne Jako pierwszy pr w 1578 roku na „Złota Łania" sł] gielski Francis Drl odwadze i bohaterstu dy. Przeżył on wiek dobnych przygód.'. szpańską, przewożącą! odkrytego kontynent)! Południowej. Rabował w których przeładov Inków i Azteków. Naj klejnoty ofiarowywał nane. Góry wody zalewały po-d. O mało nie zmyły mnie i wal-cych z linami studentów. Wszys-omagaliśmy się z żywiołem. Mors-woda zmoczyła cale moje pluszo-futerko. Zziębnięta schowałam pod sztormiak Toniego, który vzięcie filmował podarte żagle, uacja stawała się coraz groźniej -, a umęczeni sztormem studenci isieli jeszcze na gwałt łatać i zszy-ć strzępy żaglowego płótna. L ulgą wróciłam do kabiny. Cho-ż fale zalewały bulaj — okrągłe lenko, było tu ciepło i sucho. \le szybko wstąpił znowu we ii? marynarski duch. Właśnie dodaliśmy do przylądka Horn. Htorn — zwany Przylądkiem Nie-:ejednanym — znajduje się na nym cyplu Ameryki Południowej, t to miejsce wichrów i sztormów, rdzo niebezpieczne. Zatonęło tu ?i? żeglarzy. Zwykle przesłaniają mgły, my mieliśmy jednak szczęś-, bo na chwilę zajaśniało słońce ogliśmy zobaczyć w pełnej krasie groźne, posępne skały, ???? pierwszy przepłynął tędy 1578 roku na swym żaglowcu łota Łania" słynny korsarz an-lski Francis Drakę, o którego wadze i bohaterstwie krążą legen-Przeżył on wiele nieprawdopo-bnych przygód. Niszczył flotę hi-iańską, przewożącą złoto z nowo krytego kontynentu, Ameryki ludni owej. Rabował też porty, ctórych przeładowywano skarby :ów i Azteków. Najwspanialsze jnoty ofiarowywał królowej an- gielskiej, Elżbiecie. Kiedy zdobył i spalił miasto Panamę, Hiszpania zażądała od angielskiej królowej jego głowy. Legenda mówi, że kiedy królowa Elżbieta stanęła na pokładzie korsarskiego statku i oświadczyła, że musi mu ściąć głowę, Drakę ukląkł i powiedział: — „Oto ona. Zetnij ją, Miłościwa Pani!" Królowa wydobyła jego szpadę i — zamiast zadać mu śmiertelny cios — uderzyła go nią po ramieniu i rzekła: — „Wstań, Sir Francisie Dra-??'?". — Nadając ma tym samym tytuł szlachecki i zapewniając o swych łaskach. Dowiedziałam się, że przeszło 50 lat temu płynął tą trasą i opłynął Horn nasz słynny „Dar Pomorza", a kilkanaście lat temu dokonał tego znany żeglarz-samotnik Krzysztof Baranowski na jachcie „Polonez". No, a teraz — MY! Każdy kto opłynie przylądek Horn pod żaglami może należeć do bardzo ekskluzywnego międzynarodowego klubu hor-nowców. Ja jestem pierwszą polską kangurzycą, której się to udało! Po przepłynięciu 26.132 mil morskich (obliczcie, jeśli chcecie, ile to kilometrów), 6 marca 1988 roku, 0 godzinie 7.15 czasu statkowego, nasza bandera pozdrowiła nieprzejednany Horn. Staliśmy się hornowcami. Było nas na „Darze" 159 Polaków, 2 Czechów, 1 Brazylijczyk, 1 Australijczyk — i ja, Patrycja. 79 Staliśmy się hornowcami.... ja zrobiłam to zdjęcie Nie będę wam opowiadała o moich wszystkich przygodach w Argentynie i w brazylijskiej Amazonii. Zostawię to na inną okazję. Myślę o tym, by napisać książkę „Patrycja wśród Indian". Ale trochę o Argentynie muszę wam opowiedzieć, choćby ze względu na Toniego. „U ARGENTYŃSKICH GAUCZOW" Buenos Aires stolica Argentyny 81 Mówi się, że Argentyna to kraj pszenicą i srebrem płynący. Stąd jego nazwa: „argentum" znaczy po łacinie „srebro". Widzicie, że warto się uczyć nawet łaciny. Mówi się też, że gauczo, mieszkaniec pampy, to symbol gościnności, szlachetności, uczynności i poświęcenia. Argentyńczycy, tradycyjnie pogodnie usposobieni, zawsze gotowi są do „gaucza-dy", dosłownie — oddania przysługi każdemu, kto o nią poprosi. Argentyna — drugi co do wielkości kraj w Ameryce Południowej i ósmy na świecie — jest 7 razy większa od Polski. To kraj bardzo bogaty. Powiada się tutaj, że kiedy Bóg stworzył świat i rozdzielał rozmaite dobra między kraje i kontynenty, Afryce dał pustynię Saharę, Australii — bezkresne, bezwodne przestrzenie, Azji — ogromne, niebotyczne góry, Antarktydzie — wieczne lody, a Argentynie — łagodny klimat, spławne rzeki i żyzne ziemie uprawne zraszane ciepłymi deszczami. Wtedy narody zaprotestowały: — Dlaczego Pan Bóg tak niesprawiedliwie podzielił dobra? Odrzekł w imieniu Pana Boga archanioł Gabriel: — „Nie martwcie się. Damy Argentynie ze dwa tuziny polityków i 26 milionów Argentyńczyków — i wszystko się wyrówna". Miał zapewne na myśli ciągłe niepokoje polityczne ,i zmiany rządów. Argentyna przoduje w Ameryce Południowej pod względem rozwoju przemysłu i kultury. Przede wszystkim jest to kraj ludzi białych. Zalud- 82 nili go i zagospodarowali emigranci z Europy: Hiszpanie, Włosi, Niemcy i, oczywiście, Polacy. Przypłynęliśmy do stolicy Argentyny Buenos Aires, co po hiszpańsku znaczy — „dobre powietrze". Miasto położone jest nad rzeką La Plata, czyli — rzeką srebra. Odkrył to miejsce i założył miasto hiszpański żeglarz Pedro de Mendoza, w roku 1536. Ponieważ już na Wyspach Kanaryjskich nauczyłam się mówić po hiszpańsku, nie miałam tu żadnych trudności, chociaż zdarzały się pomyłki. Na przykład przysmakiem kuchni argentyńskiej jest „bife a ca-ballo", co znaczy — „befsztyk na koniu". Ale befsztyk ten wcale nie jest z koniny, tylko z doskonałego mięsa wołowego. Miałam okazję skosztować wiele przysmaków tej kuchni. Są to potrawy bardzo oryginalne, niespotykane na naszych stołach: „parilladas" — przypiekane na węgielkach różne mięsa i podroby, „chinchulines" — kiszki napełnione sokiem żołądkowym, „molleghas" — gruczoły wołowe, czy „trypa gor-da" — gruba kiszka obrośnięta tłuszczem. Oczywiście, najlepsze jest tradycyjne „ciurasco" — kotlet wołowy. Do tych potraw popija się, przed i po obiedzie, yerba matę — napój z liści krzewu rosnącego w północnych prowincjach Argentyny. Napar z tych liści przyrządza się w specjalnej tykwie i wysysa przez srebrną rurkę ze złotym ustnikiem. Wszyscy biesiadnicy piją z tej samej tykwy i przez tę samą rurkę. Taki jest zwyczaj. Krąży ona wokół stołu jak fajka pokoju u amerykaśl dian. Ja też próbowałamya Bardzo mi smakowała. W ogóle wszystko tuj nie niż w Polsce. Gdy u! w Argentynie jest lato,\ nos Aires ktoś się dopiero! w Warszawie już jest po ob Ale podobało mi się ? czy. Najbardziej — tango, nieć właśnie tutaj się naroi Wybraliśmy się z Tonimi mieście Avellaneda, gdzie] się najpopularniejsza w cal tynie uliczka Caminito. Tu powstało tango, tańczone przez gauczów — pastucht a potem w salonach caleg Od razu nauczyłam się tar Z trudem udało mi się oderwać Toniego od jedzenia go po argentyńsku, to znaczy z przechyłami i wygibasami. Zostałam też zaproszona na gauczeskie ,,asago". Piecze się pół krowy rozpięte na żelaznym krzyżaku przy ognisku z palących się kości, co nadaje mięsu specjalny smak i aromat. Je się to mięso przy pomocy srebrnego noża zwanego „fakon". Wielkim przeżyciem było dla mnie przyjęcie u gauczów na argentyńskiej pampie. Zostaliśmy z To-nim zaproszeni na uroczystość znakowania bydła. Na takim przyjęciu wypala się setkom krów znaki właściciela stada, a potem zjada się dużo mięsa, siedzi przy gitarze i gra się w tawę. Jest to kawałek okutej metalem kości, którym się rzuca do ka pokoju u amerykańskich In-in. Ja też próbowałam yerba matę. trdzo mi smakowała. W ogóle wszystko tu jest odwrot-; niż w Polsce. Gdy u nas jest zima, Argentynie jest lato, kiedy w Bue->s Aires ktoś się dopiero budzi, to Warszawie już jest po obiedzie. Ale podobało mi się tu wiele rze-y. Najbardziej — tango. Ten ta-ic właśnie tutaj się narodził. Wybraliśmy się z Tonim na przed-eście Avellaneda, gdzie znajduje ; najpopularniejsza w całej Argen-lie uliczka Caminito. Tu podobno wstało tango, tańczone najpierw zez gauczów — pastuchów bydła, potem w salonach całego świata. 1 razu nauczyłam się tańczyć tan- 83 ^^?I ^^* I *• *--*\? / ,< '*?». I? Vi ? ??? U U argentyńskich gauczów celu. Grający zakładają się o pieniądze i dobytek. Niektórzy przegrywali nawet konia wierzchowego albo pas nabijany srebrem. Ja nie grałam, nie chciałam popaść w hazard. Za to przyglądałam się, jak się ujeżdża młode konie. Strasznie to niebezpieczne, ale Argentyńczycy to jedni z najlepszych jeźdźców na świecie. Kilka dni później odwiedziłam słynny Szwadron Śmierci, oddział argentyńskiej policji konnej. Podczas ćwiczeń gauczowie-policjanci pokazali nam niebywałe sztuki na koniach. Na przykład niektórzy w pełnym galopie salutowali mi stojąc na głowie. Albo atakowali jedni 84 drugich ostrymi lancami, mijając się w pełnym galopie dosłownie o centymetry. Robili piramidę na koniach i szarżowali na nieprzyjaciela. Podobno w czasie ćwiczeń i pokazów ginie lub odnosi poważne obrażenia wielu jeźdźców Szwadronu Śmierci. Podczas naszego pobytu zrobili specjalny pokaz dla programu „Pieprz i wanilia", a ja — maskotka „Daru Młodzieży" — odbierałam honory w imieniu polskich telewidzów. Porwały mnie spienione nurty wodospadu Tak się w Argentynie rozochoci-im, że postanowiłam zwiedzić trze-i co do wielkości i jeden z najpięk-dejszych wodospadów świata. Igu-cu Zu znaczy w języku Indian Gua-ani — Wielka Woda. Polecieliśmy Tonim na granicę argentyńs-:o-brazylijsko-paragwajską, bo /łaśnie tutaj, u zbiegu tych trzech laństw Ameryki Południowej, znaj-luje się wodospad. Najpiękniejsza 2st jego część zwana Garganta del Diablo, co znaczy „Diabelskie Gar-iło". Tu przeżyłam straszną przygo-[ę. Usiadłam na kamieniu nad brze-;iem wodospadu, by wraz z Patykiem pozować do pamiątkowego djęcia, gdy nagle powiał silny wiatr strącił nas ze skały. Natychmiast torwały mnie spienione nurty wodo-padu i wciągnęły w głąb. Znalazłam ię pod wodą na dobrych parę mi-tut. Kłębią się tam bardzo silne irądy, musiałam więc kurczowo rzymać Patryka, żeby go nie zgubić, jdybym była człowiekiem, zginęła-iym niechybnie! Uratowała mnie noja torba wypełniona powietrzem. V dolnym biegu rzeki wypłynęłam ak korek. Przemoczona, ale cała razem z synkiem. Wyłowili mnie ybacy i oddali Toniemu, który już anie szukał przy pomocy policji rzęch krajów. Cóż, dzięki temu wy-tadkowi stałam się sławna! Długo sdnak musiałam się suszyć i uspo- kajać, by wrócić do normalnego stanu. Niedaleko Iguacu Zu, w stanie Misiones nad rzeką Paraną znajdują się wielkie kolonie polskich osadników. Przyjechali tu przed wieloma laty i dzielnie karczowali tropikalną puszczę, by wydrzeć jej i zacząć uprawiać czerwoną ziemię. Odwiedziliśmy polskie miasteczko Wanda, i kilka innych. Polacy dorobili się tu majątków na uprawie yerba matę, tej rośliny, której liście się zaparza i pije jak herbatę przez srebrną rurkę. Kiedyś yerba matę rosła w puszczy w stanie dzikim. Tam ją zbierano i suszono. Nie udawało się jej wyhodować ani z nasion, ani z korzenia. Polskie gospodynie zaczęły paść tymi nasionami kaczki i gęsi. Po jakimś czasie zauważyły, że w okolicy kurników wyrastają młode pędy yerba matę. Okazało się, że nasiona kiełkują dopiero po przejściu przez przewód pokarmowy kaczek. Dziwne, prawda? Zaczęto więc paść ptactwo domowe tymi nasionami i rozsadzać młode pędy. Tak powstały pierwsze plantacje tej drogocennej rośliny. Dzięki zapobiegliwym i pracowitym polskim gospodyniom Argentyna ma doskonałą yerba matę, a nasi osadnicy należą do ludzi bogatych. Polscy koloniści bardzo serdecznie mnie gościli. Byłam przecież rodowitą polską kangurzycą. „PRZEZ DŻUNGLĘ AMAZONII" Z Argentyny wybraliśmy się z To-nim nad Amazonkę. Lecieliśmy samolotem nad bezkresną, zieloną dżunglą poprzecinaną wstęgami rzek. Tony pokazywał mi szlaki swoich ekspedycji i wspominał wiele lat spędzonych ze strzelbą i kamerą wśród Indian Amazonki — Xingu i Araguaia, w Mato Grosso. Opowiadał, jak rzeką Araguaia, we dwoje z żoną na małej dłubance przedzierali się przez Mato Grosso w poszukiwaniu zaginionego szczepu Hi-nan. Tony był wtedy jeszcze niedoświadczonym podróżnikiem-odkry-wcą. Dziwiło go i zachwycało życie dżungli nieskażonej przez białego człowieka. Tu udało mu się po raz pierwszy sfilmować jeden z sekretów dżungli. Żyje w Mato Grosso pewien rodzaj węży z rodziny boa dusicieli, zwany potocznie jiboa. Lubi on zjadać małe małpki. Te rzadko schodzą z drzew na ziemię, a ponieważ wśród konarów trudno złapać i udusić ofiarę, jiboa stosuje przewrotną me- todę łowów. Sam wpełza na drzewo i udaje gałąź. Kiedy ciekawa małpka się zbliży, wypręża się w całej okazałości i przeraża biedne zwierzątko. Paraliżuje je swoim wzrokiem. Oddziałuje z taką siłą, że małpka albo umiera na atak serca, albo mdleje. Wtedy wąż może ją spokojnie zgnieść i zjeść, by przez następne dwa tygodnie trawić w spokoju, zaszyty gdzieś w zaroślach. — „Po wielu przygodach dotarliśmy do Batontyry, wioski plemienia Hinan nąd rzeką Araguaia" — opowiadał dalej Tony. — „Niosąc wiosło przyjaźni, które dostałem od Indian Javaes, a które jest jakby paszportem przyjaźni, przedstawiłem się wodzowi szczepu Wobedu i poprosiłem o pozwolenie goszczenia we wsi". (Tony opisał te przygody w swojej książce „Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso", ale ja chciałabym wam, mili Czytelnicy, w skrócie je opowiedzieć). — Początkowo nie zostali dobrze uf- vL Z wielką przyjęci, pozwolono i stać. Tony mógł obs Indianie Hinan, nie zi rozniecają ogień poci* dwa kawałki tward I dość łatwo im się to też sposób łowienia rj lanie do nich z łuku. nak kilka miesięcy, n się przyjąć go do szc czarownik Siaui zosta/j świętą farbą uruku i bj znaczyć Toniego ??? To zaszczyt, którego r po wykazaniu się męsi nością, czyli po zdmii egzaminów. Wreszcie wicy kacyka szczepu policzkach wymalowi 86 Z wielką ciekawością słuchałam opowieści Toniego o Indianach rzyjęci, pozwolono im jednak zo-tać. Tony mógł obserwować, jak ndianie Hinan, nie znając zapałek, Dzniecają ogień pocierając o siebie wa kawałki twardego drewna, dość łatwo im się to udaje. Poznał ;ż sposób łowienia ryb przez strzelnie do nich z łuku. Upłynęło jed-ak kilka miesięcy, nim zgodzono ę przyjąć go do szczepu. Wielki zarownik Siaui został pomalowany metą farbą uruku i był gotów na-riaczyć Toniego znakiem omarure. o zaszczyt, którego mógł dostąpić o wykazaniu się męstwem i zręcz-ością, czyli po zdaniu indiańskich gzaminów. Wreszcie zasiadł po le-icy kacyka szczepu Wobedu. Na oliczkach wymalowano mu nie- zmywalną farbą szczepowy znak omarure, czyli dwa kółka. Zwykle ten znak wypala się rozżarzoną fajką. Tylko dzięki przyjaźni z czarownikiem Siaui uniknął Tony tej bolesnej operacji. Dostał też pióropusz — oznakę szefa rodziny — i został pomalowany w barwy wojownika i myśliwego. Odtąd mógł być wtajemniczany w zwyczaje i tajne obrzędy szczepu. Należał do nich taniec dziewic. Tony powiedział mi, że najbardziej fascynowała go wspaniała ozdoba jednej z tańczących Indianek. Był to stary potłuczony talerz zawieszony na szyi jako cenny naszyjnik. Innym takim tańcem obrzędowym był taniec wojenny, w którym wojownicy 87 Hinan pokazywali duchom puszczy, że są bardzo dzielni i gotowi ofiarować im swoją krew. Zamaskowane postacie przedstawiały duchy wcielające się w najodważniejszych wojowników. Przyrządem z ostrych zębów piranii rozcinano wojownikowi skórę na nogach i rękach, a ten prosił duchy, by napiły się jego krwi i nie robiły krzywdy kobietom i dzieciom. To bardzo humanitarna ofiara dla dobra ogółu, niestety, nikomu niepotrzebna. Tony opowiedział mi też, jak został „łowcą głów". W szczepie Jivarów, którzy znają sposób zmniejszania ludzkiej głowy do wielkości pomarańczy, przeżył jedną z największych swoich przygód. Szukał wówczas w dżungli Ekwadoru świątyni złotego żółwia. Przez wiele dni przedzierał się przez dziką puszczę, aż wreszcie dotarł do wioski wodza i czarownika Tibiego, który podobno znał tajemnicę tej świątyni. Dowiedział się, że już wcześniej pewien nasz rodak postradał życie próbując ją odkryć. Tibi przyjął Toniego bardzo serdecznie, bo spodziewał się prezentów, a zwłaszcza czarnego prochu strzelniczego do swojej kapiszonowej strzelby. Podano zaraz napój przyjaźni — czi-czę, specjalnie przeżutą i przygotowaną przez czwartą żonę Tibiego, Zakunę. Była ona bardzo dobrze wychowana, bo przed podaniem napoju wybrała z niego utopione muchy i pająki wysysając je by pokazać, że czicza nie jest zatruta. Tego po- 88 częstunku nie można odmówić! Czi-czę robi się z ugotowanych i przeżutych korzeni mandioku. Zmieszana ze śliną papka fermentuje, a potem jest podawana miłym gościom. Jeżeli zapomni się o sposobie przyrządzania, czicza jest napojem raczej smacznym, przypomina zsiadłe mleko. Specjalnością plemienia Jivarów jest broń: długie dmuchawki, z których wydmuchuje się zatrute kur arą strzały. Te strzały robi się z długich palmowych kolców i uszczelnia dziką bawełną. Najmniejszy kontakt z krwiobiegiem człowieka czy zwie- Przyrządzanie „apetycznego napoju" rzęcia powoduje a więc serca, i J śmierć. Broń tajesti rdzo celna na odlegf Można na przykm papug, nim spłosA A jak Tony zostali Podczas obrzędu rano go „czapaiku"! wnikiem, który musi jaciela, by następni* zmniejszeniu, ??i? w ofierze bogowi Oczywiście, Tony ni zabijać. Jednak ?? wiedział: — Zaklęcie 10^ sisz zabić albo sutsvt_ Tony znalazł się w wis, pieczeństwie. Z tego {?& mu się wydostać prawie cu sal to dokładnie w swój „Moja wielka przygods przeczytałam. Nadarzyła mi się okaz; brać się w głąb dżungli. ( razem z Tonim, który mi nie filmowanie życia zw niego był to powrót do c nego domu. Czuł się tu j: a ja uczyłam się od niego; dzikim świecie. Tony nigdy nie zabijał by. Strzelał tylko wted głodny i potrzebował \ Takie jest prawo dżungli. może w niej czytać jak księdze. Wraz z Tonim p< jej życie i odkrywałam tego zielonego świata, gryzonie „paca", zai 6 - Wielkie przygody... :ęcia powoduje paraliż mięśni, więc serca, i natychmiastową nierć. Broń ta jest bezszelestna i ba-Izo celna na odległość 30 metrów, lożna na przykład ustrzelić wiele apug, nim spłoszy się stado. A jak Tony został łowcą głów? Podczas obrzędu w szczepie ob-ino go „czapaiku", to znaczy wojo- nikiem, który musi zabić nieprzy- ciela, by następnie jego głowę, po nniejszeniu, można było złożyć ofierze bogowi wulkanu Sangay. •czywiście, Tony nie chciał nikogo ibijać. Jednak czarownik Tibi po-iedział: — Zaklęcie zostało rzucone. Mu-sz zabić albo sam zginąć. Tony znalazł się w wielkim niebez-ieczeństwie. Z tego impasu udało ? się wydostać prawie cudem. Opi-ił to dokładnie w swojej książce Moja wielka przygoda", którą rzeczytałam. Nadarzyła mi się okazja, by wy-rać się w głąb dżungli. Oczywiście, izem z Tonim, który miał za zada-ie filmowanie życia zwierząt. Dla iego był to powrót do dobrze zna-ego domu. Czuł się tu jak u siebie, ja uczyłam się od niego życia w tym zikim świecie. Tony nigdy nie zabijał bez potrze-y. Strzelał tylko wtedy, gdy był łodny i potrzebował pożywienia, akie jest prawo dżungli. Kto ją zna, loże w niej czytać jak w otwartej siędze. Wraz z Tonim podglądałam :j życie i odkrywałam tajemnice ?? zielonego świata. Poznałam ryzonie „paca", zamieszkujące przyrzeczne nory. Mają bardzo smaczne mięso i młode oceloty chętnie na nie polują. Ich krewniakami są kapiwary, które zoolodzy nazywają po łacinie Hydrochoerus. Przeczytałam to w encyklopedii. Jak nazwa wskazuje, są to zwierzęta wodno-lądowe. Odżywiają się pędami roślin wodnych i trawami. Zresztą wszystko to zjadają z wielkim apetytem i szybko się tuczą. Dlatego niektórzy niesłusznie je nazywają świniami wodnymi. Ich mięso jest smaczne, ale strasznie cuchnie błotem. Żyją w małych stadkach, są towarzyskie, choć zarazem bardzo ostrożne w zawieraniu znajomości. Na najmniejszy szelest uciekają do wody i nurkują. I tyle je widziałam! Ich królestwem są jeziorka i bagna porośnięte wodnymi liliami. Dzielą je z aligatorami, które — choć bardzo przetrzebione, zachowały się jeszcze w niedostępnych rejonach bryzylij-skiej puszczy. Niełatwo jest sfilmować tapira. Ten największy ssak fauny amazońskiej żeruje przeważnie nocą. Jest trawożerny. Pomaga sobie wydłużonym nosem, podobnym do trąby słonia, z którym jednak nie ma nic wspólnego. Jego nogi są przystosowane do chodzenia po miękkim gruncie, a bardzo gruba skóra — do przedzierania się przez kolczaste zarośla. Nie ma nieprzyjaciół z wyjątkiem jaguara, pumy i człowieka. My jednak nie chcieliśmy mu wyrządzić żadnej krzywdy, filmowaliśmy go tylko z ukrycia. Robiliśmy ukrytą kamerą zdjęcia wielu zwierząt, by - Wielkie przygody... 89 pokazać je w programie „Pieprz i wanilia". Ta praca ogromnie mi się podobała, choć czasem była niebezpieczna. Nad wodą najłatwiej jest filmować zwierzęta kiedy przychodzą do wodopoju lub się kąpią. Na drzewach natomiast królują małpy. Tam czują się doskonale i rzadko schodzą na ziemię. Śpią na gałęziach. Oprócz czterech chwytnych łap posiadają nie lada pomoc w postaci ogona, na którym mogą nawet czasem powi-sieć. Lubią „małpować", przeważnie ludzi. Kłócą się między sobą, ale słuchają swego przewodnika stada, który umie wzbudzać respekt wśród licznego haremu i męskiej młodzieży. Owoce, młode liszki, pędy drzew, wykradane ptasie jaja, a nawet młode pisklęta — to przysmaki małpiego stołu. A one same stanowią Na drzewach królują małpy Serdeczni przyjaciele Toniego przysmak dla wielu zwierząt drapieżnych, na przykład dla naszego znajomego ocelota, któremu zresztą dzisiaj polowanie nie udało się, bo jak gonić te zwariowane małpy po czubkach drzew!? Z wierzchołka drzewa dżungla wygląda jak morze zieleni, ale wystarczy się dobrze przyjrzeć, by zobaczyć pod konarami znajomego małpiego dusiciela — jibaa. Teraz Tony mógł go sfilmować w całej okazałości i w kolorach. Jeszcze niżej, pod drzewem, utkała sobie gniazdko arania. To bardzo jadowity pająk. Wysłała już na tamten świat wielu śmiałków, którzy przez nieuwagę pozwolili się ukąsić. Nie chciała pozować do filmu i Toni musiał bardzo uważać, filmując ją z odległości kilku centymetrów. Niebezpieczna zabawa. Niebawem udaliśmy się w dalszą drogę, by odszukać i poznać bardzo interesującego człowieka. „ŚWIĘTY FRANCISZEK Z AMAZONII" i ^^^*| Arara — swoją papuzią miłość przelała na księdza Kiedy byliśmy z Tonim nad wo-iospadem Iguacu Zu, dowiedzieliś-ny się, że w Amazonii żyje współ-:zesny święty Franciszek. Po wielu przygodach dotarliśmy do małej >sady Itaiopolis, zagubionej w środku tropikalnej dżungli. I tu zapytaliśmy o proboszcza niejscowej parafii, księdza Józefa 5oszwę z Towarzystwa Chrystuso-vego, skupiającego polskich misjo-larzy. Ksiądz Poszwa znany jest v całej okolicy ze swej miłości do :wierząt. Posiada on specjalny dar obłaskawiania ich i potrafi się z nimi doskonale porozumieć. Dlatego mówi się o nim — święty Franciszek. Na dziedzińcu przed plebanią spotkaliśmy jednego z pupilów księdza, brazylijską łasicę Kajtka, który właśnie wybrał się na samodzielną wycieczkę.., a już za chwilę witaliśmy się z księdzem Poszwą, bratnią nam duszą. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Ksiądz Józef okazał się młodym, 28-letnim człowiekiem, bardzo sympatycznym. Opowiedział nam wiele ciekawych historii o działalności 91 polskich księży i misjonarzy w Brazylii, między innymi o tym, jak pewien polski proboszcz uratował polskiego orła, który zdobił wieżę kościoła w stanie Parana. Był to piękny orzeł w koronie, który o mało nie został zniszczony. W 1938 roku ówczesny prezydent Brazylii rozkazał zdjąć wszystkie godła obcych państw, jakie tylko były wystawione publicznie. Ksiądz i parafianie polskiego kościoła zaprotestowali: — „Przecież to nie żadne godło państwowe, tylko Duch Święty! „Zdjąć go — to świętokradztwo!" I tak orzeł pozostał na wieży kościelnej. Po południu poszliśmy szukać psotnego Kajtka, który — jak nam powiedział ksiądz Józef— ma nawet pewne polskie przywary. Kajtek psotnik żyje na plebanii w zgodzie z psem Kruczkiem. Nie robią sobie żadnej krzywdy. Ale Kajtek strasznie psoci. Stara się włączyć telewizor, bo podobają mu się migające obrazki. A kiedy to mu się nie udaje, zabiera się do „czytania" polskiej prasy. Jeśli mu się jakiś artykuł nie podoba, drze gazetę ostrymi zębami na kawałki. Ma też przykry zwyczaj niszczenia papierosów księdza. I jeszcze gorszy — dobierania się do butelek stojących w barku. Czasem udaje mu się wyciągnąć korek i z przyjemnością chłepce likier albo słodką brazylijską kaczasę. Upija się przy tym nieprzytomnie. To właśnie jego polskie przywary, o których wspominał ksiądz Poszwa. Kiedy nie może skorzystać z barku, „do- 92 wód oczywisty, że musi mu wystarczyć łyczek wody czystej...", jak mówi polska ludowa piosenka, a Kajtek jest bardzo spolszczony. Odkręca więc samodzielnie na podwórku kran, by się napić, ale zapomina go zakręcić i często wypuszcza cały zbiornik wody. Mimo to ksiądz i Kajtek bardzo się kochają, wspólnie spędzają każdą wolną chwilę i razem odwiedzają parafian. Parafia księdza Józefa jest bardzo rozległa. i — bardzo uboga. Mieszka tu kilka polskich rodzin, paru Ukraińców, ale większość parafian to Metysi i ochrzczeni Indianie. By do nich dotrzeć, musi ksiądz zagłębić się w dżunglę pełną jego czworonożnych i skrzydlatych przyjaciół. Wybrałam się do dżungli razem z księdzem i Tonim. Na wstępie spotkaliśmy tukana Pikudo. Wprawdzie odpowiedział radosnym klekotaniem na wezwanie księdza Józefa, ale przyleciał do niego i usiadł mu na ręce dopiero wtedy, kiedy się przekonał, że go nie filmujemy. Dwie papugi, Arara i Ararita, były bardzo w sobie zakochane, ciągle razem. Przed rokiem jedna z nich zginęła, zabita przez młodego Indianina, który widocznie chciał sobie zrobić z jej piór pióropusz. Papu-gą-wdową zaopiekował się ksiądz Józef. Arara jest teraz jego ulubioną maskotką i mieszka na plebanii. Ksiądz opiekuje się nawet brazylijskimi motylami. Barbalety, których piękne skrzydła są wysoko cenione, prawie już wyginęły. Wyłapały je dzieci i Indianie. Ksiądz całą swą powagą zabrania Dżungla trop' wiele niebezpiec przyczaiła się jad ka, która w po gniazd doskona wach. Wypatr Żeby się zaprzyj, trzeba podchodm ostrożnie. Można \? płacić życiem. Ksiądz j ciepło i łagodnie przeil jako głucha — bo ? słuchu — nie słyszała § go rozumiała czy wyczi nieznanym zmysłem. K niej mówił: — „Twój trójkątnyj czy o tym, że jesteś baaj Gdybyś kogoś z nas' byłoby żadnego ratunl cięż tego nie zrobisz?" Z przerażeniem pa ksiądz złapał żmiję i o\ wokół ręki. Powiedział ludzie narażają się na \ nie wiedzą jak żmiję trz; trzymać za głowę, wted; odwrócić i ukąsić swoi, mi przednimi zębami. ] Jednym z wielu przyji jest żyjący w dżungli ta samica tapira, którą ? bo jest bardzo gruba. wysłała do księdza z j małe, jeszcze całe w prą bawił się płosząc stadl Wybrał się do księdza które niestety ukradły; py makakos, czyli diabł zwą Indianie. Mimo to ;wą powagą zabrania tego procederu. Dżungla tropikalna kryje w sobie viele niebezpieczeństw. W listowiu )rzyczaiła się jadowita żmija jagary-i?, która w poszukiwaniu ptasich cniazd doskonale pełza po drze-vach. Wypatrzył ją ksiądz Józef, ^eby się zaprzyjaźnić z taką żmiją, rzeba podchodzić do niej bardzo «strożnie. Można taką próbę przydacie życiem. Ksiądz zaczął do niej iepło i łagodnie przemawiać. Choć ako głucha — bo węże nie mają łuchu — nie słyszała go, ale chyba ;o rozumiała czy wyczuwała jakimś lieznanym zmysłem. Ksiądz tak do lej mówił: — „Twój trójkątny łebek świad-zy o tym, że jesteś bardzo jadowita. jdybyś kogoś z nas ukąsiła, nie yłoby żadnego ratunku. Ale prze-ież tego nie zrobisz?" Z przerażeniem patrzyłam, jak siądź złapał żmiję i owinął ją sobie 'okół ręki. Powiedział mi potem, że idzie narażają się na ukąszenie, bo ie wiedzą jak żmiję trzymać. Trzeba •zymać za głowę, wtedy nie może się dwrócić i ukąsić swoimi jadowity-li przednimi zębami. Jednym z wielu przyjaciół księdza st żyjący w dżungli tapir, a raczej imica tapira, którą nazwał Jagną, o jest bardzo gruba. Dziś Jagna ysłała do księdza z wizytą swoje lałe, jeszcze całe w prążkach. Tapir iwił się płosząc stadko pantarek. Wybrał się do księdza po banany, :óre niestety ukradły złośliwe mal-/ makakos, czyli diabły leśne, jak je vą Indianie. Mimo to tapirek zde- Święty Franciszek z zielonego piekła cydował się przepłynąć rzekę. Zazdrosne małpy krzykiem przypominały księdzu o swoich przywilejach. — „Gdzie są nasze banany?" — krzyczały w małpim języku. Ksiądz Józef twierdzi, że dobrocią nawet diabła można ujarzmić. Bo kiedy się bardzo kocha zwierzęta, nawiązuje się z nimi jakąś niewytłumaczalną nić porozumienia. Przygarnięta w dżungli wdowa Arara całą swą papuzią miłość przelała na księdza. Jest o niego bardzo zazdrosna i kiedy wróciliśmy do domu, od razu upominała się o całusa. Pieściła go i wachlowała skrzydłami, by tylko jej ukochany święty Franciszek dobrze się czuł w swojej małej krainie miłości. „MORSKIE PRZYGODY' Przed wejściem w strefę ciszy — zwijaliśmy żagle I znowu znalez' kładzie „Daru Mła południowym pasa przez Ocean Atlan szybko do strefy c' Niestety, przychyl czył. Postanowiliś" Najpierw pos~ i bramsle, które z wielkie kielichy Za nimi — mars^ dolne oraz wszystkie ty zaczęły się szybi, swoje maszty obstow.^ ba było zabezpieczyć p\'o\ najkorzystniej przejść ? równikowej ciszy. „Dat^ wyglądał od strony mora rnia po praniu u cioci h ogromnych przeście^dd1 nanych spinaczami. Sprzątaliśmy i zenzyn^ le, to znaczy — wiązaWś® Trzeba było przygotować włączenia silników. Ja z Tonim, oczywiście — i „Dar" z góry i z dołu. > zachwycał mnie swoją i dziwiałam też zgraną stui łogę, która po wielu ???; su, wyćwiczona w sztorr nych wiatrach oceanów -perfekcji. Zapalaliśmy silniki spaliny daleko za burtę, brudzić żagli. Inżynier Krzysztof K( pulpicie maszynowa/?i maga. Migotały kolorowe's przełączniki, zegary. U: dwa silniki, diesle z Zakte 94 I znowu znaleźliśmy się na po-ladzie „Daru Młodzieży". Niesieni ołudniowym pasatem, płynęliśmy rzez Ocean Atlantycki zbliżając się :ybko do strefy cisz równikowych, iestety, przychylny wiatr się koń-:ył. Postanowiliśmy zwinąć żagle, ajpierw poszły bombramsle bramsle, które zamknęły się jak ielkie kielichy białych kwiatów. Za nimi — marsie i duże żagle )lne oraz wszystkie sztaksle. Wach- zaczęły się szybko wspinać na ^oje maszty obstawiając reje. Trze-i było zabezpieczyć płótna, by jak ijkorzystniej przejść przez strefę iwnikowej ciszy. „Dar Młodzieży" yglądał od strony morza jak susza-ia po praniu u cioci Jadzi, pełna pomnych prześcieradeł poprzypi-inych spinaczami. Sprzątaliśmy i zenzyngowali żag- to znaczy — wiązaliśmy je do rei. •zęba było przygotować fregatę do ączenia silników. Ja — razem ???i?, oczywiście — filmowałam )ar" z góry i z dołu. Niezmiennie chwycał mnie swoją urodą. Po-iwiałam też zgraną studencką za-gę, która po wielu miesiącach rej-, wyćwiczona w sztormach i noś-ch wiatrach oceanów — doszła do rfekcji. Zapalaliśmy silniki wyrzucając aliny daleko za burtę, by nie po-udzić żagli. Inżynier Krzysztof Korwat przy lpicie maszynowni przypominał iga. Migotały kolorowe światełka, zełączniki, zegary. Uruchomił ra silniki, diesle z Zakładów Ce- gielskiego w Poznaniu. Mają one moc 2500 koni mechanicznych i 750 obrotów na minutę, co dawało nam szybkość 11 węzłów, czyli — mówiąc językiem laika — prawie 20 kilometrów na godzinę. Nie jest to szybkość rakiety, ale bardzo dobra jak na szkolny żaglowiec. Maszynownia na „Darze" jest wysoce zautomatyzowana i skomputeryzowana. Nad całością czuwa jedynie automat z błyskową lampą i syreną. Wystarczy najmniejsze odchylenie od normy, by silniki zaczęły protestować. Robią tyle hałasu, że uszy trzeba zatykać! Są kapryśne jak kobiety, lubią być zadbane i dopieszczone. Trzeba szybko sprawdzić, o co im właściwie chodzi. Wał transmisyjny pracuje. Wszystko wydaje się być w porządku. O co właściwie chodzi? Czemu się tak wydzierają? No, wreszcie wykryło się! Silniki protestowały, bo nie dostały na czas swoich 40 litrów oleju Marino 140—40, a w dodatku zapomniano dolać „wkładkę dewizową". Na chwilę musiałam zastąpić sternika. To emocjonujące, prowadzić taki wielki żaglowiec. Kompas nie tylko wyznacza kurs; w nim odbija się cały żeglarski świat. Żeby studenci nie zapomnieli gdzie są i kto tu rządzi, komendant zalecił inspekcję kubryków. Rozkaz: wynieść wszystkie rzeczy, przewietrzyć, wyczyścić i posprzątać kubryk na wysoki połysk, jak to się w szkole morskiej mówiło. Co prawda, niektórym szafkom odkurzanie rzeczywiście się przydało. 95 — „Nic nie szkodzi — mówili studenci. My też będziemy kiedyś kapitanami, odbijemy sobie!" Niektórzy brali to na wesoło, inni się złościli, a byli nawet tacy, którym zachciało się protestować. Jest taki stary zwyczaj pokazywania przełożonym swoich butów. Że to niby są dobrze wyczyszczone, a w domyśle — że służą też do kopania... Wystawiono więc buty... Jednych to bawiło, innych nie. Po co niepotrzebnie drażnić „pierwszego po Bogu". Trochę drylu od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi, rozumieją to i oficerowie, i studenci. A przy okazji — trochę się posprzątało w kubrykach przed bliskim zakończeniem rejsu. — „Ważne, że niedługo zostaniemy oficerami!" — mówili dumnie do siebie studenci. Kto chciał mógł wyładować złość podczas ćwiczeń karate. Student Ireneusz Nowak, doświadczony karateka, stanął do walki z Dariuszem Okrucińskim, młodszym o trzy lata, niższym, ale zwinnym i szybkim jak iskra. Przyglądałam się im z ciekawością i podziwem. Przed walką —jak każe wschodni zwyczaj — trzeba się przywitać po przyjacielsku, a potem — to już jak kto może... Byle tylko nie łamać reguł walki. Najważniejsze jest skupienie... A w ogóle, to doskonały sposób, żeby się wyładować i zrelaksować psychicznie. Znowu alarm! Nawet spokojnie powalczyć nie można! Kapryśny wiatr zmienił kierunek. 96 Wszyscy stajemy do pracy. Trzeba odłożyć kamerę i pomagać. Przeszliśmy strefę podzwrotnikowej ciszy. Na szczęście trwała bardzo krótko. Znowu zaczyna wiać. Powiększamy powierzchnię żagli. Bombramsle idą w dół. Wiatr sam nas niesie. Teraz można odpocząć, poopalać się i nacieszyć morską przygodą. Niestety, komendant zarządził ćwiczenia przeciw skażeniu atomowemu. Po wypadku w Czernobylu stało się to modne. Nauczyć się czegoś nigdy nie zawadzi. Zawsze dobrze jest wiedzieć, jak się uchronić Niektóre z naszych ćwiczeń przed niebezpiec; założyć maskę pr; cjalny płaszcz chi mieniowaniem Oczywiście, ja też wać, jak się tego wypadek, żeby ni skoczoną. Toni m rządnie dopasowa go długiego nosa. Gdy zapadała n nie, podczas moi kręconych przez ' przeżyte na morzu dę mówiąc — mi< tern. Cały stół, o ścian niewielkiej skomplikowany s] ny. Nasi sąsiedzi, a ny inżynier mecha Te ćwic Drzed niebezpieczeństwem. Trzeba nałożyć maskę przeciwgazową i specjalny płaszcz chroniący przed promieniowaniem radioaktywnym. Oczywiście, ja też chciałam spróbować, jak się tego używa, na wszelki wypadek, żeby nie być niemile zaskoczoną. Toni musiał mi tylko porządnie dopasować maskę do mojego długiego nosa. Gdy zapadała noc, w naszej kabinie, podczas montażu filmów nakręconych przez Toniego, ożywały przeżyte na morzu przygody. Prawdę mówiąc — mieszkałam tam kątem. Cały stół, obie szafki i część ścian niewielkiej kajuty zajmował skomplikowany sprzęt elektroniczny. Nasi sąsiedzi, a szczególnie główny inżynier mechanik Karol Kuma- ła, skarżyli się, że nie dajemy im spać, zwłaszcza kiedy przegrywaliśmy z Tonim dźwięki rytualnych obrzędów czy sygnały alarmowe, które myliły im się z prawdziwymi. Staraliśmy się jak najmniej im przeszkadzać. Za to nocne alarmy odrywały nas brutalnie od tak zwanej pracy twórczej. Kapitan był nieubłagany: nie było wyjątków, każdy musiał się stawić na swoim stanowisku i meldować gotowość. Oczywiście, ja też. Miałam przydział do szalupy ratunkowej numer 1. W instrukcji — byłam do dyspozycji pierwszego oficera. Jako maskotka „Daru Młodzieży" miałam przydzielone fajne zadania, z których starałam się jak najlepiej wywiązać. Te ćwiczenia odbyły się beze mnie..... Tony mnie nie obudził 97 Witałam również na Darze gości Przed powrotem do kraju zawinęliśmy do holenderskiego portu Rotterdam. Zacumowaliśmy nasz „Dar Młodzieży" przy nabrzeżu Mozy. Przebrałam się szybko w moje wyjściowe futerko i stanęłam w szeregu do apelu, gotowa wyjść na zwiedzanie miasta. Niestety, grupa studentów pojechała autobusem, by po- 98 dziwiąc piękną Holandię, a mnie wraz z pierwszą wachtą przydzielono do witania gości, którzy przybyli by zwiedzić fregatę. Musiałam przyjmować młodzieżowe wycieczki. W nagrodę, na drugi dzień pojechałam obejrzeć największą zabawkę świata. Madurodam to ogromna makieta W Ma Holandii. Wszystkl kie: port, statki, tatv ki, a wszystko się rusza prawdziwe. Aż trudfto' Po Madurodamic 4 mnie i pokazywał mi 1 przyjaciel, student Piofcj Opowiedział mi, że tę ?i dował pewien milioner lenderskich, by uczcić}, syna, który zginął w cal Najpierw obejrzałam miniaturowe wiatrak^ wodę z minia tmowya a na łąkach pasły się k krowy, mniejsze niżnm ko to zbudowano w ? Nie wiem cz\ wiecie, żs Holandii została wyc I tutaj właśnie, w > W Madurodamie Holandii. Wszystko tu jest maleńkie: port, statki, tankowce, motorówki, a wszystko się rusza i wygląda jak prawdziwe. Aż trudno uwierzyć. Po Madurodamie oprowadzał mnie i pokazywał mi te cuda mój przyjaciel, student Piotr Bednarski. Opowiedział mi, że tę zabawkę ufundował pewien milioner z kolonii holenderskich, by uczcić pamięć swego syna, który zginął w czasie wojny. Najpierw obejrzałam krajobraz: miniaturowe wiatraki pompowały wodę z miniaturowych kanałów, a na łąkach pasły się holenderskie krowy, mniejsze niż myszki. Wszystko to zbudowano w proporcji 1:25. Nie wiem czy wiecie, że duża część Holandii została wydarta morzu. I tutaj właśnie, w Madurodamie, odtworzono taki teren poprzecinany siecią kanałów i wałów ochronnych, wszystko — w najdrobniejszych szczegółach. Tysiące turystów każdego tygodnia odwiedzają Madurodam. Wszyscy dobrze się tu bawią i poznają historię i rozwój Holandii. Wspaniałe są starożytne zamki warowne, których opisy można znaleźć w encyklopedii. Odtworzono tu nawet fragment pejzażu z prawdziwymi, malutkimi drzewkami karłowatymi. To dar Japonii. Jest tu i wodospad, i kolejka linowa. Miasta i wsie łączą miniaturowe tory kolejo- Po raz pierwszy czułam się jak Guliwer wśród liliputów 99 Najbardziej podobało mi się wesołe miasteczko we, po których jeżdżą elektryczne pociągi. Przed wjazdem na most dźwięczy nawet ostrzegawczy dzwonek. Bardzo ciekawa jest też autostrada, pełna samochodów. To — oczywiście — mechaniczne zabawki. Jest tu i miniatura katedry w Amsterdamie. Na jej wieży umieszczono koronę cesarza Maksymiliana. A wokół katedry — całe stare miasto z pięknymi domami i kanałami. Zostały też odtworzone gmachy publiczne i pałac królewski. Wraz z grupą dzieci zatrzymałam się na dłużej przed bazyliką świętego \?. ^\m\t \^&i?&?& Tmmatu-rowa procesja maleńkich lalek ubranych w kolorowe, dawne stroje. Oczywiście, wszystkie te lalki poruszane były elektronicznie... Zrobiono też model wieży Euro-mast, która stoi w Rotterdamie, i z której szczytu można podobno oglądać całą Holandię. Chłopców najbardziej interesowała parada wojskowa przed koszarami gwardii królewskiej. Grała orkiestra ołowianych żołnierzyków. Jechała kolumna pancerna jak na prawdziwej defiladzie. Ale mnie najbardziej podobało się wesołe miasteczko. Czego tam nie było! I karuzela, i diabelski młyn, i huśtawki, i elektryczne samochody. Poszłam też obejrzeć młyny wodne, które obracają się w śluzie jak prawdziwe. Mielą mąkę i równocześnie wytwarzają energię elektryczną. Obok, na miniaturowej plaży, opalały się laleczki. Niektóre zażywały sportów wodnych. Wprost nie do wiary: one jeździły na nartach wodnych nawet slalomem, za motorówką. Pod wieczór Madurodam pustoszeje. Wycieczki dzieci wracają do domu, nasi studenci — na „Dar Młodzieży". Ja jednak poszłam jeszcze obejrzeć miniaturowy port lotniczy. Miałam nadzieję, że może uda mi się zabrać którymś samolotem do Polski. Niestety, żadna linia nie chciała przewieźć kangurzycy. Powróciłam więc na „Dar". Tu czekała mnie miła niespodzianka. Załoga żaglowca i studenci zgodnie postanowili namalować obok tablicy stoczniowej statku mój por- 100 Mój portret na „Darze Młodzieży" :ret — na pamiątkę przygód i wspól-ii? odbytego rejsu. Namalowali unie w rękawicach bokserskich! Podobno narobiłam im moc kłopotów swoimi nieprzewidzianymi przygodami. Pomimo to wszyscy bardzo nnie kochali i serdecznie się mną opiekowali. Nasz rejs dobiegał końca. Z Rot-:erdamu popłynęliśmy do Gdyni. 4a nasze spotkanie wyszły okręty Osobiście odbierałam defiladę marynarki wojennej wojenne polskiej marynarki. Osobiście odbierałam ich defiladę. Jak każe zwyczaj, pozdrowiliśmy je naszą banderą. Byłam bardzo wzruszona widząc naszą flotę wojenną pod biało-czerwona flagą marynarki. Wypłynęły też duże polskie jachty, a między nimi — „Pogoria" i „Oceania". Na molo w Szczecinie i Gdyni oczekiwały nas tłumy witających i „Dar Pomorza", który pożegnał nas przed 9 miesiącami. Grały orkiestry. A mnie witały dzieci. Całe delegacje wręczały mi kwiaty i upominki. Udzielałam dziennikarzom wywiadów. Filmowała mnie także Telewizja Polska i korespondenci zagraniczni. Stałam się przecież sławną polską kangurzycą! Opłynęłam świat i przylądek Horn! Przeżyłam moc przygód, parę razy omal nie zginęłam w rwących nurtach wodospadu Iguacu Zu, rozszarpana przez psy czarnego czarownika czy w niewoli macumby. Ale poznałam mnóstwo ciekawych krajów i ludzi. Wreszcie z powrotem w Gdyni 101 Czekam na nowe przygody Po trudach rejsu, odznaczona medalami, wypoczywam teraz w przestronnym studiu „Pieprzu i wanilii", obok modelu „Daru Młodzieży". Myślę jednak, że już niedługo moi opiekunowie, Elżbieta i Tony zabiorą mnie w kolejną ciekawą podróż, o której wam, moi drodzy, opowiem po powrocie. Od autora ................................. 7 W drogę .................................. 11 Z wizytą u admirała Nelsona ...................... 16 Kanary bez kanarków .......................... 20 Chrzest na równiku............................ 25 Tam, gdzie ananas dojrzewa....................... 32 Mauritius jest kolorowy ......................... 36 Bunt na „Bounty" ............................ 41 Między nami kangurami ......................... 45 W australijskim buszu .......................... 54 Choinka dla „Daru" ........................... 61 Dwusetne urodziny ............................ 66 W krainie Maorysów........................... 70 Horn — przylądek burz ......................... 76 U argentyńskich gauczów ........................ 81 Przez dżunglę Amazonii ......................... 86 Święty Franciszek z Amazonii...................... 91 Morskie przygody ............................ 94 Powrót do domu ............................. 98 Wydawnicza Agencja Polus — WAP s.c. Warszawa, ul. Bokserska 19, tel. 47-39-66 Ark. wyd. 5,9. Ark. druk. 6,5 Druk na papierze offset, ki. III lOOg 100 x 70 Druk i oprawa Wojskowa Drukarnia w Łodzi.