Jack London 30 nowel Jacka Londona BIAŁA CISZA Carmen nie pociągnie dłużej niż dwa dni. Mason wypluł grudkę lodu, posępnie spojrzał na zabiedzoną sukę i wziąwszy do ust jej łapę, wygryzał lód przywarty boleśnie między pazurami. — Jak żyję, nie widziałem psa o wymyślnym imieniu, który byłby cokolwiek wart — odezwał się, gdy dokończywszy zajęcia odepchnął Carmen. — Takie kundle więdną po prostu i zdychają z samej pychy. Czy słyszałeś kiedy, by stało się coś złego psu o dorzecznym imieniu, powiedzmy Cassiar, Siwasz, Husky? Nie, mój drogi! Spójrz choćby na Shookuma. Ten ma… Hop! Wychudły zwierz porwał się z miejsca. Białe zębiska o włos chybiły grdyki Masona. — Nie rusz! Rozumiesz? Zręczny cios wymierzony za ucho ciężkim biczyskiem rozciągnął psa na śniegu. Shookum leżał drgając lekko, a jego wyszczerzone kły ociekały żółtawą śliną. — A nie mówiłem. Ten ma ikrę. Trzymam zakład, że najdalej za tydzień zeżre Carmen. — A ja gotów jestem założyć się o coś innego — powiedział Malemute Kid odwracając na drugą stronę bochenek zamarzłego chleba, który tajał koło ogniska. — Przed końcem podróży na pewno zjemy Shookuma. Jak myślisz, Ruth? Indianka wrzuciła kawałek lodu do kawy, żeby się ustała, i przeniosła wzrok z Malemute Kida na swojego męża. Później spojrzała na psy, lecz nie odezwała się słowem. Truizm, który usłyszała, nie wymagał odpowiedzi. Istniała tylko ta jedna możliwość. Nie było żywności dla psów. Zapasy dla ludzi skąpo mogły starczyć na sześć dni, a przed wędrowcami ciągnęło się dwieście mil nie przetartego szlaku. Dwaj mężczyźni i kobieta obsiedli ognisko i zabrali się do skromnego posiłku. Psy, które odpoczywały w szorach (był to tylko biwak południowy), zazdrosnym wzrokiem pochłaniały każdy kęs. — Od jutra koniec z obiadami — oświadczył Malemute Kid. — No, i psy trzeba mieć na oku. Są coraz bardziej rozjuszone. Niech się trafi sposobność, a jak nic rozszarpią któregoś ze słabszych. — Byłem kiedyś przewodniczącym koła młodych metodystów i uczyłem w szkółce niedzielnej! — Po tej wypowiedzi na pozór bez związku z sytuacją Mason zapatrzył się w buchające parą mokasyny; bliski był drzemki, lecz ocknął się, gdy Ruth napełniła mu kubek. — Chwała Bogu, mamy pod dostatkiem herbaty! W Tennessee widziałem jak to zielsko rośnie. Ach, ile dałbym dziś za gorący racuszek! Mniejsza o to, Ruth, niedługo przestaniesz zdychać z głodu i na dobre pozbędziesz się mokasynów. Słysząc to Ruth zrzuciła posępną maskę, a jej oczy rozgorzały blaskiem wielkiej miłości dla jasnoskórego władcy. Był to pierwszy biały człowiek, jakiego widziała, a zarazem pierwszy mężczyzna, który traktował kobietę odrobinę lepiej niż zwierzę lub juczne bydlę. — Aha, Ruth — ciągnął Mason odwołując się do niechlujnego żargonu, jedynego sposobu porozumienia między małżonkami. — Ty czekaj, aż będzie koniec naszej drogi, aż dostaniemy się w szeroki świat. Wsiądziemy na duża piroga białych ludzi i hajda na słona woda. Aha! Wielka woda, niebezpieczna, zła woda! Wysoka fala hop i hop! tańczy cały czas w góra i w dół. Wielka droga, długa, bardzo długa droga. Płyniesz dziesięć snów, dwadzieścia snów, czterdzieści snów — obrazowo wyliczał dekady na palcach. — Cały czas woda i woda. Później będzie wielka wioska, dużo, bardzo dużo ludzi, jak komary w lecie. A wigwamy… O–ho! Takie wysokie! Oo! dziesięć, dwadzieścia sosen! Rozumiesz? Umilkł bezradnie i spojrzał błagalnym wzrokiem na towarzysza. Później pracowicie wytłumaczył na migi, jak to dwadzieścia sosen stoi jedna na drugiej. Malemute Kid uśmiechał się z pogodnie cyniczną miną, ale Ruth szeroko otwierała pełne podziwu oczy. Była zadowolona, bo wydawało się jej, że biały władca żartuje, a taki zaszczyt pochlebiał trwożliwemu sercu biednej kobiety. — Później wejdziesz do… do takiej skrzyni i hop–la! Już lecisz w górę! — Dla ilustracji podrzucił opróżniony tymczasem kubek i chwytając go zręcznie, zawołał. — I siup! Już zjeżdżasz na dół. Biały człowiek wielki, wielki czarnoksiężnik. Ty w Fort Yukon, ja w Arctic City. Daleko, bardzo daleko, dwadzieścia pięć snów. Cała droga długi, bardzo długi sznur. Ja biorę sznur i gadam: „Halo, Ruth, to ty?” A ty na to: „Czy mój dobry mąż?” A ja: „Tak”. A ty: „Nie można upiec dobra chleb. Nie ma już soda”. A ja: „Szukaj w schowku pod mąka. Do widzenia”. Szukasz w schowku pod mąka i znajdujesz dużo, bardzo dużo soda. Cały czas ty w Fort Yukon, jak w Arctic City. Oo! Biały człowiek wielki, wielki czarnoksiężnik. Tak, Ruth! Wysłuchawszy cudownej baśni Indianka uśmiechnęła się tak promiennie, że obydwaj mężczyźni gruchnęli śmiechem. Ale zamieszanie wśród psów przerwało nagle opowieść o cudach szerokiego świata; nim rozpędzili ujadających zapaśników, kobieta osznurowala już sanie i przygotowała wszystko do drogi. — Jazda! Hej, kundle! Jazda! Mason zręcznie wywijał batem, kiedy zaś psy skomląc wyprężyły się w szorach i przypadły brzuchami do ziemi, poderwał sanki żerdką kierowniczą. Ruth pogoniła za nim drugi zaprząg, a Malemute Kid, który pomagał jej startować, zamykał pochód. Silny, zahartowany w trudach prostak, zdolny jednym uderzeniem pięści obalić wołu, nie mógł się jednak zmusić do bicia nieszczęsnych zwierząt, lecz zachęcał je tak, jak rzadko to robią poganiacze. Ba! Niemal skowytał wraz z nimi litując się nad ich udręką. — Śmiało, no, śmiało! Naprzód, zdrożone biedaczyska — pomrukiwał z cicha, gdy kilkakrotnie nie udało się ruszyć z miejsca obładowanych sanek; na koniec jednak cierpliwość doczekała się nagrody i psy skomląc żałośnie podążyły śladem towarzyszy. Ustały wszelkie rozmowy. Praca na szlaku nie dopuszcza tego rodzaju zbytku, bo wędrówka przez pustkę Dalekiej Północy jest najcięższym ze wszystkich śmiertelnych trudów. Za szczęśliwca uchodzi ten, kto ceną milczenia okupi pomyślny dzień drogi ubitą ścieżką. Ale torowanie dziewiczego szlaku to harówka przekraczająca niemal wytrzymałość ludzkiego serca. Za każdym krokiem wielka rakieta grzęźnie, aż śnieg sięga kolana. Później wolniutko, prostopadle (bo cal odchylenia grozi katastrofą) trzeba wyciągać nogę na powierzchnię. I znowu naprzód! Druga rakieta zapada, aby po chwili windować się pół jarda w górę. Zuch, który po raz pierwszy próbuje tej zabawy, zmęczy się do cna i da za wygraną po stu jardach, jeżeli przedtem nie zaplączą mu się nogi i nie runie jak długi na biały kobierzec. Wędrowiec, co przez cały dzień nie wejdzie psom w drogę, może z czystym sumieniem i niewysłowioną dumą wpełznąć wieczorem do śpiwora; jeżeli zaś wytrzyma dwudziestodniową podróż Długim Szlakiem, będzie godny zazdrości bogów. Popołudnie mijało. Przejęci trwogą zrodzoną z Białej Ciszy niemi wędrowcy zginali utrudzone grzbiety. Natura ma wiele sposobów, by przekonać człowieka o jego słabości — nieustanne przypływy morza, namiętna furia orkanów, postrach trzęsień ziemi, potężne, długie salwy artylerii niebieskiej. Ale najbardziej wymowna i przerażająca jest bierna groza Białej Ciszy. Pod bezchmurnym, metalicznym niebem martwieje wszelki ruch. Najcichszy bodaj szept staje się świętokradztwem, a wylękniony człowiek boi się dźwięku swego głosu. Samotna drobina ludzka wędrująca upiornym pustkowiem wymarłego świata drży z obawy przed własną śmiałością i uprzytamnia sobie, iż życie jej warte tyle, co życie najlichszego robaka. Dziwne myśli przychodzą nie wzywane, a tajemnica wszechrzeczy domaga się ujęcia w słowa. Nawiedza wówczas człowieka obawa śmierci, Boga i bezmiarów świata; rodzi się nadzieja zmartwychwstania i żywota wiecznego; uwięziony duch tęskni do nieśmiertelności i toczy daremną walkę z ciałem. Jeżeli stworzenie kiedykolwiek obcuje bezpośrednio z Bogiem, to właśnie w takich chwilach. Dzień zbliżał się do końca. W miejscu, gdzie rzeka kreśliła wielkie kolano, Mason zwrócił swój zaprząg w stronę skrótu przecinającego wąski język lądu. Ale psy nie mogły zdobyć stromego brzegu. Ześlizgiwały się raz po raz, chociaż Ruth i Malemute Kid popychali sanie. Nadeszła wreszcie ostateczna próba. Osłabłe z głodu, zdrożone zwierzęta wykrzesały z siebie resztkę sił. W górę, w górę! Sanie przechylały się już na krawędzi urwiska, kiedy przodownik pociągnął sznur psów w prawo, włażąc Masonowi pod rakiety. Skutki były fatalne. Mężczyzna został zwalony z nóg, jeden pies upadł w zaprzęgu, a sanie obsunęły się i całym ciężarem pomknęły w dół; Bat świsnął złowrogo i spadł na psy, zwłaszcza zaś na tego, który upadł. — Daj spokój, Mason — zaprotestował Malemute Kid. — Nie widzisz, że biedaczysko goni ostatkiem sił? Poczekaj trochę. Przyprzęgniemy moje kundle. Mason przestał wymachiwać batem i czekał spokojnie, aż przebrzmią ostatnie słowa. Wówczas długi rzemień rozwinął się znowu i oplótł ciało czworonogiego przestępcy. Carmen (gdyż to ona upadła) zwinęła się na śniegu, zawyła rozpaczliwie i przewróciła się na bok. Był to tragiczny moment, smutny incydent na szlaku. Zdychający pies i skłóceni towarzysze podróży. Ruth przenosiła błagalny wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Malemute Kid zdołał się pohamować i chociaż w oczach jego było morze żalu, pochylił się nad suką i przeciął rzemienie. Nikt nie powiedział słowa. Połączono dwa zaprzęgi i dzięki temu sforsowano trudne zbocze. Sanie były znów w ruchu, a bliska śmierci Carmen wlokła się smutno w tyle. Dopóki pies jest zdolny do wędrówki, nie strzela się do niego. Zostawia mu się ostatnią szansę: niech przypełznie do biwaku, jeśli zdoła, bo może uda się upolować łosia i pies odzyska siły. Mason żałował już tego, co zrobił w złości, ale zbyt był uparty, by przyznać się do winy. Z trudem wędrował na czele karawany, nie podejrzewając wcale, że w powietrzu wisi niebezpieczeństwo. Młody las rósł gęsto w osłoniętym od wiatrów jarze, którym wiodła teraz droga. O przeszło pięćdziesiąt stóp od szlaku strzelała w niebo potężna sosna. Stała tam przez wiele ludzkich pokoleń, a od początku los wydał na nią taki, nie inny wyrok — wyrok, który tyczył zarówno jej, jak i Masona. Mężczyzna schylił się, aby poprawić obluzowany rzemyk mokasyna. Sanki stanęły. Psy bezgłośnie ułożyły się w śniegu. Cisza była widmowa. Najlżejszy podmuch nie szemrał pośród drzew inkrustowanych szronem. Chłód i martwota zewnętrznego świata zmroziły serce i zamknęły drżące usta przyrody. Stłumione westchnienie pulsowało w powietrzu. Nie było go właściwie słychać, odczuwało się je tylko niby zapowiedź ruchu w zastygłej próżni. Nagle wyniosłe drzewo ugięło się pod brzemieniem lat i śniegu i odegrało ostatnią swą rolę w tragedii życia. Mason usłyszał złowróżbny trzask i próbował uskoczyć na bok, ale niemal już wyprostowany otrzymał miażdżący cios w ramiona i barki. Nagłe niebezpieczeństwo, gwałtowna śmierć! Ileż razy Malemute Kid spoglądał im oko w oko. Sosnowe igły dygotały jeszcze, kiedy zaczął komenderować i skoczył na ratunek. Indianka nie zemdlała ani nie podniosła głosu w czczym zawodzeniu, co uczyniłaby na pewno niejedna z jej białych sióstr. Na rozkaz towarzysza zawisła całym ciężarem u końca zaimprowizowanej dźwigni i łagodząc nacisk grubego pnia słuchała bolesnych jęków męża. Malemute Kid wziął się tymczasem do siekiery. Stal dzwoniła o zmarznięte drewno, a każdemu zamachowi towarzyszył głośny, zdyszany oddech: „Uff! Uff!” dobywający się z piersi drwala. Wreszcie Kid ułożył na śniegu żałosny szczątek, co tak niedawno był krzepkim mężczyzną. Ale nieporównanie gorsza od męki przyjaciela była niema rozpacz w oczach kobiety, ów wyraz beznadziejnego, a zarazem pełnego nadziei pytania. Mówiono niewiele. Ludzie Dalekiej Północy szybko poznają próżność słów i nieocenioną wartość czynów. W temperaturze sześćdziesięciu pięciu stopni niżej zera człowiek nie wyżyje długo, leżąc na śniegu. Co tchu rozcięto więc osznurowanie sanek i ranny owinięty w futra spoczął na barłogu z gałązek. W pobliżu huczał ogień rozniecony z drzewa, które było przyczyną nieszczęścia. Za Masonem i częściowo nad nim wzniesiono prowizoryczny namiot — kawał brezentu ustawiony tak, by chwytał promieniujące ciepło i zwracał je ku legowisku. Sztuczkę taką zna każdy, kto u źródeł studiuje fizykę. Ponadto ludzie, co nieraz dzielili loże ze śmiercią, bez trudu łowią uchem jej podzwonne. Mason był straszliwie zmasakrowany. Wynikało to jasno z najbardziej nawet pobieżnych oględzin. Miał złamaną prawą rękę, prawe udo i łopatkę. Nogi od bioder były sparaliżowane i istniało znaczne prawdopodobieństwo obrażeń wewnętrznych. Jedyną oznakę życia stanowił słaby jęk, który ranny wydawał od czasu do czasu. Nie było nadziei; nie było rady. Niemiłosierna noc sunęła powoli. Ruth zapadła w posępny stoicyzm właściwy jej rasie, a ogorzałą na brąz twarz Malemute Kida zarysowały nowe zmarszczki. Prawdę rzekłszy, Mason najmniej cierpiał, bo spędzał właśnie czas we wschodnim Tennessee, u stóp Wielkich Gór Dymnych i ponownie przeżywał dzieciństwo. Najbardziej wzruszająca była melodia zapomnianego od dawna południowego dialektu, kiedy biedak majaczył o ciepłych sadzawkach, tropieniu szopów, awanturniczych wyprawach po arbuzy. Dla Ruth słowa męża brzmiały niczym greka, ale Malemute Kid rozumiał wszystko i odczuwał tak, jak odczuwać potrafi takie rzeczy jedynie człowiek odcięty przez długie lata od całego sensu cywilizacji. Z rana wróciła rannemu przytomność i Malemute Kid pochylił się nad nim, by lepiej słyszeć stłumiony szept. — Pamiętasz, jak poznałem się z Ruth nad Tananą*? Na przyszłe ruszenie lodów minie cztery lata. Wtedy jeszcze nie zależało mi na niej tak bardzo. Cóż, była ładna, a ja młody… gorąca krew… Tak przynajmniej zdaje mi się dzisiaj. Ale, widzisz, od tego czasu mocno ją pokochałem. Była dobrą żoną. Zawsze w biedzie stawała ze mną ramię w ramię. Robotna jest i wie, jak zachować się w każdej sytuacji. Chyba pamiętasz, jak strzelała przy Łosiowym Wodospadzie, żebyśmy mogli zwiać ze skały. Kule siekły po wodzie niby grad. Pamiętasz? Albo ten głód w Nuklukyeto? Albo jak przeprawiła się przez rzekę podczas ruszania lodów po to, by w porę zdążyć z wiadomością? Tak, tak… Była mi dobrą żoną. O wiele lepszą niż tamta. Bo ty nie wiesz, że byłem żonaty. Nie opowiadałem ci nigdy, co? A tak, raz już próbowałem szczęścia na Południu, w Stanach. Dlatego właśnie jestem tutaj. Z tamtą znaliśmy się od dzieci, chowaliśmy się razem. Uciekłem, żeby dać jej powód do rozwodu. Skorzystała z okazji, a jakże! Ale to nie ma nic wspólnego z Ruth. Na przyszły rok myślałem zwinąć manatki i ruszyć z nią w szeroki świat. Ha, trudno! Już za późno. Słuchaj, Kid! Nie odsyłaj jej do rodziny. Taki powrót to sprawa diabelnie przykra dla kobiety. Pomyśl tylko! Blisko cztery lata na naszym boczku, fasoli, mące i suszonych owocach, a później znowu ryba i karibu. Źle by jej było wracać do dawnego, kiedy poznała już nasze obyczaje i zrozumiała, że żyjemy lepiej niż jej plemię. Zaopiekuj się nią, Kid… Słuchaj! Dlaczego ty nie miałbyś… Ale nie!… Zawsze byłeś nieśmiały z babami, no i nigdy nie gadałeś, czemu zabłądziłeś do tego kraju. Bądź dla niej dobry i jak tylko będzie można, wypraw ją na Południe, do Stanów. Ale zrób tak, żeby mogła wrócić, jakby ją ogarnęła nostalgia, rozumiesz? A dziecko… Słuchaj, Kid! Ono nas jeszcze bardziej zbliżyło. Mam nadzieję, że to będzie chłopak. Pomyśl tylko! Krew z mojej krwi. Kid, on nie może zostać w tym kraju. A jeżeli urodzi się córka, tym bardziej nie powinna tu zostać. Sprzedaj moje futra. Przyniosą co najmniej pięć tysięcy. Drugie tyle mam na rachunku w Kompanii. Prowadź dalej nasze wspólne interesy. Myślę, że ta działka nad potokiem powinna dobrze płacić. Dopilnuj, żeby chłopak uczył się jak należy, w dobrej szkole. I przede wszystkim, Kid, nie pozwól mu wracać. To kraj nie dla białych ludzi. Ze mną koniec, Kid. Pociągnę może trzy, może cztery sny. Wy musicie iść dalej. Pamiętaj! To przecie moja żona i mój syn! O Boże, Boże! Mam nadzieję, że to będzie chłopak. Nie wolno wam bałamucić przy mnie. Słuchaj! Konający żąda, żebyście szli dalej. — Daj mi trzy dni — poprosił Malemute Kid. — Może ci się poprawi. Może się coś zmieni. — Nie! — Tylko trzy dni. — Musicie iść dalej. — Dwa dni. — To przecie moja żona i mój syn. Nie nalegaj. — Choć jeden dzień. — Nie! Nie! Konający żąda… — Tylko jeden dzień. Nietrudno będzie oszczędzić żywności. A nuż się zdarzy, że ubiję łosia? — No, niech będzie! Jeden dzień, ani minuty dłużej. I… I, Kid… Nie zostawiaj mnie… Niech sam nie czekam tego… Jeden strzał… Jedno pociągnięcie cyngla… Rozumiesz? Ach, pomyśl tylko, pomyśl! Krew z mojej krwi i nie dożyję dnia, żeby go zobaczyć! Przyślij mi Ruth. Chcę ją pożegnać, powiedzieć, żeby myślała o synu i nie czekała tu mojej śmierci. Mogłaby odmówić, nie chcieć pójść z tobą, gdybym jej nie przykazał. No i bywaj, stary, bywaj! Kid! Słu… słuchaj. Wierć dziurę nad tym potoczkiem trochę wyżej ujścia. Wypłukałem tam z jednej szufli czterdzieści centów… I… I słuchaj… — Malemute Kid pochylił się niżej, by złowić uchem ostatnie ciche słowa, którymi konający rezygnował ze swej pychy. — przykro mi… wiesz… z powodu Carmen, Malemute Kid zostawił Indiankę popłakującą z cicha nad rannym mężczyzną, zarzucił futrzaną pelerynę, przypiął rakiety śnieżne i ze strzelbą pod pachą zniknął w gęstwinie leśnej. Nie były mu obce troski i cierpienia częste na Dalekiej Północy, nigdy jednak nie stanął wobec tak bolesnego problemu. Teoretycznie rachunek był prosty; wyrażał się proporcją: trzy możliwe do uratowania życia przeciwko jednemu skazanemu nieodwołalnie. Mimo to stary wyga wahał się. Przez pięć lat ramię przy ramieniu na rzekach i żmudnych szlakach, w obozowiskach i kopalniach, spoglądając w oczy śmierci podczas walk, powodzi lub głodu Malemute Kid i Mason splatali węzeł przyjaźni. Łączyło ich tak wiele, że Kid odczuwał nieraz podświadomą zazdrość od chwili, gdy Ruth weszła między przyjaciół. A dziś więzy te trzeba będzie przeciąć własną ręką! Malemute Kid gorąco modlił się o łosia — o bodaj jednego łosia — ale wszelki zwierz musiał widać opuścić okolicę i o zmierzchu zdrożony myśliwiec przywlókł się do biwaku z pustymi rękami i pełnym troski sercem. Przyspieszył kroku na odgłos zaciekłego ujadania psów i przeraźliwych krzyków Ruth. Kiedy nadbiegł, zobaczył kobietę wymachującą siekierą pośrodku rozjuszonej sfory. Psy złamały żelazne prawo swoich panów: dobrały się do zapasów żywności. Mężczyzna przystąpił do dzieła posługując się kolbą strzelby. Na pierwotnym, dzikim tle rozszalała bezlitosna, zaciekła gra, zgodna z regułą doboru naturalnego. Siekiera i strzelba raz po raz podnosiły się i opadały, chybiając lub trafiając celu. Wiły się wychudłe ciała, groźnie połyskiwały ślepia, piana kapała z pysków. Ludzie i zwierzęta walczyli o przewagę aż do tragicznego końca. Wreszcie poskromione bestie odpełzły na skraj świetlistego kręgu, zaczęły lizać rany i wyciem rozpowiadać gwiazdom o swojej niedoli. Zbuntowane zaprzęgi pożarły cały zapas suszonego łososia i zostawiły ledwie pięć funtów mąki, które wystarczyć miały ludziom na dwieście mil wędrówki przez pustkowia. Ruth wróciła do męża, a Malemute Kid poćwiartował gorące jeszcze ścierwo psa, któremu siekiera rozłupała czaszkę. Troskliwie spakował wszystkie kawałki mięsa, a psom dał tylko skórę i trzewia niedawnego towarzysza. O świcie wybuchło nowe zamieszanie. Zgłodniałe bestie poczęły napastować się wzajemnie. Carmen, która uparcie trzymała się wątłej nitki życia, padła ofiarą rozjuszonej sfory. Daremnie bat świstał i zadawał razy. Psy wiły się i skowytały z bólu pod rzemieniem, lecz nie umykały, póki nie zniknął ostatni nędzny ochłap — kości, skóra, sierść, wszystko. Malemute Kid zabrał się do roboty słuchając Masona, który wrócił znowu do Tennessee i przemawiał mętnie lub krzyczał coś z zapałem do swoich bliskich z dawno minionych dni. Wykorzystując pobliskie drzewa Malemute Kid pracował szybko, Ruth patrzyła, jak przygotowuje kryjówkę, jakiej myśliwi używają czasami, by zabezpieczyć mięso przeciw psom i rosomakom. Jedną po drugiej przygiął dwie młode sosny, a kiedy spotkały się wierzchołkami i prawie sięgały ziemi, związał je mocno rzemieniem z łosiowej skóry. Później batogiem zmusił psy do uległości i zaprzągł do dwojga sanek, na które załadował wszystko z wyjątkiem futer okrywających Masona. Te owinął mocno i owiązał dokoła rannego, a oba końce sznura przytwierdził do sosen. Teraz jednym cięciem myśliwskiego noża mógł zwolnić przygięte drzewa i posłać ciało w górę, między korony sosen. Ruth wysłuchała ostatniej woli męża i nie protestowała. Dokładnie wyuczyła się lekcji posłuszeństwa. Od dziecka chyliła czoło przed panami stworzenia, podobnie jak inne niewiasty, opór uważałaby więc za wybryk przeciwny naturalnemu porządkowi rzeczy. Kid pozwolił jej na wybuch rozpaczy, kiedy po raz ostatni całowała męża (był to obyczaj nie znany jej ziomkom), następnie zaś powiódł Indiankę do pierwszych sanek i pomógł jej przypiąć rakiety śnieżne. Instynktownie, na oślep ujęła żerdkę sterową i bat, aby poganiać psy na żmudnym szlaku. Mężczyzna wrócił do Masona, który tymczasem zapadł w kompletną drętwotę. Ruth dawno już zniknęła z pola widzenia, a on wciąż siedział skulony przy ogniu i czekał, i modlił się, i nie tracił nadziei, że druh zdąży umrzeć własną śmiercią. Nieswojo człowiekowi w Białej Ciszy sam na sam z posępnymi myślami. Milczenie nocy bywa miłosierne: spowija opiekuńczym mrokiem, nieuchwytnym całunem utkanym z tysiącznych nitek współczucia. Ale wyiskrzona Biała Cisza, jasna i chłodna pod stalowym niebem, jest bezlitosna. Upłynęła jedna godzina i druga. Ranny nie chciał umierać. W samo południe słońce nie wychyliło wprawdzie rąbka nad południowy widnokrąg, lecz zabarwiło niebo ognistą łuną i za chwilę zniknęło. Malemute Kid powstał, ciężkim krokiem przywlókł się do boku przyjaciela. Szybko objął go spojrzeniem z ukosa i w tym momencie odczuł niezmierne przerażenie, bo wydało mu się, że Biała Cisza uśmiecha się szyderczo. Krótko huknął strzał. Mason wzleciał do powietrznego grobowca. Malemute Kid umykał po śniegu. Nie żałując bicza zmuszał psy do szaleńczego cwału. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel MAŁŻONKA KRÓLA I W czasach, kiedy Północ była bardzo jeszcze młodym krajem, rodzinne i obywatelskie cnoty jej mieszkańców wyróżniały się zarówno swą prostotą, jak i dzięki temu, że należały do rzadkości. Gdy ciężar gospodarskich obowiązków zaczynał doskwierać, a tęsknota za ogniskiem domowym przeradzała się w nieustanny bunt przeciw szarzyźnie samotniczego życia, poszukiwacz przygód przybyły z Południa — w braku czegoś lepszego — płacił umówioną cenę i brał żonę Indiankę. Dla niewiasty był to przedsmak raju, trzeba bowiem przyznać, że biały obieżyświat obchodził się z nią nieporównanie lepiej niż mąż z jej własnego plemienia. Rzecz jasna, biali też byli zadowoleni z podobnych transakcji, co wcale nie znaczy, że Indianie mieli powody do narzekania. Po sprzedaniu swych córek i sióstr za bawełniane koce i dobrze już wysłużone strzelby, a także po przehandlowaniu ciepłych futer za lichy perkal i podłą whisky synowie tej ziemi ochoczo i radośnie zapadali na galopujące suchoty i inne krótkie choroby, nieodłącznie związane z dobrodziejstwami wyższej cywilizacji. Właśnie w owych czasach arkadyjskiej prostoty obyczajów Cal Galbraith wędrował północną krainą i w drodze, nad Dolną Rzeką, zachorował. W życie poczciwych sióstr Misji Świętego Krzyża, które go przygarnęły i kurowały, Cal wniósł pewne urozmaicenie. A przecież nawet do głowy siostrzyczkom nie przyszło, że ich troskliwe zabiegi i sam dotyk delikatnych dłoni wlewają mu do żył gorący eliksir rozkoszy. Dziwne myśli nękały Cala Galbraitha i nie dawały mu chwili spokoju, aż oko jego spoczęło na dziewczynce z misji, imieniem Madeline. Ale niczego nie dał po sobie poznać, tylko cierpliwie czekał stosownej pory. Z wiosną trochę wydobrzał, a kiedy słońce zataczało po niebie złocisty krąg i cała kraina pulsowała radością życia, Cal, choć jeszcze słaby, jakoś się zebrał i ruszył w drogę. Owa Madeline, wychowanka misji, była sierotą. Jej biały ojciec pewnego razu nie zszedł z drogi siwogłowemu grizli* i nagle rozstał się z życiem. Wówczas matka Madeline, Indianka, skoro brakło mężczyzny, który by wypełnił jej spiżarnię na zimę, podjęła ryzykowny eksperyment — postanowiła przetrzymać do wiosennego połowu łososi obywając się zapasem pięćdziesięciu funtów mąki i o połowę mniejszą ilością słoniny. Po tym eksperymencie maleńka Chook–ra przeszła na utrzymanie zacnych siostrzyczek i od tego czasu nazywała się Madeline. Dziewczynka miała jednak rodzinę. Najbliższym jej krewnym był wuj ladaco, który rujnował sobie zdrowie używając w tym celu niesłychanej ilości whisky, napoju białych ludzi. Chciał koniecznie co dzień spacerować z bogami, a przy tej okazji nogi same niosły go prosto do grobu. W trzeźwym stanie wujo cierpiał niewypowiedziane katusze. Był to człowiek wyzuty z sumienia. U tegoż starego włóczykija zameldował się przepisowo Cal Galbraith. W rozmowie, jaka się między nimi wywiązała, wiele zużyto słów i mnóstwo tytoniu. Padły też pewne obietnice. Skończyło się na tym, że stary poganin zabrał parę funtów suszonego łososia, wsiadł w czółno z brzozowej kory i powiosłował do Misji Świętego Krzyża. Świat nie dowiedział się, co on tam naobiecywał i jak nałgał — siostry są bardzo dyskretne. A jednak wrócił z mosiężnym krzyżykiem na śniadej piersi i siostrzenicą Madeline w czółnie. Tej nocy odbyło się weselisko połączone z potlatchem. Zabawa tak się udała, że przez dwa dni nikt ze wsi nie wyruszył na połów. Ale zaraz po nocy weselnej Madeline rankiem otrząsnęła ze swych mokasynów pył ziemi znad Dolnej Rzeki i wraz z mężem odpłynęła łodzią. Osiedli nad Górną Rzeką w miejscu zwanym Doliną. Mijały lata. Madeline była dobrą żoną, dzieliła trudy męża i gotowała mu strawę. Trzymała go krótko, aż przestał szastać złotym piaskiem i wziął się porządnie do roboty. Wreszcie trafił na złotą żyłę, zbudował sobie domek w Circle City i był tak szczęśliwy, że ci, co bywali u niego w domu, nie mogli spokojnie na to patrzeć i zazdrość ich pożerała. Aliści z biegiem czasu Północ zaczęła dorastać i poznała uroki życia towarzyskiego. Dotąd Południe słało tu swych synów, obecnie sypnęło nowymi zastępami, tym razem cór. Chociaż nie były to ani siostry, ani niczyje żony, nie omieszkały natchnąć mężczyzn nowymi ideami i nastroić życie na wyższą nutę, co uczyniły we właściwy sobie sposób. Żony Indianki przestały zbierać się na zabawach tanecznych. Linia roześmianych kobiet nie posuwała się już naprzód ku szeregowi tancerzy stojących pod drugą ścianą — nie tańczono już tego poczciwego, starego wirgińskiego kontredansa, nie weselono się też w tańcu z uciesznymi przyśpiewkami, zwanym „Dan Tucker”. Indianki zapadły znów w swój plemienny stoicyzm i z okien domów, bez słowa skargi, obserwowały nowe porządki zaprowadzone przez ich białe siostry. Potem nowa fala przekroczyła góry przybywając z ludnego Południa: I oto zjawiły się kobiety, które wzięły władzę w swe ręce. Ich słowo było prawem, a ich prawo — nieugięte jak stal. Panie te kosym okiem patrzyły na żony Indianki. Białym kobietom, które przybyły tu wcześniej, zrzedła mina i siedziały cicho jak trusie. Znaleźli się tchórze wśród mężczyzn. Wstyd im się zrobiło ślubów, jakie złożyli córom tej ziemi, zaczęli krzywić się na własne, ciemnoskóre dzieci. Ale byli też inni, prawdziwi mężczyźni. Ci z podniesionym czołem dochowali wiary swej przysiędze. Kiedy weszło w modę porzucanie tubylczych żon, Cal Galbraith pozostał mężczyzną, za co poczuł ciężką rękę kobiet, które przybyły ostatnie, o niczym nie miały pojęcia i rządziły się tutaj jak szare gęsi. Pewnego dnia nadeszła wieść, że w Górnym Kraju, który leży daleko za Circle City, obrodziło złoto. Psie zaprzęgi poniosły nowinę do Słonej Wody; wielkie statki zabierały złoto, a wraz z nim przewoziły przez północny Pacyfik obiecującą wiadomość; wyśpiewywały ją kable i druty telegraficzne. Wtedy to świat po raz pierwszy usłyszał o rzece Klondike i kraju nad Yukonem. Cal Galbraith od lat pędził stateczny żywot. Był dla Madeline dobrym mężem, a ona powiła mu synka. Nadszedł jednak czas, gdy ogarnęło go niezadowolenie; jakoś brakowało mu ludzi jego rasy, tęsknił do życia, od którego został odcięty — słowem, owładnęło nim owo pragnienie, jakie czasem odczuwają mężczyźni, gdy mają ochotę zerwać więzy i poznać smak pełni życia. Prócz tego rzeką spływały niesłychane opowieści o cudownym Eldorado, płomienne opisy miasta namiotów i chałup z okrąglaków, a także zabawne historie o najeździe cheechakuo uganiających się po całym kraju. Circle City zamarło. Wszyscy ruszyli w górę rzeki i tam rozpoczęli nowe, wspaniałe życie. Cal Galbraith nie mógł już usiedzieć na miejscu, tak bardzo chciał zobaczyć to wszystko na własne oczy. Gdy więc skończył płukanie, odważył na wielkich szalach Towarzystwa dwieście funtów złotego piasku i wziął za to czek płatny w Dawson. Potem oddał swoje kopalnie pod opiekę Tomowi Dixonowi, ucałował Madeline na pożegnanie, obiecał, że wróci przed pierwszymi lodami, i wsiadł na statek parowy odpływający w górę rzeki. Madeline czekała. Czekała przez całe trzy słoneczne miesiące. Karmiła psy, wiele czasu poświęcała małemu Calowi, patrzyła, jak krótkie lato dobiega końca, a słońce rusza w daleką drogę na południe. I wiele się modliła, tak jak ją nauczyły siostry z Misji Świętego Krzyża. Przyszła jesień, a wraz z nią pojawiły się pierwsze lody na Yukonie. Królowie z Circle City wracali na zimowe prace w swych kopalniach. Cala Galbraitha ani śladu. Tom Dixon musiał jednak dostać list od Cala, bo ludzie Toma przywieźli jej sankami zapas suchej sosny na zimę. Towarzystwo widocznie też otrzymało list, gdyż przysłało psie zaprzęgi z najlepszym towarem i wypełniło spiżarnię Madeline. Powiedziano jej przy tym, że w sklepie ma kredyt nieograniczony. Od niepamiętnych czasów mężczyzna był zawsze uważany za głównego sprawcę kobiecej niedoli. Tym razem jednak mężczyźni nie puścili pary z ust i tylko między sobą brzydko klęli na nieobecnego kolegę. Za to kobiety ani myślały pójść w ich ślady, w związku z czym Madeline bez niepotrzebnej zwłoki dowiedziała się ciekawych rzeczy o poczynaniach Cala Galbraitha, jak również o pewnej greckiej tancerce, która bawi się mężczyznami tak samo, jak się bawią dzieci puszczając bańki mydlane. Madeline była Indianką, a po drugie, nie miała przyjaciółki, do której mogłaby pójść po mądrą radę. Cały dzień modliła się i rozmyślała na zmianę, a w nocy, jako że decydowała się szybko, zaprzęgła psy, przywiązała małego Cala bezpiecznie do sanek i opuściła osadę. Choć Yukon jeszcze płynął, lód przybrzeżny z każdym dniem narastał, a rzeka malała i toczyła się mętnym strumieniem. Kto sam tego nie doświadczył, nie może wiedzieć, co przeżyła Madeline wędrując sto mil po wąskim skrawku lodu, ani nie pojmie, ile wycierpiała przedzierając się przez lodowe zwały na przestrzeni dwustu mil, kiedy rzeka na dobre zamarzła. Ale Madeline była Indianką, więc jakoś dała sobie radę i pewnej nocy zastukała do drzwi Malemute Kida. Gospodarz najpierw nakarmił zgłodniałe psy i ułożył w łóżku zdrowego chłopaka, a potem zajął się kobietą, ledwie żywą ze zmęczenia. Słuchając opowiadania Madeline, Kid zdjął jej z nóg oblodzone mokasyny i końcem noża kłuł ją w stopy, żeby sprawdzić, w jakim stopniu zostały odmrożone. Malemute Kid, chociaż chłop z niego był na schwał, serce miał jak z wosku, dzięki czemu potrafił obłaskawić najbardziej zażartego wilczura, a najskrytsze serca ludzkie nie miały przed nim tajemnic. Wcale zresztą o to nie zabiegał. Same się przed nim otwierały, jak kwiaty do słońca. Mówiono, że nawet ojciec Roubeau spowiada się przed Kidem. Mężczyźni i kobiety z Północnej Krainy ustawicznie stukali do jego drzwi — drzwi, które każdy mógł otworzyć, bo sznurek od skobla zawsze zwisał na zewnątrz. W oczach Madeline Kid był człowiekiem, który nie zrobi nikomu krzywdy ani nie może się omylić. Znała go niemal od chwili, gdy przyszła na świat wśród ludzi białych jak jej ojciec. W swej na wpół barbarzyńskiej główce uroiła sobie, że Kid jest siedliskiem całej mądrości zgromadzonej przez wieki i że żadna zasłona nie kryje przed nim widoku przyszłości. Fałszywe ideały rozpanoszyły się w kraju. Obecne rygory moralne niepodobne były do tych, jakie dawniej panowały na Północy. Kraj szybko dojrzał, co narobiło wiele złego. Wiedział o tym Malemute Kid, a i o Calu sąd miał wyrobiony. Zdawał sobie sprawę, że jedno nieopatrzne słowo może się stać przyczyną nieszczęścia, a poza tym zamierzał dać Calowi nauczkę i porządnie go zawstydzić. Toteż następnego wieczoru Stanley Prince, młody inżynier–górnik, wezwany został na naradę. Obecny był również Jack Harrington, zwany „Szczęśliwym Jackiem”, oraz jego skrzypce. A w nocy Bettles, który miał wielki dług wdzięczności wobec Kida, zaprzągł psy Galbraitha, przymocował Cala juniora do sanek i pod osłoną ciemności ruszył nad Rzekę Stuarta. II — I raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. A teraz w drugą stronę! Nie, nie tak! Jack, jeszcze raz od początku. Patrz — tak. Prince pięknie wykonał kilka kroków walca, jak przystało wodzirejowi. — Proszę! Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. I w lewo! No, już lepiej. Jeszcze raz. Słuchaj, nie wolno patrzeć na nogi. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. Krótszy krok! Wyprostuj się, nie biegniesz za sankami. No, spróbuj! O! Teraz dobrze. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. Prince i Madeline bez wytchnienia kręcili się w walcu. Stół i krzesła zsunięto pod ścianę, żeby było więcej miejsca. Malemute Kid przycupnął na pryczy, kolana podkurczył pod brodę. Ogromnie był zaciekawiony. Jack Harrington siedział obok niego, pitolił zawzięcie na swoich skrzypeczkach, przygrywając do tańca Prince’owi i Madeline. Nieczęsto się zdarza, by trzech mężczyzn tak się zajęło jedną kobietą. Najbardziej zaś wzruszający był rzeczowy spokój, z jakim przystąpili do dzieła. Żaden zapaśnik nie był tak ostro trenowany przed zawodami, żadnego wilczura tak usilnie nie zaprawiano do uprzęży, jak ci trzej ćwiczyli żonę Cala. Ale materiał był podatny, gdyż Madeline, inaczej niż większość kobiet jej rasy, uniknęła w dzieciństwie dźwigania ciężarów i wyczerpującej pracy na szlaku. Ponadto była istotą zgrabną, giętką i obdarzoną wdziękiem, jak dotąd ukrytym. Właśnie ten jej urok mężczyźni starali się wydobyć na jaw i nadać mu zewnętrzny kształt. — Cała bieda, że już się nauczyła tańczyć, i to okropnie — rzucił Prince w stronę pryczy, posadziwszy zdyszaną uczennicę na stole. — Pojętna to ona jest, ale lepiej by mi z nią poszło, gdyby nigdy w życiu nie tańczyła. Słuchaj, Kid, nie rozumiem, skąd jej się to wzięło? Prince zademonstrował charakterystyczny ruch ramion i głowy — defekt postawy Madeline. — Miała szczęście, że się chowała w misji — odparł Malemute Kid. — To od dźwigania ciężarów, kapujesz, od rzemienia na czole. Z innymi Indiankami jest znacznie gorzej. Madeline nie była objuczana bagażem, dopiero jak wyszła za mąż, i to tylko na początku. Przy mężu dobrze dostała w skórę. Przeżyli razem głodówkę w Czterdziestej Mili. — Damy temu radę? — Nie wiem. Może pomogą długie spacery z trenerami. W każdym razie trochę się podciągnie, prawda, Madeline? Dziewczyna kiwnęła głową. Jeśli Malemute Kid, który wie wszystko, mówi, że coś będzie, to i będzie. Szkoda każdego słowa. Podeszła do nich, pilno jej było zacząć na nowo. Harrington zmierzył ją spojrzeniem, podobnie jak znawcy szacują konia. Najwidoczniej nie spotkał go zawód, bo nagle ożywił się i zapytał: — Co dostał za ciebie ten twój parchaty wujek? — Jedną strzelbę, jeden koc, dwadzieścia butelek hooch*. Strzelba złamana. Ostatnie słowa wypowiedziała z pogardą. Niewątpliwie niesmakiem napawała ją myśl, że tak nisko oceniono jej cnotę panieńską. Po angielsku mówiła nieźle, choć wiele osobliwości językowych zapożyczyła od męża. Nie wyzbyła się jednak indiańskiego akcentu i zdradzała skłonność do charakterystycznych gardłowych dźwięków. Nauczyciele zabrali się także do jej wymowy, i to z niemałym powodzeniem. Podczas następnej przerwy Prince odkrył nową przeszkodę. — Słuchaj, Kid — powiedział. — Wszystko na nic. Nie nauczy się tańczyć w mokasynach. Włożyć dziewczynie pantofelki i jazda, na woskowaną podłogę! Ho, ho, ho! Madeline podniosła nogę i nieufnie obejrzała bezkształtny mokasyn domowej roboty. Poprzednich zim, zarówno w Circle City, jak w Czterdziestej Mili, przetańczyła niejedną noc w takim obuwiu i było dobrze. A teraz… hm, jeśli coś nie jest jak należy, powinien wiedzieć o tym Malemute Kid. I Malemute Kid wiedział. A miarę miał w oku. Wcisnął więc czapkę na głowę, naciągnął rękawice i zszedł do osady. Postanowił złożyć wizytę pani Eppingwell. Jej małżonek, Clove Eppingwell, był miejscową wielkością, jako jeden z wyższych przedstawicieli państwowej władzy. Pewnego wieczoru na balu u gubernatora Kid zauważył zgrabną nóżkę pani Eppingwell. Wiedział też, że jest to osoba równie rozsądna, jak piękna, nietrudno więc mu przyszło poprosić ją o pewną drobną przysługę. Po jego powrocie Madeline wyszła na chwilę do drugiej izby. Gdy znów się zjawiła, Prince zdębiał. — Na Jowisza! — zawołał. — Kto by pomyślał! Mała czarodziejka! Otóż, moja siostra… — Jest Angielką — przerwał mu Malemute Kid — i ma angielską nóżkę. A ta dziewczyna należy do rasy o drobnej stopie. W mokasynach nóżki swobodnie jej się rozwinęły, ale nie zniekształciła ich, bo nie biegała w dzieciństwie za psim zaprzęgiem. To wyjaśnienie bynajmniej nie zmniejszyło zachwytu Prince’a. Kupiecki zaś zmysł Harringtona nie mógł się pogodzić z ceną Madeline. Kiedy patrzał na świetnie utoczoną stopę i kostkę dziewczyny, nie odstępowała go myśl o bezecnym rachunku: „jedna strzelba, jeden koc, dwadzieścia butelek hooch”. Madeline była żoną króla. Króla, który w każdej chwili mógł sięgnąć ręką do złotego skarbca i zafundować sobie dwadzieścia wysztafirowanych laleczek. A jednak przez całe życie stopy Madeline nie znały innego obuwia, jak z czerwonej, surowej skóry łosia. Teraz z trwogą spojrzała na białe atłasowe pantofelki. Ale szybko zrozumiała, co jest przyczyną męskiego podziwu malującego się w oczach opiekunów. Duma opromieniła jej twarz. Przez chwilę upajała się własną urodą. Potem szepnęła z jeszcze większym oburzeniem: „I jedna złamana strzelba!” Nauka odbywała się regularnie. Co dzień Malemute Kid prowadził Madeline na daleki spacer, żeby poprawić jej postawę i skrócić krok. Mało prawdopodobne było, że ją ktoś rozpozna, bo Cal Galbraith i reszta „starej gwardii” zgubili się jak dzieci w tłumie obcych ludzi, którzy najechali Północ. Ponadto mróz ostro kąsał i delikatne kobiety z Południa w obawie przed okrutnymi pieszczotami mrozu najchętniej osłaniały policzki maskami z grubego płótna. Gdyby matka i córka, zakutane w parki* z wiewiórek, zakrywszy twarze, spotkały się na szlaku, przeszłyby obok siebie i wcale się nie poznały. Nauka szybko postępowała naprzód. Początek był ciężki, ale potem poszło jak z płatka. Zmiana zaszła od chwili, gdy Madeline przymierzyła białe atłasowe pantofelki i odnalazła sama siebie. Obok naturalnego poczucia godności osobistej zrodziła się w niej duma z ojca, białego renegata. Dotąd uważała się za kobietę obcego pochodzenia, niższej rasy, kupioną z łaski swego pana i władcy. W mężu widziała boga, który ją wyniósł, bez żadnej większej zasługi z jej strony, na swoje boskie wyżyny. Nigdy jednak nie zapomniała, nawet gdy urodził się mały Cal, że nie należy do plemienia męża. Jeśli on był bogiem, to i kobiety jego rasy były boginiami. Wiedziała, co ją dzieli od bladolicych niewiast, lecz nigdy się z nimi nie porównywała. Podobno im bliżej się kogoś poznaje, tym bardziej nim się pogardza. Tak czy inaczej, Madeline wreszcie zaczęła się wyznawać na białych włóczęgach i należycie ich oceniać. Wprawdzie umysł jej nie był zdolny do przeprowadzenia świadomej analizy, ale patrzyła na te sprawy z iście kobiecą przenikliwością. Owego wieczoru, gdy przymierzyła atłasowe pantofelki, nie uszedł jej uwagi szczery i nie ukrywany podziw trzech przyjaciół. Wtedy to po raz pierwszy porównanie z innymi kobietami samo się nasunęło. W grę wchodziła tylko stopa i kostka, trudno jednak wymagać, by porównania ograniczyły się do tych wdzięków. Gdy się postawiła obok swych białych sióstr, zbladła ich aureola. Ostatecznie były tylko kobietami, czemuż by więc nie miała wznieść się do ich poziomu? Zdała sobie sprawę z własnych braków, a wraz z poznaniem słabości przyszła siła. I z takim rozmachem wzięła się do roboty, że trzej nauczyciele często do późnej nocy rozprawiali o wiecznej zagadce, jaką jest białogłowa. Tymczasem zbliżał się Dzień Dziękczynienia*. Od czasu do czasu Bettles z osady nad Rzeką Stuarta donosił w paru słowach, jak się miewa młody Cal. Niebawem mieli powrócić. Bywało, że do chaty Kida zaglądał nieoczekiwany gość, zwabiony taneczną muzyką i rytmicznym tupaniem, ale w izbie zastawał tylko Harringtona, rzępolącego na skrzypkach, i tamtych dwóch, jak wybijali nogami rytm albo hałaśliwie kłócili się o jakiś taneczny krok. Madeline nikt nie widział, gdyż zmykała w popłochu do przyległej izby. Pewnego wieczoru zapędził się do Kida Cal Galbraith. Właśnie otrzymali pomyślne nowiny z osady nad Rzeką Stuarta, a Madeline przeszła samą siebie — nie tylko w ruchach, postawie i gracji, ale i w kobiecej zalotności. Mężczyźni pozwalali sobie na wcale ostre zaczepki — broniła się wspaniale. Upojona powodzeniem i zdobytą przewagą, zaczęła ich rozstawiać po kątach, wodzić za nos, przymilać się i grymasić, święcąc nie spotykane tryumfy. Instynktownie, mimo woli ulegali nie tyle jej urodzie, inteligencji i dowcipowi, co owej nieuchwytnej kobiecości, wobec której mężczyzna chyli czoło, choć nie potrafiłby jej określić. Kiedy Madeline i Prince puścili się w ostatni taniec tego wieczora, cała izba po prostu oszalała. Harrington wygrywał na skrzypcach niesłychane cudeńka, a Malemute Kid tak się rozochocił, że porwał miotłę i kręcił się z nią w kółko, jakby go bies opętał. Nagle ktoś zastukał do drzwi, aż się zatrzęsły, i natychmiast potem zobaczyli, że skobel się podnosi. Ale przeżywali już podobne sytuacje. Harrington grał dalej i ani się zająknął. Madeline śmignęła w przezornie otwarte drzwi do drugiego pokoju. Miotła szurnęła pod pryczę. I nim Cal Galbraith i Louis Savoy wetknęli głowy do środka, Malemute Kid z Prince’em trzymali się w objęciach i wywijali skoczną szkocką polkę. Indianki na ogół nie mają zwyczaju odchodzić od zmysłów pod wpływem silnych wrażeń, a jednak Madeline nigdy tak bliska nie była omdlenia, jak właśnie wtedy. Przycupnęła pod drzwiami i przez całą godzinę słuchała męskich basów dudniących w izbie na podobieństwo grzmotów przetaczających się po niebie. Jak akordy piosenek zapamiętanych w dzieciństwie, każda intonacja, każde drgnienie mężowskiego głosu zapadało w duszę Madeline. Serce jej łomotało i kolana się pod nią uginały, aż wreszcie, ledwie żywa, obsunęła się na podłogę pod drzwiami. Dobrze się stało, że nic nie widziała ani nie słyszała, gdy Cal zaczął się zbierać do odejścia. — Kiedy wracasz do Circle City? — z głupia frant zapytał Malemute Kid. — Bo ja wiem — odparł Cal. — Nie wcześniej chyba, jak ruszą lody. — A Madeline? Za całą odpowiedź Cal zaczerwienił się i szybko spuścił oczy. Malemute Kid znienawidziłby go za to, gdyby nie znał mężczyzn. Ale dobrze ich znał, więc tylko gniew go ogarnął na żony i córki, które przybyły do tego kraju i nie dość im było, że wygryzły Indianki zajmując ich miejsce, lecz jeszcze nabiły mężczyznom głowy nieczystymi myślami i napędziły im wstydu. — Nic jej chyba nie brakuje — śpiesznie dodał król Circle City, jakby się chciał usprawiedliwić. — Tom Dixon pilnuje, jak wiesz, moich interesów i już jego w tym głowa, żeby jej na niczym nie zbywało. Malemute Kid położył mu rękę na ramieniu. Cal zamilkł. Wyszli na dwór. Nad ich głowami zorza polarna roztaczała swe wspaniałości, grając cudowną gamą barw; w dole leżało uśpione miasto. Gdzieś daleko w dolinie odezwał się głos samotnego psa. Król znów zaczął coś mówić, lecz Kid ścisnął mu rękę na znak, żeby dał spokój. Rosło psie zawodzenie. Jeden po drugim odzywały się psy i po chwili noc wypełnił chór głosów wyjących na całe gardło. Kto po raz pierwszy słyszy tę niesamowitą muzykę, poznaje największą tajemnicę Północy; dla tego, kto słuchał jej często, brzmi ona jak podzwonne daremnym trudom. Brzmi jak skarga umęczonych dusz ludzkich, albowiem w pieśni tej zaklęte jest dziedzictwo Północy, cierpienia niezliczonych pokoleń — oto przestroga i pienia pogrzebowe dla nieszczęsnych ludzi, którzy się tutaj zabłąkali. Chór zamarł w tłumionym łkaniu. Cal Galbraith lekko się wzdrygnął. Kid czytał w jego myślach jak w otwartej księdze. Wraz z nim przebiegał w pamięci upiorne dni głodu i choroby. Calowi dotrzymywała wtedy kroku cierpliwa Madeline. Dzieląc jego trudy i niebezpieczeństwa, nigdy nie traciła nadziei, nigdy się nie skarżyła. Przed oczyma duszy Cala przesuwały się dziesiątki obrazów, surowych i ostro zarysowanych, a ręka Przeszłości mocno zacisnęła palce na jego sercu. Nadeszła chwila, Malemute’a Kida korciło, żeby właśnie teraz rzucić kartę chowaną w zanadrzu i przypieczętować nią zwycięstwo w grze przeciw Calowi. Ale byłaby to zbyt łagodna nauczka, oparł się więc pokusie. W chwilę potem ścisnęli sobie ręce. Król schodził z pagórka. Obszyte paciorkami mokasyny deptały śnieg, który zgrzytał pod nimi, protestując przeciwko tej zniewadze. Madeline zupełnie się załamała. W niczym już nie przypominała owej zalotnicy sprzed godziny, której śmiech był tak zaraźliwy, a rumieńce i roziskrzone oczy siały zamęt w głowach nauczycieli. Słaba, zgaszona, siedziała na krześle, tak jak ją zostawili Prince i Harrington. Malemute nachmurzył brwi. Nic z tego nie będzie. Gdy nadejdzie chwila spotkania z małżonkiem, Madeline musi się znaleźć jak cesarzowa, która mocno dzierży w garści berło swej władzy. Konieczne jest, żeby poszła w ślady białych kobiet, inaczej zwycięstwo nie będzie tryumfem. W tym duchu, surowo i bez owijania w bawełnę, przemawiał do niej Kid. Wtajemniczył ją również w słabe strony płci męskiej, aż w końcu zrozumiała, jakimi to głuptasami są w gruncie rzeczy mężczyźni, i pojęła, dlaczego słowo ich kobiet jest prawem. Parą dni przed Świętem Dziękczynienia Malemute Kid znów odwiedził panią Eppingwell. Zacna kobieta najpierw przetrząsnęła swoje fatałaszki, a potem złożyła dłuższą wizytę w dziale konfekcyjnym Towarzystwa Handlowego Oceanu Spokojnego i wraz z Kidem udała się do jego domu, aby poznać Madeline. Teraz nastała era, jakiej chata Kida jeszcze nie znała: kroiło się tam, przymierzało, fastrygowało, szyło i wyprawiało tysiąc innych cudownych i niepojętych sztuk, w związku z czym mężczyźni uczestniczący w spisku znaczną część czasu spędzali poza domem, na wygnaniu. W tych ciężkich chwilach masywne podwoje „Opery” stały przed nimi otworem. Tak często tam ich głowy zbliżały się do siebie i tak dogłębnie spełniali jakieś dziwne toasty, że bywalcy knajpy zaczęli węszyć w tym nieznane potoki kryjące nieprzebrane skarby. Opowiadają, że gromadka cheechakuo oraz co najmniej jeden stary wyga złożyli wtedy za ladą baru swój ekwipunek, gotowi na każde zawołanie wybiec na szlak w pełnym rynsztunku. Pani Eppingwell była niewiastą wielce utalentowaną. Toteż gdy w noc Dziękczynienia oddała Madeline w ręce opiekunów, dziewczyna tak była przeobrażona, że aż się jej zlękli. Prince z przesadnym szacunkiem, bardziej zresztą szczerym niż udanym, opatulił ją w kanadyjski koc, a Malemute Kid, którego wzięła pod rękę, nie bez poważnych trudności odzyskał minę mentora. Pochód zamykał Harrington. Bez przerwy nękany myślą o cenie, jaką zapłacił kiedyś Cal za tę dziewczynę, powłóczył nogami i przez całą drogę do miasta ani razu nie otworzył gęby. Gdy stanęli przed tylnym wejściem do „Opery”, zdjęli koc z ramion Madeline i rozesłali go na śniegu. Oswobodziła nóżki z mokasynów Prince’a i wstąpiła na koc w nowych atłasowych pantofelkach. Bal maskowy dochodził szczytu. Madeline zawahała się, lecz opiekuni otwarli drzwi na oścież i wepchnęli ją do środka. Potem obiegli dom, by wkroczyć do wnętrza frontowym wejściem. III — Gdzie jest Freda? — pytały stare, kute na cztery nogi wygi, a dudki cheechakuo tak samo energicznie dopytywały się, kto to jest Freda. W sali balowej aż szumiało od jej imienia. Freda była na ustach wszystkich. Szpakowate „kwaśne chłopaki”, pracujący na dniówkę w kopalniach złota, ale dumni ze swego przydomku, albo patrzyli z wysoka na wyelegantowanych dudków i łgali jak najęci — Bóg stworzył ich przecież właśnie po to, by blagowali — albo spozierali na ignorantów z niewymownym oburzeniem. Zebrało się dzisiaj ze czterdziestu królów z Górnej i Dolnej Krainy. Każdy z nich był pewny, że jest na tropie Fredy, i śmiało ręczył za trafność swego domysłu królewskim złotym piaskiem. Facetowi, któremu przypadło w udziale ważenie worków ze złotem, trzeba było przydzielić pomocnika, bo sam nie dawał już rady. Równocześnie kilku wytrawnych graczy — takich, co to w małym palcu mieli arkana hazardu — zorganizowało totalizatora i przyjmowało obiecujące zapisy. Jedni typowali kilka „koni”, inni obstawiali faworyta. Która maseczka jest Fredą? Co chwila już się zdawało, że zdemaskowano grecką tancerkę, lecz każde odkrycie siało tylko popłoch wśród graczy i wywoływało nową falę zawrotnych zakładów ze strony tych, którzy chcieli się odegrać. Malemute Kid też się zainteresował polowaniem na Fredę. Jego przybycie wesoła kompania powitała hałaśliwą owacją. Znali go tutaj wszyscy. Bystre oko Kida mogło rozpoznać charakterystyczny krok tancerki, a jego ucho było szczególnie czułe na brzmienie głosu. Wybór Kida padł na czarującą istotę, która jaśniała na sali jako „Zorza Polarna”. Ale grecka tancerka tak sprytnie się zamaskowała, że nawet Kid nie mógł jej rozpoznać. Większość łowców złota opowiedziała się za „Rosyjską Księżniczką”, najwdzięczniejszą istotą na balu, a więc Fredą Moloof, któż bowiem mógłby jej dorównać? W czasie kadryla podniosła się radosna wrzawa. Rozpoznano Fredę. Na poprzednich balach, gdy wodzirej wołał: „wszystkie pary kółeczko!” Freda wykonywała niepowtarzalną figurę własnej kompozycji. Gdy dzisiaj padła komenda, „Rosyjska Księżniczka” powtórzyła jota w jotę tę właśnie sztuczkę. Ledwie przebrzmiał chór okrzyków: „A nie mówiłem!”, od których zatrzęsły się belki powały, gdy — wielkie nieba! — wszyscy ujrzeli, że dwie inne maseczki, „Zorza Polarna” i „Duch Polarny”, odtańczyły nie gorzej tę samą figurę. A kiedy bliźniacze „Pozorne Słońca*” i „Królowa Mrozu” poszły śladem swych poprzedniczek, trzeba było posłać drugiego pomocnika facetowi przy wadze. Bettles przybył na bal prosto ze szlaku. Wraz z nim huragan mrozu wtargnął na rozgorączkowaną salę. Bettles zawirował w tańcu. Z okrytych lodem brwi woda lała się ciurkiem, wąsy wciąż zamarzniętę skrzyły się, jakby je ktoś obsypał diamentami, i mieniły wszystkimi kolorami tęczy, a roztańczone nogi ślizgały się z chrzęstem na soplach lodu odpadających od mokasynów i grubych wełnianych skarpet. Taniec na Północy nie podlega regułom etykiety, gdyż mężczyźni ze złotodajnych wąwozów i ze szlaku, jeśli nawet odznaczali się kiedyś wykwintnymi manierami, dawno ich się wyzbyli. Jedynie w najwyższych kołach świata oficjalnego przestrzega się zasad etykiety. Tutaj przynależność kastowa nie miała żadnego znaczenia. Milionerzy i golcy, poganiacze psów i konni policjanci na hasło: „panie do środeczka!” podawali sobie ręce i zgodnie zataczali koło, wytańcowując aż miło przeróżne kawałki. Niewybredni w uciechach, jurni, nieokrzesani, nie byli jednak gburami, lecz zachowywali się jak prości rycerze, a ich rycerskość w niczym nie ustępowała najbardziej wyszukanej ogładzie. W pogoni za grecką tancerką Cal Galbraith wkręcił się do kółka, w którym tańczyła „Rosyjska Księżniczka”, przedmiot ogólnych podejrzeń. Już jednak po pierwszym tańcu gotów był założyć się o swoje miliony, że to nie Freda, i co więcej, że nie pierwszy raz w życiu obejmuje jej kibić. Kiedy i gdzie to było, nie wiedział, ale dziwne uczucie bliskości tak nim owładnęło, że postanowił dowiedzieć się, kim jest ta kobieta. Malemute Kid mógł mu w tym pomóc. Ale Kid sam zapraszał „Księżniczką” do tańca, kilka razy okrążali salę i coś jej z wielką powagą po cichu klarował. Najbardziej jednak upartym adoratorem „Księżniczki” był Jack Harrington. Raz Jack odciągnął Cala na bok, podzielił się z nim najbardziej niezwykłymi domysłami, kim może być nieznajoma, i wyznał mu, że się na nią zawziął. Tego tylko brakowało królowi Circle City, wiadomo bowiem, że mężczyzna nie jest z natury stworzeniem monogamicznym. Cal zapomniał o Madeline i Fredzie. Co innego miał teraz na oku. Niebawem poszła wieść, że „Rosyjska Księżniczka” nie jest Fredą Moloof. Ciekawość wzrosła. Oto nowa zagadka! Fredę znali i tylko nie mogli jej odnaleźć, a tu odnaleźli piękność, której nie znali. Nawet kobiety nic nie wskórały, choć znane im były wszystkie dobre tancerki w osadzie. Zaczęto przypuszczać, że jest to ktoś z miejscowej śmietanki towarzystwa, kto sobie pozwolił na szaloną eskapadę. Znaleźli się i tacy, co zapewniali, że „Księżniczka” zniknie, zanim nadejdzie chwila zdejmowania masek. Inni równie stanowczo twierdzili, iż jest to reporterka „Gwiazdy” z Kansas City — przybyła tutaj, aby opisać ich wszystkich i wziąć po dziewięćdziesiąt dolarów za kolumnę tej pisaniny. Obsługa wagi ciężko pracowała. O pierwszej w nocy wszystkie pary ruszyły do tańca. Rozpoczęło się zdejmowanie masek. Śmiechu i radości było przy tym co niemiara. Wszyscy bawili się jak dzieci pozostawione bez opieki starszych. Wśród okrzyków zachwytu i zdziwienia opadała jedna maska za drugą. Olśniewająca „Zorza Polarna” okazała się jędrną Murzynką, której dochody z opierania mieszkańców osady sięgały sumy pięciuset dolarów miesięcznie. Bliźniacze „Pozorne Słońca” odkryły wąsy i zostały rozpoznane jako dwaj bracia, pomniejsi królowie Eldorado. Do najznakomitszych par tanecznych należał Cal Galbraith z „Duchem Polarnym”. Naprzeciw nich stał Jack Harrington z „Rosyjską Księżniczką”. Pozostałe panie odrzuciły już maseczki, a greckiej tancerki wciąż nie było widać. Oczy całej sali zwróciły się na tę czwórkę. Cal Galbraith, zachęcony okrzykami, podniósł maskę swej partnerki. Ukazała się piękna buzia i pałające oczy Fredy. Na sali powstała wrzawa, lecz natychmiast ścichła w napiętym oczekiwaniu na rozwiązanie nowej zagadki: kimże jest „Rosyjska Księżniczka”? Jej twarz wciąż okryta była maską. Jack Harrington mocował się z piękną nieznajomą. Wszyscy wspięli się na palce drżąc z ciekawości. Harrington brutalnie zdarł ze swej partnerki elegancki płaszcz, maska spadła — bomba wybuchła. Zostali wystrychnięci na dudków! Całą noc tańczyli z nieczystą Indianką. Ale ci, którzy wiedzieli, a takich było wielu, nagle zamilkli i cisza zaległa salę. Cal Galbraith z gniewną miną wielkimi krokami ruszył do Madeline. Coś jej powiedział w indiańsko–angielskim żargonie. Ani trochę się nie zmieszała i nie zwracając uwagi na to, że wszystkie oczy są na nią zwrócone, odpowiedziała mu po angielsku. Nie znać po niej było ani lęku, ani gniewu. Malemute Kid uśmiechał się widząc, że Madeline zachowuje się jak prawdziwa dama. Król zrozumiał, że wyszedł na głupca i poniósł klęskę. Jego żona, prosta Siwaszka, wzięła nad nim górę. — Chodź! — powiedział wreszcie. — Idziemy do domu. — Żałuję bardzo — odparła — lecz przyrzekłam panu Harringtonowi, że razem zjemy kolację. Poza tym czeka mnie jeszcze kilka tańców, które już obiecałam. Harrington podał jej ramię. Bez najmniejszego wahania pozwolił sobie pokazać plecy Calowi. Co prawda, Malemute Kid już się zdążył przepchnąć przez tłum i był pod ręką. Król Circle City osłupiał. Dwakroć sięgnął za pas i dwakroć Kid zebrał się do skoku. Wycofująca się z placu para przeszła jednak bezpiecznie do bufetu, gdzie podawano ostrygi z puszek, po pięć dolarów porcja. Tłum wyraźnie odetchnął i parami podążył za nimi. Freda wydęła wargi. Wraz z Calem Galbraithem weszła do baru. Ale serce miała dobre, a języczek ostry, nic przeto dziwnego, że ostrygi Calowi zupełnie nie smakowały. Mniejsza o to, co mówiła, dość że twarz Cala czerwieniała i bladła na przemian, a on bez chwili wytchnienia klął na czym świat stoi pod własnym adresem. W bufecie panował piekielny hałas. Ale gdy Cal Galbraith podszedł do stolika żony, zrobiło się cicho jak makiem siał. Od chwili zdjęcia masek ciężkie worki ze złotym piaskiem postawiono w zakładach o to, jak się ta awantura skończy. Wszyscy patrzyli teraz z zapartym tchem. Błękitne oczy Harringtona ani się nie zmrużyły, lecz adorator pod zwisającym ze stołu obrusem trzymał na kolanie pistolet marki „Smith and Wesson”. Madeline podniosła na Cala wzrok nie zdradzający większego zainteresowania. — Czy… czy mogę cię poprosić o następnego walca? — wyjąkał król. Małżonka króla rzuciła okiem na swój karnecik i skinęła głową. Przełożył Kazimierz Piotrowski WIELKA NIEWIADOMA I Kariera pani Sayther w Dawson była — wyrażając się oględnie — meteoryczna. Pani ta przyjechała wiosną w kilka sań z psimi zaprzęgami, eskortowanych przez francusko– kanadyjskich voyageurs, zabłysnęła wspaniale na jeden krótki miesiąc i zaraz po spłynięciu kry udała się w górę rzeki. Pozbawione kobiet Dawson nie mogło pojąć przyczyn tak nagłego odjazdu i czterystu miejscowych notablów smuciło się i tęskniło, dopóki wraz z odkryciem terenów złotodajnych Nome dawna sensacja nie ustąpiła miejsca nowej. Bo Dawson zachwyciło się panią Sayther i przyjęło ją z otwartymi ramionami. Była urodziwą, czarującą damą, a przede wszystkim wdową. Z tych racji otoczył ją niezwłocznie rój złotych królewiąt z Eldorado, funkcjonariuszy państwowych i młodszych synów na dorobku*, gdyż uszy mężczyzn łaknęły powabnego szelestu spódniczek. Górnicy czcili pamięć niedawno zmarłego małżonka wdowy, pułkownika Saythera, natomiast przedstawiciele finansistów i spółek maklerskich ze zgrozą opowiadali o jego manipulacjach i szacherkach, bo nieboszczyk znany był w całych Stanach jako gruba ryba przemysłu górniczego, w Londynie zaś uchodził za jeszcze grubszą. Wielką niewiadomą stanowiło pytanie, czemu wdowa po tym potentacie zjawiła się nad Yukonem. Ale mężczyźni z Północy to ludzie praktyczni: gardzą wszystkimi w czambuł teoriami i mocno trzymają się faktów. Dla wielu spośród nich Karen Sayther była najbardziej konkretnym faktem. Ona jednak miała odmienny pogląd na tę sprawę, czego poniekąd dowodzi błyskawiczna szybkość, z jaką oświadczyny i kosze następowały po sobie w czasie jej czterotygodniowego pobytu w Dawson. Wraz z odjazdem pani Sayther zniknął fakt. Pozostała tylko niewiadoma. Ale sam los dostarczył jakiego takiego klucza do jej odnalezienia. Ostatnia ofiara pięknej wdowy, Jack Coughran, który bez powodzenia złożył u jej stóp swoje serce oraz pięćset stóp długą działkę nad Bonanzą, święcił żałobę zalewając przez całą noc robaka. Tak się złożyło, że około północy z Jackiem zderzył się nie kto inny, tylko Pierre Fontaine, naczelnik voyageurs Karen Sayther. Zderzenie wiodło prostą drogą do znajomości i pijatyki, dzięki czemu jeden obłok oparów alkoholowych spowił obydwóch mężczyzn. — Co?… Aha… — bełkotał nad ranem Pierre Fontaine. — Dlaczemu madame Sayther zrobiła odwiedziny w te strony? Najlepiej ty pogadaj z nią samą. Ja nic nie wiem, tylko tyle, że ona gadała cały czas imię jednego człowieka. „Pierre — gadała — jak ty znajdziesz tego człowieka, ja tobie dam dużo… tysiąc dolarów, jak ty go znajdziesz”. Ten gość? Mais oui! Jak się nazywa? Mais oui! Się nazywa… aha… Dawid Payne. Oui, monsieur, Dawid Payne… Cały czas ona gadała to nazwisko. Cały czas szukałem, pracowałem jak wszyscy diabli, ale nie mogłem znaleźć ten cholerny gość i wcale nie dostałem tysiąc dolarów. Niech to cholera! — Co?… Aha… Mais oui! Raz kilku ludzi przyszli z Circle City. To znajome tego człowieka. Gadali, że on nad Birch Creek. A madame? Ona mówiła: „Bon!” i kontenta była jak licho! Potem gada do mnie: „Pierre! zaprzęgać psy! My pojedziemy prędko, prędko! My znaleziemy tego człowieka, ja tobie dam drugi tysiąc dolarów”. A ja mówię „Mais oui! Prędko, prędko! Allons, madame!” Ja myślałem, że dwa tysiące dolarów już u mnie w kieszeni. Bodaj to diabli! Potem inne ludzie przyszli z Circle City i gadali, że nie, że ten człowiek, Dawid Payne, pojechał do Dawson jakiś czas nazad. No i madame, i ja nie pojechaliśmy wcale. Oui, monsieur! Dzisiaj madame mówi tak: „Pierre — mówi i daje mi pięćset dolarów — idź, Pierre, i kup łódkę. Jutro my popłyniemy w górę rzeki”. Mais oui, jutro w górę rzeki, a ten łobuz, Charley Sitka, kazał mi płacić za łódkę całe pięćset dolarów. Cholera! Nazajutrz, kiedy Jack Coughran puścił w kurs plotkę, całe Dawson poczęło się głowić, co to za jeden ten Dawid Payne i jaki wpływ wywiera na życie Karen Sayther. Ale tegoż dnia, jak zapowiedział Pierre Fontaine, łódź z panią Sayther i jej półdziką eskortą voyageurs odbiła od wschodniego brzegu niedaleko Klondike City. Przecięła rzekę, aby uniknąć niebezpiecznych skał, i wzdłuż zachodniego wybrzeża pożeglowała na południe, gdzie zniknęła wśród labiryntu wysepek. II — Oui, madame, to będzie miejsce. Raz, dwa, trzy wyspy za Rzeką Stuarta. To będzie wyspa trzy. Mówiąc to Fontaine wparł wiosło w brzeg i ustawił pod prąd rufę łodzi, dzięki czemu dziób obracał się w stronę lądu, aż wreszcie zwinny Pierre wspiął się na urwisko i przywiązał linkę holowniczą. — Momencik, madame, ja pójdę zobaczyć. Jego zniknięcie za wysokim brzegiem powitał donośny psi chór. Nim upłynęła minuta, Pierre wrócił. — Oui, madame, jest chata. Ja dobrze wszystko obejrzałem. Nie mogłem tylko znaleźć człowieka w domu. Ale on jest niedaleko, nie na długo poszedł, bo nie zostawiłby piesków. Wróci prędko, ja trzymam zakład! — Pomóż mi wysiąść, Pierre. Zmęczyłam się w tej łodzi. Cała zdrętwiałam. Mógłbyś trochę miękcej usłać miejsce. Pani Sayther podniosła się z futrzanego gniazdka i smukła, piękna stanęła pośrodku czółna. Na tle pierwotnego krajobrazu wydawała się wiotka, krucha jak lilia. Wrażeniu temu kłam zadał jednak krzepki uścisk dłoni, którą wsparła o dłoń Pierre’a, naprężenie kobiecych bicepsów, kiedy dźwignęły ciężar ciała, i sprawna praca nóg przy wspinaniu się na urwiste zbocze. Kształtne mięśnie oblekały jej delikatne, cienkie kości, lecz ciało Karen było siedliskiem siły. Mimo niedbałej swobody, z jaką odbywało się lądowanie, pani Sayther zarumieniła się lekko i widać było, że jej serce bije nieco szybciej. Później, kiedy z nabożnym zaciekawieniem zbliżała się do chaty, policzki jej oblekła jeszcze żywsza barwa. — Madame patrzy, tu — Pierre wskazał ręką wióry koło sągu drewna. — Świeże, dwa, trzy dni, nie więcej. Kobieta skinęła głową. Spróbowała zajrzeć do iżby przez okienko, ale szybę zastępował w nim arkusz zatłuszczonego pergaminu, który przepuszczał światło, zasłaniał wszakże widok. Po pierwszym niepowodzeniu Karen okrążyła chatę i stanąwszy u drzwi, podniosła do połowy rygiel. Chciała widocznie wejść do wnętrza, lecz zmieniła zamiar i rygiel opadł. Nagle przyklękła na jedno kolano, ucałowała z gruba ciosany próg. Być może dostrzegł to Pierre Fontaine, nie zdradził się jednak nawet najlżejszym ruchem i później nigdy z nikim nie dzielił się tym wspomnieniem. Ale po chwili jeden z wioślarzy, który spokojnie zapalał fajkę, zdziwił się niezwykle surowemu tonowi głosu swego zwierzchnika: — Hej, ty! Le Goire! Ty rób lepiej miękko posłanie. Dużo niedźwiedzich skór, dużo kocy — zakomenderował Pierre. — Zrozumiał! Cholera! Niebawem jednak rozrzucono usłane w łodzi gniazdko, a znaczna jego część powędrowała na wybrzeże, gdzie pani Sayther usadowiła się, by wygodnie czekać rozwoju wydarzeń. Leżąc na boku błądziła wzrokiem po szeroko rozlanym Yukonie. Nad górami po przeciwnej stronie rzeki dymy niewidocznego pożaru lasów zaćmiewały niebo. Popołudniowe słońce blado przeświecało rzucając na ziemię mglisty odblask i osobliwe cienie. Trzy czwarte widnokręgu stanowiło dziewicze pustkowie: porosłe jodłami wysepki, ciemne wody, poznaczone lodowcami skalne łańcuchy. Najmniejszy ślad ludzkiego życia nie kalał samotności, żaden dźwięk nie zakłócał ciszy. Kraj drzemał pod fantastycznym całunem nieznanego, spowity w tajemniczą zadumę bezkresnych przestrzeni. Ten nastrój denerwował zapewne panią Sayther, gdyż raz po raz zmieniała pozę: to spoglądała w dół rzeki, to w górę, to znowu przebiegała wzrokiem ponure wybrzeża, jak gdyby obserwowała ledwie widoczne wyloty odnóg i kanałów. Po godzinnym postoju wioślarze wysiedli na brzeg, by przygotować nocny biwak. Tylko Pierre został na straży przy swojej pani. Długo milczeli, wreszcie pod koniec dnia spojrzał w górę rzeki, na kolano okrążające wysepkę. — Teraz to będzie on, oui — szepnął. Z nurtem sunęło indiańskie czółno. Po obydwu jego stronach połyskiwały wiosła, a w takt ich ruchów kołysali się rytmicznie na rufie mężczyzna i na dziobie kobieta. Pani Sayther nie patrzyła na kobietę, lecz kiedy czółno przybiło bliżej, uwagę jej zwróciła egzotyczna piękność. Krągłe kształty ciała rysowały się wyraźnie pod obcisłą bluzą z łosiowej skóry wyszywaną paciorkami w fantastyczne wzory. Jedwabna chustka — barwna i malowniczo udrapowana — częściowo zakrywała bujne, kruczoczarne włosy. Ale przede wszystkim twarz, jak gdyby odlana ze spiżu albo miedzi, przykuła spojrzenie Karen. Ogromne czarne, połyskliwe oczy — odrobinę skośne — spoglądały spod czysto nakreślonych, doskonałych łuków brwi. Policzki, niezaklęsłe mimo szerokich, wydatnych kości, łagodnie spływały ku dołowi i spotykały się w delikatnych, stanowczych ustach o cienkich wargach. Twarz ta zdradzała subtelne ślady starożytnej mongolskiej krwi i powrót do pnia ojczystego po stuleciach wędrówki. Wrażenie potęgował jeszcze przepiękny orli nos o cienkich, ruchliwych chrapach i jakaś orla dzikość, która cechowała nie tylko twarz, lecz całą postać Indianki. Była ona typem tatarskim wyidealizowanym do ostatnich granic, była chlubą rasy czerwonoskórych Indian, która raz na dwadzieścia pokoleń potrafi wydać na świat istotę tak wyjątkową. Mężczyzna i kobieta, pracując zgodnie, silnymi, długimi pociągnięciami wioseł odwrócili wątłą łódkę pod prąd i ostrożnie przybili do wybrzeża. Po chwili Indianka stanęła nad urwiskiem i przekładając powróz z ręki do ręki, wywindowała ćwierć świeżo upolowanego łosia. Następnie mężczyzna pospieszył w ślad towarzyszki i wspólnymi siłami sprawnie wywlekli na ląd czółno. Wokół nich skłębiło się stado radośnie poszczekujących psów, a kiedy dziewczyna pochyliła się, by je pogłaskać, mężczyzna dostrzegł panią Sayther, która wstała tymczasem z futrzanego posłania. Spojrzał, odruchowo przetarł oczy, jak gdyby sądził, że wzrok go zawodzi, i znowu spojrzał. — Karen — powiedział naturalnym tonem i zbliżywszy się wyciągnął rękę na powitanie. — W pierwszej chwili myślałem, że śnię. Wiosną chorowałem przez pewien czas na śnieżną ślepotę. Od tej pory oczy często płatają mi figle. Pani Sayther oblała się szkarłatem. Serce zakołatało jej ‘w piersi. Oczekiwała wszystkiego prócz tej chłodno wyciągniętej ręki. Ale opanowała się i serdecznym uściskiem odpowiedziała na uścisk dłoni. — Widzisz, Daw, nieraz odgrażałam się, że przyjadę, i przyjechałabym na pewno, tylko… tylko… — Ja nie rzuciłem słowa zachęty — roześmiał się Dawid Payne i spojrzał na Indiankę niknącą we wnętrzu chaty. — Ach, rozumiem cię, Daw, ja na twoim miejscu postąpiłabym zapewne tak samo. Ale… ale teraz… przyszłam do ciebie. — No, to wejdź do chaty i posil się — odrzekł pogodnie, lekceważąc lub nie wyczuwając tonu prośby i zachęty w niewieścim głosie. — Musisz być zmęczona. Z której strony przypłynęłaś? Pod prąd? A zatem zimowałaś w Dawson albo przyjechałaś tam po spłynięciu lodów.,To twój biwak? Spojrzał po voyageurs, którzy obsiedli rozniecone na polanie ognisko, i otworzył drzwi, zapraszając gościa. — Zeszłej zimy przyjechałem po lodzie z Circle City — ciągnął — i osiadłem tutaj na czas pewien. Szukam złota w Potoku Hendersona, a jak mi nie dopisze szczęście, myślę pod jesień spróbować nad Rzeką Stuarta. — Niewiele się zmieniłeś, prawda? — przerwała bez ceremonii, chcąc skierować rozmowę na bardziej osobiste tory. — Cóż, trochę mniej tłuszczu, trochę więcej mięśni. Czy to miałaś na myśli? Pani Sayther wzruszyła ramionami i przez półmrok izby spojrzała w stronę Indianki, która zdążyła już rozpalić ogień i smażyła duże płaty łosiowego mięsa przekładane cienkimi plasterkami boczku. — Długo siedziałaś w Dawson? Payne strugał właśnie brzozowe toporzysko i zadał pytanie nie odwracając głowy. — Ledwie kilka dni — odpowiedziała, bo pochłaniając dziewczynę wzrokiem niewiele słyszała. — Co, w Dawson? Byłam tam cały miesiąc. Dobrze, że się wreszcie wyrwałam. Widzisz, samiec gatunku arktycznego jest pierwotny i trochę zbyt natrętny w swych uczuciach. — Nie może być inny, skoro żyje tak blisko natury. Konwenanse zostawił w domu razem z materacem sprężynowym. Ale rozsądnie wybrałaś czas powrotu. Opuścisz kraj przed sezonem komarów. To szczęście, którego z braku doświadczenia nie potrafisz ocenić. — Chyba naprawdę nie potrafię ocenić tego szczęścia. Ale powiedz mi coś o sobie, o swoim życiu. Jakich masz sąsiadów? Albo raczej, czy masz w ogóle? Pytając tak, przyglądała się Indiance, która na kamiennej podbudówce pieca gniotła kawę wsypaną w róg worka po mące. Pracowicie, z uporem świadczącym o systemie nerwowym równie pierwotnym jak metoda pracy, dziewczyna tłukła ziarna ciężkim odłamkiem kwarcu. Dawid Payne spostrzegł zaciekawienie pani Sayther i cień uśmiechu przesunął mu się po twarzy. — Miałem paru — odpowiedział. — Kilku chłopaków znad Missouri i dwóch Kornwalijczyków. Wywędrowali do Eldorado, żeby pracować u przedsiębiorcy za wikt i nędzną płacę. Karen spojrzała przelotnie na Indiankę. — Ale w okolicy mieszka, oczywiście, pełno Indian? — Skąd znowu! Od dawna wszyscy są w Dawson. W okolicy nie ma ani jednego tubylca prócz obecnej tu Winapie. Ale to dziewczyna z plemienia Koyokuk osiadłego o tysiąc mil stąd w dół rzeki. Pani Sayther poczuła nagle, że robi jej się słabo. Uśmiech zainteresowania nie zniknął wprawdzie z jej warg, miała jednak wrażenie, iż twarz mężczyzny ucieka na astronomiczną odległość, a nie ciosane bale w ścianach chaty zataczają się jak pijane. W tej jednak chwili gospodarz poprosił ją do stołu, przy którym chcąc nie chcąc odnalazła się w czasie i przestrzeni. Mówiła mało, przeważnie o pogodzie i okolicznym krajobrazie. Dawid Payne zaczął długi wywód o różnicach między płytkim, letnim kopaniem w Dolnym Kraju a głębokim zimowym w Górnym Kraju. — Wiesz pewnie, czemu wybrałam się na Północ, bo wcale o to nie pytasz — powiedziała pani Sayther, kiedy odeszli od stołu i Dawid wrócił do osadzania toporzyska. — Czy dostałeś mój list? — Ostatni? Chyba nie. Najprawdopodobniej wędruje gdzieś po kraju nad Birch Creek albo leży spokojnie w jakiejś faktorii nad Dolną Rzeką. Wstyd doprawdy, jak bezceremonialnie traktują tu pocztę. Nie ma żadnego porządku, żadnej organizacji, żadnego… — Nie bądź z drewna, Daw! Pomóż mi! — przerwała niecierpliwie tonem, w którym zabrzmiał autorytet oparty na przeszłości. — Czemu nie pytasz o mnie? O starych znajomych? Czy świat zupełnie przestał cię interesować? Wiesz chyba, że mój mąż umarł? — Doprawdy? Wyrazy współczucia… Kiedy? — Dawidzie! Ze złości bliska była łez, lecz ton wymówki położył im tamę. — Czy w ogóle odbierałeś moje listy? Wiem, że niektóre musiały do ciebie trafić, chociaż nie odpisałeś ani razu. — Cóż, nie dostałem ostatniego listu, w którym niewątpliwie oznajmiłaś o zgonie małżonka. Inne też się pewnie zabłąkały. Ale otrzymałem kilka. Widzisz… ehem… czytywałem je na głos Winapie jako przestrogę… albo raczej, widzisz, żeby zaznajomić dziewczynę z przewrotnością jej białych sióstr. No i… ehem… Winapie odniosła jaką taką korzyść z tej nauki. Tak mi się przynajmniej zdaje… Aa… a co ty o tym sądzisz? Karen nie zwróciła uwagi na docinek. Mówiła dalej: — W tym ostatnim liście, jak słusznie przypuszczałeś, zawiadamiałam cię o śmierci pułkownika Saythera. Zmarł rok temu. Pisałam wtedy, że jeżeli do mnie nie przyjedziesz, ja przyjadę do ciebie. Oto jestem! Dotrzymałam tylekroć powtarzanej obietnicy. — Nic o niej nie wiem. — No, a dawniejsze listy? — Tak, zapowiadałaś przyjazd, ale ja ani cię nie prosiłem, ani nie odpowiadałem. Obietnica nie została więc potwierdzona i przyjęta. Mogę śmiało powiedzieć, że nic o niej nie wiem. Wiem za to o innej obietnicy, którą i ty być może sobie przypominasz, chociaż było to bardzo, bardzo dawno. Rzucił na podłogę toporzysko i podniósł głowę. — Było to bardzo, bardzo dawno, ale ja dokładnie pamiętam dzień, każdy najdrobniejszy szczegół. Byliśmy w ogrodzie, w rozarium twojej matki. Wszystko rozwijało się, kwitło! Żywotne soki wiosny krążyły nam w żyłach. Przygarnąłem cię do siebie… po raz pierwszy wtedy… i mocno pocałowałem w same usta. Przypominasz sobie? — Ach, nie wracaj do tego, Daw! Nie wracaj! Dobrze zachowałam w pamięci swoją haniebną historię od początku do końca. Ile ja łez wylałam! Ach, gdybyś tylko wiedział, jak straszne cierpienia… — Tak! Przyrzekłaś. Przyrzekłaś wtedy i tysiące razy w uroczych dniach, co nastąpiły potem. Każde spojrzenie twych oczu i dotknięcie ręki, każde słowo padające z twoich ust było obietnicą. A później… Jakby to powiedzieć?… Zjawił się inny mężczyzna. Był stary… dosyć stary, żeby mieć taką jak ty córkę, no i nieurodziwy, ale według światowej miary należało go nazwać człowiekiem uczciwym. Nie popełnił nigdy żadnej zbrodni, trzymał się litery prawa, zasługiwał na poważanie bliźnich. A prócz tego — co najważniejsze — był właścicielem kilkunastu jakich takich kopalń, powiedzmy, nawet dwudziestu, nie bądźmy drobiazgowi. No i posiadał kilka mil kwadratowych gruntów, robił przeróżne interesy, obcinał kupony. Ten mężczyzna… — Chodziło przecie o coś innego — przerwała Karen. — Wszystko ci powiedziałam. Pamiętasz? Przymus, sprawy finansowe, moja rodzina, bieda, przeróżne kłopoty. Zrozumiałeś wtedy tę ohydną sytuację. Nie mogłam nic poradzić. Nie miałam nic do powiedzenia. Złożono mnie w ofierze, czy sama się poświęciłam. Jak wolisz. Ach, Boże, Boże! Wyrzekłam się ciebie, Daw! Ty nie sądzisz mnie sprawiedliwie! Pomyśl tylko, ile wycierpiałam! — Nie miałaś nic do powiedzenia? Zmusili cię? Nie ma pod słońcem siły, która mogła cię rzucić do łóżka tego lub innego mężczyzny. — Ale cały czas kochałam tylko ciebie — skarżyła się żałosnym tonem. — Nie potrafiłem, nigdy nie potrafię przywyknąć do twojej miary miłości. Nie rozumiem jej. Nie pojmuję. — Ale co teraz, Daw, co teraz? — Mówiliśmy o człowieku, którego uznałaś za godnego siebie męża. Jakiż to był człowiek? Czym oczarował twoją duszę? Jakie wspaniałe cechy przypadły mu w udziale? Prawda, miał złotą rękę, potężną, złotą rękę! Znał się na interesach. Zarabiał sto od sta. Mimo ciasnych widnokręgów wyśmienicie rozumiał sprawy przyziemne. Dzięki temu potrafił przekładać do własnej kieszeni pieniądze tego i tamtego, i owego człowieka. A prawo uśmiechało się pobłażliwie. Prawo nie potępia takich uczynków. Nie potępia ich również nasza chrześcijańska etyka. Według miary społeczeństwa twój mąż nie był złym człowiekiem. Ale kim był, Karen, według miary twojej czy mojej? Według naszej miary z rozarium twojej matki? Kim był, Karen? — Pamiętaj, że on nie żyje. — To nie zmienia stanu rzeczy. Kim był? Ciężką, z gruba ciosaną bryłą głuchą na melodie, ślepą na piękno, martwą w sprawach ducha. Był opasły z próżniactwa, miał obwisłe policzki, a jego wielki brzuch świadczył o obżarstwie. — Ale on nie żyje! Dzisiaj jesteśmy my! Co teraz, Daw, co teraz, teraz, teraz! Czy nic nie rozumiesz, nie słyszysz? Słusznie! Byłam niestała. Zgrzeszyłam. Przyznaję ci rację. Ale czy ty nie powinieneś także zawołać: peccavi*? Ja nie dotrzymałam obietnicy, lecz czy ty dotrzymałeś? Twoja miłość z rozarium miała przetrwać wieki. Tak przynajmniej twierdziłeś. A gdzież ona dzisiaj? — Dzisiaj! — zawołał uderzając się pięścią w piersi. — Dzisiaj jest tutaj! I zawsze tu była! — I twoja miłość — podjęła pani Sayther — była wielka. Nigdy podobno nie istniała większa. Tak przecie mówiłeś w rozarium. A jednak nie jest ona dosyć wspaniałomyślna, dosyć szeroka, żeby wybaczyć mi dzisiaj, kiedy szlocham u twoich stóp! Mężczyzna zaczynał się wahać. Poruszył wargami, jak gdyby daremnie usiłował kształtować słowa. Karen zmuszała go do odkrycia serca, do wyznania prawdy, którą od lat taił nawet przed samym sobą. Była piękna, gdy tak stała w aureoli namiętności i przywodziła na myśl wspomnienia z dawnego, bujniejszego życia. Payne odwrócił głowę, żeby na nią nie patrzyć. Ale przeszła na drugą stronę i znów stanęła przed nim. — Daw, Daw, spójrz na mnie! Mimo wszystko jestem wciąż ta sama. I tyś ten sam. Zechciej tylko spojrzeć. Zobaczysz, że nie zmieniliśmy się wcale. Wsparła mu dłoń na ramieniu, on zaś objął ją nieporadnie. W tej chwili trzask zapałki przywołał go do przytomności. Winapie, niemy świadek opisanej sceny, zabrała się do zapalania obrosłego grzybem knota naftowej lampki. Potarła zapałkę i na tle mroków zalegających izbę nagły błysk rozjaśnił królewskim złotem spiżową piękność Indianki. — To niemożliwe… sama widzisz — jęknął Dawid Payne odsuwając łagodnie jasnowłosą kobietę. — Niemożliwe — powtórzył. — Niemożliwe. Karen nie ośmieliła się wrócić w jego ramiona, lecz odpowiedziała czułym tonem: — Nie jestem podlotkiem, Daw. Wyzbyłam się dziewczęcych złudzeń. Jako dojrzała kobieta dobrze cię rozumiem. Mężczyzna musi być mężczyzną. To normalna rzecz w tym kraju. Nie gorszę się. Odgadłam wszystko. Ale… Słuchaj! To tylko tutejsze małżeństwo… nieprawdziwe? — Na Alasce nie zaprzątamy sobie głowy podobnymi pytaniami — próbował bronić się słabo. — Wiem, ale?… — No tak! Tylko tutejsze małżeństwo, nic więcej. — I nie ma dzieci? — Nie. — Ani… — Nie, nie… Ale to i tak niemożliwe. — Właśnie, że możliwe, możliwe! Znowu była u jego boku. Lekko, pieszczotliwie gładziła ręką wierzch ogorzałej dłoni. — Dobrze znam obyczaje tego kraju. Mężczyźni postępują tak co dnia. Nie myślą siedzieć wiecznie odcięci od świata. Dają zlecenie, aby najbliższa faktoria dostarczała przez rok, żywności. Dają trochę pieniędzy do ręki. Cóż, dziewczyna jest zadowolona. Nim rok minie, mężczyzna… Pani Sayther wzruszyła ramionami. — Tak samo będzie z tą Indianką. Najbliższej faktorii damy zlecenie nie na rok, lecz na dożywocie. Pomyśl! Czym ona była, kiedy ją znalazłeś? Pierwotną mięsożerną dzikuską. Ryba w lecie, łosiowe mięso w zimie. Obżarstwo w czasie dobrobytu, głodowanie w nędzy. Gdyby nie ty, pozostałoby tak do końca życia. Dzięki twojemu przybyciu jest szczęśliwsza. Dzięki twojemu odejściu zyska przepych w porównaniu z tutejszymi warunkami. Będzie jej lepiej, niż gdybyś nie zjawił się wcale. — Nie, nie! — obruszył się Payne. — To byłoby nieuczciwe. — Ależ, Daw, posłuchaj, zrozum! Ona jest z innego gatunku. Nie łączy was powinowactwo krwi. To tubylcza kobieta. Wyrosła z ziemi, pełza tuż przy ziemi i podnieść jej niepodobna. Urodziła się dzikuską i dzikuską umrze. Ale my, Dawidzie — ty i ja — należymy do wybranej, najwyższej rasy, która jest solą ziemi, jej władczynią. Stworzeni jesteśmy dla siebie. Woła nas zew gatunku, bo należymy przecie do jednego! Dyktuje to nam rozsądek, uczucie. Nie możesz się go zaprzeć. Nie możesz być głuchy na głos poprzednich pokoleń. Twój gatunek trwa od tysiąca tysięcy stuleci i nie może skończyć się na tobie. Nie może! Nie pozwoli ci na to dziedzictwo krwi. Instynkt jest mocniejszy niż wola. Rasa jest silniejsza od ciebie. Ach, Daw, odejdźmy stąd razem. Jesteśmy jeszcze młodzi. Życie będzie piękne, dobre! Chodź, Daw, chodź! Mężczyzna spojrzał z ukosa na Winapie, która wychodziła właśnie z chaty, by nakarmić psy. Potrząsnął głową, próbował bronić się słabo. Ale ręka Karen oplotła mu szyję, twarz musnął jej policzek. Oczyma wyobraźni Payne ujrzał całą jałowość swojej egzystencji, przygniotła go brzemieniem. Widział daremne walki z niemiłosiernym losem, ponure lata głodu i mrozu; bolesne, gwałtowne starcia z prymitywnym, surowym życiem, dławiącą pustkę, której nie mogło zapełnić bezduszne, zwierzęce bytowanie z dnia na dzień. A pokusa stojąca tuż u boku szeptała o cieplejszych, pogodniejszych krajach, o muzyce, świetle, uciechach. Przywodziła na pamięć stare czasy. Dawid mimo woli ulegał wizji. Tłumnie otaczały go znajome twarze, fragmenty zapomnianych scen, wspomnienia wesołych chwil… słyszał trele piosenek i echa wybuchów śmiechu… — Chodź, Daw, chodź! Mam dosyć dla dwojga. Droga będzie łatwa, miękka. Spojrzała dokoła po prostackim urządzeniu chaty. — Mam dosyć dla dwojga. Świat leży nam u stóp, do nas będą należeć wszystkie jego rozkosze. Chodź! Chodź ze mną! Rozdygotana padła mu w ramiona. Przygarnął ją mocno. Później podniósł się, wyprostował… Ale w tej chwili usłyszał zgiełk stłumiony przez grube ściany z bierwion: ujadanie zgłodniałych psów i piskliwe krzyki Winapie, która przywracała porządek w sforze. Jak błyskawica olśnił go nagle obraz innej sceny. Walka w puszczy. Groźny szary niedźwiedź ranny, ze złamaną łapą, straszny. Ujadanie psów i piskliwe krzyki Winapie, zachęcające sforę do natarcia. On sam pośrodku kłębowiska oszołomiony, zdyszany, próbuje oprzeć się szkarłatnej śmierci. Wypatroszone psy z połamanymi kręgosłupami wyją w bezsilnej wściekłości plamiąc śnieg. Dziewicza biel czerwienieje od ludzkiej i zwierzęcej posoki. Niedźwiedź — rozjuszony, wściekły, niepokonany — rwie się uparcie do powalonego łowcy, sięga po resztkę jego życia. A Winapie?… Winapie miota się pośród straszliwego zamętu. Z rozwichrzonym włosem, z pałającymi oczyma niby wcielona furia dźga raz po raz długim nożem myśliwskim… Dawid poczuł, ii krople potu zraszają mu czoło. Odtrącił przytuloną kobietę, cofnął się pod ścianę. Karen zrozumiała, że nadszedł decydujący moment, że utraciła wszystko, co dotąd zyskała, chociaż nie mogła pojąć, dlaczego odmieniło się nagle serce mężczyzny. — Daw, Daw! — krzyknęła. — Nie zrezygnuję z ciebie! Nie mogę! Jeżeli nie chcesz pójść ze mną, ja zostanę. Zostanę przy tobie. Cały świat wart dla mnie mniej niż ty! Będę ci żoną z Dalekiej Północy. Będę gotować, karmić psy, torować szlak w śniegu, wiosłować razem z tobą. Wszystkiego się nauczę. Wierz mi! Jestem silna. Payne nie wątpił o tym patrząc na nią i odtrącając ją od siebie. Ale twarz mu pobladła, przybrała surowy wyraz; całe ciepło wygasło w jego oczach. — Rozliczę się z Pierre’em i wioślarzami. Odprawię ich zaraz i pozostanę z tobą. Co mi tam pastor czy urzędnik stanu cywilnego! Pójdę za tobą, pójdę wszędzie! Daw, Daw! Posłuchaj! Mówisz, że skrzywdziłam cię kiedyś. Masz słuszność. Pozwól mi teraz odkupić winę, odpokutować. Dawniej nie potrafiłam oceniać miłości właściwie. Masz słuszność! Pozwól mi jednak dowieść, że dziś potrafię. Osunęła się na podłogę i szlochając oplotła mu kolana rękami. — A ty mnie przecie kochasz! Przecie mnie kochasz! Pomyśl! Ach, te długie lata, kiedy czekałam, cierpiałam! Nigdy, nigdy nie zdołasz tego zrozumieć, nigdy! Schylił się, podniósł ją z ziemi. — Wysłuchaj mnie — przemówił stanowczym tonem i otworzywszy drzwi pomógł pani Sayther opuścić izbę. — To być nie może. Nie tylko o nas chodzi. Musisz stąd odejść. Życzę ci bezpiecznej drogi. Koło Sześćdziesiątej Mili przekonasz się, że to niełatwa podróż. Ale masz najlepszych pod słońcem wioślarzy, na pewno dadzą sobie radę. Czy zechcesz się ze mną pożegnać? Pani Sayther panowała już nad sobą, lecz spojrzała na Dawida błagalnym, smutnym wzrokiem… — Gdyby… gdyby… coś… coś z Winapie… — wyjąkała i umilkła bezradnie. Podchwycił niedopowiedzianą myśl. — Tak — odparł, lecz przeraził się takiej potworności. — Nie ma co o tym myśleć. To nieprawdopodobne. Nie zaprzątaj sobie próżno głowy. Nie wolno! — Pocałuj mnie — szepnęła Karen z rozjaśnioną nagle twarzą. Później odwróciła się i odeszła. — Zwijaj obóz, Pierre — poleciła swojemu przewoźnikowi, który czuwał jeszcze, czekając jej powrotu. — Zaraz płyniemy dalej. Kanadyjczyk miał bystry wzrok i przy świetle ogniska dostrzegł tępy ból na twarzy pani Sayther, ale niezwykły rozkaz przyjął tak beztrosko, jak gdyby usłyszał coś najpowszedniejszego w świecie. — Oui, madame. W która strona? Dawson? — Nie — odrzekła swobodnym tonem. — Znów w górę rzeki. Do Dyea. Pierre Fontaine rzucił się na pogrążonych w śnie voyageurs. Klnąc i urągając wyganiał ich kopniakami spod koców, pędził do roboty. Jego głos, nabrzmiały wolą czynu, zelektryzował biwak. W mgnieniu oka zwinięto namiocik pani Sayther, pozbierano garnki i rondle, zrolowano pościel i mężczyźni obładowani bagażem pospieszyli w stronę łodzi. Karen czekała nad stromym brzegiem, aż ładunek zostanie umieszczony w czółnie, a jej futrzane gniazdko usłane. — Na postronek będziemy holować łódź pod koniec wyspy — tłumaczył Pierre rozwijając długą linkę holowniczą. — Potem my damy nura w boczne odnogę, gdzie woda mało prędka i chyba wszystko będzie dobre. W tej chwili obrócił głowę, bo bystrym uchem złowił szelest kroków po zeszłorocznej suchej trawie. Indianka otoczona kręgiem zjeżonych wilczurów zbliżała się do brzegu. Pani Sayther spostrzegła, że twarz dziewczyny — apatyczna podczas długiej sceny w chacie — ożyła teraz wyrazem płomiennego gniewu. — Coś ty zrobiła mojemu mężczyźnie — zapytała obcesem Winapie zwracając się do pani Sayther. — On leży cały czas na pryczy i wygląda źle, bardzo źle. Ja powiadam: „Co ci, Daw? Jesteś chory?” Ale on nic nie mówi najprzód, a później: „Ty dobra dziewczyna, Winapie. Idź sobie. Niedługo będę jak zawsze”. Coś ty zrobiła mojemu mężczyźnie, hę? Ty pewnie zła kobieta. Pani Sayther spojrzała ciekawie na pierwotną istotę, która miała dzielić życie tego człowieka, kiedy ona odpłynie sama w mroki nocy. — Ty pewnie zła kobieta — powtórzyła Winapie powoli, z namysłem, jak ktoś, kto z trudem szuka mało znanych słów obcego języka. — Ty najlepiej idź sobie, nie wracaj więcej. Co? Jak ty myślisz? Ja mam jeden mężczyzna. Ja Indianka. Ty kobieta z Ameryki. Ty bardzo ładna. Znajdziesz dużo mężczyzn. Twoje oczy niebieskie jak niebo. Twoja skóra biała, miękka. Wyciągnęła brunatny palec wskazujący i dotknęła delikatnego policzka białej kobiety, która (ku wiecznej swej chwale) wcale się nie cofnęła. Pierre zaniepokoił się, postąpił pół kroku, ale Karen zatrzymała go ruchem ręki, chociaż serce wezbrało w niej tajemną wdzięcznością dla wiernego opiekuna. — Wszystko w porządku, Pierre — powiedziała. — Proszę cię, odejdź. Z respektem wycofał się poza zasięg głosu i pomrukując gniewnie obliczał, iloma susami potrafi przebyć odległość dzielącą go od madame. — Biała, miękka jak u małego dziecka. — Winapie dotknęła drugiego policzka i cofnęła rękę. — Niedługo przyjdą komary. Skóra cała w plamy. Puchnie, bardzo puchnie. Och, jak boli. Dużo komarów. Dużo plam. Ty chyba lepiej idź sobie, zanim komary przyjdą. W ta strona — wskazała w dół rzeki — ty trafisz do St. Michael. W ta strona — wskazała pod prąd — ty trafisz do Dyea. Lepiej płyń do Dyea. Żegnaj. Pierre Fontaine zdumiał się na widok tego, co wówczas zrobiła jego pani; pani Sayther bowiem wzięła w ramiona czerwoną dziewczynę, pocałowała ją i wybuchnęła płaczem. — Bądź dobra dla niego — zawołała. — Bądź dobra dla niego! Później zsunęła się do połowy stromego urwiska, krzyknęła: „Żegnaj!” i skoczyła na środek czółna. Pierre poszedł śladem swojej pani i odepchnął łódź od brzegu. Umieścił w dulce wiosło kierunkowe i rzucił rozkaz załodze. Le Goire zaintonował starą francuską śpiewkę. Pod mdłym blaskiem gwiazd podobni widmom ludzie wygięli grzbiety ciągnąc linkę holowniczą. Wiosło kierunkowe z pluskiem przecięło rwący nurt i łódź pogrążyła się w ciemnościach nocy. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel ROZSTAJNE DROGI Więc jakże! To teraz opuścić mam miasto, Gdy ty w nim zostajesz, o luba? (Szwabska piosenka ludowa) Śpiewak — młody człowiek o pogodnej twarzy i wesołych oczach dolał wody do garnka z perkoczącą fasolą. Później wyprostował grzbiet i polanem odpędził psy, które cisnęły się wokół skrzyni na żywność i kuchennych przyborów. Miał błękitne oczy i długie złote włosy. Przyjemnie było popatrzeć na jego młodzieńczą świeżość. Przyćmiony sierp księżyca na nowiu rysował się nad pierścieniem zbitych gęsto, okrytych śnieżnymi czapami jodeł, co odcinały obozowisko od reszty świata. W górze powietrze było tak czyste i zimne, że gwiazdy zdawały się pulsować rytmicznym, szybkim ruchem, jak gdyby tańczyły. Na południowym wschodzie blada zielonawa luna zapowiadała początek cudownego widowiska — zorzy polarnej. Koło ognia dwaj mężczyźni leżeli na niedźwiedziej skórze, która zastępowała im łóżko. Skórę oddzielała od śniegu sześciocalowa warstwa gałązek jodłowych. Koce były zwinięte. Od chłodu zabezpieczał rodzaj namiotu — płachta brezentowa umocowana do dwóch drzew i nachylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Zatrzymywała ona żar bijący od płomieni i kierowała go ku niedźwiedziej skórze. Czwarty mężczyzna, siedząc na przysuniętych blisko ognia sankach, naprawiał mokasyny. Na prawo stos zmarzniętego żwiru i kabestan własnej roboty wskazywały miejsce pracy tych ludzi, gdzie co dzień ryli mozolnie w opłacalnej żyle złota. Na lewo cztery pary zatkniętych prosto rakiet śnieżnych świadczyły o sposobie poruszania się poza udeptanym kręgiem obozowiska. Ludowa piosenka ze Szwabii brzmiała dziwacznym patosem pod zimnymi gwiazdami Północy i nie nastrajała dobrze kopaczy, którzy po całodziennych trudach wypoczywali koło ognia. Przejmowała serca tępym bólem i tęsknotą podobną do kurczów głodowych. Dusze pędziła na południe, za góry, ku słonecznym krajom. — Na miłość boską, Sigmund, zamknij gębę! — obruszył się jeden z mężczyzn. Załamał ręce, lecz przed wzrokiem towarzyszy ukrył je w fałdach niedźwiedziej skóry, na której leżał. — A czemu to, Dawidzie Wertz? — zapytał Sigmund. — Dlaczego mam nie śpiewać, kiedy weseli się we mnie serce? — Bo nie czas na śpiewanie. Nikt cię o to nie prosi, rozumiesz? Spójrz lepiej dokoła! Pomyśl o żarciu, jakim od roku okłamujemy brzuchy. Pomyśl o naszym życiu i bydlęcej harówce! Tak skarcony złotowłosy Sigmund obrzucił wzrokiem obozowisko. Zobaczył oszronione wilczury i buchające parą oddechy towarzyszy. — No i dlaczego sercu nie wolno się weselić? — wybuchnął śmiechem. — Dobrze się nam wiedzie, doskonale! A żarcie… — Zgiął rękę w łokciu i z lubością pogładził nabrzmiały biceps. — Prawda, żyjemy i harujemy jak bydlaki, ale zapłata jest królewska. Każda miska da dwadzieścia dolarów. Żyła ma przecież osiem stóp grubości. To drugie Klondike — wszyscy o tym wiemy. Jim Hawes, co koło ciebie leży, dobrze wie i wcale się nie skarży. Albo Hitchcock! Szyje mokasyny niczym stara baba i czeka właściwej pory. Tylko ty nie umiesz czekać! Nie chcesz pracować do wiosny, kiedy przyjdzie czas na płukanie. Wtedy będziemy bogaci, bogaci jak królowie! Ale ty nie umiesz czekać. Pilno ci wracać do Stanów. I mnie pilno. Tam się przecie urodziłem. Ale ja jestem cierpliwy, co dzień złoto żółci się na misce niczym masło w kierzance. A ty chcesz się bawić i jak dzieciak kaprysisz, żeby zaraz! Ha! Czemu nie mam śpiewać? Za roczek, za roczek, gdy grona dojrzeją, Powrócę z daleka do lubej, A jeśli mi tylko dochowasz wierności, Wieczystym zwiążemy się ślubem. Za roczek, za roczek, gdy czas mój przeminie, Miłości wytrzymam złą próbę — I jeśli mi tylko dochowasz wierności — Wieczystym zwiążemy się ślubem… Nastroszone, warczące psy przysunęły się bliżej ognia. Miarowo zachrzęściły kroki na śniegu, a po każdym zgrzytnięciu słychać było wyciąganie rakiety z miałkiego puchu — jak gdyby ktoś przesypywał cukier. Sigmund przestał śpiewać, obrzucił wilczury obelgami i szczapami drewna. Wkrótce odziana w futra postać zjawiła się w kręgu światła. Młoda Indianka odpięła rakiety śnieżne, odrzuciła w tył kaptur peleryny z wiewiórczych skórek i wyprostowana stanęła pośród kopaczy. Sigmund i dwaj mężczyźni leżący na niedźwiedziej skórze powitali ją banalnym: „Jak się masz, Sipsu!”, ale Hitchcock zrobił miejsce na sankach, żeby dziewczyna mogła usiąść koło niego. — No i co słychać, Sipsu? — zapytał mówiąc na modłę swego gościa mieszaniną łamanej angielszczyzny i zniekształconego narzecza Chinook. — Wielki jeszcze głód w wiosce? Czy wasz czarnoksiężnik wyniuchał wreszcie, dlaczego brak zwierzyny i nie ma łosi w okolicy? — Tak, wielki głód. Zwierzyny jest mało. Niedługo zaczniemy zjadać psy. Ale czarnoksiężnik odkrył przyczynę wszelkiego zła. Jutro złoży ofiarę i oczyści wioskę. — A cóż to będzie za ofiara? Noworodek czy jakaś biedna babina, stara i niedołężna, z którą tylko kłopot, lepiej się więc jej pozbyć? — Inaczej to wygląda. Zmartwienie jest wielkie i czarnoksiężnik wybrał wielką ofiarę: córkę wodza, mnie, Sipsu. — Do diabła! Słowa wolno spłynęły z warg Hitchcocka — ciężkie, mocne, brzemienne zdziwieniem i troską. — Stoimy dzisiaj u rozstajnych dróg, ty i ja — ciągnęła spokojnie Indianka. — Dlatego przyszłam, żebyśmy mogli spojrzeć na siebie ostatni raz, tylko jeden raz. Pochodziła z pierwotnego gniazda, żyła zatem surowo i hołdowała surowym tradycjom. Na świat patrzyła po stoicku, a ofiary ludzkie uważała za nieodłączną część naturalnego porządku rzeczy. Moce, które rządzą światłem i mrokiem, powodzią i mrozem, rozkwitaniem pączków i opadaniem liści, zagniewane domagają się przebłagania. Gniew potrafią sycić na różne sposoby. Zsyłają śmierć rozmaicie: we wzburzonej wodzie, na zdradliwej krze lodowej, w uścisku szarego niedźwiedzia albo w strasznej chorobie, która chwyta ludzi w ich własnych wigwamach, dręczy kaszlem, a życie z płuc wywleka ustami i nosem. Moce przyjmują również ofiary. Ale to wychodzi na jedno. Czarnoksiężnik zna ich myśli i wybiera bezbłędnie. To przecież naturalne! Śmierć przychodzi różnymi drogami, ale zawsze jest tym samym — objawieniem wszechpotężnej, nieodgadnionej siły. Hitchcock jednak był tworem młodszego świata i nie hołdował pokornie tak pierwotnym tradycjom. — Nie, Sipsu — powiedział. — Jesteś młoda i w pełni radosnego życia. Wasz czarnoksiężnik to głupiec. Dokonał złego wyboru. Ofiara nie może się spełnić. — Życie nie jest łaskawe — odpowiedziała z uśmiechem. — Nie jest łaskawe z wielu powodów. Nas dwoje stworzyło inaczej: jedno jest białe, drugie czerwone. W tym pierwsze zło. Później skrzyżowało nasze drogi, a teraz znowu je rozdziela. Nic nie poradzimy. Jednego razu, kiedy bogowie się gniewali, twoi bracia przyszli do naszej wioski. Przyszli trzej biali mężczyźni, wielcy i silni. Mówili, że ofiara nie może się spełnić. Prędko umarli, a ofiara się spełniła, Hitchcock skinął głową na znak, że usłyszał wszystko i zrozumiał. Później odwrócił się i zawołał głośno: — Hej, chłopcy! W indiańskiej wiosce ludzie powariowali. Szykują się do zamordowania Sipsu. Cóż wy na to? Wertz spojrzał na Hawesa, a Hawes na Wertza. Żaden się nie odezwał: Sigmund spuścił głowę i zaczął głaskać owczarka, który położył mu łeb na kolanach. Shepa przywiózł ze sobą z dalekiego świata i był do tego psa bardzo przywiązany. Dostał go od pewnej dziewczyny wraz z błogosławieństwem na drogę, kiedy ostatni raz całowali się przed odjazdem Sigmunda na Północ. O dziewczynie tej wiele myślał, a jej podobizna, którą nosił na piersi w małym medalionie, często pobudzała go do śpiewania. — I cóż wy na to?.— powtórzył Hitchcock. — Może sprawa nie przedstawia się aż tak poważnie — odrzekł z namysłem Hawes. — To pewnie tylko dziewczyńskie bajanie. Hitchcock zauważył niechęć towarzyszy. Wezbrała w nim gorąca fala gniewu. — Nie o to chodzi! — zawołał. — Stawiam pytanie: czy zachowamy spokój, jeżeli tak jest naprawdę? Co wtedy zrobimy? — Nie widzę racji, żeby się wtrącać — powiedział Wertz. — Jeżeli tak ma być, to będzie i koniec. Już takie obyczaje mają ci ludzie. To kwestia ich religii, nie nasza sprawa. Nasza sprawa to dobyć ile się da złota i co tchu wiać z tego wyklętego przez Boga kraju. To miejsce w sam raz dla bydła, nie dla ludzi. No, a te czarne diabły to przecież nic innego jak bydlaki. Zresztą wtrącanie się byłoby cholernie głupią polityką. — Z ust mi to wyjąłeś — zawtórował Hawes. — Jest nas tylko czterech. Do Yukonu i najbliższej białej twarzy mamy trzysta mil. Nie poradzimy przecie pół setce Indian. Cóż mamy robić? Jeżeli pokłócimy się z nimi — musimy zmykać, jeżeli wdamy się w bójkę — zginiemy. A najważniejsze to, żeśmy znaleźli dobrą żyłę i, na Boga, nie mam zamiaru jej zostawić. — Ja także — dorzucił Wertz. Zirytowany Hitchcock zwrócił się do Sigmunda, który podśpiewywał z cicha: Za roczek, za roczek, gdy grona dojrzeją, Powrócę z daleka do lubej, A jeśli mi tylko dochowasz wierności, Wieczystym zwiążemy się ślubem. Za roczek, za roczek, gdy czas mój przeminie, Miłości wytrzymam złą próbę — I jeśli mi tylko dochowasz wierności — Wieczystym zwiążemy się ślubem. — Cóż, Hitchcock — mruknął wreszcie — mają rację. Ja trzymam z nimi. Kilkudziesięciu zuchów postanowiło zabić dziewczynę. Nic tu nie poradzimy. Jeden szturm i zmiotą nas z powierzchni ziemi. I co z tego? Przecież i tak zostanie im dziewczyna? Nie warto występować przeciw obyczajom tych ludzi, chyba że się ma przewagę. — Mamy przewagę! — wybuchnął Hitchcock. — Czterech białych da radę sto razy większej bandzie czerwonych. No i pomyśl o dziewczynie! Sigmund poklepał swojego psa. — Właśnie myślę o dziewczynie. Ma oczy błękitne jak niebo w lecie i roześmiane jak morze w lecie. Jej włosy są jasne jak moje i splecione w warkocze nie cieńsze niż ramię tęgiego chłopa. Czeka na mnie tam, w lepszym kraju. Czeka od dawna, więc dzisiaj, kiedy widać już grubą forsę, nie będę odrzucał szczęścia. — Wstydziłbym się spojrzeć w te błękitne oczy pamiętając o czarnych oczach kobiety, której krew plami moje ręce — syknął Hitchcock, który przyniósł na świat honor i rycerskość, a także zwyczaj robienia pewnych rzeczy w imię ich samych, nie zatrzymując się wpół drogi, żeby ważyć i mierzyć. Sigmund pokręcił głową. — Nie zawrócisz mi w głowie, Hitchcock, ani zmusisz do robienia głupstw dlatego, żeś sam szalony. To prosta handlowa kalkulacja, kwestia suchych faktów. Nie dla zdrowia zjechałem do tego kraju. A zresztą nie możemy nawet kiwnąć palcem. Jeżeli tak ma być, tym gorzej dla dziewczyny i basta! To obyczaj jej ludu, a myśmy tylko przypadkiem trafili na tę właśnie historię. Indianie robią takie rzeczy od tysięcy lat, zrobią i teraz, a będą robić aż do skończenia świata. No i nie są naszymi rodakami — ani oni, ani ta dziewczyna. Posłuchaj! Stanowczo trzymam z Wertzem i Hawesem, i… Psy zawarczały nagle. Zbiły się w gromadę w pobliżu ludzi. Sigmund urwał wpół słowa, zaczął nasłuchiwać chrzęstu licznych rakiet śnieżnych. Indianin po Indianinie wkraczał w krąg światła — wysocy, posępni, odziani w futra, niemi. Cienie ich pląsały po śniegu w dziwacznym, groteskowym tańcu. Czarownik przemówił gardłowo do Sipsu. Twarz miał upstrzoną plamami farby. Na ramionach — wilczą skórę. Groźna paszcza szczerzyła białe kły nad głową dzikiego człowieka. Nikt inny nie odezwał się słowem. Kopacze milczeli. Sipsu podniosła się, przypięła rakiety. — Żegnaj, o mój panie — powiedziała do Hitchcocka. Ale mężczyzna, obok którego siedziała przed chwilą na sankach, nie poruszył się, nie uniósł nawet głowy, kiedy Indianie niknęli jeden po drugim w ubielonej puszczy. Hitchcock miał znaczną zdolność przystosowywania się do warunków, lecz — w przeciwieństwie do wielu mężczyzn — nie wpadł jakoś na pomysł związku z kobietą Północy. Jego szeroki kosmopolityzm nie podszepnął mu nigdy małżeństwa z pierwotną córą ziemi. Gdyby się tak stało, filozofia życiowa Hitchcocka nie byłaby zawady. Ale tak się nie stało. A Sipsu! Z przyjemnością gawędził z nią przy obozowym ognisku, nie tak jednak jak mężczyzna świadom tego, że jest mężczyzną i że obok siebie ma kobietę. Nie inaczej mógłby rozmawiać z dzieckiem, tak jak człowiek jego pokroju rozmawiałby na pewno, jeżeli nie z innych powodów, to dlatego, by urozmaicić monotonię bezbarwnego życia. Oto cała tajemnica. Ale mimo amerykańskiego pochodzenia i wychowania w Nowej Anglii Hitchcock mocno odczuwał tętno gorącej rycerskiej krwi i często handlowa strona życia nie miała dlań znaczenia, a nawet stała w sprzeczności z głębszymi impulsami. Teraz siedział w milczeniu z pochyloną głową, a w jego wnętrzu wzbierała organiczna siła, większa niż on, równie wielka jak jego rasa. Od czasu do czasu Wertz i Hawes zerkali nań z ukosa. Ich zachowanie zdradzało lekki, lecz całkiem widoczny niepokój. Podobny nastrój udzielił się Sigmundowi. Hitchcock był silny i kompanom dał poznać swoją siłę w wielu przypadkach ich awanturniczego życia. Nic więc dziwnego, że bali się po trosze i byli bardzo ciekawi, co przedsięweźmie, gdy zbudzi się do czynu. Ale Hitchcock milczał długo; ogień już dogasał, kiedy Wertz przeciągnął się, ziewnął i oznajmił, że pora na spoczynek. Wtedy Hitchcock wstał, wyprostował się dumnie. — Oby Bóg strącił wasze dusze w najgłębszą otchłań piekła, wy tchórze o kurczęcych sercach. Skończyłem z wami! Mówił dość spokojnie, ale siła dźwięczała w każdej sylabie, a ton głosu aż nazbyt dobrze zwiastował niezłomne postanowienie. — No, jazda — ciągnął. — Rozliczymy się tak, żeby wam nie była krzywda. Decydujcie sami, co i jak będzie. Według naszej umowy należy do mnie czwarta część działki. Z próbnych misek zebraliśmy dwadzieścia pięć czy trzydzieści uncji. Złoto jest w worku. Przynieście no wagę. Zaraz zrobimy podział. A ty, Sigmund, odlicz czwartą część zapasów żywności i odstaw żarcie na bok. Cztery psy są moje, ale potrzeba mi dwóch czwórek. Za psy odstąpię wam swój udział w sprzęcie obozowym i narzędziach górniczych. Dorzucę jeszcze moje sześć czy siedem uncji i zapasowy karabin z amunicją. Co wy na to? Trzej wspólnicy odeszli na stronę, półgłosem odbyli naradę. Kiedy wrócili, Sigmund przemówił w imieniu wszystkich: — Sprawiedliwie podzielimy się z tobą, Hitchcock. Przypadnie ci czwarta część wszystkiego, ani mniej, ani więcej. Własność swoją możesz zabrać albo zostawić. Ale psy są nam równie potrzebne jak tobie, toteż dostaniesz cztery i basta. Jeżeli nie chcesz wziąć swego udziału w sprzęcie i narzędziach… Ha, trudno, twoja sprawa. Jak ci się podoba. Możesz zabrać albo zostawić. — To się nazywa litera prawa! — zadrwił Hitchcock. — No, jazda! Zgadzam się na wszystko. Tylko ruszajcie się żywo. Tym lepiej, im szybciej wydostanę się z obozu i uwolnię od jego robactwa. Podziału dokonano bez dalszych wyjaśnień. Hitchcock osznurował sanki ze swoim szczupłym dobytkiem, wybrał cztery psy i nałożył im uprząż. Nie ruszył swojej części sprzętu i narzędzi, ale rzucił na sanki sześć psich szorów i groźnym spojrzeniem wyzwał byłych wspólników, aby się sprzeciwili. Ale wspólnicy wzruszyli tylko ramionami i patrzyli milcząco, jak Hitchcock niknie w puszczy. Człowiek czołgał się na brzuchu po śniegu. Na wszystkie strony sterczały wigwamy indiańskiej wioski. Zbudowane były z łosiowych skór. Tu i ówdzie zgłodniały pies wył żałośnie lub warczeniem wymyślał sąsiadom. Raz jeden z nich zbliżył się do pełznącego człowieka, ale ten zamarł w bezruchu. Pies podszedł i zaczął węszyć. Później przysunął się jeszcze bliżej, aby dotknąć nosem nie znanego kształtu, którego nie było w tym miejscu o zmierzchu. Wówczas Hitchcock (on to był bowiem) ożył nagle, podniósł się i dłonią bez rękawicy chwycił dziką bestię za kudłate gardło. Pies skonał w żelaznym uścisku. Ze złamanym karkiem został pod blaskiem gwiazd. Człowiek popełznął dalej. Posuwając się w taki sposób, Hitchcock odnalazł siedzibę wodza. Długo leżał na śniegu nasłuchując dźwięków dobywających się zza łosiowych skór. Starał się umiejscowić Sipsu. Wigwam był pełen ludzi, a ton ich rozmów dowodził, że wszyscy są bardzo wzburzeni. Wreszcie podsłuchujący złowił uchem głos dziewczyny. Czołgając się okrążył namiot i legł w takim miejscu, że tylko skóra dzieliła go od Sipsu. Zaczął rozgrzebywać śnieg i ostrożnie, powoli wsunął do namiotu głowę i barki. Kiedy cieplejsze powietrze wnętrza owiało mu twarz, znieruchomiał i czekał, mając jeszcze na dworze nogi i znaczną część tułowia. Chwilowo nic nie widział i nie śmiał ruszyć głową. Po jednej stronie miał pęk skór. Czuł ich zapach, lecz ostrożnie pomacał ręką, aby się upewnić. Po drugiej stronie prawie dotykał twarzą futrzanego ubioru, który niewątpliwie okrywał ludzkie ciało. To powinna być Sipsu. Hitchcock wolał oczywiście, żeby dziewczyna znów się odezwała, lecz i tak postanowił zaryzykować. Słyszał podniesione głosy wodza i czarnoksiężnika. W odległym kącie kaprysiło przed snem głodne dziecko. Hitchcock odwrócił się na bok i ostrożnie uniósł głowę. Ocierał się policzkiem o futrzany ubiór. Zaczął nasłuchiwać oddechu jego właściciela. Tak, to była kobieta. Teraz pora działać! Powoli, mocno przytulił się do jej boku. Poczuł, że wzdrygnęła się, gdy jej dotknął. Znowu czekał cierpliwie. Wreszcie ręka opadła na jego głowę, oparła się o bujną czuprynę. Po chwili odwróciła jego twarz ku górze i Hitchcock spojrzał w oczy Sipsu. Była zupełnie spokojna. Od niechcenia zmieniła pozę. Łokciem poszukała pęku skór, oparła się o nie całym ciałem i poprawiła pelerynę z wiewiórczych skórek. Hitchcock był teraz zupełnie niewidoczny. Mijały chwile. Dziewczyna poruszyła się znów od niechcenia i przegięła w stronę intruza tak, że twarz jego znalazła się między jej piersią i ramieniem, a kiedy nachyliła głowę, dotknęła uchem warg Hitchcocka. — Jak się trafi sposobność, zmykaj z wigwamu — szepnął. — Idź przez śnieg z wiatrem do grupy sosen nad kolanem strumienia. Znajdziesz tam moje psy i sanie naładowane do drogi. Dzisiejszej nocy pojedziemy w stronę Yukonu, a że musimy jechać prędko, łap za kark psy, które po drodze nawiną ci się pod rękę, i wlecz je do sań nad kolanem strumienia. Dziewczyna odmówiła nieznacznym ruchem głowy, lecz oczy jej błysnęły radośnie, bo była dumna, że mężczyzna okazuje jej tak wiele względów. Ale Sipsu, podobnie jak wszystkie kobiety jej rasy, przyszła na świat, by ulegać męskiej woli, toteż Hitchcock rzuciwszy władczym tonem: „Pójdziesz ze mną!” choć nie otrzymał odpowiedzi, pewien był, że jego rozkaz stał się prawem. — A nie kłopocz się o uprząż — dodał sposobiąc się do odwrotu. — Będę czekał. Tylko nie marnuj czasu. Dzień depce po piętach nocy i nie marudzi dla przyjemności człowieka. W pół godziny później, kiedy Hitchcock przytupywał i zabijał ręce koło sanek, nadeszła Sipsu wiodąc za karki dwa tęgie wilczury. Na ich widok psy zaprzężone do sanek popadły w wojowniczy zapal i uspokoiły się dopiero pod razami rękojeści bicza. Hitchcock zbliżył się do wioski z wiatrem, a więc hałas był dlań najgroźniejszy, gdyż mógł łatwo zdradzić Indianom obecność intruza. — Załóż je w ostatnią parę — rozkazał, dziewczynie, gdy ubrała indiańskie psy w szory. — Chcę mieć na przodzie swoich przewodników. Ale kiedy Sipsu wykonała polecenie, przeprzężone zwierzęta rzuciły się na nowych przybyszów i chociaż Hitchcock nie szczędził kolby karabinu, straszliwy zgiełk uderzył w uśpioną wioskę. Teraz będziemy mieli psów aż za dużo — mruknął posępnie dobywając siekierę z osznurowanych sanek. — Ubieraj w szory każdego, którego ci rzucę, a w wolnych chwilach broń zaprzęgu. Postąpił kilka kroków, stanął między dwoma sosnami. Czekał na wioskowe psy, których jazgot zakłócał już spokój nocy. Rosnąca szybko ciemna plamka zarysowała się na spowitej w mrok, białej płaszczyźnie śniegu. Był to przodownik sfory. Sunął wielkimi skokami i na wilczą modłę wyciem podawał kierunek współbraciom. Hitchcock stał w cieniu. Kiedy pies go mijał, wyciągnął ręce, wpół susa chwycił wilczura za przednie łapy, zakręcił i obalił na ziemię. Następnie wymierzywszy mu dobrze obliczony cios za uchem rzucił zdobycz Sipsu. Kiedy dziewczyna zakładała szory, Hitchcock z siekierą w ręku bronił przejścia między drzewami, przed nim zaś kłębiło się kudłate stado połyskując białymi kłami i ognikami ślepiów. Sipsu pracowała szybko. Kiedy skończyła, mężczyzna wyskoczył z ukrycia, porwał drugiego psa, ogłuszył i rzucił towarzyszce. Wypad taki powtórzył trzykrotnie, a kiedy u sanek stanął rząd dziesięciu warczących wilczurów, zawołał: — Dosyć!! Ale w tej chwili młody szybkonogi Indianin, który wyprzedził całe plemię, skoczył między psy i brodząc pośród sfory, grzmocąc pięściami na prawo i lewo pokusił się o zdobycie przejścia. Uderzony kolbą karabinu padł na kolana i osunął się na bok. Cios Hitchcocka widział czarnoksiężnik, który co tchu biegł śladem młodego zucha. Hitchcock krzyknął do Sipsu, żeby ruszała z miejsca. Na jej przeraźliwe „Czuuk!” oszalałe ze strachu bestie pomknęły cwałem i tak szarpnęły saniami, że dziewczyna omal z nich nie spadła. Tajemnicze moce były najwidoczniej zagniewane na czarnoksiężnika, bo w tej właśnie chwili kazały mu znaleźć się na szlaku. Pierwszy z psów podciął mu rakiety i zwalił biedaka z nóg. Reszta stratowała go w biegu, a sanie podskoczyły na żywej przeszkodzie. Ale Indianin zerwał się błyskawicznie i noc mogłaby mieć odmienny finał, gdyby nie Sipsu, która smagnąwszy w tył długim biczem wymierzyła prześladowcy oślepiający cios po oczach. Hitchcock, który biegł za saniami, żeby je dopędzić, zderzył się na środku szlaku ze słaniającym się z bólu czarnoksiężnikiem. Dzięki temu ów prymitywny teolog wrócił do wigwamu wodza z bogatszym zasobem wiedzy. Zapoznał się z pięścią białego człowieka, kiedy więc zabrał głos na radzie, ział nienawiścią do wszystkich białych. — Wstawajcie, nygusy, wstawajcie! Żarcie będzie gotowe, nim zdążycie wskoczyć w buty! Dawid Wertz odrzucił niedźwiedzią skórę, usiadł i ziewnął szeroko. Hawes przeciągnął się. Zaczął sennie masować zdrętwiałą rękę. — Ciekawe, gdzie Hitchcock dziś nocował! — bąknął sięgając po mokasyny. Były zupełnie sztywne, toteż Hawes chcąc je rozgrzać powędrował w skarpetach do ogniska. — Chwała Bogu, że sobie poszedł — dodał — chociaż robotny był z niego chłop, bardzo robotny. — Aha. Tylko zanadto lubił rządzić. To jego główna wada. Tym gorzej dla Sipsu. Myślisz, że bardzo się w niej kochał? — Chyba nie. Chodziło o zasadę i tyle. Hitchcock był zdania, że to draństwo, i miał rację. Ale to nie powód, żebyśmy się mieli wtrącać, a później zmykać przed czasem za dział wodny. — Zasady są dobre na właściwym miejscu, ale lepiej zostawić je w domu, kiedy człowiek wybiera się na Alaskę. Może nie mam racji? Wertz stanął obok przyjaciela i obydwaj zajęli się rozgrzewaniem zamarzłych mokasynów. — A może ty uważasz, że powinniśmy przyłożyć do tego ręki? Sigmund pokręcił głową. Był bardzo zajęty. W garnku z kawą podnosiła się piana czekoladowej barwy. Boczek trzeba było przewrócić na patelni. Ponadto Sigmund dumał o dziewczynie z oczyma roześmianymi jak morze w lecie i śpiewał półgłosem: Jego kamraci roześmieli się do siebie, przestali gadać. Minęła siódma, ale do świtu zostały jeszcze trzy godziny. Zorza polarna zeszła z nieba i obóz stanowił jasną oazę pośród gęstych, nieprzeniknionych mroków. W tym świetle wyraźnie rysowały się sylwetki trzech mężczyzn. Sigmund zaczynał właśnie ostatnią strofę starej piosenki. Ośmielony ciszą podniósł głos: Za roczek, za roczek, gdy grona dojrzeją… Wtem noc zadrżała od bezładnej strzelaniny. Hawes jęknął, spróbował się wyprostować i upadł. Wertz z opuszczoną głową podparł się łokciem. Zakasłał cicho i ciemny strumień buchnął mu ustami. A Sigmund? Złotowłosemu Sigmundowi uwięzła w gardle nuta piosenki, wyrzucił w górę ręce i runął twarzą w ognisko. Czarnoksiężnik miał tęgo podbite oczy i humor nienajlepszy. Posprzeczał się z wodzem o strzelbę Wertza, z worka fasoli wziął więcej, niż mu się należało, a że przywłaszczył sobie i niedźwiedzią skórę, wywołał niezadowolenie współplemieńców. Na domiar złego chciał zabić psa Sigmunda (dar błękitnookiej dziewczyny), ale owczarek umknął, a czarnoksiężnik wpadł do wykopanej przez białych jamy i o kubeł wybił sobie ramię. Po dokładnym złupieniu obozowiska wojownicy wrócili do wigwamów, gdzie nastała wielka radość wśród kobiet. Ponadto stado łosi zeszło z południowego działu wodnego prosto na łowców, wobec czego czarnoksiężnik zyskał jeszcze większą sławę, a ludzie szeptali między sobą, że na pewno zasiada w radzie bogów. Kiedy już wszystko minęło, owczarek przywlókł się do wyludnionego obozu, gdzie cały dzień i noc wył nad trupami. Później przepadł, lecz za parę lat indiańscy łowcy zauważyli zmianę rasy leśnych wilków. Coraz częściej trafiały się okazy znaczone jasnymi plamami i łatami, jakich uprzednio żaden wilk nie nosił. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel KOBIETA Z PLEMIENIA SIWASZ Gdybym ja była mężczyzną… — Nie wiadomo, co właściwie chciała przez to powiedzieć, ale mężczyźni w namiocie dostrzegli druzgocącą pogardę w jej czarnych oczach. Tommy, angielski marynarz, zwinął się pod tym spojrzeniem, ale rycerski stary Dick Humphries, rybak z Kornwalii — ongiś bogaty amerykański łowca łososi, spojrzał na nią życzliwie jak zawsze. W swym prostackim sercu zbyt wiele miejsca oddawał kobietom, by brać im za złe, jak mawiał, napady kaprysów lub to, że swym ciasnym umysłem nie mogą objąć całokształtu zagadnienia. Milczeli więc — ci dwaj mężczyźni, którzy trzy dni temu przyjęli do swego namiotu na pół zamarzniętą kobietę, ogrzali ją, nakarmili i uratowali jej dobytek przed indiańskimi tragarzami. To ostatnie kosztowało sporo dolarów, nie mówiąc już o tym, że musieli uciec się do zbrojnej demonstracji: Dick Humphries zmrużywszy oko celował z winchestera, gdy Tommy według własnej oceny dzielił zapłatę między tragarzy. Nie było to nic wielkiego samo przez się, ale wiele znaczyło dla kobiety, która samotnie na własną rękę podjęła desperacką wyprawę podczas równie desperackiej gorączki złota w Klondike roku 1897. Mężczyźni mieli po uszy własnych kłopotów, patrzyli więc krzywym okiem na samotną kobietę porywającą się do walki z trudami arktycznej zimy. — Gdybym ja była mężczyzną, wiedziałabym, co zrobić — powtórzyła Molly ciskając gromy oczami, a w tych słowach wyraził się cały hart ducha pięciu pokoleń rodowitych Amerykanów. W ciszy, która potem zapadła, Tommy wepchnął blachę z grzankami do yukońskiego piecyka i dorzucił świeżego drzewa na ogień. Ciemny rumieniec wystąpił mu na twarz pod ogorzałą cerą, a gdy się pochylił, widać było, że nawet kark mu spąsowiał. Dick przepychał trójkątną marynarską igłę przez rozdarte rzemienie, jak zawsze dobroduszny i ani trochę nie poruszony wybuchem kobiecości, która lada chwila miała się rozszaleć w targanym przez burzę namiocie. — No i gdyby pani była mężczyzną, to co? — zapytał głosem pełnym dobroci. Przestał szyć na chwilę, bo trójkątna igła ugrzęzła w mokrej skórze. — Byłabym mężczyzną. Założyłabym plecak i ruszyła w drogę. Nie siedziałabym w obozie, gdy Yukon lada dzień zamarznie, a bagaże są zaledwie wpół drogi. A wy… wy jesteście mężczyznami i siedzicie tutaj założywszy ręce, boicie się odrobiny wiatru i wilgoci. Powiem wam w oczy: amerykańscy mężczyźni są z innej gliny. Oni poszliby do Dawson, nawet gdyby musieli przejść przez piekło. A wy… wy… chciałabym być mężczyzną. — Bardzo się cieszę, droga pani, że pani nim nie jest. — Dick Humphries zaciągnął supeł żaglowego szpagatu wokół ostrza igły i przepchnął je paroma zręcznymi obrotami i jednym szarpnięciem, Nagły poryw wichury z groźnym warknięciem uderzył w przelocie o namiot, a śnieżna, mokra krupa gniewnie i ostro zabębniła po cienkim płótnie. Zdławiony u wylotu dym buchnął przez drzwi pieca niosąc ze sobą gryzący zapach palonej jedliny. — Mój Boże! Czemu kobieta nie potrafi być rozsądna? — Tommy uniósł głowę znad gęstych kłębów dymu i spojrzał na Molly załzawionymi oczami. — A czemu mężczyzna nie potrafi być męski? Tommy zerwał się z przekleństwem, które na pewno przeraziłoby kobietę słabszego serca, szarpnął twardy węzeł i odrzucił na bok wejściowe płachty namiotu. Cała trójka wyjrzała na zewnątrz. Widok nie był krzepiący. Kilka przemoczonych na wskroś namiotów tworzyło żałosny pierwszy plan, nieco dalej zalany wodą teren opadał w dół i przechodził w wąską gardziel, w której pienił się górski potok. Tu i tam karłowate jodełki, lękliwie czepiające się korzeniami wątłej warstwy aluwialnego pokładu, świadczyły o bliskości granicy lasów. Dalej, na przeciwległym stoku, za nieprzerwaną zasłoną deszczu, martwą bielą majaczyły kontury lodowca. Na oczach tych trojga — jego potężne czoło spełzło teraz poruszone jakimś wewnętrznym wstrząsem, a towarzyszące temu ochrypły grzmot i huk zagłuszały złowieszczy głos burzy. Molly mimo woli cofnęła się przerażona. — Patrz, kobieto! Patrz uważnie. Trzy mile przez samą paszczę burzy do Jeziora Krater, poprzez dwa lodowce, po oślizłych skałach i po kolana w huczącej rzece! Patrz, ty Amerykanko! Tam masz swoich Amerykanów! — Tommy gniewnym ruchem ręki wskazał na walczące z burzą namioty. — Amerykanie, najrodowitsi z rodowitych. Czy są na szlaku? Czy choć jeden z nich zarzucił plecak na ramiona? A ty chcesz uczyć nas, mężczyzn, co mamy robić! Patrz, mówię! Nowy olbrzymi zwał lodowca runął w dół. Wiatr wpadł przez uchyloną płachtę i wydął ściany namiotu, który zakołysał się jak wielki balon targany na uwięzi. Dym zawirował wokół ludzi, a śnieżne krupy zacięły ich mocno. Tommy szybko związał skrzydła płachty i wrócił do swej łzawiącej oczy roboty przy piecu. Dick Humphries rzucił w kąt wiązkę naprawionych rzemieni i zapalił fajkę. Nawet Molly, na razie, została przekonana. — Ale tam są moje sukienki — niemal zaszlochała, bo nagle kobiecość wzięła w niej górę. — Leżą na samym wierzchu skrytki z zapasami i zniszczą się. Mówię wam, że się zniszczą! — No, no — rzekł Dick, gdy zamarła ostatnia drżąca sylaba tego lamentu. — Nie przejmuj się tym, mała kobietko. Mógłbym być twoim stryjem, a poza tym mam córkę starszą od ciebie. Zobaczysz, wystroję cię w piękne fatałaszki, gdy dojdziemy do Dawson, nawet gdyby mnie to miało kosztować ostatniego dolara. — Gdy dojdziemy do Dawson! — rzekła z nagłym nawrotem pogardy w głosie. — Przedtem zgnijecie po drodze. Utoniecie w kałuży. Wy… wy… Anglicy — cisnęła im w twarz. Ostatnie słowo, dynamiczne, mocne, wyczerpało do cna zapas jej obelg. Jeśli to nie poruszy tych ludzi, cóż ich poruszy? Tommy zaciął zęby, lecz kark znów mu spąsowiał. Dickowi spojrzenie zupełnie zmiękło. Miał przewagę nad Tommym, bo kiedyś już był żonaty z białą kobietą, W pewnych warunkach krew pięciu czysto amerykańskich pokoleń nie jest wygodnym dziedzictwem. A pośród tych warunków można wymienić pobyt pod jednym dachem z najbliższymi krewnymi. Ci mężczyźni byli Brytyjczykami: ich przodkowie i jej przodkowie walczyli ze sobą na morzu i na lądzie. I nieraz jeszcze będzie walczyć ze sobą ich potomstwo. W Molly odezwał się głos przodków, bo mimo że była tylko nowoczesną kobietą, cała wspaniała przeszłość tętniła w jej żyłach. To nie sama Molly Travis naciągnęła gumowe buty, włożyła płaszcz i plecak, to widmowe ręce dziesięciu tysięcy jej przodków mocno zacisnęły sprzączki. Przodków, którym zawdzięczała kwadratową szczękę i stanowczy wyraz oczu. Ona, Molly Travis, chciała zawstydzić tych Anglików; a tamte niezliczone cienie gwarantowały zwycięstwo plebejskiej rasie. Mężczyźni nie oponowali, tylko Dick doradził Molly, aby włożyła jego marynarską kurtkę, bo jej płaszcz przy takiej pogodzie niewiele więcej był wart od zwykłego papieru. Ale tak pogardliwie parsknęła na znak swojej niezależności, że całą uwagę poświęcił fajeczce. Palił gorliwie, póki Molly nie umocowała z zewnątrz wejściowych płacht namiotu i nie pobrnęła przez błoto i wodę. — Myślisz, że jej się uda? — zapytał Dick i choć twarz miał obojętną, z głosu przebijało wzruszenie. — Czy jej się uda? Jeżeli nawet wytrzyma nacisk wichury, zanim dotrze do skrytki, to — nie mówiąc już o innych trudnościach — przemarznie na kość i zwariuje. Wytrzymać? Postrada zmysły. Znasz to dobrze z własnego doświadczenia. Żeglowałeś przecież wokół Hornu. Wiesz, co znaczy stać na marsa rei w samym sercu burzy, gdy lodowaty śnieg i obmarznięte płótno biją cię w twarz, aż wreszcie gotów jesteś wszystko rzucić i rozpłakać się jak dziecko. Suknie? Nie zdoła nawet odróżnić wiązki spódnic od patelni do przemywania złota lub od imbryka. — No to chyba źle się stało, żeśmy ją puścili? — Przeciwnie. Jak Boga kocham, Dick, gdybyśmy jej nie puścili, zamieniłaby ten namiot w piekło aż do końca podróży. Nieszczęście w tym, że ma cholerny temperament. Ale to ją trochę ostudzi. — Tak — zgodził się Dick. — Jest za ambitna. Ale poza tym nie można jej nic zarzucić. Cholerna wariatka, że się wypuściła w taką podróż, lecz o całe niebo lepsza od tych rozpieszczonych szczebiotek. Jest tym pniem, z którego myśmy wyrośli, Tommy. Musisz więc jej wybaczyć temperament. Mężczyznę wychowuje kobieta. Nie wyssiesz męskości z piersi niewiasty, której tylko spódnice dają prawo do tego miana. Kotka nie krowa wykarmi tygrysa. — Ale czy musimy przyznawać im rację, gdy robią głupstwa? — To pytanie. Ostry, hartowny nóż głębiej zacina szczapę od tępego, ale to jeszcze nie powód, by tępić ostrze o belkę kabestanu. — Racja, jednak gdy idzie o kobietę, wybiorę sobie chyba nie taką ostrą. — Cóż ty możesz o tym wiedzieć? — zapytał Dick. — Coś tam wiem. — Tommy sięgnął po mokre pończochy Molly i rozpostarł je sobie na kolanach, by wyschły. Dick, przyglądając mu się ciekawie, grzebał w torbie Molly, a potem przykuśtykał przed drzwiczki pieca z różnymi częściami wilgotnej damskiej garderoby, które również rozłożył przed ogniem. — Mówiłeś, że nigdy nie byłeś żonaty — powiedział. — Mówiłem? A jednak byłem… to znaczy… tak, byłem, u licha! I to z taką kobietą, że lepsza nigdy nie gotowała strawy mężczyźnie. — Przeniosła się do wieczności? — Dick ruchem ręki wyraził nieskończoność. — Tak — rzekł Tommy. — Przy porodzie — dorzucił po chwili milczenia. Fasola bulgocząc zagotowała się na frontowej fajerce, przesunął więc garnek na zimniejszą część płyty. Potem przyjrzał się grzankom, ostrym patykiem spróbował, czy są dość pulchne, i nakrył je wilgotną szmatą. Dick, swoim zwyczajem, pohamował ciekawość i czekał cierpliwie. — To była całkiem inna kobieta niż Molly. Siwaszka. Dick kiwnął głową na znak, że rozumie, o co chodzi. — Nie tak dumna i uparta, ale zawsze wierna mężczyźnie w dobrym i złym. Dzielnie z nim pracowała wiosłem i bez słowa głodowała jak Hiob. Szła naprzód, gdy dziób łodzi częściej bywał pod wodą niż nad wodą, a żagle refowała jak mężczyzna. Szliśmy raz, szukając złota, w górę szlakiem rzeki Teslin, za jeziora Niespodzianka i Mała Żółta Głowa. Żywność się Skończyła, więc jedliśmy psy. Psy się skończyły, więc jedliśmy uprząż, mokasyny i futra. Nigdy żadnych łez, kaprysów, narzekań. Przed wyruszeniem ostrzegała mnie: „pamiętaj o żywności”, ale kiedy skończyły się zapasy, ani razu nie powiedziała: „a nie mówiłam!” „Głupstwo, Tommy” — powtarzała dzień po dniu, już tak słaba, że ledwie unosiła narty; nogi miała otarte do krwi. „Głupstwo, Tommy, niech mi nawet brzuch przyrośnie z głodu do krzyża, wolę być twoją żoną, niż codziennie mieć potlatch i być klootch* wodza George’a”. Wiesz, George był wodzem Chilcootów i miał na nią wielką chrapkę. To były czasy! Byłem jeszcze młodym chłopcem, gdy się dostałem w tamte strony. Zwiałem ze statku wielorybniczego „Gwiazda Północy” na Unalasce i dotarłem do Sitki na stateczku polującym na wydry. Tam się zetknąłem ze Szczęśliwym Jackiem — znałeś go? — Opiekował się moimi sidłami — odparł Dick — tam w Kolumbii. Straszny wariat, ale rozmiłowany w kobietach i whisky, prawda? — Tak, ten. Parę sezonów handlowaliśmy razem, sprzedawaliśmy hooch, koce i podobne różności. Potem zdobyłem sobie własny szlup i żeby mu nie psuć interesu, popłynąłem do Juneau. I tam spotkałem Killisnoo. Mówiłem jej po prostu Tilly. Zobaczyłem ją na wybrzeżu, w czasie tańca kobiet. George właśnie ukończył doroczny targ z plemieniem Sticków za cieśninami i przyjechał z Dyea z połową plemienia. Na tych tańcach było zatrzęsienie Siwaszów, a tylko ja jeden biały. Nikt mnie tu nie znał prócz paru Indian, których spotkałem na szlaku Sitki, ja natomiast wiele nasłuchałem się o Siwaszach z ust Szczęśliwego Jacka. Wszyscy gadali w narzeczu Chinook i nawet nie wyobrażali sobie, że lepiej paplę tym narzeczem niż większość z nich. Rej wodziły dwie dziewczyny, które uciekły z misji w Haines leżącym w górze kanału Lynn. Były to zgrabne stworzenia, miłe dla oka, i chciałem pożeglować ku nim, ale wymykały się jak świeżo złowiony sztokfisz: za kolczaste — rozumiesz? Byłem obcy w tym gronie, więc mnie wzięły na języki, nie wiedząc, że rozumiem każde słówko w narzeczu Chinook. Udawałem, że niczego się nie domyślam i tańczyłem z Tilly, a im więcej tańczyliśmy, tym więcej nasze serca się rwały ku sobie. „Szuka sobie kobiety” powiedziała jedna z dziewczyn, a druga potrząsnęła głową i rzekła: „Niewielkie ma szansę, gdy kobiety będą szukać mężczyzn”. Indianie wkoło zaczęli się uśmiechać, chichotać i powtarzać jej słowa. „Wcale ładny chłopaczek” powiedziała pierwsza. Nie przeczę, że wyglądałem młodzieńczo i twarz miałem gładziutką, ale już od dawna byłem prawdziwym mężczyzną, toteż ubodły mnie te słowa… „Tańczy z dziewczyną wodza” — pisnęła druga — „George zaraz przyłoży mu wiosłem i każe pilnować własnego nosa”. George, który dotąd był bardzo ponury, roześmiał się na te słowa i trzepnął się po kolanach. Łobuz był silny i mógł użyć wiosła. — Co to za dziewczyny? — zapytałem Tilly, gdy wirując wyrwaliśmy się z koła. Ledwie mi je nazwała, przypomniałem sobie, co mi o nich mówił Szczęśliwy Jack. Świetnie znałem całą historię tych dziewcząt… Jack opowiedział mi wiele rzeczy, których nawet ich własne plemię nie wiedziało. Ale trzymałem język za zębami i dalej nadskakiwałem Tilly. One zaś nie szczędziły docinków pod moim adresem, wywołując dokoła wybuchy śmiechu. „Tylko spokojnie, Tommy” mówiłem sobie w duchu. „Tylko spokojnie”. Czekałem więc, aż tańce dobiegły końca, a wódz przygotował na mnie wiosło. Kiedy stanęliśmy, wszyscy czekali na awanturę, a ja wszedłem, jak gdyby nigdy nic, w sam środek tłumu. Dziewczęta z misji rzuciły jakąś ciętą uwagę pod moim adresem i mimo całej złości musiałem zagryźć wargi, by się nie roześmiać. Nagle zwróciłem się do nich. — No co, skończyłyście? Trzeba było je widzieć, gdy usłyszały, jak biegle paplę narzeczem Chinook. A potem już się nie krępowałem. Powiedziałem im wszystko o nich, o ich przodkach: o ojcach, matkach, siostrach, braciach — o każdym i o wszystkim. O najdrobniejszej podłostce, o każdej awanturze, o najmniejszej hańbie, jaka spadła na rodzinę. Piętnowałem je bez litości i lęku. Wszyscy zebrali się koło nas. Nigdy jeszcze nie słyszeli białego, który by tak gładko gadał w ich języku. I wszyscy się śmieli, prócz tych dziewcząt z misji. Nawet wódz George zapomniał o wiośle albo nabrał dla mnie takiego szacunku, że bał się je puścić w ruch. „Och, Tommy, przestań! — krzyczały dziewczyny; łzy im płynęły po policzkach. — Skończ już. Poprawimy się. Tommy, na pewno, na pewno”. Znałem je jednak dobrze i uderzyłem we wszystkie czułe miejsca. Nie zamilkłem, póki nie padły na kolana, błagając mnie, bym już nareszcie dał spokój. Spojrzałem wtedy spod oka na wodza: nie wiedział, czy mnie zaatakować, czy nie, i w końcu poprzestał na nieszczerym uśmiechu. Kiedy wieczorem żegnałem się z Tilly, powiedziałem jej, że wrócę za jakiś tydzień, i że chcę się z nią widywać. Nie była gruboskórna i szczerze okazywała, czy kogoś lubi, czy nie: była uczciwa dziewczyną. Cudowna kobieta, nic dziwnego, że George się w niej zakochał. Szczęście mi dopisało. Z miejsca zabrałem rywalowi wiatr z żagli. Chciałem wziąć Tilly do łodzi, popłynąć ku Wyspie Wrangla, poczekać aż burza się przewali i w ten sposób go wykiwać. Ale nie mogłem jej tak łatwo namówić. Mieszkała z jakimś wujem — opiekunem, a ten wuj lada chwila miał wyciągnąć kopyta na gruźlicę czy jakąś inną chorobę płuc. Było mu raz lepiej, raz gorzej, a ona nie chciała go opuścić, póki nie zemrze. Tuż przed odjazdem zajrzałem do ich wigwamu, by się zorientować, jak długo jeszcze stary pociągnie. Nicpoń obiecał ją wodzowi i ledwie na mnie spojrzał, dostał krwotoku ze złości. „Wróć, Tommy, i zabierz mnie” — mówiła Tilly, kiedy żegnaliśmy się na brzegu. „Dobrze — powiedziałem. — Wrócę na twój pierwszy znak”. I całowałem ją jak biały człowiek i kochanek, aż zaczęła cała drżeć niby rozdygotany liść osiny. A ja tak straciłem głowę, że o mały włos nie poszedłem wyprawić starego na tamten świat. Popłynąłem więc ku Wyspie Wrangla, minąłem St. Mary i dotarłem aż do Wysp Królowej Charlotty, handlując, rozwożąc whisky I zawijając do każdej dziury. Zima już nastała mroźna i ostra. Właśnie wróciłem do Juneau, kiedy Tilly dała mi znak. „Przyjeżdżaj” powiedział chłop, który przyniósł wiadomość. „Killisnoo mówi: przyjeżdżaj zaraz”. „Co się stało?” zapytałem. „Wódz George” powiedział. „Potlatch. Killisnoo klootch”. Droga była ciężka… Toku z wyciem dął z północy, słone bryzgi zamarzały, ledwie dotknęły pokładu, a stary szlup i ja pchaliśmy się przez najgorsze piekło, by przebyć sto mil do Dyea. Gdy wyruszałem, moja załoga składała się z jednego krajowca—wyspiarza, zmyło go jednak z dziobu w połowie drogi. Zawróciłem i trzy razy przeciąłem kurs, ale nie było po nim ani śladu. — Pewnie kurcz go złapał z zimna — podsunął Dick, przerywając na chwilę opowiadanie Tommy’ego i rozwieszając jedną ze spódnic Molly dla przesuszenia — i poszedł na dno jak kawał ołowiu. — Też tak myślę. Dojechałem więc sam i gdy wieczorem po ciemku znalazłem się w Dyea, byłem na pół żywy. Przypływ mi sprzyjał, toteż przybiłem wprost do brzegu w bezpieczne ukrycie. Nie przedostałbym się nawet o cal dalej, bo słodka woda zupełnie zamarzła. Fały i bloki tak obrosły lodem, że nawet nie usiłowałem opuścić grota lub kliwra. Przede wszystkim napocząłem część ładunku łyknąwszy porządnie czystego spirytusu, a potem, zostawiając wszystko gotowe do drogi, okryłem się kocem i popędziłem przez równinę ku obozowisku Siwaszów. Nie było wątpliwości — szykował się wielki festyn. Indianie z plemienia Chilcat stawili się jak jeden — psy, dzieci i kanoe — nie mówiąc o „Psich Uszach”, „Małych Łososiach” i członkach misji. Zebrało się ich wszystkich co najmniej pięciuset, by uczcić ślub Tilly, i żadnego białego człowieka w promieniu dwudziestu mil. Nikt na mnie na zwrócił uwagi, bo koc zarzucony na głowę zakrywał mi twarz, toteż brnąc po kolana wśród dzieci i psów, przepchnąłem się do pierwszego szeregu widzów. Ceremonia miała się odbyć na wielkiej polanie pośród drzew, w jasnym blasku wielkich ognisk, na śniegu ubitym mokasynami w masę tak twardą, jak portlandzki cement. Stanąłem obok Tilly obwieszonej paciorkami i ubranej w jakieś pąsowe wspaniałości, akurat naprzeciw wodza George’a i całej starszyzny. Szamanowi pomagali w ceremonii wielcy szamani innych plemion i dreszcz mną wstrząsnął na widok ich diabelskich sztuczek. Złapałem się na myśli, co by też powiedzieli ludzie z Liverpoolu, gdyby mnie teraz zobaczyli. Pomyślałem też o blondynce Gussie, której brata po mym pierwszym rejsie sprałem na kwaśne jabłko za to, że nie chciał, by jego siostra chodziła z marynarzem. I z Gussie przed oczami patrzyłem na Tilly. Dziwny jest ten świat — dumałem — człowiek wstępuje na drogi, o których się jego matce nie śniło, gdy go trzymała przy piersi. Ale do rzeczy… W największym rozgwarze, kiedy huczały bębny ze skór morsów i śpiewali szamani, szepnąłem Tilly: „Czy jesteś gotowa?” Wielki Boże! Nawet nie drgnęła, kątem oka na mnie nie spojrzała. Twarz miała zupełnie nieruchomą. „Wiedziałam” odparła głosem równym i spokojnym jak cichy przybój w pełni księżyca. „Gdzie?” „Wysoki brzeg na skraju lodu” odszepnąłem. „Biegnij na pierwszy mój znak”. Czy już mówiłem, że psów było tam co niemiara? Mówię ci — co niemiara. Tu, tam, wszędzie było ich pełno. Ledwie oswojone wilczyska, nic innego, bo kiedy rasa się degeneruje, Indianie pozwalają sukom parzyć się w lesie z wilkami. Te psy są strasznie złe. Tuż przed czubkiem mego mokasyna leżało takie potężne zwierzę, a przy piętach — drugie. Szybkim ruchem zgiąłem ogon pierwszego, aż coś chrupnęło. Gdy miał już kłapnąć zębami, tam gdzie przed chwilą była moja ręka, chwyciłem za kark drugiego psa i wsunąłem mu go w paszczę. „Uciekaj!” krzyknąłem do Tilly. Wiesz, jak te psy się gryzą. W jednej chwili szalała ich cała setka. Kotłowały się, szarpały i rozdzierały na sztuki. Dzieci i kobiety pryskały na wszystkie strony, wszyscy potracili głowy. Tilly wyśliznęła się z tłumu, ja pobiegłem za nią. Ale kiedy obejrzałem się za siebie na skraju ciżby, diabeł we mnie wstąpił. Odrzuciłem koc i wróciłem. Tymczasem rozdzielono zwierzęta i zapanował jaki taki porządek. Nikt jednak nie stał na swoim miejscu, nie połapano się więc, że Tilly uciekła. „Witaj!” zawołałem chwytając George’a za rękę. „Niech dym waszych uczt wznosi się często, a Stickowie na wiosnę przywiozą wam wiele skór”. Jak Boga kocham, czy uwierzysz, Dick? — on się ucieszył na mój widok! był górą, żenił się z Tilly. Okazja do nadymania się i wywyższania nade mną. Wiadomość, że szaleję za dziewczyną, rozeszła się po obozowiskach, toteż moja obecność na ślubie łechtała jego ambicję. Teraz, gdy już odrzuciłem koc, wszyscy mnie poznali, zaczęli się więc śmiać i chichotać. Było z czego, a ja jeszcze dolałem oliwy do ognia udaną naiwnością. — Co się tu dzieje? — zapytałem. — Kto się żeni? — Wódz George — odrzekł szaman, z szacunkiem schylając się w ukłonie przed wodzem. — Słyszałem, że ma już dwie żony. — Bierze… trzecią — i znów się skłonił. — Och! — rzekłem i odwróciłem się, jakby mnie to nic nie obchodziło. Ale na tym nie koniec, bo wszyscy zaczęli wyśpiewywać: „Killisnoo! Killisnoo!” — Co Killisnoo? — zapytałem. — Killisnoo, klootch wodza George’a — pletli. — Killisnoo klootch. Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem na niego. Skinął głową i wypiął dumnie pierś. — Killisnoo nie będzie twoją żoną — powiedziałem uroczyście. — Nie będzie twoją żoną — powtórzyłem. Ciemna krew uderzyła mu do twarzy, sięgnął po nóż wiszący u pasa. — Spójrz! — zawołałem stając w malowniczej pozie. — Jestem wielkim czarownikiem. Zobacz moje czary. Ściągnąłem rękawice, zakasałem rękawy i zrobiłem kilka magicznych ruchów w powietrzu. — Killisnoo! — wołałem. — Killisnoo! Killisnoo! Robiłem swoje zaklęcia, które coraz bardziej przerażały Indian. Wpatrywali się we mnie i nie mieli nawet czasu zauważyć, że Tilly gdzieś znikła. Znów przywołałem ją trzy razy — odczekałem chwilę — i znów trzykrotnie powtórzyłem wezwanie. Wszystko po to, by wywołać tajemniczy nastrój i podniecić tłum. Wódz nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi, chciał przerwać te błazeństwa, ale szamani powiedzieli mu, żeby poczekał, bo oni przejrzą moje zaklęcia i prześcigną mnie, czy coś w tym rodzaju. A poza tym nicpoń był zabobonny i pewnie trochę się bał czarów białego człowieka. Potem przywołałem Killisnoo głosem przeciągłym i wabiącym niczym wycie wilka, aż kobiety dostały drgawek, a mężczyźni sposępnieli. — Patrzcie! — skoczyłem naprzód wskazując palcem na gromadkę kobiet, bo łatwiej oszukać kobiety niż mężczyzn. — Patrzcie! — i uniosłem palec w górę, jakbym wiódł nim za lotem ptaka. Wznosiłem palec wyżej, coraz wyżej nad głową, a oczami wiodłem za tym ptakiem, póki mi nie zginął gdzieś w niebie. — Killisnoo — powiedziałem patrząc na wodza i znów wznosząc palec w górę. — Killisnoo. — Jak Boga kocham, Dick, złapali się na ten kawał. Co najmniej połowa z nich widziała Tilly znikającą w powietrzu. Pijali moją whisky w Juneau i ręczę ci, że widywali jeszcze dziwniejsze rzeczy. Czemu więc nie mogłem dokazać podobnego cudu, ja, który sprzedawałem złe duchy zamknięte w butelkach? Parę kobiet krzyknęło przeraźliwie. Ludzie w gromadkach zaczęli szeptać. Skrzyżowałem ramiona, głowę podniosłem wysoko, a oni coraz dalej odsuwali się ode mnie. Czas był uciekać. „Łapcie go!” krzyknął George. Kilku Indian skoczyło ku mnie, ale szybko obróciłem się w miejscu, rękami zrobiłem parę magicznych ruchów, jakbym chciał ich wysłać w ślad za Tilly, i wskazałem palcem w górę. Dotknąć mnie? Za żadne skarby świata. Wódz zachęcał ich, ale stali jak wryci. Wtedy sam spróbował mnie chwycić, powtórzyłem jednak nieme zaklęcia i cała jego odwaga prysła. — Niech wasi szamani zrobią taki cud, jak ja tej nocy — powiedziałem. — Niech przywołają Killisnoo na ziemię z nieba, dokąd ją wysłałem. — Ale szamani znali swoje możliwości. — Niech żony rodzą wam synów tak obficie, jak łososie składają ikrę — powiedziałem zabierając się do odejścia — i niech, wasze totemy długo stoją w tym kraju, a dym waszych obozowisk wiecznie bije w niebo. Ale gdyby te huncwoty mogły mnie widzieć, jak zaraz po wyrwaniu się od nich puściłem się pędem ku łodzi, jak biegłem potykając się na nierównościach terenu, pomyśleliby, że własne czary mnie gonią. Tilly rozgrzewała się odłupywaniem lodu z łodzi i była gotowa do drogi. Wielki Boże! Jakże pędziliśmy na skrzydłach wiatru! Taku wiał nam w plecy, a lodowate fale zalewały łódź przy każdym podmuchu. Zadrejowaliśmy wszystkie otwory, ja sterowałem, Tilly odłupywała lód i tak żeglowaliśmy pół nocy, aż wreszcie przybiliśmy do wyspy Porcupine. Tu z trudem wywlekliśmy szlup na piasek. Koce zamokły, a Tilly musiała suszyć zapałki na własnej piersi. Myślę więc, że znam się trochę na kobietach. Siedem lat przeżyliśmy jak mąż i żona na morzu raz burzliwym, raz spokojnym. A potem — umarła w samym środku zimy, przy porodzie, na stacji Chilcat. Do ostatka trzymała mnie za rękę, gdy lód coraz wyżej piął się po wewnętrznej stronie drzwi i grubą powłoką pokrywał wąskie szczeliny okien. Na zewnątrz — samotne wycie wilka i Cisza, wewnątrz — śmierć i Cisza. Nigdy jeszcze nie słyszałeś Ciszy, Dick, i nie daj ci Bóg, byś ją miał słyszeć, gdy śmierć jest obok ciebie. Słyszeć? Tak, słyszeć, że oddech gwiżdże jak syrena, a serce bije jak fala przyboju. Siwaszka, ale kobieta. Biała, Dick, biała na wskroś. Tuż przed śmiercią powiedziała mi: „Zachowaj moją pierzynkę, Tommy, miej ją zawsze ze sobą”. Przyrzekłem jej. A wtedy otworzyła oczy rozszerzone bólem. „Byłam ci dobrą żoną, Tommy, i dlatego chcę, żebyś mi obiecał… obiecał… — słowa grzęzły jej w gardle — że gdy się ożenisz, ożenisz się z białą kobietą. Już nie z Siwaszka, Tommy. Ja wiem. Teraz jest pełno białych kobiet tam, w Juneau. Ja wiem. Biali nazywają cię «mężem Indianki», wasze kobiety odwracają się od ciebie na ulicy, a ty nigdy nie chodzisz do ich chat, jak inni mężczyźni. Czemu? Bo masz żonę Siwaszkę. Czy nie tak? I to jest ile. Dlatego umieram. Obiecaj mi. Pocałuj mnie na przyrzeczenie”. Pocałowałem ją i zasnęła szepcąc: „Teraz dobrze”. Przy samym końcu, tuż przed śmiercią, gdy przyłożyłem ucho do jej warg, zdobyła się jeszcze na ostatnie słowa: „Pamiętaj, Tommy, pamiętaj o mojej pierzynce”. A potem umarła, w porodzie, tam na stacji Chilcat. Namiot przechylił się i niemal rozpłaszczył pod gwałtownym porywem wiatru. Dick napchał fajeczkę, gdy Tommy zaparzył herbatę i odstawił ją do powrotu Molly. A cóż ta dziewczyna o pałających oczach i jankeskiej krwi? Oślepiona, padając, czołgając się na czworakach, duszona podmuchami wichury, wlokła się w stronę namiotu. Wiatr z całą wściekłością targał pękatym tłumokiem u jej ramion. Wreszcie słabo szarpnęła zasznurowanymi połami namiotu, ale rozwiązali je dopiero Tommy i Dick. Wtedy wszystkie siły ducha włożyła w ostatni wysiłek: weszła do namiotu i padła wyczerpana na ziemię. Tommy rozwiązał rzemienie i zdjął tłumok z jej ramion. Gdy go podniósł, rozległ się metaliczny brzęk garnków i patelni. Dick nalewając whisky w kubek zatrzymał się na wystarczająco długą chwilę, by porozumiewawczo mrugnąć do Tommy’ego. Tommy odpowiedział mrugnięciem. Jego usta złożyły się do słowa: „suknie”, ale Dick z wyrzutem potrząsnął głową. — Masz, mała kobietko — powiedział, gdy Molly wypiła whisky i nabrała nieco sił. — masz tu trochę suchej odzieży. Właź w nią. Wychodzimy, bo trzeba wbić parę dodatkowych kołków dla wzmocnienia namiotu. Gdy się przebierzesz, zawołaj nas i zjemy obiad. Huknij, gdy będziesz gotowa. — Mówię ci, Dick, to ją utemperuje do końca podróży — rzucił Tommy, gdy przykucnęli pod osłoną namiotu. — Tak, ale ten temperament, ten hart ducha to właśnie jej ratunek — odparł Dick uchylając głowę przed chmurą śnieżnych krup, którymi wiatr cisnął w nich zza rogu namiotu. — Hart taki jak twój i mój, Tommy, jaki przed nami miały nasze matki. Przełożył Tadeusz Evert A Hyperborean Brew NAPÓJ HIPERBOREJÓW* O tym, co się zdarzyło pewnemu przedstawicielowi białej rasy, wielkiemu cwaniakowi, pośród przedziwnego ludu, który żyje na brzegu Oceanu Lodowatego Północnego. Prawdomówność Tomasza Stevensa można by określić mianem niewiadomej X, a jego fantazję przyrównać do wyobraźni zwykłego zjadacza chleba podniesionej do n–tej potęgi, niemniej stwierdzić należy, że człowiek ten nigdy nie powiedział ani nie uczynił nic takiego, co by wolno było zakwalifikować jako pospolite kłamstwo… Mógł igrać z prawdopodobieństwem i pochylać się nad otchłanią niemożliwości, ale mechanizm jego opowiadań nigdy nie zgrzytał. Że znał Północ jak własną kieszeń, temu nikt, kto żyw, nie był zdolny zaprzeczyć. Że był wielkim podróżnikiem i stąpał po przeróżnych nie zbadanych szlakach, to potwierdzają liczne dowody. Poza tym, co mi osobiście wiadomo, znałem ludzi, którzy spotykali go wszędzie, a najczęściej tam, gdzie świat się kończy. Na przykład Johnson, były agent Towarzystwa Zatoki Hudsona, swego czasu gościł go w faktorii na Labradorze — gdy psy nieco odsapnęły, Stevens ruszył dalej. Albo McMahon, agent Towarzystwa Handlowego Alaski, który spotkał go w Dutch Harbor, a potem na którejś z najodleglejszych wysp archipelagu aleuckiego. Jest faktem bezspornym, że Stevens był przewodnikiem jednej z pierwszych wypraw naukowych na Północ zorganizowanych przez Stany Zjednoczone, historia zaś stwierdza stanowczo, iż podobne usługi oddał towarzystwu „Western Union”, kiedy podjęto wysiłki zmierzające do przeprowadzenia linii telegraficznych przez Alaskę i Syberię do Europy. Wreszcie Joe Lamson, kapitan wielorybniczego statku, opowiada, że kiedy utknął w lodach nie opodal ujścia Mackenzie, Stevens przybył na pokład i poprosił o tytoń. Ostatni fakt pozwala w sposób niezbity ustalić, że był to istotnie Tomasz Stevens w swej własnej osobie. Przez całe życie bowiem niezmordowanie uganiał się za tytoniem. Jeszcześmy się mało znali, a już nauczyłem się wyciągać do niego jedną rękę na powitanie, a drugą podawać mu kapciuch. Ale owego wieczoru, gdym go spotkał w szynku Johna O’Briena w Dawson, głowę Stevensa spowijały kłęby dymu z cygara za pięćdziesiąt centów i tym razem mój kapciuch nie był mu potrzebny, natomiast poprosił o mieszek ze złotym piaskiem. Staliśmy przy stole, za którym goście grali w faraona. Stevens bez chwili namysłu rzucił mój mieszek na stół stawiając na wysoką kartę. — Pięćdziesiąt — powiedział. Bankier kiwnął głową. Wysoka karta wygrała. Stevens zwrócił mi mieszek, upomniał się o żeton i pociągnął mnie do wagi, gdzie kasjer niedbale odważył mu złotego piasku za pięćdziesiąt dolarów. — A teraz się napijemy — oznajmił. W chwilę później stawiając szklankę na ladzie tak mówił: — To mi przypomina bimberek, jaki się piło w Tattarat. Nie, nic pan nie wie o tej osadzie, nie ma jej na żadnej mapie. A jednak istnieje i leży na samym brzegu Oceanu Lodowatego, głupie paręset mil od granicy Stanów. Żyje tam pół tysiąca zapomnianych przez Boga duszyczek, które się żenią i wychodzą za mąż, a w wolnych chwilach głodują i mrą. Badacze Północy jakoś ich przeoczyli, nie znajdzie ich pan również w spisie ludności z 1890 roku. Kiedyś utkwił tam w lodach statek wielorybniczy, ale ci, którzy po lodzie wydostali się na brzeg, ruszyli na południe i słuch po nich zaginął. — A swoją drogą pyszna była ta wóda, którą pędziłem razem z Moosu — dodał po chwili z ledwie dostrzegalnym westchnieniem. Wiedziałem, że wielkie czyny i niesłychane przypadki kryją się za tym westchnieniem, pociągnąłem go więc do rogu między ruletką a stołem do pokera i czekałem, aż mu się język rozwiąże. — Jedno miałbym do zarzucenia Moosu — zaczął przechylając głowę w zamyśleniu — to tylko i nic więcej. Był Indianinem gdzieś z dalekich kresów kraju Czippewajów, ale sęk w tym, że liznął Pisma Świętego. Spędził kiedyś cały sezon w jednym obozie z pewnym kanadyjskim Francuzem, renegatem, który przedtem kształcił się w seminarium duchownym. Moosu nigdy nie widział, jak wygląda religia chrześcijańska w praktyce, za to nabił sobie głowę cudami, bitwami, odpustami i innymi historiami, których ani w ząb nie rozumiał. Poza tym był to równy gość, sprytny do roboty na szlaku i przy ognisku. Dostaliśmy obaj porządnie w skórę i ledwie zipiąc zwaliliśmy się z nóg w Tattarat. Podczas przeprawy przez przełęcz złapała nas jesienna zadymka śnieżna — straciliśmy cały ekwipunek i psy. Żołądki przylgnęły nam do krzyża i leciały z nas ostatnie strzępy odzieży, kiedyśmy wreszcie doczołgali się do wioski. Mieszkańcy Tattarat na nasz widok niezbyt się zdziwili, bo przed nami spotkali tamtych wielorybników. Dali nam najnędzniejszą chatkę z całej wsi i żywili najgorszymi ochłapami. Dziwne wydało mi się, że nas odosobnili. Ale MooSu tak to wyjaśnił: — Szaman sick tumtum — powiedział, co oznaczało, że szaman, czyli znachor, był zazdrosny i poradził ludkowi, aby trzymał się od nas z daleka. Na podstawie krótkiej znajomości z wielorybnikami doszedł bowiem do wniosku, że moja rasa jest silniejsza i mądrzejsza. Postąpił więc tak, jak zawsze postępowali wszyscy szamani na całym świecie. Zanim skończę, zobaczy pan, że miał świętą rację. — Prawo tego ludu głosi: „Kto je mięso, musi polować” — objaśnił mi Moosu. — A ja i ty, o mój panie, nie mamy drygu do ich broni. Ani napiąć cięciw, ani cisnąć włócznią jak należy nie potrafimy. Wobec tego szaman i Tummasook, który tu jest wodzem, poszeptali i został wydany rozkaz, że mamy wraz z kobietami i dziećmi taszczyć mięso do osady jako też usługiwać łowcom. — A to bardzo niedobrze — odparłem — bo jesteśmy, mój Moosu, z lepszej gliny niż tutejszy lud, który błądzi w ciemnościach. Po wtóre, musimy wypocząć i nabrać sił, ponieważ droga na południe jest długa, a słaby nie ma czego szukać na szlaku. — Ale my nie mamy nic — zaoponował rozglądając się po przegniłych bierwionach igloo i z obrzydzeniem kręcąc nosem na odór wiekowego morsa, którego zajadaliśmy na kolację. — Na takim wikcie nie wydobrzejemy. Nie mamy nic prócz flachy „pocieszycielki zbolałych”, która pustego żołądka nie napełni, trzeba więc ugiąć karków pod jarzmem niewiernych, rąbać drwa i nosić wodę. A są tutaj różne dobre rzeczy, tylko nie dla nas. Ach, panie mój, nos nigdy mnie nie zmylił. Zawiódł on twego sługę do tajemnych spiżarni i schowków wśród stert futer w paru igloo. Dobry prowiant zagarnął tutejszy ludek u biednych wielorybników, a cały ten łup powędrował do rąk kilku osób. Niewiasta Ipsukuk, która mieszka na krańcu wioski obok igloo wodza, ma znaczne zapasy mąki i cukru, a moje oczy powiedziały mi, że gębę miała umazaną w melasie. W igloo wodza Tummasooka jest herbata — czyżbym nie widział, jak żłopał ją ten stary wieprz? Szaman zaś ma puszkę herbaty „Z gwiazdą” i dwa kubły najprzedniejszego tytoniu. A co my mamy? Nic! Nic! Nic! Gdym usłyszał o tytoniu, w głowie mi się zakręciło i nic nie odpowiedziałem. Moosu sam jednak przerwał milczenie. — I jest tu jeszcze Tukeliketa, córka wielkiego łowcy i bogacza. Niczego sobie dziewczyna. Owszem, ładniutka. Wiele myślałem w nocy, podczas gdy Moosu chrapał, bom nie mógł przeżyć tego, że tytoń jest tak blisko, a ja nie mogę sobie zakurzyć. Moosu powiedział prawdę: nie mieliśmy nic. Wreszcie uprzytomniłem sobie, jak trzeba zadziałać, i rano mówię do Moosu: — Pójdziesz, zakręcisz się po swojemu i znajdziesz mi kość zagiętą jak gęsia szyja i pustą w grodku. Spaceruj sobie jak nigdy nic, ale wypatruj, gdzie mają garnki, patelnie i inne kuchenne naczynia. I pamiętaj, że posiadłem mądrość białego człowieka, rób więc, com ci nakazał, spraw się dobrze a szybko. Gdy poszedł, postawiłem lampę tranową na środku izby, a oblazłe futra, pod którymi sypialiśmy, odrzuciłem pod ścianę, żeby było więcej miejsca. Rozebrałem strzelbę Moosu i zatrzymałem przy sobie lufę, potem z dzikiej bawełny, jaką kobiety zbierają tu w lecie, skręciłem mnóstwo knotów. Moosu wrócił z zamówioną przeze mnie kością i nowiną, że w igloo Tummasooka jest pięciogalonowa blaszanka od nafty i duży kocioł miedziany. Pochwaliłem go za dobrą robotę i pozwoliłem mu zbijać bąki do wieczora. A kiedy północ była blisko, wygłosiłem doń mowę. — Wódz, który zwie się Tummasook, ma miedziany kocioł ora blaszankę po nafcie. — W tym miejscu wręczyłem mu solidny kamień, pięknie wygładzony przez morskie fale. — Obóz uśpiony — mówiłem dalej — i tylko gwiazdki mrugają na niebie. Idź, bracie, wpełznij cichutku do igloo wodza i walnij go w kałdun tym kamieniem, a dobrze! Niechaj mięso i obfite jadło, jakie spożywać będziesz w dni, które idą, doda sił twemu ramieniu. Zrobi się krzyk i gwałt, cała wieś stanie na nogach. Ale ty, bracie, się nie bój. Zrób się niewidoczny i rozpłyń się wśród mroków nocy i ciżby ludzkiej. A kiedy niewiasta Ipsukuk nawinie ci się pod rękę, ta, która umazała gębę w melasie, rąbnij ją w samo, co wodza, potem zaś wal każdego, kto ci się napatoczy, a posiada mąkę. Następnie sam wznieś pod niebiosa krzyk bólu, skręcaj się, załamuj ręce i lamentuj na znak, że i ciebie nawiedziły nocne zmory. W ten właśnie sposób zdobędziemy zaszczyty i wielkie bogactwa, i puszkę herbaty „Z gwiazdą”, i najprzedniejszy tytoń, i twoją Tukeliketę, która jest niebrzydka dziewoja. Moosu pobiegł wykonać zadanie, a ja cierpliwie czekałem w chatynce. „tytoń był już bardzo blisko. Nagle rozległ się wśród nocy okrzyki przerażenia, po czym nieopisany hałas wzbił się pod niebo. Porwałem „pocieszycielkę zbolałych” i wybiegłem. Rwetes był wielki, kobiety zawodziły, całą wieś dusiła zmora strachu. Tummasook i kobieta Ipsukuk tarzali się z bólu po ziemi, w czym towarzyszyła im spora gromadka, między innymi Moosu. Odepchnąłem na bok tych, co mi się pętali między nogami, i przytknąłem szyjkę flaszki do ust Moosu. Natychmiast ozdrowiał i przestał wyć. Wszyscy inni zdjęci tą samą niemocą zaczęli głośno dopraszać się o butelkę. Wówczas palnąłem mówkę. Zanim skosztowali leku i wrócili do zdrowia, zasekwestrowałem Tummasookowi miedziany kociołek oraz blaszankę po nafcie, a kobiecie Ipsukuk cukier i melasę, innym zaś pacjentom pokaźne porcje mąki. Szaman mierzył gniewnym spojrzeniem ludzi, którzy przypadli mi do kolan, ale sam z trudem ukrywał zdziwienie, jakie go nurtowało. Z wysoko wzniesionym czołem udałem się do chaty. Po piętach deptał mi Moosu stękając pod ciężarem łupu. W chacie wziąłem się do roboty. W miedzianym kotle Tummasooka zmieszałem trzy litry pszennej mąki z pięcioma litrami melasy i dolałem do tego dwadzieścia litrów wody. Kocioł postawiłem przy lampie, żeby mieszanina sfermentowała i nabrała mocy. Moosu zrozumiał, co się święci, i oświadczył, że mądrość moja przechodzi wszelkie pojęcie i że jestem większy od Salomona, o którym słyszał jako o mędrcu dawnych czasów. Blaszankę umieściłem nad lampą. Do jej otworu przymocowałem lejek, łączący blaszankę z kością kształtu gęsiej szyi. Wysłałem Moosu, żeby utłukł lodu. Gdy go nie było, połączyłem lufę jego strzelby z gęsią szyją. Na środek lufy nałożyłem potem tłuczonego lodu. U jej wylotu, obok patelni z lodem, podstawiłem mały żelazny garnek. Gdy zacier dostatecznie sfermentował (minęło dwa dni, zanim stanął na własnych nogach), przelałem go do blaszanki i zapaliłem knoty własnoręcznie skręcone. Kiedy wszystko było gotowe, przemówiłem do Moosu. — Pójdziesz — powiadam — do wioskowej starszyzny, przekażesz ukłony ode mnie i zaprosisz, by przyszli tutaj i przespali noc ze mną i z bogami. Gorzałka wesoło bulgotała, kiedy goście zaczęli odchylać skórzaną zasłonę wiszącą w drzwiach i chyłkiem jeden po drugim wchodzili do igloo. A ja nic, tylko obkładani lufę tłuczonym lodem. Z jej wylotu — cyk, cyk, cyk — w żelazny garnek kapie trunek — uważasz pan, bimber. Ale oni nigdy czegoś podobnego nie widzieli, więc tylko niepewnie chichotali, kiedy opiewałem wielkie zalety tego napoju. W czasie przemówienia zauważyłem błyski zawiści w oczach szamana, wobec czego skończywszy posadziłem go obok Tummasooka i kobiety Ipsukuk. Potem dałem tej trójcy pić. Oczy zaszły im łzami, w żołądkach zrobiło się gorąco. Przestali się bać i chciwie wyciągnęli szklaneczki, żeby dać im jeszcze. Gdym ich już dobrze zaprawił, wziąłem się do reszty. Tummasook zaczął się przechwalać, jak to swego czasu zabił białego niedźwiedzia, i odgrywając tę scenę tak się rozochocił, że omal nie ubił własnego wuja. Ale nikt nie zwracał na to uwagi. Kobieta Ipsukuk rzewnymi łzami opłakiwała syna, który przed wielu laty zginął wśród lodów. Szaman podśpiewywał zaklęcia i wróżby. I tak przez całą noc, a nad ranem wszyscy leżeli pokotem i smacznie spali z bogami. Ciąg dalszy nietrudno odgadnąć, prawda? Wieść o magicznym napoju szybko się rozeszła. Jest to — specjał, który przechodzi wszelkie pojęcie. Mowa ludzka jest zbyt uboga, żeby opisać choćby dziesiątą część cudów, jakie napój ten sprawia. Uśmierza ból, odpędza troski, przywołuje dawne wspomnienia, twarze zmarłych, zapomniane sny. To ogień, który ogarnia płomieniem krew, a paląc się, przecież nie spala. Serce wypełnia odwagą, rozprostowuje plecy, mężczyzn czyni czymś więcej niż mężczyznami. Tryska mądrością, zna każdą tajemnicę. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Niebawem wszyscy wołali, że chcą spać z bogami. Znosili najcieplejsze futra, najlepsze kąski mięsa, przyprowadzali najmocniejsze psy. Ja jednak ostrożnie szafowałem bimbrem, sprzedając go łaskawie tylko tym, którzy przynosili mąkę, melasę i cukier. Zebraliśmy takie zapasy, że z trudem mieściły się w igloo, kazałem więc Moosu zbudować spiżarnię. Nie minęły trzy dni, a Tummasook zbankrutował. Szaman po pierwszej nocy zaczął pić z umiarem, bacznie mnie przy tym obserwował. Przez prawie cały tydzień siedział nam na karku. W ciągu dziesięciu dni nawet kobieta Ipsukuk wyczerpała swe zapasy i poszła do domu na niepewnych nogach. Ale Moosu narzekał. — Ach, panie mój — mówił — zgromadziliśmy przebogate zapasy mąki, melasy i cukru, lecz chałupina nasza marna, przyodziewek chudy, a skóry, na których śpię, wyliniałe. Brzuch mój woła o mięso, od którego nie biłaby pod niebiosa woń, woła o herbatę, jaką siorbie Tummasook, wzdycha tęsknie do tytoniu Neewaka, który jest szamanem, i czyha na naszą zgubę. Mąki mam już po dziurki w nosie, opycham się cukrem i melasą, ile dusza zapragnie, ale serce Moosu boleje, a jego łoże jest puste. — Zamilcz! — odrzekłem — słabą masz głowę i głupiec jesteś. Siedź cicho i czekaj, a wszystko to wpadnie nam w ręce. Gdybyśmy chapnęli teraz, chapnęlibyśmy niedużo, a w końcu nic by nam nie zostało. Jesteś dziecko wobec mądrości białego człowieka. Trzymaj język za zębami, a ja ci pokażę, jak postępują moi bracia za morzami i jak zagarniają bogactwa świata. To się nazywa „byznes”. Co ty o tym wiesz? Na drugi dzień Moosu przybiegł do chaty zdyszany. — O panie! Dziwne rzeczy dzieją się w igloo Neewaka, szamana. Koniec z nami, nie będziemy mieli ciepłych futer, nie skosztujemy dobrego tytoniu, a wszystko przez to, żeś pan wariował za melasą i mąką. Leć pan zobaczyć, a ja tu popilnuję samogonu. Poszedłem więc do igloo Neewaka. Wyobraź pan sobie, szaman sprytnie podpatrzył mój alembik i zrobił taki sam. Gdy mnie zobaczył, nie mógł ukryć uczucia dumy. Był to bowiem gość z głową na karku, a w moim igloo spał z bogami zapewne nie tak twardo, jak by się zdawało. Nic jednak sobie z tego nie robiłem, bom swoje wiedział. Wracam, tedy do chaty i przemawiam Moosu do rozumu. — Na szczęście lud ten uznaje prawo własności, choć na ogół w małym stopniu korzysta z dobrodziejstw instytucji cywilizowanego świata. Dzięki temuż poszanowaniu własności ty i ja porośniemy w tłuszcz, a ponadto wprowadzimy tu nowe porządki, których inne narody dopracowały się wśród krwawego trudu i wielkich cierpień. Moosu niedużo zrozumiał. Oczy mu się otwarły dopiero, gdy wpadł szaman i łypiąc okiem oświadczył z nutą pogróżki w głosie, że chce ze mną dobić targu. — Słuchaj — Wołał — w całej wiosce nie ma ani krzty mąki i melasy. Sprytnie obrałeś z nich mój lud, który spał z twoimi bogami, a teraz nie ma nic prócz napęczniałych głów, słabych kolan i pragnienia, którego nie można ugasić. Źle jest, a wiedz, że lud słucha mego głosu. Lepiej więc będzie, jeśli zaczniesz ze mną handlować tak samo jak wtedy, gdyś kupował melasę i mąkę. A ja na to: — Dobrąś mowę powiedział, mądrość zagościła w twych ustach. A więc handlujmy. Za tę ilość mąki i melasy dasz puszkę herbaty „Z gwiazdą” i dwa wiadra tytoniu. Moosu jęknął, a kiedy transakcja została zawarta i szaman poszedł, zaczął mi robić gorzkie wymówki. — Teraz — mówił — teraz wsiąkliśmy na amen, boś pan oszalał! Neewak sam będzie warzył hooch i przyjdzie chwila, że nakaże ludowi pić tylko jego hooch, żadnego innego. Wobec czego jesteśmy zrujnowani, nasz towar nic niewart, zostanie nam nędzne igloo, a łoże Moosu będzie zimne i puste! A ja na to: — Klnę się na zewłok wilka, żeś cymbał i że ojcowie twoi byli, a potomkowie będą aż do ostatniego pokolenia durniami. Mieć twój rozum, to już lepiej nie mieć żadnego, oczy twe ślepe są na byznes. Mówiłem ci, co to jest byznes, ale ty nic nie rozumiesz. Idźże, synu tysiąca durni, napij się samogonu, który Neewak pędzi w swym igloo, i bij pokłony twym bogom za to, że korzystasz z mądrości białego człowieka, dzięki której opływasz w dostatki. Jazda! A kiedy się napijesz, przynieś na wargach smak tego napitku, żebyś go mógł mi opisać. Dwa dni potem Neewak przysłał nam ukłony i zaproszenie do swego igloo. Moosu poszedł, ja zostałem w domu. Słuchałem, jak świergoce moja bimbrownia, powietrze było gęste od dymu szamańskiego tytoniu. Albowiem słaby był ruch w interesie owego wieczoru i właściwie zaszedł do mnie jeden tylko Angeit, wierny mi młody myśliwy. Po pewnym czasie wrócił Moosu. Dusił się ze śmiechu i wesoło mrużył oczy. — Jesteś wielkim człowiekiem — powiedział — panie mój, wielkim człowiekiem i wspaniałomyślnym. Dlatego nie potępisz sługi twego, Moosu, który miewa chwile zwątpienia i pewnych rzeczy nie może ogarnąć rozumem. — Cóż się stało? — zapytałem. — Czyś ty przypadkiem nie wypił za dużo? A tamci śpią jak zabici w igloo Neewaka, szamana, co? — Nie, wściekają się i brzuchy ich bolą, a wódz Tummasook złapał Neewaka za gardło, i przysiągł na kości przodków, że nie chce go więcej widzieć na oczy. Słuchaj! Wchodzę do igloo, a tu gorzała bulgoce i bańki puszcza, para idzie przez gęsią szyjkę całkiem jak u ciebie, panie mój, tak samo zamienia się w płyn po spotkaniu się z lodem i na samym końcu kapie do garnczka. Więc Neewak częstuje napitkiem… Boże ty mój, trunek zupełnie niepodobny do twego, bo ani w język nie szczypie, ani w oku łza się nie kręci. Co tu ukrywać — woda. Pijemy, pijemy na umór i wciąż siedzimy, a w sercach chłód i wielka powaga. Neewak się zmieszał, czoło mu się chmurzy. Wybiera z całego towarzystwa tylko Tummasooka i Ipsukuk, sadza ich osobno, prosi, żeby pili, pili, pili. Piją oni, piją, piją, i siedzą sztywni a chłodni, aż Tummasook zrywa się w gniewie okrutnym i żąda zwrotu futer i herbaty. Ipsukuk podnosi głos, piskliwy i zły. Całe towarzystwo woła, żeby szaman oddał, co od nich dostał, harmider wielki się robi… — Czy ten pieski syn myśli, że jestem wieloryb? — słyszymy nagle głos Tummasooka. Wódz odsuwa skórę wiszącą w drzwiach i staje wyprostowany w naszym igloo z twarzą pociemniałą z gniewu i chmurnym czołem. — Napęczniałem — powiada — jak rybi pęcherz, zaraz pęknę, ledwie się mogę ruszyć, taki ciężar dźwigam. La–la! W życiu tak nie piłem, a jednak w oczach mi jasno, kolana mocne, ręka nie drży. Jeden po drugim wchodzili ludzie do naszego igloo. — Szaman nie umie sprawić, byśmy spali z bogami — skarżyli się — to się udaje tylko w twojej chacie. Śmiałem się w duchu, gdym na prawo i lewo rozdawał bimber, a goście się weselili. A do mąki, którą sprzedałem był Neewakowi, tom domieszał hojną ręką sody zakupionej u kobiety Ipsukuk. No to jak mógł jego zacier sfermentować, jeśli soda mu nie pozwalała? Jakim, pytam się, cudem jego bimber mógł się zbimbrzyć, skoro nie chciał skwaśnieć? Od tej pory bogactwo napływało do naszej chaty nieprzebranym strumieniem. Futer mieliśmy bez liku, a także kobiecych robótek, posiedliśmy też wszystką herbatę wodza, a mięso znosili nam bez końca. Pewnego razu Moosu opowiedział mi historię Józefa w Egipcie, zresztą okrutnie zniekształconą, ale to mnie natchnęło pewną myślą i niebawem połowa plemienia pracowała przy budowie wielkich moich spiżarni mięsa. Z tego, co upolowali, dostawałem lwią część i wszystko magazynowałem. Moosu też nie próżnował. Z kory brzozowej zrobił talię kart i nauczył Neewaka grać w „siódemkę”. W grę wciągnął również ojca Tukelikety. Wkrótce poślubił dziewczynę, a na drugi dzień wprowadził się do chaty szamana, najpiękniejszej w całej wiosce. Neewak zszedł na psy, przerżnął bowiem w „siódemkę” wszystko, co miał, razem z bębenkami ze skóry morsa i przyborami czarownika — wszystko. W końcu przyszło mu na to, że rąbał drwa, nosił wodę i był gotów do posług na każde skinienie Moosu. Ten zaś — tak, Moosu sam się ogłosił szamanem, czyli arcykapłanem, a z pokiełbaszonego przez się Pisma Świętego stworzył nowych bogów i przed osobliwymi ołtarzami odprawiał gusła. Byłem z tego zadowolony, bom uważał, że kościół i państwo powinny iść ręka w rękę, a poza tym miałem jeszcze swoje, państwowe plany. Wydarzenia rozwijały się tak, jak to przewidziałem. Pogodny nastrój i uśmiechnięte lica zniknęły z osady. Ludzie zrobili się posępni i chmurni. Raz po raz wybuchały kłótnie i bójki, dniem i nocą nie ustawał zgiełk i rwetes. Idąc za wzorem Moosu inni też zrobili karty. Myśliwi rżnęli w karcięta między sobą. Tummasook prał okropnie małżonkę, aż jego wuj stanął w obronie kobiety i kłem morsa rąbnął go tak, że wódz w nocy wył z bólu i pohańbił się w oczach narodu. Wśród tego rodzaju rozrywek poniechano łowów i wkrótce kraj nawiedziła klęska głodu. Noce były długie i ciemne, a w braku mięsa nie było za co kupić bimbru. Szemrano więc przeciw wodzowi. O to mi właśnie szło. Gdy już głód dobrze im się dał we znaki, zwołałem całą wieś, wygłosiłem wielką mowę, przybrałem pozę patriarchy i nakarmiłem głodnych. Moosu też palnął mówkę, dzięki której, jak również w uznaniu mych zasług, wybrano mnie wodzem. Moosu, który rozmawiał z Bogiem i obwieszczał jego zarządzenia, namaścił mnie tranem. Okropnie mi gębę wysmarował, bo nie rozumiał, na czym polega obrządek pomazania. We dwójkę wykładaliśmy ludowi teorię boskiego pochodzenia królewskiej władzy. A że bimbru było w bród, mięsa nie brakowało i wyprawiliśmy festyn, nowy ład spotkał się z ogólnym uznaniem. Widzisz więc, szanowny panie, żem siedział na wyżynach, odziewałem się w purpurę i panowałem nad ludem. I do dziś dnia byłbym królem, gdyby mi starczyło tytoniu i gdyby Moosu okazał się większym głupcem, a mniejszym łajdakiem. Bo, widzisz, wpadła mu w oko Esanetuk, najstarsza córka Tummasooka. A ja zaprotestowałem. — O bracie mój — klarował mi Moosu — byłeś łaskaw powiedzieć, że będą tu wprowadzone nowe porządki. Słuchałem słów twoich i czerpałem z nich mądrość. Ty rządzisz z woli boskiej, a ja z woli boskiej się ożenię. Nie uszło mej uwagi, że mówi do mnie przez „bracie”, rozgniewałem się i obtańcowałem faceta. Ale odwołał się do narodu i przez trzy dni odprawiał gusła, w czym cała wieś brała udział. W końcu głos boży przemówił przez niego oznajmiając, że ma być wprowadzone wielożeństwo, albowiem taka jest wola boska. Ale chytra to była sztuka, gdyż liczbę żon uzależnił od cenzusu majątkowego i w ten sposób dzięki bogactwu wyniósł się ponad innych. Trudno go było nie podziwiać, chociaż władza wyraźnie przewróciła mu w głowie i wiadomo było, że nie spocznie, póki cała władza i wszystkie bogactwa nie znajdą się w jego łapach. Rozpierała go pycha, zapomniał, że mnie zawdzięcza swe stanowisko, i począł czyhać na moją zgubę. Ale było to interesujące, bo ten łapserdak po swojemu przekształcił pierwotne społeczeństwo. Mając monopol samogonowy ciągnąłem z niego zyski, przestałem jednak dzielić się nimi z Moosu. Pomyślał trochę i wprowadził system podatków kościelnych. Nałożył na mieszkańców wsi dziesięcinę. Grzmiał przy tym o pierworodnych tłustych barankach i tak dalej, nicując na swój użytek zasłyszane i raz już przekręcone przypowieści biblijne. Nawet to zniosłem w milczeniu. Kiedy wszakże wprowadził coś na kształt progresywnego podatku dochodowego, zbuntowałem się. Głupstwo zrobiłem, bo jemu właśnie o to chodziło. Odwołał się w tej sprawie do ludu, który go poparł, bo lud zazdrościł mi bogactw i sam płacił wysokie podatki. — Dlaczego my mamy płacić? — pytali — a ty nie? Czyż przez usta Moosu, szamana, nie mówi głos Boga? Ustąpiłem. Ale zaraz podniosłem cenę bimbru. Mój Boże! Moosu, jakby na to czekał, natychmiast przykręcił śrubę podatkową. Tak się zaczęła otwarta wojna. Postawiłem na Neewaka i Tummasooka stając w obronie ich praw uświęconych tradycją. Moosu wygrał, bo powołał do życia stan duchowny i obydwu nadał wysokie godności. Stanął przed nim problem władzy, rozwiązywał go podobnie, jak przed nim wielu innych. To był mój błąd. Sam powinienem był zostać szamanem, a on wodzem, lecz za późno to zrozumiałem, tak więc w starciu między władzą duchowną i doczesną skazany byłem na klęskę. Rozgorzał wielki spór, ale szala zwycięstwa szybko się przechyliła na stronę Moosu. Ludzie pamiętali, że to on mnie namaścił i jasne było dla nich, iż źródłem władzy nie jestem ja, tylko on. Zostałem sam z garstką zwolenników, z których najbardziej był mi oddany Angeit. Moosu stanął na czele partii ludowej i rozpuszczał pogłoski, jakobym zamierzał obalić go i ustanowić własnych bogów, najbardziej bezecnych pod słońcem. Szczwany drań znów mnie ubiegł, bo rzeczywiście tak chciałem zrobić: abdykować — rozumie pan? — i orężem wiary walczyć z jego religią. Nastraszył lud opowieściami o niegodziwych postępkach moich bogów, a zwłaszcza jednego, który się nazywa Byznes (wymawiał Bzz Nzz) — i stłumił mój plan w zarodku. Zdarzyło się, że Kluktu, najmłodsza córka Tummasooka, przypadła mi do gustu, i to nie bez wzajemności. Rozpocząłem starania, lecz eks–wódz odpalił mnie — gdym już zapłacił cenę kupna — oświadczając, że Moosu zastrzegł sobie tę dziewczynę. Tego już było za wiele! Miałem ogromną ochotę pójść do jego igloo i zaciukać dziada gołymi rękami. Przypomniałem sobie jednak, że tytoń już się kończy, i z uśmiechem na ustach wróciłem do domu. Na drugi dzień Moosu odprawił zaklęcia i przefasonował cud z chlebem i rybami na wróżbę. Czytając między wierszami zrozumiałem, że arcykapłan pije do moich spiżarni, zawalonych mięsem. Lud także nie był w ciemię bity. Szaman wcale ich nie nakłaniał, by poszli na łowy, większość więc pozostała w chatach i upolowano tylko parę karibu i niedźwiedzi. Ale ja miałem co innego na oku, bom widział, że nie tylko tytoń, lecz i zapas mąki i melasy jest na ukończeniu. A poza tym uważałem za swój obowiązek pokazać, jaki mądry jest biały człowiek, i zalać sadła za skórę Moosu, któremu przewróciło się we łbie, gdy dzięki mnie zdobył władzę. Tej samej nocy poszedłem do swoich spiżarni. Ciężko tam pracowałem. Nazajutrz rzucało się w oczy, że wszystkie psy stały się dziwnie leniwe. Nikt niczego nie podejrzewał, ja noc w noc ciężko pracowałem, psy były coraz tłustsze, a ludzie chudli i chudli. Zaczęli szemrać i domagać się spełnienia proroctwa, lecz Moosu ich hamował, czekając, aż głód jeszcze bardziej im dokuczy. Do ostatniej chwili nawet się gałganowi nie śniło, jaką sztukę mu wytnę, i nie przyszło mu do głowy, że spiżarnie są puste. Gdy wszystko było gotowe, posłałem Angeita wraz z wierną mi gromadką (karmiłem ich potajemnie), żeby obeszli wioskę i zwołali wiec. Całe plemię zebrało się na udeptanym śniegu przed moją chatą. Z tyłu wznosiły się na palach, jak na szczudłach, spiżarnie. Przyszedł i Moosu. Tłum zatoczył koło. W pierwszym szeregu stanął Moosu, prosto naprzeciw mnie, pewny, że coś knuję, gotów pierwszą zaczepkę odeprzeć druzgocącym ciosem. A ja wstałem i przy wszystkich mu się pokłoniłem. — O Moosu, ty błogosławiony przez Boga — tak zacząłem. — Dziwisz się pewnie, że zwołałem to zgromadzenie i niewątpliwie po tylu głupstwach, jakich narobiłem, oczekujesz niebacznych słów i postępków. O nie! Powiedziane jest, że jak bogowie chcą kogoś ukarać, to mu najpierw rozum odbierają. A jam był naprawdę pozbawion rozumu. Sprzeciwiałem się twej woli, kpiłem z twojej władzy, dopuściłem się wielu bezecnych i swawolnych postępków. Tej nocy jednak zesłane mi było widzenie i ujrzałem, żem zbłądził. A tyś stanął przede mną jak gwiazda płomienna, i brwi ci gorzały, i pojąłem w sercu moim, żeś wielki. Wszystko stało się jasne. Zrozumiałem, że Bóg darzy cię swoim uchem i kiedy ty mówisz, on słucha. Przypomniałem sobie, że wszystko, com uczynił dobrego, uczyniłem za sprawą łaski boskiej i twojej. Tak, dziatwo moja! — wołałem zwracając się do ludu. — Jeślim kiedy postąpił sprawiedliwie, jeślim zrobił co dobrego, zawszem czynił za radą Moosu. Gdy go słuchałem, wszystko szło świetnie, gdym zatykał uszy i folgował swemu szaleństwu, same głupstwa z tego wychodziły. Za jego radą zebrałem zapasy mięsiwa i w czarne dni karmiłem głodnych. Z jego łaski zostałem wodzem. A jak używałem swojej władzy? Pozwólcie, że wam powiem. Nic nie zrobiłem. W głowie mi się przewróciło, ubrdałem sobie, że jestem większy niźli Moosu, i uważacie — tyłkom sobie biedy napytał. Rządziłem niemądrze, bogowie się na mnie pogniewali. O Boże, Boże! Głód trzewia wam ściska, matkom w piersiach wyschło, zgłodniałe dzieciątka kwilą po nocach. A ja, którym w sercu chował zatwardziałą nienawiść do Moosu, nie wiem, co mam począć i skąd tu wziąć żarcia. W tym miejscu tłum zaczął kiwać głowami. Uśmiechali się i coś sobie na ucho szeptali — wiedziałem, że o bochenkach chleba i rybach. Szybko waliłem dalej. — A więc zrozumiałem własną głupotę i mądrość Moosu, pojąłem, że jestem niedojda, a Moosu głowacz. Dlatego, gdy przeszło mi szaleństwo, przyznaję się do winy i chcę naprawić zło, którem wyrządził. Spozierałem bezecnym okiem na Kluktu i co się okazało? Została oddana Moosu. A przecież Kluktu jest moja, bo czy nie zapłaciłem za nią Tummasookowi towarem? Ale jam niewart Kluktu, niechaj więc przejdzie z ojcowskiego igloo do igloo Moosu. Czyż bowiem księżyc może świecić, gdy słońce błyszczy na niebie? Po drugie, Tummasook niech zachowa, co dostał ode mnie, a dziewczynę niechaj weźmie w darze Moosu, bo Bóg nakazał, aby został jej panem i władcą. Co więcej, ponieważ niemądrze używałem bogactwa i korzystałem zeń, aby was, moje dziatki, uciskać, oto składam w darze Moosu blaszankę po nafcie, jak również gęsią szyjkę, lufę oraz miedziany kocioł. Tym samym nie będę już mógł zgarniać wszystkiego pod siebie, a jeśli zachce się wam hooch, on ugasi wasze pragnienie, i to bez zdzierstwa. Boć wielki to człowiek i Bóg przemawia przez jego usta. I jeszcze coś: serce mi zmiękło, żałuję swego szaleństwa. Ja, który jestem kpem i synem kpów, ja — sługa złego boga Bzz Nzz, ja, który widzę wasze puste brzuchy i nie wiem, jak je zapełnić — czemu miałbym być wodzem, wynosić się nad was i przywieść naród do zguby? Po cóż miałbym robić to, co nie jest dobre? Natomiast Moosu, szaman, człek z wszystkich najmędrszy, stworzony jest do tego, by rządzić łagodną ręką i sprawiedliwie. Z powodów, które wam wyłuszczyłem, abdykuję więc i władzę swą przekazuję w ręce Moosu, on jeden bowiem będzie wiedział, jak was nakarmić w dniu, w którym zabraknie mięsa w kraju. Gdym skończył, rozległy się huczne oklaski i lud wołał: Klosz! Klosz! co znaczy — dobrze. W oczach Moosu dostrzegłem zdziwienie i niepokój. Nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi, i bał się mej mądrości białego człowieka. Spełniłem wszystkie jego życzenia, niektóre zaś nawet uprzedziłem. Widząc, jak stoję tutaj, własnoręcznie wyzuty z władzy, zdawał sobie sprawę, że nie pora podburzać lud przeciw mojej osobie. Nim się rozeszli, obwieściłem, że wraz z przejściem bimbrowni na własność Moosu, wszystek samogon, jaki mam, przekazuję w ręce ludu. Moosu usiłował protestować, bo dotąd pozwalaliśmy zalewać się małym gromadkom, lecz nigdy wszystkim naraz. Ale tłum krzyczał: Klosz! Klosz! i zaczęła się huczna zabawa przed moim igloo. A kiedy trunek począł im szumieć w głowach i na dworze bawiono się coraz hałaśliwiej, ja w domu naradzałem się z Angeitem i paru oddanymi mi ludźmi. Powiedziałem im, co mają robić, i dokładnie przyuczyłem, co mówić. Potem chyłkiem przemknąłem się do lasu, gdzie miałem dwoje sanek dobrze wyładowanych i dwa nie przekarmione psie zaprzęgi. Wiosna, uważasz pan, była za pasem, śnieg okryła skorupa lodu, słowem, w sam raz, żeby ruszyć w drogę na południe. Co więcej, tytoń się skończył. Spokojnie czekałem w lesie, gdyż nie miałem się czego obawiać. Gdyby chcieli mnie ścigać, psy mieli zapasione, a sami zbyt byli wygłodzeni, żeby mnie dognać. Poza tym wiedziałem, jaka niespodzianka ich czeka, bo sam ją starannie przygotowałem. Najpierw przybiegł jeden mój zausznik, a za nim drugi. — O panie! — zawołał pierwszy ciężko dysząc. — W wiosce zrobiła się straszna chryja, wszyscy potracili głowy i sami już nie wiedzą, czego chcą. Spili się, jedni napinają cięciwy, inni się kłócą. Jeszcze u nas nie było takiej awantury. A drugi mój zausznik mówi: — Zrobiłem, jakeś kazał, o panie. Szeptałem chytre słowa w chętne uszy i budziłem wspomnienia dawnych czasów. Kobieta Ipsukuk płacze nad swoją biedą i bogactwem, które postradała. Tummasook znów się uważa za wodza. A ludzie są głodni i wszystko się w nich gotuje. Trzeci powiedział: — Neewak powywracał ołtarze Moosu i odprawia zaklęcia przed starymi bogami, których czciliśmy przez tyle lat. Ludzie wspominają bogactwa, co przeciekły im przez gardła i są bezpowrotnie stracone. A Esanetuk, która jest sick tumtum, pobiła się z Kluktu i narobiła szumu. Potem, jako córki jednej matki, wzięły się we dwójkę do Tukelikety. Na sam koniec w trójkę jak trzy huragany uderzyły na Moosu z wszystkich stron, aż uciekł z domu i wystawił się na pośmiewisko. Bo mężczyzna, który nie umie sobie dać rady ze swoim babińcem, jest kpem. Wówczas nadszedł Angeit. — Straszne kłopoty spadły na Moosu, o panie, bo tak długo szeptałem ludziom na ucho, aż przyszli do niego i mówią, że głodni, i żądają spełnienia wróżby. Wielkim głosem wołają: Itlwillie! Itlwillie! (Mięso). Więc Moosu krzyczy swoim niewiastom, rozjuszonym z gniewu i pijaństwa, żeby zamknęły gęby, i prowadzi plemię do twoich spiżarni. Nakazuje mężczyznom otworzyć i najeść się do syta. A tu spiżarnie puste. Mięsa ani kawałka. Mężczyźni stoją niemi, lud zdjęło przerażenie. Pośród ciszy zabieram głos: — O Moosu, gdzie mięso? O tym, że było, dobrze wiemy. Czyż nie przynosiliśmy go z łowów? Kłamstwem byłoby, gdybyś powiedział, że jeden człowiek sam wszystko zjadł. A przecież myśmy z tego mięsa nie widzieli nawet skóry i kości. Gdzie jest mięso, o Moosu? Bóg cię słyszy. Gdzie mięso? Ludzie wołają: „Bóg cię słyszy. Gdzie mięso?” I szepczą między sobą zdjęci strachem. Wówczas wszedłem w tłum. Mówiłem o okropnych tajemnych sprawach, o nieboszczykach, co przemykają się jak cienie i czynią zło, mówiłem tak długo, aż przerażeni zaczęli głośno krzyczeć i zbili się w gromadkę jak dzieci, które się boją ciemności. Neewak wygłosił mowę. Dowodził, że wszystkie nieszczęścia przyszły z chaty Moosu. Gdy skończył, szał ludzi ogarnął, chwytali za włócznie, kły morsa, pałki i kamienie z morskiego brzegu. Moosu uciekł do chaty. Nie pił hooch. Dlatego nie mogli go złapać, przewracali się jeden na drugiego i dreptali w miejscu. Do tej chwili wyją przed jego igloo, babiniec hałasuje w środku, on też się drze, ale sam swego głosu nie słyszy. — O Angeit, dobrześ się spisał — pochwaliłem. — A teraz weź te puste sanki i chude psy, goń do igloo Moosu. Nim się pijany lud połapie, co robisz, czym prędzej rzuć Moosu na sanki i przywieź go tu. Czekając na powrót Angeita, dałem parę dobrych rad moim wiernym towarzyszom. Moosu przyjechał na sankach. Siniaki na jego twarzy świadczyły, że niewiasty dobrze się z nim porachowały. Wypadł z sanek w śnieg i leżąc u mych stóp płakał. — O panie! — wołał. — Przebaczysz słudze twemu Moosu jego niecne postępki! Tyś wielki człowiek! Na pewno przebaczysz! — Mów mi „bracie”, Moosu, mów mi „bracie” — szydziłem. Końcem mokasyna podniosłem go na nogi. — Będziesz mnie słuchał? — Tak, panie — skamlał — zawsze. — No to kładź się przez sanki — przełożyłem bat do prawej dłoni. — Kładź się twarzą do śniegu. Tylko prędko, bo jeszcze dziś ruszamy na południe. Kiedy się należycie ułożył, zacząłem go okładać batem, za każdym uderzeniem wyliczając winy, jakich się względem mnie dopuścił. — To za nieposłuszeństwo w ogóle — chlast! A to za nieposłuszeństwo w szczególe — chlast! chlast! To za Esanetuk! To dla dobra twej duszy! To za powagę twego urzędu! To za Kluktu! To za władzę od Boga! To za tłuste pierworodne baranki! A to i to za podatek dochodowy i bochny chleba tudzież ryby! A to za całokształt twego nieposłuszeństwa! A to na koniec, żebyś odtąd był ostrożniejszy i nabrał rozumu! A teraz przestań smarkać i wstań! Włóż rakiety śnieżne, idź naprzód i toruj drogę psom. Uwaga! Naprzód! Marsz! Tomasz Stevens uśmiechnął się pod wąsem, zapalił piąte cygaro i puścił serię kółek pod sufit. — Ale co się stało z ludźmi w Tattarat? — zapytałem. — Czy to nie nazbyt okrutne skazać ich na śmierć głodową? Roześmiał się i między jednym kółkiem a drugim powiedział: — A czy nie mieli tłustych psów? Przełożył Kazimierz Piotrowski LI–WAN O JASNEJ SKÓRZE Obniża się słońce, Canimie, upał dnia minął — zawołała Li–Wan do mężczyzny, który spał, a głowę miał okrytą śpiworem z wiewiórczych skórek. Zawołała po cichu, jak gdyby obowiązek walczył w niej ze strachem przed chwilą przebudzenia. Bo Li–Wan bała się tego swojego rosłego męża, zupełnie niepodobnego do innych znanych jej mężczyzn. Łosiowe mięso zaskwierczało nieprzyjemnie. Kobieta przesunęła patelnię na skraj czerwonego żaru i zerknęła z ukosa w stronę dwóch psów znad Zatoki Hudsona. Wilczury wodziły wzrokiem za każdym jej ruchem i łakomie wysuwały ociekające śliną czerwone jęzory. Ogromne, kudłate bestie siadły koło ogniska pod wiatr i w cienkiej smudze dymu chroniły się przed niezliczonymi chmarami komarów. Kiedy Li–Wan spojrzała w dół, na stromy brzeg Klondike toczącej wezbrane wody między wzgórzami, jeden z psów jak robak podpełznął do patelni. Zwinnym ruchem wyciągnął łapę i strącił w popiół kawał gorącego mięsa. Li–Wan dostrzegła to kącikiem oka. Pies trafiony w nos polanem, odskoczył i warknął. Nie odrywając od niego wzroku kobieta podniosła uratowane mięso. — Fuj! Olo! — krzyknęła. — Ciągleś głodny i głodny! Dlatego dostajesz za swoje, że pchasz nos, gdzie nie trzeba. Drugi pies stanął po stronie Olo i wraz z nim gotował się do walki. Jeżyła się im sierść na karkach i grzbietach, cienkie wargi unosiły się, marszcząc brzydko i odsłaniając okrutne, groźne kły. Nosy fałdowały się, wykrzywiały w srogiej pasji. W gardzielach bulgotało warczenie — wilczy charkot dzikich bestii, którym sama natura rozkazuje rzucić się, powalić przeciwnika. — A ty, Bash, złyś zawsze, niczym twój pan! Nie szanujesz ręki, co cię karmi. Nie dajesz mi spokoju! To nie twoja sprawa! Ale chcesz? Niech będzie twoja! Masz! Masz! A masz! Krzycząc tak Li–Wan rzucała szczapami, ale psy zręcznie unikały ciosów i ani myślały o kapitulacji. Rozłączyły się i przycupnięte do ziemi czołgały się na brzuchach. Warcząc głucho nadciągały z dwóch stron, oskrzydlały wroga. Li–Wan wojowała z wilczurami od czasu, gdy zaczęła raczkować między wiązkami skór w wigwamie. Wiedziała, że sytuacja jest groźna. Bash stanął, napiął mięśnie, gotował się do skoku. Olo pełzał jeszcze, ale był coraz bliżej i bliżej. Kobieta porwała dwie głownie za zwęglone końce. Śmiało stawiła czoła buntownikom. Olo cofnął się, lecz Bash dał susa i w powietrzu natknął się na ognisty oręż. Zaskowyczał boleśnie. Rozszedł się swąd przypalonych kudłów i skóry. Pies padł na ziemię, a kobieta resztkę rozżarzonego drewna rzuciła mu w pysk. Zawył wściekle, rzucił się w bok, uskoczył spod jej ręki i w dzikim popłochu zaczął szukać schronienia. Olo umykał, lecz Li–Wan przypomniała mu o swej władzy tęgo zdzieliwszy szczapą po żebrach. Później oba wilczury wycofały się pod gradem polan, aby na krańcu biwaku lizać rany, skowycząc i warcząc na przemian. Li–Wan zdmuchnęła popiół z ocalonego mięsa. Serce biło jej nie mocniej niż zwykle. Pospolite, codzienne wydarzenie szło już w niepamięć. Podczas wrzawy i zamieszania Canim ani się ruszył. Za to począł potężnie chrapać. — Hej, Canim! — zawołała kobieta. — Upał dnia mija. Czas w drogę. Ścieżka czeka naszych stóp. Peleryna z wiewiórczych skórek drgnęła. Odrzuciło ją na bok brunatne ramię. Powieki śpiącego uniosły się i zaraz opadły. „Dźwigał ciężkie juki — pomyślała Li–Wan. — Utrudziła go poranna praca”. Poczuła na szyi ukłucie komara, pomazała więc odsłonięte miejsce wilgotną gliną, której pecynę miała dla wygody pod ręką. Mężczyzna i kobieta pięli się przez cały ranek zboczem działu wodnego i dla ochrony przed chmarami napastliwych owadów smarowali twarze lepkim mułem. Błoto wysychało na słońcu, zastygało w maskę, która pękała raz po raz przy poruszeniu mięśni. Dziury trzeba było wciąż łatać, toteż skorupa miała nierówną grubość w rozmaitych miejscach i twarze wędrowców przedstawiały dziwaczny widok. Li–Wan zaczęła potrząsać mężem delikatnie, lecz wytrwale. Wreszcie Canim ocknął się, usiadł. Przede wszystkim spojrzał na słońce, a zasięgnąwszy rady niebieskiego zegara, przycupnął koło ognia i łapczywie rzucił się na mięso. Był to rosły, barczysty Indianin o szerokiej klatce piersiowej i potężnych muskułach. Mierzył pełne sześć stóp. Oczy miał bystrzejsze niż większość jego ziomków, bardziej inteligentne, żywe. Bruzdy znamionujące wolę głęboko poorały mu twarz, a że była to twarz pierwotna i uparta, wyraz jej zdawał się mówić o człowieku z natury nieugiętym, świadomym celu i w razie potrzeby zdolnym do zimnego okrucieństwa. — Jutro, Li–Wan, urządzimy biesiadę. Do czysta wyssał kość szpikową. Rzucił ją wilczurom. — Będziemy jedli racuchy smażone na bekonowym tłuszczu i cukier. To smaczniejsze niż… — Racuchy? — spytała zaciekawiona Li–Wan z trudem wymawiając dziwne słowo. — Aha! — odpowiedział tonem wyższości. — Nauczę cię nowych sposobów gotowania. Nie masz pojęcia o tych rzeczach, o których teraz mówię, no, i o bardzo wielu innych. Żyłaś przecie w małym, odludnym kątku ziemi, nic nie rozumiesz. Ale ja… — Wyprostował się i dumnym wzrokiem zmierzył żonę. — Wielki podróżnik ze mnie. Bywałem we wszystkich krajach, nawet pośród białych ludzi. Znam ich obyczaje i obyczaje wielu, wielu ludów. Nie jestem jak drzewo, które wyrasta po to, żeby zawsze stać na jednym miejscu i nie wiedzieć, co się dzieje za najbliższym wzgórzem. Jestem Canim, Canim–Czółno, urodzony do wędrówek po świecie, do podróży, do poznawania ziemi jak długa i szeroka. Kobieta pokornie chyliła głowę. — Słusznie mówisz. Przez całe życie jadałam ryby, mięso i jagody. Żyłam w małym, odludnym kątku ziemi. Nigdy nie marzyłam, że świat jest taki wielki. Dopiero gdy uprowadziłeś mnie z mojego plemienia, bym ci gotowała i dźwigała za tobą ciężary na nieskończenie długiej ścieżce… Urwała nagle, podniosła wzrok na męża. — Powiedz, Canim, czy ta ścieżka ma koniec? — Nie — odpowiedział. — Moja ścieżka jest jak świat: nie kończy się nigdzie. Moja ścieżka to właśnie świat, który przemierzam, odkąd nogi zaczęły mnie nosić, i przemierzać będę aż do śmierci. Mój ojciec i matka może już nie żyją, ale nie dbam o to; dawno widziałem ich ostatni raz. Moje plemię jest podobne twojemu. Siedzi na miejscu, bardzo stąd daleko. Ale ja nie dbam o swoje plemię, bo jestem Canim, Canim–Czółno. — A czy ja, Li–Wan, muszę do śmierci wędrować twoją ścieżką, chociaż jestem strudzona? — Ty, Li–Wan, jesteś moją żoną. Żona wędruje ścieżką męża wszędzie, dokąd ta ścieżka wiedzie. Tak chce prawo. A gdyby nawet chciało inaczej, takie byłoby prawo Canima, który jest prawodawcą dla siebie i swoich. Li–Wan pochyliła znów głowę, bo jedyne prawo, jakie znała, głosiło, iż mężczyzna jest panem kobiety. — Nie spiesz się — rzekł Canim, kiedy żona zaczęła się krzątać i zwijać w swoje juki ubogi sprzęt domowy. — Słońce jeszcze piecze, a ścieżka idzie teraz w dół, więc droga będzie lekka. Posłusznie zaniechała pracy. Wróciła na dawne miejsce i usiadła. Canim spojrzał na nią z nagle zbudzonym zainteresowaniem. — Nie siadasz na piętach, jak inne kobiety — powiedział. — Nie, nie mogłam się jakoś nauczyć. Męczy mnie to. Nie wypoczywam wcale. — A czemu twoje stopy nie wskazują prosto przed siebie? — Nie wiem. Wiem tyle, że stopy moje różnią się od stóp innych kobiet. Canim odpowiedział tylko błyskiem zadowolenia w oczach i myśli swych nie zdradził bodaj gestem. — Włosy masz czarne, jak wszystkie kobiety, ale czy zauważyłaś kiedy, że są bardziej delikatne i miękkie niż włosy innych kobiet? — Zauważyłam — odpowiedziała krótko, bo nie była zadowolona z chłodnego rozważania jej braków i niedomagań. — Przed rokiem zabrałem cię twojemu plemieniu — podjął Canim — a jesteś równie nieśmiała i tak się mnie boisz, jak w dniu, kiedym pierwszy raz spojrzał na ciebie. Jak to się dzieje? Li–Wan skinęła głową. — Strach mi cię, Gammie, bo jesteś duży i dziwny. A zresztą, zanim ty spojrzałeś na mnie, bałam się wszystkich młodych mężczyzn. Nie wiem… Nie potrafię wytłumaczyć… ale… Ale tak mi się jakoś wydawało, jak gdybym nie była dla nich… jak gdyby… — No! — niecierpliwie ponaglił żonę, gdy głos jej się załamał. — Jak gdyby oni nie byli z mojego plemienia. — Nie z twojego plemienia? — zapytał powoli. — A jakież jest twoje plemię? — Nie wiem. Ja… — bezradnie rozłożyła ręce. — Nie umiem wyrazić tego, co odczuwałam. Było we mnie coś dziwnego. Nie robiłam jak inne dziewczęta, co zabiegają chytrze o chłopców. Wcale nie dbałam o nich. Myślałam, że to coś złego, że wstyd… — Co najdawniej pamiętasz? — zapytał Canim zmieniając nagle temat. — Pow–Wah–Kaan, matkę. — I nic więcej? Nic przed Pow–ah–Kan? — Nic więcej. Canim bystro spojrzał jej w oczy, sięgnął do głębi duszy i dostrzegł niepewność. — Namyśl się, namyśl dobrze, Li–Wan — pogroził. Zająknęła się, spojrzała na męża smutnym, błagalnym wzrokiem, uległa jednak silniejszej woli, jak gdyby mimo oporu wydarto jej z ust słowa: — Ach, to były tylko sny, Canim, niedobre, dziecinne sny, cienie rzeczy nieprawdziwych, przywidzenia, jakie miewają psy, kiedy drzemiąc na słońcu zaczynają nagle skomleć. — Gadaj — rozkazał — o tym, co było przed Pow–Wah–Kaan, twoją matką. — To prawie zatarte wspomnienia — odparła. — Jako dziecko marzyłam czasami, chociaż oczy miałam otwarte na światło dnia. Kiedy opowiadałam później o dziwach, które mi się jawiły, ludzie mnie wyśmiewali, a inne dzieci bały się, stroniły ode mnie. Jak mówiłam Pow–Wah–Kaan o tym, co widywałam w snach, matka łajała mnie i krzyczała, że to złe rzeczy. Biła mnie nawet. To pewnie była choroba, coś jak padaczka, na którą nieraz cierpią starzy. Kiedy podrosłam, ozdrowiałam jakoś i przestałam marzyć. A teraz… teraz nie mogę sobie przypomnieć… — Zaniepokojona podniosła rękę do czoła. — Wspomnienia są tam gdzieś, głęboko, ale nie umiem ich odnaleźć… Tylko… — Tylko… — powtórzył Canim ujmując jej rękę. — Tylko jedno, ale będziesz się śmiał, bo jest całkiem niedorzeczne, niepodobne do prawdy. — Nie, Li–Wan, nie będę się śmiał. Sny są snami, ale mogą być także odbiciem innego, poprzedniego życia. Ja wierzę, na przykład, iż byłem niegdyś łosiem, a wiem o tym dzięki temu, co widziałem nieraz i słyszałem w snach. Widać było, że Canim jest coraz bardziej zaniepokojony, chociaż usiłuje nad sobą zapanować. Ale Li–Wan tego nie dostrzegała. Z wysiłkiem szukała słów, by odmalować dziwaczny obraz. — Widzę usłany śniegiem szlak między drzewami — zaczęła. — Widzę przecinający śnieg trop człowieka, co z trudem wlókł się na rękach i kolanach. Widzę też w śniegu człowieka, tak mi się zdaje, że patrzę na niego z bardzo bliska. Nie jest podobny do prawdziwych ludzi, bo na twarzy ma włosy, dużo włosów, a włosy na jego twarzy i głowie są żółte jak letnia sierść łasicy. Powieki ma zamknięte, ale podnosi je i spogląda dokoła. Oczy są błękitne jak niebo. Patrzą w moje oczy i przestają się rozglądać. Człowiek porusza ręką ciężko, powoli, jak gdyby był bardzo słaby. Wtedy czuję… — Aha — przerwał Canim ochrypłym szeptem. — Co czujesz? — Nie, nie!— zawołała żywo. — Nic nie czuję! Czy powiedziałam „czuję”? Nie to miałam na myśli. Nie mogłam tego mieć na myśli. Widzę. Tylko widzę! Widzę na śniegu człowieka z oczami jak niebo i włosami koloru sierści łasicy. Widywałam to wiele razy i zawsze wyglądało tak samo: w śniegu człowiek… — A siebie widzisz? — zapytał pochylając się nad nią i mierząc ją przenikliwym wzrokiem. — Czy widywałaś kiedyś siebie przy człowieku w śniegu? — Dlaczego miałbym widywać siebie? Przecież ja jestem prawdziwa. Twarz Canima złagodniała. Odchylił się do tyłu i odwrócił wzrok, aby żona nie mogła zobaczyć wyrazu szczerego zadowolenia. — Wszystko ci wytłumaczę, Li–Wan — powiedział mentorskim tonem. — W jakimś dawniejszym życiu byłaś ptaszkiem, małą ptaszyną. Wtedy widziałaś te rzeczy i pamięć ich dotychczas trwa w tobie. Nic w tym dziwnego. Ja byłem niegdyś łosiem, a ojciec mojego ojca po śmierci został niedźwiedziem. Tak mówił szaman, a szaman nie może kłamać. Rozumiesz, na ścieżce bogów przechodzimy z jednego życia w drugie, a wiedzą to i pojmują jedynie bogowie. Sny i cienie snów to wspomnienia, wspomnienia, nic więcej. Pies, który skamle przez sen w słonecznym blasku, na pewno widzi i wspomina rzeczy dawno minione. Bash był niegdyś wojownikiem. Głęboko wierzę, że musiał być wojownikiem. Canim rzucił kość wilczurowi i dźwignął się na nogi. — No, pora w drogę. Słońce przypieka, ale niewiele już się ochłodzi. — A ci biali ludzie? — zapytała odważnie Li–Wan. — Jak wyglądają? — Jak ty lub ja — powiedział mąż — tylko skórę mają jaśniejszą. Nim ten dzień skona, będziesz pomiędzy białymi. Canim przytroczył śpiwór od swoich juków, które ważyły sto pięćdziesiąt funtów, pomazał twarz wilgotną gliną i usiadł, żeby odpocząć, nim żona skończy z obładowywaniem psów. Olo wystraszył się kija w ręku kobiety i bez oporu przyjął na grzbiet czterdzieści kilka funtów bagażu. Ale Bash buntował się, srożył i nie mógł stłumić gniewnego warczenia, gdy pod przymusem dawał się objuczać. Kiedy Li–Wan mocno obciągała troki, pies jeżył grzbiet i pokazywał zęby, a całą złość swej natury wyładowywał w rzucanych spode łba spojrzeniach. — A nie mówiłem! — zachichotał Canim. — On był niegdyś wojownikiem, bardzo wielkim wojownikiem! Poprawił sprzączki przy głównym pasie swoich juków i bez wysiłku dźwignął ciężar z ziemi. — Te futra — powiedział — będą miały cenę, wielką cenę. Biali dobrze płacą za taki towar, bo nie mają czasu na polowanie, a w dodatku źle znoszą zimno. Niedługo urządzimy biesiadę, Li–Wan, biesiadę, jakiej nie widziałaś ani w tym życiu, ani w żadnym z poprzednich. Szeptem podziękowała władcy za łaskawą obietnicę, nałożyła juki i pod brzemieniem pochyliła się do przodu. — Jak urodzę się następny raz, będę białym człowiekiem — dodał Canim i lekkim krokiem wstąpił na ścieżkę wiodącą stromo w dół, zboczem parowu. Psy szły za nogą pana, a pochód zamykała Li–Wan. Ale myśli jej wędrowały daleko na wschód, za Góry Lodowe, do małego, odludnego kątka ziemi, gdzie przeżyła dzieciństwo. Kiedy była dziewczynką — dobrze pamiętała — uważano ją zawsze za istotę osobliwą, jak gdyby nawiedzoną lub chorą. Tak! Marzyła na jawie i dostawała połajanki lub kije za dziwaczne zjawy, które widywała. Wreszcie wyrosła z tego, niezupełnie jednak. Przywidzenia nie dręczą jej wprawdzie na jawie, lecz powracają we śnie, nawet teraz, kiedy jest dojrzałą niewiastą. Wiele, wiele nocy wypełniają koszmary pełne złudnych obrazów, mglistych i bezsensownych. Li–Wan, wzburzona po rozmowie z mężem, schodziła krętą ścieżką z grzbietu działu wodnego, lecz myśl jej, jak pies za tropem, nawracała wciąż ku uporczywym zwidom z marzeń sennych. — Odsapnijmy trochę — powiedział Canim, gdy przebyli pół drogi jarem głównego potoku. Postawił juki na sterczącym głazie, zsunął z ramion pas i usiadł. Li–Wan poszła za jego przykładem, a zziajane psy legły w pobliżu. U stóp wędrowców szemrał strumyk lodowato zimnej, górskiej wody, brudnej jednak i zmąconej, jak gdyby zanieczyściła ją świeżo poruszona ziemia. — Czemu tak jest? — zapytała Li–Wan. — Bo biali ludzie grzebią w piasku. Słuchaj! Canim podniósł rękę. Doleciał ich stukot kilofów i łopat oraz dźwięk męskich głosów. — Biali oszaleli przez złoto i nieustannie pracują, żeby je znaleźć. Pytasz o złoto? Jest żółte, pochodzi z ziemi i ma wielką wartość, a także według niego oblicza się ceny. Li–Wan odwróciła wzrok, przestała zwracać uwagę na męża. O kilka jardów niżej, przesłonięte po części kępą młodych jodeł ułożone jeden na drugim pnie tworzyły ściany chaty z oblepionym gliną dachem o szerokim okapie. Dreszcz przebiegł Li–Wan. Widma z jej snów powstały i niespokojnie zawirowały dokoła. — Canim — szepnęła przejęta grozą. — Canim, co to jest? — Wigwam białego człowieka. Tam on jada i sypia. Li–Wan pochłaniała wzrokiem dziwną budowlę, szybko oceniła jej zalety i drżała od zbudzonych nagle, niezrozumiałych wzruszeń. — W czasie mrozów musi tam być bardzo ciepło — powiedziała na głos odczuwając niejasno, że z ust jej płyną jak gdyby cudze słowa. Inne słowa cisnęły się na wargi, dobywały przemocą, ale nie mogła ich wymówić. — Nazywa się to chata — objaśnił w tej chwili Canim. Serce Li–Wan załomotało gwałtownie. Te dźwięki! Ach, te dźwięki! Rozejrzała się wokół przejęta strachem. Skąd znała ów obcy wyraz, zanim go usłyszała? Co to ma znaczyć? Nagle spłynęło olśnienie! Na poły z przestrachem, na poły z radością uprzytomniła sobie po raz pierwszy w życiu, że w jej wizjach był sens, było coś prawdziwego. — Chata — powtarzała szeptem — Chata. Podniósł się wir obrazów z sennych marzeń. W głowie huczało, serce wzbierało wzruszeniem. Cienie, mgliste zarysy spraw i rzeczy, niepojęte skojarzenia rysowały się, piętrzyły dokoła. Li– Wan na próżno walczyła z własną świadomością, aby dobyć je na jaw, utrwalić. Czuła, iż w tym labiryncie wspomnień znajdzie klucz tajemnicy, że trzeba jedynie pochwycić, ująć go silnie, a wszystko będzie jasne, oczywiste… O Canim! O Pow–Wah–Kaan! O duchy i cienie! Co to wszystko znaczy? Oniemiała, drżąca, spowita szaleńczą plątaniną wszechwładnych ułud i marzeń, spojrzała w stronę męża. Robiło jej się słabo, była bliska omdlenia. Mogła tylko słuchać urzekających dźwięków, których przepiękny rytm dobywał się z chaty. — To skrzypce — wyjaśnił Canim. Nie słuchała go, gdyż w ogarniającym ją upojeniu odniosła nagle wrażenie, że wszystko już rozumie. „Teraz! Teraz!” — pomyślała. Oczy jej zwilgotniały, łzy pociekły po twarzy. Rozwiązuje się zagadka, lecz nadchodzi, zbliża się dziwna słabość. Ach, zachować przytomność, zachować choć na chwilę! Niczego więcej nie potrzeba. Ale krajobraz chwieje się i zapada, wzgórza tańczą na tle nieba. Li– Wan zrywa się, wydaje przeraźliwy okrzyk: — Tatusiu! Tatusiu! Zgubiona w nagłych mrokach zatoczyła się, padła twarzą między głazy. Canim obejrzał ją, mruknął z zadowoleniem, przekonawszy się, że ciężkie juki nie przetrąciły jej kręgosłupa. Później oblał Li–Wan wodą ze strumienia. Powoli wracała do przytomności. Wreszcie, wstrząsana łkaniem, usiadła. — Niedobrze, kiedy gorące słońce świeci na głowę — odezwał się mąż. — Tak, niedobrze — przyznała. — I bardzo utrudziło mnie dźwiganie ciężaru. — Wcześnie rozbijemy obóz, żebyś mogła się wyspać i nabrać sił — podjął łagodnym tonem. — Ale im rychlej pójdziemy teraz, tym rychlej legniemy na spoczynek. Li–Wan nie miała nic do powiedzenia. Podniosła się i ruszyła z miejsca psy. Mechanicznie dostosowała tempo do rytmicznego kroku męża i idąc za nim, niebawem minęła chatę. Nie było już słychać dźwięków skrzypiec, chociaż drzwi stały otworem, a z blaszanej rury dobywała się spiralna smuga dymu. Przy zakręcie strumienia wędrowcy napotkali mężczyznę o jasnej skórze i błękitnych oczach. Na moment Li–Wan ujrzała tamtego mężczyznę w śniegu, ale widziała go niewyraźnie, bo była osłabiona, znużona wstrząsem, który przeżyła tak niedawno. Mimo to przystanęła obok Canima i wraz z nim przyglądała się ciekawie dziwnemu człowiekowi oraz jego pracy. Kolistymi ruchami płukał żwir na pochylonej ukosem dużej misce, a kiedy potrząsnął nią zręcznie, na dnie błysnął szeroki pas żółtego złota. — Bardzo bogaty ten strumień — wyjaśnił Canim żonie, gdy ruszyli w dalszą drogę. — Kiedyś i ja znajdę nie gorszy. Wtedy będzie ze mnie wielki człowiek. Napotykali coraz więcej chat i ludzi, aż wreszcie znaleźli się w miejscu, gdzie zaczynała się prosta, rozległa dolina. Przedstawiała ona obraz straszliwego spustoszenia. Ziemia była wszędzie poszarpana i zryta, jak gdyby po zapasach tytanów. Tam, gdzie nie wznosiły się kopce przekopanego żwiru, ziały doły i rowy albo czarne wyrwy, w których grubą powłokę gleby zdarto aż do skalistego podłoża. Strumień nie płynął zwyczajnym korytem, lecz wody jego, powstrzymywane i zawracane wielekroć tamami, ściekały rynnami w kanały i zagłębienia po tysiąc razy służąc ludziom do tego samego wciąż celu. Wzgórza odarto z drzew, a wielkie ześlizgi do drewna i szyby odkrywkowe ohydnie szpeciły pokaleczone, nagie zbocza. Wśród tego wszystkiego niby olbrzymie gniazdo mrówek uwijali się ludzie — umazani błotem, brudni, obdarci. Niknęli w norach własnego wiercenia i z nor tych wyłazili, niby robactwo pełzali wzdłuż rynien; harowali, pocili się przy żwirowych kopcach, które przekopywali i patroszyli nieustannie. Dokąd wzrok sięgnął, nawet na grzbietach wzgórz widać było ludzi, którzy dziurawili, targali, kaleczyli oblicze przyrody. Ten potworny kataklizm przejął grozą Li–Wan. — Canim, to na pewno ludzie szaleni — powiedziała do męża. — Nic dziwnego — odrzekł. — Złoto, którego szukają, to ważna rzecz, najważniejsza w świecie. Parę godzin szli przez ów chaos ludzkiej chciwości. Canim był skupiony, czujny, Li–Wan słaba i obojętna. Zdawała sobie sprawę, że stanęła na granicy wielkiego odkrycia, że jest nadal u tej granicy. Ale wyczerpana napięciem nerwowym, biernie czekała na coś niewiadomego, co miało nastąpić. Po drodze zmysły chwytały, przekazywały świadomości liczne wrażenia, a każde z nich stanowiło bodziec dla udręczonej wyobraźni. Gdzieś w głębi duszy czułe struny drgały pod wpływem wrażeń zewnętrznych. Ożywały obrazy od dawna zapomniane, nie widywane nawet w snach. Li–Wan uświadamiała to sobie bez zainteresowania, dręczyła się wewnętrznie, lecz brakowało jej mocy ducha i zapału, by przyswoić sobie te doznania i zrozumieć. Zmęczona dreptała za władcą, poprzestając na wyglądaniu tego, co — jak wiedziała — musi zdarzyć się gdzieś i kiedyś. Wyzwoliwszy się z narzuconej przez ludzki obłęd niewoli strumień powrócił wreszcie do naturalnego stanu i brudny, zmętniały wił się leniwie pośród przestronnych równin i gajów doliną rozszerzającą się w pobliżu ujścia. Tutaj kończyła się „opłacalność”, nie było przynęty, która mogłaby zwabić ludzi. Tutaj też, w momencie gdy przystanęła, by pogonić kijem Olo, Li–Wan usłyszała dźwięczne srebro niewieściego śmiechu. Przed chatą siedziała kobieta o jasnej skórze, różowa jak dziecko, uśmiechając się radośnie do innej kobiety, która stała w drzwiach. Pierwsza z nich rozrzuciła wokół bujne, ciemne, wilgotne włosy i suszyła je wystawiając na ciepłą pieszczotę promieni słońca. Przez chwilę Li–Wan stała niby urzeczona. Później oślepiła ją nagła błyskawica. Coś jak gdyby ustąpiło z drogi. Znikła kobieta przed chatą, znikła chata i wysokie jodły, i poszarpana linia na granicy grzbietu górskiego i nieba. W blaskach innego słońca Li–Wan ujrzała inną kobietę, która śpiewając rozczesywała obfite ciemne włosy. Usłyszała i zrozumiała słowa pieśni i znowu była dzieckiem. Doznała olśnienia, w którym stopiły się w jedno wszystkie dawne dręczące sny, a cienie i mgliste zarysy nabrały właściwych kształtów. Wszystko było jasne, proste, realne. Tłumnie przemykać zaczęły rozmaite obrazy: dziwaczne sceny, kwiaty, drzewa, ludzie. Li–Wan widziała to wszystko i wszystko poznawała. — Niegdyś byłaś ptaszkiem, małą ptaszyną — powiedział Canim bystro patrząc Li– Wan w oczy, jak gdyby chciał je przepalić spojrzeniem. — Niegdyś byłam małą ptaszyną — szepnęła tak cicho, że głosu jej prawie nie było słychać. Zdawała sobie sprawę, że kłamie w tej chwili. Pochyliła się pod ciężarem juków, spuściła czoło i miarowym krokiem ruszyła w dalszą drogę. Wszystko to było takie dziwne, że prawda stała się nierealna. Milowy marsz i rozbijanie obozu nad brzegiem małego potoczku sprawiały wrażenie scen z koszmaru. Li–Wan jak we śnie przyrządzała wieczerzę, karmiła psy, rozsznurowywała juki. Przyszła do siebie wówczas dopiero, kiedy Canim zaczął projektować następną wędrówkę. — Klondike wpada do Yukonu — mówił — wielkiej rzeki, większej niż Mackenzie, o której ci wiadomo. A zatem my obydwoje, ty i ja, pójdziemy w dół Klondike aż do Fortu Yukon. Zimą i z psami będzie to dwadzieścia noclegów. Później z biegiem Yukonu będziemy szli na zachód… sto noclegów, może dwieście. Nie wiem, nikt mi nigdy nie mówił. To bardzo daleko. Ale później trafimy nad morze. Ty nic nie wiesz o morzu, ale zaraz ci wytłumaczę. Czym jezioro jest dla wyspy, tym morze dla całej ziemi. Wszystkie rzeki płyną do niego, a ono wcale nie ma końca. Widziałem morze w Zatoce Hudsona, muszę więc zobaczyć je i na Alasce. A później ty, Li–Wan, i ja możemy popłynąć na morze wielkim czółnem albo wiele, wiele setek noclegów wędrować lądem na południe. Co będzie dalej, nie wiem. Wiem tylko, że jestem Canim, Canim–Czółno, wielki podróżnik po całej ziemi, jak długa i szeroka! Kobieta siedziała bez ruchu i słuchała, a strach kąsał jej serce na myśl o zapuszczeniu się w bezkresne pustkowia. — To ciężka droga — powiedziała tylko i z rezygnacją schyliła głowę na kolana. W tej chwili wspaniała, cudowna myśl zaświtała jej w głowie. Li–Wan opanowało uniesienie. Zeszła nad potok i zmyła z twarzy wyschłą glinę, a kiedy uspokoiło się zwierciadło wodne, długo patrzyła na własne odbicie. Ale słońce, wiatry i deszcze zrobiły swoje: skóra Li–Wan była brązowa, ogorzała — nie miękka i delikatna jak u dziecka. Mimo to myśl była nadal wspaniała i uniesienie nie minęło wcale, gdy kobieta wsunęła się pod pelerynę z wiewiórczych skórek i legła u boku męża. Czuwała spoglądając w górę ku błękitnemu niebu. Czekała, aż Canim zapadanie w pierwszy, twardy sen. Kiedy się to stało, ostrożnie, powoli wypełzła spod okrycia, otuliła Canima i wstała. Za drugim jej krokiem Bash warknął gniewnie. Zaszeptała doń pojednawczym tonem i z ukosa zerknęła na mężczyznę. Chrapał donośnie. Li–Wan odwróciła się i szybkim, bezszelestnym krokiem odeszła ścieżką, która niedawno przywiodła ją do obozowiska. Pani Ewelina Van Wyck wybierała się właśnie do łóżka i kończyła niezbędne przygotowania. Znudzona obowiązkami narzuconymi przez wytworne towarzystwo, znaczny majątek i błogosławiony stan wdowieński, odbyła podróż na Daleką Północ i poświęciła się gospodarstwu domowemu w przytulnej chatce na krańcu terenów złotonośnych. Tam, korzystając z pomocy i zachęty swej damy do towarzystwa oraz przyjaciółki, Myrtle Giddings, pani Ewelina Van Wyck bawiła się w życie na łonie przyrody, rozpustnie pławiła w prymitywie. Zapragnęła umknąć od wielu pokoleń kultury i salonowego doboru. Chciała wrócić w objęcia dzikiej ziemi, którą praszczury jej porzucili. Tkliwie pielęgnowała myśli i uczucia bardzo, jej zdaniem, pokrewne myślom i uczuciom człowieka z okresu kamiennego. W danej chwili układając na noc bujne włosy pani Ewelina Van Wyck raczyła własną wyobraźnię obrazami paleolitycznych zalotów. Dekoracje stanowiły przeważnie jaskinie pełne pogruchotanych piszczeli, srogie drapieżniki, kudłate mamuty i bójki niezdarnie ciosanymi nożami z kamienia. Pani Van Wyck doznawała rozkosznych uczuć! Nawą mrocznej puszczy umykała przed zbyt natrętnymi umizgami niskoczołego, odzianego w skóry wielbiciela, gdy nagle… Nagle otworzyły się drzwi (bez obowiązującego ludzi uprzejmych pukania) i do chaty weszła odziana w skóry kobieta — dzika i pierwotna! — O Boże! Susem, jakiego nie powstydziłaby się kobieta jaskiniowa, panna Giddings wylądowała w bezpiecznym miejscu za stołem. Ale pani Van Wyck dotrzymała pola. Bez trudu spostrzegła, że nieproszony gość jest mocno wzruszony. Szybko zerknąwszy za siebie upewniła się, że ma wolną drogę do łóżka, gdzie pod poduszką spoczywał duży colt. — Pozdrawiam cię, kobieto o przepięknych włosach — powiedziała Li–Wan. Powiedziała to jednak w swoim języku, znanym tylko w małym, odludnym kątku ziemi, toteż kobieta o przepięknych włosach nic nie zrozumiała. — Mam biec po pomoc? — wyjąkała panna Giddings. — To jakieś biedne, niegroźne stworzenie — odrzekła pani Van Wyck. — Spójrz tylko na jej futrzany ubiór, znoszony, wytarty w wędrówkach. Ale za to z pewnością okaz jedyny w swoim rodzaju. Kupię go do swoich zbiorów. Bardzo cię proszę, Myrtle, podaj mi worek i ustaw wagę. Li–Wan bacznie obserwowała ruchy jej ust, słów wszakże nie rozumiała; uświadomiła też sobie w chwili żalu i niepewności, że nie istnieje sposób porozumienia z tą istotą. Zrozpaczona, zła na własną niemotę, rozkrzyżowała ramiona i krzyknęła głośno: — O kobieto! Jesteśmy siostrami! Po twarzy ciekły jej łzy wielkiej tęsknoty, a drżenie głosu świadczyło o bólu, którego Li–Wan nie potrafiła ubrać w słowa. Panna Giddings trzęsła się ze strachu, a nawet sama pani Van Wyck była zaniepokojona. — Będę żyła tak, jak ty żyjesz. Twoje obyczaje są moimi, niechaj więc będą wspólne. Mój mąż to Canim, Canim–Czółno. Jest wielki i obcy. Ja się go boję. Jego ścieżką jest cały świat, co nigdzie się nie kończy, a ja jestem strudzona. Moja matka była podobna do ciebie. Miała takie jak ty włosy i takie oczy. Wtedy życie było mi miłe, a słońce ciepłe. Uklękła pokornie i schyliła głowę do stóp pani Van Wyck. Ale dama odskoczyła wystraszona uniesieniem dziwnej kobiety. Li–Wan podniosła się. Dyszała ciężko, zbierając siły do dalszej przemowy. Nieme wargi nie były w stanie wyrazić przemożnego, ogarniającego wszystko poczucia wspólnoty. — Handlować? Ty handlować? — zapytała pani Van Wyck uciekając się do prymitywnego żargonu, zwyczajem przedstawicieli rasy wyższej. Chcąc wyjaśnić, co zamierza nabyć, dotknęła zniszczonego futrzanego odzienia Li– Wan i wysypała na szalkę złoto wartości kilkunastu dolarów. Poruszała żółty, błyszczący proszek, kusząco przesypywała go między palcami. Ale Li–Wan widziała tylko toczone, śnieżnobiałe palce zakończono różowymi paznokietkami, pięknymi niby klejnoty. Pokazała własną rękę — kostropatą, zniszczoną od pracy — i wybuchnęła płaczem. Pani Van Wyck zrozumiała to niewłaściwie. — Złoto! — dodała kobiecie odwagi. — Dobre złoto! Ty handlować? To za to! Jeszcze raz położyła dłoń na futrzanym kaftanie. — Ile? Ty sprzedać? Ile? — nalegała gładząc futro pod włos, aby upewnić się, czy naprawdę jest szyte ścięgnami. Li–Wan była jednak głucha i słowa nie miały dla niej żadnego znaczenia. Opanowała ją rozpacz z powodu zupełnego niepowodzenia. Jak dowieść, iż nie różni się od tych niewiast? Wiedziała przecie, że mają jedną krew; są siostrami, że uznać to powinni wszyscy ludzie. Półprzytomnym wzrokiem wodziła po wnętrzu chaty. Widziała rozwieszone dokoła miękkie kotary, kobiece stroje, owalne lustro, ustawione przed nim śliczne cacka toaletowe. Dręczyły ją te przedmioty, bo podobne widywała niegdyś i teraz, kiedy się im przyglądała, wargi bezwiednie kształtowały dźwięki, których nie śmiała wymówić. Nagle doznała olśnienia. Wyprostowała się, zapanowała nad sobą. Musi być spokojna, musi wiedzieć, co robi, gdyż tym razem koniecznie trzeba uniknąć nieporozumienia albo… Li–Wan targnął tłumiony szloch; ponownie zdobyła się na wysiłek. Położyła rękę na stole. — Stół — oznajmiła głośno i wyraźnie. — Stół — powtórzyła. Spojrzała na panią Van Wyck, która twierdząco skinęła głową. Li–Wan uradowała się, lecz nie przestała nad sobą panować. — Piec — powiedziała. — Piec. Pani Van Wyck przytakiwała raz po raz, a Li–Wan ożywiała się, wzruszała coraz bardziej. To powoli, niepewnie, to z gorączkowym pośpiechem — zależnie od tego, jak szybko odświeżały się w pamięci zapomniane wyrazy — chodziła po chacie i nazywała jeden przedmiot po drugim. Wreszcie skończyła z triumfem. Wyprostowała się dumnie, przechyliła w tył głowę, pełna oczekiwania i nadziei. — Ko–tek. — Roześmiana pani Van Wyck przesylabizowała, jak w przedszkolu: — Wlazł ko–tek na pło–tek i mru–ga. Li–Wan poważnie skinęła głową. Nareszcie ją zaczynają rozumieć. Na tę myśl zarumieniła się pod brązową opalenizną, uśmiechnęła i z jeszcze większym zapałem kiwnęła głową. Pani Van Wyck spojrzała na swą towarzyszkę. — Pewnie liznęła gdzieś trochę misyjnej edukacji i przyszła tutaj, żeby się popisać. — Oczywiście — zaszczebiotała panna Giddings. — Biedna głuptaska! Nie wyśpimy się przez jej niemądrą próżność. — Tak czy inaczej, muszę mieć ten kaftan — powiedziała pani Van Wyck. — Pewnie, że jest zniszczony, ale robota pierwszorzędna. Wspaniały okaz! To za to! — zwróciła się do szczególnego gościa. — Hę? To za to! Rozumiesz? Ile? Hę? Ile ty chcieć? Rozumiesz? To za to! — Może będzie wolała suknię albo co innego z garderoby — zasugerowała panna Giddings. Dama zbliżyła się do Li–Wan i na migi dała jej do zrozumienia, że pragnie zamienić swój szlafroczek na skórzany kaftan. Zachęcając do transakcji ujęła dłoń gościa i położyła ją na ozdobnym gorsie pośród wstążek i koronek. Przesunęła palcami Li–Wan tam i z powrotem, aby pokazać, jak delikatna jest tkanina. Ale broszka w kształcie motyla była niedbale przypięta i szlafroczek rozchylił się na przodzie ukazując jędrną, białą pierś, co nigdy nie zaznała warg niemowlęcia. Pani Van Wyck obojętnie doprowadziła garderobę do porządku, lecz Li–Wan wydała przejmujący okrzyk. Nerwowo zaczęła targać, szarpać skórzaną koszulę, aż wreszcie dobyła własną pierś również białą i jędrną jak pierś Eweliny Van Wyck. Wydając nieartykułowane dźwięki i gestykulując żywo Li–Wan usiłowała na tej zasadzie dowieść pokrewieństwa. — Metyska — wyjaśniła pani Van Wyck. — Na widok jej włosów od razu przyszło mi to do głowy. Panna Giddings zrobiła godną minę. — Szczyci się białą skórą ojca. Co za ohyda! Dajże jej coś, Ewelino, i wypraw wreszcie. Ale druga niewiasta westchnęła. — Ach biedactwo! Tak chciałabym coś dla niej zrobić. W tej chwili ciężkie kroki zachrzęściły na żwirze przed chatą. Drzwi się otwarły i wszedł Canim. Panna Giddings wrzasnęła przerażona wizją nagłej i gwałtownej śmierci, lecz pani Van Wyck spokojnie przyjęła nowego gościa. — Czego chcesz? — zapytała. — Dobry wieczór — odrzekł uprzejmie i krótko, wskazując jednocześnie Li–Wan. — To moja żona. Sięgnął po nią, ale Li–Wan powstrzymała go ruchem ręki. — Przemów, Canim! Powiedz im, że ja jestem… — Że jesteś córką Pow–Wah–Kaan? To ich nic nie obchodzi. Nie są ciekawe. Lepiej powiem im, że zła z ciebie żona, co odchodzi ukradkiem od męża, kiedy sen sklei mu powieki. Znów sięgnął po nią, lecz Li–Wan umknęła do pani Van Wyck. Padła jej do nóg, błagając o co§ gorąco, próbowała objąć jej kolana. Ale dama cofnęła się i spojrzeniem udzieliła pozwolenia Canimowi, który chwycił żonę pod pachy i postawił na podłodze. Opanowana szaleńczą rozpaczą walczyła z nim, aż mężczyzna zaczął ciężko dyszeć ze zmęczenia. Zatoczyli się na środek izby. — Puść mnie, Canim! Pozwól odejść — szlochała kobieta. Wykręcił jej rękę tak mocno, że zaniechała oporu. — Wspomnienia małej ptaszyny są za wyraźne, sprawiają kłopoty — zaczął. — Teraz wiem! Wiem wszystko! — wybuchnęła Li–Wan. — Widzę człowieka w śniegu tak, jak nigdy dawniej. Widzę, że pełza na czworakach, a mnie, małe dziecko, niesie na plecach. I to było przed Pow–Wah–Kaan, zanim zamieszkałam w małym odludnym kątku ziemi! — Wiesz wszystko — powiedział Canim wlokąc ją w stronę drzwi — ale i tak pójdziesz ze mną w dół Yukonu i zapomnisz! — Nigdy nie zapomnę! Nigdy! Będę pamiętała, póki zostanie mi biała skóra! Kurczowo uczepiła się futryny drzwi i błagalnym wzrokiem spojrzała po raz ostatni na Ewelinę Van Wyck. — Już ja, Canim–Czółno, nauczę cię zapominać! Oderwał jej palce od drewna i wlokąc za sobą żonę, wkroczył na szlak. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel MISTRZ TAJEMNICY We wsi wrzało. Kobiety gadały chórem przenikliwymi, piskliwymi głosami. Mężczyźni chodzili posępni, z minami niepewnymi, i nawet psy, którym w jakiś tajemniczy sposób udzielił się nastrój ludzi, włóczyły się lękliwie po wsi, gotowe uciec do lasu przy pierwszym wybuchu awantury. Powietrze przesycone było podejrzliwością. Nikt nie ufał sąsiadowi i każdy czuł takąż nieufność wokół siebie. Nawet dzieci były poważne i przygnębione, a mały Di–Ya — przyczyna tego wszystkiego — który porządnie dostał w skórę najprzód od Hooniah, swej matki, a później od ojca Bawna, chlipał teraz żałośnie i ukryty na piaszczystym brzegu pod wielkim przewróconym kanoe pesymistycznym okiem wyzierał na świat. A na domiar złego szaman Scundoo popadł w niełaskę i nie można było skorzystać z jego słynnej czarodziejskiej sztuki, by odkryć złoczyńcę. Bo i rzeczywiście: miesiąc temu obiecał pomyślny południowy wiatr, więc plemię postanowiło wybrać się na potlatch do Tonkinu, gdzie Taku Jim miał wydać wszystkie swoje dwudziestoletnie oszczędności. I patrzcie. Kiedy nadszedł ten dzień, zerwał się fatalny północny wiatr i z trzech pierwszych kanoe, które odważyły się wypłynąć na wzburzone morze, jedno poszło na dno, pozostałe zaś rozbiły się na skałach tak, że nawet utonęło jedno dziecko. „Przez pomyłkę pociągnąłem za sznurek przy złym worku” — tłumaczył się szaman. Ale ludzie nie chcieli o niczym słyszeć: przestali mu znosić pod próg ofiary z mięsa, ryb i futer. Siedział więc teraz nadęty w swej chacie, jak myśleli — poszcząc w gorzkiej pokucie, a w rzeczywistości racząc się szczodrze ze swych obfitych, tajemnych zapasów i rozmyślając nad przewrotnością tłumu. Zginęły gdzieś koce Hooniah. Dobre, cudowne ciepłe i grube koce, z których była tym bardziej dumna, że dostały jej się za bezcen. Ty–Kwan z pobliskiej wsi zgłupiał chyba, że rozstał się z nimi tak łatwo. Hooniah nie wiedziała, że należały do zamordowanego Anglika; po jego zaginięciu amerykański kuter dość długo krążył przy brzegu, a jego motorówki sapały i warkotały po ukrytych zatoczkach. I nic nie mąciło jej zadowolenia, bo nie wiedziała, że Ty– Kwan na gwałt wyzbył się koców, by uwolnić swe plemię od odpowiedzialności przed sądem za tę zbrodnię. A że inne kobiety pękały z zazdrości, jej duma przeszła wszystkie granice, rozrosła się, objęła całą wieś i wybrzeże Alaski od Dutch Harbor do St. Mary. Wspaniała grubość tych koców i to, że były tak cudownie ciepłe zdobyły totemowi Hooniah słuszny szacunek, a jej imię było na ustach mężczyzn na wszystkich morskich łowiskach i podczas uczt. Okoliczności, w jakich zginęły, były nadzwyczaj tajemnicze. — Tylko je rozłożyłam na słońcu pod boczną ścianą domu… — po raz tysiączny skarżyła się Hooniah swym siostrom z plemienia Thlinget. — Tylko je rozłożyłam i odwróciłam się na chwilę, bo Di–Ya, ten rabuś surowego ciasta i pożeracz mąki, wsadził głowę do żelaznego garnka, przewrócił go i ugrzązł w nim. Nogi mu się bełtały w powietrzu jak gałęzie drzewa na wietrze. Ledwie go stamtąd wyciągnęłam i dwa razy pacnęłam głową o drzwi, by mu we łbie rozjaśnić i, wyobraźcie sobie, koce znikły. — Koce znikły — przerażonym szeptem powtórzyły kobiety. „Straszna strata” — powiedziała jedna. A druga: „Takich koców jeszcze nie było”. Trzecia dodała: „Bardzo cię żałujemy, Hooniah”. Ale w duszy każda z nich cieszyła się, że te wstrętne koce, ta sól w oku wszystkich, nareszcie przepadły. — Tylko je rozłożyłam na słońcu… — zaczęła Hooniah po raz tysiączny pierwszy. — Tak, tak — głośno odezwał się znudzony Bawn. — Nikt obcy nie zaglądał jednak do wsi. Jasne więc, że ktoś z naszych ukradł koce. — O Bawn, czyż to możliwe? — chórem odezwały się oburzone kobiety. — Któż by to zrobił! — A więc chyba czary — ciągnął Bawn dość flegmatycznie, choć ukradkiem chytrym spojrzeniem przesunął po twarzach kobiet. — Czary! — Na dźwięk tego strasznego słowa przycichły i z lękiem spojrzały po sobie. — Tak — potwierdziła Hooniah i jej ukryta złośliwość wyszła na jaw w chwilowym podnieceniu. — Zawiadomiono już Klok–No–Tona i posłano po niego łódź z silnymi wioślarzami. Na pewno przybędzie z wieczornym przypływem. Małe grupki rozproszyły się natychmiast i strach padł na całą wieś. Ze wszystkich nieszczęść czary były najokropniejsze. Tylko szamani potrafią radzić sobie z rzeczami nieuchwytnymi i tajemniczymi i nikt — mężczyzna, kobieta czy dziecko — aż do chwili próby nie może wiedzieć, czy szatan nie opanował jego duszy. A ze wszystkich szamanów najgroźniejszy był Klok–No– Ton, który mieszkał w sąsiedniej wsi. Żaden nie odkrył tylu złych duchów co on, żaden nie poddawał ofiar straszniejszym torturom. Raz odnalazł nawet diabła ukrytego w trzymiesięcznym dziecku. Najbardziej upartego diabła ze wszystkich, którego zdołano wypędzić dopiero wtedy, gdy dziecko przez tydzień leżało na tarninie i na głogu. Ciałko wrzucono potem do morza, ale fale ciągle wyrzucały je na brzeg, niby jakąś klątwę ciążącą na wsi. I nie zniknęło dopóty, dopóki w czasie odpływu nie przywiązano do pala dwóch silnych ludzi i morze ich nie zatopiło. Po tego właśnie Klok–No–Tona posłała teraz Hooniah. Szkoda, że Scundoo, ich własny szaman, był w niełasce. On miał łagodniejsze sposoby i znany był z tego, że wypędził dwóch diabłów z mężczyzny, który później spłodził siedmioro zdrowych dzieci. Ale Klok– No–Ton! Na myśl o nim serce w nich zamierało od złych przeczuć i każdemu zdawało się, że inni patrzą nań podejrzliwie; każdemu i wszystkim prócz Sime’a. Sime zaś był niedowiarkiem, który z pewnością źle skończy, a tej pewności nie zdołały zachwiać nawet jego powodzenia. — Cha, cha, cha — śmiał się Sime. — Złe duchy i Klok–No–Ton, który jest najgorszym złym duchem w całym kraju Thlingetów. — Ty głupcze. On już jedzie ze swoimi czarami i zaklęciami. Siedź więc cicho, bo ściągniesz na siebie nieszczęście i dni twoje będą policzone. Tak powiedział mu La–lah, przezywany Oszustem, a Sime roześmiał się pogardliwie. — Nazywam się Sime i nie znam strachu, nie boję się ciemności. Jestem mocnym człowiekiem, takim, jakim był mój ojciec, i myślę jasno. Ani ty, ani ja nie widzieliśmy na własne oczy tajemniczych złych duchów… — Ale Scundoo widział — odparł La–lah. — I Klok–No–Ton też. Wiemy z pewnością. — Skąd wiesz, synu głupca? — zagrzmiał Sime i ciemna fala krwi zalała mu gruby, byczy kark. — Z tego, co mówili. Sime warknął: — Szaman jest tylko człowiekiem. Czy jego słowa nie mogą być kłamliwe, jak twoje i moje? Tfu. Tfu. I jeszcze raz tfu. Masz dla twoich szamanów i ich diabłów, i masz, i masz. I rozdając prztyczki w powietrzu na prawo i lewo, przeszedł przez tłum gapiów, z lękiem i gorliwym pośpiechem rozstępujących się przed nim. — Dobry rybak i zręczny myśliwy, ale zły człowiek — powiedział ktoś. — Ale mu się szczęści — zauważył ktoś inny. — Więc bądź także zły i niech ci się szczęści — rzucił Sime przez ramię. — Gdyby wszyscy byli źli, nie trzeba by szamanów. Tfu, wy dzieciaki bojące się ciemności. I gdy z wieczornym przypływem przybył Klok–No–Ton, Sime śmiał się dalej wyzywająco i nawet nie powstrzymał się od złośliwego żartu, kiedy szaman potknął się na piasku wysiadając z łodzi. Klok–No–Ton spojrzał na niego ponuro i bez słowa powitania, dumnie przeszedł przez tłum ku domowi Scundoo. Nikt nie mógł wiedzieć, jaki był przebieg spotkania Klok–No–Tona ze Scundoo, bo gdy obaj władcy tajemnicy rozmawiali ze sobą, wszyscy z szacunkiem skupili się w oddali i szeptem zamieniali uwagi. — Witaj, o Scundoo! — zagrzmiał Klok–No–Ton, najwyraźniej niepewny przyjęcia. Klok–No–Ton był olbrzymem i swą potężną budową górował nad małym Scundoo, którego cienki głosik leciał ku niemu jak oddalone, słabe cykanie świerszcza. — Witaj, Klok–No–Ton — odparł Scundoo. — Piękny dzień nastał z twoim przybyciem. — Ale podobno… — Klok–No–Ton zawahał się i umilkł. — Tak, tak — przerwał mu niecierpliwie Scundoo. — Nastały dla mnie złe czasy, bo inaczej, czy byłbym ci wdzięczny, że wchodzisz w moje prawa? — Martwi mnie to, mój przyjacielu… — Ach nie! Bardzo się cieszę. — Dam ci połowę tego, co sam dostanę. — O nie, mój drogi — mruknął Scundoo protestując ruchem ręki. — To ja jestem twoim niewolnikiem i odtąd będę tylko myślał, jak ci się najlepiej przysłużyć. — Jak i ja… — Jak i ty mi się teraz przysługujesz. — A więc dobrze. Czy to jakaś trudna sprawa z tymi kocami Hooniah? Macając grunt tym pytaniem, słynny szaman zrobił błąd, a Scundoo uśmiechnął się nieznacznie i blado, bo umiał czytać w myślach i mało cenił sobie ludzi. — Zawsze stosowałeś mocne środki — powiedział — i na pewno bardzo prędko odkryjesz złodzieja. — Tak, zaraz go odkryję, jak tylko na niego spojrzę. — Klok–No–Ton znów się zawahał. — Czy był tu ktoś obcy? — zapytał. Scundoo przecząco potrząsnął głową. — Spójrz — rzekł — czy to nie wspaniałe? Pokazał mu worek na nogi z fokowych i morsowych skór, a Klok–No–Ton obejrzał go z tajoną zawiścią. — Tanio go kupiłem. Klok–No–Ton skinął głową słuchając uważnie. — Mam go od La–laha. To niezwykły człowiek i nieraz myślałem… — Tak? — niecierpliwie wyrwał się Klok–No–Ton. — Nieraz myślałem — powtórzył Scundoo cichszym głosem. I po chwili milczenia dodał: — Piękny dzień nastał, a ty bądź bezwzględny. Twarz Klok–No–Tona rozpogodziła się. — Jesteś wielkim człowiekiem, Scundoo, szamanem między szamanami. Idę już. Nigdy ci tego nie zapomnę. Powiedziałeś, że ten La–lah to niezwykły człowiek. Przez twarz Scundoo przeleciał jeszcze bledszy, prawie niewidoczny uśmiech. Zamknął drzwi zaraz za gościem i zaryglował je na dwa spusty. Kiedy Klok–No–Ton zjawił się na wybrzeżu, Sime właśnie naprawiał swoje kanoe i oderwał się od pracy tylko po to, by ostentacyjnie nabić strzelbę i położyć ją przy sobie. Szaman spostrzegł to i krzyknął: — Niech wszyscy się tu zejdą! Tak mówi Klok–No–Ton, poszukiwacz i zaklinacz diabłów! Początkowo zamierzał zgromadzić wieś koło domu Hooniah, a potrzebni mu byli wszyscy. Teraz zląkł się, że Sime go nie usłucha i nie przyjdzie, wolał zaś uniknąć kłótni. Sime był niegroźny, gdy się go nie zaczepiało, ale zaczepiony mógł zaszkodzić niejednemu szamanowi. — Przyprowadźcie tu kobietę Hooniah — rozkazał Klok–No–Ton patrząc groźnie na ludzi zebranych w kole, a tym, na których wzrok jego spoczął, mrowie przebiegło po krzyżu. Hooniah kołysząc się jak kaczka wystąpiła naprzód. Głowę miała schyloną i wzrok odwrócony. — Gdzie są koce? — Ledwie je rozłożyłam na słońcu i, patrzcie, już znikły — zaszlochała. — Tak? — To Di–Ya zawinił. — No? — Zbiłam go za to i jeszcze zbiję, bo to on sprowadził nieszczęście na nas, biednych ludzi. — Koce! — ochrypłym głosem warknął Klok–No–Ton przejrzawszy jej zamiar wytargowania niskiej zapłaty. — Mów o kocach, wiemy, że jesteście bogaci. — Rozłożyłam je tylko na słońcu — zachlipała — a my jesteśmy biedni i nic nie mamy. Klok–No–Ton zesztywniał nagle i odrażający grymas wykrzywił mu twarz. Hooniah cofnęła się przed nim przerażona, ale tak szybko skoczył naprzód z wywróconymi białkami oczu i opuszczoną szczęką, że potknęła się i jak długa upadła mu u nóg. Szaman wymachiwał nad nią rękami, dziko bił nimi w powietrzu, kręcąc się przy tym i zwijając, jak w bolesnych kurczach. Zdawało się, że dostał ataku epilepsji. Biała piana wystąpiła mu na usta, a ciałem wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Kobiety zaczęły śpiewnie zawodzić, kołysząc się w tył i w przód w ekstazie, a mężczyźni, jeden po drugim, też dali się porwać ogólnemu podnieceniu. Tylko Sime mu nie uległ. Siedząc okrakiem na swym kanoe przyglądał się wszystkiemu szyderczym okiem. Jednakże i w nim odezwała się krew przodków, bo mruczał najpotężniejsze zaklęcia, jakie znał, dla dodania sobie otuchy. Strasznie było patrzeć na Klok–No–Tona. Odrzucił koc, zdarł z siebie ubranie i gdyby nie przepaska z orlich szponów na biodrach, byłby zupełnie nagi. Krzycząc i wyjąc, miotał się w kole jak opętany, a jego długie, czarne włosy powiewały w powietrzu niby ciemne pasma nocy. W tym szaleńczym tanie był jakiś prymitywny rytm i gdy już wszyscy pod jego wpływem kołysali się w takt z szamanem, łącząc swe głosy w jeden, on nagle siadł wyprostowany z podniesioną ręką i wyciągniętym długim szponiastym palcem. Niskim grobowym pomrukiem powitano ten ruch. Ludzie kucali na drżących nogach, gdy groźny palec przesuwał się nad nimi, bo wraz z tym palcem szła ku nim śmierć, a życie zostawało przy tych, których minął, i ci bacznie śledzili jego dalszą drogę. Wreszcie, przy akompaniamencie przeraźliwego krzyku, groźny palec zatrzymał się nad La– lahem, który zadrżał jak liść osiki. Widział się już martwym, swój dobytek podzielonym, swą owdowiałą żonę poślubioną bratu. Próbował się odezwać, zaprzeczyć, lecz język przywarł mu do podniebienia, a w gardle zaschło. Teraz, gdy Klok–No–Ton wywiązał się z zadania, zdawało się, że omdlał, ale on tylko czekał z zamkniętymi oczyma, aż zerwie się potężne wołanie o krew, potężne żądanie krwi, znane mu z tysiąca podobnych zaklinań, kiedy to plemię jak stado wilków rzucało się na drżącą ofiarę. Głucha cisza panowała jednak wkoło, a potem skądś — właściwie zewsząd — doleciał go nieśmiały z początku chichot, który rósł i rósł, aż wreszcie gromki śmiech targnął powietrzem. — Co to? — krzyknął zdziwiony. — Cha, cha, cha! — śmiano się. — Złe są twoje wróżby, o Klok–No–Ton! — Wszyscy wiedzą — bąkał La–lah — że osiem ciężkich miesięcy byłem daleko na morzu z Siwaszami, łowcami fok. Dopiero dziś wróciłem i dowiedziałem się, że koce Hooniah zginęły przed moim powrotem, — Tak! — krzyknięto chórem. — Koce Hooniah zginęły przed jego powrotem. — A ty nic nie dostaniesz za wróżbę, bo też nie jest nic warta — zapowiedziała Hooniah, która już wstała na nogi i paliła się ze wstydu. Ale Klok–No–Ton widział jedynie twarz Scundoo przed sobą z jego bladym, ledwie widocznym uśmiechem i słyszał dalekie cykanie świerszcza: „Kupiłem go od La–laha i nieraz myślałem…” i: „Dzień jest piękny, a ty bądź bezwzględny”. Przemknął obok Hooniah, tłum zaś instynktownie rozstąpił się przed nim. Sime z wysokości swego kanoe rzucił za nim jakiś uszczypliwy żart, kobiety śmiały mu się w twarz, zewsząd ścigały go pogardliwe okrzyki. Na nic nie zważał, pędził ku chacie Scundoo. Załomotał w drzwi, walił w nie pięściami, ciskał najdziksze przekleństwa. Nikt mu nie odpowiedział i tylko w krótkich chwilach ciszy słychać było tajemnicze zaklęcia Scundoo. Klok–No–Ton szalał ż miotał się jak wariat, ale kiedy wielkim kamieniem spróbował wyłamać drzwi, w tłumie zerwał się pomruk. I on, Klok–No–Ton, pojął teraz, że stoi odarty ze swej mocy i autorytetu przed wrogim plemieniem. Zobaczył, że jeden z mężczyzn schyla się po kamień, potem drugi, i śmiertelny strach zjeżył mu włosy. — Nie ruszaj Scundoo, który jest wielkim czarownikiem! — krzyknęła jedna z kobiet. — Wracaj lepiej do domu — groźnie doradził któryś z mężczyzn. Klok–No–Ton zawrócił na pięcie i przez tłum poszedł ku łodzi. Serce pałało mu gniewem, lecz rozum przypominał, że plecy ma nie osłonięte. Nikt jednak nie rzucił kamieniem. Dzieci pętały mu się pod nogami drażniąc go, śmiech i szyderstwa krzyżowały się w powietrzu — ale na tym koniec. Pełną piersią odetchnął jednak dopiero wtedy, kiedy łódź odpłynęła daleko od brzegu. Wtedy wstał i rzucił bezsilną klątwę na wieś i plemię, nie zapominając wymienić oddzielnie osoby Scundoo, który z niego tak okropnie zadrwił. A na brzegu tłum wznosił okrzyki na cześć Scundoo. Wszyscy zebrali się przed drzwiami jego chaty, błagając go i zaklinając, by im przebaczył, aż w końcu wyszedł do nich i uniósł rękę. — Przebaczam wam chętnie, bo jesteście moimi dziećmi — powiedział. — Ale to po raz ostatni. Po raz ostatni wasza głupota ujdzie wam bezkarnie. Zrobię to, co chcecie, bo wiem wszystko. Dziś w nocy, kiedy księżyc odejdzie za ziemię, by spojrzeć na wielkich zmarłych, macie się zebrać po ciemku przed chatą Hooniah. Wtedy złodziej wystąpi przed innych i odbierze należną karę. Rzekłem. — Musi umrzeć! — wrzasnął Bawn — za to, że narobił nam tyle zmartwienia i wstydu. — Tak będzie — rzekł Scundoo i zamknął drzwi. — Teraz wszystko się wyjaśni i znowu zapanuje spokój — proroczo i z patosem oznajmił La– lah. — Dzięki Scundoo, małemu Scundoo — drwił Sime. — Dzięki czarom Scundoo, małego Scundoo — poprawił go La–lah. — Plemię Thlinget to dzieci głupoty. — Sime klepnął się w udo, aż echo poszło. — W głowie się nie mieści, żeby dorosłe kobiety i silni mężczyźni dali się zastraszyć takimi bzdurami i bajkami. — Bywałem tu i tam — odparł La–lah. — Pływałem po głębokich morzach i widziałem dużo dziwów i czarów. Wiem, że to prawda. Nazywam się La–lah… — La–lah, Oszust… — Tak mnie przezwali, ale naprawdę nazywam się Wielkim Wędrowcą. — Nie jestem takim wielkim wędrowcą… — zaczął Sime. — Trzymaj więc język za zębami — wtrącił Bawn i rozeszli się w gniewie. Kiedy ostatni srebrzysty blask księżyca znikł za horyzontem, Scundoo zjawił się w tłumie zebranym przed domem Hooniah. Szedł szybko i raźnie, a ci, co widzieli go w blasku oliwnego kaganka Hooniah, zauważyli, że nie niósł ani grzechotek, ani masek, ani żadnych innych czarnoksięskich utensyliów. Miał tylko pod pachą wielkiego, sennego kruka. — Czy dosyć zgromadziliście drzewa na ognisko, by wszyscy dobrze widzieli po skończonych czarach? — zapytał. — Tak — odparł Bawn. — Drzewa jest pełno. — Słuchajcie więc, co powiem, a powiem krótko. Przyniosłem z sobą kruka, który nazywa się Jelchs i potrafi odgadnąć i przejrzeć każdą tajemnicę. Tego czarnego jak noc kruka posadzę pod wielkim czarnym garnkiem Hooniah w najczarniejszym kącie jej chaty. Zgasimy kaganek i będzie zupełnie ciemno. To bardzo proste. Jeden po drugim będziecie wchodzić do chaty. Przyłożycie rękę do garnka na czas jednego oddechu i wyjdziecie. Jelchs na pewno zakracze, gdy poczuje koło siebie rękę złodzieja. A kto wie, może jakoś inaczej okaże swoją mądrość. Czy jesteście gotowi? — Jesteśmy gotowi — odpowiedzieli mu wielogłośnym chórem. — Będę wywoływał po kolei nazwiska mężczyzn i kobiet, aż wszystkich wywołam. Pierwszy poszedł La–lah — śmiało wszedł do chaty. Wszyscy nadstawili uszu. W martwej ciszy słychać było jego kroki po zbutwiałych, trzaskających pod nogami deskach. Ale nic więcej. Jelchs nie zakrakał, nie dał żadnego znaku. Potem Scundoo wywołał Bawna, bo mogło się zdarzyć, że ktoś ukradł własne koce, aby okryć hańbą sąsiada. Za nim poszła Hooniah, inne kobiety i dzieci, lecz kruk milczał. — Sime! — zawołał Scundoo. — Sime! — powtórzył. Ale Sime się nie ruszył. — Boisz się ciemności? — ostro zaatakował go La–lah, którego uczciwość została już dowiedziona. Sime zachichotał. — Śmieję się, bo to wszystko strasznie głupie. Wejdę, jednak nie dlatego, bym wierzył w cuda, ale żeby pokazać, że się niczego nie boję. Wszedł śmiało i wyszedł ciągle żartując. — Zginiesz kiedyś nagle — mruknął La–lah uniesiony słusznym gniewem. — Nie wątpię — pogodnie odparł niedowiarek. — Mało kto z nas umiera w łóżku, bo na co mielibyśmy szamanów i głębokie morze. Kiedy już połowa wsi szczęśliwie przeszła próbę, podniecenie — dotąd hamowane — nabrało niezwykłego napięcia. A kiedy dwie trzecie wsi przeszło przez chatę, jakaś młoda kobieta, tuż przed pierwszym porodem, zaczęła nerwowo krzyczeć i śmiać się ze strachu. Wreszcie nadeszła kolej ostatniego człowieka, a nic się jeszcze nie stało. Ostatnim był Di–Ya. Z pewnością to on był złodziejem. Hooniah podniosła lament aż pod niebiosy, gdy reszta plemienia odsunęła się od nieszczęśliwego malca. Biedak był na pół żywy z przerażenia, nogi się pod nim uginały tak, że potknął się o próg i o mało nie upadł. Scundoo wepchnął go do środka i zamknął za nim drzwi. Przez długi czas słychać było tylko szloch chłopca, później jego ostrożne stąpanie, gdy szedł w róg chaty. Potem cisza i odgłos powrotnych kroków. Drzwi się otwarły. Malec wyszedł z chaty. Nic się nie stało, a on był ostatni. — Rozpalcie ognisko — rozkazał Scundoo. Jasne płomienie buchnęły w górę i oświetliły twarze ciągle jeszcze wykrzywione znikającym strachem, ale już zasnuwające się zwątpieniem. — Nie udało się — ochryple szepnęła Hooniah. — Tak — z ulgą przytaknął Bawn. — Scundoo się starzeje i musimy się postarać o nowego szamana. — Gdzie jest mądrość tego Jelchsa? — zachichotał Sime prosto w ucho La–lahowi. La–lah potarł czoło z zakłopotaniem i zmilczał. Sime zaś wypiął pierś wyzywająco i z ważną miną podszedł do małego szamana. — Cha! Cha! A mówiłem, że nic z tego nie wyjdzie. — Tak wygląda, tak wygląda — pokornie odparł Scundoo. — Tak to wygląda dla ludzi nie obeznanych z tajemną wiedzą. — Takich jak ty? — czelnie zapytał Sime. — Być może, nawet dla takich jak ja — łagodnie odparł Scundoo, a powieki opadały mu na oczy coraz niżej, coraz niżej, aż zupełnie je zakryły. — Zastanawiam się więc nad drugą próbą. Niech wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci podniosą ręce do góry! Rzucił ten rozkaz tak niespodziewanie i z taką mocą, że usłuchano go bez sprzeciwu. Wszystkie ręce podniosły się nad głowami. — Niech każdy spojrzy na ręce drugiego — rozkazywał Scundoo — patrzcie tak, żeby… Ale zagłuszył go głośny śmiech, w którym było więcej wściekłości niż wesela. Oczy wszystkich spoczęły na rękach Sime’a. Gdy każdy miał dłoń czarną od sadzy, jego była biała: nie skalał jej kopeć z garnka Hooniah. Kamień świsnął w powietrzu i uderzył Sime’a w policzek. — To kłamstwo! — zawył. — Kłamstwo! Nic nie wiem o kocach Hooniah! Drugi kamień zranił go w czoło, trzeci przeleciał tuż koło głowy. Zerwało się natarczywe żądanie krwi; ludzie wszędzie po omacku podnosili z ziemi kamienie. Sime zachwiał się i osunął na kolana. — Żartowałem! To tylko żart! — krzyczał. — Wziąłem je dla żartu. — Gdzieś je ukrył? — Ostry głos Scundoo, niby nóż, przeciął wrzawę. — W wielkim pęku skór u mnie w chacie, w tym, co wisi na słupie podtrzymującym pułap — odrzekł. — Ale mówię, że to był tylko żart, tylko… Scundoo skinął głową. Na ten znak w powietrzu zaroiło się od gęsto lecących kamieni. Żona Sime’a płakała cicho z głową wspartą na kolanach, ale jego mały synek, krzycząc i śmiejąc się, rzucał kamienie wraz z innymi. Hooniah kołysząc się jak kaczka wracała z cennymi kocami. Scundoo ją zatrzymał. — Jesteśmy biedni i mało co mamy — zaszlochała. — Bądź litościwy, o Scundoo. Ludzie oderwali się od drgającego jeszcze stosu kamieni — dzieła ich rąk, i ciekawie patrzyli. — Moja dobra Hooniah, ja zawsze jestem miłosierny — odparł Scundoo sięgnąwszy po koce. — A poprzestając na nich daję jeszcze jeden dowód miłosierdzia. — Czy nie jestem mądry, moje dzieci? — rzucił w stronę tłumu. — Jesteś naprawdę mądry, o Scundoo — krzyknęli wszyscy jednym głosem. I Scundoo odszedł w mrok owinięty w koce, z sennie kiwającym się krukiem pod pachą. Przełożył Tadeusz Evert Story of Jees–Uck HISTORIA JEES–UCK Bywają różne wyrzeczenia. Ale w samej swojej treści wyrzeczenie jest zawsze jednakie. Paradoks zaś polega na tym, że mężczyźni i kobiety wyrzekają się najdroższej rzeczy na świecie dla czegoś jeszcze droższego. Nigdy nie było inaczej. Tak było, kiedy Abel przyniósł pierworództwo trzód swoich i ich tłustości. Pierworództwo trzód i ich tłustości cenił sobie Abel nad wszystko w świecie, ale oddał je, aby przypodobać się Panu. Tak też było z Abrahamem, kiedy przygotowywał na kamieniu ofiarę ze swego syna. Izaak był mu bardzo drogi, ale Bóg w sposób niepojęty był mu jeszcze droższy. Może Abraham obawiał się Pana? Ale czy słuszne, czy niesłuszne jest takie przypuszczenie, od tego czasu dobre kilka miliardów ludzi rozstrzygnęło i uznało, że Abraham kochał Pana i chciał mu usłużyć. Skoro więc zostało rozstrzygnięte, że miłość jest służbą i skoro wyrzekać się znaczy służyć, Jees–Uck, która była tylko kobietą ze śniadoskórego plemienia, kochała wielką miłością. Nie była oczytana w historii, jako że umiała czytać jedynie w znakach na niebie i tropach zwierzyny. Nie dowiedziała się zatem nigdy o Ablu i Abrahamie. A ponieważ uniknęła nauki u dobrych sióstr od Świętego Krzyża, nie poznała też nigdy historii Ruty Moabitki, która dla obcej kobiety z obcego kraju wyrzekła się własnego Boga. Jees–Uck przyuczono do wyrzeczeń w jeden tylko sposób, to jest za pomocą kija jako czynnika inspirującego, tak jak się to robi z psem zmuszanym do wyrzeczenia się skradzionej kości. Mimo to, gdy nadeszła jej pora, Jees–Uck dowiodła, że potrafi wznieść się na wyżyny białoskórej królewskiej rasy i zdolna jest do iście królewskich wyrzeczeń. Jest to więc historia Jees–Uck, a także historia Neila Bonnera, Kitty Bonner i dwojga latorośli Neila. Jees–Uck należała do śniadoskórego plemienia, to prawda, ale nie była ani Indianką, ani Eskimoską, ani nawet Innuitką. Jeśli sięgniemy wstecz do tradycji ustnej, natrafimy na postać Skolkza, Indianina z plemienia Toyaatów znad Yukonu, który w młodości wyruszył do Wielkiej Delty, gdzie mieszkają Innuici, i tam połączył się z kobietą imieniem Ollilie. Otóż ta Ollilie urodziła się z matki Eskimoski i ojca Innuity. Skolkz zaś i Ollilie dali życie dziecięciu płci żeńskiej, Halie, która w połowie miała krew Indian Toyaatów, w jednej czwartej Innuitów i w jednej czwartej Eskimosów. Halie była babką Jees–Uck. Z kolei Halie, w której skrzyżowały się trzy rasy, a która nie miała żadnych zastrzeżeń przeciwko dalszym domieszkom, wybrała sobie na towarzysza życia Rosjanina, handlarza futer imieniem Shpack, znanego także w swoim czasie pod przezwiskiem Wielkiego Tłuściocha. Shpack sklasyfikowany został w tej opowieści jako Rosjanin z braku lepszego terminu; ale rzecz miała się tak: ojciec Shpacka, Słowianin, więzień z Dolnych Prowincji, uciekł z kopalni rtęci na Syberię północną, gdzie spotkał Zimbę, kobietę z plemienia Łowców Łosi. Zimba była matką Shpacka, który został z kolei dziadkiem Jees–Uck. Otóż gdyby Shpacka nie porwało w dzieciństwie plemię Łowców Morskich, które obrasta swoją nędzą wybrzeża Arktyku, nie zostałby on dziadkiem Jees–Uck i w ogóle nie byłoby tej opowieści. Ale Łowcy Morscy porwali Shpacka, on zaś uciekł na Kamczatkę, a stamtąd norweskim statkiem wielorybniczym dalej, na Bałtyk. Niebawem Shpack znalazł się w Petersburgu, w kilka zaś lat później ruszył na wschód tą samą nużącą drogą, którą przed pięćdziesięciu laty jego ojciec odmierzał krwią i jękami. Ale Shpack był wolnym człowiekiem w służbie potężnej Rosyjskiej Kompanii Skupu Futer. W tej to służbie zdążał coraz dalej i dalej na wschód, aż w końcu przebył Morze Beringa i dostał się na ziemię rosyjskiej Ameryki. Tam, w Pastilik, które leży tuż obok Wielkiej Delty Yukonu, wziął sobie za żonę Halie, babkę Jees–Uck. Z tego związku urodziło się dziecię płci żeńskiej imieniem Tukesan. Na rozkaz swojej Kompanii Shpack puścił się łodzią w kilkusetmilową drogę w górę Yukonu do osady Nulato. Towarzyszyły mu Halie i mała Tukesan. Było to w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym, w tymże zaś roku Indianie z plemion nadrzecznych napadli na Nulato i starli je z powierzchni ziemi. I tutaj kończy się historia Shpacka i Halie. Owej krwawej nocy mała Tukesan zniknęła. Po dziś dzień Indianie z plemienia Toyaat przysięgają, że nie przykładali ręki do tej brzydkiej sprawy. Tak czy inaczej, fakt pozostaje faktem, ze mała Tukesan wśród nich wzrastała. Tukesan poślubiła kolejno dwóch braci, Toyaatów, ale oba związki były bezdzietne. Z tego powodu inne kobiety kiwały głowami i nie znalazł się już trzeci Toyaat, który zaryzykowałby małżeństwo z bezdzietną wdową. Ale w tym samym czasie o wieleset mil dalej na północ żył w Forcie Yukon mężczyzna nazwiskiem Spike O’Brien. Fort Yukon był placówką Towarzystwa Handlowego znad Zatoki Hudsona, Spike O’Brien zaś — tego Towarzystwa pracownikiem. Spike był dobrym pracownikiem, zyskał sobie jednak złą opinię i po pewnym czasie utwierdził ją dezerterując ze służby. Droga etapami przez placówki do siedziby Towarzystwa w York nad Zatoką Hudsona trwałaby rok, a ponieważ placówki były placówkami Towarzystwa, Spike O’Brien wiedział, że nie zdoła ujść jego szponom. Nie pozostało mu tedy nic innego, jak puścić się w dół Yukonu. Prawda to, że żaden biały nie przebył dotąd całego Yukonu i żaden biały nie wiedział, czy Yukon wpada do Arktyku czy do Morza Beringa; ale Spike O’Brien był Celtem i zapowiedź niebezpieczeństwa pociągała go zawsze w nieodparty sposób. W kilka tygodni później Spike O’Brien — posiniaczony, mocno wygłodniały i ledwie żywy z gorączki rzecznej — wprowadził dziób czółna na piaszczysty brzeg w pobliżu osady Toyaatów i natychmiast zemdlał. Gdy w ciągu następnych tygodni odzyskiwał siły, zobaczył Tukesan i spodobała mu się. Podobnie jak ojciec Shpacka, który dożył sędziwych lat wśród syberyjskiego plemienia Łowców Łosi, tak też Spike O’Brien mógłby swe stare kości pozostawić na ziemi Toyaatów. Ale romantyczne pragnienie przygód poruszyło strunami jego serca i nie pozwoliło mu usiedzieć na miejscu. Tak jak przewędrował z siedziby Towarzystwa w York nad Zatoką Hudsona do Fortu Yukon, tak też mógł dotrzeć z Fortu Yukon do morza i zdobyć laury pierwszego człowieka, który dokonał przejścia północno–zachodniego lądem. Wyruszył więc w dół rzeki, zdobył owe laury i ani nie został wpisany do kronik, ani w pieśniach nie sławiono jego imienia. W latach późniejszych prowadził hotelik dla marynarzy w San Francisco, gdzie zyskał sławę niezwykłego łgarza z przyczyny ewangelicznych prawd, które głosił. Wtedy to Tukesan, dotąd bezdzietna, urodziła dziecko i tym właśnie dzieckiem była Jees–Uck. Wywiedliśmy jej ród przez tak liczne pokolenia, aby wykazać, że nie była ani Indianką, ani Innuitką, ani Eskimoską, ani właściwie nikim w szczególności; oraz aby dowieść, w jak wielkiej mierze jesteśmy — wszyscy bez wyjątku — zbłąkanymi dziećmi dawnych pokoleń i jak dziwacznie powyginane gałęzie wypuszcza pień, z któregośmy wyrośli. Mając w sobie krew tak zmieszaną i dziedzictwo tak wielu ras, Jees–Uck wyrosła na kobietę niezwykłej piękności. Była to uroda osobliwa i dostatecznie wschodnia, aby zaintrygować każdego etnologa. Charakteryzował ją gibki, smukły wdzięk. Prócz żywej wyobraźni udział Celta nie zaznaczył się w żaden szczególny sposób. Może Spike’owi O’Brien zawdzięczała Jees to, że pod jej skórą płynęła gorąca krew, dzięki której twarz dziewczyny była mniej śniada, ciało zaś bielsze. Ale z drugiej strony mogła to być zasługa Shpacka, Wielkiego Tłuściocha, który odziedziczył kolor skóry po słowiańskim ojcu. Oczy miała Jees–Uck duże, ogniste, czarne — okrągłe, wypukłe, zmysłowe oczy mieszańca, spotykane zawsze tam, gdzie nastąpiło połączenie rasy białej z ciemną. A co więcej, biała krew w jej żyłach oraz świadomość, że krew tę posiada, uczyniła Jees–Uck kobietą w pewnym sensie dumną. Poza tym, z wychowania i zapatrywań na życie, Jees–Uck była stuprocentową Indianką z plemienia Toyaatów. Pewnej zimy, gdy Jees–Uck dojrzała w swej kobiecości, wszedł w jej życie Neil Bonner, Ale wszedł w jej życie podobnie jak na ziemie Północy — nie bez ociągania. Prawdę mówiąc, nie chciał wyruszać w te strony świata. Mając ojca, który obcinał kupony i hodował róże, oraz matkę, która żyła życiem towarzyskim, młody Neil Bonner trochę się rozkiełznał. Nie był zły, ale mężczyzna dobrze odżywiony i nie mający absolutnie nic do roboty musi przecież jakoś wyładować nagromadzoną energię. Tak też było z Neilem Bonnerem. Wyładowywał więc energię w taki sposób i w takich ilościach, że kiedy nastąpił nieuchronny kryzys, jego ojciec, Neil Bonner senior, wypełznął przerażony spomiędzy swoich róż i zdumionym okiem spojrzał na syna. Następnie pospieszył do przyjaciela o podobnych zamiłowaniach, z którym omawiał zwykle sprawy róż i kuponów, i wraz z nim postanowił o losie młodego Neila. Musi wyjechać, by odbyć czas próby, musi wzorowym życiem zatrzeć wspomnienia swych niewinnych szaleństw, aby potem mógł sprostać wysokim wymaganiom ich moralności. Gdy to zostało postanowione, reszta poszła gładko, tym bardziej że młody Neil był trochę skruszony i ogromnie zawstydzony. W posiadaniu przyjaciół Neila Bonnera seniora znajdowała się większość akcji Towarzystwa Handlowego Oceanu Spokojnego. Towarzystwo rozporządzało flotyllą parowców rzecznych, a także jednostkami morskimi i prócz dochodów z morza eksploatowało jakieś sto tysięcy mil kwadratowych, które na mapach świata bywają zwykle oznaczane białymi plamami. Tak więc Towarzystwo posłało młodego Neila Bonnera na północ, gdzie są te białe plamy, aby pracował dla Towarzystwa i stał się z czasem tak zacnym człowiekiem, jak jego ojciec. — Pięć lat prostego życia, na łonie natury i z dala od wszelkich pokus, zrobi z niego człowieka — orzekł Neil Bonner senior i zaraz wpełzł na powrót między swoje róże. Młody Neil zacisnął zęby, wysunął naprzód podbródek i zabrał się do roboty. Jako młodszy pomocnik wykonywał swoją pracę dobrze i zyskał pochwałę przełożonych. Nie znaczy to, że ją lubił, ale jedynie praca mogła go uchronić od szaleństwa. Przez pierwszy rok pragnął śmierci. Przez drugi — przeklinał Boga. W trzecim roku wahał się między dwoma uczuciami i w takim to stanie rozterki rozpoczął kłótnię ze swoim zwierzchnikiem. Neil Bonner miał w kłótni przewagę, ale do tamtego należało ostatnie słowo. I to wystarczyło, aby Neil powędrował na wygnanie, w porównaniu z którym dawna jego kwatera wydała mu się rajem. Ale powędrował bez skargi, gdyż Północ zrobiła z niego mężczyznę. Tu i tam na białych plamach map widać maleńkie kółeczka w kształcie litery „o”, przy tych zaś kółeczkach, po jednej lub drugiej stronie, widnieją nazwy takie, jak Fort Hamilton, Stacja Yanana, Dwudziesta Mila. Patrzący wyobraża sobie, że białe plamy są gęsto usiane miastami i wsiami. Ale to tylko złudzenie. Dwudziesta Mila, podobnie jak inne placówki tego rodzaju, jest długim barakiem wielkości sklepu spożywczego na rogu ulicy w mieście. Na piętrze są tam pokoje do wynajęcia, za budynkiem znajduje się skład na żywność na wysokich palach i dwie przybudówki. Podwórze za domem jest zwykle nie ogrodzone i ciągnie się aż do linii widnokręgu i dalej — w nieskończoną dal. Jak okiem sięgnąć nie ma domów, niekiedy tylko Toyaatowie rozbijają zimowy obóz o kilka mil w dół Yukonu. Tak oto przedstawia się Dwudziesta Mila, kółko na końcu jednej z czułek wieloczułkowego Towarzystwa. Tutaj agent i jego pomocnik prowadzą handel zamienny z Indianami na futra I sprzedają na omylnej bazie finansowej złotego piasku produkty wędrującym kopaczom. Tutaj agent i jego pomocnik tęsknią całą zimę do wiosny, a z jej nadejściem, klnąc na czym świat stoi, rozbijają obóz na dachu, gdy tymczasem Yukon wymywa dolne pomieszczenia. Tu wreszcie, w czwartym roku pobytu na Północy, Neil Bonner przybył objąć kierownictwo placówki. Nie wyrugował z miejsca poprzedniego agenta. Człowiek, który dotąd kierował placówką, popełnił samobójstwo. — To przez te twarde warunki życia — wyjaśnił pomocnik. Jednakże Toyaatowie wokół swoich ognisk inaczej tłumaczyli ów fakt. Pomocnik miał pochylone plecy i wklęśniętą klatkę piersiową, twarz trupiobladą i policzki zapadnięte, których nie zdołała ukryć rzadka czarna broda, Kasłał dużo, jak gdyby suchoty żarły mu płuca, w oczach zaś miał obłędne, gorączkowe światło, często spotykane u suchotników w ostatnim stadium choroby. Nazywał się Pentley, Amos Pentley. Bonner go nie lubił, współczuł jednak samotnemu nieszczęśnikowi. Ich stosunki nie układały się dobrze, chociaż spośród wszystkich ludzi na świecie właśnie oni powinni żyć zgodnie w obliczu mrozów, ciszy i ciemności bezkresnej zimy. Po pewnym czasie Bonner doszedł do wniosku, że Amos jest częściowo pomylony, i zostawił go w spokoju, biorąc na siebie całą robotę prócz gotowania. Ale nawet wtedy Amos nie miał dla niego nic prócz posępnych spojrzeń i nie ukrywanej nienawiści. Była to dla Bonnera wielka strata, bo uśmiechnięta twarz, pogodne słowo, współczucie towarzysza niedoli — wszystko to znaczy wiele. A zima dopiero się zaczęła, kiedy Neil zrozumiał powody, które — zwłaszcza przy takim pomocniku — skłoniły poprzedniego agenta do samobójstwa. Bardzo samotnie było w Dwudziestej Mili. Puste, bezkresne przestrzenie ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż do widnokręgu. Śnieg, a właściwie szron przykrył wszystko całunem milczenia. Przez wiele dni powietrze było czyste i zimne, termometr wskazywał niezmiennie czterdzieści do pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Potem przyszła nagła zmiana. Cała niewielka wilgoć, która wyparowała w powietrze, przybrała postać matowoszarych, bezkształtnych chmur; ociepliło się, rtęć w termometrze podskoczyła do 20 stopni poniżej zera, a wilgoć spadła z nieba w postaci drobnych, twardych granulek, które szeleściły pod nogami jak cukier albo lotny piasek. Potem powietrze stało się czyste i mroźne, dopóki ponownie nie zebrało się dość wilgoci, aby przykryć i ochronić ziemię przed zimnem z przestworzy. I to wszystko. Nic się nie działo. Nie szalały burze, wody nie wzbierały i nie pustoszyły lasów. Nic — prócz mechanicznego bez mała opadania wilgoci zebranej w atmosferze. Chyba najbardziej godnym uwagi wydarzeniem tych posępnych tygodni był skok rtęci w termometrze do bezprzykładnej wysokości 15 stopni poniżej zera. Wkrótce jednak, aby to odrobić, przestworza poraziły ziemię tak wielkim zimnem, że termometr rtęciowy zamarzł, a słupek w termometrze spirytusowym utrzymywał się przez dwa tygodnie na 70 stopniach poniżej zera, po czym termometr pękł. Od tego dnia nie sposób już było ustalić, o ile zimniej się robi. Drugie wydarzenie, monotonne zresztą w swej regularności, to stopniowe przedłużanie się nocy, tak że w końcu dzień stał się zaledwie błyskiem światła między dwiema ciemnościami. Neil Bonner miał rozwinięty instynkt stadny. Szaleństwa, za które odsługiwał karę, wynikały z jego nadmiernego zamiłowania do towarzystwa. Tu zaś, w czwartym roku wygnania, znalazł się w towarzystwie — słowo to brzmi jak szyderstwo — człowieka posępnego i milczka, z ogniem nienawiści w oczach tak zawziętej, jak bezpodstawnej. Toteż Bonner, dla którego rozmowa i przyjaźń były jak powietrze dla płuc, krążył po izbie niczym upiór rozpamiętujący w udręce dawne tłumne hulanki i biesiady. W dzień usta miał zacięte, twarz surową; ale w nocy zaciskał ręce, rzucał się w pościeli, płakał na głos jak dziecko. Przypomniał sobie wtedy pewnego człowieka, który miał nad nim władzę, i przeklinał go. Przeklinał także Boga. Ale Bóg jest wyrozumiały. Nie ma serca ganić słabych śmiertelników, którzy bluźnią na Alasce. Tutaj, do placówki Dwudziesta Mila, przyszła Jees–Uck kupić mąki i boczku, koralików i jaskrawoczerwonych nici do wyszywania. A co więcej — chociaż tego nie wiedziała — przyszła do placówki Dwudziesta Mila, aby samotnego człowieka uczynić jeszcze samotniejszym, aby sprawić, że wyciągał teraz ramiona we śnie i natrafiał na pustkę. Bo Neil Bonner był tylko mężczyzną. Gdy Jees pierwszy raz weszła do sklepu, wpatrywał się w nią długo, jak człowiek dręczony pragnieniem wpatruje się w bijące źródło. Ona zaś, czerpiąc ze spadku po Spike’u O’Brien, puściła wodze fantazji i spojrzawszy mu w oczy, uśmiechnęła się do niego — ale nie jak śniadoskóre plemiona powinny się uśmiechać do ludzi rasy panującej, lecz jak kobieta uśmiecha się do mężczyzny. Tak, to było nieuniknione; tylko że Neil Bonner tego nie rozumiał i bronił się przed Jees–Uck tak gwałtownie, jak gwałtownie jej pragnął. A ona? Ona była Jees– Uck; z wychowania stuprocentowa Indianka z plemienia Toyaatów. Często zaglądała do Dwudziestej Mili po towary. Często też siadywała przy wielkim piecu i gawędziła z Neilem Bonnerem w łamanej angielszczyźnie. Przywykł czekać niecierpliwie na jej odwiedziny, a w dni, kiedy się nie zjawiała, był zdenerwowany i niespokojny. Czasem przychodziło zastanowienie i wtedy Neil witał Jees chłodno, z powściągliwością, która ją mieszała, gniewała i wydawała jej się nieszczera. Ale częściej Neil wolał nie myśleć i wtedy wszystko szło dobrze, śmieli się, uśmiechali do siebie. Amos Pentley dyszał jak ryba wyrzucona na piasek, krztusił się w głębokim kaszlu rozsiewając ziarna śmierci, spoglądał na nich i szczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. On, który kochał życie, stał nad grobem, jątrzyła go więc świadomość, że inni mogą żyć. Nienawidził Bonnera, bo Bonner tryskał życiem, a w jego oczach zapalała się radość na widok Jees–Uck. Jeśli idzie o Amosa Pentleya, to na samą myśl o dziewczynie krew zaczynała krążyć mu szybciej w żyłach grożąc krwotokiem. Jees–Uck, której umysł był prymitywny, której procesy myślowe miały charakter żywiołowy i która nie przywykła wyważać życia na subtelniejszych wagach, czytała w Amosie Pentleyu jak w otwartej księdze. Ostrzegła Bonnera w kilku słowach szczerze i prosto. Ale zawiłości duchowe człowieka na wyższym stopniu rozwoju zaciemniły mu obraz sytuacji, przyjął więc śmiechem jej wyraźny niepokój. Amos był dla niego biednym nieszczęśnikiem, z rozpaczą kroczącym do grobu. A Bonner, który sam cierpiał wiele, wiele też umiał przebaczyć. Pewnego dnia podczas dokuczliwych mrozów Bonner wstał od śniadania i wszedł do sklepu. Była już tam Jees–Uck zaróżowiona od mrozu. Przyszła kupić worek mąki. W kilka minut później Neil stał na śniegu i przymocowywał worek do sani Jees. Kiedy się pochylił, poczuł w karku sztywność; ogarnęło go przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. A gdy zawiązał ostatni supeł i miał się już wyprostować, chwycił go nagły spazm bólu. Upadł w śnieg. Dygotał na całym ciele, mięśnie miał napięte, głowę odrzuconą do tyłu, nogi i ręce sztywno wyciągnięte, kręgosłup wygięty w łuk, wargi wykrzywione i drgające; wyglądał jak człowiek łamany kołem. Jees–Uck nie wydała krzyku, ale natychmiast była przy nim. Neil jednak zacisnął kurczowo palce na przegubach jej dłoni i dopóki trwały konwulsje, Jees była bezradna. Po kilku chwilach atak minął, Neil leżał słaby i omdlały z kroplami potu na czole i pianą na ustach. — Prędko! — wycharczał zmienionym głosem. — Prędko! Do środka! Zaczął czołgać się na czworakach, ale Jees–Uck podźwignęła go ze śniegu; podparty jej młodym ramieniem szybciej posuwał się naprzód. Gdy przekraczali próg sklepu, Neila znowu chwyciły konwulsje. Jego ciało odskoczyło od niej bezwolnie i wiło się, skręcało na podłodze. Podszedł Amos Pentley i stanął przyglądając się ciekawie. — Ach, Amos! — zawołała w udręce złych przeczuć i bezradności. — Ty myślisz, on umrzeć? — Ale Amos wzruszył tylko ramionami i dalej przyglądał się Neilowi. Ciało Bonnera zwiotczało, mięśnie rozprężyły się, twarz przybrała wyraz ulgi. — Prędko! — rzucił przez zgrzytające zęby, przy czym wargi wykrzywiały mu się w pierwszych spazmach następnego ataku i w wysiłku zapanowania nad nim — Prędko, Jees! Lekarstwa! To nic! Przeciągnij mnie! Wiedziała, że skrzynka z lekarstwami stoi w głębi izby, po drugiej stronie pieca, przeciągnęła więc tam za nogi nieprzytomnego mężczyznę. Gdy minął spazm, Neil, bardzo osłabiony i bardzo chory, zaczął przeszukiwać skrzynkę. Widywał psy padające wśród podobnych objawów i wiedział, co należy robić. Wziął do ręki fiolkę chloralu, ale palce miał tak słabe i tak nieczułe, że nie mógł wyciągnąć korka. Pomogła mu Jees–Uck, podczas gdy nowe konwulsje wstrząsały jego ciałem. Kiedy minęły, zobaczył przed sobą otwartą fiolkę. Spojrzał w ogromne, czarne oczy Jees i wyczytał w nich to, co mężczyźni zawsze czytają w oczach swojej kobiety. Wziął dużą dozę lekarstwa i osunął się na ziemię w nowym paroksyzmie. Gdy ten minął, Neil podźwignął się na łokciu. — Posłuchaj, Jees! — Wymawiał słowa bardzo powoli, jak gdyby w obawie przed pośpiechem, z którego konieczności zdawał sobie sprawę. — Zrób, co ci powiem. Zostań przy mnie, ale mnie nie dotykaj. Muszę mieć spokój, ale ty nie odchodź. — Dolna szczęka zesztywniała mu, po wykrzywionej twarzy przebiegały skurcze zapowiadające nowy spazm. Opanował go jednak z wysiłkiem. — Nie odchodź. I nie pozwól Amosowi odejść. Rozumiesz? Amos musi zostać tam, gdzie jest. Skinęła głową, a tymczasem Neil zaczął się wić w ataku konwulsji. Ich natężenie i częstotliwość zmniejszały się stopniowo. Jees–Uck pochylała się nad nim, ale pomna na polecenie nie śmiała go dotykać. Raz Amos zaczął się niespokojnie kręcić i wyraźnie miał ochotę iść do kuchni, lecz jeden błysk jej oczu osadził go na miejscu. Potem siedział już bardzo spokojnie i tylko dyszał ciężko, wstrząsany śmiertelnym kaszlem. Bonner spał. Zgasł dzień — krótkotrwały błysk światła między dwiema ciemnościami. Amos, pod czujnym wzrokiem Jees, zapalił lampy naftowe. Zapadł wieczór. Przez północne okno widać było niebo uświetnione zorzą, która zamigotała, buchnęła jasnym płomieniem i zgasła. Wkrótce potem Neil Bonner ocknął się. Najpierw poszukał wzrokiem Amosa, potem spojrzał z uśmiechem na Jees–Uck i podźwignął się na nogi. Mięśnie miał sztywne i obolałe, uśmiechał się żałośnie, badając rękami ciało, jak gdyby chciał sprawdzić rozmiar zniszczenia. Nagle jego twarz przybrała wyraz surowy i rzeczowy. — Weź świecę, Jees — powiedział. — Idź do kuchni. Na stole stoi jedzenie, suchary, fasola i boczek, na kominie dzbanek z kawą. Przynieś to wszystko tutaj i postaw na ladzie. Przynieś też kieliszki, wodę i whisky, znajdziesz ją na górnej półce szafki. Nie zapomnij o whisky. Wypił szklaneczkę whisky bez domieszki wody, a potem bardzo uważnie zaczął przeglądać zawartość skrzynki z lekarstwami, od czasu do czasu zdecydowanym ruchem odstawiając na bok pewne buteleczki i fiolki. Następnie przeprowadził prymitywną analizę jedzenia. W czasach uniwersyteckich otrzaskał się nieco z pracą laboratoryjną, prócz tego posiadał dość wyobraźni, aby osiągnąć rezultaty przy ograniczonej ilości odczynników. Zaciskanie się szczęk, które towarzyszyło konwulsjom, upraszczało sprawę, przeprowadził więc tylko jedno doświadczenie. Kawa nic nie wykazała, podobnie fasola. Sucharom poświęcił najwięcej uwagi. Amos, który nie wiedział nie o chemii, przyglądał mu się ciekawie. Ale Jees–Uck, której wiara w mądrość białego człowieka, zwłaszcza zaś w mądrość Neila Bonnera, była bezgraniczna, i która nie tylko nic nie wiedziała, ale wiedziała, że nic nie wie, śledziła oczami raczej twarz Neila niż ruchy jego rąk. Neil eliminował możliwości jedną po drugiej, aż w końcu przystąpił do ostatecznej próby. Zamiast probówki używał fiolki z cienkiego szkła; trzymał ją teraz pod światło obserwując powolne opadanie soli w roztworze. Nic nie powiedział, ale zobaczył to, czego się spodziewał. A Jees–Uck wpatrująca się w jego twarz też coś zobaczyła — coś, co kazało jej rzucić się na Amosa. Z oszałamiającą zręcznością i siłą, podparłszy jego ciało kolanem, przegięła je do tyłu. Jej nóż wyszarpnięty z pochwy i wzniesiony wysoko zalśnił w świetle lampy. Amos bełkotał. Lecz zanim ostrze zdążyło spaść, Bonner powstrzymał dziewczynę. — Poczciwa Jees. Ale daj spokój. Puść go! Posłusznie wypuściła Amosa z uścisku, chociaż bunt wypisany był wyraźnie na jej twarzy; ciało mężczyzny runęło na ziemię. Bonner dotknął go końcem obutej w mokasyny stopy. — Wstań, Amos! — rozkazał. — Zapakujesz się i dziś jeszcze wyruszysz na szlak. — Nie chcesz chyba powiedzieć… — wybuchnął Amos dziko. — Owszem, chcę powiedzieć — przerwał mu Neil — że usiłowałeś mnie zamordować. Chcę również powiedzieć, że zamordowałeś Birdsalla, chociaż w Towarzystwie przypuszczają, że biedak popełnił samobójstwo. W moim przypadku posłużyłeś się strychniną. Bóg jeden wie, czym jemu dogodziłeś. Powiesić cię nie mogę, jesteś na to zbyt bliski śmierci. Ale w Dwudziestej Mili za mało jest miejsca dla nas obu i dlatego musisz się stąd wynieść. Masz dwieście mil drogi do Świętego Krzyża. Dojedziesz, jeżeli nie będziesz się przemęczał. Dam ci prowiant, sanie i trzy psy. Będę o ciebie tak spokojny, jak gdybyś siedział w więzieniu, bo uciec nie zdołasz. Daję ci jedną szansę. Jesteś o krok od śmierci. Dobrze. Poczekam i do wiosny nie zawiadomię Towarzystwa. Twoja rzecz umrzeć przed nadejściem wiosny. A teraz wynoś się! — Ty idź do łóżka — nalegała Jees–Uck, gdy Amos powlókł się w ciemność, ku Świętemu Krzyżowi.. — Bardzoś chory jeszcze, Neil. — Za to z ciebie strasznie porządna dziewczyna, Jees — rzekł. — Niechże uściskam ci rękę. Ale wracaj do domu. — Nie lubisz mnie — powiedziała z prostotą. Uśmiechnął się, pomógł jej włożyć futrzaną parka i odprowadził ją do drzwi. — Aż za bardzo, Jees — odparł cicho. — Aż za bardzo. Niedługo po tym wydarzeniu całun nocy arktycznej szczelniej niż dotąd otulił ziemię. Neil Bonner przekonał się, że mimo wszystko nie doceniał w należyty sposób towarzystwa posępnego, zbrodniczego i na pół żywego Amosa. W Dwudziestej Mili zrobiło się bardzo samotnie. „Na miłość boską, przyślij mi tu kogoś!” pisał do Prentissa, agenta w Fort Hamilton położonym o trzysta mil w górę rzeki. Po sześciu tygodniach indiański posłaniec przyniósł mu odpowiedź. „Piekło nie życie. Obie nogi odmrożone. Sam go potrzebuję. — Prentiss”. Na domiar złego większość Toyaatów pociągnęła za stadem reniferów w głąb kraju i Jees– Uck poszła z nimi. Oddalona, stała mu się jeszcze bliższa i Neil oczyma wyobraźni widział ją — dzień po dniu — w obozie i na szlaku. Niedobra to rzecz samotność. Często wybiegał z opustoszałego składu, z gołą głową, rozgorączkowany i wygrażał pięścią błyskowi światła dziennego, które od południa ukazywało się nad widnokręgiem. W ciche, mroźne noce opuszczał łóżko, wychodził na śnieg i na całe gardło urągał ciszy, jak gdyby była istotą materialną, obdarzoną zmysłami, którą można obudzić; albo ryczał na śpiące psy, dopóki nie zaczęły wyć i szczekać. Jedną z tych kosmatych bestii przyprowadził do mieszkania, udając, że to nowy pomocnik przysłany mu przez Prentissa. Usiłował nauczyć psa, aby spał w nocy pod kocami i jadł przy stole jak człowiek; ale pies, a raczej oswojony wilk, zbuntował się, zaszyty w najciemniejszy kąt warczał na Neila; wreszcie ugryzł go w nogę i otrzymawszy baty z powrotem powędrował na dwór. Potem opanowała Neila mania personifikacji. Wszystkie otaczające go moce uległy metamorfozie i jako żywe, oddychające istoty zamieszkały u jego boku. Stworzył na nowo prymitywny panteon; wybudował ołtarz poświęcony słońcu i palił na nim łój świec i tłuszcz wieprzowy, a na nie ogrodzonym podwórzu, obok składu na wysokich palach, ulepił diabła ze śniegu i wykrzywiał do niego twarz, szydził z niego, kiedy rtęć opadała w termometrze. Wszystko to naturalnie żartem, dla zabawy — po wielekroć powtarzał sobie, aby się utwierdzić w tym przekonaniu, nieświadom tego, że szaleństwo często objawia się w zabawie i urojeniu. Pewnego dnia w środku zimy ojciec Champreux, misjonarz z zakonu jezuitów, zatrzymał sanie przed budynkiem Dwudziestej Mili. Bonner rzucił się na niego, wciągnął do środka i trzymając się go kurczowo, płakał tak żałośnie, że z oczu zakonnika trysnęły łzy współczucia. Potem Neil wpadł w szaleńczą wesołość, przygotował wspaniałą ucztę i odgrażał się junacko, że jego gość nie odjedzie. Ale ojcu Champreux śpieszno było do Salt Water, gdzie udawał się w ważnej misji swojego zakonu, odjechał więc nazajutrz wśród gróźb, że krew Bonnera spadnie na jego głowę. Groźba ta była na najlepszej drodze do spełnienia, gdyby nie Toyaatowie, którzy wrócili po długotrwałych łowach do obozu zimowego. Przynieśli wiele skór i ożywiony ruch zapanował w Dwudziestej Mili. Przyszła też Jees–Uck kupić paciorki, szkarłatne nici i inne przedmioty, toteż Bonner odżył i był znów sobą. Przez tydzień bronił się przed nią uparcie. Koniec przyszedł któregoś wieczoru, kiedy wstała, by iść do domu. Nie zapomniała dotąd, że ją kiedyś odepchnął. Była w niej ta sama duma, która nakazała ongiś Spike’owi O’Brien szukać samotnie północno– zachodniego przejścia lądem. — Idę już — powiedziała. — Dobranoc, Neil. Zbliżył się i stanął za nią. — Nie, Jees, to na nic. Zostań. Gdy obróciła ku niemu twarz nagle rozjaśnioną radością, pochylił się powoli, z powagą, jak nad jakąś świętością, i pocałował ją w usta. Toyaatowie nie nauczyli jej, co oznacza pocałunek w usta, ale zrozumiała go i była mu rada. Z chwilą gdy Jees–Uck przyszła, wszystko zmieniło się na lepsze. Była królewska w swoim szczęściu, była nieustającym źródłem rozkoszy. Jej prymitywne procesy myślowe, jej naiwne odruchy składały się w sumie na jedną wielką czarującą niespodziankę dla tego nadmiernie ucywilizowanego mężczyzny, który schylił się, aby wziąć ją sobie. Była mu nie tylko pociechą w samotności, ale co więcej, jej prymitywizm rozbudził jego otępiały umysł. Zdawać się mogło, że jest wędrowcem, który wrócił po długiej włóczędze, aby złożyć głowę na podołku matki–ziemi. Słowem, w Jees–Uck Neil znalazł młodość świata — młodość, siłę i radość. Aby zaś zaspokojone zostały wszystkie potrzeby Neila i aby on i Jees nie byli wciąż skazani tylko na siebie, przywędrował do Dwudziestej Mili niejaki Sandy McPherson, najbardziej towarzyski z ludzi, jacy kiedykolwiek pogwizdywali wesoło na szlaku lub śpiewali ballady przy obozowym ognisku. Zakonnik, jezuita, natknął się na jego obóz w odległości dwustu mil w górę Yukonu; przyszedł akurat w porę, aby odmówić modły nad ciałem towarzysza Sandy’ego. Odjeżdżając zakonnik powiedział: — Synu mój, będziesz teraz samotny. — Sandy zwiesił z rozpaczą głowę. — W Dwudziestej Mili — dodał zakonnik — mieszka samotny człowiek. Jesteście sobie wzajem potrzebni, mój synu. Tak więc Sandy, radośnie przyjęty, został trzecim mieszkańcem Dwudziestej Mili, bratem mężczyzny i kobiety, którzy tam przebywali. Zabierał Bonnera na polowania na łosie, zastawiał z nim pułapki na wilki. W zamian Bonner wyciągnął zapomniany i zniszczony w długich wędrówkach tomik i zaznajomił Sandy’ego z Szekspirem, tak że w końcu Sandy deklamował jamby swoim psom zaprzężonym do sanek, ilekroć zanosiło się między nimi na bunt. Wieczorami grywali w karty, wiedli spory i rozmawiali o wszechświecie, gdy tymczasem Jees– Uck kołysała się w fotelu na biegunach i naprawiała im mokasyny lub cerowała skarpetki. Przyszła wiosna. Kula słońca wystrzeliła na niebo spoza południowego widnokręgu. Ziemia zmieniła swe surowe szaty na strój uśmiechniętej swawoli. Wszędzie błyskało światło, wszędzie kwitło życie. Dni przedłużały swe błogosławione trwanie, noce z krótkich błysków mroku zmieniły się w jasność. Lód zniknął z rzeki i statki parowe ruszyły sapiąc na podbój dzikich ziem. Gwarno teraz było i rojno. Nowe twarze, nowe wydarzenia. Do Dwudziestej Mili przyjechał pomocnik, a Sandy McPherson powędrował z gromadką poszukiwaczy złota do kraju Koyukuk. Nadeszły też gazety, pisma i listy dla Neila Bonnera. Jees–Uck przyglądała się zatroskana, bo wiedziała, że to jego krewni rozmawiają z nim z drugiego końca świata. Wiadomość o śmierci ojca zbytnio Neilem nie wstrząsnęła. Do zawiadomienia dołączony był serdeczny list przebaczający, podyktowany na kilka godzin przed śmiercią. Było też urzędowe pismo od Towarzystwa, w którym polecono Neilowi Bonnerowi przekazać pomocnikowi zarząd placówką i zezwolono wyjechać, kiedy zechce. Długie, naszpikowane prawnymi terminami pismo od adwokatów zawierało nie kończące się wykazy akcji, papierów wartościowych; nieruchomości, rent i ruchomości, które ojciec pozostawił mu w spadku. I była wreszcie wytworna koperta, opatrzona monogramem i pieczęcią, w niej zaś list zaklinający kochanego Neila, aby wrócił do swojej nieszczęśliwej i kochającej matki. Neil Bonner myślał szybko, kiedy więc płynąca na Morze Beringa „Yukon Belle” zatrzymała się sapiąc u brzegu, odjechał ze starym jak świat, lecz młodym i szczerym na jego ustach kłamstwem o jak najrychlejszym powrocie. — Wrócę, droga Jees, zanim spadnie pierwszy śnieg — przyrzekł jej między ostatnimi pocałunkami na trapie. I nie tylko przyrzekł, ale jak większość obiecujących zamierzał przyrzeczenia dotrzymać. Polecił też Johnowi Thompsonowi, który był nowym agentem, aby udzielił nieograniczonego kredytu jego żonie, Jees–Uck. A gdy rzucił z pokładu „Yukon Belle” ostatnie spojrzenie na brzeg, zobaczył kilkunastu ludzi wbijających w ziemię bierwiona, z których jeszcze przed pierwszym śniegiem miał powstać dom najwygodniejszy na przestrzeni tysiąca mil wzdłuż brzegów Yukonu — dom Jees–Uck i Neila Bonnera. Albowiem Neil Bonner szczerze i prawdziwie pragnął wrócić. Jees–Uck była mu droga, a ponadto Północ miała przed sobą złotą przyszłość i Neil za pomocą pieniędzy ojca pragnął przyszłość tę urzeczywistnić. Upoiło go ambitne marzenie. Wróci tu i w oparciu o czteroletnie doświadczenie oraz życzliwą współpracę Towarzystwa stanie się Rhodesem* Alaski. Wróci zaś najszybszym z szybkich statków, gdy tylko uporządkuje sprawy ojca, którego nigdy nie znał, i pocieszy matkę, którą zapomniał. Wielkie było poruszenie, gdy Neil Bonner wrócił z Arktyki. Wiwatowano na jego cześć i ucztowano, a on pławił się w tym nastroju i było mu dobrze. Nie tylko twarz miał ogorzałą i pociętą bruzdami, ale co ważniejsze, stał się nowym człowiekiem, wytrwałym, pełnym powagi, opanowanym. Dawni towarzysze hulanek zdumieli się, kiedy nie okazał chęci powrotu na dawną wesołą drogę. Natomiast przyjaciel ojca zatarł radośnie ręce i zyskał renomę specjalisty od nawracania samowolnych i leniwych młodzieńców. Przez cztery lata umysł Neila Bonnera leżał odłogiem. Nie wzbogacił się o żadne wartości, podlegał jednak trwałemu procesowi selekcji. Został, aby tak rzec, oczyszczony z tego, co mało ważne i zbędne. W świecie cywilizowanym życie Neila toczyło się w zawrotnym tempie; w dziczy dość miał czasu, aby uporządkować splątaną gęstwinę doświadczeń. Jego powierzchowne normy moralne legły w gruzach i nowe zostały wzniesione na fundamentach głębszych i szerszych uogólnień. Jeśli idzie o stosunek do cywilizacji, Neil wrócił z Północy z nową i całkiem inną jej oceną. Zapachy ziemi w nozdrzach i widoki ziemi przed oczyma dopomogły mu pojąć wewnętrzny sens cywilizacji, dostrzec jasno i wyraźnie jej jałowość — i jej siłę. Stworzył sobie na własny użytek prostą filozofię. Czyste życie jest drogą do łaski. Spełniony obowiązek uświęca. Trzeba żyć czysto i spełniać obowiązki, aby móc pracować. Praca jest zbawieniem. Praca zaś mająca na celu zdobywanie coraz większej i większej obfitości jest zgodna z biegiem rzeczy w naturze i z wolą Boga. Neil Bonner był ponad wszystko człowiekiem miasta. Jego nowe spojrzenie na świat przez pryzmat przyrody i po męsku pojmowane człowieczeństwo pozwoliły mu lepiej zrozumieć cywilizację i uczyniły ją droższą jego sercu. Dzień po dniu ludzie miasta stawali mu się bliżsi, świat zaś wydawał się coraz ogromniejszy. I dzień po dniu Alaska stawała się odleglejsza i mniej rzeczywista. Potem spotkał Kitty Sharon — kobietę swojej rasy, swojej krwi, swojego gatunku. Kobietę, która wsunęła dłoń w jego rękę i przyciągnęła go do siebie, aż zapomniał o dniu i godzinie, i o porze roku, kiedy nad Yukonem spada pierwszy śnieg. Jees–Uck przeniosła się do wspaniałego domu z bierwion i przemarzyła tam trzy złote miesiące lata. Nadeszła jesień, nadeszła w pośpiechu, aby zdążyć przed napaścią zimy. Powietrze stało się rzadkie i ostre, dni wilgotne i krótkie. Rzeka płynęła leniwie, cienki lód tworzył się na powierzchni wody w spokojniejszych miejscach. Całe wędrowne życie odeszło na południe i cisza okryła ziemię. Nastały pierwsze śnieżne zamiecie, ostatnie parowce przedzierały się w rozpaczliwym pośpiechu poprzez przybrzeżny lód. Potem nadeszła kra, duże bryły i płaty lodu, aż wreszcie wody Yukonu podniosły się do poziomów brzegu. Gdy to wszystko ustało, rzeka zamarła i błyski dnia zagubiły się w ciemności. John Thompson, nowy agent, śmiał się tylko. Ale Jees–Uck wierzyła w złe przygody na morzu i rzece. Neil Bonner mógł utknął w lodach, w jakim bądź punkcie pomiędzy Chilkoot a St.Michael, ostatni podróżni w roku zawsze grzęzną w lodach i wtedy przesiadłszy się ze statku na sanie, mkną przez długie godziny za pędzącymi psami. Ale pędzące psy nie zjawiły się w Dwudziestej Mili. John Tompson oznajmił Jees– Uck ze źle ukrywanym zadowoleniem, że Neil Bonner nigdy nie wróci. Ponadto zaproponował jej brutalnie, że gotów jest go zastąpić. Jees–Uck roześmiała mu się w twarz i wróciła do wspaniałego domu z bierwion. Ale w połowie zimy, gdy zamiera nadzieja i żywotność słabnie, Jees–Uck przekonała się, że nie ma już w sklepie kredytu. Była to sprawka Thompsona, który zacierał ręce, przechadzał się tam i z powrotem po izbie, podchodził do drzwi, spoglądał na dom Jees–Uck i czekał. Czekał nadaremnie. Jees–Uck sprzedała psy gromadce górników i płaciła gotówką za prowianty. A gdy Thompson posunął się dalej i nie chciał przyjmować jej pieniędzy, Toyaatowie kupowali, co trzeba, i nocą przewozili sprawunki na saniach pod jej dom. W lutym przywieziono po lodzie pierwszą pocztę i Thompson przeczytał w gazecie sprzed pięciu miesięcy w rubryce towarzyskiej wiadomość o ślubie Neila Bonnera z Kitty Sharon. Podczas gdy przekazywał jej tę informację, Jees trzymała drzwi uchylone, Thompsona zaś — za progiem. Kiedy skończył, roześmiała się wyniośle. Nie uwierzyła. W marcu, nie mając przy sobie nikogo, urodziła chłopca, dzielną nową istotkę, na którą spoglądała ze zdumieniem i zachwytem. W rok później, o tej samej godzinie, Neil Bonner siedział przy innym łóżku i spoglądał ze zdumieniem i zachwytem na inną istotkę, która przyszła na świat. Ziemia uwolniła się od śniegu, a Yukon od lodu. Słońce przewędrowało na północ i znów wróciło na południe. Gdy skończyły się pieniądze ze sprzedaży psów, Jees–Uck wróciła do swojego plemienia. Oche–Ish, wytrawny myśliwy, powiedział, że gotów jest zdobywać zwierzynę dla niej i dla jej dziecka, a także łowić łososie, jeżeli Jees za niego wyjdzie. To samo zaproponowali Imego, Hah–Yo i Wy–Nooch, wszyscy trzej dzielni młodzi myśliwi. Ale Jees wolała żyć samotnie i na własną rękę zdobywać zwierzynę i ryby. Szyła mokasyny, parka i rękawice — ciepłe, praktyczne i miłe dla oka, przyozdabiane kępkami sierści i paciorkami. Sprzedawała to wszystko górnikom, którzy co roku gromadniej przyciągali na Północ. Nie tylko zarabiała na obfite i dobre pożywienie, ale co więcej, odkładała pieniądze. Pewnego dnia wsiadła na pokład „Yukon Belle” i popłynęła ku ujściu. W St.Michael zmywała naczynia w kuchni placówki. Pracownicy Towarzystwa spoglądali ciekawie na tę niezwykłą kobietę i niezwykłe dziecko, ale nie zadawali pytań, ona zaś nie zdradzała się z niczym. Zanim jednak ustała przed zimą żegluga na Morzu Beringa, Jees–Uck opłaciła przejazd i statkiem polującym na foki, który tu przypadkiem zawinął, popłynęła na południe. Tej zimy gotowała w domu kapitana Markheima na Unalasce, wiosną zaś udała się do Sitka na pokładzie szalupy przewożącej whisky. Nieco później pojawiła się w Metlakahtla, które leży w pobliżu St. Mary na końcu przylądka, gdzie podczas sezonu łososia pracowała w fabryce konserw. Kiedy nadeszła jesień i rybacy z plemienia Siwasz mieli wracać do cieśniny Puget, wsiadła wraz z kilku rodzinami do dużej cedrowej łodzi. Przebrnęła z nimi szczęśliwie niebezpieczne tonie wód u brzegów Alaski i Kanady i minęła cieśninę Juan de Fuca; niebawem prowadziła swego chłopczyka za rękę po twardym bruku Seattle. Tam, na wietrznym rogu ulicy, spotkała Sandy’ego McPhersona. Sandy zdumiał się na widok Jees, a gdy wysłuchał jej opowieści, wpadł w gniew — nie tak może wielki, w jaki wpadłby zapewne, gdyby wiedział o Kitty Sharon. Ale o Kitty Jees–Uck nie wspomniała ani słowem, bo nie wierzyła w jej istnienie. Sandy, który w szczegółach sprawy dopatrzył się pospolitego i plugawego porzucenia, robił, co mógł, ażeby odwieść Jees od jazdy do San Francisco, gdzie jakoby znajdował się dom rodzinny Neila. A gdy to zawiodło, zajął się nią, kupił bilety i odprowadził na stację, cały czas uśmiechając się do niej i mamrocząc: świństwo! — pod osłoną brody. Wśród ryku i stuku, dniami i nocami, trzęsąc się i kołysząc między jednym świtem a drugim, wspinając się ku zimowym śniegom i zjeżdżając w dół ku dolinom w letnim rozkwicie, przemykając się skrajem przepaści, przekraczając otchłanie, wświdrowując w stoki gór Jees–Uck i jej syn zdążali na Południe. Ale Jees nie lękała się stalowego rumaka ani nie oszałamiała jej wspaniała cywilizacja ludzi z plemienia Neila Bonnera. Tylko może z większą jasnością pojęła ów dziw nad dziwy — że mężczyzna z takiej bogom podobnej rasy trzymał ją w ramionach. Hałaśliwe San Francisco, statki wpływające i wypływające z portu, ulice rozdudnione ruchem, dym buchający z fabrycznych kominów nie przyprawiały jej o zawrót głowy; zrozumiała tylko natychmiast, jak żałośnie biedna była Dwudziesta Mila i skórzane namioty w wiosce Toyaatów. Spojrzała na chłopca, który ściskał jej rękę, i zdumiała się, że jest synem takiego człowieka. Zapłaciła dorożkarzowi pięciokrotną cenę i po kamiennych stopniach podeszła pod frontowe drzwi domu Neila Bonnera. Skośnooka Japonka pertraktowała z nią długo i daremnie, po czym wpuściła ją do środka i zniknęła. Jees–Uck została sama w hallu, który w jej prymitywnej wyobraźni wydał się pokojem paradnym — pokazowym miejsce, gdzie zebrano wszystkie skarby rodzinne w zamiarze popisania się nimi i olśnienia innych. Ściany i sufit były z drzewa polerowanego i układanego w płytki. Podłoga lśniła piękniej niż najgładsza tafla lodu; Jees stanęła na jednej z wielkich skór, które dawały poczucie bezpieczeństwa na tej śliskiej powierzchni. Ogromny kominek — cudaczny kominek, pomyślała Jees — otwierał swą paszczą z przeciwległej ściany. Snop światła złagodzonego przez kolorowe szkło lampy padał na pokój, a gdzieś w dalekim końcu rzeźba błyskała bielą marmuru. Tyle zobaczyła Jees–Uck. Tyle i więcej, gdy skośnooka służąca powiodła ją przez następny pokój — Jees zdążyła tylko przelotnie rzucić nań okiem — i wprowadziła do trzeciego. Oba zaćmiły wspaniałość hallu. Jees zdawało się, że w ogromnym domu jest nieskończenie wiele podobnych pokoi. Takie były długie, takie szerokie, sufity po prostu ginęły gdzieś w górze! Po raz pierwszy, odkąd wkroczyła w cywilizowany świat białego człowieka, ogarnęło ją uczucie czci zmieszanej z grozą. Neil, jej Neil mieszka w tym domu, oddycha jego powietrzem, kładzie się tu na noc i śpi! Piękne, piękne było wszystko, co tu widziała. Ale Jees rozumiała także kryjącą się za tym pięknem mądrość i doskonałość. Była to siła wyrażająca się poprzez piękno, a Jees–Uck potrafiła zawsze odczuć siłę. Potem zjawiła się kobieta królewskiej postaci, z koroną złotych włosów na głowie, które promieniały jak słońce. Jees zdawało się, że płynie ona ku niej jak szmer muzyki ponad cichą wodą; szelest sukien sam był pieśnią, w rytm której poruszało się jej ciało. Jees–Uck podbijała serca męskie. Był przecież Oche–Ish, był Imego i Hah–Yo, i Wy–Nooch, nie mówiąc już o Neilu Bonnerze i Johnie Thompsonie oraz innych białych, którzy spoglądali na nią i ulegali jej sile. Ale teraz utkwiła wzrok w ogromnych niebieskich oczach i różanej cerze zbliżającej się niewiasty i oszacowała ją oczami mężczyzny; i chociaż sama podbijała serca mężczyzn, poczuła się w obecności tej promiennej, oszałamiającej istoty nagle pomniejszona, pozbawiona wszelkiego znaczenia. — Chce pani zobaczyć się z moim mężem? — spytała nieznajoma. Jees–Uck drgnęła słysząc owo płynne srebro głosu, który nigdy nie karcił wrzaskiem warczących psów– wilczurów ani nie wydawał gardłowych dźwięków, ani nie chrypł w burzy, śniegu czy kłębach obozowego ogniska. — Nie — odparła Jees powoli, ostrożnie, pragnąc, aby jej angielszczyzna wypadła jak najlepiej. — Przyszłam zobaczyć Neila Bonnera. — To właśnie jest mój mąż — powiedziała kobieta ze śmiechem. A więc to prawda! John Thompson nie kłamał tamtego posępnego lutowego dnia, kiedy ona roześmiała się dumnie i zamknęła mu drzwi przed nosem. Tak jak kiedyś rzuciła się na Amosa Pentleya i podparłszy jego ciało kolanem wyciągnęła nóż, tak teraz jakaś przemożna siła nakazywała jej skoczyć na tę kobietę, przegiąć jej białe ciało do tyłu, cisnąć na ziemię i zadźgać w nim życie. Ale Jees–Uck myślała błyskawicznie i nie zdradziła po sobie niczego; a Kitty Bonner nawet się nie domyślała, jak bliska była śmierci przez krótką chwilę. Jees–Uck skinęła głową na znak, że rozumie, Kitty Bonner zaś wyjaśniła, że oczekuje męża lada chwila. Potem usiadły na śmiesznie wygodnych krzesłach i Kitty próbowała bawić rozmową swojego dziwnego gościa, Jees zaś starała się jej w tym pomóc. — Znała pani mojego męża na Północy? — spytała Kitty w pewnej chwili. — Aha. Ja prać mu bielizna — odparła Jees–Uck angielszczyzną, która nagle stała się haniebna. — A to jest pani synek? Ja mam córeczkę. Kitty poleciła przyprowadzić dziewczynkę i podczas gdy dzieci — jak to dzieci — zawierały przyjaźń, matki zagłębiły się w rozmowie na macierzyńskie tematy i piły herbatę z filiżanek tak delikatnych, iż Jees–Uck bała się, że skruszy swoją w palcach. Nigdy nie widziała filiżanek tak cienkich i delikatnych. W duchu przyrównała je do kobiety, która nalewała jej herbatę, i zaraz narzucił jej się kontrast — miseczki ze wsi Toyaatów i toporne kubki w Dwudziestej Mili, do których przyrównała siebie. W taki to sposób Jees–Uck ujrzała przed sobą ów problem. Została zwyciężona. Istnieje inna kobieta, która lepiej niż ona nadaje się do tego, żeby rodzić i wychowywać dzieci Neila Bonnera. I tak jak mężczyźni z jego rasy przewyższają we wszystkim mężczyzn z jej rasy, tak też ją przewyższają kobiety podobne Kitty Bonner. One zdobywały mężczyzn, jak ich mężczyźni zdobywali świat. Spojrzała na delikatną cerę Kitty i pomyślała o własnej spalonej słońcem twarzy. Przeniosła wzrok z brązowej ręki na białą — jedna zniszczona pracą,, stwardniała od trzymania bata i wiosła, druga — nie znająca pracy i miękka jak rączka nowo narodzonego dziecięcia. Ale gdy Jees–Uck spojrzała w niebieskie oczy, mimo całej delikatności i widocznej słabości ujrzała w nich tę samą władczą siłę, którą widziała w oczach Neila Bonnera i ludzi jego rasy. — Ależ to Jees–Uck! — powiedział Neil Bonner wchodząc do pokoju. Był przy tym opanowany, w jego głosie zabrzmiała nawet nuta radosna i serdeczna; podszedł do niej i ujął obie jej ręce, ale spojrzał w jej oczy z niepokojem, który Jees zrozumiała. — Hej! Neil! — przywitała go. — Wyglądasz dobrze bardzo. — Mam się świetnie, Jees — odparł serdecznie, ale jednocześnie badał ukradkiem twarz Kitty, szukając na niej śladów tego, co zaszło między kobietami. Ale nawet jeśli stało się najgorsze, nie spodziewał się znaleźć tych znaków, gdyż nazbyt dobrze znał swoją żonę. — Nie umiem ci powiedzieć, Jees, jak bardzo się cieszę — dodał.— Ale co to znaczy? Trafiłaś na żyłę złota? Kiedy przyjechałaś? — Oo–a, dzisiaj przyjechałam — odparła, starając się instynktownie nadać głosowi jak najbardziej gardłowe brzmienie. — Ja nie trafiłaś na żyła. Znasz kapitan Markheim, Unalaska? Ja gotować w jego domu, bardzo długo. Nie wydawać pieniądze. Odkładać i odkładać. Ja pomyśleć, bardzo dobrze zobaczyć kraj białego człowieka. Bardzo ładny kraj białego człowieka, bardzo — dodała. Angielszczyzna Jees zdziwiła go, gdyż razem z Sandy’m nie omijali okazji, aby poprawiać jej język, ona zaś okazała się pojętną uczennicą. Cofnęła się najwyraźniej do poziomu swojego plemienia. Jej twarz była tępa i pozbawiona wyrazu, nie zdradzająca nic. Pogodne czoło Kitty też go zdumiewało. Co zaszła między nimi? Jak wiele zostało powiedziane? Ile obie kobiety zdołały odgadnąć? Podczas gdy borykał się z tym wątpliwościami i gdy Jees–Uck borykała się ze swoim problemem — w pokoju zapadło milczenie. Nigdy jeszcze Neil nie wydał jej się tak wspaniały i tak wielki. — Pomyśleć tylko, że znała pani mojego męża na Alasce! — powiedziała cicho Kitty. Znała go! Jees–Uck nie mogła się powstrzymać. Spojrzała na chłopca, którego mu urodziła, a wzrok Neila automatycznie przesunął się za jej spojrzeniem do okna, pod którym bawiły się dzieci. Żelazna obręcz ścisnęła mu czoło, kolana ugięły się pod nim, serce skoczyło w piersi i zaczęło walić jak młotem. Jego syn! Nigdy nie przyszło mu to na myśl. Mała Kitty Bonner, podobna maleńkiej Wróżce w powiewnym batyście, z policzkami jak płatki róży i oczami jak błękit nieba, wyciągnęła rączki, buzię ułożyła w ciup i usiłowała pocałować chłopca. A chłopiec, smukły i gibki, spalony słońcem, ubrany w skórzany kaftan i obrzeżone kępkami sierści muclucs, zniszczone działaniem morza i ciężkiej pracy, chłodno opierał się jej zalotom. Trzymał się bardzo prosto, z ową szczególną sztywnością zwykłą u dzieci ludów prymitywnych. Obcy w tym obcym kraju, nie był jednak onieśmielony ani wylękniony, przypominał raczej nie oswojone zwierzątko — milczące i czujne, błyskawicznie przenoszące spojrzenie czarnych oczu z twarzy na twarz, spokojne, dopóki trwał spokój, lecz gotowe skrzyć drapać, gryźć i walczyć o życie przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa. Kontrast między dziewczynką i chłopcem był uderzający, ale nie budził współczucia. Na to chłopiec miał w sobie za dużo siły, mieszaniec, na którego złożyło się dziedzictwo Shpacka, Spike’a O’Briena i Bonnera. W jego rysach, starannie wyrzeźbionych jak na kamei i bez mała klasycznych w swojej surowości, malowała się siła i władczość ojca i dziadka, i pradziadka znanego ongiś pod przezwiskiem Wielki Tłuścioch, który pojmany przez plemię Łowców Morskich uciekł na Kamczatkę. Neil Bonner zwalczył wzruszenie, zdusił je i opanował, chociaż przez cały czas na twarzy miał uśmiech zadowolenia i radości, z jakim wita się przyjaciół. — Twój syn, Jees? — spytał. A potem zwrócił się do Kitty: — Wspaniały chłopak! Dokona czegoś na świecie tymi swoimi rękami. Kitty przytwierdziła skinieniem głowy. — Jak ci na imię? — spytała. Mały dzikus spojrzał na nią bystro, zatrzymał przez chwilę wzrok na jej twarzy, jak gdyby doszukiwał się motywu ukrytego za tym pytaniem. — Neil — odpowiedział wyraźnie, gdy zadowolił go wynik badania. — Po indiańsku gada — wtrąciła Jees–Uck, w chwili krytycznej chytrze fabrykując nowy język. — Po indiańsku Neel–al znaczyć to samo co suchar. On mały, on lubi suchar. Ciągle płakać za suchar i suchar. Mówić Neel–al, cały czas mówić nee–al. Wtedy ja powiedzieć, takie jego imię. Jego imię cały czas Neel–al. Nigdy żadne słowa nie uradowały bardziej Neila Bonnera niż to kłamstwo z ust Jees–Uck. Był to klucz do sytuacji i Neil wiedział teraz, dlaczego czoło Kitty jest pogodne. — A jego ojciec? — spytała Kitty. — Musi być z niego wspaniały człowiek. — Oo–a, tak — brzmiała odpowiedź. — Jego ojciec wspaniały. — Znałeś go, Neil? — spytała Kitty. — Czy go znałem? O tak, bardzo dobrze go znałem — odparł Neil i cofnął się myślami do posępnej Dwudziestej Mili i człowieka samotnego w ciszy ze swoimi myślami. I tutaj mogłaby się skończyć historia Jees–Uck, gdyby kobieta nie ukoronowała swojego poświęcenia. Kiedy wróciła na Północ i zamieszkała we wspaniałym domu z bierwion, John Thompson przekonał się, że Towarzystwo może dać sobie jakoś radę bez jego dalszych usług. Nowy zaś agent i wszyscy po nim następujący otrzymywali instrukcje, że kobieta Jees–Uck ma otrzymywać wszelkie towary i prowiant w ilościach, jakich zażąda, bez obciążania jej rachunku w księgach. Ponadto Towarzystwo wypłacało kobiecie Jees–Uck pensję w wysokości pięciu tysięcy dolarów rocznie. Kiedy chłopiec osiągnął odpowiedni wiek, ojciec Champreux wziął go w swoje ręce i niebawem Jees–Uck otrzymywała regularnie listy z Kolegium Jezuitów w Maryland. Później listy te przychodziły z Włoch, jeszcze później z Francji. W końcu zaś wrócił na Alaskę niejaki ojciec Neil, człowiek czyniący wiele dobrego dla tych ziem, który kochał matkę i który z czasem rozszerzył swoje pole działania i osiągnął wysokie godności w zakonie. Kiedy Jees–Uck wróciła na Północ, była jeszcze młodą kobietą i mężczyźni nadal spoglądali na nią pożądliwie. Ale ona żyła w cnocie i nikt nie powiedział na nią złego słowa, tylko same pochwały. Przebywała jakiś czas u dobrych sióstr od Św. Krzyża, gdzie nauczyła się czytać i pisać, a także wyszkolona została w praktycznej medycynie i chirurgii. Potem wróciła do swojego wspaniałego domu i zaczęła gromadzić wokół siebie młode dziewczyny z wioski Toyaatów, ucząc je i przygotowując do życia. Ta szkoła w domu wybudowanym przez Neila Bonnera dla Jees–Uck, jego żony, nie jest ani protestancka ani katolicka, ale misjonarze ze wszystkich sekt traktują ją z jednaką przychylnością. Rzemień wisi zawsze na zewnątrz i znużeni poszukiwacze złota lub zdrożeni wędrowcy zbaczają z wód Yukonu lub śniegiem pokrytego szlaku, aby odpocząć i ogrzać się przy kominie. W dalekich zaś Stanach Kitty Bonner rada jest, że jej mąż interesuje się oświatą na Alasce i przekazuje na ten cel wielkie sumy. A chociaż często przekomarza się z nim dobrotliwie, w głębi serca tym jest z niego dumniejsza. Przełożyła Krystyna Tarnowska The League of Old Man SPRZYSIĘŻENIE STARCÓW W koszarach sądzono człowieka. Stawką było życie. Przed sądem stał starzec, Indianin znad Rzeki Białej Ryby, która wpada do Yukonu poniżej jeziora Le Barge. Sprawa poruszyła całe Dawson, a także ludność osiadłą nad Yukonem — tysiąc mil w górę i w dół rzeki. Anglosasi — rabusie mórz i lądów — przyjęli zwyczaj narzucania prawa podbitym ludom. Prawo to często bywa surowe. Ale w procesie Imbera nareszcie okazało się nieudolne i słabe. Z matematycznego punktu widzenia kara nie mogła dorównać winie. Wyrok był przesądzony, niewątpliwy, lecz chociaż wyrażał się karą główną, Imber miał tylko jedno życie, a wieść głosiła, że odpowiada za dziesiątki zabójstw. Prawdę rzekłszy, dłonie Imbera splamiła krew tylu ludzi, że dokładne obliczenie było niepodobieństwem. W izbie sądowej mężczyźni palili fajki albo grzali się przy piecu i nie mając nic lepszego do roboty, oceniali z grubsza, ile ofiar padło z ręki oskarżonego. Byli to wyłącznie biali; ginęli pojedynczo, po dwóch lub w większych grupach. Morderstwa zdawały się przypadkowe i pozbawione motywów, stanowiły więc zagadkę dla policji konnej zarówno w czasach pionierów złotego górnictwa, jak później, kiedy rozpoczęła się masowa eksploatacja strumieni, a rząd dominium przysłał gubernatora i nowej krainie kazał płacić za jej dobrobyt. Ale prawdziwą zagadkę stanowiło przybycie Imbera do Dawson i dobrowolne oddanie się w ręce sprawiedliwości. Późną wiosną, gdy Yukon huczy i pieni się pod lodem, sędziwy Indianin (przybyły zamarzłą rzeką) wspiął się z trudem na stromy brzeg i mrugając oczami stanął pośrodku głównej ulicy miasta. Świadkowie tego przybycia zauważyli, że starzec był oszołomiony i wyczerpany. Z trudem powlókł się do stosu budulcowego drewna i usiadł. Przez cały dzień nie ruszał się z miejsca, patrzył prosto przed siebie na płynący nieustannie strumień białych ludzi. Wiele głów obracało się ciekawie, aby zajrzeć mu w oczy; niejedna złośliwa uwaga padła na temat szczególnej miny starego Siwasza. Trudno zliczyć tych, co wspominali później swoje zdumienie na widok tej osobliwej figury i do końca życia reklamowali bystrość, z jaką od razu przeczuli coś niecodziennego. Ale chwała bohatera wielkiego wydarzenia nieodwołalnie przypadła w udziale Dickensenowi, zwanemu Małym Dickensenem. Niegdyś przywiózł on na Północ górne marzenia i kieszenie pełne pieniędzy. Razem z gotówką zniknęły jednak marzenia i Dickensen, chcąc uzbierać na powrotną drogę do Stanów, przyjął urzędniczą posadkę w kantorze pośrednictwa „Holbrook i Mason”. Na wprost kantoru, po drugiej stronie ulicy leżał stos belek, na którym usadowił się Imber. Dickensen wyjrzał oknem, nim poszedł na obiad, a gdy wrócił, znów wyjrzał i zobaczył, że stary Siwasz tkwi na tym samym miejscu. Dickensen zaczął raz po raz wyglądać oknem. Później zaś (podobnie jak wielu innych) często pysznił się swą przenikliwością i sprytem. Był to romantyczny jegomość, porównał więc zastygły kształt starego poganina do bóstwa Siwaszów, które spokojnym wzrokiem mierzy hordę anglosaskich najeźdźców. Mijały godziny. Imber nie zmienił pozy ani o włos, nie drgnął mu żaden mięsień twarzy. Dickensen pamiętał, że w swoim czasie jakiś mężczyzna sztywno siedział w saniach na tejże główne] ulicy, gdzie ludzie kręcili się wciąż tam i z powrotem. Wszyscy myśleli, że odpoczywa, lecz później, kiedy go ktoś dotknął, okazało się, że zamarzł na śmierć pośrodku ruchliwego miasta. Zesztywniał zgięty we dwoje. Przed włożeniem do trumny trzeba go było trzymać nad ogniskiem i odmrażać. Dickensen wzdrygnął się na samo wspomnienie. Później opuścił kantor, by na chodniku wypalić cygaro i ochłonąć. Niebawem nadeszła Emilia Travis: wdzięczna, szykowna, urodziwa panna, która czy to w Londynie, czy na Klondike ubrana była zawsze tak, jak przystoi córce inżyniera— górnika i milionera. Mały Dickensen położył cygaro na zewnętrznym parapecie okna (żeby je później odnaleźć) i zdjął kapelusz. Po mniej więcej dziesięciu minutach gawędy Emilia Travis spojrzała ponad ramieniem Dickensena i wystraszona pisnęła. Dickensen odwrócił się, żeby zobaczyć, o co chodzi, i zdumiał się niezmiernie. Imber przeszedł z drugiej strony ulicy i stał w pobliżu niby ogromne, chude, zagłodzone widmo, pożerając wzrokiem białą dziewczynę. — Czego chcesz? — zapytał Dickensen trochę drżącym, lecz zadzierzystym głosem. Indianin odburknął coś i postąpił krok w stronę Emilii Travis. Uważnie, bystro oglądał ją cal po calu. Najbardziej bodaj interesowały go jedwabiste, ciemnoblond włosy i barwa policzków pokrytych delikatnym i zwiewnym puszkiem, jak na skrzydłach motyla. Następnie zaczął okrążać dziewczynę i przypatrywać się jej w skupieniu niby człowiek szacujący budowę konia albo łodzi. W czasie tej wędrówki różowe ucho znalazło się na drodze między oczami Indianina i łuną zachodu. Imber przystanął, utopił wzrok w przezroczystym szkarłacie. Następnie wrócił do oględzin twarzy i długo, przenikliwie patrzył w błękitne oczy. Burknął coś znowu, położył dłoń między łokciem a ramieniem Emilii Travis. Drugą rękę uniósł i przygiął jej przedramię. Zrobił pełną niesmaku zdziwioną minę i z pogardliwym mruknięciem uwolnił rękę dziewczyny. Potem rzucił kilka gardłowych sylab, odwrócił się plecami do Emilii i powiedział coś do jej towarzysza.. Dickensen nic nie mógł zrozumieć, a panna Travis wybuchnęła śmiechem. Gniewnie zmarszczony Imber spojrzał na jedno i drugie, obydwoje jednak pokręcili tylko głowami. Miał już odejść, kiedy dziewczyna zawołała: — Jimmy, hej, Jimmy! Chodź tutaj! Z przeciwnej strony ulicy nadbiegł Jimmy — rosły, zamaszysty Indianin — ubrany w nienaganny strój białego człowieka i sombrero godne króla złota z Eldorado. Zacinając się, jąkając nawiązał rozmowę z Imberem. Był Sitkanem i narzecza z głębi kraju znał bardzo słabo. — On człowiek znad Rzeki Białej Ryby — wyjaśnił Jimmy Emilii Travis, — Nie bardzo dużo wiem, co gada. Chce zobaczyć wodza białych. — Może gubernatora — domyślał się Dickensen. Jimmy pomówił z człowiekiem znad Rzeki Białej Ryby. Stropił się, zrobił poważną minę. — Chyba potrzebny mu kapitan Alexander — wyjaśnił. — On mówi, że zabił biały mężczyzna i biała kobieta, i biały chłopiec, dużo, bardzo dużo białych. On chce umierać. — Na pewno ma kręćka — odrzekł Dickensen. — Co ma na pewno? — zdziwił się Jimmy. Dickensen wymownie stuknął się palcem w czoło i zrobił świdrowaty ruch. — Możliwe, bardzo możliwe — przyznał Jimmy i raz jeszcze zwrócił się do starca, który natarczywie żądał widzenia z wodzem białych. Konny policjant (spieszony na czas służby w mieście) przyłączył się do towarzystwa i słyszał, jak Imber powtórzył swe życzenie. Był to zuch o potężnych barach, szerokich piersiach i kształtnych, dobrze ustawionych nogach, tak wysoki, że o pół głowy górował nad rosłym Imberem. Oczy miał chłodne, szare, a spoglądał i nosił się ze specyficzną pewnością siebie, która stanowi dziedzictwo krwi i tradycji. Imponującą męskość podkreślało jeszcze rzucające się w oczy chłopięctwo; policjant ledwie przestał być wyrostkiem, a rumieniec na jego twarzy byłby zjawiskiem równie normalnym jak na twarzy podlotka. Imber z miejsca zapałał do niego sympatia. Oczy mu zabłysły na widok blizny po cięciu szablą znaczącej policzek młodzieńca. Zwiędłą dłonią zaczął wodzić po jego łydce, pieścić stalowe ścięgna. Stukał palcami w pięknie sklepioną klatkę piersiową i obmacywał potężne płaty mięśni, co niby pancerz okrywały ramiona. Gromadkę powiększali zaciekawieni przechodnie: krzepcy górnicy, ludzie z pogranicza i z gór, synowie wielu długonogich, barczystych pokoleń. Imber przenosił wzrok z jednego na drugiego, wreszcie przemówił głośna w swoim narzeczu znad Rzeki Białej Ryby. — Co on mówi? — zapytał Dickensen. — Gada, że oni wszyscy takie same chłopy, jak policjant. Mały Dickensen był niski, toteż przez wzgląd na pannę Travis pożałował własnego pytania nie w porę. Policjant ulitował się nad nim i korzystając z pauzy wtrącił się do rozmowy. — Myślę, że coś jest w tym jego gadaniu. Wezmę go do kapitana na przesłuchanie. Powiedz mu, Jimmy, żeby poszedł ze mną. Jimmy zaczął się znów krztusić i jąkać. Imber odburknął coś, jak gdyby radośnie, — Aha, zapytaj go jeszcze, Jimmy, co powiedział, kiedy trzymał mnie za rękę i w ogóle dlaczego to robił. Jimmy powtórzył pytanie w imieniu Emilii Travis i otrzymał odpowiedź. — On gada, że pani się nie boi — powiedział. Dziewczyna uśmiechnęła się nie bez zadowolenia. — On gada, pani nie skookum, nie silna, miękka, jak małe dziecko. On mógłby gołymi rękami połamać panią na kawałki. On mówi, że to bardzo zabawne, bardzo dziwne, że pani może być matką takich dużych, silnych chłopców jak policjant. Emilia Travis nie stropiła się, nie spuściła wzroku, ale policzki jej pokraśniały. Mały Dickensen zawstydził się i poczerwieniał również, a chłopięca krew ubarwiła twarz okazałego policjanta. — No, chodź ze mną! Jazda! — odezwał się przedstawiciel władzy i potężnymi łokciami utorował drogę w tłumie. W taki oto sposób Imber trafił do koszar, gdzie dobrowolnie złożył obszerne zeznania i skąd nigdy już nie wyszedł. Imber sprawiał wrażenie człowieka strudzonego. Twarz jego wyrażała zmęczenie, beznadziejne zmęczenie sędziwego wieku. Ciężko opuścił ręce. Oczy miał szklane. Włosy, które powinny być siwe, spaliło słońce i zszargały niepogody, toteż odbarwione kosmyki zwisały w żałosnym nieładzie. Imber nie interesował się tym, co działo się dokoła. Izba sądowa pełna była mężczyzn znad strumieni i ze szlaków, a w gwarze niskich, stłumionych głosów dźwięczała złowroga nuta, która w uszach podsądnego brzmiała tak jak odległy szum morza w głębokich pieczarach. Imber siedział blisko okna i od czasu do czasu spoglądał obojętnie na ponury krajobraz. Chmury przesłaniały niebo, padała szara mżawka. Była pora wylewu Yukonu. Kra spłynęła i wody rzeki wtargnęły do miasta. Na głównej ulicy ludzie, co nie spoczywają nigdy, przesuwali się tam i z powrotem w czółnach i pychówkach. Często łodzie skręcały, wpływały na zalany wodą czworokąt znaczący miejsce placu alarmowego koszar. Czasami znikały pod oknem. Wtedy Imber słyszał stukanie burt o bale domu, pasażerowie z hałasem włazili przez okna. Później chlupotała woda, kiedy brodzili w stronę schodów przez zatopioną izbę na parterze. Drzwi wpuszczały nowych przybyszów, którzy mieszali się z oczekującym tłumem. Kapelusze trzymali w rękach, wysokie gumowe buty ociekały wodą. Wszystkie spojrzenia zmierzały ku oskarżonemu, jak gdyby publiczność czekała wyroku i posępnie delektowała się nadzieją kary. Imber patrzył na białych, dumał o ich dziwnych obyczajach, o ich prawie, co nie śpi nigdy, lecz działa nieustannie w dobrych i złych dniach, w czasie powodzi i głodu, zamieszek i śmiertelnych zmagań — o prawie, które działać tak będzie do końca świata. Ktoś donośnie uderzył w stół i gwar rozmów utonął w ciszy. Imber spojrzał ku temu człowiekowi. Wyglądał na ważną osobistość, ale Indianin odgadł, że biały o szerokim czole, który siedzi przy biurku w głębi izby, jest wodzem wszystkich zebranych, nie wyłączając mężczyzny, co stukał. Ktoś inny podniósł się za tym samym stołem i począł czytać na głos z wielu ćwiartek cienkiego papieru. Rozpoczynając każdy arkusz odkasływał, przy końcu każdego ślinił palec. Imber nie rozumiał jego mowy, lecz zdawał sobie sprawę, że inni rozumieją i wpadają w gniew. Chwilami złościli się bardziej, a raz ktoś z publiczności zaklął pod adresem oskarżonego siarczyście i krótko. Znowu rozległo się uderzenie w stół i nastała cisza. Biały za stołem czytał nieskończenie długo. Jednostajny, śpiewny; ton kołysał do snu i kiedy czytanie umilkło, Imber drzemał na dobre. Później jakiś głos przemówił doń w jego własnym języku znad Rzeki Białej Ryby. Indianin ocknął się, bez zdziwienia spojrzał w twarz syna swojej siostry — młodzieńca, który przed laty porzucił rodzinne strony, aby zamieszkać pośród białych. — Nie poznajesz mnie pewnie — odezwał się siostrzeniec zamiast pozdrowienia. — Poznaję — odrzekł Imber. — Tyś Howkan, co od nas odszedł. Twoja matka umarła. — Była stara — powiedział Howkan. Imber nic już nie słyszał. Siostrzeniec dotknął jego ramienia i ponownie obudził starca. — Powtórzę ci wszystko, co ten człowiek mówił, czyli historię zła, które wyrządziłeś i o którym, głupcze, opowiedziałeś dobrowolnie kapitanowi Alexandrowi. Ty musisz mnie zrozumieć i powiedzieć, czy to prawdziwa historia czy nieprawdziwa. Taki jest rozkaz. Howkan trafił niegdyś do misji, gdzie nauczono go czytać i pisać. Teraz trzymał w rękach liczne ćwiartki cienkiego papieru (z których czytał biały za stołem) spisane przez kancelistę, gdy Imber ustami Jimmy’ego spowiadał się kapitanowi Alexandrowi. Howkan zaczął tłumaczyć. Starzec słuchał czas pewien. Wreszcie zrobił zdziwioną minę i wzburzonym tonem przerwał siostrzeńcowi: — To moje słowa, Howkanie! Czemu padają z twoich warg, chociaż twe uszy nie słyszały ich nigdy? Zadowolony z siebie Howkan uśmiechnął się protekcjonalnie. Miał rozdziałek pośrodku głowy. — Słuchaj, Imberze — powiedział. — Słowa padają z tego arkusza. Oczywiście, moje uszy nigdy ich nie słyszały. Z papieru przez oczy idą do mojej głowy, a później moimi ustami do ciebie. Taką odbywają drogę. — Taką odbywają drogę? Są tutaj, na papierze? Arkusze zaszeleściły między palcami starca. Wzrok jego powędrował ku niekształtnym literom. Głos przycichł do nabrzmiałego grozą szeptu: — To czary, wielkie czary, a ty, Howkanie, jesteś potężnym cudotwórcą. — Ależ to nic wielkiego, nic wielkiego — zapewniał młody człowiek niedbałym, lecz chełpliwym tonem i na chybił trafił odczytał fragment protokołu: — „W tymże roku, przed ruszeniem lodów, przybyli stary mężczyzna i chłopiec, co utykał na jedną nogę. Ich również zabiłem, a stary mężczyzna czynił wiele hałasu…” — To prawda — przerwał Imber zdławionym głosem. — Czynił wiele hałasu i długo nie chciał umierać. Ale skąd wiesz, Howkanie? Może powiedział ci wódz białych? Jemu jedynie mówiłem o tym,. a wówczas nikt mnie przecie nie widział. Zniecierpliwiony Howkan pokiwał głową. — Mówiłem ci przecie, głupcze, że wszystko jest na tych papierach. Imber utkwił wzrok w poznaczonej atramencie białej powierzchni. — Łowca spogląda na śnieg i powiada: w tym miejscu przechodził wczoraj królik, a tutaj, koło kępy wikliny przystanął, nastawił uszu i przeląkł się czegoś, co usłyszał; tutaj zawrócił własnym śladem i ruszył prędzej, większymi susami, a tędy jeszcze prędzej i jeszcze większymi susami nadbiegł ryś; tam, gdzie pazury głęboko zaryły się w śniegu, ryś zaczął ostatni, najdłuższy skok; tutaj uderzył, dostał królika, a królik był pod nim przewrócony brzuchem do góry; dalej prowadził trop samego rysia, bo królika już nie było wcale… Łowca ogląda znaki na śniegu i mówi: to właśnie stało się tak, nie inaczej i na tym miejscu. Podobnie ty, Howkanie, oglądasz papier i mówisz niby łowca: to właśnie stary Imber uczynił tak, nie inaczej i na tym miejscu. — Mniej więcej — powiedział Howkan. — A teraz słuchaj wreszcie i póki nie każą ci gadać, trzymaj za zębami swój babski ozór. Następnie Howkan tłumaczył przez długi czas zeznania, a Imber siedział spokojnie w milczącej zadumie. Po zakończeniu przemówił: — To słowa moje własne i prawdziwe, ale jestem już stary, Howkanie, i powoli przypominają mi się sprawy zapomniane, o których powinien wiedzieć wódz białych. Pierwszy był mężczyzna, co przyszedł zza Gór Lodowych i miał ze sobą zmyślne sidła sporządzone z żelaza. Ten szukał bobrów nad Rzeką Białej Ryby. Zabiłem go. Później, bardzo już dawno, trzech ludzi szukało złota w Rzece Białej Ryby. Tych zabiłem również, a ciała zostawiłem rosomakom. Koło Pięciu Palców był biały, co miał tratwę i wielkie zapasy żywności. W chwilach kiedy Imber robił pauzy, by odświeżać wspomnienia, Howkan przekładał jego słowa, pisarz zaś brał się do notowania. Publiczność słuchała w skupieniu drobnych tragedii malowanych z prostotą. Wreszcie oskarżony wspomniał o rudym, zezowatym mężczyźnie, którego zastrzelił z bardzo dużej odległości. — Piekielnik! — odezwał się ktoś z widzów stojących w pierwszym rzędzie. Powiedział to z głębi duszy i ze szczerym bólem. On też miał rude włosy. — Piekielnik! — powtórzył. — To był mój brat, Bill! Wyraz „Piekielnik”, powtarzany w regularnych odstępach, słychać było w izbie sądowej do końca rozprawy. Sąsiedzi nie uciszali jednak przejętego grozą człowieka, nie przywoływano go też do porządku stukaniem w blat stołu. Imber spuścił głowę; oczy mu zmętniały, jak gdyby od reszty świata odgrodziła je szklista błona. Dumał tak, jak tylko starość może dumać o bezgranicznej nicości młodego wieku. Niebawem Howkan zbudził go znowu, mówiąc: — Wstań, o Imberze. Rozkazano, abyś wyjaśnił, czemu uczyniłeś dużo zła, czemu zamordowałeś wiele ludzi i na koniec przybyłeś tutaj na spotkanie prawa. Starzec dźwignął się ciężko, zachwiał w przód i do tyłu. Zaczął mówić coś niskim, głuchym, ledwie dosłyszalnym głosem. Howkan przerwał mu rychło. — Ten stary to skończony wariat — powiedział po angielsku do mężczyzny o szerokim czole. — Mowa jego jest nierozumna jak mowa małego dziecka. — Chcemy jednak wysłuchać jego mowy, mimo że jest nierozumna jak mowa małego dziecka — brzmiała odpowiedź. — Chcemy wysłuchać słowo w słowo wszystkiego, co mówi. Zrozumiałeś? Howkan zrozumiał. Imber zaś spojrzał rozjaśnionym wzrokiem, bo był świadkiem sporu między synem swej siostry a wielkim człowiekiem. Zaczęła się opowieść, epopeja nieugiętego patrioty, godna, by słowa jej ryć w spiżu dla nauki nie narodzonych pokoleń. W tłumie zaległa martwa cisza. Sędzia o szerokim czole podparł głowę ręką i dumał o własnej duszy i duszy swojej rasy. Słychać było tylko niski, gardłowy bas Imbera, na zmianę z dyszkantem tłumacza. Od czasu do czasu rudowłosy mężczyzna rzucał tonem wyrzutu i zdziwienia jeden wyraz: „Piekielnik”. Dźwięczało to niby głos dzwonu bożego. — Jestem Imber z plemienia Białych Ryb. Tak rozpoczął tłumaczenie Howkan, który szybko uległ barbarzyńskiemu dziedzictwu. Rychło pozbył się misyjnej ogłady i podziwianej cywilizacji. Porwał go pierwotny ton i rytm słów starca. — Moim ojcem był Otsbaok, człowiek silny. W moim kraju grzało słońce i panowała radość, kiedy byłem małym chłopcem. Ludzie nie pragnęli nowości i nie słuchali obcych głosów, a obyczaje przodków były ich obyczajami. Młodzi mężczyźni chętni byli kobietom i spoglądali na nie z radością. Niemowlęta ssały piersi matek szerokich i ciężkich w biodrach przyszłością plemienia. Mężczyźni byli w owe lata mężczyznami. Za dni pokoju i obfitości, za dni głodu i wojny — zawsze byli prawdziwymi mężczyznami. W owe lata więcej było niż dzisiaj ryb w wodach i mięsa w puszczy. Nasze psy niczym wilki nosiły grube futro i wytrzymałe były na mrozy i burze. A my tak samo jak nasze psy; byliśmy równie wytrzymali na mrozy i burze. Kiedy Pellisowie przychodzili do naszego kraju, zabijaliśmy ich albo oni nas zabijali, bo my, Białe Ryby, byliśmy mężczyznami, a nasi ojcowie i ojcowie naszych ojców wojowali z Pellisami i ustanowili granice kraju. Jak mówiłem, z nami działo się tak, jak z naszymi psami. Pewnego dnia przybył pierwszy biały człowiek. Wlókł się po śniegu na rękach i kolanach, skórę miał mocno napiętą, a pod skórą ostro sterczące kości. Nigdy nie widzieliśmy takiego człowieka; głowiliśmy się więc, skąd pochodzi i do jakiego osobliwego plemienia należy. Biały był słaby, słaby niby małe dziecko. Daliśmy mu miejsce blisko ogniska i ciepłe futra, na których mógłby lec, a karmiliśmy go tak, jak karmi się małe dzieci. Z białym człowiekiem przyszedł pies wielki, jak trzy nasze, ale bardzo słaby. Sierść miał krótką, nie grzejącą, a ogon tak mu przemarzł, że cały koniec odpadł. Obcego psa karmiliśmy także, układali blisko ognia i pędzili od niego nasze psy, które na pewno by go zagryzły. Od łosiowego mięsa i suszonego na słońcu łososia człowiek i pies nabrali sił; urośli jakoś i zhardzieli. Człowiek mówił głośno, szydził ze starych mężczyzn i z młodych mężczyzn, a na dziewczęta spoglądał hardo. Pies walczył z naszymi ,psami i chociaż miał krótką sierść i był jakiś miękki, jednego dnia trzy na śmierć poszarpał. Kiedy wypytywaliśmy białego o jego plemię, odpowiadał: „Mam wielu braci” i śmiał się, ale to był śmiech niedobry. Wreszcie całkiem odzyskał siły i poszedł, a wraz z nim poszła Noda, córka wodza. Niebawem jedna z naszych suk urodziła szczenięta. Nigdy nie widział nikt podobnego miotu. Były krótkowłose, niezdarne, o dużych głowach i szerokich pyskach. Dobrze pamiętam mojego ojca Otsbaoka, człowieka silnego. Twarz spochmurniała mu z gniewu na widok takiej niezdarności, chwycił więc kamień i wnet skończyła się niezdarność. A w dwa lata potem wróciła Noda. Na ręku przyniosła dziecko białego mężczyzny. Tak się wszystko zaczęło. Przybył drugi biały z krótkowłosymi psami, które zostawił, kiedy ruszał dalej. Wziął za to sześć naszych najsilniejszych psów, a w zamian dał Koo–So–Tee, bratu mojej matki, zaczarowany pistolet, co bardzo łatwo mógł wystrzelić sześć razy raz po raz. Koo– So–Tee był dumny, pysznił się pistoletem, drwił z naszych strzał i łuków. „Dobre to dla niewiast” powiedział i z pistoletem poszedł śmiało na srogiego szarego niedźwiedzia. Teraz wiadomo, że niedobrze polować na srogiego zwierza z pistoletem w ręku. Skąd jednak mogliśmy wiedzieć o tym wówczas? Skąd mógł wiedzieć Koo–So–Tee? Odważnie stawił czoło niedźwiedziowi i raz po raz wystrzelił sześć naboi z pistoletu. Ale zwierz ryknął tylko i niczym skorupkę jajka zgniótł żebra łowcy, a mózg Koo–So–Tee wyciekł na trawę niby miód z pszczelego plastra. Brat mojej matki był dzielnym łowcą i nie zostawił nikogo, kto przynosiłby mięso jego żonie i dzieciom. Zatem gniew nas ogarnął i rzekliśmy: „Co dobre dla białych, dla nas niedobre”. Była to prawda, bo białych jest mnóstwo i tłustych, a nas, odkąd poznaliśmy ich obyczaje, ubywa wciąż i wciąż chudniemy. Zjawił się trzeci biały z nieprzebranymi skarbami w cudownym pożywieniu i innych osobliwych rzeczach. Kupił od nas dwadzieścia najsilniejszych psów, a dziesięciu młodych łowców skusił darami i obietnicami i zabrał w drogę, która nie wiedzieć dokąd prowadziła. Powiadają, że zginęli wszyscy w Górach Lodowych, gdzie nie postała przedtem ludzka noga, albo pośród Wzgórz Milczenia, co leżą poza granicami ziemi. Tak czy inaczej, plemię Białych Ryb nie zobaczyło nigdy ani psów, ani młodych łowców. Rok po roku przybywało coraz więcej białych i za każdym razem uprowadzali ze sobą młodych mężczyzn skuszonych zapłatą i darami. Czasami młodzi wracali i przynosili dziwne opowieści o niebezpieczeństwach i trudach, których zaznali w krainach położonych aż za ziemią Pellisów. Czasami nie wracali wcale. Mówiliśmy wówczas: „Biali nie dbają o życie, bo są bardzo liczni. Ale nas jest mało nad Rzeką Białej Ryby, a więc młodzi mężczyźni nie powinni opuszczać plemienia”. Ale młodzi mężczyźni odchodzili, odchodziły też dziewczęta, a w nas gniew wzbierał. Prawda, jadaliśmy mąkę i soloną wieprzowinę, pijaliśmy herbatę, co jest rozkoszą. Ale kiedy zabrakło herbaty, źle się działo, bo wpadaliśmy w złość i nie skąpili obelżywego słowa. Tęskniliśmy do rzeczy, które sprzedają biali. Handel! Handel! Ciągle był tylko handel. Jednej zimy wymieniliśmy zapas mięsa za duże zegary, które nie chodziły, i zegarki, co miały wszystko w środku potrzaskane; dostaliśmy też wygładzone do cna pilniki i nicwarte pistolety bez ładunków. Później przyszedł głód, a że nie mieliśmy mięsa, cztery dziesiątki zmarły, nim nastała wiosna. Mówiliśmy: „Teraz jesteśmy słabi. Pellisowie napadną nas i rozszerzą swoje granice”. Ale u Pellisów działo się nie inaczej. Też byli słabi i nie mogli rozpocząć wojny. Mój ojciec, Otsbaok, człowiek silny, był wtedy stary i niezmiernie mądry. Przemówił do wodza w takie słowa: „Spojrzyj na nasze psy, są nic niewarte. Nie mają już grubego futra ani mocy, giną od mrozu i padają w uprzęży. Chodźmy do wioski i ubijmy wszystkie oprócz suk— wilczyc, a te uwiążmy nocą na pustkowiu, żeby mogły parzyć się z dzikimi wilkami z puszczy. Inaczej nie odzyskamy psów tęgich i wytrzymałych na chłody”. Rady mojego ojca posłuchano i plemię Białych Ryb zasłynęło w całym kraju z doskonałych psów. Ale nie zasłynęło ze swych ludzi. Nasza najlepsza młodzież, mężczyźni i kobiety, szli z białymi, żeby wędrować do odległych krajów po lądowych i wodnych szlakach. Dziewczęta wracały postarzałe i zniszczone, jak niegdyś Noda, albo nie wracały wcale. Młodzi mężczyźni przychodzili również. Przez czas pewien siadywali koło naszych ognisk. Mówili nieprzystojnie i nieprzystojnie postępowali. Pili szkodliwe trunki i dniem, i nocą grali w kości. Serca ich targał niepokój, aż wreszcie na nowe wezwanie białych ludzi ruszali do nieznanych krain. Byli bez honoru i nie szanowali nic! Drwili z naszych dawnych obyczajów. Śmieli się w nos wodzowi i szamanom! Jak rzekłem, plemię Białych Ryb stało się słabe. Wymienialiśmy ciepłe futra i skórzaną odzież na tytoń i whisky albo na bawełniane szmaty, pod którymi dygotaliśmy z zimna w czasie mrozów. Nawiedził nas niedobry kaszel. Mężczyźni i kobiety krztusili się, oblewali potem w długie noce. Łowcy na szlaku pluli, znaczyli śniegi krwią. Raz po raz ktoś krwawił gwałtownie z ust i konał. Kobiety rodziły rzadko, a dzieci przychodziły na świat wątłe, podatne chorobom. Bo od białych przywędrowały do nas inne choroby, o których nigdyśmy nie słyszeli i nic nie mogli pojąć. Nazywali je ospa i odra. Umieraliśmy niby łososie na płytkich wodach, kiedy jesienią, po złożeniu ikry, nie potrzeba już, by żyły dłużej. Jedno wszelako było najdziwniejsze. Biali ciągnęli do nas niby tchnienie śmierci. Wszystkie ich drogi wiodły ku śmierci, ich nozdrza ziały śmiercią, lecz mimo to oni nie umierali. Do nich należy whisky i tytoń, i krótkowłose psy. Do nich należą choroby: ospa i odra. Do nich należy biała skóra i nieodporność na mrozy i burze. Ich pistolety strzelają raz po raz sześć razy, ale są nicwarte. A przecie biali tyją od swych rozlicznych niedomagań, rozkwitają, ciężką ręką gniotą cały świat i dumnie depczą wszystkie ludy. Białe kobiety są takie miękkie, miękkie jak niemowlęta, bez trudu można by je połamać. Ale nie łamią się nigdy i rodzą silnych mężczyzn! Z miękkości i z chorób, i ze słabości powstaje siła, potęga i władza. Biali to bogowie albo szatany — jedno i drugie możliwe! Nie wiem. Cóż mogę wiedzieć ja, stary Imber z plemienia Białych Ryb? Wiem tylko, że niepodobna zrozumieć białych ludzi, wędrowców po nieskończonej drodze, co walczą wszędzie, jak ziemia długa i szeroka. Rzekłem tedy, że mięsa w puszczy było coraz mniej. Prawda, strzelba białego człowieka jest doskonała i zabija z daleka, po co wszakże strzelba, jeżeli nie ma co zabijać, jeżeli nie ma mięsa? W moich młodych latach był łoś na każdym wzgórzu w bliskości Rzeki Białej Ryby, a co rok przychodziły nieprzeliczone karibu. Dzisiaj łowca może dziesięć dni wędrować puszczą i ani jeden łoś nie uraduje jego wzroku. Nieprzeliczone karibu już nie przychodzą. Powtarzam: mało warta strzelba, co zabija z daleka, jeżeli nie ma co zabijać. Ja, Imber, rozważałem te sprawy i patrzyłem na zgubę plemienia Białych Ryb i Pellisów, i wszystkich innych plemion w całym kraju, które znikały tak jak zwierzyna z puszczy. Długo to rozważałem. Mówiłem z szamanami i ze starcami, co słynęli mądrością. Wychodziłem z wioski, aby mi gwar nie przeszkadzał. Nie jadałem mięsa, aby pełen brzuch nie osłabiał bystrości ucha i oka. Długo, bezsennie siadywałem w puszczy. Oczy miałem szeroko otwarte, by dojrzeć znak. Bacznie, cierpliwie nastawiałem uszu na słowo, któregom oczekiwał. W ciemne noce wędrowałem sam nad brzeg rzeki, gdzie wiatr zawodzi i płacze woda. Tam szukałem rady u duchów dawnych szamanów, zmarłych i pogrzebanych, obróconych w drzewa. Wreszcie, jak gdyby w cudownym widzeniu, nawiedziły mnie ohydne, krótkowłose psy. Wszystko wydało się jasne. Dzięki rozumowi Otsbaoka, mojego ojca i człowieka silnego, nasze psy–wilki zachowały czystą krew, grube futra i mocne były w zaprzęgu. Wróciłem tedy do wioski i wygłosiłem mowę w gronie mężczyzn. „Biali ludzie — prawiłem — to tylko plemię, plemię bardzo liczne, w którego kraju na pewno zabrakło mięsa. Dlatego przyszli do nas i zdobywają sobie nowy kraj. Oni są przyczyną naszej słabości i wymierania. To lud dziwnie zgłodniały. Zabiera nasze mięso, jeżeli więc chcemy żyć, trzeba postąpić z białymi tak, jak postąpiliśmy z ich psami”. Długa była moja mowa. Doradzałem wojnę. Mężczyźni z plemienia Białych Ryb słuchali. Jeden powiedział to, drugi tamto, a niektóry gadał o innych, mało ważnych sprawach. Nikt wszakże nie rzekł śmiałego słowa o bojowych czynach. Młodzi byli słabi — jak woda chwiejni, tchórzliwi. Ale ja patrzyłem na starców i dostrzegałem, że siedzą cicho, a w oczach ich zapalają się i gasną ognie. Późniejszą porą, kiedy wioska spała i nikt o niczym nie wiedział, wywiodłem starców do puszczy i tam wygłosiłem znów mowę. Rychło doszliśmy do ugody wspominając szczęśliwe młode lata i wolny kraj, i czasy obfitości, uciechy, słonecznych blasków. Nazwaliśmy się braćmi, zaprzysięgli wielką tajemnicę i ślubowaliśmy uroczyście, że oczyścimy kraj od złej rasy, która nas nawiedziła. Dzisiaj pojmuję, że byliśmy szaleni, ale skąd mogliśmy wówczas o tym wiedzieć my, starcy z plemienia Białych Ryb. Ja spełniłem pierwszy czyn, aby dodać serca innym. Strażowałem nad Yukonem, póki nie nadpłynęło pierwsze czółno. Było w nim dwóch białych. Kiedy stanąłem nad brzegiem i podniosłem rękę, oni skręcili i jęli wiosłować w moją stronę, a człowiek, co siedział na rufie, zadarł głowę, aby zapytać, czego chcę. Dowiedział się rychło, bo moja strzała zaśpiewała w powietrzu i trafiła go prosto w grdykę. Drugi, który siedział przy wiosłach na dziobie, nie zdążył przyłożyć kolby do ramienia, bo ugodził go pierwszy z moich trzech oszczepów. „Oto początek — rzekłem starcom, co mnie obstąpili. — Rychło połączymy się z tymi spośród młodych, którzy moc zachowali, wtedy dzieło będzie łatwe”. Później trupy dwóch białych wrzuciliśmy do rzeki. A z czółna (było to bardzo dobre czółno) uczyniliśmy ognisko. Spaliliśmy także rzeczy, co w nim były. Ale najprzód obejrzeliśmy je, a były to skórzane wory, które porozcinaliśmy nożami. A w workach było wiele papierów takich, z jakich ty czytałeś dzisiaj, o Howkanie, opatrzonych znakami, których nie mogliśmy zrozumieć, dziwiliśmy się więc niemało. Teraz zmądrzałem i wiem, że te znaki to mowa ludzka, jak mi rzekłeś, Howkanie. Kiedy Howkan skończył tłumaczyć przypadek z czółnem, w izbie sądowej podniosły się szepty i pomruk, a jakiś głos powiedział: — To była poczta, co przepadła w dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Peter James i Delaney wieźli ją w górę rzeki. Ostatni rozmawiał z nimi Mattchews. Płynął w stronę ujścia, a spotkał ich blisko jeziora Le Barge. Pisarz zaczął gryzmolić pilnie. Przybywał nowy rozdział do dziejów Północy. — Niewiele więcej pozostaje — ciągnął z wolna Imber. — To, cośmy uczynili, jest na papierach. Byliśmy starzy i rozumieli mało. Nawet dzisiaj ja, Imber, nie rozumiem jeszcze. Mordowaliśmy tajemnie i wciąż mordowali, bo byliśmy starzy i przebiegli i poznaliśmy prawdę, że działać można szybko, chociaż bez pośpiechu. Kiedy przyszli do nas biali ze srogimi twarzami i wzięli sześciu naszych młodych mężczyzn okutych w łańcuchy tak, że nie mogli się ruszać, pojęliśmy, że zabijać trzeba w dalszych okolicach. Jeden po drugim starcy odchodzili w górę rzeki lub w dół rzeki, do nieznanych krajów. Zdobywaliśmy się na wielką odwagę, bo chociaż byliśmy starzy i mężni, strach przed nieznanymi krajami to wielki strach i łatwo ogarnia ludzi starych. Zabijaliśmy tedy bez pośpiechu i chytrze. Zabijaliśmy na przełęczy Chilcoot i w Delcie, i na szlakach, co wiodą do morza; zabijaliśmy wszędzie, gdzie biali zakładali obozy albo stawali noclegiem. Prawda, umierali, ale nie miało to znaczenia. Nieustannie przybywali zza gór. Było ich więcej i więcej, a nas, starców, ubywało i ubywało. Pamiętam biwak jednego białego przy Brodzie Karibu. Był to bardzo mały mężczyzna, a trzech naszych starców zaskoczyło go we śnie. Następnego dnia znalazłem wszystkich czterech. Oddychał tylko ów biały i tyle pozostało w nim tchu, że nim skonał, zdążył mnie przekląć raz, ale okropnie. I my ginęliśmy zatem. Wciąż przepadał to jeden, to drugi. Czasami po długim czasie dowiadywaliśmy się, jak umierali. Czasami nie dowiadywaliśmy się wcale. A starcy z innych plemion, słabi i tchórzliwi, nie chcieli do nas przystawać. Jak rzekłem, moi bracia ginęli jeden po drugim, aż wreszcie zostałem sam. Jestem Imber z plemienia Białych Ryb. Ojcem moim był Otsbaok, człowiek silny. Teraz nie ma już plemienia Białych Ryb. Jam jest ostatni ze starców. Młodzi mężczyźni i młode kobiety odeszły. Niektórzy żyją pośród Pellisów, niektórzy pośród Plemienia Łososi, a najwięcej trafiło do białych ludzi. Jestem bardzo stary i bardzo strudzony, a że, jak mówiłeś, Howkanie, na próżno walczyć z prawem, przyszedłem szukać prawa. — O Imberze! Zaiste, wielki z ciebie głupiec — powiedział Howkan. Ale Imber już drzemał. Drzemał także sędzia o szerokim czole. W marzeniach, jak we wspaniałej wizji, stanęła przed nim jego rasa — zakuta w stal, odziana w kolczugi rasa prawodawców i budowniczych świata, wybrana spośród innych ludów. Widział jej brzask migocący purpurą pośród mrocznych puszcz i posępnych fal morza. Widział ją w pełnym blasku, krwawym, płomienistym triumfie Południa. Widział, jak zalane posoką czerwone piaski staczają się w ciemności nocy po cienistym zboczu. A na tle tego wszystkiego dostrzegał PRAWO — bezlitosne i potężne, zawsze nieugięte i zawsze władcze, silniejsze niż ludzkie drobiny, które nim szafują albo łamią się pod jego brzemieniem, silniejsze niż on, sędzia, w którym serce przemawia za miłosierdziem. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel The Sickness of Lone Chief CHOROBA SAMOTNEGO WODZA Tę historię opowiedzieli mi dwaj starcy. Siedzieliśmy wśród dymu ogniska rozpalonego dla ochrony przed moskitami. Dzień arktyczny pochłodniał, była północ. Gawędząc, raz po raz ochoczo i zajadle tłukliśmy skrzydlate bestie, które przerwały się przez osłonę dymną, aby zakosztować naszej krwi. Na prawo, dwadzieścia stóp niżej, u podnóża osypującego się brzegu leniwie pluskał Yukon. Na lewo, ponad zielenią grzbietów niewysokich wzgórz, tliło się senne słońce. Nie zmrużyło oka tej nocy i długo jeszcze miało nie zaznać spoczynku. Starcami, którzy siedzieli ze mną przy ognisku i walecznie uśmiercali moskity, byli Samotny Wódz i Mutsak, niegdyś towarzysze broni, a dziś zasuszone mumie — skarbnice plemiennej tradycji i dawnych dziejów. Ze starego pokolenia tylko oni dwaj ostali się przy życiu. Młoda generacja, wyrosła na najdalszym krańcu cywilizacji przyniesionej przez kopaczy złota, nie szanowała starców. Któż by dbał o tradycję w czasach, gdy duchy można było wywołać z czarnych butelek, a czarne butelki jawiły się za sprawą uczynnych białych ludzi w zamian za parę godzin znoju lub jedno liche futro? Cóż znaczyły straszliwe obrządki i tajemne sztuki szamanów, kiedy co dzień ów żywy cud — statek parowy kaszlał i pluł sunąc tam i z powrotem po Yukonie na przekór wszelkim prawom natury, istny potwór ziejący ogniem? Co wreszcie warta była powaga przodków, jeśli ten, kto narąbał najwięcej drzewa lub najlepiej sterował statkiem parowym wśród labiryntu wysp, zyskiwał największy szacunek rodaków? Prawdę powiedziawszy, moi starcy, Samotny Wódz i Mutsak, za długo żyli i kiepskich doczekali się czasów, a nowe porządki wyzuły obydwu z poszanowania współplemieńców i pozbawiły własnego kąta. Posępni starcy czekali tedy śmierci. Dziś jednak serca ich otworzyły się przed obcym białym człowiekiem, który wraz z nimi wędził się okrutnie w dymie i chętnie słuchał opowieści o dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było parowego statku. — A więc wybrali mi dziewczę na żonę — mówił Samotny Wódz. Jego głos,. ostry i piskliwy, raz po raz opadał, gwałtownie w ochrypły, głuchy bas, a ledwie ucho się z nim oswoiło, wzbijał się na wyżyny dyszkantu — było to na przemian cykanie świerszcza I rechotanie żaby. — Więc wybrali mi dziewczę — mówił. — Bo mój ojciec, Kask–ta–ka, czyli Wydra, gniewał się na mnie. A. gniewał się o to, że nie patrzyłem jak trzeba na niewiasty. Ojciec był sędziwym wodzem plemienia. Ze wszystkich jego synów ja jeden zostałem przy życiu i tylko po mnie mógł się spodziewać, że jego krew przejdzie na tych, co się dopiero mieli urodzić. Trzeba ci jednak wiedzieć, biały człowieku, że byłem bardzo chory. Skoro zaś ani polowanie, ani rybołówstwo mnie nie cieszyło, a mięso nie rozgrzewało mi brzucha, jakże mogłem łaskawym okiem spozierać na niewiasty? Albo przygotować ucztę weselną? Albo co mnie obchodził szczebiot i psoty dzieciarni? — Właśnie — wtrącił Mutsak. — Bo czy Samotny Wódz nie walczył, gdy się znalazł w łapach wielkiego niedźwiedzia, aż mu głowa pękła i krew się z uszu polała? Samotny Wódz dziarsko kiwnął głową. — Mutsak prawdę mówi. Potem głowa mi wydobrzała, ale nie żeby była zdatna do czego. Bo choć się zagoiło i przestało boleć, to w środku chory byłem. Gdym chodził, nogi się pode mną uginały, a jakem spojrzał na światło, oczy napełniały się łzami. Otwieram oczy, a tu świat się kręci i kręci, zamykam — w głowie mi wiruje, wiruje. Wszystko, com w życiu swym widział, kotłuje mi się w głowie i kotłuje. Nad oczami bolało mnie okrutnie, jakby mi głowę czymś ciężkim przytłoczyli albo włożyli obręcz, ciasną i bolącą. Język mi stanął kołkiem w gębie. Długo musiałem czekać, nim odpowiednie słowo pojawiło mi się na wargach. A kiedy nie chciałem czekać, rozmaite słowa tłumnie cisnęły mi się na język i plotłem głupstwa. Bardzo byłem chory, gdy więc ojciec mój, Wydra, przywiódł mi dziewczynę imieniem Kasaan… — Dziewczynę młodą i silną, córkę mojej siostry — wtrącił Mutsak. — Mocna była w biodrach, dzieci mogła rodzić aż hej, ta Kasaan, a nogi miała strzeliste i chybkie. Żadna dziewczyna nie robiła takich mokasynów jak ona. Wyplatała też Kasaan najmocniejsze powrozy z łyka. Oczy jej się śmiały, uśmiech nie schodził z ust, nie była skora do zwady i dobrze wiedziała, iż mężczyźni stanowią prawo, a kobiety winne im są posłuszeństwo. — Jak mówiłem, bardzom był chory — podjął znów Samotny Wódz. — Kiedy więc mój rodzic, Wydra, przywiódł mi Kasaan, rzekłem, iż snadniej by mi sprawili pogrzeb niż wesele. Na to ojcu twarz pociemniała z gniewu. Powiedział, że stanie się wedle mej woli i choć jeszcze zipię, otrzymam śmiertelną wyprawę należną nieboszczykowi… — Co nie jest obyczajem naszego ludu, o biały człowieku! — wtrącił Mutsak. — Trzeba ci wiedzieć, że to, cośmy zrobili z Samotnym Wodzem, obyczaj nakazywał czynić z umarłymi. Ale Wydra bardzo się rozgniewał. — Właśnie — rzekł Samotny Wódz. — Rodzic mój, Wydra, był człowiekiem, co mało mówi, a szybko działa. Nakazał więc, żeby lud zebrał się przed namiotem, w którym leżałem. Gdy wszyscy się tam zeszli, polecił, by opłakiwali jego syna, który nie żyje… — Zaśpiewali więc pieśń żałobną: „O–o–o–o–o–o–a–haa–ha–a–ich–klukuk–ich–klu– kuk”. — Mutsak wykonał żałobny lament tak udatnie, że litość mnie zdjęła i ciarki obleciały po plecach. — W namiocie — ciągnął Samotny Wódz — matka moja umazała sobie twarz sadzą, głowę przysypała popiołem i zawodziła z żalu po mnie, jakbym już nie żył. Tak bowiem nakazał ojciec. Więc Okiakuta, matka moja, zawodziła wielkim głosem, biła się w piersi i rwała włosy. To samo robiły Hooniak, moja siostra, i Seenatah, siostra matki. Darły się tak okropnie, że głowa mnie strasznie od tego rozbolała. Czułem, iż tylko patrzeć, jak skonam. Starszyzna plemienia otoczyła mnie kołem i zaczęła rozprawiać o drodze, jaka czeka moją duszę. Jeden mówił o bezkresnych kniejach, gdzie zgubione dusze błądzą zalewając się łzami. Może i ja tam zawędruję i nigdy stamtąd nie wyjdę. Drugi opowiadał o wielkich rzekach, rwących i zdradzieckich, gdzie złe duchy wyją i wyciągają kikuty rąk, aby cię za włosy pociągnąć na dno. Ze względu na te rzeki muszę otrzymać czółno — chórem orzekli starcy. Trzeci opisywał burze, jakich oko ludzkie nie widziało. Ulewa gwiazd spada z nieba, ziemia zieje czeluściami, a wszystkie rzeki występują z brzegów i pogrążają się w” otchłani. Na te słowa ci, którzy siedzieli przy mnie, wznieśli ramiona i wszczęli lament, a ci, co byli na dworze, usłyszeli i dalejże biadać jeszcze głośniej. Jeśli dla nich byłem w tej chwili nieboszczykiem, sam nie uważałem się za żywego. Nie wiedziałem, kiedy i jak się to stało, ale nie miałem odrobiny wątpliwości, żem już wyzionął ducha. Okiakuta, moja matka, położyła przy mnie parka z wiewiórczych skórek. Potem dorzuciła parka ze skóry karibu, nieprzemakalny płaszcz z foczych jelit i mokasyny na deszcz, żeby mojej duszy było ciepło i żeby nie zmokła podczas długiej wędrówki. Następnie starcy wspomnieli o urwistym pagórku gęsto usianym cierniami i kolczastymi krzakami, na co matka przyniosła mi ciężkie mokasyny, aby mi się lepiej maszerowało. Kiedy zaś opowiedzieli o strasznych zwierzach, które będę musiał zabijać, młodzieńcy położyli obok najmocniejszy mój łuk i najprostsze strzały, bojowy bumerang, włócznię i nóż. Starcy mówili teraz o mroku i ciszy wielkich obszarów, przez które moja dusza ma przewędrować, a matka zawodziła jeszcze głośniej i wciąż dosypywała popiołu na głowę. Dziewczyna imieniem Kasaan, niema ze strachu, wśliznęła się do wigwamu i na rzeczy, które miałem zabrać na drogę, upuściła woreczek. Wiedziałem, że w tym mieszku jest krzemień, kawałek stali i dobrze wysuszona hubka. Przydadzą się mojej duszy przy rozpalaniu ognisk. Wybrano też koce, w które będę odziany na drogę. I wybrano niewolników na rzeź, aby mi towarzyszyli w wędrówce. Było ich siedmiu, gdyż miałem bogatego i potężnego ojca, godziło się więc, by jego syn został pochowany z honorami. Wzięliśmy tych jeńców w wojnie z Mukumukami, co mieszkają nad dolnym Yukonem. O świcie szaman Skolka miał ich zabić, jednego po drugim, aby ich dusze wraz ze mną tropiły drogę przez Nieznane. Niewolnicy mieli między innymi nieść moje czółno, aż dotrzemy do wielkiej rzeki, rwącej i zdradzieckiej. W czółnie nie było dla nich miejsca, gdy więc spełnią swe zadanie, nie powędrują dalej, lecz zostaną i po wsze czasy będą wyli w ciemnej, bezkresnej kniei. Gdym patrzał na cudną ciepłą odzież, koce, zbroję i myślał o siedmiu jeńcach na rzeź, bardzo byłem dumny ze swego pogrzebu, wiedziałem też, że niejeden mi zazdrości. A ojciec mój, Wydra, siedział pochmurny i niemy. Przez cały dzień i całą noc ludzie śpiewali żałobną pieśń i tłukli w bębny, aż wyglądało na to, żem umarł tysiąc razy. Rankiem rodzic mój wstał i zabrał głos. — Byłem — mówił — przez wszystkie swoje dni walecznym mężem, o czym każdemu wiadomo. Lud wie również, że większym zaszczytem jest umrzeć w boju niźli na miękkich skórach przy ognisku. Skoro Samotny Wódz tak czy siak umrzeć musi, dobrze będzie, jeśli pójdzie na Mukumuków i padnie z ich rąk. W ten sposób zdobędzie sławę i miano wodza, które towarzyszyć mu będą tam, gdzie po wsze czasy przebywają umarli, a honor jego ojca, Wydry, nie i poniesie uszczerbku. To powiedziawszy dał rozkaz, aby zastęp zbrojny przyszykował się do drogi w dół rzeki. Kiedy natkniemy się na Mukumuków, ja, Samotny Wódz, ruszę naprzód, natrę na wroga i padnę w walce. — Czekaj, to nie tak, o biały człowieku! — zawołał. Mutsak nie mogąc już wytrzymać, — Szaman Skolka długo szeptał tej nocy do ucha Wydry i jego to była robota, że Samotny Wódz miał pójść na pewną śmierć. Wydra był stary, a poza Samotnym Wodzem żaden z jego synów nie ostał się przy życiu, Skolka więc zamyślał sam zagarnąć władzę nad plemieniem. Gdy ludzie przez cały dzień i całą noc okrutnie hałasowali, a Samotny Wódz wciąż żył, Skolka zaczął się obawiać, że nic z tego nie będzie. Dlatego rada Skolki, ubrana w piękne słowa o honorze i walecznych czynach, przemówiła przez usta Wydry. — Właśnie — podchwycił Samotny Wódz. — Dobrze wiedziałem, że to sprawka Skolki, ale nie baczyłem na to, bom bardzo był chory. Ani mi się gniewać, nie chciało, ani tchu nie starczyło na mocne słowa, w ogóle nic mnie nie obchodziło, chciałem tylko umrzeć i skończyć z tym wszystkim. Tak tedy, o biały człowieku, zastęp bojowy stanął w pogotowiu. Nie było tam doświadczonych ani starszych wojowników, przebiegłych i mądrych — tylko setka młodzieży, która ledwie zakosztowała wojny. Cała wioska zebrała się na brzegu, żeby nas pożegnać. Ruszyliśmy wśród ogromnej uciechy rodaków i pieśni na moją chwałę. Nawet ty, o biały człowieku, radowałbyś się widząc młodziana ruszającego na bój, choćby pewne było, że zginie. Odpłynęliśmy więc — setka młodzieży, a Mutsak był z nami, bo jemu niedostawało lat i doświadczenia. Na rozkaz ojca moje czółno przywiązano z jednej strony do czółna Mutsaka, a z drugiej do czółna Kannakuta. Dzięki temu nie musiałem wiosłować i oszczędzałem sił, abym mimo choroby mógł dzielnie się spisać na samym końcu. Tak popłynęliśmy w dół rzeki. Nie będę cię nudził opowiadaniem o naszej podróży, która nie była długa. Niedaleko od wioski Mukumuków natknęliśmy się na dwóch wojowników w czółnach, którzy ujrzawszy nas zemknęli. Wówczas zgodnie z rozkazem ojca odwiązano moje czółno i sam jeden popłynąłem z prądem. Reszta miała zobaczyć mój zgon, wrócić i opowiedzieć, jaką śmiercią zginąłem. Mój ojciec, Wydra, i szaman Skolka postawili tę sprawę na ostrzu noża i zagrozili surową karą tym, którzy by nie wykonali ich rozkazu. Zanurzyłem wiosło i głośno lżyłem uciekających wojowników. Słysząc moje wyzwiska odwrócili się zdjęci gniewem i zobaczyli, że oddział zatrzymał się, a ja płynę sam. Gdy się znaleźli w bezpiecznej odległości, jeden skręcił na prawo, a drugi na lewo. Czekali, żeby dobrać się do mnie z dwóch stron. I nadpłynąłem, z włócznią w ręku i pieśnią wojenną mego plemienia na ustach. Obaj rzucili włóczniami, lecz pochyliłem się, świsnęły mi nad głową i nawet mnie nie zadrasnęły. Wciąż było nas trzech. Cisnąłem więc włócznią w tego z prawej. Ugodzony w szyję runął na plecy w wodę. Wielce się zdziwiłem, bom zabił człowieka. Zwróciłem się ku temu z lewej i tęgo obracałem wiosłem, aby spojrzeć prosto w oczy Śmierci. Jego druga, i ostatnia, włócznia tylko zraniła mnie w kark. Już go miałem, nie rzuciłem jednak włóczni, lecz wpakowałem mu ostrze w pierś i naciskając mocno oburącz, przebiłem go na wylot. Gdym się tak trudził, pchając ze wszech sił, tamten rąbnął mnie w głowę, raz, a potem drugi raz rękojeścią wiosła. Nawet gdy ostrze włóczni już mu wylazło z pleców, jeszcze raz trzepnął mnie wiosłem w głowę. Oślepiające światło błysnęło mi przed oczami, w głowie coś mi się obsunęło z suchym trzaskiem — otóż to, z trzaskiem. Ciężar, który tak długo gniótł mnie nad oczami, jakby ręką odjął, a obręcz, co uciskała mi czoło, pękła. Wielka uciecha mnie ogarnęła, serce śpiewało z radości. To śmierć — pomyślałem i jeszcze przyszło mi do głowy, że śmierć jest piękna. Ujrzałem dwa puste czółna i zrozumiałem, żem nie umarł, lecz wrócił do zdrowia. Uleczyło mnie owo walenie po głowie. Wiedziałem, żem zabił. Zapach krwi mnie rozjuszył, wypłynąłem na środek Yukonu i śpiesznie podążyłem ku wiosce Mukumuków. Młodzieńcy za moimi plecami wydali gromki okrzyk wojenny. Obejrzałem się przez ramię. Zobaczyłem, że woda aż się okryła białą pianą pod ich wiosłami. — Tak, woda okryła się białą pianą pod naszymi wiosłami — przytwierdził Mutsak. — Bo pamiętaliśmy rozkaz Wydry i Skolki, że mamy na własne oczy ujrzeć, jaką śmiercią umrze Samotny Wódz. Pewien młody Mukumuk, który wybrał się sprawdzić sieci na łososie, zobaczył Samotnego Wodza i setkę wojowników, podążającą za nim. Uciekł więc czółnem prosto do wioski, aby ostrzec rodaków i postawić ich na nogi. Ale Samotny Wódz gnał za nim, a my pędziliśmy co tchu za Samotnym Wodzem, żeby zobaczyć, jaką śmiercią umrze. Gdy obaj dopadli wioski, młodzieniec wyskoczył na brzeg, a Samotny Wódz wstał w czółnie, zamachnął się potężnie i cisnął włócznią, która ugodziła tamtego powyżej biodra. Upadł na twarz. Wtedy Samotny Wódz wyskoczył na brzeg z maczugą w ręku i ze strasznym okrzykiem wojennym na ustach, i puścił się pędem do wioski. Pierwszego spotkał Itwilie, wodza Mukumuków. Palnął go w łeb maczugą. Itwilie zwalił się martwy na ziemię. Obawiając się, że nie zobaczymy, jaką śmiercią umrze Samotny Wódz, my też, jak nas było stu, wyskoczyliśmy na brzeg i pobiegliśmy za nim do wioski. Jedni tylko Mukumukowie nie wiedzieli, o co chodzi, i myśleli, że chcemy się z nimi bić. Zaśpiewały cięciwy ich łuków, zaczęły świstać strzały. Wówczas zapomnieliśmy, po cośmy tu przyszli, i runęliśmy na wroga z włóczniami i maczugami w ręku. A że byli niegotowi do walki, rzeź się zrobiła okrutna… — Własnymi rękami zakatrupiłem ich szamana — obwieścił Samotny Wódz, a zasuszoną twarz ożywiło wspomnienie pamiętnego dnia. — Zakatrupiłem go własnymi rękami, a był to większy szaman niż nasz Skolka. Ilekroć stawałem twarzą w twarz z wrogiem, myślałem: „Teraz nadchodzi Śmierć” — i za każdym razem zabijałem wroga, a Śmierć nie nadchodziła. Widocznie dech życia silny był w moich nozdrzach i nie mogłem umrzeć… — Biegliśmy za Samotnym Wodzem przez całą wieś i z powrotem — podjął Mutsak. — Jak stado wilków gnaliśmy jego śladem, tam i z powrotem, tędy i owędy, aż nie stało Mukumuków zdolnych do walki. Potem wzięliśmy stu jeńców, dwakroć tyle branek i niezliczoną chmarę dzieci, podpaliliśmy wszystkie chaty i wigwamy, puścili z dymem wioskę i ruszyli w drogę powrotną. Taki był koniec Mukumuków. — Taki był koniec Mukumuków — z uniesieniem powtórzył Samotny Wódz. — Kiedyśmy przybyli do naszej wioski, plemię zdumione było bogactwem ciężkich łupów i mnóstwem niewolników, a najwięcej się dziwiło widząc, że jeszcze żyję. Rodzic mój, Wydra, nadszedł drżąc ze szczęścia, bo dowiedział się o moich czynach. Był stary, a ja byłem ostatnim z jego synów. Przyszli też wszyscy doświadczeni wojownicy, przebiegli i mądrzy, aż zebrał się cały lud. Wtedy wstałem i głosem jak grzmot pioruna nakazałem szamanowi Skolce, by wystąpił… — Tak, o biały człowieku! — zawołał Mutsak. — Głosem jak grzmot pioruna, aż ludziom zadrżały kolana, tak się przelękli. — A kiedy Skolka wystąpił naprzód — ciągnął Samotny Wódz — powiedziałem, że nie chce mi się umierać. Ale nie byłoby dobrze, gdyby zawód miał spotkać złe duchy czekające za grobem. Uważam tedy, że najlepiej będzie, jeśli dusza Skolki puści się w Nieznane, gdzie z pewnością po wszystkie czasy będzie wyła w ciemnej i bezkresnej kniei. Po tych słowach utrupiłem go tam, gdzie stał, na oczach całego ludu. Tak, ja Samotny Wódz, własnymi rękami udusiłem szamana Skolkę na oczach całego ludu. A kiedy podniosło się szemranie, krzyknąłem na całe gardło… — Głosem jak grzmot pioruna — szybko dodał Mutsak. — Tak, głosem jak grzmot pioruna krzyknąłem: „Ludzie, słuchajcie! Jam jest Samotny Wódz, zabójca Skolki, fałszywego szamana! Jeden spośród mężów przeszedłem przez bramę Śmierci i wróciłem. Oczy moje widziały, czego nikt nie widział, moje uszy słyszały, czego nikt nie słyszał. Większy jestem niż szaman Skolka. Potężniejszy niźli wszyscy szamani. Tak samo jestem większym wodzem od mego ojca, Wydry. Przez całe życie wojował on z Mukumukami, i patrzcie! ja w jeden dzień skończyłem z nimi. Wystarczyła mi na to jedna chwila. Dlatego, skoro ojciec mój, Wydra, jest stary, a szaman Skolka nie żyje, ja będę wodzem i szamanem. Odtąd będę wodzem i szamanem dla ciebie, o mój ludu! A jeśliby kto chciał sprzeciwić się mym słowom, niechaj ów mąż wystąpi naprzód!” Czekałem, ale nikt się nie ważył wystąpić. Wówczas zawołałem: „Hej! Zakosztowałem krwi! Dawać teraz mięsa, bom głodny. Odkryć schowki z jedzeniem, ogołocić półki z rybami, niechaj uczta będzie wspaniała! Weselmy się, śpiewajmy, nie pogrzeb, lecz weselisko ma być. A w końcu niech przyprowadzą mi tu dziewczę imieniem Kasaan, która będzie matką dzieci Samotnego Wodza!” Słysząc te słowa ojciec, stary człowiek, płakał jak baba i obejmował mnie za kolana. Odtąd byłem wodzem i szamanem. Otaczano mnie wielką czcią i wszyscy mężczyźni byli mi posłuszni. — Do chwili, gdy się pojawił statek parowy — podpowiedział Mutsak. — Tak — przyznał Samotny Wódz. — Do chwili, gdy się pojawił statek parowy. Przełożył Kazimierz Piotrowski The Faith of Men WIARA W CZŁOWIEKA — Powiem ci, co zrobimy. Rzucimy kości. — Dobrze — zgodził się drugi mężczyzna i odwracając się do Indianina, który w kącie chaty naprawiał narty, rzekł: — Słuchaj, Billebedam! Skocz no, mój drogi, do chaty Olesona i powiedz, że chcemy pożyczyć od niego kubek z kośćmi. To niespodziewane żądanie podczas narady nad płacami robotników, nad drzewem i żywnością zaskoczyło Billebedama. Nigdy nie widział, żeby biali ludzie pokroju Pentfielda i Hutchinsona zasiedli do gry w karty czy w kości przed ukończeniem dziennej pracy, a teraz był ranek. Ale jego twarz obojętna, jak przystało na prawdziwego Indianina znad Yukonu, ani drgnęła, gdy wkładał rękawice i wychodził z chaty. Choć była już ósma, na dworze panowały ciemności, toteż w chacie paliła się łojowa świeca zatknięta w szyjkę butelki po whisky, stojącej na sosnowym stole wśród nie sprzątniętych brudnych cynowych naczyń. Łój spływający z niezliczonych świec zastygł na długiej szyjce w miniaturowy lodowiec. W małej izbie, która tworzyła całe wnętrze chaty, panował taki sam nieporządek jak na stole. Przy jednej ze ścian, w głębi, stała piętrowa prycza z kocami w nieładzie, tak jak je zostawili ludzie, wygrzebując się spod nich rano. Lawrence Pentfield i Corry Hutchinson byli milionerami, choć wcale na to nie wyglądali. Nie mieli w sobie nic niezwykłego i mogliby uchodzić za klasyczny wzór drwali w każdym obozie w Michigan. Ale za drzwiami chaty, w mroku, gdzie ziały dziury, wiele ludzi ciągnęło kołowrotem z ich głębi ziemię, żwir i złoto. Inni, za piętnaście dolarów dziennie, łupali skałę na dnie tych sztolni. Każdego dnia wydzierano skałom i windowano w górę złoto warte tysiące dolarów, a należało ono do Pentfielda i Hutchinsona, których zaliczano do najbogatszych królów Bonanzy. Po wyjściu Billebedama Pentfield pierwszy przerwał ciszę układając na stos brudne talerze i bębniąc kostkami palców po opróżnionym blacie stołu. Hutchinson objaśnił kopcącą świecę i zamyślony rozcierał sadzę z knota między opuszkami wskazującego palca i kciuka. — Słowo daję, że też nie możemy jechać obaj! — zawołał nagle. — Wtedy nie byłoby o czym gadać! Pentfield spojrzał na niego chmurnym wzrokiem. — Gdyby nie twój cholerny upór, też nie mielibyśmy o czym gadać. Masz tylko wstać i odjechać. Ja tu wszystkiego, dopilnuję, a na przyszły rok przyjdzie moja kolej. — Czemu to ja miałbym jechać? Nikt na mnie nie czeka tak… — A twoja rodzina? — szorstko przerwał Pentfield. — …jak na ciebie — ciągnął Hutchinson. — To znaczy… myślę o dziewczynie, a ty o tym wiesz. Pentfield posępnie wzruszył ramionami. — Chyba może jeszcze poczekać. — Czeka już od dwóch lat. — Jak poczeka trzeci, też ją poznam, nie zestarzeje się. — To już będzie trzy lata. Pomyśl, chłopie, trzy lata na tym krańcu ziemi, gdzie diabeł mówi dobranoc! Hutchinson uniósł rękę niemal z jękiem. Był dużo młodszy od swego wspólnika, nie miał jeszcze dwudziestu sześciu lat, ale z jego twarzy przebijała tęsknota, jak z twarzy ludzi, którzy całą duszą tęsknią za czymś, czego życie uporczywie im odmawia. Na twarzy Pentfielda malowała się taka sama tęsknota, a jej ciężar przygarbił mu ramiona. — Śniło mi się dziś — powiedział — że byłem u Zinkanda. Muzyka gra, szklanki brzęczą, ludzie gadają, kobiety się śmieją, a ja zamawiam jajka… tak, mój panie, jajka sadzone i na miękko, i w szklance, i w postaci jajecznicy, i każdej innej. A wcinam tak, że mi nie nadążają podawać. — Ja bym tam zamówił sałatę i świeże jarzyny — oblizując wargi skrytykował Hutchinson — a do tego duży krwawy stek, młodą cebulkę i rzodkiewkę, taką, co pęka w zębach. — I ja bym to zjadł po jajkach, gdybym się nie obudził. Pentfield podniósł z podłogi wysłużone banjo i zaczął brzdąkać. Hutchinson drgnął i westchnął ciężko. — Przestań! — krzyknął z nagłym gniewem, gdy Pentfield uderzył w wesoły, pełen temperamentu rytm piosenki. — Zwariuję! Nie wytrzymam tego! Pentfield cisnął banjo na pryczę i zadeklamował: Tego, co gadam, słaby nie wyzna przed światem — Jam Wspomnienie i Męka… Słuchaj — jam twój Gród! Jam to wszystko, co nosi wieczorową szatę… Hutchinson drgnął raz jeszcze i oparł głowę na stole. Jego kompan wrócił do monotonnego bębnienia palcami po stole. Głośny huk pękającej deski w drzwiach zwrócił jego uwagę: to białe jęzory mrozu wciskały się do chaty. Pentfield zanucił: Owce w zagrodach… pusty sad, I łosoś prze ku morzu… O luba, jakże bym ci rad Me serce u stóp złożył… I znów zapadła cisza, którą przerwał dopiero Billebedam wchodząc do chaty i stawiając kubek z kośćmi na stole. — Bardzo zimno — rzekł. — Oleson mówi, że Yukon zamarzł w nocy. — Słyszysz, człowieku! — krzyknął Pentfield klepiąc Hutchinsona po ramieniu. — Ten, kto wygra, jutro rano o tej porze będzie już w drodze do ludzkiego kraju! Uniósł kubek i z ożywieniem potrząsnął kośćmi. — Jak gramy? — W zwykłego kostkowego pokera — odparł Hutchinson. — Jazda, rzucaj! Pentfield z brzękiem zmiótł naczynia i wyrzucił na stół pięć kostek. Obaj spojrzeli niecierpliwie. Nie wypadła żadna para, a piątka była najwyższym oczkiem. — Guzik! — jęknął Pentfield. Po długim zastanowieniu zebrał wszystkie pięć kostek i wrzucił do kubka. — Na twoim miejscu rzucałbym do piątki — doradził Hutchinson. — Ale tam, zaraz sam zobaczysz — odparł Pentfield wyrzucając kości. I też nie było pary, tylko sekwens od dwóch do sześciu. — Znów guzik! — stęknął Pentfield. — Nie masz co rzucać, Corry, i tak musisz wygrać. Hutchinson bez słowa zebrał kości, potrząsnął nimi, z zamachem wyrzucił na stół i ujrzał, że także wypadła mu szóstka. — Guzik jak u ciebie, ale zdobędę się na coś lepszego — powiedział zbierając cztery kostki i rzucając do szóstki. — Tu jest coś, co cię pobije. Ale tym razem wypadła dwójka, trójka, czwórka i piątka — ani lepiej, ani gorzej niż Pentfieldowi. Westchnął więc i powiedział: — To się zdarza raz na milion. — Nawet nie na milion — rzekł Pentfield łapiąc kości i szybko wyrzucając je na stół. Ukazały się trzy piątki, a po długiej zwłoce, przy drugim rzucie wypadła mu w nagrodę czwarta. Zdawało się, że Hutchinson stracił resztę nadziei. Przy pierwszym rzucie wypadły jednak trzy szóstki. Wróciła mu więc otucha, a w oczach Pentfielda zbudziło się powątpiewanie. Hutchinson miał jeszcze jeden rzut: jeszcze jedna szóstka, a wyruszy po lodzie ku morzu, do Stanów Zjednoczonych. Potrząsnął kośćmi, już, już miał je rzucić, ale zawahał się i znowu potrząsnął kubkiem. — Rzucaj! Rzucaj! Szkoda czasu, nie przeciągaj! — ostro krzyknął Pentfield gnąc z hamowanego podniecenia paznokcie o blat stołu. Kostka potoczyła się i zobaczyli szóstkę leżącą oczkami do góry. Patrzyli na nią w głębokiej ciszy. Hutchinson spojrzał ukradkiem na partnera, który jeszcze bardziej skrycie pochwycił to spojrzenie i zagryzł wargi, usiłując okazać zupełną obojętność. Wtedy wybuchnął śmiechem i wstał od stołu. Śmiał się nerwowo, z zażenowaniem. Był to jeden z tych wypadków, kiedy lepiej jest przegrać niż wygrać. Podszedł więc do Pentfielda, który odwrócił się do niego z wściekłością: — Milcz, Corry, milcz! Wiem, co chcesz powiedzieć… Że wolałbyś zostać, żebym ja pojechał i tak dalej. Ale milcz. Masz rodzinę w Detroit, z którą chcesz się zobaczyć, i to wystarczy. A poza tym możesz mi załatwić to, co sam miałem załatwić, gdybym pojechał. — Chodzi ci o?… Pentfield wyczytał resztę pytania w oczach przyjaciela i odpowiedział: — Tak, właśnie o to. Możesz mi ją przywieźć. Cała różnica, że ślub odbędzie się w Dawson zamiast w San Francisco. — Człowieku! — zaoponował Corry Hutchinson. — Zastanów się u Boga Ojca, jak mogę ci ją przywieźć? Nie jesteśmy rodzeństwem i w dodatku nawet jej nie znam. Nie wypada, byśmy podróżowali we dwójkę. Oczywiście, wszystko będzie w porządku… my to wiemy, ty i ja, ale pomyśl, co ludzie powiedzą! Pentfield zaklął pod nosem posyłając wszystkich ludzi do piekła, gdzie jest cieplej niż na Alasce. — Gdybyś chciał tylko posłuchać spokojnie, a nie zaraz unosić się swoją przeklętą dumą, zobaczyłbyś — zaczął Hutchinson — że w tych warunkach nie mogę inaczej postąpić, jak pozwolić ci jechać tego roku. Następny rok jest tylko za rok i wtedy ja pojadę. Pentfield potrząsnął głową, choć widać było, że walczy z pokusą. — Nie z tego, Corry, mój chłopie. Cenię twoją dobroć i wszystko, ale nic z tego. Wstydziłbym się, ile razy bym pomyślał, że orzesz tu za mnie. Nagle uderzyła go jakaś myśl. W przystępie zapału przekopał i rozrzucił swoje posłanie, wyciągnął notes i ołówek i zasiadłszy przy stole, zaczął pisać szybko i bez namysłu. — Masz — rzekł wciskając nagryzmolony list przyjacielowi. — Oddasz to tylko i wszystko będzie w porządku. Hutchinson przebiegł list wzrokiem i odłożył na stół. — A skąd wiesz, że jej brat zechce ruszyć w tę cholerną podróż tutaj? — zapytał. — O, zrobi to dla mnie… i dla swej siostry. Widzisz, to taki żółtodziób, że nigdy nie puściłbym jej z nim samym. Ale z tobą podróż będzie i łatwa, i bezpieczna. Gdy się stąd wydostaniesz, od razu jedź do nich i przygotuj ją do tego. Potem możesz skoczyć do rodziny, do wschodnich stanów, a na wiosnę ona i brat będą już gotowi do drogi. Polubisz ją od pierwszego spojrzenia, jestem tego pewny. A z tej fotografii od razu ją poznasz. Z tymi słowy otworzył kopertę zegarka i pokazał wklejoną w nią fotografię dziewczyny. Corry Hutchinson przyglądał się zdjęciu z rosnącym zachwytem w oczach. — Na imię jej Mabel — ciągnął Pentfield. — Musisz też wiedzieć, jak ją znaleźć. Gdy wysiądziesz we Frisco, weźmiesz dorożkę i powiesz tylko: „do mieszkania pana Holmesa, Myrdon Avenue”. Wątpię nawet, czy potrzebujesz dodawać Myrdon Avenue. Dorożkarz będzie wiedział, gdzie mieszka sędzia Holmes. — Wiesz — podjął po chwili — nie byłoby źle, gdybyś mi tak przywiózł parę drobiazgów potrzebnych… potrzebnych… — Potrzebnych człowiekowi żonatemu — wypalił Hutchinson z uśmiechem. Pentfield odpowiedział uśmiechem. — Oczywiście — mówił — trochę obrusów, serwetek, prześcieradeł, powłoczek i tak dalej. I mógłbyś kupić jakiś porządny serwis. Rozumiesz, ciężko jej będzie przyzwyczaić się do naszych warunków. Wyślij to wszystko statkiem przez Morze Beringa. A co byś powiedział o pianinie. Hutchinson gorąco poparł ten pomysł. Zapomniał o dawnych obiekcjach i rwał się do swojej misji. — Słowo daję, Lawrence — powiedział przy końcu narady, gdy już wstali od stołu — przywiozę ci twoją dziewczynę z szykiem i paradą. Będę gotował i dbał o psy, a bratu pozostanie tylko troska o jej wygody i o to, co ja przegapię. A możesz być pewien, że mało przegapię! Nazajutrz Lawrence Pentfield po raz ostatni uścisnął rękę przyjaciela i patrzał, jak biegnie on za psami i znika na lodzie Yukonu w drodze do morza i świata. Potem wrócił do swej kopalni w Bonanzie, teraz tysiąc razy bardziej ponurej niż przedtem, i śmiało wkroczył w długą zimę. Musiał pracować, dozorować ludzi, kierować wykopami, by szły za biegiem złotodajnej żyły, ale serca w to nie wkładał. Nie wkładał też serca w żadną inną pracę, dopóki na wzgórzu za kopalnią nie zaczęły wyrastać zręby nowej bierwionowej chaty. Była duża, ciepła i składała się z trzech wygodnych izb. Każdą belkę ociosano ręcznie, gładko i w kwadrat: kosztowny kaprys, skoro cieśla brał po piętnaście dolarów dziennie. Ale dla Pentfielda nic nie było za drogie, gdy chodziło o dom, w którym miała mieszkać Mabel Holmes. . Budował więc ten dom i podśpiewywał: O luba, jakże bym ci rad me serce u stóp złożył. Przybił też sobie nad stołem kalendarz i każdego ranka, zaraz po wstaniu, zdzierał jedną kartkę i liczył, ile jeszcze dni pozostało do chwili, kiedy na wiosnę jego przyjaciel przypędzi po lodzie Yukonu. Miał też inny kaprys: nie pozwalał nikomu spać w nowej chacie na wzgórzu. Musiała tak świeża doczekać przybycia Mabel, jak świeże były jej ociosane w kwadrat belki. Po ukończeniu budowy zawiesił na drzwiach kłódkę. Nikt nie wchodził do środka prócz niego. Sam spędzał w chacie długie godziny i gdy z niej wychodził, z twarzy biła mu radość, a w oczach miał szczęśliwe, ciepłe błyski. „ W grudniu otrzymał list od Corry Hutchinsona. Corry tylko co widział się z Mabel Holmes. Pisał, że jest taka, jak być powinna żona Lawrence’a Pentfielda. Był nastrojony entuzjastycznie, a Pentfieldowi serce rosło, gdy czytał ten list. Potem przyszły nowe listy, jeden gonił drugi, a nieraz nadchodziły po dwa, trzy razem, gdy poczta się spóźniła. Wszystkie były w tym samym tonie. Corry właśnie wrócił z Myrdon Avenue, właśnie idzie na Myrdon Avenue albo właśnie jest na Myrdon Avenue. Ciągle przy tym siedział w San Francisco i nawet słówkiem się nie zająknął o wyjeździe do Detroit. Lawrence Pentfield zaczynał myśleć, że przyjaciel zbyt długo przebywa w towarzystwie Mabel Holmes, jak na człowieka, który pojechał odwiedzić rodzinę. Parę razy przyłapał się nawet na lekkim niepokoju, choć byłby bardziej niespokojny, gdyby tak dobrze nie znał Mabel i Hutchinsona. Z drugiej strony Mabel dużo pisała o Corrym. W tych listach można było też wyczuć odrobinę lęku graniczącego nawet z niechęcią do podróży po lodach Yukonu i do ślubu w Dawson. Pentfield odpisał w serdecznych słowach i wyśmiał jej obawy, które brał raczej za zwykły strach przed niebezpieczeństwem i niewygodami niż za naturalną dziewczęcą nieśmiałość. Ale długa zima i nużące wyczekiwanie po dwóch poprzednich, równie długich zimach odbiły się na nim. Doglądanie ludzi i śledzenie biegu złotodajnej żyły nie mogły urozmaicić szarzyzny dnia, toteż pod koniec stycznia zaczął czasem jeździć do Dawson, gdzie przy stołach gry mógł się trochę zapomnieć. A że mógł sobie pozwolić na przegraną — wygrywał i „szczęście Pentfielda” stało się już przysłowiowe wśród graczy w „faraona”. Szczęście to dopisywało mu do połowy lutego. Nie wiadomo, jak długo by to jeszcze trwało, bo po jednej grubej grze nigdy już nie siadł do kart. Zdarzyło się to w „Operze”. Przez godzinę wyglądało, że każda karta, na którą Pentfield postawił, musi wygrać. W chwilowej przerwie po jednym rozdaniu, kiedy dający karty tasował talię, Nick Inwood, właściciel zakładu, powiedział ni w pięć, ni w dziesięć. — Widzę, Pentfield, że ten twój wspólnik dobrze sobie bryka na swobodzie. — Niech się chłop trochę rozerwie — odparł Pentfield. — Zwłaszcza gdy sobie na to zasłużył. — Każdy ma swój gust — roześmiał się Nick Inwood — ale ja tam nie nazwałbym małżeństwa dobrą rozrywką. — Corry się żeni?! — wykrzyknął Pentfield nie posiadając się ze zdumienia i nie wierząc własnym uszom. — Tak — odparł Inwood. — Czytałem w gazetach z Frisco, przywiezionych po lodzie dziś rano. — A z kim się żeni? — zapytał Pentfield z wyrazem stoickiego spokoju, jak człowiek, który węszy pułapkę i wie, że lada chwila zaczną się z niego głośno śmiać. Nick Inwood wyciągnął gazetę z kieszeni i zaczął ją przeglądać, mówiąc jednocześnie: — Nie mam pamięci do nazwisk, ale coś jakby Mabel… Mabel… o, macie tu — Mabel Holmes, córka sędziego Holmesa… nie wiem, co to za jeden. Lawrence Pentfield nawet okiem nie mrugnął, choć zdziwił się, skąd ktoś na Północy może znać nazwisko jego narzeczonej. Zimnym spojrzeniem powiódł po twarzach szukając na nich jakiegoś przelotnego znaku, że ci ludzie obrali go sobie za cel żartów, ale nie dostrzegł nic prócz zwykłej ciekawości.. Odwrócił się więc do Nicka i rzekł z chłodnym spokojem: — Inwood, założę się o równe pięćset dolarów, że tego, co powiedziałeś, wcale nie ma w tej gazecie. Nick patrzył na niego uśmiechając się z ironicznym zdumieniem. — Idźże, smyku. Nie chcę twoich pieniędzy. — Tak myślałem — uśmiechnął się kpiąco Pentfield i wracając do gry obstawił dwie karty. Nick Inwood zaczerwienił się i jakby sam sobie nie wierzył, raz jeszcze uważnie przesunął oczami po szpalcie gazety. Potem odwrócił się do Pentfielda. — Słuchaj no — powiedział podnieconym, urywanym głosem. — Nie pozwolę ci na to, wiesz! — Na co mi nie pozwolisz? — wyzywająco zapytał Pentfield. — Powiedziałeś, że kłamię. — Nic podobnego. Powiedziałem tylko, że próbujesz robić głupie żarty. — Grajcie, panowie — wtrącił się dający karty. — Mówię ci, że to prawda — upierał się Nick Inwood. — A ja ci powiedziałem: stawiam pięćset dolarów, że tego nie ma w tej gazecie — odparł Pentfield rzucając na stół ciężki worek ze złotym piaskiem. — Przykro mi cię ograbiać — rzekł Inwood wciskając mu gazetę do ręki. Pentfield zobaczył, choć własnym oczom nie wierzył. Spojrzawszy na tytuł: „Młody Lokinwar* przybył z Północy”, przeleciał przez tekst aż do miejsca, gdzie dwa złączone nazwiska — Mabel Holmes i Corry Hutchinson — uderzyły jego wzrok. Wtedy spojrzał na nagłówek gazety. Była to gazeta z San Francisco. — Bierz pieniądze, Inwood — powiedział z nerwowym uśmiechem. — Trudno przewidzieć, co nawyrabia mój wspólnik, gdy raz zacznie. — Potem wrócił do gazety i przeczytał całą wzmiankę słowo po słowie, bardzo wolno i bardzo uważnie. Nie mógł dłużej wątpić Paktem niezaprzeczalnym było, że Mabel Holmes wyszła za Corry Hutchinsona, „jednego z królów Bonanzy”, jak go określono, „wspólnika Lawrence’a Pentfielda (dotąd nie zapomnianego w sferach towarzyskich naszego miasta), który razem z tym dżentelmenem posiada jeszcze inne bogate złoża w Klondike”. Przy samym końcu wyczytał: „jak mówią, młoda para odwiedzi Detroit, a potem wyruszy w prawdziwą podróż poślubną do fascynującego Klondike”. — Zaraz wracam, zatrzymajcie moje miejsce przy stole — rzekł wtedy wstając i biorąc sakiewkę, która tymczasem dotarła już do wagi i wróciła lżejsza o pięćset dolarów. Potem poszedł ulicą i kupił gazetę z Seattle. Zawierała tę samą wiadomość, choć nieco krótszą: Corry i Mabel pobrali się niewątpliwie. Wrócił wówczas do „Opery” i znowu zasiadł do gry. Zażądał, by nie ograniczać stawki. — Zabiera się do dzieła — zaśmiał się Nick Inwood, ruchem głowy udzielając zgody bankierowi. — Chciałem pójść do składów Kompanii, ale teraz zostanę i popatrzę na twoje zwycięstwo. — I rzeczywiście Pentfield zwyciężył po dwugodzinnej hazardowej grze, kiedy to bankier odgryzł koniuszek świeżego cygara, potarł zapałkę i oznajmił, że bank został rozbity. Pentfield zgarnął czterdzieści tysięcy dolarów, uścisnął rękę Nickowi Inwoodowi i oświadczył, że już nigdy więcej nie siądzie do gry przy jego stole ani przy żadnym innym. Nikt nie wiedział i nawet się nie domyślał, że zraniono go, co więcej, zraniono bardzo boleśnie. Na oko nic się nie zmieniło w jego postępowaniu. Przez tydzień pracował jak zwykle, aż w portlandzkiej gazecie przeczytał sprawozdanie ze ślubu Hutchinsona. Wtedy poprosił jednego z przyjaciół, by przypilnował kopalni, i ruszył za psim zaprzęgiem w górę Yukonu. Zmierzał ku morskiemu szlakowi, dopóki nie dotarł do Białej Rzeki i nie skręcił w nią. W pięć dni później napotkał myśliwski obóz Indian znad tej rzeki. Wieczorem odbyła się tam wielka uczta, podczas której zasiadł na honorowym miejscu obok wodza. Następnego ranka pognał swe psy z powrotem ku Yukonowi. Ale nie podróżował już sam. Tego wieczoru młoda kobieta nakarmiła jego psy i pomogła mu rozbić obóz. Utykała nieco, bo w dzieciństwie okaleczył ją niedźwiedź. Nazywała się Lashka i początkowo bała się tego dziwnego białego człowieka, który przybył z Nieznanego, nie przemówił do niej, nie spojrzał na nią i pojął za żonę, a teraz uwoził w Nieznane. Ale Lashce powiodło się lepiej niż większości indiańskich dziewczyn, które na Północy zostawały wybrankami białych ludzi. Ledwie bowiem stanęli w Dawson, ksiądz według zwyczaju białych usankcjonował ich poprzedni barbarzyński ślub. Z Dawson, gdzie wszystko wydawało jej się cudem i bajkowym snem, mąż zabrał ją zaraz na złote działki Bonanzy i wprowadził do stojącego na wzgórzu domu z pięknie ociosanych bali. To zdarzenie wywołało krótkotrwałą sensację nie dlatego, że Pentfield wziął sobie pod dach Indiankę, ale dlatego, że zawarł z nią legalny związek. Kościelny ślub był jedyną rzeczą, której nikt nie rozumiał. Ale nikt też o nic go nie pytał. Dopóki czyjeś wybryki zbytnio nie obrażały ogółu, dopóty ogół patrzał na nie przez palce. Mężowie białych żon nie zamykali też drzwi przed Pentfieldem. Ślub zdjął z niego piętno współżycia w konkubinacie z Indianką i oczyścił moralnie, choć byli ludzie, którzy nie podzielali jego męskiego gustu. Listy ze świata już nie nadchodziły. Sześć sań pocztowych zaginęło przy Wielkim Łososiu. Zresztą Pentfield wiedział, że o tym czasie Corry z żoną musieli już być w drodze, w podróży poślubnej, tej podróży, o jakiej przez dwa ponure lata marzył dla siebie. Na tę myśl gorzki grymas wykrzywiał mu usta, ale stał się tylko jeszcze lepszy dla Lashki i poza tym nie zdradzał się z niczym. Minął marzec i kwiecień zbliżał się ku końcowi, kiedy pewnego wiosennego ranka Lashka poprosiła, by pozwolił jej pojechać w dół rzeczki do oddalonej o kilkanaście mil chaty Siwasza Pete. Jego żona, Indianka znad Rzeki Stewarta, przysłała wiadomość, że jej dziecko niedomaga. Lashka, która uważała się za bardzo doświadczoną w chorobach dziecięcych i była stworzona na matkę, nigdy nie rezygnowała z okazji niańczenia dzieci innych kobiet, jak dotąd pod tym względem szczęśliwszych od niej. Pentfield zaprzągł psy i posadziwszy Lashkę w tyle sań, popędził korytem Bonanzy. W powietrzu pachniało wiosną. Mróz nie kąsał już tak dotkliwie i choć śnieg ciągle jeszcze pokrywał ziemię, szmer i pokapywanie wody świadczyły, że zima rozluźniła swój żelazny chwyt. Szlak czasami uchodził pod wodę, a tu i ówdzie przetarto nowy wokół ziejących w lodzie dziur. W takim to miejscu, gdzie dwoje sanek nie mogło się minąć, Pentfield usłyszał brzęk zbliżających się dzwoneczków i zatrzymał psy. Zziajany zaprzęg, ciągnący ciężko obładowane sanie, wyłonił się zza wąskiego zakrętu. Kierował nim jakiś mężczyzna, który miał coś znajomego w ruchach, a za saniami szły dwie kobiety. Pentfield uważnie spojrzał na mężczyznę przy hamowidle. Poznawszy Corry’ego zeskoczył z sanek i czekał. Był zadowolony, że wziął ze sobą Lashkę. „Spotkanie nie mogłoby wypaść lepiej, nawet gdyby było uplanowane” — myślał. I czekając zastanawiał się, co mu powiedzą, co będą mogli powiedzieć. On sam nie potrzebował nic mówić. To tamci musieli się tłumaczyć, a on gotów był słuchać. Gdy sanki się zjechały, Corry poznał go i zatrzymał psy. Z okrzykiem „Jak się masz, stary!” wyciągnął rękę. Pentfield uścisnął ją ozięble i bez słowa. Tymczasem obie kobiety podeszły bliżej — i w tej drugiej poznał Dorę Holmes. Zdjął futrzaną czapkę z powiewającym nausznikami, przywitał się z Dorą i odwrócił do Mabel. Pochyliła się naprzód, piękna i rozpromieniona, ale zawahała się widząc obojętnie wyciągniętą rękę. Początkowo Pentfield zamierzał powiedzieć „Dzień dobry pani, pani Hutchinson”, ale jakoś to „pani Hutchinson” ugrzęzło mu w gardle, wybąkał więc tylko „Dzień dobry pani”. Sytuacja była tak napięta i niezręczna, że lepszej nie mógł sobie wymarzyć. Mabel zdradzała zupełnie zrozumiałe zdenerwowanie, gdy Dora, którą najwidoczniej zabrano na pośrednika, powiedziała: — Co się stało, Lawrence? Nim zdążył odpowiedzieć, Corry szarpnął go za rękaw i odciągnął na bok. — Słuchaj, stary, co to znaczy? — szepnął wskazując oczami Lashkę. — Nie rozumiem, co to ciebie może obchodzić — odparł ironicznie Pentfield. Ale Corry zmierzał prosto do celu. — Co ta Indianka robi na twoich saniach? Ale zabiłeś mi ćwieka! Jak ja im to wyjaśnię? Mam nadzieję, że znajdzie się jakieś wytłumaczenie. Kto to jest? Czyja to żona? Wtedy Lawrence Pentfield wymierzył swój cios, a wymierzył go z jakimś zimnym uniesieniem, które do pewnego stopnia miało wynagrodzić mu doznaną krzywdę. — To moja żona, pani Pentfield — powiedział. Corry Hutchinson szeroko otworzył usta, a Pentfield zostawił go i wrócił do obu pań. Zgnębiona Mabel trzymała się na uboczu. Zapytał więc Dorę, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby świat tonął w szczęściu i radości. — Jakże pani zniosła podróż? Czy w nocy mróz nie dokuczał? A jakże pani to zniosła, pani Hutchinson? — dorzucił spoglądając na Mabel. — Ach, ty drogi głuptasie! — wykrzyknęła Dora zarzucając mu w mocnym uścisku ręce na szyję. — Więc czytałeś! Wiedziałam, że coś się musiało stać, bo taki byłeś dziwny… — Nie rozumiem… — wyjąkał. — Sprostowano w następnym numerze — paplała Dora. — Nawet, nam przez myśl nie przeszło, że właśnie tamten zobaczysz. Wszystkie inne gazety dobrze podały wiadomość. I właśnie tę nieszczęsną musiałeś zobaczyć! — Poczekaj! Nie rozumiem, o co chodzi? — pytał Pentfield i serce mu nagle zamarło z przerażenia, bo czuł, że stoi nad brzegiem bezdennej przepaści. Ale Dora paplała bez opamiętania. — Kiedy dowiedziano się, że Mabel i ja wyjeżdżamy do Klondike, „Every Other Week” napisał, że po naszym wyjeździe zrobi się pusto w cieście, zamiast w mieście… — A więc… — A więc to ja wyszłam za Corry’ego — odparła Dora. — A ty przez cały czas myślałeś, że to Mabel. — Rzeczywiście tak myślałem — wolno rzekł Pentfield. — Ale teraz rozumiem. Sprawozdawca pomylił imiona. Gazety z Seattle i Portlandu przedrukowały pomyłkę. Chwilę stał w milczeniu. Mabel odwróciła się do niego i dojrzał błysk nadziei na jej twarzy. Corry z głębokim zainteresowaniem przyglądał się dziurze na czubku mokasyna, a Dora ukradkiem zerkała na nieruchomą twarz Lashki siedzącej na saniach. Lawrence Pentfield ujrzał swą ponurą przyszłość. W mdłej perspektywie widział się na saniach za biegnącymi psami, z kulawą Lashką u boku. A potem powiedział całkiem po prostu, patrząc Mabel w oczy: — Bardzo żałuję. To mi nie przyszło na myśl… Myślałem, że wyszłaś za Corry’ego. Tam na sankach siedzi moja żona. Mabel Holmes bez sił odwróciła się do siostry, jakby przytłoczyły ją nagle trudy ciężkiej podróży. Dora pochwyciła ją wpół. Corry Hutchinson ciągle przypatrywał się mokasynom. Pentfield szybko powiódł okiem po ich twarzach i odwrócił się do swych sań. — Nie możemy tu stać przez cały dzień, gdy malec Petego czeka — rzekł do Lashki. Długi bicz świsnął w powietrzu, psy naparły piersiami na szleje, sanki przechyliły się i skoczyły naprzód. — Corry, słuchaj! — krzyknął odwracając się Pentfield. — Zajmijcie starą chatę. Stoi od pewnego czasu nie używana. Zbudowałem nową na wzgórzu. Przełożył Tadeusz Evert The Marriage of Lit–Lit ZAMĄŻPÓJŚCIE LIT–LIT John Fox przybył do krainy, gdzie whisky zamarza na kamień i przez znaczną część roku może służyć za przycisk do papierów, a przybył tam wolny od mrzonek i złudzeń, jakie zazwyczaj utrudniają drogę do celu śmiałkom bardziej delikatnego pokroju. Urodzony i wychowany na samej granicy Stanów Zjednoczonych, przywiózł z sobą do Kanady umysł ciasny i sporą dozę prymitywnej prostoty, ale nie był — jak to mówią — w ciemię bity, dzięki czemu od razu świetnie mu się powiodło na nowej drodze życia. Ze zwykłego sługi Towarzystwa Zatoki Hudsona, który wraz z voyageurs obraca wiosłem i między jednym szlakiem wodnym a drugim dyrda na piechotę objuczony bagażem, szybko awansował na kierownika faktorii w forcie Angelus. Tutaj, jako człowiek ubogi duchem, wziął za żonę kobietę z tubylczego plemienia i w szczęśliwym pożyciu małżeńskim uniknął niepokojów i próżnych tęsknot, jakie są przekleństwem bardziej wybrednych mężczyzn, zatruwają im życie i stają się w końcu przyczyną klęski. Dobrze mu się wiodło, obowiązki swe spełniał chwalebnie i jako pracownik Towarzystwa zyskał sobie jak najlepszą opinię. Potem żona Foxa umarła. Jej ziomkowie zabrali zwłoki i wedle plemiennego obyczaju pochowali w blaszanej skrzyni wysoko na drzewie. Żona urodziła mu dwóch synów. Awansowany przez Towarzystwo Fox powędrował z nimi jeszcze dalej w głąb Północno—Zachodniego Terytorium, aż do osady zwanej Sin Rock, gdzie objął ważną placówkę skupu futer. Spędził tam kilka samotnych i posępnych miesięcy, w czasie których niemałą odrazą napawał go widok szpetnych indiańskich dziewuch. Bardzo się przy tym gryzł, że synowie rosną i brak im matczynej opieki. Aż oko jego spoczęło na Lit– Lit. — Lit–Lit, no cóż, to jest Lit–Lit — na taki opis dziewczyny wysilił się Fox i tyle o niej powiedział swemu zastępcy, Aleksandrowi McLeanowi. McLean niedawno przyjechał ze Szkocji, gdzie się wychował, i jeszcze miał mleko pod nosem — jak mawiał Fox, mało więc obchodziło go, jak wygląda ożenek w tym kraju. Nie miał wszakże nic przeciw temu, żeby pryncypał naraził na potępienie swą nieśmiertelną duszę. Poza tym sam odczuwał zgubny pociąg do Lit–Lit i ponurą radość sprawiała mu myśl o ocaleniu własnej duszy kosztem małżeństwa tamtych dwojga. Nie należy się dziwić, iż surowa szkocka dusza McLeana gotowa była jak na zawołanie odtajać w słonecznym blasku oczu Lit–Lit. Dziewczyna była ładna, smukła i gibka, niepodobna do zwyczajnych squaw — najczęściej o niekształtnej, szerokiej twarzy i pozbawionej temperamentu. Nazywano ją Lit–Lit, bo od dziecka była trzpiotką, fruwała jak motyl z kwiatka na kwiatek — płoche, wesołe stworzenie, śmieszka, wszędobylska fryga. Ojcem Lit–Lit był Snettishane, znakomity wódz plemienia, a matką półkrwi Indianka. Pewnego letniego dnia zaszedł do niego John Fox, niby to po drodze, a w gruncie rzeczy w zamiarze wszczęcia pertraktacji o córkę. Usiedli razem w dymie ogniska, rozpalonego u wejścia do szałasu wodza dla ochrony przed moskitami, i gawędzili o wszystkim pod słońcem, a w każdym razie pod słońcem Północy, skrzętnie jednak omijali temat małżeństwa. Kupiec przyszedł w tej sprawie, Snettishane wiedział o tym, gość wiedział, że tamten domyśla się, o co chodzi, i dlatego obaj jak ognia unikali wzmianki na ten temat. Wymagała tego indiańska przebiegłość, która jest, prawdę mówiąc, oczywistą naiwnością. Godziny mijały, a Fox i Snettishane zawzięcie palili fajki patrząc sobie niewinnie w oczy jak dwaj znakomici aktorzy. Było już dobrze po południu, gdy McLean i jego serdeczny kolega, McTavish przeszli koło chatynki wodza, jakby ich to nic a nic nie obchodziło, i podążyli w stronę rzeki. Kiedy w godzinę później wracali ze spaceru, Fox i Snettishane zdołali już zacząć oficjalną wymianę poglądów na temat jakości prochu i bekonu sprzedawanych przez Towarzystwo. Tymczasem Lit–Lit, domyślając się, po co Kupiec przyszedł do ojca, wpełzła od tyłu do szałasu i zza zasłony wiszącej u wejścia podglądała dwóch elokwentnych mężczyzn siedzących przy ognisku. Na twarz wystąpiły jej rumieńce, oczy iskrzyły się ze szczęścia. Była dumna, że sam Kupiec (który w hierarchii północnej krainy szedł zaraz po Bogu) właśnie ją sobie upodobał, i po kobiecemu ciekawa zobaczyć z bliska, jak wygląda ten mężczyzna. Słońce odbite od tafli lodu, dym obozowego ogniska i wiatr sprawiły, że twarz ogorzała mu na kolor miedzi. Był więc tak samo śniady jak jej ojciec, a ona miała płeć jaśniejszą. Cieszyło ją to, ale najwięcej jej się podobało, że Fox jest barczystym, silnym mężczyzną, choć wielka czarna broda wyglądała tajemniczo i niepokojąco. Młodziutka Lit–Lit nic nie wiedziała o mężczyznach. Siedemnaście razy patrzyła, jak słońce wędruje na południe i znika za linią horyzontu. Siedemnaście razy widziała, jak słońce wraca, dniem i nocą płynie po niebie, aż w końcu noc przed nim pierzcha. Przez wszystkie te lata ojciec strzegł jej zazdrośnie i zawsze stawał między nią a zalotnikami, z pogardą wysłuchiwał młodych myśliwych, gdy prosili o jej rękę, i odprawiał ich z kwitkiem, jak gdyby Lit–Lit nie miała ceny. Snettishane miał bowiem łeb do interesów. Lit–Lit była dla niego lokatą kapitału, od którego spodziewał się nie określonego procentu, lecz niewyczerpanych zysków. Wychowana nieomal w klasztorze, w tej mierze naturalnie, w jakiej na to pozwalały warunki życia plemiennego, Lit–Lit z iście dziewczęcą ciekawością przyglądała się mężczyźnie, który niewątpliwie przyszedł po nią, mężowi, co miał ją nauczyć tylu nieznanych rzeczy, władczej istocie, której słowo stanie się dla niej prawem, która po wszystkie dni kierować będzie każdym krokiem w jej życiu. Gdy tak szpiegowała obu mężczyzn, przyczaiwszy się za zasłoną u wejścia do szałasu, spłoniona i drżąca w obliczu nieznanego losu wyciągającego po nią rękę, ogarniało ją coraz większe rozczarowanie, w miarę jak dzień chylił się ku końcowi, a Kupiec i ojciec wciąż z nadętą powagą mówili o wszystkim, tylko nie o małżeństwie. Słońce skłaniało się coraz niżej, północ była już blisko. Kupiec zaczął wyraźnie zbierać się do odejścia. Już odchodzi — serce przestało jej bić, ożyło jednak, gdy Fox przystanął i odwrócił się na pięcie. — Słuchaj, Snettishane, co to jeszcze chciałem powiedzieć? Potrzebuję squaw, żeby mi prała bieliznę i reperowała odzież — zagadnął. Snettishane chrząknął i zaproponował Wanidani, bezzębną staruchę. — Ale skąd! — przerwał mu Kupiec. — Potrzebna mi żona. Myślałem o tym i przyszło mi do głowy, że może znasz dziewczynę, która by się nadawała. Snettishane zrobił minę świadczącą, że go to zainteresowało. Kupiec zawrócił i z kamienną twarzą zatrzymał się na chwilę, by pogadać na ten nowy, mało zresztą ważny temat. — A może Kattou? — Ma tylko jedno oko — obruszył się Kupiec. — Laska? — Kolana szeroko jej się rozłażą. Gdy stoi, Kips, twój największy pies, może jej hycnąć między nogami. — Senatee? — Snettishane wciąż nie dawał za wygraną. Tu John Fox udał, że się rozgniewał. — Kpisz sobie ze mnie, czy jak? — wołał. — Czy jestem stary, że mi raisz leciwe baby? Zębów nie mam? Kulawy jestem? Ślepy? A może taki biedak, że żadna pięknooka dziewczyna nie spojrzy na mnie łaskawie? Słuchaj! Jestem Kupiec, bogaty i wielki, mocarz w tym kraju. Gdy ja mówię, ludzie drżą i słuchają moich rozkazów! Snettishane był bardzo z tego zadowolony, ale jego sfinksowa twarz ani drgnęła. Wciągał Kupca coraz dalej i prowokował do inicjatywy. Sam był stworzeniem pierwotnym, w głowie nie mieściło mu się więcej niż jedna myśl i dlatego mógł trzymać się tej myśli dłużej niż Fox. Tamten bowiem, przy całym swym prostactwie, był naturą na tyle złożoną, że mogło mu naraz świtać w głowie kilka myśli, co nie pozwalało trzymać się swego tak uporczywie i długo, jak to potrafi wódz plemienia. Snettishane z niezmąconym spokojem wywoływał, jak na apelu, imiona kandydatek. John Fox bez chwili namysłu dyskwalifikował jedną po drugiej, wyliczając ich braki. Wreszcie machnął ręką i wybrał się w drogę powrotną. Snettishane patrzył za nim, lecz nie próbował go zatrzymać. Wnet ujrzał, że Fox znów wraca. — Wyobraź sobie — zaczął Kupiec — że obaj na śmierć zapomnieliśmy o Lit–Lit. Tak sobie myślę, czy ona by mi się nie nadała? Snettishane przyjął to z obojętną miną, lecz poza tą maską dusza jego szeroko się uśmiechała. Zwycięstwo było wyraźne. Gdyby Kupiec odszedł jeden krok dalej, wódz musiałby sam napomknąć o Lit–Lit, no ale Kupiec tego kroku nie zrobił. Snettishane ani słówka nie pisnął na temat zalet swej córki, chciał bowiem, żeby biały zrobił następny krok przewidziany protokołem dyplomatycznym. — Hm — Kupiec myślał głośno. — Widzę tu jeden tylko sposób: po prostu trzeba spróbować. — Podniósł głos. — Wobec tego dam ci za Lit–Lit dziesięć koców i trzy funty tytoniu, i to dobrego tytoniu. Snettishane odpowiedział na to gestem mającym oznaczać, że wszystkie koce i cały tytoń w świecie nie mogłyby wynagrodzić mu straty Lit–Lit z jej niezliczonymi zaletami. Ulegając jednak namowom Kupca, żeby oznaczył cenę, bez zmrużenia oka wymienił pięćset koców, dziesięć strzelb, pięćdziesiąt funtów tytoniu, dwadzieścia sztuk szkarłatnego materiału, dziesięć butelek rumu, grające pudło i wreszcie życzliwość, nieustanne wzglądy Kupca oraz miejsce przy jego ognisku. Na to Fox dostał najwyraźniej ataku apopleksji, który miał tę dobrą stronę, że liczba koców zmalała do dwustu i odpadło miejsce przy ognisku, warunek nie spotykany w małżeństwach białych z córami północnej ziemi. Dopiero po trzech godzinach targów doszli do zgody. Snettishane miał otrzymać za Lit–Lit sto koców, pięć funtów tytoniu, trzy strzelby i butelkę rumu, w czym mieściła się już życzliwość i względy dla jej ojca w postaci — jak twierdził Fox — dziesięciu koców i jednej strzelby ponad istotną wartość dziewczęcia. Wracając do siebie o trzeciej nad ranem w świetle słońca świecącego na północo–wschodzie, szef placówki handlowej miał niemiłe wrażenie, iż Snettishane grubo go okpił. Zmęczony, zwycięski wódz postanowił udać się na spoczynek. U wejścia do szałasu przydybał Lit–Lit, zanim zdążyła umknąć. Chrząknął znacząco. — Widziałaś. Słyszałaś. Przekonałaś się więc, jak wielki jest rozum i nieprzebrana mądrość twego ojca. Świetnie wydałem cię za mąż. Bacz na moje słowa i tańcz, jak ci zagram, idź, gdy ci każę, i wracaj, gdy cię zawołam, a będziemy się paśli bogactwami dużego białego człowieka, który jest taki głupi jak duży. Następnego dnia zamknięto sklep Towarzystwa. Pryncypał otworzył przed śniadaniem butelkę whisky ku wielkiej radości McLeana i McTavisha, psom wydał podwójne racje, a sam włożył najlepsze mokasyny. Na dworze przygotowywano potlatch. Słowo to oznacza ucztę, a trzeba powiedzieć, że John Fox pragnął uczcić swój ślub z Lit–Lit przyjęciem równie wspaniałym, jak piękna była panna młoda. Po południu całe plemię przybyło na weselisko. Mężczyźni, kobiety, dzieci i psy — wszystko to obżerało się nieprzytomnie i każdy, nie wyłączając przygodnych gości i myśliwych z innych plemion, którzy akurat się nawinęli, każdy bez wyjątku został obdarowany z hojnej ręki pana młodego. Spłakaną i wystraszoną Lit–Lit brodaty małżonek wystroił w nową perkalową sukienkę, mokasyny pięknie obszyte paciorkami, wspaniałą jedwabną chustkę na kruczoczarną głowę, purpurowy szalik na szyję, miedziane kolczyki i pierścionki, a do tego pół litra rozmaitych błyskotek i nawet tani zegarek. Snettishane na ten widok nie wytrzymał i przy pierwszej okazji odciągnął ją na bok. — Nie tej nocy ani następnej — mówił z wielką powagą — ale w którąś noc głosem kruka zawołam znad brzegu rzeki. Wtedy masz wstać złoża twego wielkiego męża, który jest głupiec, i przyjść do mnie. Nie, nie — dodał śpiesznie widząc, że spochmurniała na myśl o rozstaniu się z nowym, cudownym życiem. — Jak tylko to się stanie, twój wielki mąż, który jest głupiec, przyjdzie z płaczem do mnie. Wówczas ty też będziesz beczeć i narzekać, że to jest niedobrze, tamto ci się nie podoba, że być żoną Kupca jest trudniej, niż się zdawało, ale zgodzisz się wrócić, jeśli twój biedny stary ojciec, Snettishane, dostanie nową porcję koców, tytoniu i różnych innych bogactw. Pamiętaj: kiedy zawołam w nocy głosem kruka, znad rzeki. Lit–Lit skinęła głową, wiedziała bowiem, że niebezpiecznie byłoby odmówić ojcu posłuszeństwa, a poza tym stary niewiele żądał — krótkiej rozłąki z Kupcem, który będzie jeszcze szczęśliwszy, gdy ją odzyska. Wróciła na ucztę, a że zbliżała się północ, Kupiec odszukał ją i zabrał do fortu pośród żartów i głośnych przycinków, w których szczególnie celowały indiańskie squaw. Lit–Lit szybko się przekonała, że pożycie małżeńskie z wodzem fortu przewyższa jej najśmielsze marzenia. Nie musiała już nosić drzewa i wody ani usługiwać grubiańskim mężczyznom. Po raz pierwszy w życiu mogła wylegiwać się w łóżku do chwili, gdy śniadanie było na stole. A co za łóżko! Czyste, miękkie, wygodne — czegoś podobnego jak żyje nie widziała. Albo jedzenie! Mąka upieczona na sucharki, gorące placki i chleb — trzy razy na dzień, codziennie, i tyle, ile dusza zapragnie! Rozrzutność przechodząca wszelkie pojęcie. Radość jej była tym większa, że mądry Kupiec dobrze ją traktował. Pochował już jedną żonę i wiedział, że można popuścić cugli, a należy ściągnąć je, i to ostro, gdy trzeba. — Lit–Lit jest panią tego domu — oznajmił stanowczo przy śniadaniu w dzień po weselu. — Trzeba jej słuchać. Zrozumiano? McLean i McTavish zrozumieli. Wiadomo było, że szef ma ciężką rękę. Lit–Lit jednak nie nadużywała swej władzy. Z miejsca zajęła się obu podrastającymi synami męża, a idąc za jego wzorem postarała się, aby im było lepiej niż dotąd i dała im tyle swobody, ile sama otrzymała od swego pana i władcy. Chłopcy nie mogli się nachwalić nowej mamy, McLean i McTavish przyłączyli się do nich, a Kupiec też nie szczędził pochwał małżeństwu, które przyniosło mu tyle radości. Wkrótce cała okolica Sin Rock wiedziała, jak dobrze sprawuje się Lit–Lit i jaki zadowolony jest jej mąż. Tymczasem Snettishane, któremu wizje nieprzebranych korzyści nie dawały spać, uznał, że nadszedł czas i trzeba przystąpić do dzieła. W dziesiątą noc małżeńskiego pożycia, Lit–Lit obudziło krakanie kruka. Wiedziała, że to Snettishane czeka na nią nad rzeką. W swym wielkim szczęściu zapomniała o układzie. Wraz z przypomnieniem odżył cały jej dziecinny lęk przed ojcem. Przez chwilę leżała drżąc ze strachu. Nie miała ochoty wyjść, a bała się zostać. W końcu jednak Kupiec odniósł ciche zwycięstwo. Jego dobroć, poparta siłą potężnych muskułów i kwadratową szczęką, dodała jej ducha, postanowiła więc zlekceważyć zew Snettishane’a. Ale rankiem wstała wystraszona. Krzątając się po domu obawiała się, że lada chwila przyjdzie ojciec. W miarę jednak jak dzień upływał, odzyskiwała pewność siebie. Wielce podtrzymał ją na duchu podniesiony głos męża, gdy sztorcował McLeana i McTavisha za jakieś drobne uchybienie w pracy. Starała się nie tracić go z oczu. Kiedy poszła z nim do ogromnej piwnicy i ujrzała, jak obraca i ciska wielkimi belami towaru niczym puchowymi poduszkami, poczuła się umocniona w swym nieposłuszeństwie wobec ojca. Po raz pierwszy znalazła się w magazynie (Sin Rock był głównym punktem rozdzielczym dla całej sieci mniejszych placówek Towarzystwa). Oszołomiły ją nieprzebrane bogactwa, jakie tam zgromadzono. Widok składu i wspomnienie pustego szałasu Snettishane’a rozwiały resztę wątpliwości. Wiarę w męża uwieńczyła krótka rozmowa z pasierbem. — Biały tata dobry? — zapytała, a chłopiec odparł, że lepszego tatusia nie ma na całym świecie. W nocy kruk znów się odezwał. Następnej nocy krakanie stało się jeszcze bardziej natrętne i obudziło Kupca, który przez chwilę niespokojnie obracał się na łóżku. Po czym głośno powiedział: — Diabli nadali tego kruka! — a Lit–Lit zachichotała cichutko pod kocami. Z pierwszym brzaskiem dnia zjawił się chmurny Snettishane. Do śniadania posadzono go w kuchni wraz z Wanidani. Odmówił „babskiego jadła” i w chwilę później dopadł zięcia w otwartym sklepie. Oświadczył, że dowiedział się, jakim klejnotem jest jego dziewczę, i przyszedł po nową porcję koców, tytoniu i strzelb — zwłaszcza strzelb. Został niewątpliwie oszukany i przybył, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Ale Kupiec nie miał niepotrzebnych koców ani nie chciał szafować sprawiedliwością. Wobec czego został poinformowany, że Snettishane spotkał się z misjonarzem w Rozstajnych Drogach, który oświadczył mu, że w niebie takie małżeństwa nie są dobrze widziane i ojciec ma obowiązek zażądać zwrotu córki. — Jestem teraz gorliwym chrześcijaninem — zakończył Snettishane. — Pragnę, żeby moja Lit–Lit poszła do nieba. Odpowiedź Kupca była zwięzła i rzeczowa. Posłał go bowiem nie do nieba, lecz w przeciwnym kierunku, czyli do diabła, i ująwszy za kołnierz oraz za fałdę koca, pomógł mu odbyć część drogi wypychając go za drzwi. Ale Snettishane wrócił cichcem przez kuchnię i w dużej izbie mieszkalnej przyparł Lit–Lit do muru. — Pewnie dziś w nocy spałaś tak mocno, żeś nie słyszała, jak cię wołałem znad rzeki? — zaczął, mierząc ją posępnym spojrzeniem. — Nie. Obudziłam się i słyszałam. — Serce skoczyło jej do gardła, ale śmiało mówiła dalej: — Zeszłej nocy też słyszałam. I dwie noce temu słyszałam. Następnie, podniecona swym wielkim szczęściem i bojąc się, że mogłaby je utracić, wygłosiła płomienną tyradę w obronie praw kobiety — pierwszą prelekcję postępowej niewiasty na północ od pięćdziesiątego trzeciego stopnia szerokości geograficznej. Nie znalazła jednak wdzięcznego słuchacza. Snettishane pogrążony był jeszcze w mrokach średniowiecza. Gdy przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, powiedział groźnie: — Dziś w nocy znów zawołam głosem kruka. W tej chwili Kupiec wszedł do izby i po raz drugi pomógł Snettishane’owi w drodze do diabła. W nocy rozległo się krakanie jeszcze bardziej natarczywe niż dotąd. Lit–Lit sen miała lekki, usłyszała więc i uśmiechnęła się. John Fox poruszył się niespokojnie. Obudził się, na dobre zaniepokojony. Mruczał, parskał, klął po cichu i głośno, aż w końcu wyskoczył z łóżka. Po omacku poszedł do wielkiej izby mieszkalnej, zdjął z wieszaka strzelbę nabitą kaczym śrutem, pozostawioną tam przez lekkomyślnego McTavisha. Kupiec ostrożnie wyśliznął się z domu i począł się skradać ku rzece. Krakanie ustało. Położył się w wysokiej trawie i czekał. Powietrze było rześkie i balsamiczne, ziemia po upalnym dniu parowała odurzająco. Kupiec poddał się rytmowi sennej nocy, zdrzemnął się, podłożył rękę pod głowę i po chwili zasnął na dobre. Pięćdziesiąt jardów dalej, z głową wspartą o kolana, plecami do Foxa, spał Snettishane, zmożony nocną ciszą. Minęła godzina. Wódz nagle ocknął się i nie podnosząc głowy przeszył noc chrapliwym, gardłowym głosem kruka. Kupiec obudził się także. Nie zerwał się jednak nieprzytomnie jak człowiek cywilizowany, tylko ze snu przeszedł gładko do stanu trzeźwej czujności, jak to bywa u dzikich. W szarym mroku ujrzał jakiś ciemny przedmiot wśród trawy, zdjął strzelbę z ramienia i zmierzył się. Ledwie krakanie odezwało się po raz drugi, Fox pociągnął za cyngiel. Ustało monotonne cykanie świerszcza, dzika gęś przestała krzyczeć, urwało się nagle krakanie. Zapadła głucha cisza. Fox podbiegł i sięgnął po ptaka, którego ustrzelił, ale jego palce zamknęły się na szczeciniastej czuprynie. Odwrócił twarz Snettishane’a ku gwiazdom błyszczącym na niebie. Orientował się, jak śrut razi na odległość pięćdziesięciu jardów, i wiedział, że przysolił wodzowi w plecy i czułe miejsce poniżej. Snettishane wiedział, że on wie, ale obaj pominęli ten temat milczeniem., — Cóż ty tu robisz? — zapytał Kupiec. — Czas byłby wyprostować stare kości w łóżku. Snettishane był w uroczystym nastroju, mimo że śrut palił go pod skórą. — Stare kości nie mogą spać — wyrzekł z wielką powagą. — Opłakuję córkę, moją córkę Lit–Lit, która niedawno jeszcze żyła, a teraz umarła i na pewno pójdzie do piekła białych ludzi. — Płacz więc po drugiej stronie rzeki, żeby nie było słychać w moim domu — powiedział Fox odwracając się na pięcie — bo strasznie głośno beczysz po nocy i nie dajesz ludziom spać. — Serce mnie boli — odparł Snettishane — a dni moje i noce są czarne od smutku. — Jak czarny jest kruk — dodał Fox. — Jak czarny jest kruk — powtórzył Snettishane. Nigdy już więcej nie słyszano głosu kruka znad rzeki. Lit–Lit nabiera pomału kształtów matrony i jest bardzo szczęśliwa. Synowie Johna Foxa z pierwszej żony, tej, którą pochowano na drzewie, mają siostrzyczki. Stary Snettishane nie zachodzi już do fortu i całymi godzinami wyrzeka słabym, starczym głosem na niewdzięczność dzieci w ogóle, a córki Lit– Lit w szczególności. Podeszłe łata zatruwa mu gorzkie przeświadczenie, że został oszukany. Trzeba dodać, że sam John Fox nie twierdzi już, jakoby zapłacił za Lit–Lit o dziesięć koców i jedną strzelbę za dużo. Przełożył Kazimierz Piotrowski The Golden Poppy ZŁOTY MAK Mam całe pole maków. To znaczy, że dzięki łasce boskiej i życzliwości wydawców stać mnie na to, aby co miesiąc wybulić pewną ilość złotych monet na ręce sługi bożego, a zarazem właściciela majątku i w zamian za wyżej wspomniane świadczenie pieniężne uzyskać na okres dni trzydziestu część uprawnień przysługujących właścicielowi łanu maków. Pole to złoci się na zboczu Piedmont Hills. U jego stóp leży cały świat. W dali, za srebrną taflą zatoki dymi San Francisco, które rozsiadło się na pagórkach, niczym drugi Rzym. Nie opodal Mount Tamalpais sięga nieba swym najeżonym grzbietem. Wpół drogi do miasta widać Złote Wrota, ulubioną siedzibę morskich mgieł. Z naszego pola często widzimy skrzący się w promieniach słońca daleki błękit Oceanu Spokojnego i statki, które wytrwale odpływają lub mierzą do portu. — Ileż radości przyniosą nam te maki! — powiedziała Bess. — Tak — odparłem. — A jak ci biedacy z miasta, którzy wybiorą się do nas z wizytą, będą nam zazdrościli! Udobruchamy ich jednak odprawiając każdego z ogromnym naręczem złotego kwiecia. — Ale te historie trzeba będzie zwalić — dodałem pokazując palcem liczne, natrętne tablice (pamiątki po naszym poprzedniku), ustawione w widocznych miejscach wzdłuż granic pola. Powtarzał się na nich jeden napis: GRUNT PRYWATNY. PRZEJŚCIE WZBRONIONE — Czemuż mielibyśmy bronić tym biedaczyskom z miasta spaceru przez nasze pole tylko dlatego, słowo daję, że nie mają przyjemności znać nas osobiście? — Mam wstręt do takich tablic — zapewniała Bess. — To są aroganckie symbole władzy. — Ubliżają godności ludzkiej — dodałem. — Plamią szlachetne piękno krajobrazu. Ohyda. — Paskudztwo! — zawołałem z ogniem w oczach. — Precz z tym świństwem! Czekaliśmy na maki, czekała Bess i ja czekałem, z niecierpliwością mieszkańców miasta, którym długo nie było dane oglądać rozkwitłych maków. Zapomniałem wspomnieć o domu nad makowym polem. Był to przysadzisty bungalow, rozbudowany bez ładu i składu. Zamieszkaliśmy w nim zrywając z naszą miejską przeszłością dla zdrowszego, krzepkiego życia na wsi. Gdy wśród kłosów zboża pojawiły się pierwsze maki, pomarańczowożółte i złote, chodziliśmy koło nich uradowani, jakbyśmy upili się winem, i powtarzaliśmy sobie, że maki kwitną. Pośród ciszy wybuchaliśmy ni stąd, ni zowąd śmiechem albo zawstydzeni wymykaliśmy się chyłkiem z domu, żeby spojrzeć na nasze skarby. Ale kiedy wreszcie płomienista fala kwiecia zalała pole, krzyczeliśmy na całe gardło, tańczyli, klaskali w dłonie nie tając już naszego szaleństwa. Wówczas pojawili się Wandale. W chwili pierwszego najazdu właśnie namydliłem twarz i z brzytwą zastygłą w podniesionej ręce wyjrzałem na ukochane pole. Na jego krańcu zobaczyłem dziewczynkę i chłopca z pełnymi naręczami złocistego łupu. — Ach — pomyślałem w przystępie niezmiernej dobroci — jakże mnie cieszy ich radość! Jak słodką jest myśl, że oto dzieci skubią sobie maki na moim polu. Niechże je zrywają przez całe lato. Ale musi to być drobna dziatwa — zastrzegłem się w duchu — i niechaj zrywa sobie kwiatki tam, na dole. — Tę uwagę wywołało spojrzenie na wysokich złotych kawalerów kiwających głowami wśród pszenicy pod oknem. Potem brzytwa zniżyła się do poziomu mego oblicza. Golenie jest czynnością pochłaniającą uwagę, wyjrzałem więc przez okno dopiero po skończeniu tej operacji. Wyjrzałem i otwarłem usta ze zdziwienia. To chyba nie moje pole? A jednak moje, bo tam strzeliste sosny skupiły się w godną gromadkę, oto magnolia ugina się pod ciężarem kwiecia, a japońskie pigwy obryzgały krwią płot przy drodze. Tak, to było moje pole, ale już nie okrywała go fala ognistych maków i wysocy złoci kawalerowie nie kiwali głowami wśród pszenicy pod oknem. Porwałem marynarkę i wypadłem z domu. Daleko znikały dwie olbrzymie kolorowe kule, pomarańczowa i złota, rzec by można — dwa chodzące maki potwornej wielkości. — Johny — powiedziałem do mego siostrzeńca, dziewięcioletniego chłopczyka — Johny, gdyby jeszcze raz przyszły dziewczynki i chciały rwać maki na naszym polu, zejdź do nich i jak najspokojniej i najuprzejmiej powiedz, że nie wolno. Nastały ciepłe dni. Słońce wyczarowało z żyznego łona ziemi nową falę ognia. Córeczka sąsiadki grzecznie poprosiła w imieniu mamy, czy mogłaby zerwać parę maków, bo chciałaby przyozdobić nimi mieszkanie. Bess pozwoliła, ale ja nic o tym nie wiedziałem i gdym ujrzał malutką na środku pola, wzniosłem ręce ku niebu na podobieństwo semafora i zawołałem: — Dziewczynko! Dziewczynko! Dziewczątko wiało tak, że tylko nóżki widać było w powietrzu. Duma rozpierała mi pierś. Odszukałem Bess, żeby jej powiedzieć, jaki potężny mam organ głosu. Wielkoduszna Bess natychmiast ruszyła na ratunek udając się z misją pojednawczą do mamy dziewczynki. Ale do dziś dnia dziewczątko ucieka i chowa się na mój widok. Wiem, że jej matka nigdy już nie będzie wobec mnie tak serdeczna, jak by była, gdyby nie tamto. Nadeszły chmurne dni, dęły silne, porywiste wiatry, deszcz lał jak z cebra, pogoda na dobre się popsuła. Mieszkańcy miasta schowali się w swych norach, jak szczury podczas powodzi. Ledwie się wypogodziło, niczym szczury, które omal się nie potopiły i z trudem łapią powietrze, wypełzli na zielone stoki Piedmontu, żeby się wygrzać w słoneczku. Dzikie hordy wtargnęły na moje pole, wdeptywały w ziemię słodką pszenicę, chciwe łapska darły maki z korzeniami. — Postawię tablice zabraniające przejścia — powiedziałem. — Tak — odparła Bess i westchnęła. — Nie ma innej rady. Daleko jeszcze było do wieczora, gdy Bess westchnęła po raz wtóry. — Obawiam się, panie mój i władco, że twoje tablice na nic się zdadzą. Ludzie w ostatnich czasach zapomnieli sztuki czytania. Wyszedłem na ganek. Nimfa miejska, w lekkiej sukience i stylowym kapeluszu ze strusimi piórami, przystanęła przed jedną ze świeżo przeze mnie postawionych tablic i w skupieniu ducha ją przeczytała. Cała jej postawa wskazywała na to, że pogrążyła się w głębokiej zadumie. Kształtów była posągowych. Ale to jej nie przeszkodziło odrzucić głowę wstecz, zadrzeć spódnicę i na czworakach przeleźć pod płotem. Gdy wstała po drugiej stronie, już w obu garściach trzymała maki. Podszedłem drogą do niej i przemówiłem niewieście do sumienia. Poszła. A ja postawiłem więcej tablic. Niegdyś, przed laty wzgórza te usłane były kobiercem maków. Przeciwstawiając niszczycielskim siłom własną ochotę życia, maki utrzymywały stan równowagi między sobą a otoczeniem. Ale mieszkańcy miasta pojawili się jako nowa i straszliwa siła niszczycielska — równowaga została obalona, maki niemal doszczętnie wyginęły. Jeśli wziąć pod uwagę, że mieszczanie rwali maki o najdłuższych łodygach i największych koronach oraz że istnieje prawo odtwarzania się gatunku, ujrzymy jak na dłoni, iż najbardziej okazałe maki przestały się siać, a na wzgórzach pozostały odmiany cherlawe i karłowate. Poza tym, że były niskie i cherlawe, skąpo porastały zbocza wzgórz. Dzień w dzień, rok po roku mieszczanie wylegali na Piedmont Hills, skutek zaś był taki, że tylko tu i ówdzie jakiś geniusz rasy przetrwał w postaci mizernego kwiatka, szybko przekwitającego, jak dziecko slumsów, które przemyka się przez krótką młodość ku przedwczesnej, przywiędłej i jałowej dojrzałości. Ale na moim polu makom doskonale się powodziło. Znalazły tu ochronę nie tylko przed barbarzyńcami, ale i przed ptactwem. Kiedyś obsiano pole pszenicą. Nie zbierana wysiewała się co roku, a w jej chłodnym cieniu ziarnka maku kryły się przed bystrymi oczkami śpiewaków bożych. Potem, pnąc się ku słońcu wśród łodyg pszenicy, maki rosły wysoko i pyszniły się jeszcze bardziej niż ich królewscy przodkowie na otwartym polu. Mieszkańcy miasta przeto, patrząc z nagich wzgórz na moje gorejące złotym ogniem pole, doznawali okrutnej pokusy i — trzeba rzec — pokusie tej ulegali. Przykry był ich upadek, nie mniej jednak żałosny los spotykał moje ukochane maki. Tam, gdzie zboże okrywa się rosą i wchłania słoneczny żar, ziemia jest wilgotna. Dlatego maki wyrosłe w zbożu łatwiej wyrwać z korzeniami, niż złamać łodygę. A ludzie z miasta, jak zresztą wszyscy, najchętniej idą po linii najmniejszego oporu. Z każdym więc zerwanym kwiatkiem unosili liczne, mocno zwarte pączki, a wraz z nimi możliwości rozwoju rośliny, i na zawsze niszczyli w zarodku całą przyszłą krasę kwitnących maków. Pewien mieszczuch, jegomość w średnim wieku, o białych rękach i rozbieganych oczkach, szczególnie urozmaicił mi życie. Nazwaliśmy go „repetentem”, bo się powtarzał. Kiedy z ganku błagaliśmy go, żeby przestał, wolnym spacerkiem podążał w stronę płotu, świetnie symulując, że nic nie słyszał, tylko z własnej i nieprzymuszonej woli postanowił zakończyć przechadzkę. Aby nie było żadnych wątpliwości, tu i ówdzie, z niczym nie zmąconą swobodą, pochylił się i skubnął od niechcenia kwiatek. W ten oszukańczy sposób oszczędzał sobie wstydu człowieka wyrzuconego, a nas pozbawiał satysfakcji wypędzenia intruza, po czym znów się pojawiał, i to pojawiał się często, za każdym razem uchodząc z łupem, jaki unieść może silny mężczyzna. Być mieszkańcem miasta nie należy do przyjemności. Tego jestem pewny. Coś musi być w miejskim trybie życia, co wywołuje stany niepokojącej ślepoty i głuchoty, a przynajmniej tak się ma rzecz z osobami, które wchodzą w moje maki. Wśród wielu osób, którym przemawiałem do sumienia, nie znalazła się ani jedna, co by dostrzegła tablice ustawione przecież w najbardziej widocznych miejscach, a z tych, na których wołałem z ganku, może jeden na pięćdziesięciu mnie słyszał. Poza tym przekonałem się, iż stosunek mieszczan do polnych kwiatów ogromnie przypomina stosunek człowieka umierającego z głodu do jedzenia. Podobnie jak głodomór nie chce zrozumieć, że z większym pożytkiem zjadłby uncję mięsa niż pięć funtów, tak ci ludzie ani rusz nie mogą pojąć, że pięćset maków stłamszonych w jednym naręczu nie umywa się do luźnego bukieciku z paru okazów, kiedy to zielone listki i złote korony zdolne są zagrać całym swym urzekającym wdziękiem. Od ludzi pozbawionych smaku bardziej godni są potępienia przekupnie. Hordy młodych gałganów plądrują moje pole i ograbiają mnie na przyszłość po to tylko, aby wystawać na rogach ulic i kupczyć kwiatkami wołając: „Do maków kalifornijskich! Za jedne pięć centów bukiet!” Mimo przedsięwziętych przeze mnie środków zapobiegawczych, niektórzy z nich wyciągali z mego pola dolara dziennie. Jedna szajka szczególnie boleśnie utkwiła mi w pamięci. Najpierw przeprowadzili rozpoznanie, czy nie ma psa — przyszli do kuchni i poprosili grzecznie o szklankę wody. Gdy pili, prosiliśmy ich, żeby nie rwali kwiatów. Kiwnęli głowami, otarli usta i poszli gęsiego tuż przy ścianie domu. Stratowali maki pod oknami, a potem cała szóstka rozwinęła się na kształt wachlarza i haratała obu rękami tak długo, aż doszczętnie ogołociła samo serce pola. Przeszli przez pole szybciej i spustoszyli je lepiej, niż najbardziej gwałtowny cyklon. Wołałem za nimi, ale lecieli na skrzydłach wiatru ciągnąc za sobą wspaniałe, królewskie maki, połamane i okaleczone, i dźwigając olbrzymie ich sterty. Jestem przekonany, że nigdy na morzu nie popełniono brutalniejszego pirackiego gwałtu. Raz poszedłem na ryby i właśnie wtedy pojawiła się na polu jakaś kobieta. Gdy prośby i perswazje z ganku nie zrobiły na niej żadnego wrażenia, Bess posłała małą dziewczynkę, która poprosiła ową niewiastę, by przestała rwać maki. Najspokojniej w świecie haratała dalej. Wtedy Bess sama poszła do niej, choć skwar był nieznośny. Baba nie przerywając swego zajęcia zakwestionowała prawo własności Bess i oświadczyła, że uzna je dopiero wtedy, gdy zostaną jej przedłożone odpowiednie akty prawne i dokumenty. Przez cały czas rwała w najlepsze nie przepuszczając ani jednemu kwiatkowi. Babsko było duże i wyglądało wojowniczo, a Bess była tylko kobietą i nie umiała walczyć na pięści. W tym stanie rzeczy najazd trwał tak długo, aż baba miała dość. Wtedy powiedziała „cześć” i majestatycznie pożeglowała dalej. — Ludzie rzeczywiście zrobili się niedobrzy w ciągu ostatnich paru lat — powiedziała do mnie Bess dziwnie zmęczonym głosem, gdyśmy tego wieczoru siedzieli po kolacji w bibliotece. Nazajutrz byłem gotów zgodzić się z żoną. — Jakaś kobieta z dziewczynką lezą prosto w maki — oznajmiła May, nasza służąca. Wyszedłem na ganek i czekałem, aż się pokażą. Dały nura między sosny i wynurzyły się na polu. Gdy pierwsze maki poszły z korzeniami, zawołałem. Dzieliło nas jakieś sto kroków. Kobieta i dziewczynka odwróciły się i spojrzały na mnie. — Proszę nie rwać maków — powiedziałem błagalnym tonem. Zastanowiły się chwilkę. Potem kobieta powiedziała coś półgłosem do malutkiej, obie zgięły się niczym składane noże i zaczęła się rzeź. Krzyczałem, ale one nagle ogłuchły. Wrzasnąłem tak przeraźliwie, że dziewczynka zawahała się. Kobieta dalej darła maki. Słyszałem, jak po cichu dodawała ducha maleńkiej. Przypomniała mi się syrena, której używałem, gdy trzeba było zawołać do domu małego Johny, mego siostrzeńca. Był to straszliwy instrument, gotów postawić na nogi nieboszczyka. Teraz dąłem weń z całej siły, dąłem, ale zgięte we dwoje kobiety wciąż pokazywały mi plecy i ani drgnęły. Co innego z mężczyzną, ale do walki wręcz z kobietą nigdy jakoś nie miałem wielkiej ochoty. Tym razem jednak brała mnie chętka wziąć się do tej baby, która podżegała dziewczynkę do aktów bezprawia. Wszedłem do bungalow i wziąłem gwintówkę. Wywijając nią na znak, że łaknę krwi, i wznosząc przeraźliwe okrzyki ruszyłem na wroga. Dziewczynka zwiała z piskiem i schowała się za sosnami, ale kobieta spokojnie rwała dalej. Mnie jakby w ogóle nie widziała. A właśnie liczyłem na to, że jak mnie zobaczy, da nogę. Powstała kłopotliwa sytuacja. Ja tu szarżuję przez pole niczym rozjuszony byk i walę prosto na kobietę, a jej ani się śni zejść mi z drogi. Nie pozostało nic innego, jak zwolnić kroku i zrozumieć, że się doszczętnie ośmieszyłem. Gdy zbliżyłem się do niej na odległość dziesięciu stóp, wyprostowała się i raczyła spojrzeć na mnie. Przystanąłem i zaczerwieniłem się aż po pięty. Może istotnie ją nastraszyłem (czasem wmawiam sobie, że tak było), a może zrobiło jej się żal tego wariata. W każdym razie wymaszerowała z mojego pola z wielce godną miną, ba, pełna majestatu, dźwigając w ramionach olbrzymi złotopomarańczowy ładunek. Niemniej od tej pory oszczędzałem płuc, ale nadal wywijałem gwintówką. Dokonałem też świeżych uogólnień. Dopuszczając się rabunku, kobiety korzystają z przywilejów swej płci. Mężczyźni okazują więcej respektu dla cudzej własności. Ich zbrodnicze popędy nie działają tak silnie jak u kobiet. Białogłowy mniej niż mężczyźni boją się broni palnej. A jeśli zdobywamy ziemię wśród niebezpieczeństw i na polach bitewnych, dzieje się to dzięki męstwu naszych matek. My, Anglosasi, jesteśmy rasą rabusiów lądów i mórz — cóż w tym dziwnego, skoro w niemowlęctwie ssiemy piersi kobiet tego samego pokroju co niewiasty, które plądrują moje złote łany. A grabież nie ustawała. Syrena i wygrażanie bronią palną nic nie pomagały. Miejski ludek był mężny i nie znał trwogi. Zauważyłem, że zwyczaj „repetowania”, czyli powrotu na miejsce przestępstwa, coraz bardziej się upowszechnia. Jakież miało znaczenie, ile razy pod rząd ich się przegnało, skoro zawsze wolno im było unieść z sobą owoce przestępstwa? Kto dwakroć lub trzykroć wyprosił jedną i tę samą osobę, w tego piersi wzbierają ludobójcze żądze. A jeśliś raz uprzytomnił sobie, że łakniesz ludzkiej krwi, ślepy los chwyta cię w swoje szpony i ciągnie w otchłań. Niejednokrotnie łapałem się na tym, że nieprzytomny przykładam strzelbę do ramienia i biorę na muszkę nieszczęsnych kłusowników. We śnie katrupiłem ich na przeróżne sposoby, a ścierwo wrzucałem do basenu. Z każdym dniem pokusa, żeby ich siec kulkami po nogach, stawała się coraz bardziej natrętna. Z każdym dniem wyraźniej czułem, że los mnie woła i muszę mu być posłuszny. Przed oczami wyrastała mi wizja szubienicy i ze stryczkiem na szyi patrzałem w okrutną przyszłość moich dzieci, pogrążonych we wstydzie i hańbie. Począłem bać się samego siebie, a Bess kręciła się po domu pełna trwogi i w tajemnicy przede mną błagała naszych przyjaciół, by mnie nakłonili do wyjazdu na wywczasy. Wtedy, gdym już się trzymał ostatkiem sił, przyszła myśl, która mnie ocaliła: A może by tak konfiskować? Jeśli najazdy przestaną przynosić łupy, stracą rację bytu i muszą się skończyć. Po tym odkryciu pierwszy wkroczył na pole mężczyzna. Czekałem na niego. Patrzę… ach, co za radość! Był to „repetent” w swej własnej osobie, niezmiernie pewny siebie po uprzednich sukcesach. Z gwintówką niedbale zwieszoną na ręce podszedłem do faceta. — Najmocniej pana przepraszam — zacząłem głębokim głosem — ale, widzi pan, mnie samemu te maki są potrzebne. Patrzył na mnie; mowę mu odjęło. Widok był niewątpliwie wspaniały i na pewno dramatyczny. Stałem przed nim z gwintówką przewieszoną przez ramię, moja pełna słodyczy prośba jeszcze mi dźwięczała w uszach i czułem się jak Black Bart, Jesse James, Jack Sheppard, Robin Hood i całe pokolenia innych zbójców. — No proszę — rzekłem nieco ostrzejszym tonem, który wydał mi się po prostu w sam raz. — Bardzo żałuję, proszę mi wierzyć, jeśli to panu nie na rękę, ale oddaj pan te maki. Niedbale podniosłem nieco moją pukawkę i uśmiechnąłem się. To go przekonało. Bez słowa wręczył mi maki i ruszył w stronę płotu, ale nie szedł już lekkim spacerowym kroczkiem, ani się pochylał, by uszczknąć kwiatek, który po drodze wpadł mu w oko. Taki był koniec „repetenta”. Z jego oczu zmiarkowałem, że mnie nie lubi, a plecy zdały się wyrażać niemy wyrzut, gdy tak szedł przez pole, póki nie zniknął mi z oczu. Od tego dnia bungalow tonął w powodzi maków. Pełno ich było w każdej wazie i każdym glinianym dzbanku. Płonęły ogniem na każdej półce, rozbuchały się po wszystkich pokojach. Obdarzam przyjaciół olbrzymimi pękami kwiecia, ale znów napływają poczciwi mieszkańcy miasta i zbierają dla mnie nowe bukiety. — Posiedź jeszcze chwilkę — mówię do gościa, który już chce odejść. Siedzimy w cieniu, na ganku, a tymczasem niestrudzone miejskie istoty rwą maki i oblewają się potem w słonecznym skwarze. Kiedy już moje złote śliczności dostatecznie ciążą im w ramionach, idę na dół ze strzelbą na ramieniu i uwalniam facetów od ciężaru. W ten sposób doszedłem do przekonania, że nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Akcja konfiskaty przebiegała jak najpomyślniej. Ale jednego nie wziąłem pod uwagę: wielkiej liczebności mieszkańców miasta. Choć starzy kłusownicy nie wracali, co dzień przybywali nowi. Stanąłem w obliczu tytanicznego zadania: nauczyć całe miasto, że wypady na moje maki nie mają sensu. W toku rozładowywania nieproszonych gości z początku klarowałem im mój punkt widzenia, ale szybko dałem spokój. Szkoda było każdego słowa. Nie mogli zrozumieć. Pewnej damie, która pozwoliła sobie na insynuację, iż jestem kutwa, powiedziałem tak: — Żadnej krzywdy pani dobrodziejce nie czynię. Gdybym wczoraj i przedwczoraj nie chronił maków, miejska zgraja sprzątnęłaby je i dziś pani oczęta żadnych kwiatków by tutaj nie zobaczyły. Maki, których dziś nie pozwalam pani zerwać, są kwiatami, jakich wczoraj i przedwczoraj nie dałem zniszczyć innym. A zatem, proszę mi wierzyć, nic pani nie traci. — Ale maki są tu dzisiaj — odparła spozierając żarłocznym okiem na ich płomienną urodę. — Zapłacę panu — rzekł pewien dżentelmen innym razem. (Właśnie uwolniłem go od ciężaru.) Doznałem nagle uczucia wstydu, sam nie wiem czemu, może dlatego, że jego słowa uprzytomniły mi fakt, iż moim kwiatkom przypisuje się wartość nie tylko estetyczną, ale i monetarną. Na myśl, że postępuję jak zwyczajny groszorób, załamałem się i odparłem niepewnym głosem: — Nie sprzedaję maków. Może pan wziąć sobie, co pan narwal. Nie minął tydzień i znów stanąłem oko w oko z tym samym dżentelmenem. — Zapłacę panu — powiedział. — Dobrze. Uiszczaj pan, proszę. Dwadzieścia dolarów. Otwarł usta, spojrzał na mnie badawczo, znów otwarł usta, po czym posmutniał i bez słowa położył kwiaty na ziemi. Ale, jak się należało spodziewać, szczyt czelności osiągnęła kobieta. Gdy odmówiłem przyjęcia zapłaty i zażądałem zwrotu zerwanych ślicznotek, postawiła się sztorcem. — Ja zerwałam te maki — oświadczyła — a mój czas też kosztuje. Zapłaci mi pan za pracę, dostanie pan kwiatki z powrotem. Ogień buntu ogarnął jej policzki, na twarzy, nawiasem mówiąc niebrzydkiej, malowała się stanowczość i determinacja. No cóż? Należałem do dzikiego szczepu żyjącego na wzgórzach, a ona była tylko kobietą, i to z miasta. Nie pragnę w tej chwili zagłębiać się w szczegóły, ale muszę z satysfakcją stwierdzić, że owa naręcz maków uświetniła później wnętrze mego bungalow, a kobieta poszła do miasta nie otrzymawszy zapłaty za swą pracę. Bądź co bądź kwiatki były moje. — To są boże maki — powiedziała Płomienna Młoda Zwolenniczka Radykalizmu, której demokratyczne uczucia wzburzyły się, gdy ujrzała, jak pędzę ludzi z pola. Potem przez dwa tygodnie śmiertelnie mnie nienawidziła. Poszedłem do niej i wyjaśniłem jej wszystko jak najdokładniej. Opowiedziałem historię maków, podobnie jak Maeterlinck opowiedział o życiu pszczół. Przedstawiłem temat w świetle biologii, psychologii i socjologii, rozpatrzyłem go z punktu widzenia etyki i estetyki. Rozgrzałem się przy tym i roznamiętniłem. Kiedym skończył, wyznała, że ją nawróciłem, ale na dnie serca czułem, że powodowała się litością. Szukałem pociechy u przyjaciół. Opowiedziałem im jeszcze raz historię maków. Nie zauważyłem, by ich to bardzo zainteresowało. Podniecałem się coraz więcej. Byli niemile zdziwieni. Patrzyli na mnie z zaciekawieniem. — Uchybiasz tylko własnej godności osobistej użerając się z ludźmi o maki — powiedzieli. — Naprawdę, nie wypada. Pobiegłem do innych przyjaciół. Szukałem sprawiedliwości. Sprawa nabrała dla mnie zasadniczego znaczenia, postanowiłem za wszelką cenę dowieść, że przecież mam rację. Czułem potrzebę wytłumaczenia się, choć dobrze wiedziałem, że kto się tłumaczy, ten leży. Jeszcze raz opowiedziałem historię maków od początku do końca. Wdałem się w najdrobniejsze szczegóły. Uzupełniłem luki, całość znacznie rozwinąłem. Mówiłem tak długo, aż ochrypłem. Gdy wyczerpany umilkłem, mieli znudzone miny. Potem mówili jakieś banały, starali się mnie pocieszyć, poruszali przeróżne tematy i pletli trzy po trzy. Gniew mnie ogarnął i zerwałem z nimi raz na zawsze. Teraz czyham w domu na przygodnych gości. Zręcznie zagajam rozmowę na temat maków. Przez cały czas pilnie obserwuję ich twarze, a gdy dostrzegę pierwsze oznaki opozycji, wylewam im na głowy cały, długo gromadzony zapas gniewu. Godzinami kłócę się z każdym, kto nie chce mi przyznać racji. Upodobniłem się do owego starca z opowiadania Guy de Maupassanta, który znalazł kawałek sznurka. Bez ustanku wyjaśniam — nikt nie chce mnie zrozumieć. Z miejskimi rabusiami zacząłem obchodzić się brutalniej niż dotąd. Już nie sprawia mi przyjemności odbieranie im łupów. To ciężka praca, wyczerpujące i obrzydliwe zajęcie. Przyjaciele patrzą na mnie spode łba i z politowaniem coś tam mruczą pod nosem, gdy się spotykamy w mieście. Rzadko teraz mnie odwiedzają. Boją się. Jestem zgorzkniałym i rozczarowanym człowiekiem. Życie moje jest mroczne — cały blask uciekł z niego, aby jaśnieć na polu złotych maków. Oto cena pewnych rzeczy. Przełożył Kazimierz Piotrowski All Gold Canyon SZCZEROZŁOTY KANION Było to zielone serce kanionu, gdzie skalne ściany rozstępowały się nieco i tracąc surowość linii opasywały małą zaciszną kotlinkę wypełnioną po wręby wdziękiem, urokiem, słodyczą. Wszystko tam spoczywało. Nawet wąski potok nie płynął wartkim nurtem, lecz rozlewał się szerzej w lustrzaną sadzawkę. Rudy jeleń o wielokończastych rogach stał po kolana w wodzie; drzemał z opuszczoną głową i przymkniętymi oczyma. Jeden brzeg sadzawki zajmowała łączka — chłodny, zielony pomost łączący rąbek wody z podstawą urwistej ściany. Po drugiej stronie łagodny, żyzny stok wznosił się coraz wyżej i wyżej i stapiał się wreszcie z przeciwległą ścianą kanionu. Stok porastała piękna trawa gęsto usiana kwiatami, które tu i ówdzie rzucały barwne plamy — pomarańczowe, szkarłatne lub złote. Niżej kanion był zamknięty, nie dawał perspektywy. Ściany pochylały się ku sobie, spotykały nagle i kotlinkę kończył chaos omszałych skał, ukrytych za kotarą pnączy i koronami drzew, co rosły w dole. W górnym biegu potoku widać było liczne, porosłe sosną kopy i stożki wysokiego podgórza, a dalej, jeszcze dalej, jak chmury na widnokręgu, strzelały w niebo minarety bieli — tam, gdzie promienie słońca zapalały chłodne blaski na wiecznych śniegach Sierry*. Kanion nie znał kurzu. Liście i kwiaty były czyste, dziewicze, a młoda trawa lśniła niby aksamit. Tuż nad sadzawką trzy drzewa bawełniane sypały śnieżny puch, który płynął powoli w nieruchomym powietrzu. Na stoku krzewy manzanity pachniały wiosną, a ich liście — jak gdyby wiedziały o nadchodzących skwarach letnich — zaczynały już zwracać się prostopadłe ku ziemi. Na słonecznych skrawkach stoku, dokąd nie sięgały nawet najdłuższe cienie manzanity, chwiały się lilie mariposa, podobne stadku motyli–klejnotów, co przysiadły na moment, lecz są gotowe do odlotu. Tu i ówdzie arlekin lasu, madrone, przyłapany w okresie gdy zmienia trawiastozieloną korę na krwawopurpurową, nasycał atmosferę upajającą wonią płynącą z kiści dzwonków, jak gdyby ulepionych z wosku. Dzwonki te były kremowobiałe, przypominające kształtem konwalie, a dobywał się z nich iście wiosenny zapach. Nie szemrał najlżejszy wietrzyk. Atmosfera była senna, nieruchoma, uperfumowana słodyczą, która dławiłaby niewątpliwie w ciężkiej wilgoci. Tutaj jednak była czysta, rzeźwa jak światło gwiazd odmienione w powietrze, przesycone i ogrzane promieniami słońca, zaprawione oddechem kwiatów. Raz po raz przelotny motyl ukazywał się lub niknął pośród plam świateł i cieni. Zewsząd monotonnie bzykały pszczoły górskie — ucztujący sybaryci, co dobrodusznie potrącają się u stołu i nie mają ochoty na złośliwe sprzeczki. Mały potoczek cicho sunął kanionem i tylko od czasu do czasu odzywał się stłumionym bulgotaniem. Odgłosy te przypominały senny szept, co cichnie w chwilach drzemki i odradza się znowu, gdy następuje przebudzenie. W sercu kanionu wszystko poruszało się płynnie. Słoneczne plamy i motyle przypływały i odpływały pośród drzew. Pobrzękiwanie pszczół i szepty wody grały płynną melodię. Płynne tony i płynne barwy łączyły się, splatały w delikatną, nieuchwytną tkaninę, którą wyrażał się duch tego ustronia. Był to duch spokoju, lecz nie martwoty — łagodnie tętniącego życia; duch ciszy, która nie jest milczeniem; ruchu, który nie jest czynem; spoczynku, pulsującego istnieniem, ale wolnego od gwałtownych porywów walki oraz pracy. Duch tego ustronia, to duch dobrotliwego życia drzemiącego rozkosznie, zadowolonego z dostatków, nie płoszonego nigdy zgiełkiem odległych wojen. Rudy jeleń o wielokończastych rogach poddawał się władzy ducha tego ustronia i drzemał stojąc po kolana w chłodnej, ocienionej sadzawce. Odpoczywał spokojnie, bo w kanionie nie było much, które mogłyby mu dokuczać. Czasami, kiedy potok budził się i zaczynał szemrać, jeleń nastawiał uszu. Ale poruszał nimi leniwie, jak gdyby wiedział z góry, że to tylko strumyk — śpioch zrzędzi na siebie. Nadeszła jednak chwila, gdy rudy zwierz drgnął, zesztywniał i czujnie jął łowić uchem dźwięki. Zwrócił głowę w kierunku biegu strumyka. Począł węszyć wrażliwymi, ruchliwymi chrapami. Wzrokiem nie mógł przebić zielonej zasłony, za którą niknął potok, doszedł go jednak głos człowieka. Był to głos jednostajny, miarowy, śpiewny. Wreszcie jeleń usłyszał odległy brzęk metalu o kamień. Chrapnął, podskoczył nagle i jednym susem przeniósł się z wody na trawę. Racicami ugrzązł w świeżym aksamicie, nastawił uszu i znowu zaczął węszyć. Później ruszył przez łączkę, przystając raz po raz, żeby nasłuchiwać, i przepadł z kanionu jak bezszelestnie stąpająca mara. Podkute buty stukały coraz mocniej na skalistym gruncie. Męski głos nabierał siły. Śpiewał jakąś piosenkę, a gdy się zbliżył, zabrzmiał tak wyraźnie, że można było rozróżnić słowa: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Gdy śpiewce zaakompaniował szelest gałęzi, duch ustronia czmychnął śladem rudego jelenia. Niebawem rozchyliła się zielona zasłona i człowiek spojrzał ciekawie na łączkę, sadzawkę i łagodne zbocze kanionu. Sprawiał wrażenie mężczyzny bardzo serio. Jednym rzutem oka objął całość, a później zaczął wodzić wzrokiem po szczegółach, aby potwierdzić ogólne wrażenie. Dokładnie zlustrował wszystko i wówczas dopiero otworzył usta nie skąpiąc gorących i dobitnych słów uznania: — A bodaj to licho i wszyscy diabli! Jest przynajmniej na co spojrzeć! Lasek i woda, i trawa, i zbocze jak się patrzy! Prawdziwa frajda dla faceta, co szuka złotej dziury, i raj dla szkapy! Świeża zieleń — lek na zmęczone oczy. A wszystko razem lepsze na anemię niż pigułki. Ustronna działka dla poszukiwacza i dobry postój dla jego chabety! A niech to licho! Nowoprzybyły miał ziemistą cerę, co nie przeszkadzało bynajmniej wyrazowi dobrego humoru i stałej pogody. Ruchliwa twarz zmieniała się często, zależnie od wewnętrznych nastrojów. Jego myśli były nieomal widoczne: przesuwały się po licach jak gnane wiatrem fale po powierzchni jeziora. Skąpe, zmierzwione włosy, od dawna nie strzyżone, miały kolor równie nieokreślony jak cera. Zdawać się mogło, że cały przeznaczony dlań barwnik zebrał się w zdumiewająco błękitnych oczach, wesołych i roześmianych, pełnych dziecięcej naiwności i zdziwienia. Zarazem jednak były to oczy, z których wyglądała niemała pewność siebie i siła woli płynąca ze znajomości własnej osoby i świata. Stojąc jeszcze za kotarą z pnączy mężczyzna rzucił przed siebie górniczy kilof, łopatę i miskę do płukania złota. Później wylazł na polanę. Miał na sobie spłowiały kombinezon i czarną bawełnianą koszulę. Strój ten uzupełniały ciężko podkute buty i bezkształtny kapelusz o plamach dowodzących starej znajomości z wiatrem, deszczem, słońcem i dymem obozowych ognisk. Mężczyzna stał wyprostowany, szeroko otwartymi oczyma oglądał pejzaż i przez rozdęte, drgające nozdrza wdychał z lubością słodki, gorący zapach kanionu—ogrodu. Oczy przymknął tak, że widać było tylko swawolne niebieskie szparki; zrobił wielce zadowoloną minę, uśmiechnął się z humorem i zawołał głośno: — Polne róże i przydrożne mlecze! Pachnie nienajgorzej! Niech tam kto chce gada o olejku różanym i fabrykach wody kolońskiej. Już ja wolę to! Miał zwyczaj monologować. Zmiany wyrazu jego ruchliwej twarzy mówiły wprawdzie o wszystkich uczuciach i myślach, lecz język rwał się też do roboty i powtórnie mówił to samo, jak drugi Boswell*. Gaduła położył się na brzegu sadzawki i chciwie pił wodę. — Smakuje nienajgorzej — mruknął. Otarł usta wierzchem dłoni, zadarł głowę i spojrzał na przeciwległą ścianę. Uwagę jego przykuło łagodne zbocze. Leżał wciąż na brzuchu i długo, uważnie studiował budowę stoku. Doświadczonym wzrokiem powędrował w górę, do stóp poszarpanej ściany skalnej, i wrócił aż na brzeg sadzawki. Wreszcie dźwignął się na nogi i jeszcze raz powtórzył oględziny. — Wygląda nienajgorzej! — orzekł i podniósł kilof, szuflę i miskę. Niżej sadzawki przeprawił się przez potok skacząc zręcznie z kamienia na kamień. W miejscu, gdzie zbocze dotykało wody, zaczerpnął i wsypał do miski pełną łopatę ziemi. Przykucnął, chwycił w obie ręce miskę i zanurzywszy ją częściowo w strumyku, począł wykonywać wprawne obrotowe ruchy. Nabierał i wychlapywał wodę, która opłukiwała żwir i piasek tak, że największe i najlżejsze cząstki wydobywały się na wierzch. Poszukiwacz zręcznie przechylał naczynie i śmiecie wyrzucał do wody. Od czasu do czasu, aby przyspieszyć sprawę, stawiał miskę na trawie i palcami wybierał większe kamyki i odłamki skalne. Miska pustoszała szybko i niebawem został na dnie tylko miałki proch i najmniejsze kruszyny żwiru. Wówczas mężczyzna zaczął pracować bardzo ostrożnie i starannie. Kończył płukanie i z resztką zawartości obchodził się coraz delikatniej, dopóki nie pozostało na pozór nic prócz wody. Kiedy jednak miska zatoczyła prędkie półkole i woda chlusnęła do strumienia, na dnie ukazała się warstwa czarnego piasku tak cienka jak powłoka farby. Poszukiwacz obejrzał ją z bliska i wypatrzył pośrodku maleńką złotą plamkę. Znowu zaczerpnął nieco wody i potrząsając miską wielekroć poruszył i obrócił drobiny piasku. W nagrodę za trud uzyskał drugą maleńką plamkę złota. Miał teraz robotę delikatną, nieporównanie delikatniejszą, niż zdarza się kiedykolwiek przy zwykłej pracy górnika. Płukał czarny piasek małymi porcyjkami na ledwie wklęsłym brzegu miski. Każdą porcyjkę przeglądał nad wyraz troskliwie i wyrzucał wówczas dopiero, gdy zbadał ją wzrokiem do ostatniej drobiny. Ostrożnie, po trochu pozbywał się czarnego piasku, a kiedy na brzegu dostrzegł żółtą plamkę nie większą niż koniec szpilki, manipulował wodą tak, że złoto wróciło na dno. W taki sam sposób upolował jeszcze jedną i drugą drobinę. Obchodził się z nimi nader pieczołowicie. Jak pasterz zbierał swą trzódkę, by nie zgubiła się ani jedna sztuka. Wreszcie, gdy na dnie miski nie zostało nic prócz okruszyn złota, policzył je i nie bacząc na tak wiele trudu, wychlusnął do potoku razem z resztą wody. Ale kiedy dźwignął się i wyprostował, jego błękitne oczy płonęły pożądaniem. — Siedem — mruknął, jak gdyby chciał dobrze spamiętać ilość drobin, które uzyskał z tak wielkim staraniem i wyrzucił tak pogardliwie. — Siedem — powtórzył głośniej, jakby chciał tę cyfrę wbić sobie w głowę. Długo stał bez ruchu zapatrzony w łagodny stok nad sadzawką. W oczach miał wyraz zainteresowania, nowozrodzonego, żywego. Całą jego postawę cechowała czujność i napięcie drapieżnika, który zwietrzył świeży trop zwierzyny. Przesunął się o kilka stóp w dół potoku i ponownie napełnił miskę ziemią. I tym razem płukał ostrożnie, pieczołowicie gromadził złotą trzódkę, a zliczywszy ją wyrzucił wzgardliwie do potoku. — Pięć! — mruknął z namysłem. — Pięć! Przed powtórzeniem zabiegów nieco w dół potoku, znowu przemierzył zbocze bystrym wzrokiem. Nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Oddalał się od sadzawki i gromadził coraz mniej okruszyn złota. — Cztery, trzy, dwie, jedna — takie liczby wbijał sobie w pamięć, a kiedy uzyskał tylko pojedynczą plamkę, zaniechał dalszej pracy i rozniecił ogień z suchego chrustu. Wsunął miskę w płomienie i opalał ją, aż nabrała kruczoczarnej barwy; wtedy obejrzał krytycznym wzrokiem i z uznaniem kiwnął głową. Na takim tle nie ujdzie mu najmniejszy bodaj złoty punkcik! Znów oddalił się od sadzawki i nabrał ziemi, która przyniosła samotną plamkę. Następna porcja wcale nie zawierała złota. Nie uspokoiło to poszukiwacza, gdyż trzykrotnie nabierał łopatę ziemi ledwie o stopę jedna od drugiej. Nie znalazł nic, ale zamiast się tym martwić, sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego. Po każdej bezowocnej próbie robił weselszą minę, aż wreszcie wyprostował się i zawołał radośnie: — Jak Boga kocham! Niech mnie kaczki zdepczą, jeśli nie trafiłem tu na coś naprawdę klasa! Wrócił na miejsce, w którym przystąpił do dzieła, i zaczął płukać posuwając się pod prąd strumienia. Zrazu złote trzódki rosły — rosły zdumiewająco. Czternaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia sześć — rejestrował w pamięci. Tuż za sadzawką uzyskał najbogatszą zdobycz: trzydzieści pięć złotych plamek. — To prawie dosyć, żeby zacząć chować — powiedział z żalem, gdy spłukiwał miskę. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi. Człowiek harował dalej. Miska po misce przesuwał się w górę strumyka i za każdym niemal razem osiągał gorszy wynik. — Dobra nasza — mruknął, kiedy na czarnym tle wypatrzył samotną jasną plamkę — złotko topnieje, topnieje… A kiedy kilka kolejnych porcji nic nie przyniosło, wyprostował grzbiet i spojrzał na zbocze pełnym zaufania wzrokiem. — Hop, hop! Pani Złotadziura! — krzyknął, jak gdyby miał słuchacza ukrytego gdzieś pod powierzchnią stoku. — Hop, hop! Pani Złotadziura! Idę już, idę! Mało wiele, a dobiorę się do pani! Słyszysz mnie, pani Złotadziuro? Mało wiele, a dobiorę się do pani! Niech mnie szlag trafi, jeżeli się nie dobiorę! Odwrócił się, zadarł głowę i bystrym spojrzeniem ocenił położenie słońca na bezchmurnym lazurze. Następnie ruszył z biegiem potoku wzdłuż linii śladów własnej łopaty. Niżej sadzawki przeprawił się na drugi brzeg i zniknął za zieloną kotarą. Ale duch ustronia nie zdążył wrócić. Nie oblekł kotlinki w ciszę i spoczynek, gdyż nieustannie słychać było mężczyznę, który śpiewką głosił swe prawo własności do kanionu. Niebawem — tym razem głośniej — zatupotały na skalnym gruncie podkute buty. Zielona zasłona poczęła ruszać się tam i z powrotem, jak gdyby ją ktoś gwałtownie targał. Donośnie zgrzytał i brzęczał metal. Głos ludzki brzmiał mocno, rozkazującym tonem. Coś dużego szamotało się i sapało. Słychać było chrzęst, trzask i łomot. Wreszcie wśród wiru liści ukazał się koń dźwigający juki obwieszone połamanymi gałązkami i urwanymi pędami pnączy. Zwierzę spojrzało ze zdziwieniem na kotlinkę, do której zostało wpędzone, spuściło łeb i ze smakiem poczęło szczypać trawę. Dalej szedł drugi koń. Raz pośliznął się na omszałej skale i odzyskał równowagę wówczas dopiero, gdy zarył kopytami w miękką powierzchnię łączki. Był bez jeźdźca, chociaż na grzbiecie niósł meksykańskie siodło o wysokim łęku, wytarte i spłowiałe od długiej służby. Ostatni zjawił się człowiek. Zrzucił na ziemię juki i siodło, wzrokiem wybrał miejsce na biwak i pozwolił koniom paść się do woli. Rozpakował zapasy żywności nie zapominając o patelni i saganku do gotowania kawy. Później zebrał naręcze chrustu i kilkoma kamieniami obłożył miejsce na ognisko. — Do pioruna! — zawołał. — Ale mam apetyt! Mógłbym na—żreć się gwoździ i różnego żelastwa, a w dodatku podziękować ślicznie, gdybym dostał repetę! Wyprostował się i sięgnął do kieszeni po zapałki, ale w tej chwili wzrok jego powędrował za sadzawkę, ku łagodnemu stokowi. Trzymał już w ręku pudełko, ale wypuścił je i wyjął z kieszeni próżną dłoń. Wahał się najwidoczniej. Raz spoglądał na przybory kuchenne, raz na zbocze kanionu. — Jeszcze trochę podłubię — mruknął przeprawiając się na przeciwny brzeg strumyka i dodał tonem usprawiedliwienia: — Wiem, że to bez sensu, ale nikomu nic się nie stanie, jak godzinkę poczeka na żarcie. Chyba mam rację? Kilka stóp za linią śladów po próbnych miskach rozpoczął drugą. Słońce odbywało wędrówkę w dół do zachodniego widnokręgu, cienie się wydłużały, a on ciągle pracował. Po drugiej linii przyszła kolej na trzecią. Kopacz piął się coraz wyżej i linia po linii przecinał w poprzek zbocze. Środek przynosił zawsze najbogatszą zdobycz, a końce sięgały miejsc, gdzie złota nie było wcale. Każda wyżej położona linia była krótsza od poprzedniej, a regularność, z jaką się skracały, budziła nadzieję, że gdzieś w górze ostatnia będzie zupełnie krótka i wyżej znajdzie się miejsce jedynie na punkt. Ogólny zarys poczynał kreślić odwróconą literę „V”, której zbieżne boki wyznaczały granicę złotodajnego pokładu, a wierzchołek stanowił niewątpliwie, cel, do którego zmierzał poszukiwacz. Często przebiegał wzrokiem te zbieżne boki i spoglądając w górę próbował odgadnąć, w jakim punkcie leży wierzchołek, gdzie nieodwołalnie muszą zniknąć ślady złota. Tam rezyduje przecie „Pani Złotadziura”, jak kopacz poufale nazywał wymarzony cel swych trudów położony gdzieś wyżej na łagodnym stoku. — Hej! — zawołał. — Pokaż no się, pani Złotadziura! Bądź dobra i grzeczna! Pokaż się! — Nie chcesz, to nie — mówił później tonem spokojnej rezygnacji. — W porządeczku, pani Złotadziura! Powoli idę sobie pod górkę, no i trafię do ciebie, za łysy łeb wywlokę! — Wywlokę! Jak Boga kocham, wywlokę! — odgrażał się po dłuższej pauzie. Każdą kolejną miskę zanosił nad potok i płukał, a im wyżej się wspinał, więcej zdobywał. Wreszcie zaczął zbierać złoto do pustej puszki po proszku do pieczenia, którą bez należytego szacunku przechowywał w kieszeni kombinezonu. Tak zapamiętał się w robocie, że nie zauważył nadciągającej nocy, która oznajmiała się długim zmierzchem. Dopiero wówczas, gdy nie mógł już dojrzeć jaśniejszych plamek na dnie miski, zorientował się, że czas płynie. Wyprostował się szybko, zrobił zdziwioną, zatroskaną minę i zawołał: — Bodaj mnie licho! Na śmierć zapomniałem o obiedzie! Na oślep przebrnął po ciemku strumień i zapalił czekające od dawna ognisko. Na kolację miał podpłomyki, boczek i odgrzaną fasolę. Później zapalił fajkę i siedząc przy dogasających węglach słuchał odgłosów nocy i gapił się na kanion skąpany w księżycowym blasku. Wreszcie rozwinął pościel, zrzucił ciężkie buty i po szyję okrył się kocami. W świetle księżyca twarz miał prawie białą. Wyglądał jak trup, ale trup, co nie wątpi w zmartwychwstanie, gdyż podniósł się na łokciu i jeszcze raz przemierzył wzrokiem swoje zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał sennym głosem. — Dobranoc! Przespał szary ranek i ocknął się dopiero, gdy poczuł promień słońca na zamkniętych powiekach. Usiadł raptownie i przez czas pewien rozglądał się dokoła, aby ustalić ciągłość swego życia i chwilę obecną przypiąć jakoś do przeszłości. Z garderobą niewiele miał kłopotu, bo musiał tylko zapiąć sprzączki butów. Spojrzał na swoją „kuchnię” i na zielone zbocze kanionu, lecz poskromił widać pokusę, bo rozniecił ogień. — Pomału, Bill! Pomału! — udzielił sobie przestrogi. — Z pośpiechu nigdy nie wynikło nic dobrego. Co nagle, to po diable. Pani Złotadziura poczeka na ciebie. Nie zwieje, zanim zjesz śniadanie. Posłuchaj, Bill! Trzeba ci coś świeżego dla odmiany. No, do roboty! Reszta zależy od ciebie. Nad potokiem ściął krótki pręt. Z kieszeni wygrzebał kawałek sznurka i pogniecioną muszkę rybacką. — Kto wie? Może wczesnym rankiem będą dobrze brały? — mruknął rzucając zaimprowizowaną wędkę i po chwili wrzasnął radośnie. — No, nie mówiłem! Nie mówiłem! Nie miał kołowrotka i nie zamierzał marnować czasu, toteż szarpnął mocno i wyciągnął z wody błyszczącego dziesięciocalowego pstrąga. Następne trzy złowił szybko jednego po drugim, miał więc obfite śniadanie. Idąc do pracy na zboczu przystanął nagle nad potokiem. Doznał olśnienia. — Chyba lepiej rozejrzeć się trochę w dół strumienia — powiedział. — Diabli wiedzą, czy jaki kundel nie myszkuje po okolicy. Mimo to przeprawił się na drugi brzeg po kamieniach i chociaż pomrukiwał: „Naprawdę, warto by się rozejrzeć”, rychło przy robocie zapomniał o wszelkich środkach ostrożności. Rozprostował się dopiero wieczorem. Plecy bolały go nieznośnie od schylania i wysiłku, toteż ręką gładził się po krzyżu i nie tracąc czasu gadał do siebie: — No i co z tego będzie? Znów na śmierć zapomniałem o obiedzie! Trzeba się pilnować, bo jak nic zrobi się ze mnie maniak, co żre tylko dwa razy na dzień. Takie szukanie złotej dziury, to najgorsza zaraza. Człowiek całkiem traci głowę — zrzędził tego wieczora otulając się kocami. Nie zapomniał jednak krzyknąć w kierunku zbocza: — Dobranoc, pani Złotadziura! Dobranoc! Wstał ze słońcem i po byle jakim śniadaniu wcześnie wziął się do pracy. Gorączka w nim rosła, a sprzyjała temu coraz bogatsza zawartość misek. Twarz miał zaczerwienioną nie tylko od upału. Nie odczuwał znużenia, chociaż, godziny mijały. Napełniał miskę i zbiegał na dno kanionu, żeby zająć się płukaniem, nie zdołał jednak powstrzymać się od pośpiechu, gdy wracał po nową łopatę piasku i potykając się, sapiąc ciężko, co tchu biegł pod górę. Oddalił się już o sto jardów od wody, a odwrócone „V” rysowało się wyraźniej. Szerokość złotodajnego pokładu była coraz mniejsza i kopacz przedłużał w myśli jej krawędzie do punktu przecięcia, gdzieś u góry zbocza. Wierzchołek. „V” stanowił cel kopacza, który nieraz głowił się, by określić jego położenie. — Akurat dwa jardy nad tym krzakiem manzanity i koło jarda w prawo — zawyrokował wreszcie. Pomału zaczynał ulegać pokusie. — Sprawa jasna, jak dwa a dwa cztery — mruknął, gdy porzuciwszy pracowite kopanie na poprzek, wspiął się do spodziewanego wierzchołka „V”. Napełnił miskę i poniósł ją w dół do płukania. Nie zawierała ani śladu złota. Kopał płytko, kopał głęboko, lecz mimo kilkunastu prób nie zyskał w nagrodę ni jednej złotej plamki. Zirytował się, że tak niemądrze uległ pokusie, i nie bacząc na godność własną, beształ się ohydnie. Wreszcie zszedł niżej i wrócił do kopania w poprzek. — Powoli, a na pewniaka, Bill! Powoli, a na pewniaka — mamrotał. — Krótka droga do forsy, to nie twoja specjalność. Czas, żebyś o tym wiedział. Nie bądź frajer, Bill, nie bądź frajer! Powoli, a na pewniaka! Tylko takim atutem możesz wygrać. No, to trzymaj ten atut w garści i wygrywaj. Linie poprzecznych kopań stawały się coraz krótsze dowodząc, że krawędzie „V” muszą się połączyć. Za to pokład uciekał głębiej i głębiej. Złoto kryło się we wnętrzu wzgórza. Żółta barwa pojawiała się tylko na głębokości trzydziestu cali. Próbki z dwudziestu pięciu i trzydziestu pięciu cali pozostawiały czyste dno miski. U podstawy „V”, nad strumykiem, złoto trafiało się między korzeniami trawy. Ale tym głębiej zapadało, im wyżej posuwała się robota. Kopanie trzystopowe—go dołu dla dobycia jednej próbnej miski — to ciężkie zadanie, zwłaszcza jeśli nieokreślona liczba dołów dzieli kopacza od wierzchołka. — Diabli wiedzą, jak jeszcze głęboko zwieje! — westchnął poszukiwacz, gdy podczas krótkiej przerwy w pracy masował obolałe plecy. Grzbiet mu dolegał, ręce i nogi drętwiały, ale ulegał gorączce chciwości. Kilofem i łopatą przewracał i wyrzucał miękką, brunatną glebę. Uparcie piął się coraz wyżej. Przed sobą miał równe zbocze usiane kwiatami i pachnące ich słodkim oddechem. Niżej ciągnął się obraz zniszczenia, jak gdyby wstrętna wysypka pojawiła się na gładkiej skórze ziemi. Poszukiwacz wlókł się pod górę niby ślimak, co kala piękno smugą plugawego śluzu. Zapadanie się pokładu wymagało wzmożonej pracy, ale trud opłacały sowicie coraz korzystniejsze próby. Dwadzieścia centów, trzydzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt — taki był plon kolejnych porcji. Wreszcie o zmierzchu kopacz przepłukał rekordową miskę: jedna łopata ziemi przyniosła całego dolara. — Trzymam zakład, że jakiś ciekawy kundel przy lezie moim śladem do tego ogródka. Takie już mam szczęście! — bąknął sennie tej nocy, podciągając koce po brodę. Raptem usiadł prosto. — Bill! — krzyknął na całe gardło. — Uważaj no, Bill! Słyszysz? Jutro z samego rana musisz rozejrzeć się dokoła i popatrzeć, czy czegoś nie widać. Rozumiesz? Jutro z samego rana! Tylko mi nie zapomnij! Ziewnął i objął wzrokiem zryte zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał. Następnego dnia wyprzedził słońce, był bowiem po śniadaniu, kiedy sięgnął go pierwszy promyk. Zaraz wspiął się na ścianę kanionu, wykorzystując ścieżkę dawnego osypiska. Na szczycie obrał punkt obserwacyjny i przekonał się, że tkwi pośrodku pustkowia. Dokąd sięgnął wzrokiem, widział tylko góry i góry, łańcuch po łańcuchu. Zwróciwszy się na zachód, błądził wzrokiem po niezliczonych grzbietach podłużnych i poprzecznych, aby wreszcie dostrzec białe wierzchołki Sierry — najwyższe pasmo, gdzie zachodni kontynent wspiera się kręgosłupem o kopułę niebios. Na północ i południe wyraźniej było widać labirynt krzyżujących się wałów i zapadlin. Ku zachodowi góry przypadały do ziemi, były coraz niższe i wreszcie przechodziły w falistą wyżynę, za którą musiała się ciągnąć niewidoczna z tego miejsca, rozległa dolina. Na całym tym długim i szerokim obszarze kopacz nie zobaczył śladu człowieka lub dzieła jego ręki oprócz leżącego w dole zrytego stoku. Rozglądał się długo i uważnie. Raz miał wrażenie, iż widzi niewyraźny słup dymu daleko, w dolnym krańcu swego kanionu. Spojrzał ponownie i doszedł do wniosku, że to różowa mgła poranna rysuje się cieniem na tle sfałdowanej ściany skalnej. — Hej, pani Złotadziura! — wrzasnął spoglądając w dół. — Moja pani! Nie właź no mi w drogę! Uwaga! Lecę już, lecę, pani Złotadziura! Na nogach miał niezgrabne, podkute buciory, można więc było sądzić, że mu trudno schodzić, ale z góry mknął lekko i zwinnie niby kozica. Nie przerażały go ruchome głazy nad skrajem otchłani. Wiedział dokładnie, ile potrzeba czasu, by zrzucić kamień i wywołać katastrofę, korzystał więc z chwiejnej podpory, odbijał się od niej i w mgnieniu oka lądował bezpiecznie. W miejscach, gdzie spadek był tak stromy, że ni chwili nie dało się stać prosto, poszukiwacz nie wahał się wcale. Na ułamek sekundy dotykał stopą zdradliwej powierzchni i jednym susem przenosił się niżej. Jeżeli nawet i to było niepodobieństwem, w przelocie opierał rękę o występ skalny, krawędź szczeliny albo wątły krzew o wiszących korzeniach. Wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk, skoczył z rozmachem i zamieniwszy ścianę skalną na ruchome osypisko, zjechał do końca na kilku tonach żwiru i kamieni. Tego rana pierwsza miska przyniosła ponad dwa dolary w zanieczyszczonym złocie. Pochodziła ona ze środka pokładu. W prawo i w lewo wartość próbek malała szybko. Kurczyły się też poprzeczne linie dołów. Ledwie kilka kroków dzieliło ramiona odwróconego „V”, a punkt przecięcia musiał wypaść o kilka jardów wyżej. Zarazem jednak bogaty pokład chował się coraz głębiej. Wczesnym popołudniem trzeba było kopać pięciostopowe doły, nim na dnie miski pozostały ślady złota. Prawdę rzekłszy, nie były to już ślady, lecz opłacalne kopanie i płukanie. Poszukiwacz zdecydował więc w duchu, że po odkryciu samorodnej żyły — czyli złotej dziury — wróci i przystąpi do normalnej pracy na powierzchni. Ale wciąż korzystniejsze próby zaczęły go martwić. Pod wieczór miski dawały po trzy i cztery dolary. Kopacz podrapał się w czuprynę i zatroskanym wzrokiem spojrzał na krzew manzanity, który w przybliżeniu wytyczał wierzchołek „V”. Pokiwał głową i przemówił tonem wyroczni: — Jedno z dwojga, Bill. Powiadam: jedno z dwojga. Albo pani Złotadziura wysypała całą forsę na ten cholerny stok, albo jest diabelnie bogata i wszystkiego nie będziesz mógł zabrać ze sobą. A to dopiero byłaby historia, hę? Powiadam ci: piekielna historia! Aż zachichotał na myśl o tak miłym zmartwieniu. Noc zastała go nad potokiem, gdzie kończył płukanie pięciodolarowej miski. — Szkoda, że nie ma elektryki. Wolałbym pracować dalej — mruknął. W nocy dręczyła go bezsenność. Wielekroć układał się wygodnie, zamykał oczy i czekał na drzemkę. Ale krew burzyła się w nim z wielkiej chciwości, toteż raz po raz podnosił powieki i mamrotał: — Żeby już to słońce wzeszło… Na koniec zasnął, lecz zbudził się, ledwie gwiazdy zbladły, a o szarym brzasku był już po śniadaniu i piął się pod górę w stronę tajemniczej kryjówki pani Złotejdziury. Na pierwszej linii poprzecznej zmieścił tylko trzy doły. Bogaty pokład był już bardzo wąski i kopacz zbliżał się niewątpliwie do źródła złotego strumienia, którego nurt badał od czterech dni. — Spokojnie, Bill, spokojnie — napominał się zaczynając ostatni, decydujący dół w punkcie, gdzie przecięły się nareszcie ramiona „V”. — Liczę na panią, pani Złotadziuro! Nie możesz mnie wykiwać — powtarzał nieraz, kopiąc głębiej i głębiej. Cztery stopy, pięć , sześć — rył w ziemi drogę do fortuny. Robota szła teraz trudniej. Kilof szczękał o odłamki skalne. Jeden z nich kopacz obejrzał uważnie. — Zwietrzały kwarc — orzekł i wziął się do wybierania sypkich odłamków z dna dołu. Wreszcie zaatakował kilofem kruchą skałę i bez trudu łupał ją każdym uderzeniem. Niebawem wsunął łopatę w rumowisko i w tej chwili złowił okiem żółtawy połysk. Rzucił łopatę. Szybko przysiadł na piętach. Oburącz chwycił odłamek zwietrzałego kwarcu i zaczął z niego ścierać żwir i piasek, podobnie jak farmer oczyszcza z wilgotnej ziemi świeżo wykopany kartofel. — A bodaj to pioruny zatrzasły! — krzyknął. — Kawałek jak się patrzy! Fajna grudka! Wygląda nienajgorzej! W ręku trzymał tylko połowę skalnego odłamka. Druga połowa była dziewiczym złotem. Wrzucił zdobycz do miski i wziął się do badania innej grudy. Na powierzchni niewiele było widać, ale gdy starł zwietrzały kwarc w silnych palcach, miał obie ręce pełne żółtego kruszcu. Jeden po drugim oczyszczał kruche odłamki. Gromadził złoto w misce. Trafił na istną grotę skarbów. Kwarc zwietrzał tak bardzo, że było go mniej niż samorodków. Raz po raz trafiały się kawałki całkiem ogołocone z kamienia — kawałki czystego złota! Otwór, przez który kilof przebił się do głównej żyły, połyskiwał jak garść złotych klejnotów. Szczęśliwy znalazca przyglądał mu się z boku, przekrzywiał głowę, żeby tym lepiej śledzić grę świateł na kruszcu. — Tylko niech mi dziś nikt nie gada o cudownych odkryciach! — zawołał i skrzywił się pogardliwie. — To jest dopiero odkrycie! Wszystkie inne wyglądają przy nim jak wytarty szeląg. Złota robota! Szczerozłota! Aha! Mam już nazwę dla tego kanionu: Szczerozłoty Kanion! Jak Boga kocham! Szczerozłoty Kanion! Siedząc wciąż na piętach sortował cenne okruchy i rzucał do miski. Raptem nawiedziło go przeczucie niebezpieczeństwa. Jak gdyby cień padł na niego. Nie było jednak żadnego cienia. Serce skoczyło mu do gardła i zaczęło dławić. Krew stygła powoli, a zwilżona potem koszula niemiło chłodziła plecy. Ale kopacz nie zerwał się, nie obejrzał, nie drgnął nawet. Analizował naturę szczególnego przeczucia, próbował umiejscowić źródło tajemniczej siły, która udzieliła mu przestrogi, starał się odgadnąć istotę i położenie niewidzialnej groźby. Niebezpieczeństwo stwarza czasami szczególną atmosferę i daje o sobie znać przez posłów zbyt subtelnych, aby ogarnąć ich zmysłami. Kopacz odczuwał taką właśnie atmosferę, nie wiedział wszakże jak, ani dlaczego. Zdawało mu się, że obłok przesłonił słońce, że między nim i życiem stanęło coś: ciemne, duszące, groźne — cień, co pochłania życie i zmierza w stronę śmierci — jego — śmierci. Powinien poderwać się, spojrzeć w oczy nieznanemu niebezpieczeństwu. Tak doradzały mu wszystkie siły żywotne. Lecz duch ludzki ujarzmił panikę i kopacz siedział dalej na piętach, a w rękach piastował samorodek złota. Bał się obejrzeć, ale wiedział już, że coś jest za nim i w górze. Na pozór uwagę jego zaprzątała trzymana w rękach bryłka kruszcu. Oglądał ją krytycznie, obracał na wszystkie strony, oczyszczał z resztek kwarcu. Ale przez cały czas zdawał sobie sprawę, że coś czyha i przez jego ramię patrzy na skarbiec. Udając nadal, że nie obchodzi go nic prócz badanego samorodka, nasłuchiwał pilnie i wnet złowił uchem szmer oddechu. Coś nad nim dyszało. Wzrokiem szukał przed sobą jakiejkolwiek broni, lecz widział tylko wydarte ziemi złoto — bezużyteczne teraz w straszliwej potrzebie. Miał także kilof — broń bardzo poręczną w pewnych okolicznościach — w pewnych, ale nie w takich, jak obecnie. Nagle zrozumiał jasno swe przeczucie. Znajdował się w wąskiej norze, głębokiej na siedem stóp. Głową nie mógł sięgnąć powierzchni ziemi. Był w pułapce. W dalszym ciągu nie ruszał się, siedział przycupnięty na piętach. Był chłodny, opanowany, ale choć łamał głowę na wszystkie sposoby, dochodził wciąż do wniosku, że nic nie poradzi. Zaczął znowu sortować i czyścić kawałki kwarcu, gromadzić złoto w misce. Nie mógł nic przedsięwziąć. Rozumiał jednak, że wcześniej czy później będzie musiał podnieść się, stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, co dyszy za plecami. Mijały minuty, a wraz z upływem każdej kopacz zdawał sobie sprawę, że jest o minutę bliżej chwili, kiedy wstanie, albo… (pod wilgotną koszulą lodowaty dreszcz wstrząsnął jego ciałem)… albo zginie pochylony nad świeżo zdobytym skarbem. Mimo to wszystko spokojnie siedział na piętach, oczyszczał samorodki złotego kruszcu i rozmyślał, w jaki sposób najlepiej będzie się poruszyć. Mógł zerwać się gwałtownie, na rękach dźwignąć w górę i niewiadomej, wrogiej sile stawić czoła na równej powierzchni. Mógł także prostować się powoli, niedbale, beztrosko i udać, że niespodzianie spostrzegł to coś, co oddychało za nim. Instynkt i przyrodzony nerw walki doradzały oczywiście gwałtowny skok z pułapki. Rozsądek i przezorność sprzyjały powolnemu, pozornie przypadkowemu spotkaniu z niedostrzegalną złowróżbną siłą. Kiedy snuł takie rozważania, usłyszał donośny, ogłuszający łoskot. Jednocześnie dostał potężny cios w lewą stronę pleców i poczuł w całym ciele płomienisty prąd, który biegł błyskawicznie od uderzonego miejsca. Wyskoczył w powietrze, lecz zachwiał się, nim zdążył stanąć. Skręcił się nagle jak liść od żaru i padł piersiami na miskę pełną złota. Twarzą leżał w piasku i skalnym gruzie, a nogi miał podkurczone, bo na dnie mało było miejsca. Kilkakroć wierzgnął konwulsyjnie. Wstrząsnął się całym ciałem, jak w ataku epilepsji. Westchnął głęboko i miarowo wypełnił płuca. Później wolno, wolniutko wydychał powietrze i jeszcze wolniej zapadał w bezwład, sztywniał. Wyżej drugi mężczyzna stał z rewolwerem w ręku. Zaglądał do dołu. Długo patrzył na leżący na dnie nieruchomy kształt ludzki. Później usiadł na krawędzi nory i nie spuszczając z oka jej wnętrza, położył rewolwer na kolanach. Rękę wsunął do kieszeni, skąd wyciągnął skrawek pakowego papieru. Na papier wsypał kilka szczypt tytoniu. Powstał z tego papieros szary i niezdarny, z zawiniętymi cienkimi końcami. Nieznajomy ani na chwilę nie odrywał wzroku od skulonego w dole ciała. Potarł zapałkę i z rozkoszą wciągnął do głębi płuc kłąb dymu. Palił bez pośpiechu. Raz zgasł mu papieros, musiał więc zapalić go ponownie; przez cały czas przyglądał się leżącej niżej ofierze. Wreszcie daleko rzucił niedopałek i stanął znowu. Zbliżył się do nory. Ręce oparł na przeciwległych krawędziach i nie wypuszczając rewolweru z prawej dłoni, wolno opuścił się w głąb. Nim sięgnął nogami dna, uwolnił ręce i zeskoczył z wysokości jarda. W momencie gdy stopą dotykał gruzu, zobaczył błyskawiczny ruch ręki kopacza i na łydce poczuł silny ucisk, a później szarpnięcie, które go obaliło. Skacząc, rewolwer miał oczywiście nad głową, ale szybko opuścił ramię i nim upadł, zdążył nacisnąć cyngiel. W ciasnej przestrzeni strzał zagrzmiał ogłuszająco. Dym wypełnił norę i gęstą chmurą przesłonił wszystko. Nieznajomy uderzył w dno plecami, a kopacz przekręcił się kocim ruchem i runął na niego. Przygnieciony napastnik zgiął rękę, aby znów wystrzelić, lecz w tejże chwili podbito mu dłoń zwinnym ruchem łokcia. Wylot lufy zwrócił się w górę i pocisk utkwił w ziemnej ścianie nory. Wnet nieznajomy uczuł na przegubie uścisk żelaznych palców. Toczyła się teraz walka o rewolwer. Każdy z zapaśników starał się zwrócić lufę w stronę nieprzyjaciela. Dym ulatywał z nory. Nieznajomy leżąc na grzbiecie zaczynał coś niecoś widzieć, lecz oślepł nagle, gdy oczy zasypała mu garść umyślnie rzuconego piasku. Przeraził się i wypuścił z ręki rewolwer. W następnej chwili spowiła go ciemność tak nieprzenikniona, że pochłonęła rychło nawet świadomość ciemności. Ale kopacz strzelał raz po raz, dopóki starczyło ładunków. Potem rzucił rewolwer i sapiąc ciężko usiadł na nogach trupa. Dyszał. Z trudem łowił powietrze. — Parszywy kundel! — wykrztusił. — Niedaleko urządził sobie obóz, dał mi odwalić całą robotę, no i drań, u celu, strzelił mi w plecy. Omal nie płakał ze złości i wyczerpania. Zerknął na twarz zastrzelonego. Pokrywała ją warstwa błota i piasku, trudno więc było rozpoznać rysy. — Na oczy go nie widziałem — zaopiniował kopacz skończywszy oględziny. — Zwyczajny, pospolity złodziej, bodaj go diabli! No, i strzelił mi w plecy! Strzelił mi w plecy! Rozpiął koszulę i obmacał się po lewej stronie z przodu i z tyłu. — Przeszła czysto, jak złoto! Nic mi nie będzie — zawołał radośnie. — Trzymam zakład, że dobrze wycelował, ale, łajdak, poderwał spluwę, jak naciskał cyngiel! Ale mu dałem, dałem mu jak się patrzy! Jeszcze raz zmacał palcami otwór zrobiony w boku pociskiem i twarz sposępniała mu na chwilę. — Dokuczać to będzie jak cholera — mruknął. — Pierwsza rzecz teraz trzeba zrobić opatrunek i wiać stąd migiem. Wylazł z nory i stokiem zeszedł do swego biwaku. W pół godziny później wrócił prowadząc jucznego konia. Pod rozchełstaną koszulą widać było bandaże, którymi prowizorycznie opatrzył ranę. Ruszał się wolno. Niezręcznie manewrował lewą ręką, bynajmniej jednak nie oszczędzał jej przy robocie. Trupowi założył pod ramiona pętle z liny od juków i dzięki temu zdołał go wywindować z dołu. Później zabrał się do zbierania złota. Uparcie harował przez kilka godzin, lecz często robił przerwy, by dać wypocząć sztywniejącej ręce, i mruczał za każdym razem: — Strzelił mi w plecy! A, parszywy kundel! Strzelił mi w plecy! Kiedy wydobył cały skarb i pieczołowicie zawinął złoto w kilka koców, z grubsza przeprowadził kalkulację: — Czterysta funtów albo Turek ze mnie — orzekł. — Powiedzmy, że będzie w tym dwieście funtów kamienia i piachu. Ha! I tak zostaje dwieście funtów złota! Bill! Hej, Bill! Obudź no się! Dwieście funtów złota! Czterdzieści tysięcy dolarów! I to twoje, wszystko twoje! Z humorem podrapał się w głowę i trafił na nieznajomy rowek. Ciekawie przesunął po nim palcami, zmacał długą na kilka cali krechę wyoraną na ciemieniu przez drugi pocisk. Ze złą miną zbliżył się do nieboszczyka. — Więcej nie będziesz, co?! — wrzasnął. — Nie będziesz, hę? No, i tak dostałeś za swoje uczciwie i z nawiązką. A na dokładkę sprawię ci przyzwoity pogrzeb. Ty nie zrobiłbyś tego dla mnie. Trzymam zakład. Powlókł ciało na dół i zepchnął. Głucho uderzyło o dno. Padło na bok, z twarzą zwróconą ku światłu. Kopacz spojrzał z góry na niedawnego przeciwnika. — I co? Strzeliłeś mi w plecy! — powiedział oskarżycielskim tonem. Przy pomocy kilofa i łopaty zasypał dół. Później obładował konia złotem. Brzemię było za wielkie dla jednego zwierzęcia, toteż wróciwszy do obozu kopacz przełożył kilka paczek na swego wierzchowca. I tak musiał zostawić część sprzętu: kilof, łopatę i miskę, zbędny zapas prowiantu i rozmaite mniej potrzebne graty. Słońce stało w zenicie, gdy wypchnął konie za kotarę z pnączy. Wspinając się na wielkie głazy zwierzęta przysiadały na zadach, cofały się, na oślep brnęły przez gęstwinę splątanej zieleni. Wierzchowiec upadł raz ciężko i kopacz zdołał go podnieść dopiero po zdjęciu bagażu. Kiedy koń stał już na nogach i ruszał dalej, człowiek wysunął głowę spomiędzy liści i raz jeszcze zerknął na zryte zbocze. — Parszywy kundel — powiedział i wycofał się ostatecznie. Zaczęło się znów szarpanie, rwanie pnączy i gałęzi. Drzewa chwiały się znacząc drogę objuczonych koni. Podkowy dźwięczały stukając głośno o kamienie, a od czasu do czasu padały gniewne rozkazy. Wreszcie męski głos zaśpiewał: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już —w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Piosenka cichła i cichła, a gdy umilkła, pogodny duch ustronia wrócił na swoje miejsce. Potok zaczął znów szeptać i drzemać na przemian. Podniosło się senne brzęczenie pszczół górskich. Ciężkim od woni powietrzem pożeglowały śnieżne kłaczki bawełny. Motyle ukazywały się i niknęły między drzewami, a cały pejzaż kąpał się w gorących blaskach słońca. Tylko zryte zbocze i ślady kopyt na łączce znaczyły drogę burzliwego życia, które zakłóciło na krótko spokój cichego ustronia i poszło własną drogą. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel The Unexpected NIEOCZEKIWANE Widzieć dostrzegalne i robić powszednie — to prosta sprawa. Życie indywidualne skłonne jest raczej do bezwładu niż ruchu. Skłonność tę wzmaga cywilizacja, w której zasięgu widzi się tylko dostrzegalne, a nieoczekiwane nadchodzi bardzo rzadko. Jeżeli jednak nadchodzi i jest wystarczająco ważne, niezaradne jednostki giną. Nie mogą zobaczyć niedostrzegalnego, nie mogą stawić czoła nieoczekiwanemu, nie potrafią dopasować starannie sformowanego życia do kształtów odmiennych, niecodziennych łożysk: giną u kresu własnego, utartego łożyska. Bywają jednak ludzie powołani do wielkich przeżyć. Jednostki zaradne wymykają się prawu dostrzegalnego i powszedniego, przystosowują życie do kształtu najdziwaczniejszych nawet łożysk, w które zabłądzą lub zostaną zepchnięte siłą. Taką jednostką była Edyta Whittlesey. Urodziła się w rolniczej okolicy Anglii, gdzie życie płynie naturalnym rzeczy porządkiem, a nieoczekiwane jest tak bardzo nie oczekiwane, że uchodzi za niemoralność, jeżeli się czasami zdarzy. Edyta Whittlesey poszła na służbę wcześnie, była więc młoda, gdy naturalnym rzeczy porządkiem została pokojową wielkiej damy. Zasadą cywilizacji jest narzucanie ludzkich praw życiu, dopóki nie zacznie ono działać regularnie i sprawnie, jak maszyna. Unicestwia się nieprzyjemne, przewiduje nieuniknione. Człowiek nie moknie na deszczu, nie marznie podczas mrozów. Nawet śmierć nie skrada się groźnie ciachając kosą znienacka, lecz jest przygotowanym zawczasu pogrzebowym orszakiem sunącym gładko do rodzinnego grobowca, gdzie troskliwie odkurza się wszystko, a zawiasy oliwi, żeby ich rdza nie pokryła. Takie właśnie było życie Edyty Whittlesey. Nic się nie działo. Trudno nawet nazwać wydarzeniem to, że mając dwadzieścia pięć lat towarzyszyła swej pani w wycieczce do Stanów Zjednoczonych. Łożysko zmieniło tylko kierunek, zostało jednak tym samym dobrze naoliwionym łożyskiem. Bez przygód i niespodzianek wiodło na drugą stronę Atlantyku. Nawet okręt nie był okrętem na morzu, lecz pakownym wielopiętrowym hotelem, który porusza się szybko i pewnie, niezmiernym ciężarem gniecie fale i zmuszając je do uległości odmienia ocean w do znudzenia spokojną sadzawkę. Na amerykańskim brzegu łożysko wiodło dalej lądem; było to bardzo przyzwoite łożysko wiodące do hotelu na każdym postoju, a między postojami do hoteli na kołach. W Chicago, kiedy jej pani oglądała jedną stronę życia towarzyskiego, Edyta Whittlesey poznawała drugą. Objawiła nawet pewną zdolność do zmagania się z nieoczekiwanym i do zwycięstwa nad nim, gdyż podziękowała za służbę i została Edytą Nelson. Hans Nelson, imigrant, Szwed z pochodzenia i cieśla z zawodu, ulegał germańskiemu niepokojowi, który na szlaku wielkiej przygody wciąż popycha tę rasę ku zachodowi. Hans był muskularny, ciężki, zrównoważony, a mierną wyobraźnię łączył z niezwykłą przedsiębiorczością. Posiadał nadto uczciwość i dar kochania równe jego niepożytej energii. — Będę pracował ciężko, a jak zbiorę trochę pieniędzy, pojadę do Colorado — rzekł Edycie następnego dnia po ślubie. Po roku Nelsonowie byli w Colorado, gdzie Hans pierwszy raz ujrzał kopaczy złota i zaraził się ich gorączką. Poszukiwania wiodły go przez Dakotę, Idaho i wschodni Oregon, aż do gór Kolumbii Brytyjskiej. W obozie i na szlaku Edyta Nelson towarzyszyła mężowi — dzieliła jego szczęście, kłopoty i trudy. Dreptanie hodowanej w domu kobiety zamieniła na posuwisty chód górala. Nauczyła się spoglądać w oczy niebezpieczeństwu śmiało, ze zrozumieniem, i na zawsze pożegnała paniczny strach zrodzony z nieświadomości, pospolity wśród mieszczuchów. Bo mieszczuchy głupieją ze strachu jak przerażone konie i zamarli ze zgrozy oczekują losu, zamiast porwać go za bary, albo rzucają się naprzód i w samobójczym pędzie ścielą drogę własnymi trupami. Edyta Nelson spotykała nieoczekiwane na każdym zakręcie ścieżki, a wzrok wyćwiczyła tak, że w krajobrazie widziała przede wszystkim niedostrzegalne, ukryte. Ona, co nie zajmowała się kuchnią nigdy w życiu, potrafiła upiec doskonały chleb nad otwartym ogniem na zwyczajnej patelni, i to bez użycia chmielu, drożdży czy proszku do pieczenia. A kiedy zużyła ostatni kubek mąki i ostatni kawałek boczku, stać ją było na przystosowanie się do okoliczności: z mokasynów i miękko garbowanych skórzanych części ubrania i rynsztunku przyrządziła niby to gulasz, który mimo wszystko trzymał dusze w cielesnej powłoce i dawał siły do wleczenia się naprzód. Nauczyła się objuczać zarówno konia, jak człowieka, choć było to zadanie, które złamałoby mieszkańca miasta i odarło go z resztek ambicji. Wiedziała nawet, jakie węzły najlepiej nadają się do tego lub owego rodzaju bagażów. Umiała także — nie tracąc równowagi ducha — rozpalić ogień z mokrego drewna podczas gwałtownej ulewy. Krótko mówiąc, Edyta Nelson pod każdym względem zwyciężała nieoczekiwane. Ale WIELKIE NIEOCZEKIWANE miało jeszcze zastąpić jej, drogę i wystawić Edytę na ciężką próbę. Fala poszukiwaczy złota odpływała na północ, ku Alasce, więc nurt ten musiał porwać i rzucić w stronę Klondike Hansa Nelsona z żoną. Jesienią roku 1897 znaleźli się w Dyea, nie mieli jednak pieniędzy, aby przenieść sprzęt na drugą stronę Przełęczy Chilkoot i spławić później w dół Yukonu do Dawson. Owej zimy Hans Nelson pracował w swoim fachu, pomagał przy budowaniu wyrastających jak grzyby po deszczu domów miasta Skaguay, gdzie zaopatrywali się kopacze. Cieśla był w ostatecznej rozpaczy. Przez całą zimę słyszał nieodparty zew Alaski. Najgłośniej wołała Zatoką Latuya, toteż latem. 1898 roku długie na siedemdziesiąt stóp czółno Siwaszów płynęło labiryntem skał nadbrzeżnych. W czółnie byli Hans Nelson i jego żona, a prócz nich (nie licząc Indian) trzech białych mężczyzn. Indianie zostawili pasażerów i bagaże nad ustronną zatoczką mniej więcej sto mil od Zatoki Latuya i wrócili do Skaguay. Trzej biali ludzie zostali, ponieważ wchodzili w skład zorganizowanej grupy, której uczestnicy pokrywali w równych częściach koszt wyprawy i mieli otrzymywać jednakowe zyski. Edyta Nelson podjęła się gospodarowania, przysługiwał jej więc udział taki sam jak mężczyznom. Zrąbano pierwsze jodły, zbudowano trzyizbową chatę. Utrzymywanie w niej porządku stanowiło zadanie Edyty Nelson. Mężczyźni mieli szukać złota, co robili, i znaleźć złoto, co również się powiodło. Nie było to wspaniałe odkrycie, lecz dość ubogi pokład, gdzie wielogodzinna harówka przynosiła każdemu kopaczowi piętnaście do dwudziestu dolarów dziennie. Lato, krótkie na Alasce, przeciągało się niezwyczajnie, więc Hans Nelson i jego towarzysze korzystali ze sposobności i powrót do Skaguay: odkładali z dnia na dzień. W końcu było za późno. Od dawna uzgodniono, że poszukiwacze odpłyną w towarzystwie kilkudziesięciu miejscowych Indian, którzy wybierali się w jesienną podróż handlową wybrzeżem oceanu, Siwasze czekali na białych do ostatniej chwili, wreszcie ruszyli w drogę. Spółka nie miała wyboru; musiała wyglądać przypadkowej okazji. Tymczasem trzebiono drzewa na działce i gromadzono opał. Indiańskie lato marudziło, drzemało. Później nagle, jak na dźwięk surmy, przyszła zima. Nadciągnęła nocą, a kiedy kopacze zbudzili się, wyła wichura, szalała zamieć śnieżna, zamarzały wody. Nawałnica ścigała nawałnicę, w przerwach zaś panowała cisza i słychać było tylko szturm morza na bezludne wybrzeże, gdzie słone bryzgi inkrustowały plażę zlodowaciałą bielą. W chacie działo się dobrze. Zdobyty złoty piasek wart był około ośmiu tysięcy dolarów i poszukiwacze mogli się tylko cieszyć. Porobili rakiety śnieżne, tropili zwierzynę, by zaopatrywać spiżarnię w świeże mięso, a w długie wieczory siadywali przy tasiemcowych partiach wista lub pedro. Ponieważ ustała praca na działce, Edyta Nelson przekazała mężczyznom podsycanie ognia i zmywanie naczyń, sama zaś cerowała skarpety i naprawiała odzież. W ciasnej chacie nie znano utyskiwań, swarów, drobnych sprzeczek, więc mieszkańcy jej często gratulowali sobie wzajemnie, że żyją tak wesoło i po przyjacielsku. Hans Nelson (solidny, poważny, raczej sztywny) szczerze i od dawna podziwiał żonę za jej łatwość obcowania z ludźmi. Harkey — wysoki, chudy Amerykanin z Teksasu, człowiek przyjemny, choć małomówny, dobrze zgadzał się z towarzystwem, póki nikt nie zahaczył jego teorii, że złoto rośnie. Czwarty wspólnik, Michael Dennin, wnosił do zacisznej izby irlandzki humor. Był wysoki, atletycznie zbudowany, skłonny do nagłych wybuchów gniewu o byle drobiazg i niezawodnie pogodny w obliczu wielkich przykrości lub ciężkich trudów. Piąty i ostatni z kompanii, Dutchy*, z własnej woli stanowił zwykły cel żartów. Sam sobie robił na przekór, byle budzić śmiech na swój rachunek i byle trwała uciecha. Zdaje się, miał jasny, świadomy cel w życiu: chciał być wesołkiem, szafarzem śmiechu. Poważne kłótnie nie mąciły nigdy nastroju w szczupłym gronie. Panował tam umiejętnie podsycany, pełen zadowolenia duch pomyślności, gdyż każdy mógł poszczycić się wynikiem krótkiej pracy w ciągu lata: szesnastoma setkami dolarów. Wreszcie nadeszło Nieoczekiwane. Mieszkańcy chaty usiedli do śniadania późno, jak zwykle od czasu, gdy zima przerwała regularną pracę przy dobywaniu złota. Była już ósma, ale paliła się świeca zatknięta w szyjkę butelki. Edyta i Hans zajmowali oba końce stołu. Po jednej stronie, plecami do drzwi, siedzieli Harkey i Dutchy. Miejsce naprzeciw nich było wolne. Dennin nie przyszedł jeszcze. Hans Nelson zerknął na pusty stołek, wolno pokiwał głową i siląc się na dobry humor, powiedział: — Zawsze pierwszy pcha się do żarcia. Bardzo dziwne. Może zachorował? — Gdzie Michael? — zapytała Edyta. — Wstał trochę wcześniej od nas i wyszedł na dwór — wyjaśnił Harkey. Dutchy zrobił rozpromienioną minę, jak gdyby gotował figiel. Udawał, że wie coś niecoś o powodach nieobecności Dennina. Uśmiechał się tajemniczo. Inni zaczęli go głośno wypytywać. Edyta zajrzała do sypialni mężczyzn i wróciła do stołu. Hans spojrzał na żonę, lecz przecząco pokręciła głową. — Nigdy nie spóźnia się na posiłki — orzekła. — Nic nie rozumiem — podjął Hans. — Zawsze ma apetyt pierwsza klasa; je niczym wilk. — Bardzo niedobrze — odezwał się Dutchy i smutno pokiwał głową. Zebrani przy stole zaczęli żartować na temat zniknięcia towarzysza. — Wielka szkoda! — wtrącił znów Dutchy. — Czego szkoda? — zapytał chór. — Biedny Michael — westchnął Dutchy grobowym tonem. — A cóż się stało Michaelowi? — zawołał Harkey. — On więcej wcale nie głodny — ubolewał Dutchy. — Cały apetyt precz! On nie lubi żarcia. — Nie widać tego, by wpycha zawsze, aż mu się uszy trzęsą — powiedział Harkey. — On nie chce być niegrzeczny dla pani Nelson — podjął szybko Dutchy. — Ja wiem, ja wiem wszystko! To bardzo niedobre. Po co on tutaj nie jest? Bo wyszedł na dwór. Po co wyszedł na dwór? Żeby dostać apetyt. Jak on to robi? Chodzi boso po śniegu. Aha! Ja wiem wszystko! Tak bogate ludzie robią apetyt, kiedy apetyt pójdzie precz. Michael ma tysiąc i sześć setek dolarów. On bogaty człowiek. On nie miał apetytu. Jak otworzyliście drzwi, widzieliście, jak chodził boso po śniegu. Ale wy nie widzieliście apetytu. To cała bida Michaela! Jak on zobaczy apetyt, on go cap! i przyjdzie na śniadanie. Bredniom wesołka odpowiedział donośny śmiech. Ledwie przebrzmiał, drzwi otwarły się i do izby wszedł Dennin. Siedzący przy stole odwrócili głowy, spojrzeli na spóźnionego przybysza. Trzymał dubeltówkę. W oczach wszystkich podniósł ją do ramienia i dwa razy dał ognia. Po pierwszym strzale Dutchy padł na stół, wywrócił kubek z kawą i płową czupryną zarył w talerzu płatków owsianych. Czołem przygniótł bliższy brzeg, toteż pełen włosów talerz stanął na blacie stołu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Harkey podskoczył, zerwał się z miejsca, ale trafiony drugim strzałem, upadł twarzą na podłogę. „Wielki Boże!” — zagulgotało mu w krtani i zamarło. Tak przyszło NIEOCZEKIWANE. Hans i Edyta zdrętwieli. Sztywno siedzieli za stołem, urzeczony wzrok utkwili w mordercy. Niewyraźnie widać go było przez obłok prochowego dymu. Wśród grobowej ciszy kawa rozlana z kubka Dutchy’ego ściekała na podłogę: kap, kap, kap… Dennin złamał dubeltówkę. Wyrzucił puste gilzy. Trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą sięgnął do kieszeni po ładunki. Wsuwał je właśnie do luf, gdy Edyta Nelson ocknęła się, zaczęła działać. Nie miała wątpliwości, że Dennin chce zabić ją i Hansa. Na chwilę — nie dłuższą niż trzy sekundy — poraziła, sparaliżowała kobietę potworna, niepojęta forma, w jakiej objawiło się nieoczekiwane. Później Edyta wyszła mu na spotkanie, chwyciła je za bary. Chwyciła zresztą w ścisłym słowa tego znaczeniu, gdyż kocim susem skoczyła na mordercę i obydwiema rękami uczepiła się szalika, który miał związany na szyi. Dennin, napadnięty znienacka, zachwiał się, cofnął o kilka kroków. Próbował odzyskać swobodę ruchów, nie wypuszczał broni z ręki. Stało się wszakże coś dziwnego: twarde mięśnie Edyty nabrały kociej zwinności. Kobieta uskoczyła w bok i szarpnięciem za szyję przegięła mordercę prawie do podłogi. Wyprostował się, okręcił szybko dokoła własnej osi. Edyta nie wypuszczała szalika. Trzymała mocno i uczepiona oburącz wirowała wraz z Denninem. Wreszcie nogi jej oderwały się od podłogi, a ciało zaczęło krążyć w powietrzu tworząc wir, który nagle zderzył się ze stołkiem. Mężczyzna i kobieta runęli na podłogę, lecz w upadku nie zaprzestali obłąkańczej walki i szamocząc się przemierzyli połowę izby. Hans Nelson oprzytomniał, pojął nieoczekiwane o pół sekundy później niż żona. Procesy nerwowe i procesy myślowe zachodziły w nim wolniej. Był większym organizmem, toteż zmarnował pół sekundy, nim dostrzegł, zrozumiał, zaczął wreszcie działać. Edyta zdążyła już skoczyć na Dennina i chwycić go za gardło, gdy Hans porwał się na nogi. Ale nie był tak chłodny i opanowany jak żona. Wpadł w furię, w szał godny Wikinga. W chwili gdy podnosił się ze stołka, otworzył usta i wydał głos pośredni między rykiem a wyciem. Błyskawiczny wir dwóch ciał krążył już po izbie, a Hans rycząc wciąż i wyjąc ścigał go i pochwycił wreszcie, kiedy Edyta i Dennin runęli na podłogę. Hans rzucił się na powalonego mordercę i nieprzytomnie zaczął okładać go pięściami. Tłukł potężnie, jak młotem, toteż Edyta poczuła wkrótce, że Dennin nie stawia już oporu. Wypuściła z rąk szalik, odpełzła nieco dalej. Dysząc ciężko leżała na podłodze i patrzyła. Wciąż padały szaleńcze razy. Dennin nie czuł ich bodaj. Nie reagował, nie ruszał się nawet. Kobiecie przyszło na myśl, że musiał zemdleć. Zawołała, żeby Hans dał spokój. Krzyknęła po raz drugi, ale Hans nie zwracał uwagi na jej głos. Chwyciła męża za rękę, lecz osiągnęła tylko tyle, że rozmach osłabł trochę. Nie podszept rozsądku skłonił kobietę do tego, co zrobiła później, nie litość ani posłuszeństwo nakazowi religii: „Nie zabijaj!” Było to raczej poczucie prawa. Etyka rasy i otoczenia z dni młodości kazały jej własnym ciałem osłonić bezbronnego mordercę przed furią męża. Hans spostrzegł, że bije żonę, i wtedy dopiero przestał. Pozwolił Edycie odciągnąć się od ofiary. Podobnie rozjuszony, ale karny pies pozwala odciągnąć się swojemu panu. Podobieństwo to sięgało jeszcze dalej. Na zwierzęcy sposób złość harczała w głębi gardzieli Nelsona,. który kilka razy próbował znów rzucić się na zdobycz i uczyniłby to niezawodnie, gdyby Edyta zwinnie nie zagradzała mu drogi. Uparcie odciągała szaleńca, wlokła do tyłu. Nigdy nie widziała męża w takim stanie, więc bała się go bardziej niż Dennina w gorączce walki. Nie mogła uwierzyć, że ta rozszalała bestia jest jej Hansem. Ze zgrozą uświadomiła sobie nagle, że jak dziki zwierz może w każdej chwili chwycić jej dłoń zębami. Hans nie chciał bić żony, lecz gorąco pragnął podjąć przerwaną egzekucję. Przez kilka sekund szamotał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz Edyta cierpliwie zagradzała mu drogę, uchylała się z nim razem, aż wreszcie rozsądek zaczął powracać i mąż dał za wygraną. Obydwoje z trudem dźwignęli się na nogi. Hans stanął pod ścianą, oparł się plecami. Twarz mu drgała, w gardle głuche, nieprzerwane warczenie cichło z sekundy na sekundę, aż umilkło zupełnie. Przyszła pora na reakcję. Edyta stała pośrodku izby. Załamywała ręce, jęczała i wzdychała ciężko, trzęsła się jak liść na wietrze. Nelson nie patrzył na nic, nic nie widział. Ale wzrok Edyty błądził niespokojnie po scenie niedawnych wydarzeń, od jednego szczegółu do drugiego. Dennin leżał bez ruchu niedaleko stołka obalonego szaleńczym wirem. Częściowo pod sobą miał dubeltówkę, nie zamkniętą jeszcze po wyrzuceniu pustych gilz. Z jego prawej dłoni wysuwały się dwa ładunki. Nie zdążył ich włożyć w lufy, ale kurczowo ściskał palcami, póki nie opuściła go przytomność. Harkey leżał twarzą do podłogi w miejscu, na którym upadł. Dutchy pochylony na blat stołu nurzał płową czuprynę w talerzu płatków owsianych, a talerz sterczał wciąż pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ten sterczący talerz szczególnie interesował Edytę. Czemu nie spada? To pocieszne! Zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy talerz płatków owsianych nie powinien stać kantem na stole, choćby nawet zamordowano człowieka. Edyta przeniosła wzrok na Dennina, zaraz jednak wróciła do szczególnego talerza. Był taki zabawny! Odczuła histeryczną ochotę do śmiechu. Później uprzytomniła sobie ciszę i zapomniała o talerzu. Zapragnęła, by coś się zdarzyło. Jednostajne kapanie kawy ze stołu na podłogę podkreślało tylko grobowe milczenie. Czemu Hans nic nie robi, nie mówi? Spojrzała na niego i otworzyła usta, lecz przekonała się, że język nie chce pełnić zwyczajnych funkcji. Gardło bolało ją dziwnie, usta miała suche, jak gdyby kostropate. Mogła tylko gapić się na męża, ten zaś gapił się na nią. Nagle ciszę przerwał ostry metaliczny brzęk. Edyta krzyknęła, spojrzała w stronę stołu. Talerz spadł nareszcie. Hans westchnął, jak gdyby przebudzony ze snu. Brzęk talerza był dla Nelsonów początkiem życia w nowym świecie. Chata symbolizowała ów nowy świat, w którym od dzisiaj mieli obracać się i działać. Dawna chata zniknęła na zawsze. Widnokręgi były zupełnie nowe, obce. Nieoczekiwane jak czarnoksiężnik musnęło porządek rzeczy, odmieniło perspektywy, przetasowało wartości, zrobiło zwodniczą mieszaninę ze wszystkiego, co realne i nierealne. — Mój Boże! Hans! Takie były pierwsze słowa Edyty. Nelson nie odpowiedział. Ze zgrozą popatrzył na żonę i powoli rozejrzał się po izbie, pierwszy raz zaczął badać ją dokładnie. Później włożył czapkę i ruszył w stronę drzwi. Edytę ogarnęło przerażenie. — Dokąd idziesz?! — krzyknęła. Rękę miał na klamce. Odwrócił się i powiedział: — Wykopać groby. — Nie zostawiaj mnie, Hans, z… — spojrzeniem omiotła izbę — …z tym wszystkim.. — No przecież trzeba je kiedyś wykopać — odpowiedział. — Nie wiesz jeszcze, ile — sprzeciwiła się rozpaczliwie, a widząc, że mąż się waha, dodała: — A zresztą, pójdę z tobą, to ci pomogę. Wrócił do stołu. Machinalnie objaśnił palcami świecę. Później rozpoczęły się oględziny. Harkey i Dutchy nie żyli. Wyglądali okropnie, bo morderca strzelał z bardzo bliska. Hans nie chciał podejść do Dennina, więc Edyta musiała samodzielnie przeprowadzić tę część śledztwa. — Żyje! — zawołała. Hans zbliżył się i z góry spojrzał na mordercę. — Coś mówił! — zapytała Edyta, gdy w gardle męża zacharczały nieartykułowane dźwięki. — Mówiłem, że to cholerna szkoda, że taki nie zdechł — odpowiedział Nelson. Edyta schyliła się nad leżącym ciałem. — Zostaw go — rozkazał Nelson surowym, nie swoim głosem. Opanowana nagłą trwogą podniosła wzrok na męża. Chwycił dubeltówkę upuszczoną przez Dennina i zaczął ją nabijać. — Co robisz?! — krzyknęła prostując się gwałtownie. Hans milczał. Przyłożył kolbę do ramienia. Widząc to, Edyta chwyciła lufę blisko wylotu, szarpnęła w górę. — Zostaw mnie! — krzyknął Hans ochryple. Chciał jej wyrwać broń, ale kobieta przysunęła się bliżej, objęła go wpół. — Hans! Hans! — zawołał. — Zbudź się! Opamiętaj! Nie bądź szalony! — On zabił Dutchy’ego i Harkeya — odrzekł mąż. — Muszę go zabić. — Ależ to zbrodnia! — sprzeciwiła się gwałtownie. — Istnieje przecież prawo! Wykrzywił się wzgardliwie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nie wierzy w istnienie prawa w takiej okolicy. Ale powtórzył tylko beznamiętnie, uparcie: — On zabił Dutchy’ego i Harkeya. Edyta długo przekonywała męża, była to jednak dysputa jednostronna, gdyż ograniczał się do wypowiadanego raz po raz: „On zabił Dutchy’ego i Harkeya”. Kobieta nie ustępowała jednak, nie była w stanie uwolnić się od wpływów wychowania z lat dziecinnych, od krwi swojego narodu. Poczucie praworządności stanowiło jej dziedzictwo, a stosowanie prawa było dla niej jedynym słusznym postępowaniem. Innej uczciwej drogi nie mogła sobie wyobrazić. Hans — własnoręcznie wymierzający sprawiedliwość — byłby w równej niezgodzie z prawem, jak zbrodnia Dennina. „Dwa złe postępki nie dają w sumie dobrego — rozumowała Edyta — istnieje więc tylko jeden sposób ukarania mordercy: sposób legalny, ustalony przez porządek społeczny”. Wreszcie Nelson skapitulował. — Dobrze — burknął. — Niech stanie na twoim. Jutro czy pojutrze on zabije ciebie albo mnie. Sama zobaczysz. Pokręciła głową i wyciągnęła rękę po dubeltówkę. Hans był gotów oddać ją żonie, lecz zawahał się w ostatniej chwili. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej — poprosił. Znów pokręciła głową i Hans powtórnie wyciągnął do niej rękę ze strzelbą. Wtem drzwi otworzyły się i do izby, wszedł bez pukania Indianin. Wraz z nim wtargnął podmuch wiatru i zawierucha śnieżnych płatków. Nelsonowie odwrócili głowy, spojrzeli na przybysza. Hans trzymał jeszcze dubeltówkę. Nieproszony gość bez dreszczu przyjął do wiadomości krwawą scenę. Przelotnym spojrzeniem obrzucił trupy i rannego. Na twarzy jego nie odmalowało się zdziwienie ani ciekawość. Harkey leżał u jego nóg, ale Indianin nie zwracał nań uwagi. Dla niego zwłoki Harkeya nie istniały. — Straszna wiatr — odezwał się na powitanie. — Wszystko dobrze, co? Bardzo dobrze? Hans ściskał w ręku strzelbę. Był pewien, że Indianin jemu przypisuje zmasakrowane ciała. Błagalnie spojrzał na żonę. — Jak się masz, Negook — powiedziała z wysiłkiem. — Nie, nie bardzo dobrze. Straszne nieszczęście. — Do widzenia. Już idę. Bardzo pilno — odrzekł Negook. Ostrożnie, bez pośpiechu przestąpił czerwoną kałużę na podłodze, otworzył drzwi i wyszedł. Mężczyzna i kobieta spojrzeli na siebie. — Myśli, że to nasza robota — wykrztusił Hans — że moja… Edyta milczała chwilę. Następnie powiedziała zwięźle, rzeczowym tonem: — Mniejsza, co Negook myśli. To okaże się później. Teraz mamy dwa groby do wykopania. Ale przede wszystkim trzeba związać Dennina, żeby nie mógł uciec. Hans nie chciał dotknąć mordercy, więc Edyta skrępowała mu mocno ręce i nogi. Później wyszli w zamieć śnieżną. Zlodowaciała ziemia nie ustępowała pod uderzeniem kilofa. Nelsonowie przynieśli drewno i na oczyszczonej ze śniegu twardej skorupie rozniecili ognisko. Płonęło godzinę i rozmiękczyło kilka cali zmarzniętej powłoki. Teraz należało wybrać łopatami tę warstwę i na nowo rozpalić ogień. Grób pogłębiał się z szybkością dwóch lub trzech cali na godzinę. Praca była ciężka i żmudna. Tumany śniegu nie pozwalały ognisku palić się jak należy. Wiatr przenikał odzież, mroził skostniałe ciała. Nelsonowie odzywali się rzadko. Zawierucha przeszkadzała rozmowie. Najprzód próbowali odgadnąć motywy zbrodni Dennina. Później milczeli przejęci grozą. O pierwszej Hans spojrzał w stronę chaty i oznajmił, że jest głodny. — Nie, Hans — odpowiedziała żona. — Nie teraz. Trudno wymagać, żebym sama poszła do chaty… do tej chaty… i gotowała obiad. Koło drugiej Hans zgodził się towarzyszyć żonie, lecz zatrzymała go przy pracy. O czwartej oba doły zostały skończone. Były płytkie, nie głębsze niż na dwie stopy, nadawały się jednak do zamierzonego celu. Tymczasem zapadła noc. Hans wyciągnął sanki i dwa trupy powędrowały przez ciemności i zadymkę do zlodowaciałego grobowca. Pogrzeb nie przypominał w niczym uroczystego konduktu. Sanki głęboko tonęły w zaspach, opierały się mocno. Nelsonowie nie jedli nie od poprzedniego dnia, toteż osłabli z głodu i nerwowego wyczerpania. Nie mieli sił, by walczyć z wichurą, i od czasu do czasu padali obalani nagłym podmuchem. Sanki wywracały się kilkakrotnie, trzeba więc było ładować na nie od nowa upiorny bagaż. Ostatnie sto stóp do grobów wiodło pod górę, stromym zboczem. Hans i Edyta przebyli tę drogę na czworakach, niby psy pociągowe. Z rąk uczynili przednie nogi, dłonie nurzali w śniegu. Mimo to dwa razy ciężar ściągał ich w tył po stoku wzgórka. Żywi i umarli, postronki zaprzęgu i sanki — wszystko to sunęło na dół w straszliwym nieładzie. — Jutro ustawię w głowach mogił deski z ich nazwiskami — powiedział Hans po zasypaniu dołów. Edyta szlochała. Nabożeństwo żałobne ograniczyła do kilku urywanych zdań. Na nic więcej nie mogła się zdobyć. Osłabła i mąż prawie ją odniósł do chaty. Dennin odzyskał przytomność. Od dawna przewracał się z boku na bok i daremnie próbował zrzucić pęta. Na Hansa i Edytę spoglądał pałającym wzrokiem, nie zaczynał jednak rozmowy. Nelson nadal wzbraniał się dotknąć mordercy. Patrzył posępnie, jak żona wlecze go do sypialni mężczyzn, gdzie — mimo licznych wysiłków — nie mogła dźwignąć ciężaru z podłogi na pryczę. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej. Od razu skończą się kłopoty — wystąpił Hans z ostatnią prośbą. Edyta pokręciła głową i schyliła się, by wznowić próby. Ze zdziwieniem poczuła, że bezwładne ciało dało się unieść zupełnie łatwo, odgadła więc, że Hans zmiękł i pospieszył jej z pomocą. Później przyszła kolej na sprzątanie kuchni. Podłoga opowiadała jednak uparcie o tragedii i przestała wtedy dopiero, gdy Hans zheblował poplamione deski, a strużynami napalił w piecu. Dnie przechodziły i mijały. Wiele było ciemności i ciszy przerywanej tylko nawałnicami i grzmotem zamarzającego morza, którą szturmowało wybrzeże. Hans słuchał najlżejszego skinienia Edyty. Utracił swą wspaniałą przedsiębiorczość. Żona chciała policzyć się z Denninem na swój sposób, w jej więc rękach zostawił całą sprawę. Morderca był nieustanną groźbą. W każdej chwili mógł uwolnić się te więzów, toteż Nelsonowie pilnowali go dniem i nocą. Zawsze jedno lub drugie siedziało przy nim z nabitą strzelbą w pogotowiu. Zrazu Edyta ustanowiła ośmiogodzinne warty, ale tak długie i nieprzerwane napięcie było zbyt nużące. Później zmieniała się z mężem co cztery godziny. Nelsonowie musieli jednak spać, a że posterunku nie mogli opuszczać w nocy, prawie cały wolny czas poświęcali czuwaniu nad Denninem. Resztę pochłaniało przyrządzanie posiłków i zbieranie drewna na opał. Po wizycie złożonej nie w porę przez Negooka Indianie omijali chatę. Edyta wysłała do nich Hansa z propozycją, żeby czółnem wzdłuż wybrzeża morskiego odwieźli Dennina do najbliższej osady białych lub bodaj faktorii. Misja ta spełzła na niczym. Z kolei pani Nelson wybrała się sama i odbyła rozmowę z Negookiem. Był on naczelnikiem małej wioski i w pełni oceniał wagę tego stanowiska; swoją politykę wyłożył jasno i w niewielu słowach. — To zmartwienie białych — powiedział — nie zmartwienie Siwaszów. Moi ludzie wam pomogą, zmartwienie będzie także zmartwieniem Siwaszów. Jak zmartwienie białych będzie razem ze zmartwieniem Siwaszów, zrobi się jedno zmartwienie, bardzo wielkie zmarwienie, takie, że wcale nie będzie mu końca. Zmartwienie niedobre. Moi ludzie nie zrobili nic złego. Po co mają wam pomagać i mieć zmartwienie? Edyta wróciła z kwitkiem do straszliwej chaty i nie kończących się czterogodzinnych wart. Często podczas swojej zmiany, gdy z nabitą dubeltówką siedziała nad więźniem, przymykała oczy i zaczynała drzemać. Za każdym razem budziła się przerażona. Chwytała strzelbę i szybko zerkała na Dennina. Były to odruchy nerwowe, które wywierały zgubny wpływ na organizm. Bała się tego człowieka. Nawet na jawie nie mogła stłumić przerażenia i raptownie sięgała po broń, ilekroć poruszył się pod kocami. Była bliska rozstroju nerwowego i zdawała sobie z tego sprawę. Najprzód gałki oczne zaczynały drgać tak, że musiała zamykać oczy, by to powstrzymać. Z kolei przyszło nerwowe mruganie, bezwiedne, niemożliwe do opanowania. Kobieta była wyczerpana fizycznie i nerwowo, ponadto zaś nie mogła zapomnieć tragedii. Wciąż odczuwała grozę nie mniejszą niż w ów pierwszy ranek, kiedy nieoczekiwane wkroczyło do chaty i wzięło ją w posiadanie. Pełniąc codzienne posługi przy więźniu zaciskała zęby, żelazną ręką trzymała na wodzy ciało i ducha. Hans reagował odmiennie. Bez reszty uległ myśli, że obowiązkiem jego jest uśmiercenie Dennina, ilekroć więc zajmował się spętanym jeńcem lub czuwał przy nim, Edytę dręczyła obawa, że mąż wpisze nową szkarłatną pozycję w kronice chaty. Często przeklinał mordercę, obchodził się z nim brutalnie. Próbował jednak maskować zbrodniczą manię i od czasu do czasu mówił żonie: — Przyjdzie pora, że sama będziesz chciała, żebym go zabił, a ja tego nie zrobię. Sprzykrzy mi się cała historia. Nieraz podczas zmiany Hansa Edyta wchodziła cichaczem do sypialni. Strażnik i więzień złowieszczo wpatrywali się w siebie, niby dwie dzikie bestie. Na twarzy Nelsona wypisana była żądza mordu. Dennin miał obłąkaną, zaciętą minę szczura zapędzonego w pułapkę. — Hans! — wołała wtedy kobieta. — Ocknij się, Hans! Wracał do przytomności, opamiętywał się wystraszony, pełen wstydu, ale bynajmniej nie skruszony. Hans stał się zatem drugim czynnikiem problemu, który nieoczekiwane dało Edycie do rozwiązania. Z początku chodziło jedynie o słuszne postąpienie z Denninem, a słuszne wydawało się jej tylko trzymanie go pod strażą do chwili, gdy będzie mógł stanąć przed właściwym trybunałem. Później powstała kwestia Hansa. Edyta zrozumiała, że w grę wchodzą władze umysłowe i zbawienie duszy męża. Niebawem odkryła więcej. Problem obejmował również jej własne siły i odporność. Uginała się pod brzemieniem. Jej lewe ramię odmawiało posłuszeństwa, zaczynało drgać. Nie potrafiła donieść do ust pełnej łyżki, nie mogła ufać zagrożonej ręce. Doszła do wniosku, że to objawy tańca świętego Wita. Dręczyła się pytaniem, jak daleko sięgną skutki choroby. Co będzie, jeżeli ona załamie się zupełnie? Nową grozą była wizja prawdopodobnej przyszłości, gdy w chacie pozostanie tylko Dennin z Hansem. Czwartego dnia morderca odzyskał mowę. — Co myślicie ze mną zrobić? — brzmiało jego pierwsze pytanie, które powtarzał później codziennie i wiele razy na dzień. Edyta odpowiadała zawsze, że na pewno ona i jej mąż potraktują go zgodnie z prawem. Następnie zadawała swoje nieodmienne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? Dennin nie odpowiadał. Wybuchał gniewem, klął, rzucał się, szarpał krępujące go rzemienie z surowej skóry. Groził Edycie albo mówił, jak zapłaci Nelsonom, kiedy się wyzwoli, co musi nastąpić wcześniej lub później. W takich przypadkach kobieta odwodziła kurki dubeltówki, gotowa posłać mu na spotkanie śmiercionośny ołów, jeśli Dennin odzyska swobodę ruchów. Ale serce biło jej mocno, drżała trwożliwie, odchodziła od zmysłów z napięcia i przerażenia. Z biegiem czasu morderca złagodniał nieco. Znużyła go ta sama, wciąż leżąca pozycja — tak przynajmniej rozumowała Edyta. Zaczął prosić i błagać, by go rozwiązać. Sypał szalonymi obietnicami. Nie uczyni Nelsonom krzywdy. Sam powędruje wzdłuż wybrzeża morskiego i dobrowolnie odda się w ręce sprawiedliwości. Odstąpi Nelsonom swoją część złota. Przepadnie w sercu dziewiczej puszczy i nigdy, przenigdy nie wróci do cywilizacji. Odbierze sobie życie zaraz po wyzwoleniu z pęt. Błagania kończyły się zwykle majaczeniem. Edyta była zdania, że morderca traci chwilami przytomność, nieodmiennie jednak kręciła głową i milcząco odmawiała Denninowi wolności, do której tęsknił tak, że często wpadał w dziką furię. Mijały tygodnie. Więzień łagodniał coraz bardziej. Znużenie dochodziło do głosu, tłumiło wszystko inne. — Taki jestem zmęczony, taki zmęczony — pomrukiwał często i jak rozkapryszone dziecko kręcił głową na poduszce. Prosił pokornie o śmierć. Błagał o nią Edytę. Zaklinał Hansa, by położył kres jego mękom. Chciał nareszcie odpocząć. Odpocząć! Niebawem wytworzyły się warunki nie do zniesienia. Edyta była coraz bardziej nerwowa. Zdawała sobie sprawę, że załamanie grozi lada chwila. Nie mogła nawet odpocząć należycie, gdyż dręczył ją strach, że Hans ulegnie swojej manii i zastrzeli Dennina korzystając ze snu żony. Nadszedł już styczeń, lecz pierwszego szkunera kupieckiego należało spodziewać się dopiero za kilka miesięcy. Mógł wówczas zawinąć do zatoki, ale wcale nie musiał. Ponadto poszukiwacze złota nie zamierzali zimować w chacie i zapasy żywności bliskie były końca. Hans nie uzupełniał ich polowaniem, bo konieczność pilnowania więźnia przykuwała do miejsca obydwoje Nelsonów. Edyta pojęła, że coś trzeba przedsięwziąć. Z wysiłkiem wielokrotnie rozważała cały problem. Nie potrafiła oczywiście otrząsnąć się z legalizmu swojej rasy, z poczucia praworządności odziedziczonego wraz z krwią i wpajanego od dzieciństwa. Wiedziała, iż wszystko, co uczyni, musi zgadzać się z zasadami prawa. Podczas długich godzin czuwania — gdy ze strzelbą na kolanach siedziała nad rzucającym się niespokojnie mordercą, a za oknem szalała nawałnica — Edyta Nelson prowadziła samodzielne badania socjologiczne i na własny użytek studiowała ewolucję pojęć prawnych. Wreszcie przyszło jej na myśl, że prawo stanowi tylko wyraz przekonania i woli takiej lub innej gromady ludzkiej. Nie ma znaczenia fakt, jak liczna jest gromada. Bywają niewielkie, na przykład Szwajcaria. Bywają też duże, na przykład Stany Zjednoczone. Kobieta rozumowała dalej. Nie ma również znaczenia fakt, że gromada jest mała, bodaj najmniejsza. Kraj może liczyć tylko dziesięć tysięcy ludności, a przecie jej zbiorowe przekonanie i wola decydują o obowiązujących prawach. Czemu zatem tysiąc ludzi nie mogłoby stanowić takiej grupy? Jeżeli zaś wystarczy tysiąc, z jakiej racji nie ma wystarczyć stu, pięćdziesięciu, pięciu?… Dlaczego nie ma wystarczyć DWOJE? Przestraszona śmiałością swoich wniosków omówiła je z mężem. Z początku nie mógł nic zrozumieć. Wreszcie rozjaśniło mu się w głowie i dorzucił przekonywający argument. Wspomniał o wiecach poszukiwaczy złota, kiedy to wszyscy mężczyźni pracujący w okolicy zbierają się, aby stanowić prawa i wymierzać sprawiedliwość. Hans dowodził, że często bywa ich tylko dziesięciu lub piętnastu, a jednak wola większości obowiązuje całą dziesiątkę lub piętnastkę i każdy, kto sprzeciwi się tej woli, ponosi karę. Edyta zobaczyła prostą, jasną drogę — nareszcie! Dennina trzeba powiesić. Hans wyraził zgodę. Przecież stanowią absolutną większość? określonej gromady ludzkiej. Zbiorowa wola orzekła, iż morderca ma wisieć. Wprowadzając w czyn tę wolę Edyta chciała za wszelką cenę zachować formy zwyczajowe. Ale gromada ludzka była tak szczupła, że Nelsonowie z konieczności odgrywali role świadków, ławy przysięgłych, sędziów, ba! nawet katów. Edyta formalnie oskarżyła Michaela Dennina o morderstwo Dutchy’ego oraz Harkeya i leżący na pryczy więzień wysłuchał zeznań — najprzód Hansa, później jego żony. Odmówił przyznania się lub nieprzyznania do winy i milczał uparcie, gdy kobieta spytała, czy podsądny ma coś na swą obronę. Z kolei Nelsonowie nie wstając ze stołków wydali werdykt ławy przysięgłych: winien. Wreszcie Edyta Jako sędzia ogłosiła wyrok. Głos jej się trząsł, powieki trzepotały, lewa ręka drgała nerwowo, ale zdobyła się na wysiłek: — Michaelu Dennin! Zostałeś skazany na śmierć. Za trzy dni będziesz powieszony. Tak brzmiała sentencja wyroku. Więzień bezwiednie westchnął z ulgą. Później roześmiał się szyderczo i powiedział: — No, przynajmniej ta piekielna prycza nie będzie mi uciskać gnatów. Zawszeć to jaka taka pociecha. Po ogłoszeniu wyroku wszyscy mieszkańcy chaty odczuli odprężenie. Zwłaszcza skazaniec. Zniknęła jego pochmurna, zaciekła wrogość. Spokojnie rozmawiał ze swoimi strażnikami, a od czasu do czasu błyskał nawet dawnym dowcipem. Chętnie też słuchał Biblii. Edyta czytywała mu Nowy Testament, a Dennin najbardziej interesował się synem marnotrawnym i łotrem na krzyżu. Dnia poprzedzającego wyznaczony termin egzekucji Edyta zadała swe zwyczajne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? — Bardzo prosta sprawa — odpowiedział Dennin. — Przyszło mi do głowy… Stanowczym tonem kazała mu milczeć i zaczekać chwilę; pobiegła do pryczy męża. Hans był wolny od służby, toteż budząc się przecierał oczy i mamrotał gniewnie. — Idź zaraz — rozkazała mu żona — sprowadź Negooka i jakiego drugiego Indianina. Michael chce odbyć spowiedź. Muszą przyjść. Weź strzelbę i przygnaj ich pod groźbą, jeżeli zajdzie potrzeba. W pół godziny później Negook i jego wuj Hadikwan zostali wprowadzeni do celi śmierci. Przyszli niechętnie. Hans popędzał ich wycelowaną w plecy dubeltówką. — Negooku — odezwała się Edyta — nie będzie zmartwienia dla ciebie ani twoich ludzi. Nic od was nie chcemy. Usiądźcie tylko, słuchajcie wszystkiego i starajcie się zrozumieć. W takich warunkach skazany na śmierć Michael Dennin odbywał publiczną spowiedź. Kiedy mówił, Edyta notowała jego słowa, Indianie słuchali, a Hans pilnował drzwi, bo obawiał się, że świadkowie mogą czmychnąć. Na początek morderca powiedział, że od piętnastu lat nie był w starym kraju, a zawsze miał zamiar wrócić tam z furą pieniędzy, aby swojej starej matce zapewnić dobrobyt do końca życia. — A jak mógłbym tego dokazać z głupimi szesnastoma setkami dolarów? — zapytał. — Cóż, chciałem mieć wszystko złoto, całe osiem tysięcy. Wtedy wróciłbym z fasonem. Przyszło mi do głowy, że to nic trudnego. Zabiję was wszystkich, w Skaguay zameldują o napadzie Indian i zwieję do Irlandii. Więc wziąłem się do zabijania, ale, jak lubił mówić Harkey, ukrajałem za duży kęs i udławiłem się, nim go zdążyłem przełknąć. Koniec spowiedzi! Spełniłem obowiązek wobec diabła, a teraz, jak Bóg pozwoli, spełnię obowiązek wobec Boga. — Negooku i Hadikwanie — zwróciła się Edyta do Indian — słyszeliście mowę białego człowieka. Jego słowa są tutaj na papierze. Musicie zrobić znak, o, taki znak, na tym papierze, aby ci, co przyjdą później, wiedzieli, że słyszeliście wszystko. Siwasze nakreślili krzyżyki obok swoich imion i Edyta pozwoliła Im odejść, wprzód jednak zapowiedziała, by następnego dnia rano wrócili z całym plemieniem, jako świadkowie dalszego rozwoju wydarzeń. Denninowi na krótko oswobodzono ręce. Musiał przecie podpisać dokument. Później cisza zaległa w izbie. Hans był rozdrażniony, Edyta przygnębiona. Morderca leżał na wznak spoglądając prosto w pułap o szparach utkanych mchem. — Teraz spełnię obowiązek wobec Boga — mruknął i zwrócił się do Edyty. — Poczytaj mi z książki — poprosił dodając zaraz półżartobliwym tonem. — Pomoże mi to chyba zapomnieć o tej pryczy. Dzień egzekucji wstał pogodny i zimny. Termometr wskazywał dwadzieścia pięć stopni niżej zera. Dął lodowaty wicher, przenikał odzież i ciało, mroził do szpiku kości. Pierwszy raz od wielu tygodni Dennin stanął na nogach. Mięśnie jego długo nie pracowały, a że odwykł od utrzymywania się w pozycji pionowej, przychodziło mu to z trudem. Chwiał się w tył i do przodu, aż wreszcie poszukał oparcia i skrępowanymi rękami uczepił się Edyty. — Zupełnie jakbym był zalany — roześmiał się głucho i zaraz dorzucił. — Lepiej, że to już koniec. Cieszę się. I tak zdechłbym na pewno na tej piekielnej pryczy. Kiedy Edyta włożyła mu na głowę futrzaną czapkę i zaczęła opuszczać nauszniki, skazaniec roześmiał się znowu i zapytał: — Po co tyle zachodu? — Na dworze piekielnie zimno — odparła. — Za dziesięć minut odmrożone ucho nie będzie ważne dla biednego Michaela Dennina — powiedział. Edyta nastroiła nerwy przed ostatnią, straszliwą próbą, ale proste zdanie mordercy zadało cios jej równowadze. Do tej pory wszystko odbywało się jak w upiornym śnie, lecz naga prawda ostatnich słów wstrząsnęła Edytą, kazała jej szeroko otworzyć oczy na realizm tego, co się dzieje. Irlandczyk nie przegapił jej zmieszania. — Przykro mi, że cię zaniepokoiło moje głupie gadanie — powiedział zmartwiony. — Nic specjalnego nie miałem na myśli. To wielki dzień dla Michaela Dennina. Wesołym dziś jak szczygieł. Zaczął gwizdać ochoczo, niebawem jednak zmienił ton na smutniejszy i zupełnie umilkł. — Szkoda, że nie ma księdza — powiedział z żalem, lecz dodał bez namysłu. — No, ale Michael Dennin to stary wyga! W drodze na tamten świat obejdzie się bez ekstra wygód. Był bardzo słaby i tak odwykł od chodzenia, że tuż za progiem omal go wiatr nie obalił. Edyta i Hans szli po dwóch stronach skazańca i podtrzymywali go silnie, on zaś żartował nieustannie, starał się rozweselić eskortę. Tylko raz nabrał powagi na czas wystarczająco długi, by udzielić wskazówek co do przesłania jego udziału w złocie pod adresem matki zamieszkałej w Irlandii. Nelsonowie i Dennin wspięli się na niewielki wzgórek i spośród drzew wyszli na polanę. Negook, Hadikwan i wszyscy Siwasze (do niemowląt i psów włącznie) otaczali kręgiem beczkę ustawioną denkiem do góry na śniegu. Byli skupieni, uroczyści. Przyszli, aby przekonać się na własne oczy, jak działa prawo białego człowieka. Opodal widać było grób wypalony przez Hansa w zlodowaciałej ziemi. Dennin spokojnym wzrokiem zbadał i rzeczowo ocenił przygotowania: grób, beczkę, grubość postronka, średnicę konara, do którego stryk był uwiązany. — Jak Boga kocham, Hans, sam nie urządziłbym tego lepiej, gdyby o ciebie chodziło! Głośno roześmiał się z własnego dowcipu, ale twarz Hansa zastygła w upiorną, posępną maskę, którą zdołałyby skruszyć chyba tylko trąby na Sąd Ostateczny. Poza tym Hansowi robiło się słabo. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak straszliwym wysiłkiem może być wyprawienie na tamten świat bliźniego. Edyta rozumiała to od dawna, lecz rozumienie wcale nie ułatwiało jej zadania. Dręczyła ją niepewność, czy zdoła utrzymać się w garści, doprowadzić rzecz do końca. Raz po raz kusiło ją coś, żeby zawyć, krzyknąć, żeby rzucić się na śnieg albo zasłoniwszy oczy rękami odwrócić się na pięcie i pomknąć na oślep, uciec do puszczy, dokądkolwiek, byle dalej, dalej. Potężnym wysiłkiem woli panowała nad sobą. Wyprostowana szła naprzód. Robiła to, co musiało być zrobione. Pośród szalonej zawieruchy uczuć była wdzięczna Denninowi za pomoc, której udzielał oprawcom, w miarę możności. — Daj no mi rękę — powiedział do Hansa i korzystając z tej podpory wgramolił się jakoś na beczkę. Schylił się, żeby Edycie łatwiej było założyć mu pętlę na szyję. Później stanął znów prosto, kiedy Hans uwiązywał postronek do konara nad jego głową. — Michaelu Dennin! Czy masz coś do powiedzenia? — zapytała Edyta donośnym, lecz rozdygotanym głosem. Stojący na beczce skazaniec zaczął przestępować z nogi na nogą. Wstydliwie spuścił oczy, jak żółtodziób, który ma wygłosić pierwszą w życiu mowę. Odchrząknął raz i drugi. — Lepiej, że to już koniec — powiedział wreszcie. — Obeszliście się ze mną po chrześcijańsku. Z serca wdzięczny jestem za waszą dobroć. — Oby Bóg przyjął cię jak skruszonego grzesznika — powiedziała Edyta. — Aha — głęboki bas odpowiedział wysokiemu głosowi kobiety. — Oby Bóg przyjął mnie jak skruszonego grzesznika. — Żegnaj, Michaelu! — krzyknęła rozdzierająco, żałośnie. Ciężarem całego ciała runęła na beczkę, lecz beczka stała. — Hans! — zawołał omdlewającym tonem. — Hans! Ratunku! Prędzej! Czuła, że brak jej sił, a beczka nie ustępuje. Nelson skoczył na pomoc, wytrącił podporę spod nóg Michaela Dennina. Kobieta odwróciła się, uszy zatkała palcami. Potem wybuchnęła śmiechem — ostrym, przeraźliwym, metalicznym śmiechem. Hans przeraził się tak, jak ani razu podczas długotrwałej tragedii. Nadeszło ostateczne załamanie Edyty Nelson. Mimo ataku histerii zdawała sobie z tego sprawę i była szczęśliwa, że wytrzymała pod brzemieniem do ostatka. Zatoczyła się w stronę męża. — Hans, weź mnie do chaty — zdołała wyjąkać. — I pozwól mi odpocząć — dodała. — Ach, spać, spać, spać!… Odeszła po śniegu. Mąż otaczał ją ramieniem, podtrzymywał z całej mocy, kierował chwiejnymi krokami. Ale Indianie pozostali. W skupieniu patrzyli, jak działa osobliwe prawo białych, które każe człowiekowi wykonywać dziwaczny taniec w powietrzu. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel All Gold Canyon SZCZEROZŁOTY KANION Było to zielone serce kanionu, gdzie skalne ściany rozstępowały się nieco i tracąc surowość linii opasywały małą zaciszną kotlinkę wypełnioną po wręby wdziękiem, urokiem, słodyczą. Wszystko tam spoczywało. Nawet wąski potok nie płynął wartkim nurtem, lecz rozlewał się szerzej w lustrzaną sadzawkę. Rudy jeleń o wielokończastych rogach stał po kolana w wodzie; drzemał z opuszczoną głową i przymkniętymi oczyma. Jeden brzeg sadzawki zajmowała łączka — chłodny, zielony pomost łączący rąbek wody z podstawą urwistej ściany. Po drugiej stronie łagodny, żyzny stok wznosił się coraz wyżej i wyżej i stapiał się wreszcie z przeciwległą ścianą kanionu. Stok porastała piękna trawa gęsto usiana kwiatami, które tu i ówdzie rzucały barwne plamy — pomarańczowe, szkarłatne lub złote. Niżej kanion był zamknięty, nie dawał perspektywy. Ściany pochylały się ku sobie, spotykały nagle i kotlinkę kończył chaos omszałych skał, ukrytych za kotarą pnączy i koronami drzew, co rosły w dole. W górnym biegu potoku widać było liczne, porosłe sosną kopy i stożki wysokiego podgórza, a dalej, jeszcze dalej, jak chmury na widnokręgu, strzelały w niebo minarety bieli — tam, gdzie promienie słońca zapalały chłodne blaski na wiecznych śniegach Sierry*. Kanion nie znał kurzu. Liście i kwiaty były czyste, dziewicze, a młoda trawa lśniła niby aksamit. Tuż nad sadzawką trzy drzewa bawełniane sypały śnieżny puch, który płynął powoli w nieruchomym powietrzu. Na stoku krzewy manzanity pachniały wiosną, a ich liście — jak gdyby wiedziały o nadchodzących skwarach letnich — zaczynały już zwracać się prostopadłe ku ziemi. Na słonecznych skrawkach stoku, dokąd nie sięgały nawet najdłuższe cienie manzanity, chwiały się lilie mariposa, podobne stadku motyli–klejnotów, co przysiadły na moment, lecz są gotowe do odlotu. Tu i ówdzie arlekin lasu, madrone, przyłapany w okresie gdy zmienia trawiastozieloną korę na krwawopurpurową, nasycał atmosferę upajającą wonią płynącą z kiści dzwonków, jak gdyby ulepionych z wosku. Dzwonki te były kremowobiałe, przypominające kształtem konwalie, a dobywał się z nich iście wiosenny zapach. Nie szemrał najlżejszy wietrzyk. Atmosfera była senna, nieruchoma, uperfumowana słodyczą, która dławiłaby niewątpliwie w ciężkiej wilgoci. Tutaj jednak była czysta, rzeźwa jak światło gwiazd odmienione w powietrze, przesycone i ogrzane promieniami słońca, zaprawione oddechem kwiatów. Raz po raz przelotny motyl ukazywał się lub niknął pośród plam świateł i cieni. Zewsząd monotonnie bzykały pszczoły górskie — ucztujący sybaryci, co dobrodusznie potrącają się u stołu i nie mają ochoty na złośliwe sprzeczki. Mały potoczek cicho sunął kanionem i tylko od czasu do czasu odzywał się stłumionym bulgotaniem. Odgłosy te przypominały senny szept, co cichnie w chwilach drzemki i odradza się znowu, gdy następuje przebudzenie. W sercu kanionu wszystko poruszało się płynnie. Słoneczne plamy i motyle przypływały i odpływały pośród drzew. Pobrzękiwanie pszczół i szepty wody grały płynną melodię. Płynne tony i płynne barwy łączyły się, splatały w delikatną, nieuchwytną tkaninę, którą wyrażał się duch tego ustronia. Był to duch spokoju, lecz nie martwoty — łagodnie tętniącego życia; duch ciszy, która nie jest milczeniem; ruchu, który nie jest czynem; spoczynku, pulsującego istnieniem, ale wolnego od gwałtownych porywów walki oraz pracy. Duch tego ustronia, to duch dobrotliwego życia drzemiącego rozkosznie, zadowolonego z dostatków, nie płoszonego nigdy zgiełkiem odległych wojen. Rudy jeleń o wielokończastych rogach poddawał się władzy ducha tego ustronia i drzemał stojąc po kolana w chłodnej, ocienionej sadzawce. Odpoczywał spokojnie, bo w kanionie nie było much, które mogłyby mu dokuczać. Czasami, kiedy potok budził się i zaczynał szemrać, jeleń nastawiał uszu. Ale poruszał nimi leniwie, jak gdyby wiedział z góry, że to tylko strumyk — śpioch zrzędzi na siebie. Nadeszła jednak chwila, gdy rudy zwierz drgnął, zesztywniał i czujnie jął łowić uchem dźwięki. Zwrócił głowę w kierunku biegu strumyka. Począł węszyć wrażliwymi, ruchliwymi chrapami. Wzrokiem nie mógł przebić zielonej zasłony, za którą niknął potok, doszedł go jednak głos człowieka. Był to głos jednostajny, miarowy, śpiewny. Wreszcie jeleń usłyszał odległy brzęk metalu o kamień. Chrapnął, podskoczył nagle i jednym susem przeniósł się z wody na trawę. Racicami ugrzązł w świeżym aksamicie, nastawił uszu i znowu zaczął węszyć. Później ruszył przez łączkę, przystając raz po raz, żeby nasłuchiwać, i przepadł z kanionu jak bezszelestnie stąpająca mara. Podkute buty stukały coraz mocniej na skalistym gruncie. Męski głos nabierał siły. Śpiewał jakąś piosenkę, a gdy się zbliżył, zabrzmiał tak wyraźnie, że można było rozróżnić słowa: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Gdy śpiewce zaakompaniował szelest gałęzi, duch ustronia czmychnął śladem rudego jelenia. Niebawem rozchyliła się zielona zasłona i człowiek spojrzał ciekawie na łączkę, sadzawkę i łagodne zbocze kanionu. Sprawiał wrażenie mężczyzny bardzo serio. Jednym rzutem oka objął całość, a później zaczął wodzić wzrokiem po szczegółach, aby potwierdzić ogólne wrażenie. Dokładnie zlustrował wszystko i wówczas dopiero otworzył usta nie skąpiąc gorących i dobitnych słów uznania: — A bodaj to licho i wszyscy diabli! Jest przynajmniej na co spojrzeć! Lasek i woda, i trawa, i zbocze jak się patrzy! Prawdziwa frajda dla faceta, co szuka złotej dziury, i raj dla szkapy! Świeża zieleń — lek na zmęczone oczy. A wszystko razem lepsze na anemię niż pigułki. Ustronna działka dla poszukiwacza i dobry postój dla jego chabety! A niech to licho! Nowoprzybyły miał ziemistą cerę, co nie przeszkadzało bynajmniej wyrazowi dobrego humoru i stałej pogody. Ruchliwa twarz zmieniała się często, zależnie od wewnętrznych nastrojów. Jego myśli były nieomal widoczne: przesuwały się po licach jak gnane wiatrem fale po powierzchni jeziora. Skąpe, zmierzwione włosy, od dawna nie strzyżone, miały kolor równie nieokreślony jak cera. Zdawać się mogło, że cały przeznaczony dlań barwnik zebrał się w zdumiewająco błękitnych oczach, wesołych i roześmianych, pełnych dziecięcej naiwności i zdziwienia. Zarazem jednak były to oczy, z których wyglądała niemała pewność siebie i siła woli płynąca ze znajomości własnej osoby i świata. Stojąc jeszcze za kotarą z pnączy mężczyzna rzucił przed siebie górniczy kilof, łopatę i miskę do płukania złota. Później wylazł na polanę. Miał na sobie spłowiały kombinezon i czarną bawełnianą koszulę. Strój ten uzupełniały ciężko podkute buty i bezkształtny kapelusz o plamach dowodzących starej znajomości z wiatrem, deszczem, słońcem i dymem obozowych ognisk. Mężczyzna stał wyprostowany, szeroko otwartymi oczyma oglądał pejzaż i przez rozdęte, drgające nozdrza wdychał z lubością słodki, gorący zapach kanionu—ogrodu. Oczy przymknął tak, że widać było tylko swawolne niebieskie szparki; zrobił wielce zadowoloną minę, uśmiechnął się z humorem i zawołał głośno: — Polne róże i przydrożne mlecze! Pachnie nienajgorzej! Niech tam kto chce gada o olejku różanym i fabrykach wody kolońskiej. Już ja wolę to! Miał zwyczaj monologować. Zmiany wyrazu jego ruchliwej twarzy mówiły wprawdzie o wszystkich uczuciach i myślach, lecz język rwał się też do roboty i powtórnie mówił to samo, jak drugi Boswell*. Gaduła położył się na brzegu sadzawki i chciwie pił wodę. — Smakuje nienajgorzej — mruknął. Otarł usta wierzchem dłoni, zadarł głowę i spojrzał na przeciwległą ścianę. Uwagę jego przykuło łagodne zbocze. Leżał wciąż na brzuchu i długo, uważnie studiował budowę stoku. Doświadczonym wzrokiem powędrował w górę, do stóp poszarpanej ściany skalnej, i wrócił aż na brzeg sadzawki. Wreszcie dźwignął się na nogi i jeszcze raz powtórzył oględziny. — Wygląda nienajgorzej! — orzekł i podniósł kilof, szuflę i miskę. Niżej sadzawki przeprawił się przez potok skacząc zręcznie z kamienia na kamień. W miejscu, gdzie zbocze dotykało wody, zaczerpnął i wsypał do miski pełną łopatę ziemi. Przykucnął, chwycił w obie ręce miskę i zanurzywszy ją częściowo w strumyku, począł wykonywać wprawne obrotowe ruchy. Nabierał i wychlapywał wodę, która opłukiwała żwir i piasek tak, że największe i najlżejsze cząstki wydobywały się na wierzch. Poszukiwacz zręcznie przechylał naczynie i śmiecie wyrzucał do wody. Od czasu do czasu, aby przyspieszyć sprawę, stawiał miskę na trawie i palcami wybierał większe kamyki i odłamki skalne. Miska pustoszała szybko i niebawem został na dnie tylko miałki proch i najmniejsze kruszyny żwiru. Wówczas mężczyzna zaczął pracować bardzo ostrożnie i starannie. Kończył płukanie i z resztką zawartości obchodził się coraz delikatniej, dopóki nie pozostało na pozór nic prócz wody. Kiedy jednak miska zatoczyła prędkie półkole i woda chlusnęła do strumienia, na dnie ukazała się warstwa czarnego piasku tak cienka jak powłoka farby. Poszukiwacz obejrzał ją z bliska i wypatrzył pośrodku maleńką złotą plamkę. Znowu zaczerpnął nieco wody i potrząsając miską wielekroć poruszył i obrócił drobiny piasku. W nagrodę za trud uzyskał drugą maleńką plamkę złota. Miał teraz robotę delikatną, nieporównanie delikatniejszą, niż zdarza się kiedykolwiek przy zwykłej pracy górnika. Płukał czarny piasek małymi porcyjkami na ledwie wklęsłym brzegu miski. Każdą porcyjkę przeglądał nad wyraz troskliwie i wyrzucał wówczas dopiero, gdy zbadał ją wzrokiem do ostatniej drobiny. Ostrożnie, po trochu pozbywał się czarnego piasku, a kiedy na brzegu dostrzegł żółtą plamkę nie większą niż koniec szpilki, manipulował wodą tak, że złoto wróciło na dno. W taki sam sposób upolował jeszcze jedną i drugą drobinę. Obchodził się z nimi nader pieczołowicie. Jak pasterz zbierał swą trzódkę, by nie zgubiła się ani jedna sztuka. Wreszcie, gdy na dnie miski nie zostało nic prócz okruszyn złota, policzył je i nie bacząc na tak wiele trudu, wychlusnął do potoku razem z resztą wody. Ale kiedy dźwignął się i wyprostował, jego błękitne oczy płonęły pożądaniem. — Siedem — mruknął, jak gdyby chciał dobrze spamiętać ilość drobin, które uzyskał z tak wielkim staraniem i wyrzucił tak pogardliwie. — Siedem — powtórzył głośniej, jakby chciał tę cyfrę wbić sobie w głowę. Długo stał bez ruchu zapatrzony w łagodny stok nad sadzawką. W oczach miał wyraz zainteresowania, nowozrodzonego, żywego. Całą jego postawę cechowała czujność i napięcie drapieżnika, który zwietrzył świeży trop zwierzyny. Przesunął się o kilka stóp w dół potoku i ponownie napełnił miskę ziemią. I tym razem płukał ostrożnie, pieczołowicie gromadził złotą trzódkę, a zliczywszy ją wyrzucił wzgardliwie do potoku. — Pięć! — mruknął z namysłem. — Pięć! Przed powtórzeniem zabiegów nieco w dół potoku, znowu przemierzył zbocze bystrym wzrokiem. Nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Oddalał się od sadzawki i gromadził coraz mniej okruszyn złota. — Cztery, trzy, dwie, jedna — takie liczby wbijał sobie w pamięć, a kiedy uzyskał tylko pojedynczą plamkę, zaniechał dalszej pracy i rozniecił ogień z suchego chrustu. Wsunął miskę w płomienie i opalał ją, aż nabrała kruczoczarnej barwy; wtedy obejrzał krytycznym wzrokiem i z uznaniem kiwnął głową. Na takim tle nie ujdzie mu najmniejszy bodaj złoty punkcik! Znów oddalił się od sadzawki i nabrał ziemi, która przyniosła samotną plamkę. Następna porcja wcale nie zawierała złota. Nie uspokoiło to poszukiwacza, gdyż trzykrotnie nabierał łopatę ziemi ledwie o stopę jedna od drugiej. Nie znalazł nic, ale zamiast się tym martwić, sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego. Po każdej bezowocnej próbie robił weselszą minę, aż wreszcie wyprostował się i zawołał radośnie: — Jak Boga kocham! Niech mnie kaczki zdepczą, jeśli nie trafiłem tu na coś naprawdę klasa! Wrócił na miejsce, w którym przystąpił do dzieła, i zaczął płukać posuwając się pod prąd strumienia. Zrazu złote trzódki rosły — rosły zdumiewająco. Czternaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia sześć — rejestrował w pamięci. Tuż za sadzawką uzyskał najbogatszą zdobycz: trzydzieści pięć złotych plamek. — To prawie dosyć, żeby zacząć chować — powiedział z żalem, gdy spłukiwał miskę. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi. Człowiek harował dalej. Miska po misce przesuwał się w górę strumyka i za każdym niemal razem osiągał gorszy wynik. — Dobra nasza — mruknął, kiedy na czarnym tle wypatrzył samotną jasną plamkę — złotko topnieje, topnieje… A kiedy kilka kolejnych porcji nic nie przyniosło, wyprostował grzbiet i spojrzał na zbocze pełnym zaufania wzrokiem. — Hop, hop! Pani Złotadziura! — krzyknął, jak gdyby miał słuchacza ukrytego gdzieś pod powierzchnią stoku. — Hop, hop! Pani Złotadziura! Idę już, idę! Mało wiele, a dobiorę się do pani! Słyszysz mnie, pani Złotadziuro? Mało wiele, a dobiorę się do pani! Niech mnie szlag trafi, jeżeli się nie dobiorę! Odwrócił się, zadarł głowę i bystrym spojrzeniem ocenił położenie słońca na bezchmurnym lazurze. Następnie ruszył z biegiem potoku wzdłuż linii śladów własnej łopaty. Niżej sadzawki przeprawił się na drugi brzeg i zniknął za zieloną kotarą. Ale duch ustronia nie zdążył wrócić. Nie oblekł kotlinki w ciszę i spoczynek, gdyż nieustannie słychać było mężczyznę, który śpiewką głosił swe prawo własności do kanionu. Niebawem — tym razem głośniej — zatupotały na skalnym gruncie podkute buty. Zielona zasłona poczęła ruszać się tam i z powrotem, jak gdyby ją ktoś gwałtownie targał. Donośnie zgrzytał i brzęczał metal. Głos ludzki brzmiał mocno, rozkazującym tonem. Coś dużego szamotało się i sapało. Słychać było chrzęst, trzask i łomot. Wreszcie wśród wiru liści ukazał się koń dźwigający juki obwieszone połamanymi gałązkami i urwanymi pędami pnączy. Zwierzę spojrzało ze zdziwieniem na kotlinkę, do której zostało wpędzone, spuściło łeb i ze smakiem poczęło szczypać trawę. Dalej szedł drugi koń. Raz pośliznął się na omszałej skale i odzyskał równowagę wówczas dopiero, gdy zarył kopytami w miękką powierzchnię łączki. Był bez jeźdźca, chociaż na grzbiecie niósł meksykańskie siodło o wysokim łęku, wytarte i spłowiałe od długiej służby. Ostatni zjawił się człowiek. Zrzucił na ziemię juki i siodło, wzrokiem wybrał miejsce na biwak i pozwolił koniom paść się do woli. Rozpakował zapasy żywności nie zapominając o patelni i saganku do gotowania kawy. Później zebrał naręcze chrustu i kilkoma kamieniami obłożył miejsce na ognisko. — Do pioruna! — zawołał. — Ale mam apetyt! Mógłbym na—żreć się gwoździ i różnego żelastwa, a w dodatku podziękować ślicznie, gdybym dostał repetę! Wyprostował się i sięgnął do kieszeni po zapałki, ale w tej chwili wzrok jego powędrował za sadzawkę, ku łagodnemu stokowi. Trzymał już w ręku pudełko, ale wypuścił je i wyjął z kieszeni próżną dłoń. Wahał się najwidoczniej. Raz spoglądał na przybory kuchenne, raz na zbocze kanionu. — Jeszcze trochę podłubię — mruknął przeprawiając się na przeciwny brzeg strumyka i dodał tonem usprawiedliwienia: — Wiem, że to bez sensu, ale nikomu nic się nie stanie, jak godzinkę poczeka na żarcie. Chyba mam rację? Kilka stóp za linią śladów po próbnych miskach rozpoczął drugą. Słońce odbywało wędrówkę w dół do zachodniego widnokręgu, cienie się wydłużały, a on ciągle pracował. Po drugiej linii przyszła kolej na trzecią. Kopacz piął się coraz wyżej i linia po linii przecinał w poprzek zbocze. Środek przynosił zawsze najbogatszą zdobycz, a końce sięgały miejsc, gdzie złota nie było wcale. Każda wyżej położona linia była krótsza od poprzedniej, a regularność, z jaką się skracały, budziła nadzieję, że gdzieś w górze ostatnia będzie zupełnie krótka i wyżej znajdzie się miejsce jedynie na punkt. Ogólny zarys poczynał kreślić odwróconą literę „V”, której zbieżne boki wyznaczały granicę złotodajnego pokładu, a wierzchołek stanowił niewątpliwie, cel, do którego zmierzał poszukiwacz. Często przebiegał wzrokiem te zbieżne boki i spoglądając w górę próbował odgadnąć, w jakim punkcie leży wierzchołek, gdzie nieodwołalnie muszą zniknąć ślady złota. Tam rezyduje przecie „Pani Złotadziura”, jak kopacz poufale nazywał wymarzony cel swych trudów położony gdzieś wyżej na łagodnym stoku. — Hej! — zawołał. — Pokaż no się, pani Złotadziura! Bądź dobra i grzeczna! Pokaż się! — Nie chcesz, to nie — mówił później tonem spokojnej rezygnacji. — W porządeczku, pani Złotadziura! Powoli idę sobie pod górkę, no i trafię do ciebie, za łysy łeb wywlokę! — Wywlokę! Jak Boga kocham, wywlokę! — odgrażał się po dłuższej pauzie. Każdą kolejną miskę zanosił nad potok i płukał, a im wyżej się wspinał, więcej zdobywał. Wreszcie zaczął zbierać złoto do pustej puszki po proszku do pieczenia, którą bez należytego szacunku przechowywał w kieszeni kombinezonu. Tak zapamiętał się w robocie, że nie zauważył nadciągającej nocy, która oznajmiała się długim zmierzchem. Dopiero wówczas, gdy nie mógł już dojrzeć jaśniejszych plamek na dnie miski, zorientował się, że czas płynie. Wyprostował się szybko, zrobił zdziwioną, zatroskaną minę i zawołał: — Bodaj mnie licho! Na śmierć zapomniałem o obiedzie! Na oślep przebrnął po ciemku strumień i zapalił czekające od dawna ognisko. Na kolację miał podpłomyki, boczek i odgrzaną fasolę. Później zapalił fajkę i siedząc przy dogasających węglach słuchał odgłosów nocy i gapił się na kanion skąpany w księżycowym blasku. Wreszcie rozwinął pościel, zrzucił ciężkie buty i po szyję okrył się kocami. W świetle księżyca twarz miał prawie białą. Wyglądał jak trup, ale trup, co nie wątpi w zmartwychwstanie, gdyż podniósł się na łokciu i jeszcze raz przemierzył wzrokiem swoje zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał sennym głosem. — Dobranoc! Przespał szary ranek i ocknął się dopiero, gdy poczuł promień słońca na zamkniętych powiekach. Usiadł raptownie i przez czas pewien rozglądał się dokoła, aby ustalić ciągłość swego życia i chwilę obecną przypiąć jakoś do przeszłości. Z garderobą niewiele miał kłopotu, bo musiał tylko zapiąć sprzączki butów. Spojrzał na swoją „kuchnię” i na zielone zbocze kanionu, lecz poskromił widać pokusę, bo rozniecił ogień. — Pomału, Bill! Pomału! — udzielił sobie przestrogi. — Z pośpiechu nigdy nie wynikło nic dobrego. Co nagle, to po diable. Pani Złotadziura poczeka na ciebie. Nie zwieje, zanim zjesz śniadanie. Posłuchaj, Bill! Trzeba ci coś świeżego dla odmiany. No, do roboty! Reszta zależy od ciebie. Nad potokiem ściął krótki pręt. Z kieszeni wygrzebał kawałek sznurka i pogniecioną muszkę rybacką. — Kto wie? Może wczesnym rankiem będą dobrze brały? — mruknął rzucając zaimprowizowaną wędkę i po chwili wrzasnął radośnie. — No, nie mówiłem! Nie mówiłem! Nie miał kołowrotka i nie zamierzał marnować czasu, toteż szarpnął mocno i wyciągnął z wody błyszczącego dziesięciocalowego pstrąga. Następne trzy złowił szybko jednego po drugim, miał więc obfite śniadanie. Idąc do pracy na zboczu przystanął nagle nad potokiem. Doznał olśnienia. — Chyba lepiej rozejrzeć się trochę w dół strumienia — powiedział. — Diabli wiedzą, czy jaki kundel nie myszkuje po okolicy. Mimo to przeprawił się na drugi brzeg po kamieniach i chociaż pomrukiwał: „Naprawdę, warto by się rozejrzeć”, rychło przy robocie zapomniał o wszelkich środkach ostrożności. Rozprostował się dopiero wieczorem. Plecy bolały go nieznośnie od schylania i wysiłku, toteż ręką gładził się po krzyżu i nie tracąc czasu gadał do siebie: — No i co z tego będzie? Znów na śmierć zapomniałem o obiedzie! Trzeba się pilnować, bo jak nic zrobi się ze mnie maniak, co żre tylko dwa razy na dzień. Takie szukanie złotej dziury, to najgorsza zaraza. Człowiek całkiem traci głowę — zrzędził tego wieczora otulając się kocami. Nie zapomniał jednak krzyknąć w kierunku zbocza: — Dobranoc, pani Złotadziura! Dobranoc! Wstał ze słońcem i po byle jakim śniadaniu wcześnie wziął się do pracy. Gorączka w nim rosła, a sprzyjała temu coraz bogatsza zawartość misek. Twarz miał zaczerwienioną nie tylko od upału. Nie odczuwał znużenia, chociaż, godziny mijały. Napełniał miskę i zbiegał na dno kanionu, żeby zająć się płukaniem, nie zdołał jednak powstrzymać się od pośpiechu, gdy wracał po nową łopatę piasku i potykając się, sapiąc ciężko, co tchu biegł pod górę. Oddalił się już o sto jardów od wody, a odwrócone „V” rysowało się wyraźniej. Szerokość złotodajnego pokładu była coraz mniejsza i kopacz przedłużał w myśli jej krawędzie do punktu przecięcia, gdzieś u góry zbocza. Wierzchołek. „V” stanowił cel kopacza, który nieraz głowił się, by określić jego położenie. — Akurat dwa jardy nad tym krzakiem manzanity i koło jarda w prawo — zawyrokował wreszcie. Pomału zaczynał ulegać pokusie. — Sprawa jasna, jak dwa a dwa cztery — mruknął, gdy porzuciwszy pracowite kopanie na poprzek, wspiął się do spodziewanego wierzchołka „V”. Napełnił miskę i poniósł ją w dół do płukania. Nie zawierała ani śladu złota. Kopał płytko, kopał głęboko, lecz mimo kilkunastu prób nie zyskał w nagrodę ni jednej złotej plamki. Zirytował się, że tak niemądrze uległ pokusie, i nie bacząc na godność własną, beształ się ohydnie. Wreszcie zszedł niżej i wrócił do kopania w poprzek. — Powoli, a na pewniaka, Bill! Powoli, a na pewniaka — mamrotał. — Krótka droga do forsy, to nie twoja specjalność. Czas, żebyś o tym wiedział. Nie bądź frajer, Bill, nie bądź frajer! Powoli, a na pewniaka! Tylko takim atutem możesz wygrać. No, to trzymaj ten atut w garści i wygrywaj. Linie poprzecznych kopań stawały się coraz krótsze dowodząc, że krawędzie „V” muszą się połączyć. Za to pokład uciekał głębiej i głębiej. Złoto kryło się we wnętrzu wzgórza. Żółta barwa pojawiała się tylko na głębokości trzydziestu cali. Próbki z dwudziestu pięciu i trzydziestu pięciu cali pozostawiały czyste dno miski. U podstawy „V”, nad strumykiem, złoto trafiało się między korzeniami trawy. Ale tym głębiej zapadało, im wyżej posuwała się robota. Kopanie trzystopowe—go dołu dla dobycia jednej próbnej miski — to ciężkie zadanie, zwłaszcza jeśli nieokreślona liczba dołów dzieli kopacza od wierzchołka. — Diabli wiedzą, jak jeszcze głęboko zwieje! — westchnął poszukiwacz, gdy podczas krótkiej przerwy w pracy masował obolałe plecy. Grzbiet mu dolegał, ręce i nogi drętwiały, ale ulegał gorączce chciwości. Kilofem i łopatą przewracał i wyrzucał miękką, brunatną glebę. Uparcie piął się coraz wyżej. Przed sobą miał równe zbocze usiane kwiatami i pachnące ich słodkim oddechem. Niżej ciągnął się obraz zniszczenia, jak gdyby wstrętna wysypka pojawiła się na gładkiej skórze ziemi. Poszukiwacz wlókł się pod górę niby ślimak, co kala piękno smugą plugawego śluzu. Zapadanie się pokładu wymagało wzmożonej pracy, ale trud opłacały sowicie coraz korzystniejsze próby. Dwadzieścia centów, trzydzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt — taki był plon kolejnych porcji. Wreszcie o zmierzchu kopacz przepłukał rekordową miskę: jedna łopata ziemi przyniosła całego dolara. — Trzymam zakład, że jakiś ciekawy kundel przy lezie moim śladem do tego ogródka. Takie już mam szczęście! — bąknął sennie tej nocy, podciągając koce po brodę. Raptem usiadł prosto. — Bill! — krzyknął na całe gardło. — Uważaj no, Bill! Słyszysz? Jutro z samego rana musisz rozejrzeć się dokoła i popatrzeć, czy czegoś nie widać. Rozumiesz? Jutro z samego rana! Tylko mi nie zapomnij! Ziewnął i objął wzrokiem zryte zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał. Następnego dnia wyprzedził słońce, był bowiem po śniadaniu, kiedy sięgnął go pierwszy promyk. Zaraz wspiął się na ścianę kanionu, wykorzystując ścieżkę dawnego osypiska. Na szczycie obrał punkt obserwacyjny i przekonał się, że tkwi pośrodku pustkowia. Dokąd sięgnął wzrokiem, widział tylko góry i góry, łańcuch po łańcuchu. Zwróciwszy się na zachód, błądził wzrokiem po niezliczonych grzbietach podłużnych i poprzecznych, aby wreszcie dostrzec białe wierzchołki Sierry — najwyższe pasmo, gdzie zachodni kontynent wspiera się kręgosłupem o kopułę niebios. Na północ i południe wyraźniej było widać labirynt krzyżujących się wałów i zapadlin. Ku zachodowi góry przypadały do ziemi, były coraz niższe i wreszcie przechodziły w falistą wyżynę, za którą musiała się ciągnąć niewidoczna z tego miejsca, rozległa dolina. Na całym tym długim i szerokim obszarze kopacz nie zobaczył śladu człowieka lub dzieła jego ręki oprócz leżącego w dole zrytego stoku. Rozglądał się długo i uważnie. Raz miał wrażenie, iż widzi niewyraźny słup dymu daleko, w dolnym krańcu swego kanionu. Spojrzał ponownie i doszedł do wniosku, że to różowa mgła poranna rysuje się cieniem na tle sfałdowanej ściany skalnej. — Hej, pani Złotadziura! — wrzasnął spoglądając w dół. — Moja pani! Nie właź no mi w drogę! Uwaga! Lecę już, lecę, pani Złotadziura! Na nogach miał niezgrabne, podkute buciory, można więc było sądzić, że mu trudno schodzić, ale z góry mknął lekko i zwinnie niby kozica. Nie przerażały go ruchome głazy nad skrajem otchłani. Wiedział dokładnie, ile potrzeba czasu, by zrzucić kamień i wywołać katastrofę, korzystał więc z chwiejnej podpory, odbijał się od niej i w mgnieniu oka lądował bezpiecznie. W miejscach, gdzie spadek był tak stromy, że ni chwili nie dało się stać prosto, poszukiwacz nie wahał się wcale. Na ułamek sekundy dotykał stopą zdradliwej powierzchni i jednym susem przenosił się niżej. Jeżeli nawet i to było niepodobieństwem, w przelocie opierał rękę o występ skalny, krawędź szczeliny albo wątły krzew o wiszących korzeniach. Wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk, skoczył z rozmachem i zamieniwszy ścianę skalną na ruchome osypisko, zjechał do końca na kilku tonach żwiru i kamieni. Tego rana pierwsza miska przyniosła ponad dwa dolary w zanieczyszczonym złocie. Pochodziła ona ze środka pokładu. W prawo i w lewo wartość próbek malała szybko. Kurczyły się też poprzeczne linie dołów. Ledwie kilka kroków dzieliło ramiona odwróconego „V”, a punkt przecięcia musiał wypaść o kilka jardów wyżej. Zarazem jednak bogaty pokład chował się coraz głębiej. Wczesnym popołudniem trzeba było kopać pięciostopowe doły, nim na dnie miski pozostały ślady złota. Prawdę rzekłszy, nie były to już ślady, lecz opłacalne kopanie i płukanie. Poszukiwacz zdecydował więc w duchu, że po odkryciu samorodnej żyły — czyli złotej dziury — wróci i przystąpi do normalnej pracy na powierzchni. Ale wciąż korzystniejsze próby zaczęły go martwić. Pod wieczór miski dawały po trzy i cztery dolary. Kopacz podrapał się w czuprynę i zatroskanym wzrokiem spojrzał na krzew manzanity, który w przybliżeniu wytyczał wierzchołek „V”. Pokiwał głową i przemówił tonem wyroczni: — Jedno z dwojga, Bill. Powiadam: jedno z dwojga. Albo pani Złotadziura wysypała całą forsę na ten cholerny stok, albo jest diabelnie bogata i wszystkiego nie będziesz mógł zabrać ze sobą. A to dopiero byłaby historia, hę? Powiadam ci: piekielna historia! Aż zachichotał na myśl o tak miłym zmartwieniu. Noc zastała go nad potokiem, gdzie kończył płukanie pięciodolarowej miski. — Szkoda, że nie ma elektryki. Wolałbym pracować dalej — mruknął. W nocy dręczyła go bezsenność. Wielekroć układał się wygodnie, zamykał oczy i czekał na drzemkę. Ale krew burzyła się w nim z wielkiej chciwości, toteż raz po raz podnosił powieki i mamrotał: — Żeby już to słońce wzeszło… Na koniec zasnął, lecz zbudził się, ledwie gwiazdy zbladły, a o szarym brzasku był już po śniadaniu i piął się pod górę w stronę tajemniczej kryjówki pani Złotejdziury. Na pierwszej linii poprzecznej zmieścił tylko trzy doły. Bogaty pokład był już bardzo wąski i kopacz zbliżał się niewątpliwie do źródła złotego strumienia, którego nurt badał od czterech dni. — Spokojnie, Bill, spokojnie — napominał się zaczynając ostatni, decydujący dół w punkcie, gdzie przecięły się nareszcie ramiona „V”. — Liczę na panią, pani Złotadziuro! Nie możesz mnie wykiwać — powtarzał nieraz, kopiąc głębiej i głębiej. Cztery stopy, pięć , sześć — rył w ziemi drogę do fortuny. Robota szła teraz trudniej. Kilof szczękał o odłamki skalne. Jeden z nich kopacz obejrzał uważnie. — Zwietrzały kwarc — orzekł i wziął się do wybierania sypkich odłamków z dna dołu. Wreszcie zaatakował kilofem kruchą skałę i bez trudu łupał ją każdym uderzeniem. Niebawem wsunął łopatę w rumowisko i w tej chwili złowił okiem żółtawy połysk. Rzucił łopatę. Szybko przysiadł na piętach. Oburącz chwycił odłamek zwietrzałego kwarcu i zaczął z niego ścierać żwir i piasek, podobnie jak farmer oczyszcza z wilgotnej ziemi świeżo wykopany kartofel. — A bodaj to pioruny zatrzasły! — krzyknął. — Kawałek jak się patrzy! Fajna grudka! Wygląda nienajgorzej! W ręku trzymał tylko połowę skalnego odłamka. Druga połowa była dziewiczym złotem. Wrzucił zdobycz do miski i wziął się do badania innej grudy. Na powierzchni niewiele było widać, ale gdy starł zwietrzały kwarc w silnych palcach, miał obie ręce pełne żółtego kruszcu. Jeden po drugim oczyszczał kruche odłamki. Gromadził złoto w misce. Trafił na istną grotę skarbów. Kwarc zwietrzał tak bardzo, że było go mniej niż samorodków. Raz po raz trafiały się kawałki całkiem ogołocone z kamienia — kawałki czystego złota! Otwór, przez który kilof przebił się do głównej żyły, połyskiwał jak garść złotych klejnotów. Szczęśliwy znalazca przyglądał mu się z boku, przekrzywiał głowę, żeby tym lepiej śledzić grę świateł na kruszcu. — Tylko niech mi dziś nikt nie gada o cudownych odkryciach! — zawołał i skrzywił się pogardliwie. — To jest dopiero odkrycie! Wszystkie inne wyglądają przy nim jak wytarty szeląg. Złota robota! Szczerozłota! Aha! Mam już nazwę dla tego kanionu: Szczerozłoty Kanion! Jak Boga kocham! Szczerozłoty Kanion! Siedząc wciąż na piętach sortował cenne okruchy i rzucał do miski. Raptem nawiedziło go przeczucie niebezpieczeństwa. Jak gdyby cień padł na niego. Nie było jednak żadnego cienia. Serce skoczyło mu do gardła i zaczęło dławić. Krew stygła powoli, a zwilżona potem koszula niemiło chłodziła plecy. Ale kopacz nie zerwał się, nie obejrzał, nie drgnął nawet. Analizował naturę szczególnego przeczucia, próbował umiejscowić źródło tajemniczej siły, która udzieliła mu przestrogi, starał się odgadnąć istotę i położenie niewidzialnej groźby. Niebezpieczeństwo stwarza czasami szczególną atmosferę i daje o sobie znać przez posłów zbyt subtelnych, aby ogarnąć ich zmysłami. Kopacz odczuwał taką właśnie atmosferę, nie wiedział wszakże jak, ani dlaczego. Zdawało mu się, że obłok przesłonił słońce, że między nim i życiem stanęło coś: ciemne, duszące, groźne — cień, co pochłania życie i zmierza w stronę śmierci — jego — śmierci. Powinien poderwać się, spojrzeć w oczy nieznanemu niebezpieczeństwu. Tak doradzały mu wszystkie siły żywotne. Lecz duch ludzki ujarzmił panikę i kopacz siedział dalej na piętach, a w rękach piastował samorodek złota. Bał się obejrzeć, ale wiedział już, że coś jest za nim i w górze. Na pozór uwagę jego zaprzątała trzymana w rękach bryłka kruszcu. Oglądał ją krytycznie, obracał na wszystkie strony, oczyszczał z resztek kwarcu. Ale przez cały czas zdawał sobie sprawę, że coś czyha i przez jego ramię patrzy na skarbiec. Udając nadal, że nie obchodzi go nic prócz badanego samorodka, nasłuchiwał pilnie i wnet złowił uchem szmer oddechu. Coś nad nim dyszało. Wzrokiem szukał przed sobą jakiejkolwiek broni, lecz widział tylko wydarte ziemi złoto — bezużyteczne teraz w straszliwej potrzebie. Miał także kilof — broń bardzo poręczną w pewnych okolicznościach — w pewnych, ale nie w takich, jak obecnie. Nagle zrozumiał jasno swe przeczucie. Znajdował się w wąskiej norze, głębokiej na siedem stóp. Głową nie mógł sięgnąć powierzchni ziemi. Był w pułapce. W dalszym ciągu nie ruszał się, siedział przycupnięty na piętach. Był chłodny, opanowany, ale choć łamał głowę na wszystkie sposoby, dochodził wciąż do wniosku, że nic nie poradzi. Zaczął znowu sortować i czyścić kawałki kwarcu, gromadzić złoto w misce. Nie mógł nic przedsięwziąć. Rozumiał jednak, że wcześniej czy później będzie musiał podnieść się, stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, co dyszy za plecami. Mijały minuty, a wraz z upływem każdej kopacz zdawał sobie sprawę, że jest o minutę bliżej chwili, kiedy wstanie, albo… (pod wilgotną koszulą lodowaty dreszcz wstrząsnął jego ciałem)… albo zginie pochylony nad świeżo zdobytym skarbem. Mimo to wszystko spokojnie siedział na piętach, oczyszczał samorodki złotego kruszcu i rozmyślał, w jaki sposób najlepiej będzie się poruszyć. Mógł zerwać się gwałtownie, na rękach dźwignąć w górę i niewiadomej, wrogiej sile stawić czoła na równej powierzchni. Mógł także prostować się powoli, niedbale, beztrosko i udać, że niespodzianie spostrzegł to coś, co oddychało za nim. Instynkt i przyrodzony nerw walki doradzały oczywiście gwałtowny skok z pułapki. Rozsądek i przezorność sprzyjały powolnemu, pozornie przypadkowemu spotkaniu z niedostrzegalną złowróżbną siłą. Kiedy snuł takie rozważania, usłyszał donośny, ogłuszający łoskot. Jednocześnie dostał potężny cios w lewą stronę pleców i poczuł w całym ciele płomienisty prąd, który biegł błyskawicznie od uderzonego miejsca. Wyskoczył w powietrze, lecz zachwiał się, nim zdążył stanąć. Skręcił się nagle jak liść od żaru i padł piersiami na miskę pełną złota. Twarzą leżał w piasku i skalnym gruzie, a nogi miał podkurczone, bo na dnie mało było miejsca. Kilkakroć wierzgnął konwulsyjnie. Wstrząsnął się całym ciałem, jak w ataku epilepsji. Westchnął głęboko i miarowo wypełnił płuca. Później wolno, wolniutko wydychał powietrze i jeszcze wolniej zapadał w bezwład, sztywniał. Wyżej drugi mężczyzna stał z rewolwerem w ręku. Zaglądał do dołu. Długo patrzył na leżący na dnie nieruchomy kształt ludzki. Później usiadł na krawędzi nory i nie spuszczając z oka jej wnętrza, położył rewolwer na kolanach. Rękę wsunął do kieszeni, skąd wyciągnął skrawek pakowego papieru. Na papier wsypał kilka szczypt tytoniu. Powstał z tego papieros szary i niezdarny, z zawiniętymi cienkimi końcami. Nieznajomy ani na chwilę nie odrywał wzroku od skulonego w dole ciała. Potarł zapałkę i z rozkoszą wciągnął do głębi płuc kłąb dymu. Palił bez pośpiechu. Raz zgasł mu papieros, musiał więc zapalić go ponownie; przez cały czas przyglądał się leżącej niżej ofierze. Wreszcie daleko rzucił niedopałek i stanął znowu. Zbliżył się do nory. Ręce oparł na przeciwległych krawędziach i nie wypuszczając rewolweru z prawej dłoni, wolno opuścił się w głąb. Nim sięgnął nogami dna, uwolnił ręce i zeskoczył z wysokości jarda. W momencie gdy stopą dotykał gruzu, zobaczył błyskawiczny ruch ręki kopacza i na łydce poczuł silny ucisk, a później szarpnięcie, które go obaliło. Skacząc, rewolwer miał oczywiście nad głową, ale szybko opuścił ramię i nim upadł, zdążył nacisnąć cyngiel. W ciasnej przestrzeni strzał zagrzmiał ogłuszająco. Dym wypełnił norę i gęstą chmurą przesłonił wszystko. Nieznajomy uderzył w dno plecami, a kopacz przekręcił się kocim ruchem i runął na niego. Przygnieciony napastnik zgiął rękę, aby znów wystrzelić, lecz w tejże chwili podbito mu dłoń zwinnym ruchem łokcia. Wylot lufy zwrócił się w górę i pocisk utkwił w ziemnej ścianie nory. Wnet nieznajomy uczuł na przegubie uścisk żelaznych palców. Toczyła się teraz walka o rewolwer. Każdy z zapaśników starał się zwrócić lufę w stronę nieprzyjaciela. Dym ulatywał z nory. Nieznajomy leżąc na grzbiecie zaczynał coś niecoś widzieć, lecz oślepł nagle, gdy oczy zasypała mu garść umyślnie rzuconego piasku. Przeraził się i wypuścił z ręki rewolwer. W następnej chwili spowiła go ciemność tak nieprzenikniona, że pochłonęła rychło nawet świadomość ciemności. Ale kopacz strzelał raz po raz, dopóki starczyło ładunków. Potem rzucił rewolwer i sapiąc ciężko usiadł na nogach trupa. Dyszał. Z trudem łowił powietrze. — Parszywy kundel! — wykrztusił. — Niedaleko urządził sobie obóz, dał mi odwalić całą robotę, no i drań, u celu, strzelił mi w plecy. Omal nie płakał ze złości i wyczerpania. Zerknął na twarz zastrzelonego. Pokrywała ją warstwa błota i piasku, trudno więc było rozpoznać rysy. — Na oczy go nie widziałem — zaopiniował kopacz skończywszy oględziny. — Zwyczajny, pospolity złodziej, bodaj go diabli! No, i strzelił mi w plecy! Strzelił mi w plecy! Rozpiął koszulę i obmacał się po lewej stronie z przodu i z tyłu. — Przeszła czysto, jak złoto! Nic mi nie będzie — zawołał radośnie. — Trzymam zakład, że dobrze wycelował, ale, łajdak, poderwał spluwę, jak naciskał cyngiel! Ale mu dałem, dałem mu jak się patrzy! Jeszcze raz zmacał palcami otwór zrobiony w boku pociskiem i twarz sposępniała mu na chwilę. — Dokuczać to będzie jak cholera — mruknął. — Pierwsza rzecz teraz trzeba zrobić opatrunek i wiać stąd migiem. Wylazł z nory i stokiem zeszedł do swego biwaku. W pół godziny później wrócił prowadząc jucznego konia. Pod rozchełstaną koszulą widać było bandaże, którymi prowizorycznie opatrzył ranę. Ruszał się wolno. Niezręcznie manewrował lewą ręką, bynajmniej jednak nie oszczędzał jej przy robocie. Trupowi założył pod ramiona pętle z liny od juków i dzięki temu zdołał go wywindować z dołu. Później zabrał się do zbierania złota. Uparcie harował przez kilka godzin, lecz często robił przerwy, by dać wypocząć sztywniejącej ręce, i mruczał za każdym razem: — Strzelił mi w plecy! A, parszywy kundel! Strzelił mi w plecy! Kiedy wydobył cały skarb i pieczołowicie zawinął złoto w kilka koców, z grubsza przeprowadził kalkulację: — Czterysta funtów albo Turek ze mnie — orzekł. — Powiedzmy, że będzie w tym dwieście funtów kamienia i piachu. Ha! I tak zostaje dwieście funtów złota! Bill! Hej, Bill! Obudź no się! Dwieście funtów złota! Czterdzieści tysięcy dolarów! I to twoje, wszystko twoje! Z humorem podrapał się w głowę i trafił na nieznajomy rowek. Ciekawie przesunął po nim palcami, zmacał długą na kilka cali krechę wyoraną na ciemieniu przez drugi pocisk. Ze złą miną zbliżył się do nieboszczyka. — Więcej nie będziesz, co?! — wrzasnął. — Nie będziesz, hę? No, i tak dostałeś za swoje uczciwie i z nawiązką. A na dokładkę sprawię ci przyzwoity pogrzeb. Ty nie zrobiłbyś tego dla mnie. Trzymam zakład. Powlókł ciało na dół i zepchnął. Głucho uderzyło o dno. Padło na bok, z twarzą zwróconą ku światłu. Kopacz spojrzał z góry na niedawnego przeciwnika. — I co? Strzeliłeś mi w plecy! — powiedział oskarżycielskim tonem. Przy pomocy kilofa i łopaty zasypał dół. Później obładował konia złotem. Brzemię było za wielkie dla jednego zwierzęcia, toteż wróciwszy do obozu kopacz przełożył kilka paczek na swego wierzchowca. I tak musiał zostawić część sprzętu: kilof, łopatę i miskę, zbędny zapas prowiantu i rozmaite mniej potrzebne graty. Słońce stało w zenicie, gdy wypchnął konie za kotarę z pnączy. Wspinając się na wielkie głazy zwierzęta przysiadały na zadach, cofały się, na oślep brnęły przez gęstwinę splątanej zieleni. Wierzchowiec upadł raz ciężko i kopacz zdołał go podnieść dopiero po zdjęciu bagażu. Kiedy koń stał już na nogach i ruszał dalej, człowiek wysunął głowę spomiędzy liści i raz jeszcze zerknął na zryte zbocze. — Parszywy kundel — powiedział i wycofał się ostatecznie. Zaczęło się znów szarpanie, rwanie pnączy i gałęzi. Drzewa chwiały się znacząc drogę objuczonych koni. Podkowy dźwięczały stukając głośno o kamienie, a od czasu do czasu padały gniewne rozkazy. Wreszcie męski głos zaśpiewał: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już —w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Piosenka cichła i cichła, a gdy umilkła, pogodny duch ustronia wrócił na swoje miejsce. Potok zaczął znów szeptać i drzemać na przemian. Podniosło się senne brzęczenie pszczół górskich. Ciężkim od woni powietrzem pożeglowały śnieżne kłaczki bawełny. Motyle ukazywały się i niknęły między drzewami, a cały pejzaż kąpał się w gorących blaskach słońca. Tylko zryte zbocze i ślady kopyt na łączce znaczyły drogę burzliwego życia, które zakłóciło na krótko spokój cichego ustronia i poszło własną drogą. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel The Unexpected NIEOCZEKIWANE Widzieć dostrzegalne i robić powszednie — to prosta sprawa. Życie indywidualne skłonne jest raczej do bezwładu niż ruchu. Skłonność tę wzmaga cywilizacja, w której zasięgu widzi się tylko dostrzegalne, a nieoczekiwane nadchodzi bardzo rzadko. Jeżeli jednak nadchodzi i jest wystarczająco ważne, niezaradne jednostki giną. Nie mogą zobaczyć niedostrzegalnego, nie mogą stawić czoła nieoczekiwanemu, nie potrafią dopasować starannie sformowanego życia do kształtów odmiennych, niecodziennych łożysk: giną u kresu własnego, utartego łożyska. Bywają jednak ludzie powołani do wielkich przeżyć. Jednostki zaradne wymykają się prawu dostrzegalnego i powszedniego, przystosowują życie do kształtu najdziwaczniejszych nawet łożysk, w które zabłądzą lub zostaną zepchnięte siłą. Taką jednostką była Edyta Whittlesey. Urodziła się w rolniczej okolicy Anglii, gdzie życie płynie naturalnym rzeczy porządkiem, a nieoczekiwane jest tak bardzo nie oczekiwane, że uchodzi za niemoralność, jeżeli się czasami zdarzy. Edyta Whittlesey poszła na służbę wcześnie, była więc młoda, gdy naturalnym rzeczy porządkiem została pokojową wielkiej damy. Zasadą cywilizacji jest narzucanie ludzkich praw życiu, dopóki nie zacznie ono działać regularnie i sprawnie, jak maszyna. Unicestwia się nieprzyjemne, przewiduje nieuniknione. Człowiek nie moknie na deszczu, nie marznie podczas mrozów. Nawet śmierć nie skrada się groźnie ciachając kosą znienacka, lecz jest przygotowanym zawczasu pogrzebowym orszakiem sunącym gładko do rodzinnego grobowca, gdzie troskliwie odkurza się wszystko, a zawiasy oliwi, żeby ich rdza nie pokryła. Takie właśnie było życie Edyty Whittlesey. Nic się nie działo. Trudno nawet nazwać wydarzeniem to, że mając dwadzieścia pięć lat towarzyszyła swej pani w wycieczce do Stanów Zjednoczonych. Łożysko zmieniło tylko kierunek, zostało jednak tym samym dobrze naoliwionym łożyskiem. Bez przygód i niespodzianek wiodło na drugą stronę Atlantyku. Nawet okręt nie był okrętem na morzu, lecz pakownym wielopiętrowym hotelem, który porusza się szybko i pewnie, niezmiernym ciężarem gniecie fale i zmuszając je do uległości odmienia ocean w do znudzenia spokojną sadzawkę. Na amerykańskim brzegu łożysko wiodło dalej lądem; było to bardzo przyzwoite łożysko wiodące do hotelu na każdym postoju, a między postojami do hoteli na kołach. W Chicago, kiedy jej pani oglądała jedną stronę życia towarzyskiego, Edyta Whittlesey poznawała drugą. Objawiła nawet pewną zdolność do zmagania się z nieoczekiwanym i do zwycięstwa nad nim, gdyż podziękowała za służbę i została Edytą Nelson. Hans Nelson, imigrant, Szwed z pochodzenia i cieśla z zawodu, ulegał germańskiemu niepokojowi, który na szlaku wielkiej przygody wciąż popycha tę rasę ku zachodowi. Hans był muskularny, ciężki, zrównoważony, a mierną wyobraźnię łączył z niezwykłą przedsiębiorczością. Posiadał nadto uczciwość i dar kochania równe jego niepożytej energii. — Będę pracował ciężko, a jak zbiorę trochę pieniędzy, pojadę do Colorado — rzekł Edycie następnego dnia po ślubie. Po roku Nelsonowie byli w Colorado, gdzie Hans pierwszy raz ujrzał kopaczy złota i zaraził się ich gorączką. Poszukiwania wiodły go przez Dakotę, Idaho i wschodni Oregon, aż do gór Kolumbii Brytyjskiej. W obozie i na szlaku Edyta Nelson towarzyszyła mężowi — dzieliła jego szczęście, kłopoty i trudy. Dreptanie hodowanej w domu kobiety zamieniła na posuwisty chód górala. Nauczyła się spoglądać w oczy niebezpieczeństwu śmiało, ze zrozumieniem, i na zawsze pożegnała paniczny strach zrodzony z nieświadomości, pospolity wśród mieszczuchów. Bo mieszczuchy głupieją ze strachu jak przerażone konie i zamarli ze zgrozy oczekują losu, zamiast porwać go za bary, albo rzucają się naprzód i w samobójczym pędzie ścielą drogę własnymi trupami. Edyta Nelson spotykała nieoczekiwane na każdym zakręcie ścieżki, a wzrok wyćwiczyła tak, że w krajobrazie widziała przede wszystkim niedostrzegalne, ukryte. Ona, co nie zajmowała się kuchnią nigdy w życiu, potrafiła upiec doskonały chleb nad otwartym ogniem na zwyczajnej patelni, i to bez użycia chmielu, drożdży czy proszku do pieczenia. A kiedy zużyła ostatni kubek mąki i ostatni kawałek boczku, stać ją było na przystosowanie się do okoliczności: z mokasynów i miękko garbowanych skórzanych części ubrania i rynsztunku przyrządziła niby to gulasz, który mimo wszystko trzymał dusze w cielesnej powłoce i dawał siły do wleczenia się naprzód. Nauczyła się objuczać zarówno konia, jak człowieka, choć było to zadanie, które złamałoby mieszkańca miasta i odarło go z resztek ambicji. Wiedziała nawet, jakie węzły najlepiej nadają się do tego lub owego rodzaju bagażów. Umiała także — nie tracąc równowagi ducha — rozpalić ogień z mokrego drewna podczas gwałtownej ulewy. Krótko mówiąc, Edyta Nelson pod każdym względem zwyciężała nieoczekiwane. Ale WIELKIE NIEOCZEKIWANE miało jeszcze zastąpić jej, drogę i wystawić Edytę na ciężką próbę. Fala poszukiwaczy złota odpływała na północ, ku Alasce, więc nurt ten musiał porwać i rzucić w stronę Klondike Hansa Nelsona z żoną. Jesienią roku 1897 znaleźli się w Dyea, nie mieli jednak pieniędzy, aby przenieść sprzęt na drugą stronę Przełęczy Chilkoot i spławić później w dół Yukonu do Dawson. Owej zimy Hans Nelson pracował w swoim fachu, pomagał przy budowaniu wyrastających jak grzyby po deszczu domów miasta Skaguay, gdzie zaopatrywali się kopacze. Cieśla był w ostatecznej rozpaczy. Przez całą zimę słyszał nieodparty zew Alaski. Najgłośniej wołała Zatoką Latuya, toteż latem. 1898 roku długie na siedemdziesiąt stóp czółno Siwaszów płynęło labiryntem skał nadbrzeżnych. W czółnie byli Hans Nelson i jego żona, a prócz nich (nie licząc Indian) trzech białych mężczyzn. Indianie zostawili pasażerów i bagaże nad ustronną zatoczką mniej więcej sto mil od Zatoki Latuya i wrócili do Skaguay. Trzej biali ludzie zostali, ponieważ wchodzili w skład zorganizowanej grupy, której uczestnicy pokrywali w równych częściach koszt wyprawy i mieli otrzymywać jednakowe zyski. Edyta Nelson podjęła się gospodarowania, przysługiwał jej więc udział taki sam jak mężczyznom. Zrąbano pierwsze jodły, zbudowano trzyizbową chatę. Utrzymywanie w niej porządku stanowiło zadanie Edyty Nelson. Mężczyźni mieli szukać złota, co robili, i znaleźć złoto, co również się powiodło. Nie było to wspaniałe odkrycie, lecz dość ubogi pokład, gdzie wielogodzinna harówka przynosiła każdemu kopaczowi piętnaście do dwudziestu dolarów dziennie. Lato, krótkie na Alasce, przeciągało się niezwyczajnie, więc Hans Nelson i jego towarzysze korzystali ze sposobności i powrót do Skaguay: odkładali z dnia na dzień. W końcu było za późno. Od dawna uzgodniono, że poszukiwacze odpłyną w towarzystwie kilkudziesięciu miejscowych Indian, którzy wybierali się w jesienną podróż handlową wybrzeżem oceanu, Siwasze czekali na białych do ostatniej chwili, wreszcie ruszyli w drogę. Spółka nie miała wyboru; musiała wyglądać przypadkowej okazji. Tymczasem trzebiono drzewa na działce i gromadzono opał. Indiańskie lato marudziło, drzemało. Później nagle, jak na dźwięk surmy, przyszła zima. Nadciągnęła nocą, a kiedy kopacze zbudzili się, wyła wichura, szalała zamieć śnieżna, zamarzały wody. Nawałnica ścigała nawałnicę, w przerwach zaś panowała cisza i słychać było tylko szturm morza na bezludne wybrzeże, gdzie słone bryzgi inkrustowały plażę zlodowaciałą bielą. W chacie działo się dobrze. Zdobyty złoty piasek wart był około ośmiu tysięcy dolarów i poszukiwacze mogli się tylko cieszyć. Porobili rakiety śnieżne, tropili zwierzynę, by zaopatrywać spiżarnię w świeże mięso, a w długie wieczory siadywali przy tasiemcowych partiach wista lub pedro. Ponieważ ustała praca na działce, Edyta Nelson przekazała mężczyznom podsycanie ognia i zmywanie naczyń, sama zaś cerowała skarpety i naprawiała odzież. W ciasnej chacie nie znano utyskiwań, swarów, drobnych sprzeczek, więc mieszkańcy jej często gratulowali sobie wzajemnie, że żyją tak wesoło i po przyjacielsku. Hans Nelson (solidny, poważny, raczej sztywny) szczerze i od dawna podziwiał żonę za jej łatwość obcowania z ludźmi. Harkey — wysoki, chudy Amerykanin z Teksasu, człowiek przyjemny, choć małomówny, dobrze zgadzał się z towarzystwem, póki nikt nie zahaczył jego teorii, że złoto rośnie. Czwarty wspólnik, Michael Dennin, wnosił do zacisznej izby irlandzki humor. Był wysoki, atletycznie zbudowany, skłonny do nagłych wybuchów gniewu o byle drobiazg i niezawodnie pogodny w obliczu wielkich przykrości lub ciężkich trudów. Piąty i ostatni z kompanii, Dutchy*, z własnej woli stanowił zwykły cel żartów. Sam sobie robił na przekór, byle budzić śmiech na swój rachunek i byle trwała uciecha. Zdaje się, miał jasny, świadomy cel w życiu: chciał być wesołkiem, szafarzem śmiechu. Poważne kłótnie nie mąciły nigdy nastroju w szczupłym gronie. Panował tam umiejętnie podsycany, pełen zadowolenia duch pomyślności, gdyż każdy mógł poszczycić się wynikiem krótkiej pracy w ciągu lata: szesnastoma setkami dolarów. Wreszcie nadeszło Nieoczekiwane. Mieszkańcy chaty usiedli do śniadania późno, jak zwykle od czasu, gdy zima przerwała regularną pracę przy dobywaniu złota. Była już ósma, ale paliła się świeca zatknięta w szyjkę butelki. Edyta i Hans zajmowali oba końce stołu. Po jednej stronie, plecami do drzwi, siedzieli Harkey i Dutchy. Miejsce naprzeciw nich było wolne. Dennin nie przyszedł jeszcze. Hans Nelson zerknął na pusty stołek, wolno pokiwał głową i siląc się na dobry humor, powiedział: — Zawsze pierwszy pcha się do żarcia. Bardzo dziwne. Może zachorował? — Gdzie Michael? — zapytała Edyta. — Wstał trochę wcześniej od nas i wyszedł na dwór — wyjaśnił Harkey. Dutchy zrobił rozpromienioną minę, jak gdyby gotował figiel. Udawał, że wie coś niecoś o powodach nieobecności Dennina. Uśmiechał się tajemniczo. Inni zaczęli go głośno wypytywać. Edyta zajrzała do sypialni mężczyzn i wróciła do stołu. Hans spojrzał na żonę, lecz przecząco pokręciła głową. — Nigdy nie spóźnia się na posiłki — orzekła. — Nic nie rozumiem — podjął Hans. — Zawsze ma apetyt pierwsza klasa; je niczym wilk. — Bardzo niedobrze — odezwał się Dutchy i smutno pokiwał głową. Zebrani przy stole zaczęli żartować na temat zniknięcia towarzysza. — Wielka szkoda! — wtrącił znów Dutchy. — Czego szkoda? — zapytał chór. — Biedny Michael — westchnął Dutchy grobowym tonem. — A cóż się stało Michaelowi? — zawołał Harkey. — On więcej wcale nie głodny — ubolewał Dutchy. — Cały apetyt precz! On nie lubi żarcia. — Nie widać tego, by wpycha zawsze, aż mu się uszy trzęsą — powiedział Harkey. — On nie chce być niegrzeczny dla pani Nelson — podjął szybko Dutchy. — Ja wiem, ja wiem wszystko! To bardzo niedobre. Po co on tutaj nie jest? Bo wyszedł na dwór. Po co wyszedł na dwór? Żeby dostać apetyt. Jak on to robi? Chodzi boso po śniegu. Aha! Ja wiem wszystko! Tak bogate ludzie robią apetyt, kiedy apetyt pójdzie precz. Michael ma tysiąc i sześć setek dolarów. On bogaty człowiek. On nie miał apetytu. Jak otworzyliście drzwi, widzieliście, jak chodził boso po śniegu. Ale wy nie widzieliście apetytu. To cała bida Michaela! Jak on zobaczy apetyt, on go cap! i przyjdzie na śniadanie. Bredniom wesołka odpowiedział donośny śmiech. Ledwie przebrzmiał, drzwi otwarły się i do izby wszedł Dennin. Siedzący przy stole odwrócili głowy, spojrzeli na spóźnionego przybysza. Trzymał dubeltówkę. W oczach wszystkich podniósł ją do ramienia i dwa razy dał ognia. Po pierwszym strzale Dutchy padł na stół, wywrócił kubek z kawą i płową czupryną zarył w talerzu płatków owsianych. Czołem przygniótł bliższy brzeg, toteż pełen włosów talerz stanął na blacie stołu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Harkey podskoczył, zerwał się z miejsca, ale trafiony drugim strzałem, upadł twarzą na podłogę. „Wielki Boże!” — zagulgotało mu w krtani i zamarło. Tak przyszło NIEOCZEKIWANE. Hans i Edyta zdrętwieli. Sztywno siedzieli za stołem, urzeczony wzrok utkwili w mordercy. Niewyraźnie widać go było przez obłok prochowego dymu. Wśród grobowej ciszy kawa rozlana z kubka Dutchy’ego ściekała na podłogę: kap, kap, kap… Dennin złamał dubeltówkę. Wyrzucił puste gilzy. Trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą sięgnął do kieszeni po ładunki. Wsuwał je właśnie do luf, gdy Edyta Nelson ocknęła się, zaczęła działać. Nie miała wątpliwości, że Dennin chce zabić ją i Hansa. Na chwilę — nie dłuższą niż trzy sekundy — poraziła, sparaliżowała kobietę potworna, niepojęta forma, w jakiej objawiło się nieoczekiwane. Później Edyta wyszła mu na spotkanie, chwyciła je za bary. Chwyciła zresztą w ścisłym słowa tego znaczeniu, gdyż kocim susem skoczyła na mordercę i obydwiema rękami uczepiła się szalika, który miał związany na szyi. Dennin, napadnięty znienacka, zachwiał się, cofnął o kilka kroków. Próbował odzyskać swobodę ruchów, nie wypuszczał broni z ręki. Stało się wszakże coś dziwnego: twarde mięśnie Edyty nabrały kociej zwinności. Kobieta uskoczyła w bok i szarpnięciem za szyję przegięła mordercę prawie do podłogi. Wyprostował się, okręcił szybko dokoła własnej osi. Edyta nie wypuszczała szalika. Trzymała mocno i uczepiona oburącz wirowała wraz z Denninem. Wreszcie nogi jej oderwały się od podłogi, a ciało zaczęło krążyć w powietrzu tworząc wir, który nagle zderzył się ze stołkiem. Mężczyzna i kobieta runęli na podłogę, lecz w upadku nie zaprzestali obłąkańczej walki i szamocząc się przemierzyli połowę izby. Hans Nelson oprzytomniał, pojął nieoczekiwane o pół sekundy później niż żona. Procesy nerwowe i procesy myślowe zachodziły w nim wolniej. Był większym organizmem, toteż zmarnował pół sekundy, nim dostrzegł, zrozumiał, zaczął wreszcie działać. Edyta zdążyła już skoczyć na Dennina i chwycić go za gardło, gdy Hans porwał się na nogi. Ale nie był tak chłodny i opanowany jak żona. Wpadł w furię, w szał godny Wikinga. W chwili gdy podnosił się ze stołka, otworzył usta i wydał głos pośredni między rykiem a wyciem. Błyskawiczny wir dwóch ciał krążył już po izbie, a Hans rycząc wciąż i wyjąc ścigał go i pochwycił wreszcie, kiedy Edyta i Dennin runęli na podłogę. Hans rzucił się na powalonego mordercę i nieprzytomnie zaczął okładać go pięściami. Tłukł potężnie, jak młotem, toteż Edyta poczuła wkrótce, że Dennin nie stawia już oporu. Wypuściła z rąk szalik, odpełzła nieco dalej. Dysząc ciężko leżała na podłodze i patrzyła. Wciąż padały szaleńcze razy. Dennin nie czuł ich bodaj. Nie reagował, nie ruszał się nawet. Kobiecie przyszło na myśl, że musiał zemdleć. Zawołała, żeby Hans dał spokój. Krzyknęła po raz drugi, ale Hans nie zwracał uwagi na jej głos. Chwyciła męża za rękę, lecz osiągnęła tylko tyle, że rozmach osłabł trochę. Nie podszept rozsądku skłonił kobietę do tego, co zrobiła później, nie litość ani posłuszeństwo nakazowi religii: „Nie zabijaj!” Było to raczej poczucie prawa. Etyka rasy i otoczenia z dni młodości kazały jej własnym ciałem osłonić bezbronnego mordercę przed furią męża. Hans spostrzegł, że bije żonę, i wtedy dopiero przestał. Pozwolił Edycie odciągnąć się od ofiary. Podobnie rozjuszony, ale karny pies pozwala odciągnąć się swojemu panu. Podobieństwo to sięgało jeszcze dalej. Na zwierzęcy sposób złość harczała w głębi gardzieli Nelsona,. który kilka razy próbował znów rzucić się na zdobycz i uczyniłby to niezawodnie, gdyby Edyta zwinnie nie zagradzała mu drogi. Uparcie odciągała szaleńca, wlokła do tyłu. Nigdy nie widziała męża w takim stanie, więc bała się go bardziej niż Dennina w gorączce walki. Nie mogła uwierzyć, że ta rozszalała bestia jest jej Hansem. Ze zgrozą uświadomiła sobie nagle, że jak dziki zwierz może w każdej chwili chwycić jej dłoń zębami. Hans nie chciał bić żony, lecz gorąco pragnął podjąć przerwaną egzekucję. Przez kilka sekund szamotał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz Edyta cierpliwie zagradzała mu drogę, uchylała się z nim razem, aż wreszcie rozsądek zaczął powracać i mąż dał za wygraną. Obydwoje z trudem dźwignęli się na nogi. Hans stanął pod ścianą, oparł się plecami. Twarz mu drgała, w gardle głuche, nieprzerwane warczenie cichło z sekundy na sekundę, aż umilkło zupełnie. Przyszła pora na reakcję. Edyta stała pośrodku izby. Załamywała ręce, jęczała i wzdychała ciężko, trzęsła się jak liść na wietrze. Nelson nie patrzył na nic, nic nie widział. Ale wzrok Edyty błądził niespokojnie po scenie niedawnych wydarzeń, od jednego szczegółu do drugiego. Dennin leżał bez ruchu niedaleko stołka obalonego szaleńczym wirem. Częściowo pod sobą miał dubeltówkę, nie zamkniętą jeszcze po wyrzuceniu pustych gilz. Z jego prawej dłoni wysuwały się dwa ładunki. Nie zdążył ich włożyć w lufy, ale kurczowo ściskał palcami, póki nie opuściła go przytomność. Harkey leżał twarzą do podłogi w miejscu, na którym upadł. Dutchy pochylony na blat stołu nurzał płową czuprynę w talerzu płatków owsianych, a talerz sterczał wciąż pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ten sterczący talerz szczególnie interesował Edytę. Czemu nie spada? To pocieszne! Zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy talerz płatków owsianych nie powinien stać kantem na stole, choćby nawet zamordowano człowieka. Edyta przeniosła wzrok na Dennina, zaraz jednak wróciła do szczególnego talerza. Był taki zabawny! Odczuła histeryczną ochotę do śmiechu. Później uprzytomniła sobie ciszę i zapomniała o talerzu. Zapragnęła, by coś się zdarzyło. Jednostajne kapanie kawy ze stołu na podłogę podkreślało tylko grobowe milczenie. Czemu Hans nic nie robi, nie mówi? Spojrzała na niego i otworzyła usta, lecz przekonała się, że język nie chce pełnić zwyczajnych funkcji. Gardło bolało ją dziwnie, usta miała suche, jak gdyby kostropate. Mogła tylko gapić się na męża, ten zaś gapił się na nią. Nagle ciszę przerwał ostry metaliczny brzęk. Edyta krzyknęła, spojrzała w stronę stołu. Talerz spadł nareszcie. Hans westchnął, jak gdyby przebudzony ze snu. Brzęk talerza był dla Nelsonów początkiem życia w nowym świecie. Chata symbolizowała ów nowy świat, w którym od dzisiaj mieli obracać się i działać. Dawna chata zniknęła na zawsze. Widnokręgi były zupełnie nowe, obce. Nieoczekiwane jak czarnoksiężnik musnęło porządek rzeczy, odmieniło perspektywy, przetasowało wartości, zrobiło zwodniczą mieszaninę ze wszystkiego, co realne i nierealne. — Mój Boże! Hans! Takie były pierwsze słowa Edyty. Nelson nie odpowiedział. Ze zgrozą popatrzył na żonę i powoli rozejrzał się po izbie, pierwszy raz zaczął badać ją dokładnie. Później włożył czapkę i ruszył w stronę drzwi. Edytę ogarnęło przerażenie. — Dokąd idziesz?! — krzyknęła. Rękę miał na klamce. Odwrócił się i powiedział: — Wykopać groby. — Nie zostawiaj mnie, Hans, z… — spojrzeniem omiotła izbę — …z tym wszystkim.. — No przecież trzeba je kiedyś wykopać — odpowiedział. — Nie wiesz jeszcze, ile — sprzeciwiła się rozpaczliwie, a widząc, że mąż się waha, dodała: — A zresztą, pójdę z tobą, to ci pomogę. Wrócił do stołu. Machinalnie objaśnił palcami świecę. Później rozpoczęły się oględziny. Harkey i Dutchy nie żyli. Wyglądali okropnie, bo morderca strzelał z bardzo bliska. Hans nie chciał podejść do Dennina, więc Edyta musiała samodzielnie przeprowadzić tę część śledztwa. — Żyje! — zawołała. Hans zbliżył się i z góry spojrzał na mordercę. — Coś mówił! — zapytała Edyta, gdy w gardle męża zacharczały nieartykułowane dźwięki. — Mówiłem, że to cholerna szkoda, że taki nie zdechł — odpowiedział Nelson. Edyta schyliła się nad leżącym ciałem. — Zostaw go — rozkazał Nelson surowym, nie swoim głosem. Opanowana nagłą trwogą podniosła wzrok na męża. Chwycił dubeltówkę upuszczoną przez Dennina i zaczął ją nabijać. — Co robisz?! — krzyknęła prostując się gwałtownie. Hans milczał. Przyłożył kolbę do ramienia. Widząc to, Edyta chwyciła lufę blisko wylotu, szarpnęła w górę. — Zostaw mnie! — krzyknął Hans ochryple. Chciał jej wyrwać broń, ale kobieta przysunęła się bliżej, objęła go wpół. — Hans! Hans! — zawołał. — Zbudź się! Opamiętaj! Nie bądź szalony! — On zabił Dutchy’ego i Harkeya — odrzekł mąż. — Muszę go zabić. — Ależ to zbrodnia! — sprzeciwiła się gwałtownie. — Istnieje przecież prawo! Wykrzywił się wzgardliwie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nie wierzy w istnienie prawa w takiej okolicy. Ale powtórzył tylko beznamiętnie, uparcie: — On zabił Dutchy’ego i Harkeya. Edyta długo przekonywała męża, była to jednak dysputa jednostronna, gdyż ograniczał się do wypowiadanego raz po raz: „On zabił Dutchy’ego i Harkeya”. Kobieta nie ustępowała jednak, nie była w stanie uwolnić się od wpływów wychowania z lat dziecinnych, od krwi swojego narodu. Poczucie praworządności stanowiło jej dziedzictwo, a stosowanie prawa było dla niej jedynym słusznym postępowaniem. Innej uczciwej drogi nie mogła sobie wyobrazić. Hans — własnoręcznie wymierzający sprawiedliwość — byłby w równej niezgodzie z prawem, jak zbrodnia Dennina. „Dwa złe postępki nie dają w sumie dobrego — rozumowała Edyta — istnieje więc tylko jeden sposób ukarania mordercy: sposób legalny, ustalony przez porządek społeczny”. Wreszcie Nelson skapitulował. — Dobrze — burknął. — Niech stanie na twoim. Jutro czy pojutrze on zabije ciebie albo mnie. Sama zobaczysz. Pokręciła głową i wyciągnęła rękę po dubeltówkę. Hans był gotów oddać ją żonie, lecz zawahał się w ostatniej chwili. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej — poprosił. Znów pokręciła głową i Hans powtórnie wyciągnął do niej rękę ze strzelbą. Wtem drzwi otworzyły się i do izby, wszedł bez pukania Indianin. Wraz z nim wtargnął podmuch wiatru i zawierucha śnieżnych płatków. Nelsonowie odwrócili głowy, spojrzeli na przybysza. Hans trzymał jeszcze dubeltówkę. Nieproszony gość bez dreszczu przyjął do wiadomości krwawą scenę. Przelotnym spojrzeniem obrzucił trupy i rannego. Na twarzy jego nie odmalowało się zdziwienie ani ciekawość. Harkey leżał u jego nóg, ale Indianin nie zwracał nań uwagi. Dla niego zwłoki Harkeya nie istniały. — Straszna wiatr — odezwał się na powitanie. — Wszystko dobrze, co? Bardzo dobrze? Hans ściskał w ręku strzelbę. Był pewien, że Indianin jemu przypisuje zmasakrowane ciała. Błagalnie spojrzał na żonę. — Jak się masz, Negook — powiedziała z wysiłkiem. — Nie, nie bardzo dobrze. Straszne nieszczęście. — Do widzenia. Już idę. Bardzo pilno — odrzekł Negook. Ostrożnie, bez pośpiechu przestąpił czerwoną kałużę na podłodze, otworzył drzwi i wyszedł. Mężczyzna i kobieta spojrzeli na siebie. — Myśli, że to nasza robota — wykrztusił Hans — że moja… Edyta milczała chwilę. Następnie powiedziała zwięźle, rzeczowym tonem: — Mniejsza, co Negook myśli. To okaże się później. Teraz mamy dwa groby do wykopania. Ale przede wszystkim trzeba związać Dennina, żeby nie mógł uciec. Hans nie chciał dotknąć mordercy, więc Edyta skrępowała mu mocno ręce i nogi. Później wyszli w zamieć śnieżną. Zlodowaciała ziemia nie ustępowała pod uderzeniem kilofa. Nelsonowie przynieśli drewno i na oczyszczonej ze śniegu twardej skorupie rozniecili ognisko. Płonęło godzinę i rozmiękczyło kilka cali zmarzniętej powłoki. Teraz należało wybrać łopatami tę warstwę i na nowo rozpalić ogień. Grób pogłębiał się z szybkością dwóch lub trzech cali na godzinę. Praca była ciężka i żmudna. Tumany śniegu nie pozwalały ognisku palić się jak należy. Wiatr przenikał odzież, mroził skostniałe ciała. Nelsonowie odzywali się rzadko. Zawierucha przeszkadzała rozmowie. Najprzód próbowali odgadnąć motywy zbrodni Dennina. Później milczeli przejęci grozą. O pierwszej Hans spojrzał w stronę chaty i oznajmił, że jest głodny. — Nie, Hans — odpowiedziała żona. — Nie teraz. Trudno wymagać, żebym sama poszła do chaty… do tej chaty… i gotowała obiad. Koło drugiej Hans zgodził się towarzyszyć żonie, lecz zatrzymała go przy pracy. O czwartej oba doły zostały skończone. Były płytkie, nie głębsze niż na dwie stopy, nadawały się jednak do zamierzonego celu. Tymczasem zapadła noc. Hans wyciągnął sanki i dwa trupy powędrowały przez ciemności i zadymkę do zlodowaciałego grobowca. Pogrzeb nie przypominał w niczym uroczystego konduktu. Sanki głęboko tonęły w zaspach, opierały się mocno. Nelsonowie nie jedli nie od poprzedniego dnia, toteż osłabli z głodu i nerwowego wyczerpania. Nie mieli sił, by walczyć z wichurą, i od czasu do czasu padali obalani nagłym podmuchem. Sanki wywracały się kilkakrotnie, trzeba więc było ładować na nie od nowa upiorny bagaż. Ostatnie sto stóp do grobów wiodło pod górę, stromym zboczem. Hans i Edyta przebyli tę drogę na czworakach, niby psy pociągowe. Z rąk uczynili przednie nogi, dłonie nurzali w śniegu. Mimo to dwa razy ciężar ściągał ich w tył po stoku wzgórka. Żywi i umarli, postronki zaprzęgu i sanki — wszystko to sunęło na dół w straszliwym nieładzie. — Jutro ustawię w głowach mogił deski z ich nazwiskami — powiedział Hans po zasypaniu dołów. Edyta szlochała. Nabożeństwo żałobne ograniczyła do kilku urywanych zdań. Na nic więcej nie mogła się zdobyć. Osłabła i mąż prawie ją odniósł do chaty. Dennin odzyskał przytomność. Od dawna przewracał się z boku na bok i daremnie próbował zrzucić pęta. Na Hansa i Edytę spoglądał pałającym wzrokiem, nie zaczynał jednak rozmowy. Nelson nadal wzbraniał się dotknąć mordercy. Patrzył posępnie, jak żona wlecze go do sypialni mężczyzn, gdzie — mimo licznych wysiłków — nie mogła dźwignąć ciężaru z podłogi na pryczę. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej. Od razu skończą się kłopoty — wystąpił Hans z ostatnią prośbą. Edyta pokręciła głową i schyliła się, by wznowić próby. Ze zdziwieniem poczuła, że bezwładne ciało dało się unieść zupełnie łatwo, odgadła więc, że Hans zmiękł i pospieszył jej z pomocą. Później przyszła kolej na sprzątanie kuchni. Podłoga opowiadała jednak uparcie o tragedii i przestała wtedy dopiero, gdy Hans zheblował poplamione deski, a strużynami napalił w piecu. Dnie przechodziły i mijały. Wiele było ciemności i ciszy przerywanej tylko nawałnicami i grzmotem zamarzającego morza, którą szturmowało wybrzeże. Hans słuchał najlżejszego skinienia Edyty. Utracił swą wspaniałą przedsiębiorczość. Żona chciała policzyć się z Denninem na swój sposób, w jej więc rękach zostawił całą sprawę. Morderca był nieustanną groźbą. W każdej chwili mógł uwolnić się te więzów, toteż Nelsonowie pilnowali go dniem i nocą. Zawsze jedno lub drugie siedziało przy nim z nabitą strzelbą w pogotowiu. Zrazu Edyta ustanowiła ośmiogodzinne warty, ale tak długie i nieprzerwane napięcie było zbyt nużące. Później zmieniała się z mężem co cztery godziny. Nelsonowie musieli jednak spać, a że posterunku nie mogli opuszczać w nocy, prawie cały wolny czas poświęcali czuwaniu nad Denninem. Resztę pochłaniało przyrządzanie posiłków i zbieranie drewna na opał. Po wizycie złożonej nie w porę przez Negooka Indianie omijali chatę. Edyta wysłała do nich Hansa z propozycją, żeby czółnem wzdłuż wybrzeża morskiego odwieźli Dennina do najbliższej osady białych lub bodaj faktorii. Misja ta spełzła na niczym. Z kolei pani Nelson wybrała się sama i odbyła rozmowę z Negookiem. Był on naczelnikiem małej wioski i w pełni oceniał wagę tego stanowiska; swoją politykę wyłożył jasno i w niewielu słowach. — To zmartwienie białych — powiedział — nie zmartwienie Siwaszów. Moi ludzie wam pomogą, zmartwienie będzie także zmartwieniem Siwaszów. Jak zmartwienie białych będzie razem ze zmartwieniem Siwaszów, zrobi się jedno zmartwienie, bardzo wielkie zmarwienie, takie, że wcale nie będzie mu końca. Zmartwienie niedobre. Moi ludzie nie zrobili nic złego. Po co mają wam pomagać i mieć zmartwienie? Edyta wróciła z kwitkiem do straszliwej chaty i nie kończących się czterogodzinnych wart. Często podczas swojej zmiany, gdy z nabitą dubeltówką siedziała nad więźniem, przymykała oczy i zaczynała drzemać. Za każdym razem budziła się przerażona. Chwytała strzelbę i szybko zerkała na Dennina. Były to odruchy nerwowe, które wywierały zgubny wpływ na organizm. Bała się tego człowieka. Nawet na jawie nie mogła stłumić przerażenia i raptownie sięgała po broń, ilekroć poruszył się pod kocami. Była bliska rozstroju nerwowego i zdawała sobie z tego sprawę. Najprzód gałki oczne zaczynały drgać tak, że musiała zamykać oczy, by to powstrzymać. Z kolei przyszło nerwowe mruganie, bezwiedne, niemożliwe do opanowania. Kobieta była wyczerpana fizycznie i nerwowo, ponadto zaś nie mogła zapomnieć tragedii. Wciąż odczuwała grozę nie mniejszą niż w ów pierwszy ranek, kiedy nieoczekiwane wkroczyło do chaty i wzięło ją w posiadanie. Pełniąc codzienne posługi przy więźniu zaciskała zęby, żelazną ręką trzymała na wodzy ciało i ducha. Hans reagował odmiennie. Bez reszty uległ myśli, że obowiązkiem jego jest uśmiercenie Dennina, ilekroć więc zajmował się spętanym jeńcem lub czuwał przy nim, Edytę dręczyła obawa, że mąż wpisze nową szkarłatną pozycję w kronice chaty. Często przeklinał mordercę, obchodził się z nim brutalnie. Próbował jednak maskować zbrodniczą manię i od czasu do czasu mówił żonie: — Przyjdzie pora, że sama będziesz chciała, żebym go zabił, a ja tego nie zrobię. Sprzykrzy mi się cała historia. Nieraz podczas zmiany Hansa Edyta wchodziła cichaczem do sypialni. Strażnik i więzień złowieszczo wpatrywali się w siebie, niby dwie dzikie bestie. Na twarzy Nelsona wypisana była żądza mordu. Dennin miał obłąkaną, zaciętą minę szczura zapędzonego w pułapkę. — Hans! — wołała wtedy kobieta. — Ocknij się, Hans! Wracał do przytomności, opamiętywał się wystraszony, pełen wstydu, ale bynajmniej nie skruszony. Hans stał się zatem drugim czynnikiem problemu, który nieoczekiwane dało Edycie do rozwiązania. Z początku chodziło jedynie o słuszne postąpienie z Denninem, a słuszne wydawało się jej tylko trzymanie go pod strażą do chwili, gdy będzie mógł stanąć przed właściwym trybunałem. Później powstała kwestia Hansa. Edyta zrozumiała, że w grę wchodzą władze umysłowe i zbawienie duszy męża. Niebawem odkryła więcej. Problem obejmował również jej własne siły i odporność. Uginała się pod brzemieniem. Jej lewe ramię odmawiało posłuszeństwa, zaczynało drgać. Nie potrafiła donieść do ust pełnej łyżki, nie mogła ufać zagrożonej ręce. Doszła do wniosku, że to objawy tańca świętego Wita. Dręczyła się pytaniem, jak daleko sięgną skutki choroby. Co będzie, jeżeli ona załamie się zupełnie? Nową grozą była wizja prawdopodobnej przyszłości, gdy w chacie pozostanie tylko Dennin z Hansem. Czwartego dnia morderca odzyskał mowę. — Co myślicie ze mną zrobić? — brzmiało jego pierwsze pytanie, które powtarzał później codziennie i wiele razy na dzień. Edyta odpowiadała zawsze, że na pewno ona i jej mąż potraktują go zgodnie z prawem. Następnie zadawała swoje nieodmienne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? Dennin nie odpowiadał. Wybuchał gniewem, klął, rzucał się, szarpał krępujące go rzemienie z surowej skóry. Groził Edycie albo mówił, jak zapłaci Nelsonom, kiedy się wyzwoli, co musi nastąpić wcześniej lub później. W takich przypadkach kobieta odwodziła kurki dubeltówki, gotowa posłać mu na spotkanie śmiercionośny ołów, jeśli Dennin odzyska swobodę ruchów. Ale serce biło jej mocno, drżała trwożliwie, odchodziła od zmysłów z napięcia i przerażenia. Z biegiem czasu morderca złagodniał nieco. Znużyła go ta sama, wciąż leżąca pozycja — tak przynajmniej rozumowała Edyta. Zaczął prosić i błagać, by go rozwiązać. Sypał szalonymi obietnicami. Nie uczyni Nelsonom krzywdy. Sam powędruje wzdłuż wybrzeża morskiego i dobrowolnie odda się w ręce sprawiedliwości. Odstąpi Nelsonom swoją część złota. Przepadnie w sercu dziewiczej puszczy i nigdy, przenigdy nie wróci do cywilizacji. Odbierze sobie życie zaraz po wyzwoleniu z pęt. Błagania kończyły się zwykle majaczeniem. Edyta była zdania, że morderca traci chwilami przytomność, nieodmiennie jednak kręciła głową i milcząco odmawiała Denninowi wolności, do której tęsknił tak, że często wpadał w dziką furię. Mijały tygodnie. Więzień łagodniał coraz bardziej. Znużenie dochodziło do głosu, tłumiło wszystko inne. — Taki jestem zmęczony, taki zmęczony — pomrukiwał często i jak rozkapryszone dziecko kręcił głową na poduszce. Prosił pokornie o śmierć. Błagał o nią Edytę. Zaklinał Hansa, by położył kres jego mękom. Chciał nareszcie odpocząć. Odpocząć! Niebawem wytworzyły się warunki nie do zniesienia. Edyta była coraz bardziej nerwowa. Zdawała sobie sprawę, że załamanie grozi lada chwila. Nie mogła nawet odpocząć należycie, gdyż dręczył ją strach, że Hans ulegnie swojej manii i zastrzeli Dennina korzystając ze snu żony. Nadszedł już styczeń, lecz pierwszego szkunera kupieckiego należało spodziewać się dopiero za kilka miesięcy. Mógł wówczas zawinąć do zatoki, ale wcale nie musiał. Ponadto poszukiwacze złota nie zamierzali zimować w chacie i zapasy żywności bliskie były końca. Hans nie uzupełniał ich polowaniem, bo konieczność pilnowania więźnia przykuwała do miejsca obydwoje Nelsonów. Edyta pojęła, że coś trzeba przedsięwziąć. Z wysiłkiem wielokrotnie rozważała cały problem. Nie potrafiła oczywiście otrząsnąć się z legalizmu swojej rasy, z poczucia praworządności odziedziczonego wraz z krwią i wpajanego od dzieciństwa. Wiedziała, iż wszystko, co uczyni, musi zgadzać się z zasadami prawa. Podczas długich godzin czuwania — gdy ze strzelbą na kolanach siedziała nad rzucającym się niespokojnie mordercą, a za oknem szalała nawałnica — Edyta Nelson prowadziła samodzielne badania socjologiczne i na własny użytek studiowała ewolucję pojęć prawnych. Wreszcie przyszło jej na myśl, że prawo stanowi tylko wyraz przekonania i woli takiej lub innej gromady ludzkiej. Nie ma znaczenia fakt, jak liczna jest gromada. Bywają niewielkie, na przykład Szwajcaria. Bywają też duże, na przykład Stany Zjednoczone. Kobieta rozumowała dalej. Nie ma również znaczenia fakt, że gromada jest mała, bodaj najmniejsza. Kraj może liczyć tylko dziesięć tysięcy ludności, a przecie jej zbiorowe przekonanie i wola decydują o obowiązujących prawach. Czemu zatem tysiąc ludzi nie mogłoby stanowić takiej grupy? Jeżeli zaś wystarczy tysiąc, z jakiej racji nie ma wystarczyć stu, pięćdziesięciu, pięciu?… Dlaczego nie ma wystarczyć DWOJE? Przestraszona śmiałością swoich wniosków omówiła je z mężem. Z początku nie mógł nic zrozumieć. Wreszcie rozjaśniło mu się w głowie i dorzucił przekonywający argument. Wspomniał o wiecach poszukiwaczy złota, kiedy to wszyscy mężczyźni pracujący w okolicy zbierają się, aby stanowić prawa i wymierzać sprawiedliwość. Hans dowodził, że często bywa ich tylko dziesięciu lub piętnastu, a jednak wola większości obowiązuje całą dziesiątkę lub piętnastkę i każdy, kto sprzeciwi się tej woli, ponosi karę. Edyta zobaczyła prostą, jasną drogę — nareszcie! Dennina trzeba powiesić. Hans wyraził zgodę. Przecież stanowią absolutną większość? określonej gromady ludzkiej. Zbiorowa wola orzekła, iż morderca ma wisieć. Wprowadzając w czyn tę wolę Edyta chciała za wszelką cenę zachować formy zwyczajowe. Ale gromada ludzka była tak szczupła, że Nelsonowie z konieczności odgrywali role świadków, ławy przysięgłych, sędziów, ba! nawet katów. Edyta formalnie oskarżyła Michaela Dennina o morderstwo Dutchy’ego oraz Harkeya i leżący na pryczy więzień wysłuchał zeznań — najprzód Hansa, później jego żony. Odmówił przyznania się lub nieprzyznania do winy i milczał uparcie, gdy kobieta spytała, czy podsądny ma coś na swą obronę. Z kolei Nelsonowie nie wstając ze stołków wydali werdykt ławy przysięgłych: winien. Wreszcie Edyta Jako sędzia ogłosiła wyrok. Głos jej się trząsł, powieki trzepotały, lewa ręka drgała nerwowo, ale zdobyła się na wysiłek: — Michaelu Dennin! Zostałeś skazany na śmierć. Za trzy dni będziesz powieszony. Tak brzmiała sentencja wyroku. Więzień bezwiednie westchnął z ulgą. Później roześmiał się szyderczo i powiedział: — No, przynajmniej ta piekielna prycza nie będzie mi uciskać gnatów. Zawszeć to jaka taka pociecha. Po ogłoszeniu wyroku wszyscy mieszkańcy chaty odczuli odprężenie. Zwłaszcza skazaniec. Zniknęła jego pochmurna, zaciekła wrogość. Spokojnie rozmawiał ze swoimi strażnikami, a od czasu do czasu błyskał nawet dawnym dowcipem. Chętnie też słuchał Biblii. Edyta czytywała mu Nowy Testament, a Dennin najbardziej interesował się synem marnotrawnym i łotrem na krzyżu. Dnia poprzedzającego wyznaczony termin egzekucji Edyta zadała swe zwyczajne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? — Bardzo prosta sprawa — odpowiedział Dennin. — Przyszło mi do głowy… Stanowczym tonem kazała mu milczeć i zaczekać chwilę; pobiegła do pryczy męża. Hans był wolny od służby, toteż budząc się przecierał oczy i mamrotał gniewnie. — Idź zaraz — rozkazała mu żona — sprowadź Negooka i jakiego drugiego Indianina. Michael chce odbyć spowiedź. Muszą przyjść. Weź strzelbę i przygnaj ich pod groźbą, jeżeli zajdzie potrzeba. W pół godziny później Negook i jego wuj Hadikwan zostali wprowadzeni do celi śmierci. Przyszli niechętnie. Hans popędzał ich wycelowaną w plecy dubeltówką. — Negooku — odezwała się Edyta — nie będzie zmartwienia dla ciebie ani twoich ludzi. Nic od was nie chcemy. Usiądźcie tylko, słuchajcie wszystkiego i starajcie się zrozumieć. W takich warunkach skazany na śmierć Michael Dennin odbywał publiczną spowiedź. Kiedy mówił, Edyta notowała jego słowa, Indianie słuchali, a Hans pilnował drzwi, bo obawiał się, że świadkowie mogą czmychnąć. Na początek morderca powiedział, że od piętnastu lat nie był w starym kraju, a zawsze miał zamiar wrócić tam z furą pieniędzy, aby swojej starej matce zapewnić dobrobyt do końca życia. — A jak mógłbym tego dokazać z głupimi szesnastoma setkami dolarów? — zapytał. — Cóż, chciałem mieć wszystko złoto, całe osiem tysięcy. Wtedy wróciłbym z fasonem. Przyszło mi do głowy, że to nic trudnego. Zabiję was wszystkich, w Skaguay zameldują o napadzie Indian i zwieję do Irlandii. Więc wziąłem się do zabijania, ale, jak lubił mówić Harkey, ukrajałem za duży kęs i udławiłem się, nim go zdążyłem przełknąć. Koniec spowiedzi! Spełniłem obowiązek wobec diabła, a teraz, jak Bóg pozwoli, spełnię obowiązek wobec Boga. — Negooku i Hadikwanie — zwróciła się Edyta do Indian — słyszeliście mowę białego człowieka. Jego słowa są tutaj na papierze. Musicie zrobić znak, o, taki znak, na tym papierze, aby ci, co przyjdą później, wiedzieli, że słyszeliście wszystko. Siwasze nakreślili krzyżyki obok swoich imion i Edyta pozwoliła Im odejść, wprzód jednak zapowiedziała, by następnego dnia rano wrócili z całym plemieniem, jako świadkowie dalszego rozwoju wydarzeń. Denninowi na krótko oswobodzono ręce. Musiał przecie podpisać dokument. Później cisza zaległa w izbie. Hans był rozdrażniony, Edyta przygnębiona. Morderca leżał na wznak spoglądając prosto w pułap o szparach utkanych mchem. — Teraz spełnię obowiązek wobec Boga — mruknął i zwrócił się do Edyty. — Poczytaj mi z książki — poprosił dodając zaraz półżartobliwym tonem. — Pomoże mi to chyba zapomnieć o tej pryczy. Dzień egzekucji wstał pogodny i zimny. Termometr wskazywał dwadzieścia pięć stopni niżej zera. Dął lodowaty wicher, przenikał odzież i ciało, mroził do szpiku kości. Pierwszy raz od wielu tygodni Dennin stanął na nogach. Mięśnie jego długo nie pracowały, a że odwykł od utrzymywania się w pozycji pionowej, przychodziło mu to z trudem. Chwiał się w tył i do przodu, aż wreszcie poszukał oparcia i skrępowanymi rękami uczepił się Edyty. — Zupełnie jakbym był zalany — roześmiał się głucho i zaraz dorzucił. — Lepiej, że to już koniec. Cieszę się. I tak zdechłbym na pewno na tej piekielnej pryczy. Kiedy Edyta włożyła mu na głowę futrzaną czapkę i zaczęła opuszczać nauszniki, skazaniec roześmiał się znowu i zapytał: — Po co tyle zachodu? — Na dworze piekielnie zimno — odparła. — Za dziesięć minut odmrożone ucho nie będzie ważne dla biednego Michaela Dennina — powiedział. Edyta nastroiła nerwy przed ostatnią, straszliwą próbą, ale proste zdanie mordercy zadało cios jej równowadze. Do tej pory wszystko odbywało się jak w upiornym śnie, lecz naga prawda ostatnich słów wstrząsnęła Edytą, kazała jej szeroko otworzyć oczy na realizm tego, co się dzieje. Irlandczyk nie przegapił jej zmieszania. — Przykro mi, że cię zaniepokoiło moje głupie gadanie — powiedział zmartwiony. — Nic specjalnego nie miałem na myśli. To wielki dzień dla Michaela Dennina. Wesołym dziś jak szczygieł. Zaczął gwizdać ochoczo, niebawem jednak zmienił ton na smutniejszy i zupełnie umilkł. — Szkoda, że nie ma księdza — powiedział z żalem, lecz dodał bez namysłu. — No, ale Michael Dennin to stary wyga! W drodze na tamten świat obejdzie się bez ekstra wygód. Był bardzo słaby i tak odwykł od chodzenia, że tuż za progiem omal go wiatr nie obalił. Edyta i Hans szli po dwóch stronach skazańca i podtrzymywali go silnie, on zaś żartował nieustannie, starał się rozweselić eskortę. Tylko raz nabrał powagi na czas wystarczająco długi, by udzielić wskazówek co do przesłania jego udziału w złocie pod adresem matki zamieszkałej w Irlandii. Nelsonowie i Dennin wspięli się na niewielki wzgórek i spośród drzew wyszli na polanę. Negook, Hadikwan i wszyscy Siwasze (do niemowląt i psów włącznie) otaczali kręgiem beczkę ustawioną denkiem do góry na śniegu. Byli skupieni, uroczyści. Przyszli, aby przekonać się na własne oczy, jak działa prawo białego człowieka. Opodal widać było grób wypalony przez Hansa w zlodowaciałej ziemi. Dennin spokojnym wzrokiem zbadał i rzeczowo ocenił przygotowania: grób, beczkę, grubość postronka, średnicę konara, do którego stryk był uwiązany. — Jak Boga kocham, Hans, sam nie urządziłbym tego lepiej, gdyby o ciebie chodziło! Głośno roześmiał się z własnego dowcipu, ale twarz Hansa zastygła w upiorną, posępną maskę, którą zdołałyby skruszyć chyba tylko trąby na Sąd Ostateczny. Poza tym Hansowi robiło się słabo. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak straszliwym wysiłkiem może być wyprawienie na tamten świat bliźniego. Edyta rozumiała to od dawna, lecz rozumienie wcale nie ułatwiało jej zadania. Dręczyła ją niepewność, czy zdoła utrzymać się w garści, doprowadzić rzecz do końca. Raz po raz kusiło ją coś, żeby zawyć, krzyknąć, żeby rzucić się na śnieg albo zasłoniwszy oczy rękami odwrócić się na pięcie i pomknąć na oślep, uciec do puszczy, dokądkolwiek, byle dalej, dalej. Potężnym wysiłkiem woli panowała nad sobą. Wyprostowana szła naprzód. Robiła to, co musiało być zrobione. Pośród szalonej zawieruchy uczuć była wdzięczna Denninowi za pomoc, której udzielał oprawcom, w miarę możności. — Daj no mi rękę — powiedział do Hansa i korzystając z tej podpory wgramolił się jakoś na beczkę. Schylił się, żeby Edycie łatwiej było założyć mu pętlę na szyję. Później stanął znów prosto, kiedy Hans uwiązywał postronek do konara nad jego głową. — Michaelu Dennin! Czy masz coś do powiedzenia? — zapytała Edyta donośnym, lecz rozdygotanym głosem. Stojący na beczce skazaniec zaczął przestępować z nogi na nogą. Wstydliwie spuścił oczy, jak żółtodziób, który ma wygłosić pierwszą w życiu mowę. Odchrząknął raz i drugi. — Lepiej, że to już koniec — powiedział wreszcie. — Obeszliście się ze mną po chrześcijańsku. Z serca wdzięczny jestem za waszą dobroć. — Oby Bóg przyjął cię jak skruszonego grzesznika — powiedziała Edyta. — Aha — głęboki bas odpowiedział wysokiemu głosowi kobiety. — Oby Bóg przyjął mnie jak skruszonego grzesznika. — Żegnaj, Michaelu! — krzyknęła rozdzierająco, żałośnie. Ciężarem całego ciała runęła na beczkę, lecz beczka stała. — Hans! — zawołał omdlewającym tonem. — Hans! Ratunku! Prędzej! Czuła, że brak jej sił, a beczka nie ustępuje. Nelson skoczył na pomoc, wytrącił podporę spod nóg Michaela Dennina. Kobieta odwróciła się, uszy zatkała palcami. Potem wybuchnęła śmiechem — ostrym, przeraźliwym, metalicznym śmiechem. Hans przeraził się tak, jak ani razu podczas długotrwałej tragedii. Nadeszło ostateczne załamanie Edyty Nelson. Mimo ataku histerii zdawała sobie z tego sprawę i była szczęśliwa, że wytrzymała pod brzemieniem do ostatka. Zatoczyła się w stronę męża. — Hans, weź mnie do chaty — zdołała wyjąkać. — I pozwól mi odpocząć — dodała. — Ach, spać, spać, spać!… Odeszła po śniegu. Mąż otaczał ją ramieniem, podtrzymywał z całej mocy, kierował chwiejnymi krokami. Ale Indianie pozostali. W skupieniu patrzyli, jak działa osobliwe prawo białych, które każe człowiekowi wykonywać dziwaczny taniec w powietrzu. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel The Sheriff of Kona SZERYF KONY Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu. Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce. — Kraina marzeń — powiedziałem. — Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth. — Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii. — Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi. — Jak może dąć za taką barierą? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. — Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę. Uśmiechnąłem się niedowierzająco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry. — Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe… To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś lepiej wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda! — Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! — Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził? — Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr — subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. — Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospodarz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł. — Miłość — zapytałem. — Kobieta? Cudworth pokręcił głową. — I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. — Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. — Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głową. — Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. — Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem. — Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść. — Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą — och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a. Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte’a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe. „Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…” „Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć”. Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy. „Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”. „Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”. Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil — spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę. Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca. Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego — nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.* Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków. W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz”. Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”. Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. „Co ci do łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!” Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.” W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. „Wielki Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu. „Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…” Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi. „John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie. Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem. „John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte’a Gregory’ego. „John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. — Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?” Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała. „Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla” Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnego snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy. „No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!” Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady. „To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna. Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu. „To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?” Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. „Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”. Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały. „Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. — Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!” Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć. Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów. „Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony. Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!” Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego ranka parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać. Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno–wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy „Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner. Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę. Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie „pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*, a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam. „Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?” Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał. Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa. — Nie bał się pan? — zapytałem. — Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu… Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom. — Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem. Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera. To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Koolau the Leper TRĘDOWATY KOOLAU Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy rządzą tym krajem. A kimże są ci biali? My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki, przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni, i wszystkie wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło — wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: ,,To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?” Koolau przerwał. Podniósł ręką i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne, U jednego ziała pustka na miejscu nosa, u innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii. Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami — z twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce — jeżeli je mieli — przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy — przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu. Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo — ten tonący w kwiatach jar pod urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności, podziurawione otworami jaskiń — skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau — ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau — lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą beznadziejną nędzę do tak niedostępnego miejsca. — Bracia! — zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc. — Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie — już do nas nie należy. Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby dolara, choćby jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecie za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność. — Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? — spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau. — Tak, to słuszne pytanie — odparł Koolau. — Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy… chyba… chyba że znajdą się między nami słabe serca. Takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami, niech tutaj nie zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry. Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do collegeu w Punahou. Zasiadał do stołu z panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła rysy — zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi. — Nie wdawajmy się w awantury — zaczął. — Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. — Podniósł kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. — Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami—kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca życia w więzieniu. — Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia — rzekł Koolau. — Pijmy, tańczmy i weselmy się, jak możemy. Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie przejrzyste — w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach ludzkich poczęły się lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o spustoszeniach, jakie poczyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych przedrzeźniało życie. Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby blada zjawa w księżycowej poświacie. — To żołnierze — powiedział Koolau. — Juro będzie walka. Trzeba się przespać i przygotować. Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu. Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany, który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu jego stronach ziała przepaść. Jedno pośliznięcie — i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym morzem. Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pieniły się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców. Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, a policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko. Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził, czy celownik nie jest zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii strzału oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili, gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu. — Czego tu szukacie? — zapytał. — Trędowatego Koolau — odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki Amerykanin. — Zawracajcie — powiedział Koolau. Znał tamtego j był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu. — Kto jesteś? — zapytał szeryf. — Jestem Koolau, trędowaty — brzmiała odpowiedź. — To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie. — Wychodź! — rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau spostrzegł, że szykują się do natarcia. — Koolau! — zawołał szeryf. — Koolau, idę po ciebie! — To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je oglądał po raz ostatni. — W porządku, Koolau — rzekł uspokajająco szeryf. — Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy. Koolau mruknął coś w gęstwinie. — No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci krzywdy, prawda? — powtórzył szeryf. — Robisz mi krzywdę, chcąc wsadzić mnie do więzienia — brzmiała odpowiedź. — I robisz mi krzywdę, kiedy próbujesz zasłużyć na te tysiąc dolarów, które wyznaczono za moją głowę. Jeżeli chcesz żyć, nie ruszaj się z miejsca. — Muszę cię dostać. Bardzo mi przykro, ale to mój obowiązek. — Zginiesz, nim przejdziesz. Szeryf nie był tchórzem, ale zawahał się. Rzucił okiem w przepaść po obu stronach oraz na wąską grań, którą musiałby przebyć. Potem zaś powziął decyzję. — Koolau! — zawołał. W gąszczu panowało milczenie. — Koolau, nie strzelaj! Idę! Szeryf obrócił się, wydał jakieś rozkazy policjantom i ruszył w swą niebezpieczną drogę. Posuwał się naprzód powoli. Przypominało to chodzenie po linie. Mógł trzymać się co najwyżej powietrza. Wulkaniczna skala kruszyła się pod jego stopami, a jej grudki spadały z obu stron w przepaść. Słońce paliło i twarz miał mokrą od potu. Posuwał się jednak dalej, aż dotarł do połowy drogi. — Stój! — rozkazał Koolau z zarośli. — Jeszcze jeden krok, a strzelam. Szeryf zatrzymał się i stanął nad pustką, z trudem utrzymując równowagę. Był blady, ale w jego oczach malowała się determinacja. Zanim przemówił, zwilżył językiem suche wargi. — Koolau, ty mnie nie zastrzelisz. Wiem, że tego nie zrobisz. Znów ruszył przed siebie. Uderzenie kuli okręciło go o pół obrotu. Na twarzy miał wyraz żałosnego zdziwienia, gdy zachwiał się przed upadkiem. Próbował uratować się padając w poprzek grani, ale w tej chwili zaskoczyła go śmierć. W następnym momencie grań była już pusta. Wtedy pięciu policjantów, jeden za drugim, rzuciło się na nią ze wspaniałą determinacją. Jednocześnie reszta oddziałku otworzyła ogień na zarośla. Było to czyste szaleństwo. Koolau pięć razy pociągnął za cyngiel, tak szybko, że strzały zlały się w jeden grzechot. Odczołgał się w bok i przypadłszy do ziemi pod kulami, które z jękliwym świstem kąsały krzaki, wyjrzał na grań. Czterech policjantów runęło w dół śladem szeryfa. Piąty, jeszcze żywy, leżał przewieszony przez krawędź. Po drugiej stronie ci, którzy ocaleli, przerwali ogień. Na nagiej skale nie mieli żadnych szans. Zanim by spełzli w dół, Koolau mógł wystrzelać ich do nogi. Ale nie strzelał; po krótkiej naradzie jeden z nich ściągnął biały podkoszulek i pomachał nim jak flagą. Wraz z drugim podsunął się po grani ku rannemu koledze. Koolau nie ruszał się, tylko obserwował, a tamci wycofali się zwolna i przemienili w ciemne kropeczki schodząc w niższą dolinę. W dwie godziny później Koolau śledził z innego gąszczu oddziałek policjantów usiłujących wdrapać się doń z przeciwległej strony. Widział dzikie kozy, zmykające przed nimi w miarę jak pięli się coraz .—wyżej i wyżej. W końcu zwątpił w słuszność swojej oceny i posłał po Kilolianę, który przyczołgał się do niego. — Nie, tam nie ma drogi — oświadczył Kiloliana. — A kozy? — zapytał Koolau. — Przechodzą z sąsiedniej doliny, ale nie mogą dostać się do tej. Nie ma drogi. Ci ludzie nie są mądrzejsi od kóz. Spadną i skręcą karki. Popatrzmy. — Odważni są — rzekł Koołau. — Patrzmy. Leżeli obok siebie wśród kielichów powoju, a nad nimi zwisały żółte kwiaty hau; śledzili ludzkie kropeczki, aż wreszcie stało się to, czego oczekiwali: trzej policjanci osunęli się, stoczyli, ześliznęli, przelecieli nad krawędzią urwiska i runęli pół tysiąca stóp w dół. Kiloliana zachichotał. — Już nie będą nas niepokoić — rzekł. — Mają działka — odparł Koolau. — Żołnierze jeszcze nie przemówili. Było senne popołudnie i większość trędowatych chrapała w zakamarkach skalnych. Koolau drzemał u wejścia do swojej jaskini trzymając na kolanach świeżo wyczyszczony, przygotowany karabin. Dziewczyna z powykręcaną ręką leżała niżej w gęstwinie obserwując przejście przez grań. Nagle Koolau wyrwała z drzemki detonacja na brzegu. W następnej chwili potworny huk rozdarł powietrze. Ten straszny odgłos przeraził go. Było to tak, jak gdyby bogowie chwycili w garście niebieskie sklepienie i rozrywali je, niczym kobieta, która drze prześcieradło z bawełnianego płótna. Ale ten odgłos był przepotężny i zbliżał się błyskawicznie. Koolau z niepokojem podniósł oczy, jakby spodziewał się, że go dostrzeże. A potem, wyżej na wzgórzach, pękł granat fontanną czarnego dymu. Roztrzaskał skałę, której okruchy posypały się do stóp wzniesienia. Koolau przesunął dłonią po spoconym czole. Był straszliwie wstrząśnięty. Nigdy nie zetknął się z ogniem działowym i było to bardziej przerażające, niż mógł sobie wyobrazić. — Jeden — powiedział Kapahei, któremu nagle przyszło do głowy liczyć pociski. Drugi i trzeci granat przeleciał z wyciem nad skalną ścianą i rozerwał się gdzieś daleko. Kapahei systematycznie prowadził rachunek. Trędowaci stłoczyli się na otwartej przestrzeni przed jaskiniami. Zrazu się przerazili, lecz potem, widząc, iż pociski przelatują górą, odzyskali spokój i zaczęli podziwiać to widowisko. Oba półgłupki wrzeszczały z uciechy podskakując dziko za każdym rozdzierającym powietrze granatem. Koolau zaczął odzyskiwać pewność siebie. Granaty nie wyrządzały żadnych szkód. Najwyraźniej nie można było posyłać tak wielkich pocisków na odległość tak znaczną równie celnie, jak kule z karabinu. Ale sytuacja niebawem się zmieniła. Granaty zaczęły padać coraz bliżej. Jeden rozerwał się w gąszczach przy grani. Koolau przypomniał sobie leżącą tam na straży dziewczynę i zbiegł zobaczyć, co się z nią stało. Gdy wpełznął w zarośla, dym jeszcze się z nich wznosił. Koolau ogarnęło zdumienie. Gałęzie były potrzaskane i połamane. Tam, gdzie leżała dziewczyna, widniał lej w ziemi. Sama dziewczyna była rozerwana na szczątki. Granat wybuchnął wprost na niej. Wyjrzawszy, aby się upewnić, czy żołnierze nie próbują przejść przez grań, Koolau zawrócił pędem do pieczar. Przez cały czas wyły, jęczały, świstały obok niego granaty, a cała dolina huczała echem wybuchów. Gdy znalazł się nie opodal pieczar, zobaczył obu półgłupków, którzy wytańcowywali trzymając się za ręce kikutami palców. Koolau biegnąc ujrzał fontannę czarnego dymu wystrzelającą przy nich z ziemi. Eksplozja odrzuciła ich na boki. Jeden legł bez mchu, ale drugi zaczął się czołgać na rękach ku jaskini. Nogi wlokły się za nim bezwładnie, z ciała chlustała krew. Cały był w niej skąpany, a czołgając się skomlał jak mały psiak. Reszta trędowatych, z wyjątkiem Kapahei, zbiegła do pieczar. — Siedemnaście — powiedział Kapahei. — Osiemnaście — dodał. Ostatni granat wpadł do jednej z jaskiń. Wybuch wypłoszył ludzi ze wszystkich pozostałych. Z tej jednak nikt nie wychodził. Koolau wczołgał się do środka poprzez gryzący, cierpki dym. Leżały tu cztery straszliwie zmasakrowane trupy. Jednym z nich była niewidoma kobieta, której łzy do tej chwili nie przestały płynąć. Wycofawszy się na zewnątrz Koolau stwierdził, że jego ludzi ogarnęła panika, i że już zaczynają wspinać się po koziej ścieżce, która wychodziła z wąwozu biegnąc pomiędzy licznymi wierzchołkami i rozpadlinami. Raniony półgłupek skowycząc cicho wlókł się z tyłu po ziemi pomagając sobie rękoma. Ale na pierwszej stromiźnie zabrakło mu sił i spadł. — Lepiej byłoby go dobić — powiedział Koolau do Kapahei, który wciąż siedział na tym samym miejscu. — Dwadzieścia dwa — odparł Kapahei. — Owszem, mądrze byłoby go dobić. Dwadzieścia trzy… dwadzieścia cztery. Półgłupek zawył przenikliwie, gdy ujrzał wymierzony w siebie karabin. Koolau zawahał się i opuścił broń. — Niełatwo to zrobić — powiedział. — Głupi jesteś, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem — rzekł Kapahei. — Ja ci pokażę. Wstał i chwyciwszy ciężki złom skalny zbliżył się do rannego. Kiedy podniósł rękę do ciosu, granat rozerwał się wprost na nim, zwalniając go od konieczności dokonania owego dzieła i zarazem kładąc kres jego obliczeniom. Koolau pozostał sam w jarze. Patrzał, jak reszta jego ludzi przerzuca swoje kalekie ciała przez krawędź wierzchołka i znika mu z oczu. Potem zawrócił i zszedł do zarośli, w których zginęła dziewczyna. Ogień działowy wciąż trwał, ale Koolau pozostał na miejscu, gdyż daleko w dole widział wspinających się żołnierzy. Granat rozerwał się o dwadzieścia stóp od niego. Koolau, rozpłaszczony na ziemi, usłyszał świst przelatujących w górze odłamków. Opadł nań deszcz kwiatów hau. Podniósł głowę, zerknął na ścieżkę i westchnął. Bał się ogromnie. Nie przejąłby się strzałami karabinowymi, ale ten ogień armatni był obrzydliwy. Ilekroć zawył w pobliżu przelatujący granat, Koolau drżał i przypadał do ziemi, lecz za każdym razem znowu podnosił głowę, ażeby obserwować ścieżkę. Wreszcie pociski przestały padać. Wyrozumował sobie, iż to dlatego, że żołnierze byli teraz bliżej. Posuwali się gęsiego po ścieżce; Koolau zaczął ich liczyć, ale wkrótce stracił rachubę. W każdym razie było ich około stu, a wszyscy przyszli po trędowatego Koolau. Uczuł przypływ dumy. Policjanci i żołnierze, zbrojni w działka i karabiny, przyszli po niego, a on był tylko sam jeden, i to kaleka, szczątek ludzki. Tysiąc dolarów wyznaczyli za niego, żywego czy umarłego. Koolau nigdy w życiu nie miał tyle pieniędzy. Ta myśl była gorzka. Kapahei miał słuszność. On, Koolau, nie zrobił nic złego. Ponieważ haole potrzebowali siły roboczej do uprawiania zrabowanej ziemi, więc sprowadzili chińskich kulisów, a z nimi przyszła choroba. A teraz, dlatego że się nią zaraził, wart był tysiąc dolarów — ale nie jako on sam. Tyle pieniędzy warte było jego bezwartościowe ścierwo, przegniłe od trądu albo zmiażdżone wybuchającym pociskiem. Kiedy żołnierze dotarli do wąskiej jak ostrze noża grani, Koolau chciał ich przestrzec. Ale wzrok jego padł na szczątki zamordowanej dziewczyny, więc zmilczał. Gdy sześciu żołnierzy weszło na grań, otworzył ogień. I nie przestał strzelać, gdy tam nie został już nikt. Opróżniwszy magazynek, naładował go i znów wystrzelał do ostatniego naboju. Strzelał dalej. Wszystkie krzywdy gorzały mu w pamięci, ogarnęła go mściwa furia. Wzdłuż całej ścieżki strzelali żołnierze, a choć leżeli płasko na ziemi i usiłowali kryć się za płytkimi nierównościami gruntu, przecie dla niego stanowili wyraźne cele. Dokoła świszczały i łomotały kule, a od czasu do czasu rykoszet przeszywał ostrym jękiem powietrze. Jedna z kul wyorała mu bruzdę na skórze czaszki, druga oparzyła łopatkę nie naruszając ciała. Była to masakra dokonywana przez jednego człowieka. Żołnierze zaczęli się wycofywać odciągając rannych kolegów. Kiedy Koolau do nich mierzył, poczuł swąd przypalonego mięsa. Zrazu rozejrzał się, a potem odkrył, że zapach pochodzi z jego własnych dłoni. Przyczyną był rozgrzany metal lufy. Trąd zniszczył większość nerwów w rękach Koolau. Choć ciało miał przypalone i czuł jego woń, przecie nie doświadczał żadnego bólu. Leżał w gęstwinie i uśmiechał się, gdy wtem przypomniał sobie działka. Bez wątpienia zaczną z nich strzelać znowu, tym razem prosto w te zarośla, z których im zadał takie straty. Ledwie zdążył się ukryć za małym występem skalnym, gdzie jak zauważył, nie padały granaty, gdy bombardowanie zaczęło się od nowa. Liczył pociski. Sześćdziesiąt wybuchło jeszcze w wąwozie, nim działka zamilkły. Niewielka przestrzeń była tak usiana lejami, iż wydawało się niepodobieństwem, by mogła tam ocaleć jakakolwiek żywa istota. Tak widać uważali żołnierze, bo znów zaczęli piąć się po ścieżce w promieniach palącego, popołudniowego słońca, I znowu rozgorzała walka o grań, i raz jeszcze żołnierze wycofali się na brzeg morza. Przez dwa następne dni Koolau pilnował przejścia, jakkolwiek żołnierze zadowalali się teraz posyłaniem granatów na jego kryjówkę. Potem Pahau, trędowaty chłopiec, przyszedł nad krawędź ściany wąwozu i krzyknął do Koolau, że Kilolianę przygniotła osuwająca się skała, kiedy polował na kozy, aby dostarczyć ludziom mięsa, i że kobiety są wystraszone i nie wiedzą, co robić. Koolau przywołał chłopca do siebie i postawił go z wolnym karabinem na straży u przejścia. Ludzi zastał upadłych na duchu. Większość była zbyt niedołężna, by zaopatrzyć się w pożywienie w tak nie sprzyjających warunkach, toteż wszyscy przymierali głodem. Wybrał dwie kobiety oraz mężczyznę, których nie zżarła jeszcze choroba, i posłał ich do wąwozu po żywność i maty. Resztę zaczął pocieszać i pokrzepiać, aż w końcu nawet najsłabszy wziął się do pomocy przy budowaniu prymitywnych schronów. Ale ci, których posłał po żywność, nie wrócili, sam więc znów ruszył do wąwozu. Kiedy ukazał się na skraju skalnej ściany, zagrzechotało kilka karabinów. Jedna kula rozdarła Koolau ciało na ramieniu, a odprysk skały, w którą trzasnęła druga, rozciął mu policzek. W chwili gdy to się stało, odskoczył i spostrzegł, że wąwóz zaroił się od żołnierzy. Zdradzili go właśni ludzie. Ogień armatni był zbyt straszliwy, wybrali przeto więzienie na Molokai. Koolau cofnął się i zdjął jeden z ciężkich pasów z nabojami. Leżąc między głazami odczekał, aż głowa i ramiona pierwszego żołnierza ukazały mu się wyraźnie i dopiero wtedy nacisnął spust. Powtórzyło się to dwukrotnie, a potem, po dłuższej chwili, nad krawędzią skalnej ściany ukazała się miast głowy i ramion biała flaga. — Czego chcecie? — zapytał. — Ciebie, jeżeli jesteś trędowatym Koolau — doleciała go odpowiedź. Koolau zapomniał, gdzie jest, zapomniał o wszystkim leżąc tam i podziwiając niesamowity upór tych haole, którzy musieli postawić na swoim, choćby się niebo waliło. Tak, chcieli narzucić swą wolę wszystkiemu i wszystkim, nawet gdyby przyszło im zginąć. Nie mógł się oprzeć podziwowi dla nich, dla tej woli silniejszej niż życie, naginającej do siebie wszystko. Był przeświadczony o beznadziejności swej walki. Nie sposób było oprzeć się straszliwej woli haołe. Choćby ich ubił tysiąc, powstaliby niczym piaski z dna morza i uderzyli na niego, coraz liczniejsi i liczniejsi. Nigdy nie wiedzieli, kiedy są pokonani. To było ich wadą i ich zaletą. Tego właśnie brakowało ludziom jego rasy. Teraz pojmował, jakim sposobem podbiła ten kraj garść głosicieli Boga i głosicieli Rumu. Stało się tak dlatego, że… — No, co masz do powiedzenia? Pójdziesz ze mną? Był to głos niewidocznego człowieka, który trzymał białą flagę. Jak każdy haole zdążał prosto do obranego celu. — Pogadajmy — odpowiedział Koolau. Ukazała się głowa, potem ramiona tamtego, a wreszcie całe ciało. Był niebieskookim, dwudziestopięcioletnim młodzieńcem o gładkiej twarzy, wyglądał szczupło i zgrabnie w mundurze kapitana. Podszedł bliżej, przystanął i usiadł o kilkanaście stóp od Koolau. — Dzielny z ciebie chłop — powiedział z podziwem Koolau. — Mógłbym cię zabić jak muchę. — Wcale nie — odparł tamten. — A to dlaczego? — Bo jesteś człowiekiem, Koolau, choć złym. Znam twoją historią. Zabijasz uczciwie. Koolau mruknął coś, ale w głębi duszy czuł, że sprawiło mu to przyjemność. — Coście zrobili z moimi ludźmi? — zapytał. — Z chłopcem, dwiema kobietami i mężczyzną? — Poddali się, a ja teraz przychodzę, ażebyś ty zrobił to samo. Koolau roześmiał się z powątpiewaniem. — Jestem człowiekiem wolnym — oświadczył. — Nikomu nie uczyniłem nic złego. Chcę tylko jednego: żeby mnie zostawiono w spokoju. Żyłem wolny i umrę wolny. Nie poddam się nigdy. — W takim razie twoi ludzie są mądrzejsi od ciebie — odparł młody kapitan. — Patrz: właśnie idą. Koolau obrócił się i popatrzył na zbliżającą się resztę swojej gromady. Stękając i wzdychając nadciągał upiorny orszak wlokąc mimo niego swą nędzę. Dane było Koolau pokosztować jeszcze głębszej goryczy, gdyż przechodzący poczęli obrzucać go złorzeczeniami i wymysłami; dysząca jędza, która zamykała pochód, przystanęła i wyciągnąwszy wynędzniałe ręce o szponach harpii, potrząsając swą wyszczerzoną, trupią czaszką cisnęła w niego przekleństwo. Po jednym opuszczali się przez krawędź ściany i oddawali w ręce ukrytym żołnierzom. — Możesz już odejść — powiedział Koolau do kapitana. — Ja się nigdy nie poddam. To moje ostatnie słowo. Do widzenia. Kapitan zsunął się po pochyłości do swoich żołnierzy. W następnej chwili, nie pokazując już flagi, podniósł czapkę nasadzoną na pochwę szabli, a Koolau zaraz przeszył ją kulą. Tego popołudnia ostrzeliwali go znad morza granatami, a gdy wycofał się wyżej, w niedostępne rozpadliny, ruszyli za nim żołnierze. Przez sześć tygodni tropili go z jednego rozdołu do drugiego, poprzez wulkaniczne urwiska, po ścieżkach dzikich kóz. Kiedy się skrył w lantanowej dżungli, utworzyli linię naganki i pędzili go niczym królika poprzez gąszcze lantany i krzewy guava. Ale on wciąż kołował, zawracał i wymykał im się. Nie—sposób było go dopaść. Gdy go zbyt mocno nacisnęli, niechybny karabin powstrzymywał ich w miejscu i musieli znosić swych rannych ścieżkami na brzeg morza. Czasem sami otwierali ogień, kiedy brunatne ciało mignęło im na chwilę w gąszczach. Raz pięciu żołnierzy zdybało go na otwartej ścieżce między rozdołami. Opróżnili weń magazynki karabinów, gdy kulejąc piął się po karkołomnej drodze. Później znaleźli w tym miejscu ślady krwi świadczące o tym, że został ranny. Po upływie sześciu tygodni dali za wygraną. Żołnierze i policjanci wrócili do Honolulu, a Koolau pozostał panem doliny Kalalau; od czasu do czasu zapuszczali się tam za nim łowcy głów, ale jedynie po to, by ponieść klęskę. W dwa lata później Koolau po raz ostatni wczołgał się w gęstwinę i położył wśród liści ti oraz kwiecia dzikiego imbiru. Żył wolny i wolny umierał. Zaczął siąpić drobniutki deszcz i Koolau otulił kocem swoje powykręcane, wynędzniałe ciało. Miał na sobie nieprzemakalną kurtę. Na piersiach ułożył mauzera i przez chwilę czule ocierał z lufy krople wilgoci. Jego ręka nie miała już palców które mogłyby pociągnąć za cyngiel. Przymknął oczy, albowiem po osłabieniu całego ciała i wirującym zamęcie w mózgu poznał, że zbliża się śmierć. Wzorem dzikiego zwierza wpełznął w kryjówkę, aby tam sczeznąć. Na wpół przytomny, otumaniony i majaczący cofnął się myślami do swej młodości na Niihau. W miarę jak uciekało z niego życie, a szmer deszczu zacierał mu się w uszach, doznał złudzenia, że znowu układa konie, że dzikie źrebce ze związanymi pod brzuchem strzemionami stają dęba i koziołkują pod nim albo też gnają jak oszalałe po zagrodzie wypędzając luzaków poza bariery. W następnej chwili, w sposób pozornie naturalny, ujrzał siebie ścigającego po górskich pastwiskach bawoły, chwytającego je na powróz i sprowadzającego pojmane zwierzęta do dolin. Znów szczypał go w oczy i drażnił nozdrza pot i pył koński. Przeżywał na nowo całą swą jurną, krwistą młodość aż do chwili, gdy przenikliwa męka konania wyrwała go z owych marzeń. Podniósł poczwarne dłonie i przyjrzał im się ze zdumieniem. Jak to? Dlaczego? Czemu ta dzika młodość przeobraziła się w coś podobnego? A potem przypomniał sobie wszystko i znów na krótką chwilę stał się trędowatym Koolau. Powieki zatrzepotały słabo i przymknęły się, w uszach ucichł szmer dżdżu. Przeciągły dreszcz wstrząsnął ciałem, lecz i on ustał. Koolau uniósł głowę, ale opadła na powrót. Wtedy oczy jego rozchyliły się i nie zamknęły więcej. Ostatnia myśl pobiegła ku mauzerowi — przycisnął go do piersi złożonymi dłońmi pozbawionymi palców. Przełożył Bronisław Zieliński The Terrible Solomons STRASZLIWY ARCHIPELAG Można powiedzieć bez przesady, iż Archipelag Salomona jest grupą wysp srodze upośledzonych. Niewątpliwie jednak istnieją na świecie miejsca jeszcze gorsze. W każdym razie archipelag ten musi się wydawać naprawdę straszliwy żółtodziobowi pozbawionemu przyrodzonego daru rozumienia twardego życia i twardych ludzi. Prawdą jest, że malaria i czerwonka grasują tam ustawicznie, szerzą się wstrętne choroby skórne, a powietrze przesyca trucizna, która przenika we wszystkie pory, zadrapania lub skaleczenia i sieje złośliwe czyraki. Prawdą jest, że wielu silnych mężczyzn, którym uda się nie umrzeć na tych wyspach, wraca ze zrujnowanym zdrowiem do rodzinnych krajów. Prawdą jest także, iż tubylcy z Archipelagu Salomona to stado dzikusów wiecznie zgłodniałych mięsa ludzkiego i zwariowanych na punkcie zbierania ludzkich głów. W ich pojęciu najwspanialszym wyczynem sportowym jest zaskoczyć odwróconego plecami człowieka i zręcznym ciosem tomahawka przeciąć mu kręgosłup u podstawy czaszki. Prawdą jest, iż na niektórych wyspach — na przykład na Malaicie — rachunek strat i zysków w wzajemnych stosunkach między ludźmi oblicza się ilością zabójstw. Zakonserwowane głowy są obiegowym środkiem wymiany, a głowy białych mają niezwykle wysoką cenę. Bardzo często kilkanaście wiosek spędza swe trzody i tuczy je miesiąc po miesiącu, dopóki jakiś waleczny wojownik nie upomni się o nagrodę prezentując głowę białego człowieka, świeżo ściętą, zbroczoną jeszcze posoką. Wszystko to jest szczerą prawdą. Są jednak biali, którzy spędzili na Wyspach Salomona po dwadzieścia lat, a opuściwszy je, cierpią na nostalgię. Człowiek musi być tylko ostrożny, no i mieć łut szczęścia, żeby żyć długo na tym archipelagu. Musi także być osobnikiem właściwego gatunku. Na duszy winien mieć wypalone piętno niepokonanego białego człowieka. Musi być niepokonany. Musi mieć wzniosłą pogardę dla drobiazgów, niezmierną pewność siebie i rasowy egoizm, który rodzi wiarę, że jeden biały jest lepszy od tysiąca czarnych w każdy powszedni dzień, a przy niedzieli może sobie poradzić nawet z dwoma tysiącami. Takie właśnie przymioty uczyniły białego człowieka niepokonanym. I jeszcze jedno: biały, który pragnie być niepokonany, powinien nie tylko gardzić podlejszymi nacjami, a o sobie mieć bardzo wysokie mniemanie, lecz cierpieć również na brak wyobraźni. Nie może zbyt dobrze rozumieć instynktów, obyczajów i procesów myślowych ludzi czarnych, żółtych czy brunatnych, bo nie taką metodą biała rasa wydeptała swój królewski gościniec dokoła świata. Bertie Arkwright nie mógł uchodzić za niepokonanego. Był wrażliwy, delikatny, posiadał zbyt bujną wyobraźnię. Uginał się pod brzemieniem zewnętrznego świata. Zanadto dociekliwie studiował otoczenie. Dlatego właśnie Archipelag Salomona był ostatnim na świecie miejscem, do którego winien wybrać się Bertie Arkwright. Nie wybrał się tam zresztą na stałe. Uważał, że pięciotygodniowy pobyt pomiędzy rejsami parowców zupełnie zaspokoi zew pierwotności, którym drgały struny jego duszy. Tak przynajmniej, choć w innych słowach, Bertie informował turystki z „Makembo”. Turystki wielbiły bohatera, same bowiem (jako że damy) miały jedynie zeznawać spokoju na pokładzie parowca, który przemierzał szlaki wodne archipelagu. „Makembo” wiózł również innego pasażera, lecz na niego turystki nie zwracały uwagi. Był to mały, zasuszony człeczyna o ogorzałej na mahoń, zwiędłej cerze. Nazwisko, pod jakim figurował na liście podróżnych, nie miało znaczenia, lecz na jego drugie nazwisko — Kapitan Malu — zaklinali się tubylcy i od Nowego Hanoweru po Nowe Hebrydy straszyli nim nieznośne dzieciaki. Kapitan Malu panował nad dzikimi ludźmi i dzikimi obyczajami, a z malarii i trudów, z trzasku sniderów i świstu batogów, którymi posługiwali się nadzorcy robót, wydusił okrągłe pięć milionów pod postacią trepangów*, drzewa sandałowego, muszel perłowych, szylkretu, orzecha amerykańskiego, kopry, terenów zdatnych pod uprawę, faktorii i plantacji. Mały palec Kapitana Malu, złamany niegdyś, był bardziej niepokonany niż cały Arkwright. Ale turystki opierały swe sądy jedynie na pozorach, a Bertie był niewątpliwie przystojnym mężczyzną. Młody chwat rozmawiał w palarni z Kapitanem Malu i zwierzył mu się, iż chce zobaczyć srogie, ociekające krwią życie Archipelagu Salomona. Kapitan Malu przyznał, że to zamiar chwalebny i ambitny. Ale Bertie zainteresował go dopiero po kilku dniach, kiedy zapragnął pokazać mu swój pistolet kalibru 44*. Objaśniał działanie automatu i na pokaz wsunął magazynek do kolby. Następnie szarpnął w tył płaszcz lufy. — Widzi pan, jaka to prosta historia — mówił. — Tym ruchem ładuje się broń, a także napina iglicę. Teraz wystarczy nacisnąć cyngiel osiem razy, tak szybko, jak chodzi palec. Ale bezpiecznik! Właśnie bezpiecznik podoba mi się najbardziej. Działa niezawodnie, pod gwarancją! — Zręcznie wyciągnął magazynek. — Sam pan chyba widzi, jaka to bezpieczna sztuka. Ściskając w ręku pistolet zwrócił wylot lufy w stronę brzucha Kapitana Malu. Ten przyglądał się spokojnie, nie odwracał błękitnych oczu. — Czy nie zechciałby pan celować w jakimś innym kierunku? — poprosił. — Ależ nic nie grozi! — uspokoił go Bertie. — Wyjąłem magazynek. Rozumie pan, broń nie jest nabita. — Broń jest zawsze nabita. — Ale nie ten pistolet. — W każdym razie proszę skierować go w inną stronę. Kapitan Malu mówił cicho, chłodnym, opanowanym tonem, lecz ani na chwilę nie oderwał wzroku od lufy pistoletu. Wreszcie wylot zwrócił się w bok i linia celowania uległa zmianie. — Zakład o pięć funtów, że broń nie jest naładowana — zaproponował żywo Bertie. Jego towarzysz pokręcił głową. — Więc panu dowiodę! Bertie przyłożył pistolet do własnej skroni i najwidoczniej miał zamiar nacisnąć cyngiel. — Chwileczkę — powiedział spokojnie Kapitan Malu sięgając po pistolet. — Wolę najpierw sprawdzić. Wycelował w morze i nacisnął cyngiel. Huknął strzał. Automat szczęknął sucho i gorąca, dymiąca łuska stuknęła o deski pokładu. Bertie otworzył usta ze zdumienia. — Tylko raz pociągnąłem w tył płaszcz lufy, prawda? — wyjaśnił bez przekonania. — Muszę przyznać, że ze mnie dureń. Zachichotał słabo i usiadł na leżaku. Krew odpłynęła mu z twarzy, pod oczyma wystąpiły sine kręgi. Dłonie trzęsły się, nie były w stanie podnieść do ust papierosa. Bertie ugiął się pod brzemieniem świata zewnętrznego. Zobaczył siebie rozciągniętego na pokładzie spryskanym przez własny mózg. — Do… doprawdy.. — wyjąkał. — Doprawdy… — Piękna broń — orzekł Kapitan Malu zwracając pistolet właścicielowi. Komisarz kolonii, który wracał na „Makembo” z Sydney, zezwolił, by parowiec zawinął do Ugi i wysadził na ląd misjonarza. W Ugi zaś stał na redzie kecz „Arla”, dowodzony przez kapitana Hansena. „Arla” wchodził w skład licznej flotylli Kapitana Malu. Na propozycję i zaproszenie Kapitana Malu Bertie wstąpił na pokład „Arli”, by jako gość wziąć udział w czterodniowym rejsie rekrutacyjnym u wybrzeży Malaity. Następnie kecz miał dostarczyć młodego zucha do plantacji Reminge, należącej również do Kapitana Malu. Arkwright mógłby tam spędzić tydzień i odpłynąć do Tulagi, siedziby władz kolonijnych, gdzie pozostałby w gościnie u komisarza. Ponadto Kapitan Malu wysunął dwie dalsze propozycje, które kończą jego osobistą rolę w naszej opowieści. Adresatem jednej z nich był kapitan Hansen, drugiej — pan Harriwell, administrator plantacji Reminge. Propozycje nie różniły się treścią. Chodziło o to, by pan Bertram Arkwright zobaczył surowe, krwawe życie Wysp Salomona. Podobno Kapitan Malu napomknął przy sposobności, że skrzynka szkockiej whisky przypadnie temu, kto szczególnie efektownie zaprezentuje gościowi wyżej wspomniane surowe i krwawe życie. — Tak, ze Swartza zawsze był frajer. Zabrał czterech swoich majtków do Tulagi, gdzie mieli dostać baty… rozumie pan, oficjalną chłostę. Później wracał z nimi welbotem*. Wiał silny wiatr i łódź fiknęła kozła niedaleko plaży. Tylko Swartz utonął. Oczywiście czysty przypadek. — Przypadek? Naprawdę? — zapytał Bertie bez większego zainteresowania, gdyż gapił się właśnie na stojącego u steru czarnego marynarza. Ugi zostało za rufą. Kecz „Arla” sunął po spokojnym w lecie morzu w stronę porośniętych dżunglą wzgórz Malaity. Sternik, który tak przyciągał wzrok Arkwrighta, miał nos przekłuty wielkim ćwiekiem. Na szyi nosił sznurek guzików od spodni, a w zdobiących uszy otworach nóż do otwierania puszek, złamaną rączkę szczoteczki do zębów, glinianą fajkę, mosiężne kółko budzika i kilka pustych gilz winchesterowych. Na piersiach dyndała zawieszona na długiej lince połówka porcelanowego talerza. Około czterdziestu podobnie przystrojonych krajowców wałęsało się po pokładzie. Piętnastu z nich należało do załogi. Resztę stanowili świeżo zwerbowani rekruci. — Oczywiście był to czysty przypadek — zabrał głos porucznik Jacobs, szczupły, ciemnooki mężczyzna, który sprawiał wrażenie raczej profesora niż żeglarza. — Johny Bedip miał bardzo podobną historię. Wiózł kilku chłopców po laniu, a ci wywrócili mu łódź. Ale Johny umiał pływać nie gorzej niż oni. Dwóch czarnych utonęło. Chodzą plotki, że używał bosaka i rewolweru. Oczywiście i to był przypadek. — Takie przypadki sypią się jak z rękawa — podjął szyper. —Widzi pan ten okaz przy sterze, panie Arkwright? To ludożerca. Pół roku temu przy pomocy całej załogi utopił ówczesnego kapitana „Arli”. Zrobili to, drogi panie, na pokładzie, o tam, na rufie, przy bezanżaglu*. — Pokład był w ohydnym stanie — dorzucił porucznik. — Czy mam rozumieć… — zaczął Bertie. — Tak, tak! To było przypadkowe utonięcie — dokończył kapitan Hansen. — Ale… ale… na pokładzie? — Na pokładzie. W zaufaniu pozwolę sobie poinformować pana, że załoga użyła siekiery. — Ta pańska obecna załoga? Kapitan Hansen skinął głową. — Dawny szyper zawsze był nieostrożny — wyjaśnił porucznik. — Cóż, odwrócił się plecami i zaraz go dostali. — Widzi pan, jesteśmy tutaj bezradni — poskarżył się Hansen. — W każdym wypadku władze bardziej faworyzują czarnych niż białych. Nie może pan wystrzelić pierwszy. Pierwszy strzał musi pan ustąpić czarnemu, bo inaczej władze nazwą to morderstwem, a pan powędruje na Fidżi. Dlatego właśnie zdarza się tak wiele przypadkowych utonięć. Steward oznajmił, że obiad podany. Szyper zszedł z gościem do messy, pozostawiając swemu pomocnikowi straż na pokładzie. — Miej no pan na oku tego czarnego szatana Auiki — rzucił pożegnalną przestrogę. — Od kilku dni nie podoba mi się jego mina. — Tak jest — odparł porucznik. Pod koniec obiadu szyper był w połowie opowieści o napadzie na „Scottish Chiefs”. — Tak — mówił — to był najpiękniejszy statek na naszych wodach. Ale stracił sztagi* i w mgnieniu oka osiadł na rafie. Obskoczyły go pirogi tubylców. Na pokładzie było pięciu białych i załoga — dwudziestu zuchów z Santa Cruz i Samoa. Tylko supercargo* uszedł z życiem. Aha! Statek wiózł także sześćdziesięciu rekrutów. Wszyscy zostali kai–kai. Nie rozumie pan? Bardzo przepraszam. Chciałem powiedzieć, że wszyscy zostali pożarci. Także „James Edwards”, elegancko ożaglowany… Na pokładzie Jacobs zaklął siarczyście. Odpowiedział mu chór dzikich wrzasków. Trzykrotnie wypalił rewolwer. Później coś głośno chlupnęło w wodę. Kapitan Hansen skoczył na trap i po drodze błyskawicznym ruchem dobył pistoletu. Bertie patrzył jak urzeczony. Ale był przezorny. Zawahał się, nim wychylił głowę spod daszka nad trapem. Nic się jednak nie działo. Porucznik drżał ze wzburzenia, w ręku trzymał rewolwer. Raz podskoczył i odwrócił się gwałtownie, jak gdyby od tyłu zagrażało mu niebezpieczeństwo. — Jeden z tubylców wypadł za burtę — mówił dziwnym, zdławionym głosem. — Nie umiał pływać. — Który? — zapytał szyper. — Auiki. — Ale… proszę panów! Przecież ja.. ja słyszałem strzały… — Bertie drżał z podniecenia, bo wietrzył przygodę, i to przygodę szczęśliwie zakończoną. Porucznik zwrócił się gniewnie w jego stronę. — Łgarstwo — warknął. — Nie było żadnych strzałów. Czarny wypadł za burtę. Kapitan Hansen mierzył gościa tępym, nieruchomym wzrokiem. — Zdawało mi się… — zaczął Bertie. — Strzały? — mówił zadumany szyper. — Strzały? Czy słyszał pan jakieś strzały, Jacobs? — Nic podobnego. Hansen spojrzał triumfująco na gościa i powiedział: — Czysty przypadek. Idziemy do messy, panie Arkwright. Skończymy obiad. Tej nocy gość spał w kajucie kapitańskiej — ciasnej komórce oddzielonej od messy. Przednią gródź zdobił stojak na broń, a ponadto nad koją wisiały trzy karabiny. Pod koją była wielka szuflada. Arkwright otworzył ją i zobaczył, iż zawiera amunicję, dynamit i kilka pudełek spłonek detonujących. Wolał usiąść na ławce po przeciwnej stronie kabiny. Na małym stoliczku w widocznym miejscu leżał dziennik pokładowy „Arli”. Bertie nie wiedział, że tę księgę sporządził na jego cześć Kapitan Malu, toteż czytał z zainteresowaniem o dwóch majtkach, którzy dwudziestego pierwszego września wypadli za burtę i utonęli. Ach, dobrze rozumiał, co się, za tym kryje, umiał już czytać między wierszami. Dalej dowiedział się, że welbot „Arli” został ostrzelany z nadbrzeżnej dżungli w Su’u i stracił trzech ludzi, że szyper przyłapał kucharza, który gotował w kambuzie ludzkie mięso kupione przez załogę na wybrzeżu Fui; że podczas sygnalizowania przypadkowy wybuch dynamitu zabił jednego majtka. Bertie czytał o nocnych walkach, o ucieczkach z portów świtem, o napadach tubylców wśród porośniętych mangrowcami bagien i atakach flotylli piróg w zatokach lub cieśninach. Z nużącą jednostajnością powtarzał się wciąż ten sam zapis: śmierć z powodu czerwonki. Bertie przeraził się, gdy odkrył, że dwaj biali, podobnie jak on goście kapitana, umarli na tę chorobę. — Wie pan co — powiedział nazajutrz kapitanowi Hansenowi — przejrzałem pański dziennik pokładowy. Szyper przypomniał sobie, że zostawił dziennik na stole, i bardzo się zirytował. — Wszystkie wypadki czerwonki to, widzi pan, taka sama bujda jak te wasze przypadkowe utonięcia — ciągnął młody chwat. — Co właściwie ma oznaczać czerwonka? Hansen zesztywniał zrazu, jak gdyby chciał gniewnie zaprotestować. Wkrótce jednak poddał się z wdziękiem i wyraził szczery podziw dla bystrości gościa. — Widzi pan, panie Arkwright, sprawa tak się przedstawia: Wyspy Salomona mają opinię pod psem. Coraz trudniej zwerbować tutaj białego. Przypuśćmy, że ktoś został zabity. Firma musiałaby płacić złote góry, żeby odpowiednim człowiekiem zapełnić wolne miejsce. Ale jeżeli przyczyną śmierci jest choroba, wszystko w porządku. Nowicjuszom, niestraszne choroby. Żaden nowicjusz nie chce być zamordowany. Kiedy zajmowałem miejsce dawnego szypra „Arli”, byłem przekonany, że umarł na czerwonkę. No i stało się. Podpisałem kontrakt. — Cóż — wtrącił Jacobs — zbyt często zdarzają się przypadkowe utonięcia. To nieładnie wygląda. A wszystkiemu winne nasze władze. Białemu nie wolno bronić się przed czarnymi. — Tak. Pamięta pan los „Princess” i tego porucznika, Amerykańca — zabrał znów głos szyper. — Na pokładzie było pięciu białych, w ich liczbie przedstawiciel władz kolonialnych. Kapitan, ten agent i supercargo wybrali się na ląd dwoma szalupami. Czarni wymordowali ich do nogi. Na pokładzie został porucznik, drugi oficer i załoga — mniej więcej piętnastu chłopców, Samoańczyków i Tongańczyków. Zgraja dzikich uderzyła na nich od wybrzeża. Porucznik widział na własne oczy, jak drugi oficer i cała załoga zginęli w pierwszym szturmie. Porwał trzy pasy z amunicją i dwa winchestery i wdrapał się na saling*. On jeden ocalał, więc trudno go ganić, że wpadł w istną furię. Walił z jednego karabinu, aż karabin zupełnie się rozgrzał. Później walił z drugiego. Na pokładzie czarno było od tubylców. Porucznik oczyścił pole. Strzelał, kiedy przeskakiwali burty. Strzelał też, kiedy co tchu brali się do wioseł. Zaczęli skakać w wodę, ratować się wpław. Porucznik wpadł w furię, toteż ubił jeszcze kilku. A ile za to dostał? — Siedem lat na Fidżi — syknął porucznik. — Władze orzekły, że nie miał prawa strzelać, kiedy napastnicy znaleźli się w wodzie — dokończył kapitan Hansen. — Dlatego teraz ludzie umierają na czerwonkę — zakonkludował Jacobs. — Dziwne, dziwne rzeczy — powiedział Bertie. Odczuwał gorące pragnienie, by rejs jak najrychlej dobiegł końca. Po południu wdał się w pogawędkę z czarnym, którego wskazano mu jako ludożercę. Dzikus nazywał się Sumasai. Spędził trzy lata na pewnej plantacji w Queenslandzie. Znał Samoa, Fidżi, a także Sydney. Jako majtek odbywał na szkunerach rekrutacyjnych rejsy do Nowej Brytanii, Nowej Irlandii, Nowej Gwinei, na Wyspy Admiralicji. Sumasai był żartownisiem i pokpiwał z zachowania obecnego szypra. Tak! Zjadł w życiu mnóstwo ludzi. Ilu? Nie potrafi dokładnie sobie przypomnieć. Byli wśród nich także biali. Smakują doskonale, jeżeli nie są chorzy. Raz Sumasai zjadł chorego białego człowieka. — Moja słowo! — zawołał na to wspomnienie. — Ja po ta biała człowiek chora, bardzo chora. Moja brzuch boli, boli bardzo, bardzo! Bertie zadrżał i spytał o głowy. Tak! Sumasai przechowuje na lądzie kilkanaście głów. Są w doskonałym stanie — wysuszone na słońcu, uwędzone w dymie. Jedna należała do szypra pewnego szkunera. Ma długie bokobrody. Sumasai gotów ją sprzedać za dwa funty. Głowy czarnych są tańsze: kosztują po funcie. Sumasai ma parę główek dziecięcych. Są w gorszym stanie. Może je odstąpić po dziesięć szylingów sztuka. Zakończywszy rozmowę Bertie usiadł na belce nad trapem obok czarnego majtka cierpiącego na jakąś ohydną chorobę skórną. Odsunął się śpiesznie i na zapytanie, co by to być mogło, otrzymał odpowiedź, że trąd. Pobiegł do kabiny i wyszorował się antyseptycznym mydłem. Do wieczora szorował się wiele razy, bo wszyscy czarni na keczu mieli złośliwe czyraki takiego lub innego pochodzenia. „Arla” zarzucił kotwicę w małej zatoczce pośród bagien porosłych mangrowcami. Nadburcia przystrojono podwójnymi zasiekami drutu kolczastego. Wyglądało to poważnie, a kiedy Bertie zobaczył, że od lądu odbijają pirogi pełne dzikusów zbrojnych w dziryty, łuki, strzały i snidery — goręcej niż dotychczas zapragnął, by rejs skończył się wreszcie. Pierwszego wieczora czarni niechętnie opuszczali pokład. Kilku postawiło się porucznikowi, kiedy kazał im wracać na ląd. — Nie martw się pan, zaraz ich przegonię — powiedział kapitan Hansen i zniknął pod pokładem. Niebawem wyszedł stamtąd i pokazał gościowi ładunek dynamitu uwieszony na haczyku od wędki. Czasami się zdarza, że owinięta w papier butelka chlorodyny z przyczepionym do paczki nieszkodliwym lontem może wystrychnąć kogoś na dudka. Tym razem oszukała Arkwrighta. Oszukała też tubylców. Kapitan Hansen zapalił lont i haczyk wetknął w przepaskę biodrową na plecach jednego z opornych dzikusów, ten zaś zapałał tak gwałtowną tęsknotą do lądu, że nie przyszło mu na myśl zrzucić opaski. Skoczył w kierunku dzioba, a lont syczał i dymił za nim czarni ustępowali mu z drogi i jak szaleni skakali przez kolczaste druty do morza. Bertie skamieniał ze zgrozy. Tak samo skamieniał kapitan Hansen. Zapomniał o dwudziestu pięciu rekrutach, którym wypłacił po trzydzieści szylingów zaliczki! Wszyscy wyskoczyli za burtę wraz z osiadłymi na wyspie krajowcami, a ostatni poszedł ich śladem nieszczęśnik udekorowany syczącą flaszką chlorodyny. Bertie nie widział wybuchu butelki, ale przytomny porucznik rzucił za rufę prawdziwy ładunek dynamitu w chwili, gdy to nie mogło już skrzywdzić nikogo. Wobec tego pan Arkwright z czystym sumieniem przysiągłby przed każdym sądem morskim, iż w jego oczach rozszarpało na sztuki czarnego. Ucieczka dwudziestu pięciu rekrutów kosztowała „Arłę” czterdzieści funtów gotowizną, że zaś tubylcy zbiegli do dżungli, nie było nadziei na ich odzyskanie. Wobec tego szyper i jego pomocnik wzięli się do topienia trosk w zimnej herbacie. Zimna herbata była nalana do butelek po whisky, toteż Bertie nie wiedział, iż piją całkiem nieszkodliwy trunek. Widział za to, że strasznie się upili i słyszał ich długą, pełną kwiecistych wyrażeń kłótnię. Spierali się, czemu przypisać śmierć wysadzonemu dynamitem dzikusa: czerwonce czy przypadkowemu utopieniu. Kiedy posnęli wreszcie i zaczęli chrapać, Bertie — jedyny biały w pełni władz umysłowych — trwożnie czuwał do rana, bo lękał się napaści z lądu, jak i buntu załogi. Trzy następne dni „Arla” stał na redzie i przez trzy następne wieczory szyper i porucznik z lubością zapijali zimną herbatę obarczając wachtą gościa. Nie wątpili, że można mu ufać, on zaś był równie pewien, iż jeśli wyżyje, doniesie Kapitanowi Malu o pijatykach. Później kecz zarzucił kotwicę u wybrzeża wyspy Guadalcanar, w pobliżu plantacji Reminge. Bertie stanął na plaży z westchnieniem ulgi i uścisnął dłoń administratora. Pan Harriwell był gotów na jego przyjęcie. — Proszę się tylko nie przejmować, że moi koledzy mają trochę rzadkie miny — mówił poufnie, odciągnąwszy go na bok. — Krążą pogłoski o buncie. Muszę przyznać, że zaobserwowałem kilka podejrzanych objawów, ale moim zdaniem to tylko głupia gadanina. — Ilu… ilu czarnych jest na… plantacji? — zapytał Bertie truchlejąc ze strachu. — W danej chwili zatrudniamy czterystu — odparł beztrosko administrator — ale we trzech, oczywiście przy pomocy drogiego pana, szypra i porucznika „Arli”, doskonale sobie poradzimy. Bertie odwrócił się, by zawrzeć znajomość z niejakim McTavischem, magazynierem, ten wszakże prawie nie zwrócił na to uwagi, bo z wielkim zapałem prosił o dymisję. — Słowo daję, panie Harriwel — mówił — nie mogę zostać dłużej, naprawdę nie mogę. Jestem żonaty. Knuje się coś złego. Widać to tak wyraźnie, jak nos na pańskiej twarzy. Będzie bunt czarnych. Powtórzy się masakra z Hohono. — Co to znaczy „masakra z Hohono”? — zapytał Bertie, kiedy magazynier dał się przekonać, iż powinien wytrwać do końca miesiąca. — Ach, Mc Tavisch mówił o plantacji Hohono na wyspie Ysabel — wyjaśnił administrator. — Dzicy zatłukli tam na lądzie pięciu białych, opanowali szkuner, zamordowali kapitana i porucznika, a później całą zgrają pożeglowali na Malaitę. Od początku twierdziłem, że w Hohono biali byli nieostrożni. Nas nie zaskoczą we śnie. Bardzo proszę, panie Arkwright, niech pan pozwoli dalej i spojrzy, jaki piękny mamy widok z werandy. Bertie niewiele widział. Zbyt zajęła go myśl, jak by dostać się do Tulagi, pod dach komisarza. Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy bardzo blisko, tuż za jego plecami huknął karabinowy wystrzał. W tej samej chwili pan Harriwell wciągnął go do sieni tak gwałtownie, że omal nie zwichnął mu ręki. — Ach, drogi panie! O włos się panu nie oberwało — mówił administrator obmacując gościa, by sprawdzić, czy nie jest ranny. — Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro. Ale skąd mogło mi przyjść do głowy coś podobnego? W biały dzień! Bertie pobladł. — Poprzedniego administratora sprzątnęli właśnie w taki sposób — dorzucił swoje McTavish. — Cóż to był za sympatyczny facet! Obryzgał mózgiem całą werandę. Zauważył pan chyba ciemną plamę między schodkami a wejściem do domu… — Bertie dojrzał do wypicia cocktailu, który pan Harriwell wymieszał dlań i przyprawił. Nim jednak zdążył umoczyć usta, wszedł do pokoju jegomość w bryczesach i owijaczach. — Co znowu? — zapytał administrator spojrzawszy na twarz nowo przybyłego. — Rzeka wystąpiła z brzegów? — Niech diabli porwą rzekę! Chodzi o czarnych. Jeden wyskoczył z gąszczu trzciny cukrowej i wygarnął do mnie. Był nie dalej niż dwanaście stóp, ale strzelał z biodra i miał karabin snidera. Jedno chciałbym wiedzieć: gdzie zdobył tego snidera? Ach, bardzo przepraszam. Miło mi poznać pana, panie Arkwright. — Pan Brown jest moim pomocnikiem — wyjaśnił administrator. — No, może się nareszcie napijemy! — Ale skąd czarny miał snidera? — dopytywał Brown. — Zawsze byłem przeciwny magazynowaniu tych pukawek w domu. — Są przecież na miejscu — powiedział pan Harriwell trochę już zirytowany. Brown uśmiechnął się z powątpiewaniem. — Chodźcie ze mną, sprawdzimy — zawołał jego zwierzchnik. Bertie udał się również do kantoru, gdzie pan Harriwell wskazał triumfalnie dużą skrzynię ustawioną w zakurzonym kącie. — W takim razie, gdzie ten drab zdobył snidera? — powtórzył Brown swój refren. W tej chwili McTavish uniósł skrzynię. Administrator skoczył i zerwał wieko. Skrzynia była pusta. Spojrzeli na siebie w pełnym grozy milczeniu. Harriwell bezradnie opuścił ręce. McTavish zaklął. — Od wieków dowodzę — warknął — że nie wolno ufać służbie domowej. — Sprawa wygląda poważnie — przyznał administrator. —Ale i tak poradzimy sobie. Tym żądnym krwi łajdakom trzeba dać po nosie. Zechcą panowie przejść z karabinami do jadalni, a pan, panie Brown, niech przygotuje czterdzieści lub pięćdziesiąt ładunków dynamitu. Lonty mają być dobrze osadzone, krótkie. Damy im nauczkę. A teraz, proszę panów, obiad na stole. Bertie nie cierpiał ryżu z curry*, tak się więc złożyło, że tylko on zaatakował apetyczny omlet. Sprzątał właśnie resztki z talerza, kiedy Harriwell nałożył sobie porcję omletu. Skosztował pierwszy kęs i zaczął pluć głośno. — To już drugi raz — oznajmił McTavish złowróżbnym tonem. Harriwell pluł jeszcze i parskał. — Co… co drugi raz? — wykrztusił Arkwright. — Trucizna — padła odpowiedź. — Kucharz będzie wisiał. — W taki sposób skończył buchalter na Cape Marsh — powiedział Brown. — Strasznie się męczył. Podobno ci na „Jessie” słyszeli jego wrzaski z odległości trzech mil. — Kucharza okuję w kajdany — syknął administrator. — Chwała Bogu, spostrzegliśmy się w porę. Bertie siedział jak skamieniały. Twarz mu poszarzała. Chciał coś powiedzieć, lecz dobył tylko nieartykułowany bełkot. Wszystkie oczy zwróciły się niespokojnie w jego stronę. — To niemożliwe! Powiedz pan, że to niemożliwe! — zawołał McTavish zdławionym głosem. — Tak! Jadłem omlet! Bardzo dużo! Pełen talerz — wybuchnął Bertie nagle, jak nurek, który odzyskał dech. Na pół godziny zapadła przerażająca cisza. Bertie wyczytał wyrok w oczach towarzyszy. — Cóż, może omlet nie był jednak zatruty — bąknął posępnie Harriwell. — Trzeba zawołać kucharza — odezwał się Brown. Niebawem wszedł do jadalni kucharz — krzywo uśmiechnięty czarny z ćwiekiem tkwiącym w nosie i rozmaitymi ozdobami w podziurawionych uszach. — Słuchaj, Wi–wi, co to takiego? — ryknął Harriwell i wskazał omlet oskarżającym gestem. Wi–wi był oczywiście wystraszony i srodze zakłopotany. — Kai–kai, ona dobra bardzo, bardzo — odpowiedział potulnie. — Każ mu pan zjeść — zaproponował magazynier. — To niezawodna próba. Harriwell nabrał pełną łyżkę i rzucił się na Murzyna, ten zaś uciekł w popłochu. — Sprawa przesądzona — zawyrokował poważnie Brown. —Nie chciał jeść. — Panie Brown, może pan będzie łaskaw okuć go w kajdany — rozkazał administrator i pogodnie zwrócił się do gościa. —Wszystko w porządku, drogi panie. Już komisarz zajmie się tym ptaszkiem. Łajdak będzie wisiał, jeżeli pan umrze. — Niech się panu nie zdaje, że nasze władze są znowu tak skore — zaoponował McTavish. — Ależ panowie, panowie — jęknął Bertie. — Pomyślcie na razie o mnie! Harriwell wzruszył ramionami. — Bardzo mi przykro, drogi panie, ale to jakaś tubylcza trucizna. Nikt nie zna antydotów na tubylcze trucizny. Niech pan spróbuje się uspokoić, jeżeli zaś… Ostry huk dwóch wystrzałów przerwał rozmowę. Po chwili wrócił Brown. Naładował karabin i zasiadł do stołu. — Kucharz nie żyje — oznajmił. — Malaria. Zupełnie niespodziewany atak. — Mówiłem właśnie panu Arkwrightowi, że nie ma antydotów na tubylcze trucizny… — Z wyjątkiem dżinu* — dokończył Brown. Harriwell nazwał się bezmyślnym osłem i skoczył po flaszkę dżinu. — Ostrożnie, przyjacielu, ostrożnie! — ostrzegał gościa, który jednym haustem wypił dwie trzecie szklanki źle oczyszczonej okowity, a teraz dławił się i krztusił, bo piekielny trunek palił mu gardło, aż łzy spływały po twarzy. Harriwell zmierzył Arkwrightowi tętno i temperaturę, udał, że bada go troskliwie i zaczął powątpiewać, czy omlet był zatruty. Brown i McTavish przytaknęli szefowi, ale Bertie wyczuł nieszczerą nutę w ich głosie. Stracił apetyt i ukradkiem liczył tętno pod osłoną stołu. Nie ulegało wątpliwości, że biło coraz szybciej, lecz Bertie zapomniał przypisać to wypitemu dżinowi. McTavish z winchesterem w ręku wyszedł na werandę, by rozejrzeć się w sytuacji. — Gromadzą się przed barakiem kuchennym — brzmiał jego meldunek. — Mają bez liku sniderów. Moim zdaniem trzeba przekraść się na tyły baraku i uderzyć na nich z flanki. Proponuję, panowie, żebyśmy zaatakowali pierwsi. Pójdziesz ze mną, Brown. Harriwell posilał się z apetytem, a Bertie stwierdził, że puls ma szybszy o pięć uderzeń na minutę. Zerwał się jednak, kiedy gruchnęły strzały. Pośród trzasku sniderów słychać było szybki ogień winchesterów Browna i McTavisha. Kanonadzie akompaniowały piekielne wrzaski i wycia. — Zmusili ich do ucieczki — powiedział administrator, gdy krzyki i wrzaski zaczęły cichnąć w oddali. Ledwie Brown i McTavish zdążyli wrócić do stołu, magazynier wyruszył znowu na zwiady. — Mają dynamit! — zameldował. — Zaatakujemy ich więc dynamitem! — rzucił Harriwell. Gospodarze uzbroili się w zapalone cygara i wepchnąwszy w kieszenie po kilka lasek dynamitu, skoczyli do drzwi. Wówczas zdarzyło się nieszczęście. Koledzy winili za nie później McTavisha, a on sam przyznał, iż szturm był może nieco zbyt zaciekły. W każdym razie pierwszy ładunek eksplodował pod domem, który uniósł się jednym narożnikiem i osiadł z powrotem na podmurówce. Połowa porcelany spadła ze stołu, a nakręcany raz na tydzień zegar stanął. Rycząc mściwie trzej bohaterowie zniknęli w ciemności nocy. Zaczęło się bombardowanie. Kiedy wrócili, nie zastali gościa w jadalni. Biedak zawlókł się do kantoru, zabarykadował drzwi i runął na podłogę. Dręczyły go skąpane w dżinie koszmary. Tysiące razy umierał okropną śmiercią, a wokół staczano bohaterskie walki. Rano wypełznął na werandę. Było mu niedobrze po dżinie i cierpiał na ból głowy, przekonał się jednak, że słońce nie zgasło i Bóg jest prawdopodobnie w niebie, ponieważ gospodarze żyli i nawet nie odnieśli ran. Harriwell nalegał, by Bertie pozostał nieco dłużej, lecz ten postanowił niezwłocznie wrócić „Arlą” do Tulagi, gdzie trzymał się blisko komisarskiej rezydencji aż do dnia odejścia najbliższego parowca. Na tym statku były również turystki. Bertie znów uchodził za bohatera, a na Kapitana Malu — jak zwykle — damy nie zwracały uwagi. Ale Kapitan Malu wyekspediował z Sydney dwie skrzynki szkockiej whisky, najlepszej, jaką dysponował tamtejszy rynek. Nie był w stanie osądzić, kto efektowniej zaprezentował młodemu Arkwrightowi życie na straszliwym archipelagu — kapitan Hansen czy pan Harriwell. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Chun Ah Chun CZUN AH CZUN Czun Ah Czun niczym nie zwracał na siebie uwagi. Był niski jak każdy Chińczyk i jak Chińczyk — szczupły i wąski w ramionach. Przyjezdny, ujrzawszy go przypadkiem ma którejś z ulic Honolulu, pomyślałby, że idzie dobroduszny, mały Chińczyk, pewnie właściciel dochodowej pralni albo zakładu krawieckiego. Gdy idzie o dobroduszność i powodzenie, sąd ten byłby słuszny, chociaż niepełny, bo u Ah Czuna dobroduszność szła w parze z powodzeniem w interesach, o których nie wiedziano nawet dziesiątej części prawdy. Wiadomo było, że był ogromnie bogaty, ale w tym wypadku „ogromnie” oznaczało tylko nieznane. Ah Czun miał chytre oczka, czarne, paciorkowate i tak malutkie jak dziurki wyborowane świdrem. Szeroko rozstawione, siedziały pod sklepionym czołem, charakterystycznym czołem myśliciela. Bo Ah Czunowi przez całe życie nie brakło dość tematów do rozmyślań. Nie można powiedzieć, by się nimi zadręczał, z natury bowiem był filozofem i czy to jako kulis, czy jako multimilioner, pan i władca wielu ludzi, zawsze zachowywał jednakowo niewzruszoną równowagę ducha. Jego wewnętrznego spokoju nie zdołało nigdy zakłócić powodzenie ani niepowodzenie — naruszyć. Przeciw niczemu się nie buntował: czy to były baty dozorcy na plantacji trzciny cukrowej, czy też spadek cen cukru, gdy sam już został właścicielem tychże pól cukrowych. Tak to z wyżyn granitowej skały pewności i zadowolenia ze świata, rozstrzygał problemy, nad którymi niewielu ludziom dane jest łamać sobie głowy, a najmniej już chińskiemu chłopu. Był bowiem chińskim chłopem, zrodzonym do tego, by przez całe życie pracować w polu jak bydlę. Ale zrządzeniem losu dane mu było uciec z tych pól, niby królewiczowi w bajce. Ah Czun nie pamiętał ojca, małorolnego chłopa z okolic Kantonu; słabo też pamiętał matkę, która umarła, gdy miał sześć lat. Świetnie za to pamiętał swego czcigodnego wuja Ah Kow, bo jemu służył jak niewolnik od szóstego do dwudziestego czwartego roku życia, kiedy uciekł z tego jarzma i zaciągnął się na trzy lata jako kulis na hawajską plantację trzciny cukrowej za płacę pięćdziesięciu centów dziennie. Ah Czun umiał patrzeć i widział to, czego nie widzi nawet jeden człowiek na tysiąc. Trzy lata pracował na polach cukrowych, a pod koniec tego okresu znał się na uprawie trzciny lepiej niż nadzorca, a nawet zarządca, który szczerze by się zdumiał, gdyby wiedział, jak ten mały, pomarszczony kulis zna się na chemicznych procesach przeróbki trzciny. Ah Czun jednak interesował się nie tylko fabrykacją. Usiłował zrozumieć, jak ludzie zostają właścicielami plantacji i cukrowni. Jedną prawdę odkrył szybko, tę, że nie bogacą się z pracy własnych rąk. To wiedział na pewno, bo sam już pracował od lat dwudziestu. Ludzie zbijają majątki na cudzej pracy. A najbogatszy jest ten, dla którego tyra najwięcej bliźnich. Tak więc, gdy wygasł jego kontrakt, Ah Czun wsadził swe drobne oszczędności w mały interes importowy, zawiązując spółkę z niejakim Ah Yungiem. Z czasem firma rozrosła się i zasłynęła pod nazwą „Ah Czun i Ah Yung”. Interesowała się wszystkim: od indyjskich jedwabi i rośliny schinseng aż do wysp guanowych i handlu niewolnikami. Tymczasem Ah Czun pracował jako kucharz. Gotował świetnie i po trzech latach był najlepiej płatnym kuchmistrzem w Honolulu. Mógł zrobić karierę i jak mu powiedział jego szef, Dantin, chyba zwariował rzucając pracę. Ale Ah Czun wiedział, co robi, a że wiedział, został nazwany skończonym osłem i nagrodzony pięćdziesięciu dolarami ponad należną pensję. Interesy firmy „Ah Czun i Ah Yung” szły świetnie. Ah Czun nie potrzebował już kucharzyć. Działo się to w złotych dla Hawai czasach. Plantacji cukrowych było coraz więcej i coraz więcej też potrzebowano robotników. Ah Czun szybko się w tym połapał i zorganizował dostawę rąk roboczych. Sprowadzał na Hawaje tysiące kantońskich kulisów i bogacił się coraz bardziej. Inwestował pieniądze we wszystko. Jego małe, paciorkowate oczki potrafiły wypatrzyć zysk tam, gdzie inni widzieli stratę. Za grosze nabył staw rybny, który później przyniósł mu pięćset procent zysku i posłużył za odskocznię do zmonopolizowania całego handlu rybami w Honolulu. Ah Czun nie udzielał wywiadów, nie zajmował się polityką, nie bawił się w rewolucje, ale dalej patrzył w przyszłość i umiejętniej przewidywał wypadki od ludzi, którzy byli ich duszą. Kiedy jeszcze Honolulu, rozrzucone, brudne i zasypywane piaskiem, stało na nieurodzajnej koralowej rafie, widział je już jako nowoczesne, oświetlone elektrycznością miasto. Skupywał więc tereny. Skupywał je od kupców goniących za gotówką, od ubogich krajowców, od marnotrawnych kupieckich synków, od wdów i sierot i od trędowatych deportowanych na Malokai*. I jakoś tak się działo, że z czasem tereny nabyte przez niego były potrzebne pod składy, biura i hotele. Dzierżawił więc place, sprzedawał, kupował i znów odprzedawał. Ale to nie wszystko. Obdarzył zaufaniem i zainwestował pieniądze w Parkinsona, kapitana renegata, któremu nikt by nie zawierzył. I Parkinson odpływał w tajemnicze podróże na małej „Vedze”. Żył na koszt Ah Czuna do śmierci, a w wiele lat potem Honolulu ze zdziwieniem dowiedziało się z nieśmiałych pogłosek, że guanowe wyspy Drake i Acorn zostały sprzedane Brytyjskiemu Trustowi Fosfatowemu za trzy czwarte miliona dolarów. Były też tłuste lata za panowania króla Kalakaua, kiedy Ah Czun za trzysta tysięcy dolarów nabył wyłączne prawo handlu opium. Musiał na tym monopolu zrobić dobry interes, choć zapłacił za niego bez mała jedną trzecią miliona, skoro za samą dywidendę kupił później plantację Kalalau, która z kolei przynosiła po trzydzieści procent przez siedemnaście lat zanim ją sprzedał za półtora miliona. Na długo przedtem, za dynastii Kamehameha, służył swej ojczyźnie jako chiński konsul, z czego też zresztą wyciągnął materialne korzyści. Za panowania Kanehameha IV zmienił obywatelstwo i przybrał poddaństwo hawajskie po to, by ożenić się ze Stellą Allendale. Była ona poddaną ciemnoskórego króla, choć bardziej Anglosaską niż Polinezyjką. W gruncie rzeczy, dzięki przypadkowym małżeństwom, jej krew była tak rozrzedzona, że należałoby ją mierzyć na ósme i szesnaste części. W jednej szesnastej odziedziczyła krew prababki Paahao — księżniczki Paahao, pochodzącej z królewskiego rodu. Pradziadkiem Stelli Allendale był kapitan Blunt, angielski awanturnik, który w służbie u króla Kamehameha I uzyskał wysoką godność świętego i nietykalnego wodza, a dziadkiem — kapitan wielorybniczego statku z New Bedford. Ojcu zawdzięczała drobną domieszkę krwi włoskiej i portugalskiej, ongiś zaszczepianej angielskiej odnodze jej rodowodu. Ta małżonka Ah Czuna, choć prawnie Hawajka, należała raczej do każdej z trzech wymienionych narodowości. I do tego zlepku ras Ah Czun dodał mieszankę mongolską. Tak więc jego dzieci były w jednej trzydziestodrugiej Polinezyjczykami, w jednej szesnastej Włochami, w takiejż części Portugalczykami, w połowie Chińczykami i w jedenastu trzydziestodrugich — Anglikami i Amerykanami. Bardzo możliwe, że Ah Czun zrezygnowałby z małżeństwa, gdyby przewidział, co za niezwykłe potomstwo zrodzi się z tego związku. Było ono niezwykłe pod wieloma względami. Po pierwsze — pod względem liczebności. Urodziło się bowiem piętnaścioro dzieci, synów i córek, z przewagą córek. Najpierw przyszło na świat trzech chłopców, a potem już bez przerwy rodziły się same dziewczynki, okrągły tuzin. Mieszanina ras dała świetne wyniki. Okazała się nie tylko płodną, ale i całe potomstwo wydała zdrowe i bez zarzutu. Najbardziej jednak zadziwiała uroda dzieci Ah Czuna. Wszystkie córki były pięknościami, eteryczne i delikatne. Zaokrąglone kształty mamy Ah Czun złagodziły kanciastość figury papy Ah Czuna. Córki więc cechowała gibkość pozbawiona wybujałości i krągłe kształty bez otyłości. Z każdego rysu, z każdej twarzy przebijało zamglone odbicie Azji, stuszowane i wygładzone przez starą Anglię, Nową Anglię i południową Europę. Ktoś niewtajemniczony nie domyśliłby się, że w ich żyłach przeważa krew chińska, ale poinformowany, natychmiast odkryłby charakterystyczne chińskie rysy. Z urody córki Ah Czuna były czymś całkiem nowym, zjawiskiem nie spotykanym. Podobne do siebie, i tylko do siebie, różniły się jednocześnie krańcowo. Trudno było wziąć jedną za drugą. A jednak niebieskooka i jasnowłosa Maud przypominała Henriettę, brunetkę o oliwkowej cerze, tęsknym spojrzeniu wielkich, ciemnych oczu, o kruczoczarnych włosach. Ten wspólny rys godzący wszystkie różnice był wkładem Ah Czuna. To on dał fundament, na który naniesiono kontury pomieszanych ras. On dał drobnokościsty chiński szkielet, wokół którego narosło subtelne i delikatne saksońskie, latyńskie i polinezyjskie ciało. Pani Ah Czun miała własne zapatrywania, które Ah Czun szanował, ale którym nie dawał posłuchu, jeśli zagrażały jego filozoficznemu spokojowi. Pani Ah Czun od urodzenia żyła na sposób europejski. Proszę bardzo; Ah Czun zbudował jej europejską rezydencję. Później, kiedy synowie i córki tak podrośli, że ich rada coś znaczyła, wybudował bungalow, obszerny, dość bezsensowny dom, równie prosty jak wspaniały. Z upływem czasu wyrosła też górska siedziba na Tantalusie, w której rodzina mogła się chronić, gdy z południa wiał „niezdrowy wiatr”. Na Waikiki Ah Czun wystawił nadmorską willę na rozległym terenie tak szczęśliwie wybranym, że później, kiedy rząd Stanów Zjednoczonych budując fortyfikacje chciał ją zburzyć, musiał wypłacić mu ogromne odszkodowanie. W tych wszystkich domach nie brakło pokojów bilardowych, palarni i licznych apartamentów gościnnych, bo niezwykłe potomstwo Ah Czuna lubowało się w szumnym życiu towarzyskim. Umeblowanie było wyszukanie proste. Dzięki wykształconym gustom dzieci Ah Czuna wydawano olbrzymie sumy bez fałszywej okazałości. Na wykształcenie dzieci Ah Czun nie skąpił pieniędzy. „Co tam koszty — mówił ongiś Parkinsonowi, kiedy ten nadbaluch nie rozumiał, po co pakować pieniądze w «Vegę» i podnosić jej morskie kwalifikacje. — Pan prowadzi szkuner, ja płacę”. Tak samo było z synami i z córkami. Oni mieli się kształcić, on płacił. Harold, pierworodny, ukończył Harvard i Oxford; Albert i Karol skończyli te same wydziały w Yale. A córki, od najstarszej do najmłodszej, przygotowywały się najpierw w seminarium Mills w Kalifornii, a potem przechodziły do Vassar, do Wellesley albo do Bryn Mawr*. Te, które chciały, uzupełniły wykształcenie w Europie. W ten sposób dzieci Ah Czuna wracały ze wszystkich części świata, by mu sugerować i radzić, jak ma upiększyć prostą wspaniałość swojej rezydencji. Ah Czun zaś wolał rozkoszny blask wschodniego przepychu. Ale był filozofem i dobrze widział, że gust dzieci zgadzał się z wymaganiami Zachodu. Oczywiście jego dzieci nie były znane jako dzieci Ah Czuna. Nazwisko przeszło tę samą ewolucję, co i on — od zwykłego kulisa do multimilionera. Mama Ah Czun pisała się już A’Czun, ale jej mądrzejsze potomstwo opuściło apostrof i podpisywało się Aczun. Ah Czun nie oponował. Taka czy inna pisownia nazwiska nie zakłócała mu filozoficznego spokoju i wygody. Poza tym nie był dumny. Ale kiedy dzieci sięgnęły w swych wymaganiach aż tak wysoko, że zażądały, by wdział krochmaloną koszulę, sztywny kołnierzyk i żakiet, zagroziły tym jego wygodzie i spokojowi. Ah Czun nie chciał żadnej z tych rzeczy. Wolał długie, powiewne chińskie ubiory i ani prośbą, ani groźbą nie dał się od nich odwieść. Dzieci próbowały i jednego, i drugiego, ale szczególnie groźba sromotnie zawiodła. Nie darmo byli w Ameryce. Poznali znaczenie bojkotu stosowanego przez zorganizowanych robotników, toteż nagle Ah Czun, ich ojciec, spotkał się z bojkotem we własnym domu. Mama A’Czun buntowała i popierała dzieci. Jednakże Ah Czun, choć laik w sprawach zachodniej kultury, doskonale znał się na zachodnich warunkach pracy. Sam nie byle jaki pracodawca, wiedział, jak sobie poradzić z taktyką robotników. Niezwłocznie zastosował lokaut wobec buntowniczego potomstwa i zbłąkanej żony. Rozpuścił liczną służbę, zamknął stajnie i domy, a sam przeniósł się do hotelu Royal, którego był zresztą głównym akcjonariuszem. Rodzina w popłochu odwiedzała przyjaciół, on zaś spokojnie prowadził dalej rozległe interesy, palił długą fajeczkę z miniaturową srebrną główką i rozmyślał nad swoim niezwykłym potomstwem. Ten problem zresztą nie mącił mu spokoju. W głębi swej filozoficznej duszy wiedział, że gdy zagadnienie dojrzeje — potrafi je rozwiązać. Tymczasem dał Aczunom nauczkę, że choć ustępliwy, jest jednak panem ich losu. Rodzina wytrzymała tydzień, a potem wszyscy wraz z Ah Czunem i liczną służbą powrócili do bungalowu. Później nikt już się nie buntował, gdy Ah Czun wchodził do swego przepysznego salonu w niebieskim jedwabnym chałacie, miękkich pantoflach i w czarnej jedwabnej czapeczce zakończonej czerwonym guziczkiem; albo kiedy na obszernych werandach już w palarni, w towarzystwie oficerów i cywilów palących papierosy i cygara, pociągał dym z długiej fajeczki ze srebrną główką. Ah Czun był na wyjątkowych prawach w Honolulu. Choć nie udzielał się towarzysko, wszędzie chętnie go by widziano. Odwiedzał tylko chińskich kupców w mieście, poza tym nigdzie nie bywał. Jednakże przyjmował u siebie i zawsze był główną osobą w rodzinie i pierwszą przy stole. Sam, z urodzenia chiński chłop, prezydował w atmosferze takiej kultury i wyrafinowania, jakiej nie znalazłoby się na całych Hawajach. Nie było też człowieka, któremu duma przeszkodziłaby wejść w progi Ah Czuna i skorzystać z jego gościnności. Po pierwsze, nic nie można było zarzucić jego domowi. Po drugie, Ah Czun był potęgą. I wreszcie, był wzorem cnót i uczciwym businessmanem. Pomijając fakt, że uczciwość w interesach w ogóle stała w Honolulu wyżej niż na kontynencie, Ah Czun zaćmił wszystkich miejscowych kupców swoją drobiazgową i niezachwianą prawością. Jego obietnica, już przysłowiowa, była tak dobra jak jego weksel. Nie trzeba go było prosić o podpis, bo nigdy nie złamał słowa. W dwadzieścia lat po śmierci Hotchkissa z firmy „Hotchkiss i Morterson” znaleziono w jakichś zarzuconych papierach zmarłego lakoniczną notatkę, że Ah Czun został winien trzydzieści tysięcy dolarów. Pożyczył je, gdy był jeszcze prywatnym doradcą Kamehameha II. W gorączce owych złotych czasów dług wymknął mu się z pamięci. Nie istniało żadne zobowiązanie, żaden prawny dowód przeciwko niemu, a jednak załatwił wszystko z zarządcą masy spadkowej i dobrowolnie wypłacił składany procent, który znacznie przewyższał kapitał. Podobnie było, gdy poręczył słowem za nieszczęsny Plan Budowy Kanałów na Kakiku. Największy nawet pesymista nie śnił w tym czasie o potrzebie takiego poręczenia. „Podpisał czek na dwieście tysięcy, panowie, i okiem nie mrugnął, okiem nie mrugnął!” — zdawał sprawę sekretarz zbankrutowanego przedsięwzięcia, wysłany bez cienia nadziei, by wysondować intencje Ah Czuna. Prócz wielu podobnych czynów, potwierdzających wierność danemu słowu, nie było chyba na wyspach jednego człowieka, któremu Ah Czun nie udzieliłby kiedyś pomocy finansowej. Tak więc mieszkańcy Honolulu patrzyli, jak coraz bardziej wikłały się stosunki w niezwykłej rodzinie Ah Czuna, i współczuli mu w duchu, bo nie mogli sobie wyobrazić, jak z tego wybrnie. Ale Ah Czun wyraźniej od nich widział sytuację. Lepiej od wszystkich orientował się, że jest obcym człowiekiem w swej rodzinie. Nawet rodzina tego nie odgadywała. Ah Czun wiedział, że nie ma co robić wśród cudownego potomstwa, zrodzonego z jego krwi i ciała, i wybiegając myślą ku starości rozumiał, że będzie tu coraz bardziej obcy. Nie pojmował swoich dzieci. Rozmawiały o rzeczach, które go nie interesowały i na których się nie znał. Zachodnia kultura przeszła koło niego bez śladu. Każdą cząstką duszy, każdym włóknem ciała był Azjatą, a więc poganinem. Chrześcijanizm dzieci wydawał mu się nonsensem. Zniósłby jednak wszystko jako obce i mało ważne, gdyby mógł zrozumieć samą młodzież. Kiedy Maud mówiła mu na przykład, że na utrzymanie domu w tym miesiącu wydała trzydzieści tysięcy, rozumiał to; rozumiał też, kiedy Albert prosił go o pięć tysięcy na kupno jachtu „Muriel” i wpis do Hawajskiego Jacht Klubu. Gubił się natomiast zupełnie w myślowych drogach rodziny, w jej odległych, zawiłych dążeniach. Szybko pojął, że umysły synów i córek są dla niego tajemnym, beznadziejnie nieprzeniknionym labiryntem. Zawsze napotykał mur, który dzieli Wschód od Zachodu. Nie miał dostępu do ich dusz, a tym samym wiedział, że i jego dusza jest dla nich zamknięta. Poza tym w miarę jak się starzał, coraz częściej spozierał ku środowisku, z którego wyszedł. Zaduchy chińskich dzielnic były dla niego najcudowniejszą wonią. Na ulicy wdychał je z rozkoszą, bo przenosiły go myślami w wąskie i kręte rojne i gwarne zaułki Kantonu. Żałował, że przed ślubem, dla przypodobania się przyszłej żonie, obciął warkocz i poważnie przemyśliwał, by wygolić ciemię i zapuścić nowy. Dania, które dla niego obmyślał po królewsku opłacany kucharz, nie łechtały mu pamiętliwego podniebienia tak, jak dziwaczne potrawy w dusznych jadłodajniach chińskiej dzielnicy. O wiele więcej przyjemności sprawiała mu półgodzinna pogawędka przy fajeczce z dwoma, trzema przyjaciółmi Chińczykami niż, prezydowanie na wspaniałych i wytwornych obiadach, z których słynął jego bungalow. Przy długim stole zasiadała tam wtedy cała miejscowa elita Amerykanów i Europejczyków, kobiet na równej stopie z mężczyznami. Klejnoty lśniły na białych ramionach i szyjach w przyćmionym świetle lamp i mężczyźni byli we frakach, a wszyscy paplali i śmiali się z rzeczy i dowcipów, które wprawdzie rozumiał, ale które nie interesowały go i nie bawiły. Nie szło mu zresztą tylko o uczucie obcości i o rosnącą chęć powrotu do chińskich rozkoszy. Chodziło także o majątek. Pragnął wygodnej, dostatniej starości. Pracował ciężko i nagrodą miały mu być spokój i odpoczynek. Ale wiedział, że przy olbrzymim bogactwie nie zazna pewnie spokoju i odpoczynku. Dostrzegł już pierwsze tego zapowiedzi. Znał podobne wypadki. Pamiętał swego starego pracodawcę, Dantina, któremu dzieci, po ubezwłasnowolnieniu, zupełnie legalnie wydarły zarząd mieniem. Ah Czun widział, i wiedział doskonale, że gdyby Dantin był biedakiem, uznano by go za zdolnego, by sam prowadził swoje interesy. A stary Dantin miał tylko troje dzieci i pół miliona, gdy on, Ah Czun, miał piętnaścioro dzieci i jemu jednemu znaną ilość milionów. — Nasze córki są piękne — powiedział pewnego wieczoru do żony. — Kręci się tu wielu młodych mężczyzn. Zawsze pełno ich w domu. Płacę duże rachunki za cygara. Czemuż więc nie dochodzi do ślubów? Mama A’Czun wzruszyła ramionami i czekała. — Kobiety są kobietami, a mężczyźni — mężczyznami. Dziwne, że nikt się nie żeni. Może nasze córki nie podobają się młodym ludziom? — Bardzo im się podobają — odparła mama A’Czun — ale widzisz, nie mogą zapomnieć, że ty jesteś ich ojcem. — Ty jednak zapomniałaś, kim był mój ojciec — poważnie rzekł Ah Czun. — Zażądałaś tylko, bym obciął warkocz. — Młodzi mężczyźni są bardziej wybredni, niż ja byłam. — Cóż jest najważniejsze na świecie? — zapytał Ah Czun odchodząc nagle od tematu. Mama A’Czun zastanawiała się chwilę, a potem odpowiedziała. — Bóg. Ah Czun skinął głową. — Są bogowie i bogowie — powiedział. — Bywają z papieru, z drzewa, z brązu. W biurze używam takiego małego boga za przycisk. W muzeum Bishop jest wiele bogów z koralu i z lawy. — Ale Bóg jest tylko jeden — stwierdziła stanowczym tonem wyzywająco prostując okrągłe kształty. Ah Czun dostrzegł niebezpieczeństwo i zboczył z drogi. — Więc cóż jest większe od Boga? — zapytał. — Powiem ci. Pieniądze. Miewałem już do czynienia z Żydami i chrześcijanami, z mahometanami i buddystami, a także i z czarnymi ludźmi z Wysp Salomona i Nowej Gwinei, którzy swego boga nosili zawiniętego w przetłuszczony papier. Wszyscy oni mieli różnych bogów, ale wszyscy czcili pieniądze. Weźmy tego kapitana Higginsona: zdaje się podoba mu się Henrietta. — Nigdy się z nią nie ożeni — odparła mama A’Czun. — Zostanie admirałem… — Wiceadmirałem — przerwał Ah Czun. — Tak, wiem. Zawsze awansują przed przejściem na emeryturę. — Pochodzi z dobrej amerykańskiej rodziny, która nie chciałaby, żeby się ożenił z …no, z kimś obcym, nie z Amerykanką. Ah Czun wytrząsał popiół z fajeczki i zamyślony znów napchał ją szczyptą tytoniu. Milczał, póki nie wypalił fajki do końca. — Henrietta jest najstarszą córką. W dniu ślubu dostanie trzysta tysięcy dolarów. To podziała na tego kapitana i jego wysoko postawioną rodzinę. Zrób tak, żeby się o tym dowiedział. Tobie to pozostawiam. Ah Czun siedział, palił dalej, a z kółeczek dymu wyłaniała się ku niemu coraz wyraźniej twarz i postać Toy Shuey… Toy Shuey, dziewczyny do wszystkiego w domu jego wuja, w kantońskiej wsi, tej dziewczyny, która zawsze miała pełne ręce nieprzebranej roboty, a za całoroczną orkę dostawała jednego dolara. Widział też wstającą w spiralach dymu własną młodość, kiedy za niewiele większą płacę harował na polach wuja przez osiemnaście lat. A teraz on, Ah Czun, zwykły chłop, dawał swej córce posag równy trzystu tysiącom lat takiej harówki. A Henrietta była tylko jedną z dwunastu córek. Ta myśl wcale nie podnosiła na duchu. Nagle uderzyło go, że świat jest dziwaczny i śmieszny. Zachichotał i zbudził mamę A’Czun z marzeń, których źródło leżało gdzieś w głębi jej istoty, w sanktuarium dla niego ukrytym i zawsze niedostępnym. Obietnica Ah Czuna, podawana z ust do ust, rozniosła się lotem ptaka. Kapitan Higginson zapomniał o awansie, o dumnej rodzinie i ożenił się z trzystoma tysiącami dolarów, a na dodatek z kulturalną, wyrafinowaną panną, w jednej trzydziestej drugiej — Polinezyjką, w jednej szesnastej — Włoszką, w takiejż części Portugalką, w jedenastu trzydziestych drugich — Angielką i Amerykanką i w połowie Chinką. Szczodrość Ah Czuna szybko przyniosła wyniki. Zaczęto gonić za jego córkami. Następna była Klara, ale kiedy Sekretarz Terytorialny oficjalnie poprosił o jej rękę, Ah Czun powiedział mu, że musi czekać kolejki, bo Maud jest starsza i powinna pierwsza wyjść za mąż. To była chytra polityka. Cała rodzina została żywo zainteresowana, żeby jak najprędzej wyswatać Maud, i dopięła tego w trzy miesiące, wydając ją za Ned Humphreysa, Komisarza imigracyjnego Stanów Zjednoczonych. Oboje żalili się później, bo tym razem posag wyniósł tylko dwieście tysięcy. Ah Czun wyjaśnił, że początkowo był taki hojny, bo chciał przełamać lody, a skoro tego dopiął, córki nie mogą go już tyle kosztować. Po Maund wydano Klarę i przez następne dwa lata bez przerwy wyprawiano jakieś gody w domu Ah Czuna. Tymczasem Ah Czun nie próżnował. Wycofywał się z jednego interesu po drugim. Sprzedał swoje udziały w dwudziestu przedsiębiorstwach i krok po kroku, by nie wywołać zniżki cen na rynku, likwidował swe poważne wkłady w nieruchomościach. Pod koniec jednak przyśpieszył tempa, i wywołał zniżkę, i sprzedawał ze stratą. Pośpiech wynikł stąd, że dojrzał chmury zbierające się na horyzoncie. Kiedy wydawał za mąż Lucille, doszły go już odgłosy niesnasek i zawiści. W powietrzu roiło się od knowań i kontrknowań, jak wkraść się w jego łaski, nastawić go przeciw temu czy innemu zięciowi lub przeciw wszystkim prócz jednego. Nie wiodło to do spokoju i odpoczynku, o których Ah Czun marzył na stare lata. Pośpieszył się więc. Od dawna korespondował z głównymi bankami w Szanghaju i Makao. Przez wiele lat każdy statek uwoził do tych daleko—wschodnich banków czeki wystawione na nazwisko niejakiego Czun Ah Czuna. Teraz czeki te zaczęły opiewać na grubsze sumy. Dwie najmłodsze córki Ah Czuna jeszcze nie wyszły za mąż, ale on nie czekał dłużej. Wyznaczył im posagi po sto tysięcy dolarów i sumy te zdeponował w Banku Hawajskim, gdzie rosły procenty i czekały na dzień ślubu córek. Albert dostał udziały w firmie „Ah Czun i Ah Yung”, Harold, najstarszy, wolał wziąć ćwierć miliona w gotówce i wynieść się do Anglii. Karol, najmłodszy, otrzymał sto tysięcy, opiekuna prawnego i pojechał na studia do Instytutu Keeleya*. Mama A’Czun dostała bungalow, górski dom na Tantalusie i nową rezydencję nadmorską zamiast tej, którą Ah Czun sprzedał rządowi, a prócz tego pół miliona w bardzo dobrych lokatach. Teraz Ah Czun gotów był już przeciąć problem. Pewnego pięknego ranka, kiedy cała rodzina siedziała przy śniadaniu — dopilnował, żeby nie brakowało żadnego zięcia i żadnej z ich żon — obwieścił, że wraca do ojczyzny. W zwięzłym przemówieniu wyjaśnił, że szczodrze zaopatrzył rodzinę, i dał parę przykazań, które — jego zdaniem — ułatwią jej zgodne i harmonijne współżycie. Udzielił także zięciom kilku handlowych rad, z naciskiem podkreślił korzyści, jakie wynikają z umiarkowanego trybu życia i z solidnych lokat, a także podzielił się z nimi encyklopedycznymi wiadomościami z zakresu handlu i przemysłu na Hawajach. Potem kazał zajechać stangretowi i w towarzystwie łkającej mamy A’Czun odjechał na statek linii „Pacific Maul”. Zostawił za sobą dom, pogrążony w trwodze. Kapitan Higginson wrzaskliwie domagał się ubezwłasnowolnienia Ah Czuna. Córki płakały. Jeden z ich mężów, były sędzia federalny, wyraził przypuszczenie, że Ah Czun zwariował i pobiegł do właściwych władz prosić o ingerencję. Wrócił jednak z niczym, bo poprzedniego dnia Ah Czun z własnej woli stawał przed komisją lekarską i uzyskał świadectwo pełnej poczytalności. Byli zupełnie bezsilni, udali się więc na przystań, by pożegnać staruszka, a on pomachał im ręką ze spacerowego pokładu wielkiego parowca, który właśnie lawirując między rafami koralowymi wychodził na pełne morze. Ah Czun nie pojechał jednak do Kantonu. Za dobrze znał ojczyznę i ucisk mandarynów, by wrócić tam z pełną kiesą, która mu jeszcze została. Udał się do Makao. Dotychczas długo korzystał z iście królewskiej władzy i był władczy jak król. A kiedy wylądował w Makao i zajechał do największego europejskiego hotelu, portier zatrzasnął mu przed nosem książkę meldunkową. Chińczyków tu nie przyjmowano. Ah Czun wezwał zarządzającego, który potraktował go obraźliwie. Wtedy odjechał, lecz wrócił po dwóch godzinach. Wezwał portiera i zarządzającego, wypłacił im miesięczną pensję i zwolnił z posady. Kupił bowiem hotel i przez wiele miesięcy, kiedy budowano dla niego wspaniały podmiejski pałac, mieszkał w jego najwytworniejszych apartamentach. W tym czasie, dzięki niezawodnej kupieckiej żyłce, podniósł dochodowość hotelu z trzech procent do trzydziestu. Kłopoty, przed którymi uciekł, zaczęły się prędko. Niektórzy zięciowie potracili pieniądze na niepewnych interesach, inni przepuścili posag żon. A że nie było Ah Czuna, zerkali łapczywym okiem na pół miliona mamy A’Czun, przy czym wcale nie żywili do siebie przyjaznych uczuć. Adwokaci obrastali w piórka na komentowaniu sensu legatów Ah Czuna. Hawajskie sądy zawalone były pozwami, apelacjami i odwołaniami. Nawet sądy karne nie miały spokoju. Dochodziło do burzliwych rozmów między rodziną, podczas których wymyślano sobie gwałtownie i wymieniano jeszcze gwałtowniejsze ciosy. Nawet doniczki latały w powietrzu na poparcie ostrych słówek. Rodziły się z tego sprawy o obrazę, które wędrowały przez wszystkie instancje, a zeznania świadków trzymały w napięciu całe Honolulu. Ah Czun zaś w swoim pałacu, otoczony wszystkimi drogimi sercu rozkoszami Wschodu, palił spokojnie fajeczkę i słuchał tego, co się dzieje za morzem. Każdym pocztowym parowcem, w nienagannej angielszczyźnie wystukanej na amerykańskiej maszynie, słał z Makao do Honolulu list, a w nim, nie szczędząc wzniosłych cytat i przykazań, doradzał rodzinie, by żyła w zgodzie i harmonii. Sam trzymał się z dala od wszystkiego i był zadowolony. Zyskał spokój i wypoczywał. Czasem chichotał i zacierał ręce, a jego skośne, małe, czarne oczki błyszczały wesoło na myśl, jak zabawny jest świat. Bo z całego życia i z filozoficznych rozmyślań wyniósł tylko jedno: przekonanie, że świat jest naprawdę bardzo zabawny. Przełożył Tadeusz Evert The Benefit of the Doubt DOBRODZIEJSTWO WĄTPLIWOŚCI 1 Carter Watson, z ostatnim numerem jakiegoś czasopisma pod pachą, szedł wolno i ciekawie rozglądał się wkoło. Od dwudziestu lat nie był na tej ulicy, a zaszły tu wielkie i zadziwiające zmiany. To zachodnioamerykańskie miasto o trzystu tysiącach mieszkańców miało ich zaledwie trzydzieści tysięcy, kiedy jako chłopiec biegał po jego ulicach. Ulica, po której szedł, była wówczas spokojną ulicą domów mieszkalnych, w przyzwoitej dzielnicy robotniczej. Ale tego późnego popołudnia Watson stwierdził, że wchłonęła ją występna i rozległa dzielnica o złej sławie. Zaroiło się na niej od chińskich i japońskich sklepików i spelunek, chaotycznie pomieszanych z podrzędnymi zakładami białych i knajpami spod ciemnej gwiazdy. Cicha ulica jego młodości stała się najbardziej bandycką dzielnicą miasta. Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Dobrze wiedział, że jest to senna pora w tego rodzaju dzielnicy, pchała go jednak ciekawość. Przez dwadzieścia lat włóczęgi i badania warunków socjalnych na świecie woził ze sobą wspomnienie swego rodzinnego miasta jako czegoś drogiego i pięknego. Zaskoczyła go zmiana, którą tu widział Musi koniecznie przejść jeszcze kawałek i zobaczyć, jak nisko stoczyło się jego miasto. I jeszcze coś: Carter Watson miał wyostrzony zmysł społeczny i obywatelski. Zamożny, a dzięki temu niezależny, niechętnie trwonił energię na wielkoświatowe herbatki i wytworne towarzyskie kolacje. Nie pociągały go też ani aktorki, ani konie wyścigowe, ani podobne rozrywki. Jego manią były sprawy etyki i uważał się za nie byle jakiego reformatora, choć jego działalność sprowadzała się przede wszystkim do pisywania artykułów w poważniejszych pismach i kwartalnikach oraz do wydawania pod własnym nazwiskiem jasno i mądrze napisanych książek o klasie robotniczej i wielkomiejskich nędzarzach. Wśród dwudziestu siedmiu ogłoszonych drukiem tytułów, które wyrobiły mu nazwisko, były takie: „Gdyby Chrystus zstąpił do Nowego Orleanu”, „Wyeksploatowany do cna robotnik”, „Reforma czynszowa w Berlinie”, „Wiejskie slumsy Anglii”, „Ludność wschodnich stanów”, „Reforma contra rewolucja”, „Miasteczka uniwersyteckie — rozsadnikiem radykalizmu” i „Jaskiniowiec cywilizacji”. Ale Carter Watson nie był ani maniakiem, ani fanatykiem. Nie wpadał w rozpacz na widok okropności, które badał i piętnował. Nie płonął ogniem naiwnego entuzjazmu. Ratował go humor, tak jak wielkie doświadczenie i usposobienie konserwatywno–filozoficzne. Nie skłaniał się też ku teoriom błyskawicznych reform. Jego zdaniem społeczeństwo mogło stać się lepsze jedynie dzięki straszliwie powolnej i bardzo bolesnej ewolucji. Nie uznawał ani gwałtownych cięć, ani raptownych odrodzeń. Ludzkość może się uszlachetniać tylko poprzez cierpienie i biedę, tak jak dochodziła do wszystkich zdobyczy socjalnych. Tego późnego, letniego popołudnia ciekawość nie dawała Watsonowi spokoju. Przystanął przed pretensjonalną knajpą. Wisiał nad nią szyld z napisem „Vendome”, a do wnętrza prowadziło dwoje drzwi. Jedne najwidoczniej wiodły do baru — z tych nie skorzystał — a drugie otwierały się na wąski korytarz. Watson przeszedł go i znalazł się w dużej sali zastawionej stolikami, zupełnie pustej. W półmroku dostrzegł w odległym kącie pianino. Pomyślawszy w duchu, że wróci tu kiedyś i przyjrzy się ludziom, którzy siedzą i piją przy tych licznych stolikach, ruszył wokół sali. Krótki korytarz wiódł z niej do małej kuchenki, gdzie przy stole siedział samotnie Patsy Horan, właściciel lokalu. Posilał się spiesznie przed wieczornym napływem gości. Był zły na cały świat. Rano lewą nogą wstał z łóżka i odtąd wszystko go irytowało. Gdyby ktoś zapytał o to barmanów, pewnie by powiedzieli, że „stary się wściekł”. Ale Carter Watson tego nie wiedział. Gdy wszedł do kuchni, ponury wzrok Patsy Horana padł na czasopismo pod jego pachą. Nie znał Watsona i nie wiedział, że niesie on zwykłe ilustrowane pismo. Z głębi swego rozdrażnienia osądził, że ów obcy to zakała ludzkości, jeden z tych, którzy zapaskudzają mu wnętrze lokalu przybijając lub rozlepiając plakaty. Barwna okładka pisma utwierdziła go w przekonaniu, że to plakat. Od tego się zaczęło. Z widelcem i nożem w ręku Patsy podbiegł do Watsona. — Wynoś się! — ryknął. — Już ja was znam! Carter Watson osłupiał. Patsy wyskoczył na niego jak diabeł z pudełka. — Będziesz mi tu ściany niszczył! — krzyczał Patsy wyrzucając z siebie istny potok ohydnych i obraźliwych wymysłów. — Jeśli nawet czymś pana dotknąłem, zrobiłem to nieumyślnie… Tyle tylko zdążył powiedzieć Watson, bo Patsy zaraz mu przerwał. — Wynoś się i nie rozpuszczaj pyska — powtórzył, groźnie wywijając dla większego wrażenia nożem i widelcem. Carter Watson ujrzał oczyma wyobraźni ten widelec nieprzyjemnie wbity w jego żebra, zrozumiał, że daremnie próbowałby „rozpuszczać pysk”, i szybko zawrócił do wyjścia. Widok tego pokornego odwrotu musiał do reszty rozwścieczyć Patsy Horana, bo ten czcigodny jegomość upuścił nóż i widelec i skoczył na Watsona. Ważył sto osiemdziesiąt funtów, tyleż co Watson. Pod tym względem mieli równe szansę. Patsy był jednak karczemnym zabijaką, na ślepo prącym naprzód, podczas gdy Watson był bokserem. I pod tym względem on miał przewagę, bo Patsy atakując zapomniał o obronie i ryzykownie zamachnął się prawą pięścią. Watsonowi wystarczyłoby poczęstować go lewym prostym i uciec. Ale Watson miał jeszcze jedną przewagę. Boks i doświadczenie wyniesione z nędznych i podejrzanych dzielnic całego świata nauczyły go panowania nad sobą. Obrócił się więc w miejscu i zamiast oddać cios, zrobił unik i przeszedł do zwarcia. Patsy, który szarżował jak byk, miał przewagę rozpędu, Watson zaś, obróciwszy się ku niemu, rozpędu nie miał. W rezultacie obaj całym ciężarem swoich trzystu sześćdziesięciu funtów runęli z hukiem na ziemię. Watson znalazł się pod spodem i głową dotykał tylnej ściany wielkiego pokoju. Od ulicy dzieliło go sto pięćdziesiąt stóp. Zastanawiał się szybko. Przede wszystkim należało uniknąć skandalu. Nie chciał dostać się do gazet w mieście swego dzieciństwa, gdzie mieszkało jeszcze wielu krewnych i przyjaciół rodziny. Dlatego też oplótł rękami człowieka leżącego na nim, przywarł do niego i czekał nadejścia pomocy, która musiała przyjść zwabiona hałasem. I rzeczywiście nadeszła — to znaczy z baru wypadło sześciu mężczyzn i półkolem obstąpiło zapaśników. — Zabierzcie go — rzekł Watson. — Nie ruszyłem go i nie chcę się bić. Lecz półkole stało w milczeniu. Watson trwał w niezmienionej pozycji i czekał. Po wielu daremnych próbach ugodzenia go Patsy wdał się w pertraktacje: — Puść mnie, to i ja cię puszczę — powiedział. Watson puścił go, Patsy jednak ledwie się podniósł, stanął nad leżącym przeciwnikiem gotów do zadania ciosu. — Wstawaj! — rozkazał. Mówił głosem groźnym i nieubłaganym, jak Bóg Ojciec w dzień Sądu Ostatecznego, i Watson pojął, że nie może liczyć na zmiłowanie. — Odejdź pan, to wstanę — odparł. — Jeśli jesteś dżentelmenem, wstawaj zaraz — rzekł Patsy, a blade oczy pałały mu wściekłością, gdy pięść szykowała się do miażdżącego ciosu. W tej samej chwili cofnął nogę, chcąc kopnąć Watsona w twarz. Watson zasłonił się skrzyżowanymi ramionami i skoczył na nogi tak błyskawicznie, że zamknął w klamrze przeciwnika, nim ten zdążył uderzyć. Trzymając go raz jeszcze zaapelował do gapiów. — Chłopcy, zabierzcie go. Widzicie, że go nie ruszam. Nie chcę się bić. Chcę stąd wyjść. Ludzie w kole ani nie drgnęli, ani się nie odezwali. To milczenie było tak złowróżbne, że Watsonowi ciarki przeszły po krzyżu. Patsy spróbował się wyrwać, co miało ten efekt, że Watson powalił go na wznak i wyrwawszy mu się skoczył do drzwi. Ale koło widzów jak mur zagrodziło mu drogę. Dostrzegł blade, nalane twarze ludzi, którzy nie widują słońca, i zrozumiał, że ma przed sobą nocnych rzezimieszków, drapieżne zwierzęta wielkomiejskiej dżungli. Odepchnęli go w tył, w objęcia goniącego za nim jak rozjuszony byk Patsy Horana. W jeszcze jednym zwarciu Watson, chwilowo bezpieczny, zaapelował do bandy opryszków. I znów jego głos był głosem wołającego na puszczy. Wtedy zląkł się nie na żarty. Znał wiele wypadków, kiedy w takich spelunkach maltretowano samotnych gości, łamano im żebra i masakrowano twarze, kopano i bito na śmierć. Wiedział też, że jeśli ma wyjść cało, nie wolno mu uderzyć ani napastnika, ani nikogo z bandy. Jednakże ogarnęło go uzasadnione oburzenie. Siedmiu na jednego — to w żadnym wypadku nie jest uczciwe! Był zły i zbudziło się w nim drapieżne zwierzę drzemiące w każdym człowieku. Ale przypomniał sobie żonę i dzieci, zaczętą książkę i dziesięć tysięcy akrów sfalowanej ziemi we własnej, tak lubianej podgórskiej posiadłości. W przelotnej jak błyskawica wizji ujrzał błękitne niebo, promienie złotego słońca na ukwieconych łąkach, bydło leniwie brodzące w strumieniach i błysk rzucającego się w bystrym nurcie pstrąga. Życie było piękne — zanadto piękne, by miał je ryzykować dla zaspokojenia przypływu zwierzęcych instynktów. Krótko mówiąc, Carter Watson był opanowany i przerażony. Jego przeciwnik, zamknięty w mistrzowskim zwarciu, próbował się wyswobodzić. Watson znów go powalił, skoczył do drzwi i znów odepchnęło go półkole ludzi o wyblakłych, nalanych twarzach. Nowym unikiem umknął prawemu sierpowemu Horana i chwycił go wpół. Powtarzało się to wiele razy. Watson stawał się coraz zimniejszy, gdy zawiedziony w rachubach Patsy, któremu nie wychodził żaden cios, wściekał się coraz bardziej i spróbował walczyć w zwarciach głową. Za pierwszym razem grzmotnął Watsona czołem w nos. Nauczony doświadczeniem Watson przyciskał odtąd w zwarciach głową do jego piersi. Oszalały z wściekłości Patsy bódł dalej i pokiereszował sobie oko, nos i policzek o ciemię Watsona. A im silniej się kaleczył, tym bódł zacieklej i mocniej. Taka jednostronna walka trwała od dwunastu do piętnastu minut. Watson nie zadał ani jednego ciosu, szukał tylko ucieczki. Czasem, w krótkich chwilach, gdy odrywał się od przeciwnika i klucząc między stolikami próbował dostać się do wyjścia, ludzie o bladych, nalanych twarzach łapali go za poły marynarki i pchali pod prawy sierpowy depczącego mu po piętach Patsy’ego. Raz po raz i nieskończoną ilość razy Watson przechodził do zwarcia i kładł przeciwnika na obie łopatki, przy czym zawsze okręcał nim i przewracał go w kierunku drzwi. W ten sposób zbliżał się do celu o długość ciała. W końcu, bez kapelusza, rozczochrany, z krwawiącym nosem i podbitym okiem, wydostał się na chodnik i wpadł w objęcia policjanta. — Niech pan aresztuje tego człowieka — zażądał łapiąc z trudem oddech. — Hej, Patsy! — zawołał policjant — co się tu u ciebie dzieje? — Jak się masz, Charley — odpowiedział Patsy. — Ten drab wpadł tutaj… — Niech pan go aresztuje — powtórzył Watson. — Wynoś się! Zmykaj! — ryknął na niego Patsy. — Zmykaj! — dorzucił policjant. — Bo jak nie, to ciebie aresztuję. — Dobrze, ale musi pan także aresztować tego człowieka. Napadł na mnie bez powodu. — Napadłeś na niego, Patsy? — zapytał policjant. — Nie. Daj mi skończyć, Charley, i — na Boga — mam świadków na to, co mówię. Siedzę w kuchni i jem zupę, aż tu wchodzi ten drab i ni stąd, ni zowąd — do mnie. Nawet nie wiem, co to za jeden. Jest pijany. — Niech pan spojrzy na mnie — zaprotestował oburzony socjolog. — Czy jestem pijany? Policjant spojrzał na niego ponuro i groźnie i skinął na Patsy’ego, by mówił dalej. — Więc ten drab zaczyna się mnie czepiać. „Nazywam się Tim McGrath i rozsmaruję cię na chlebie. Ręce do góry!” — woła. Uśmiechnąłem się, a ten, bęc, bęc, palnął mnie dwa razy i rozlał mi zupę. Spójrz na moje oko. Ładnie mnie urządził. — Co pan zamierza zrobić? — zapytał Watson policjanta. — Wynoś się, zmykaj, bo zobaczysz, że cię aresztuję — usłyszał w odpowiedzi. Wtedy w Watsonie zbudziło się poczucie obywatelskiej praworządności. — Protestuję… Ale w tej chwili policjant schwycił go za ramię i szarpnął tak mocno, że o mały włos byłby go przewrócił. — Chodź, aresztuję cię. — To i jego niech pan weźmie — żądał Watson. — Akurat! — rzekł policjant. — Po coś na niego napadł, gdy spokojnie jadł zupę? 2 Carter Watson był naprawdę zły. Nie tylko napadnięto go bez powodu, dotkliwie pobito i aresztowano, ale jeszcze wszystkie ranne gazety podały sensacyjny opis jego pijackiej awantury z właścicielem osławionej knajpy „Vendome”. W tych opisach nie było ani słówka prawdy. Patsy Horan i jego poplecznicy szczegółowo opowiedzieli całą bijatykę. Nie ulegało wątpliwości, że Carter Watson był pijany. Trzy razy wyrzucano go z szynku do rynsztoka i trzy razy wracał ziejąc nienawiścią i przysięgając, że wszystkich stąd powymiata. „Słynny socjolog urżnął się i siedział w kozie” — taki był pierwszy tytuł artykułu, który wpadł Watsonowi w oczy na czołowej stronie gazety. Obok ujrzał swoją wielką podobiznę. Inne tytuły głosiły: „Carter Watson ubiega się o mistrzostwo w boksie”, „Carter Watson dostał za swoje”, „Słynny socjolog próbuje wymieść do czysta spelunkę” i „Carter Watson znokautowany przez Patsy Horana w trzeciej rundzie”. Wypuszczony za kaucją, Carter Watson stanął nazajutrz przed sądem policyjnym oskarżony z urzędu o zakłócenie porządku publicznego przez napad i pobicie niejakiego Patsy Horana. Ale przedtem jeszcze prokurator, który bierze pensję za ściganie wykroczeń przeciw porządkowi publicznemu, odciągnął Watsona na bok na prywatną rozmowę. — Lepiej byłoby, gdyby pan poniechał sporu — powiedział. — Wie pan co, panie Watson, niech pan się pogodzi z Patsy Horanem. Uściśnijcie sobie ręce i skończcie z tym. Załatwimy sprawę raz dwa. Szepnę słówko sędziemu i umorzy sprawę przeciw panu. — Wcale nie chcę, żeby umarzał sprawę — zaoponował Watson. — Pańskim obowiązkiem jest mnie przesłuchać, a nie godzić z tym… z tym jegomościem. — Ach, jeśli tak, to będę pana przesłuchiwał — odparł prokurator, — Będzie pan też musiał przesłuchać tego Patsy Horana — rzekł Watson. — Bo teraz ja żądam aresztowania go za napad i bijatykę. — Radzę, niech się pan z nim pogodzi — powtórzył prokurator, a tym razem jego słowa zabrzmiały niemal jak groźba. Obie rozprawy wyznaczono za tydzień, tego samego ranka, przed sędzią Witbergiem. — Nie masz żadnych szans — powiedział Watsonowi jego przyjaciel z lat dzieciństwa, dawny naczelny redaktor najpoczytniejszego pisma w mieście. — Każdy wie, że ten człowiek cię poturbował. Ma najgorszą w świecie opinię. Ale to ci nic nie pomoże. Obie skargi oddalą. I to tylko przez wzgląd na twoją osobę. Zwykły śmiertelnik zostałby skazany. — Nie rozumiem — odparł zdziwiony socjolog. — Ten człowiek napadł mnie znienacka i dotkliwie pobił. Ja nie uderzyłem go ani razu. Ja… — To nieważne — przerwał mu przyjaciel. — Więc co jest ważne? — Posłuchaj: zadarłeś z miejscową policją i całą machiną polityczną. Kim jesteś? Nawet nie stałym mieszkańcem tego miasta. Żyjesz gdzieś na wsi. Tu nie masz praw wyborcy. Co więcej, nie masz żadnego wpływu na wyborców. A za tym właścicielem knajpy pójdzie porządna kupa wyborców z jego okręgu — porządna kupa! — Chcesz powiedzieć, że sędzia Witberg pogwałci świętość swego urzędu i złamie przysięgę uniewinniającą tego bydlaka? — Strzeż się — brzmiała ponura odpowiedź. — O, zrobi to zręcznie. Wyda arcyprawny, arcyuzasadniony wyrok, obfitujący we wszystkie słowa, jakie zna nasz język dla wyrażenia pojęcia przyzwoitości i prawa. — Jest jeszcze prasa! — wybuchnął Watson. — Tak, ale w tej chwili nie zwalcza administracji. Czeka cię ciężka przeprawa. Już miałeś próbkę. — Więc te pętaki od kroniki policyjnej nie napiszą prawdy? — Napiszą coś na pograniczu prawdy, tak żeby czytelnicy uwierzyli. Wiesz, że piszą, jak im każą. Mają powiedziane, że muszą kręcić i koloryzować, a gdy się do tego zabiorą, będziesz się miał z pyszna. Lepiej od razu poniechaj wszystkiego. Wpadłeś. — Ale rozprawy już wyznaczono. — Piśnij tylko słówko i zaraz wszystkiemu łeb ukręcą. Człowiek może walczyć z machiną, ale wtedy, kiedy ma machinę za sobą. 3 Carter Watson był jednak uparty. Wiedział, że przegra z machiną, ale przez całe życie gonił za socjologicznymi doświadczeniami, teraz zaś wpadł na coś zupełnie nowego. Rankiem, w dniu rozprawy, prokurator raz jeszcze spróbował zatuszować sprawę. — Jeśli takie jest pańskie stanowisko, to chyba wezmę adwokata, by popierał oskarżenie — odparł Watson. — Nie, nie trzeba — rzekł prokurator. — Biorę za to pensję, by ścigać przestępstwa, i będę oskarżał. Ale muszę panu powiedzieć, że nie ma pan żadnych widoków. Złączymy obie sprawy w jedną i niech się pan pilnuje. Sędzia Witberg spodobał się Watsonowi. Jeszcze młody, niewysoki, w miarę tęgi, czysto wygolony, o inteligentnej twarzy, robił dobre wrażenie. Uśmiech na wargach i wesołe zmarszczki w kątach czarnych oczu potęgowały tylko to wrażenie. Przyglądając mu się i badając go wzrokiem, Watson nabrał niemal pewności, że jego przyjaciel się mylił. Rozczarował się wkrótce. Zeznania Patsy Horana i jego dwóch zauszników były jednym wielkim łgarstwem złożonym pod przysięgą. Watson nigdy by nie uwierzył, że coś takiego jest możliwe, gdyby sam tego nie doświadczył. Ludzie ci zaprzeczyli istnienia pozostałych czterech mężczyzn. Jeden ze świadków twierdził, że był w kuchni i widział, jak Watson bez powodu napadł na Horana. Drugi miał siedzieć w barze i widzieć, jak Watson dwa razy wracał do knajpy, by rozprawić się z Bogu ducha winnym szynkarzem. Przypisywali zaś Watsonowi tak bogaty rynsztokowy język, że — jak sądził — podważali tym własne zeznania. Trudno było bowiem uwierzyć, żeby on mógł używać podobnych wyrazów. Kiedy zaczęli opowiadać, jak brutalnymi ciosami zasypał twarz biednego Horana i jak rozbił krzesło daremnie usiłując go uderzyć, poczuł tajoną chęć do śmiechu, a jednocześnie i smutek. Sąd zamienił się w farsę. Watson zaś w obliczu tak bezgranicznej podłości z przygnębieniem myślał o długiej drodze wzwyż, jaką jeszcze ludzkość ma przed sobą. W obrazie zabijaki i chuligana, namalowanym przez świadków, najgorszy wróg nie poznałby Watsona ani on sam nie poznałby siebie. Ale jak przy wszystkich zagmatwanych krzywoprzysięstwach, tak tutaj widać było sprzeczności i głębokie rysy w zeznaniach. Sędzia jednakże jakoś ich nie dostrzegał, a obaj prokuratorzy i oskarżyciel z ramienia Horana — omijali je zręcznie. Watson nie pomyślał o tym, by zaangażować adwokata, i teraz był z tego zadowolony. Gdy nadeszła kolej na jego zeznania, ciągle jeszcze zachowywał cień wiary w sprawiedliwość sędziego Witberga. — Proszę Wysokiego Sądu, przypadkiem szedłem sobie ulicą… — zaczął, ale sędzia mu przerwał. — Nie jesteśmy tu po to, żeby rozważać, co pan robił przed awanturą — warknął groźnie. — Kto pierwszy uderzył? — Wysoki Sądzie — bronił się Watson — ja nie mam świadków w tej bójce i dlatego prawdę moich słów można ustalić tylko po wysłuchaniu całej historii… Znów mu przerwano. — Nie będziemy tu wydawali czasopism! — wrzasnął sędzia Witberg. Patrzał przy tym tak wrogo i gniewnie, że Watson nie mógł uwierzyć, by był to ten sam człowiek, któremu przyglądał się przed chwilą. — Kto pierwszy uderzył? — zapytał oskarżyciel ze strony Horana. W tym miejscu wtrącił się prokurator, pytając, którą z dwóch połączonych spraw rozpatruje się obecnie i na jakiej zasadzie, w tym stadium, jego kolega bada świadka. Tamten zareplikował. Sędzia Witberg Wmieszał się zdradzając zupełną nieznajomość sprawy. Wszystko to wymagało wyjaśnienia. Rozgorzała generalna bitwa, która skończyła się tym, że obaj prawnicy przeprosili sąd i siebie nawzajem. I tak to szło, a Watsonowi zdawało się, że kilku rzezimieszków obrabia uczciwego człowieka wyciągając mu portmonetkę. Machina pracowała i nic więcej. — Czemu wszedł pan do knajpy o tak złej sławie? — zapytano go. — Jako ekonomista i socjolog od wielu lat mam zwyczaj osobiście badać… Więcej nie zdążył powiedzieć. — Nic nas tu nie obchodzi pańska uczoność — warknął sędzia. — Pytanie jest wyraźne i niech pan wyraźnie odpowiada. Czy był pan pijany? O to tylko chodzi. Kiedy Watson próbował wyjaśnić, że Patsy pokaleczył sobie twarz, gdy usiłował bić głową, otwarcie nie dano mu wiary i wyśmiano, a sędzia Witberg znów wziął go w obroty. — Czy zdaje pan sobie sprawę z powagi przysięgi, którą pan złożył zobowiązując się mówić prawdę z tego miejsca dla świadków? — zapytał. — Plecie pan jakieś bajeczki. Nikt nie uwierzy, że człowiek przy zdrowych zmysłach pokaleczył się i dalej się kaleczył bijąc wrażliwymi i miękkimi częściami twarzy o pańską głowę. Pan jest przecież inteligentnym człowiekiem. Czy to ma sens? — Ludzie w gniewie tracą rozsądek — łagodnie odrzekł Watson. Wtedy to sędzia Witberg poczuł się bardzo obrażony i uniósł się słusznym gniewem. — Jakim prawem pan to mówi? — wrzasnął. — To nie ma żadnych podstaw. To nie ma żadnego związku ze sprawą. Jest pan świadkiem na okoliczność, jaka się wydarzyła. Sąd nie życzy sobie wysłuchiwać pańskich opinii. — Odpowiedziałem tylko na pytanie, proszę Wysokiego Sądu — skromnie zaoponował Watson. — Nic podobnego — wybuchnął sędzia. — Uprzedzam pana, uprzedzam uroczyście, że taka bezczelność może być panu poczytana za obrazę Sądu. I niech pan wie, że my tu, w tej sali rozpraw, wiemy, jak przestrzegać prawa i dobrych obyczajów. Wstyd mi za pana! Gdy następny drobiazgowy spór prawny między przedstawicielami stron przerwał mu opowiadanie o tym, co zaszło w „Vendome”, Carter Watson bez goryczy, ubawiony, ale i smutny, patrzył, jak w jego oczach formuje się obraz machiny wielkiej i małej, która rządzi krajem. Myślał o bezwstydnych i bezkarnych łapówkach wymuszanych w tysiącach miast przez podobne do pająków, nędzne kreatury tej machiny. Miał tu przed sobą sąd i sędziego, których machina podporządkowała służalczo właścicielowi szynku dlatego, że za nim szło mnóstwo wyborców. To zjawisko choć nędzne i marne stanowiło jedno z oblicz wielkiej machiny, która groźnie rozpierała się w każdym mieście, w każdym stanie i pod tysiącem postaci rzucała cień na cały kraj. Zadźwięczało mu w uszach znane powiedzonko: „To śmiechu warte” i w szczytowym punkcie sporu zachichotał głośno, na co sędzia zareagował groźnym zmarszczeniem brwi. Ci tyranizujący innych prawnicy i sędzia — myślał Watson — są gorsi, milion razy gorsi od zabijaków– marynarzy na trzeciorzędnych statkach, którzy sami tyranizują, ale i sami się bronią. Ci nędzni łotrzykowie zaś chowali się za majestat prawa. Bili, ale nie wolno było oddać im ciosu, bo za nimi stały cele więzienne i pałki tępych policjantów — płatnych i zawodowych gnębicieli człowieka. Ale Watson nie czuł złości. To wszystko było takie groteskowe, że zatracało swą obrzydliwość i występność, a on na szczęście miał zbawienne poczucie humoru. Mimo że go zastraszano i usiłowano zbić z tropu, udało mu się w końcu opowiedzieć szczerze i po prostu, jak to było, i mimo złośliwych krzyżowych pytań żaden szczegół jego relacji nie został podważony. Różniła się ona kapitalnie od fałszywych zeznań przebijających z historyjek Horana i jego dwóch świadków. Oskarżyciel ze strony Horana i prokurator podtrzymali pierwotne oskarżenie pozostawiając wszystko sądowi do rozstrzygnięcia. Watson zaprotestował przeciwko temu, ale oskarżyciel publiczny zatkał mu usta mówiąc, że jest oskarżycielem publicznym i wie, co robi. „Patrick Horan zeznał, że jego życiu zagrażało niebezpieczeństwo i że musiał się bronić — tak zaczynał się wyrok sędziego Witberga. — Carter Watson zeznał to samo. Każdy z nich przysiągł, że pierwsze uderzenie zadała strona przeciwna; każdy też przysiągł, że to on został napadnięty bez powodu. Jest zasadą prawa, że wszelkie wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego. W tym wypadku zachodzi fakt uzasadnionej wątpliwości. Tak więc w sprawie «naród przeciw Carterowi Watsonowi» wspomniany Carter Watson korzysta z dobrodziejstwa wątpliwości i zostaje zwolniony z aresztu. To samo rozumowanie należy zastosować w sprawie »naród przeciw Patrickowi Horanowi«. I on korzysta z dobrodziejstwa wątpliwości i zostaje zwolniony z aresztu. Chciałbym, aby obaj oskarżeni uścisnęli sobie ręce i pogodzili się”. Pierwsze tytuły, jakie wpadły Watsonowi w oczy w gazetach wieczornych, głosiły: „Carter Watson uwolniony od winy i kary”. W drugiej gazecie zobaczył: „Carter Watson uniknął grzywny”. Ale szczytem wszystkiego był nagłówek: „Carter Watson — to swój chłop” Z tekstu artykułu Watson dowiedział się, że sędzia Witberg doradził przeciwnikom, by podali sobie ręce, co z gotowością uczynili. Dalej czytał: „No, chodźmy to oblać — zaproponował Patsy Horan. — Oczywiście — odparł Carter Watson. I wziąwszy się pod ręce powędrowali do najbliższego baru”. 4 Z całej tej przygody Watson nie wyniósł goryczy. Była ona nowego rodzaju doświadczeniem, które doprowadziło go do napisania jeszcze jednej książki pod tytułem „Postępowanie policyjno– sądowe: próba analizy”. Pewnego letniego ranka, w rok potem, w czasie przejażdżki po swej posiadłości, Watson zsiadł z konia i zaczął się przedzierać malutkim kanionem, chcąc zobaczyć, jak się przyjęły skalne paprocie, które zasadził ubiegłej zimy. Po drugiej, wyższej stronie wąwozu wyszedł na ukwieconą łąkę, cudowne, odludne miejsce, odgrodzone od świata wzgórzami i kępami drzew. I tu zobaczył jakiegoś mężczyznę, który przyszedł pewnie spacerem z hotelu otwieranego na lato w miasteczku o milę stąd. Spotkali się twarzą w twarz i poznali wzajemnie. Letnikiem był sędzia Witberg. Wyraźnie naruszył prawo cudzej własności, bo Watson wszędzie na granicy swej posiadłości ustawił napisy zabraniające wstępu, choć nigdy nie przestrzegał tego zakazu. Sędzia Witberg wyciągnął rękę na powitanie, ale Watson udał, że jej nie widzi. — Polityka to wstrętne zajęcie, prawda, panie sędzio? — zauważył. — Oczywiście widzę pańską wyciągniętą rękę, ale nie mam zamiaru jej uścisnąć. W gazetach czytałem, że po rozprawie podałem rękę Horanowi. Pan wie, że tego nie zrobiłem, ale pozwoli pan sobie powiedzieć, że tysiąc razy wolałbym podać rękę jemu i nędznym kundlom z jego sfory niż panu. Sędzia Witberg był przykro zaskoczony i gdy chrząkał, jąkał się i próbował coś wybąkać, Watsonowi strzelił do głowy pewien pomysł. Zdecydował się na ponury i zabawny żart. — Nie posądziłbym o wrogość człowieka tak obytego jak pan i tak znającego świat — powiedział sędzia. — Wrogość? — powtórzył Watson. — Na pewno jej nie żywię. Nie leży w moim charakterze. A żeby tego panu dowieść, niech mi wolno będzie pokazać panu coś ciekawego, coś, czego pan jeszcze nigdy nie widział. — Rozejrzał się wkoło i podniósł ostry kamień wielkości pięści. — Widzi pan to? — powiedział. — Niech pan patrzy. Z tymi słowy mocno uderzył się w policzek. Kamień przeciął mięso do kości i krew trysnęła strumieniem. — Był za ostry — oznajmił Watson zdumionemu sędziemu, który pomyślał, że ma do czynienia z wariatem. — Trzeba się trochę potłuc. W takich sprawach należy przede wszystkim być realistą. Znalazł gładszy kamień i kilka razy porządnie walnął się nim w policzek. — A, a, a — zagruchał. — Za parę godzin będę miał piękne zielono–czarne sińce. Najbardziej przekonywający dowód. — Pan zwariował — drżącym głosem powiedział sędzia. — Niech mi pan nie ubliża — odparł Watson. — Widzi pan moją posiniaczoną i pokrwawioną twarz? To pan to zrobił, własną prawicą. Dwa razy mnie pan uderzył: pac, pac. To brutalny i nie sprowokowany napad. Moje życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Muszę się bronić. Strwożony sędzia cofnął się przed wzniesionymi groźnie pięściami. — Jeśli mnie pan uderzy, każę pana aresztować — zagroził. — To samo powiedziałem Patsy Horanowi. I wie pan, co zrobił w odpowiedzi? — Nie. — To! W tej samej chwili prawa pięść Watsona z rozmachem wylądowała na nosie sędziego, kładąc przedstawiciela prawa na wznak na trawie. — Niech pan wstaje! — rozkazał Watson. — Niech pan wstaje, jeśli jest pan dżentelmenem. Jak pan wie, to samo powiedział mi Horan. Sędzia Witberg nie chciał wstać, ale Watson podniósł go za kołnierz jedynie po to, by podbić mu oko i znów obalić na ziemię. To, co potem nastąpiło, przypominało masakrę Indian. Sędzia Witberg wziął lanie według wszelkich prawideł sztuki. Watson obił mu policzki, uszy, unurzał twarz w ziemi. I przez cały czas zachowywał się tak jak Horan. Z rzadka i bardzo ostrożnie żartobliwy socjolog zadawał naprawdę poważny cios. Raz stawiając znękanego Witberga na nogi, umyślnie rozkwasił sobie nos o jego głowę. Z nosa poszła natychmiast krew. — Niech pan patrzy! — krzyknął Watson cofając się i zręcznie rozmazując krew po gorsie koszuli. — To pan to zrobił. Własną pięścią. Straszne. Ładnie mnie pan urządzi. Znów muszę się bronić. I ciosem pięści prosto w twarz powalił sędziego na trawę. — Każę pana aresztować — łkał ten leżąc. — To samo mówiłem Patsy’emu. — Brutalny… — sapał sędzia — nie sprowokowany… — sapnął — napad. — To samo mówiłem Patsy’emu. — Zobaczy pan… każę pana aresztować. — Mówiąc po łobuzersku: pośpiesz się, żebyś się czasem nie spóźnił. Carter Watson odszedł w dół kanionu, wskoczył na konia i poje« chał do miasta. W godzinę później, kiedy sędzia Witberg dowlókł się przez park do hotelu, aresztował go — z oskarżenia Cartera Watsona — miejscowy policjant pod zarzutem napadu i pobicia. 5 — Wysoki Sądzie — mówił Watson nazajutrz do wiejskiego sędziego, zamożnego farmera, który trzydzieści lat temu skończył „wiejski uniwersytet” — ponieważ ten Salomon Witberg uważa za stosowne skarżyć mnie o pobicie, gdy ja go o to samo oskarżyłem, proponuję złączyć obie sprawy w jedną. Świadectwo i fakty w obu wypadkach są te same. Sędzia zgodził się i obie sprawy rozpatrywano łącznie. Watson jako świadek oskarżenia wystąpił pierwszy i opowiedział swoją historię. — Zbierałem kwiaty — mówił — zbierałem kwiaty na własnym terenie i o niebezpieczeństwie nawet mi się nie śniło. Nagle ten człowiek wyskoczył na mnie zza drzew. „Nazywam się Dodo — mówi — i zrobię z ciebie mokrą plamę. Ręce do góry!” Uśmiechnąłem się, a on na to — bęc, bęc — uderzył mnie, przewrócił na ziemię i rozsypał kwiaty. Wymyślał przy tym ohydnie. To był brutalny i nie sprowokowany napad. Proszę spojrzeć na mój policzek. Proszę popatrzyć na mój nos. Nic z tego nie rozumiałem. Był widocznie pijany. Zanim zdołałem otrząsnąć się ze zdumienia, tak mnie pokaleczył. Moje życie zostało zagrożone i musiałem się bronić. To wszystko, proszę Wysokiego Sadu, choć na zakończenie muszę dodać, że ciągle nie mogę wyjść z podziwu. Dlaczego mówił, że nazywa się Dodo? Czemu napadł na mnie bez żadnego powodu? W ten sposób Salomon Witberg dostał dobrą lekcję krzywoprzysięstwa. Często z wysokości swego sędziowskiego fotela pobłażliwie wysłuchiwał fałszywych zeznań w sfabrykowanych oskarżeniach. Ale po raz pierwszy tego rodzaju zeznania skierowano przeciw niemu, a on nie zasiadał w roli sędziego i nie miał za sobą ani woźnych, ani pałek policyjnych, ani więzienia. — Wysoki Sadzie! — wykrzyknął — nigdy jeszcze nie słyszałem takiego steku kłamstw jak te, które tu opowiada ten bezwstydny łgarz… Watson zerwał się na nogi. — Wysoki Sądzie, protestuję… O tym, co jest kłamstwem, a co prawdą, zadecyduje sąd. Świadek ma tylko opowiedzieć przebieg wypadków. Jego osobiste poglądy i zdanie o mnie nie mają nic do rzeczy. Sędzia podrapał się w głowę i dość ospale wyraził oburzenie: — Zupełna racja. Dziwię się panu, panie Witberg. Mówi pan, że jest pan sędzią, człowiekiem znającym się na prawie i postępowaniu sądowym, a zachowuje się pan jak laik. Tu mamy prostą sprawę o napaść i pobicie. Naszą rzeczą jest ustalić, kto uderzył pierwszy, a pańskie zdanie o panu Watsonie nas nie interesuje. Niech pan opowiada dalej. Witberg zagryzłby ze złości rozbite i spuchnięte wargi, gdyby go tak bardzo nie bolały. Opanował się jednak i opowiedział po prostu, uczciwie i szczerze całą historię. — Wysoki Sądzie — rzekł Watson — proszę, by Sąd zapytał świadka, co robił na moim terenie. — Bardzo trafne pytanie. Co pan robił na terenach pana Watsona? — Nie wiedziałem, że należą do niego. — To było naruszenie cudzej własności, proszę Wysokiego Sądu! — zawołał Watson. — Wszędzie stoją tablice ostrzegawcze. — Nie widziałem ich — odparł Witberg. — A ja je widziałem — uciął sędzia. — Rzucają się w oczy. I muszę pana uprzedzić, że jeżeli rozmija się pan z prawdą w małych rzeczach, podważa pan swoje ważniejsze zeznania. Czemu pan uderzył pana Watsona? — Jak już powiedziałem, nawet go palcem nie tknąłem. Sędzia spojrzał na posiniaczoną i spuchniętą twarz Watsona i przeniósł groźny wzrok na Salomona Witberga. — Niech pan spojrzy na policzek tego człowieka! — zagrzmiał. — Jeśli go pan nawet nie tknął, to skąd jest taki potłuczony, pokaleczony? — Jak już mówiłem… — Niech pan uważa — ostrzegł sędzia. — Będę uważał. Powiem szczerą prawdę. Sam się uderzył kamieniem. Uderzył się dwoma różnymi kamieniami. — Czy to wytrzymuje krytykę, żeby człowiek, jakikolwiek człowiek przy zdrowych zmysłach sam się tak pokaleczył, bijąc się kamieniem po miękkich i czułych częściach twarzy? — zapytał Car—ter Watson. — To wygląda na bajeczkę — zauważył sędzia. — Panie Witberg, czy pan był pijany? — Nie, proszę Sądu. — Pan nigdy nie pija? — Czasem, przy okazji. Sędzia zastanawiał się nad tą odpowiedzią z miną wielce przenikliwą. Watson skorzystał ze sposobności, by porozumiewawczo mrugnąć do Salomona Witberga, ale ten mocno pokrzywdzony dżentelmen nie dojrzał komizmu sytuacji. — Bardzo dziwna sprawa, bardzo dziwna — oznajmił sędzia przystępując do ogłoszenia wyroku. — Zeznania obu stron są biegunowo przeciwne. Poza tymi dwoma głównymi świadkami nie ma innych. Każda strona twierdzi, że to ona została napadnięta, a ja nie mam urzędowego sposobu ustalenia prawdy. Mam jednak własne zdanie, panie Witberg, i radziłbym panu, by się pan odtąd trzymał z dala od posiadłości pana Watsona, a nawet od tego okręgu. — To oburzające! — wypalił Witberg. — Niech pan siada! — huknął sędzia. — Jeśli mi pan jeszcze raz przerwie w ten sposób, to będę musiał ukarać pana grzywną za obrazę Sądu. I uprzedzam, że grzywna będzie wysoka, bo pan sam jest sędzią i powinien się znać na grzeczności wobec przedstawiciela prawa i na powadze Sądu. A teraz wydam wyrok: Zasadą prawa jest, że wszelkie wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego. Jak już powiedziałem i raz jeszcze powtarzam, nie mam urzędowego sposobu stwierdzenia, kto uderzył pierwszy. Dlatego z wielkim żalem — zamilkł na chwilę i groźnie spojrzał na Witberga — w obu sprawach muszę przyznać oskarżonym dobrodziejstwo wątpliwości. Panowie, jesteście wolni. — Chodźmy to oblać — rzekł Watson do Witberga, gdy wyszli z sądu, ale obrażony sędzia nie chciał wziąć go pod rękę i powędrować do najbliższego baru. Przełożył Tadeusz Evert The House of Pride DOM PYCHY Percival Ford sam właściwie nie wiedział, po co tu przyszedł. Nie tańczył. Wojskowych nie darzył nadmierną sympatią. Rzecz prosta, znał całe towarzystwo, które posuwało nogami i kręciło się w tańcu tam, na szerokim nadmorskim lanai*: oficerów w świeżo wykrochmaionych białych mundurach, cywilów ubranych na biało lub czarno, kobiety z obnażonymi ramionami. Po dwóch latach postoju w Honolulu dwudziesty pułk odchodził do nowego garnizonu na Alasce, a Percival Ford, jako jedna z ważnych figur na Wyspach Hawajskich, nie mógł uniknąć znajomości z oficerami i ich żonami. Ale przepaść dzieliła znajomość od sympatii. Pułkowe panie budziły w Fordzie lekki dreszcz przerażenia. Pod żadnym względem nie przypominały kobiet w jego guście — podstarzałych matron, starych panien, dziewic w okularach, nad wyraz statecznych osób wszelkiego wieku, a takie właśnie kobiety spotykał na zebraniach komitetów. kościelnego, bibliotecznego i opieki nad przedszkolem. Te same panie przychodziły do niego upraszając o datki i dobre rady. Miał władzę nad nimi dzięki swej wyższości umysłowej, wielkiemu bogactwu i wybitnej pozycji, jaką zajmował wśród handlowej arystokracji hawajskiej. Takich kobiet nie bał się ani trochę. Ich płeć nie była wyzywająca. Otóż to właśnie. Odczuwało się w nim coś innego i coś więcej zarazem niż natarczywą pospolitość. Ford był człowiekiem wybrednym, sam dobrze o tym wiedział. Toteż oficerskie damy, z gołymi rękami i obnażonymi plecami, o śmiałym wejrzeniu, tryskające życiem, pełne wyzywającej kobiecości, raziły jego wrażliwą naturę. Nie lepszego zdania był o oficerach, którzy życie brali lekko, pili, palili i klęli, manifestując najbardziej przyziemne potrzeby ciała w sposób nie mniej bezwstydny niż ich kobiety. Percival Ford czuł się zawsze źle w towarzystwie wojskowych. Ich też nic do niego nie ciągnęło. Miał wciąż wrażenie, że się zeń wyśmiewają poza jego plecami albo litują się nad nim, albo ledwie go tolerują. Poza tym zdawało mu siej że sama ich bliskość uwypukla jakieś własne jego niedostatki, że zwracają uwagę na takie swe cechy, których on nie posiada — i chwalić Boga, że nie posiada. Brrr! Tacy sami jak ich żony! W gruncie rzeczy Percival Ford nie zdradzał ani nadmiaru męskości, ani cech zniewieścienia. Wystarczyło na niego spojrzeć, by zrozumieć, skąd się to brało. Zbudowany był dobrze, nie wiedział, co to choroba, a nawet lekkie niedomaganie, ale nie dostawało mu żywotności. Jego organizm był bierny. Jeśli w czyichś żyłach kipi gorąca krew, nie wykarmi ona i nie wymodeluje takiej —długiej, pociągłej twarzy, takich wąskich warg, chudych policzków i świdrujących oczek. Strzecha włosów koloru ziemi, sztywnych i rzadkich, świadczyła o jałowości swej gleby, podobnie jak nos, chudy, delikatnie rzeźbiony, przypominający dziób. Cienka krew Percivala Forda nie dodawała mu animuszu i pozwalała na jedną tylko namiętność, a była nią cnota. Jak żyć uczciwie — oto nad czym Ford rozmyślał i co go dręczyło. Jego natura pożądała dobrych uczynków tak samo, jak ludzie ze zwykłej gliny pragną kochać i być kochani. Ford siedział pod drzewami algaroba, między tarasem a brzegiem morza. Powiódł oczami po tańczących, a potem odwrócił głowę ku morzu i ponad łagodnie pluszczącą falą patrzył na Krzyż Południa, płonący nisko nad widnokręgiem. Irytowały go nagie ramiona kobiet. Gdyby miał córkę, nigdy by nie pozwolił na coś podobnego, przenigdy! Ale myśl o córce była czystą abstrakcją. Nie towarzyszyło jej żadne wyobrażenie. Nie widział córki, żywej kobiety, z rękami i plecami. Uśmiechnął się na samą myśl o małżeństwie. Miał lat trzydzieści pięć, o miłości nie wiedział nic z własnego doświadczenia, ale żywił w tej sprawie nader trzeźwe poglądy. Miłość to instynkt zwierzęcy. Ożenić się potrafi każdy. Żenili się japońscy i chińscy kulisi, w pocie czoła pracujący na plantacjach trzciny cukrowej i polach ryżowych. Żenili się nieodmiennie przy pierwszej lepszej sposobności. A to dlatego, że żyli na tak niskim poziomie. Nic lepszego nie mieli do roboty. Podobnie jak ci oficerowie i ich kobiety. Ale on, Perciva! Ford, inne, wyższe cele miał na widoku. Różnił się od nich — od nich wszystkich. Znalazł się na tym świecie w sposób, który napawał go dumą. Nie wydała go na świat pospolita miłość małżeńska. Zrodziło go wzniosłe poczucie obowiązku i gorące umiłowanie Sprawy. Ojciec nie ożenił się z miłości. Uczucie do kobiety było szaleństwem, które nigdy nie zmąciło ducha Izaaka Forda. Kiedy odpowiedział na głos wzywający go, by poszedł między pogan i niósł im słowo boże, nie o małżeństwie myślał i nie żony pragnął. Pod tym względem Percival podobny był do Izaaka Forda, swego rodziciela. Ale Urząd Misyjny oszczędnie gospodarował funduszami. Z właściwą Nowej Anglii przezornością dobrze wszystko zmierzył i zważył, nim w końcu orzekł, iż misjonarze żonaci są, przeciętnie rzecz biorąc, mniej kosztowni, a bardziej wydajni. Wobec czego Urząd kazał ożenić się Izaakowi Fordowi. Co więcej, zaopatrzył go w żonę, inną żarliwą duszę, której ani w głowie było małżeństwo, pragnęła bowiem li tylko i czynić dzieło boże wśród pogan. Po raz pierwszy ujrzeli się w Bostonie. Urząd ich spiknął i wszystko załatwił. W tydzień później, już jako para małżeńska, wyruszyli w długą podróż dokoła przylądka Horn. Percival Ford szczycił się tym, że pochodzi z takiego związku. Urodzony na wyżynach, uważał się za arystokratę ducha. Był dumny z ojca. Uczucie to stanowiło jego namiętność. Prosta, surowa postać ojca napawała go pychą. Na biurku postawił sobie miniaturę tego żołnierza Pana. W sypialni wisiał portret Izaaka Forda z czasów, kiedy ojciec służył Monarchii jako premier. A był nim nie dlatego, by pożądał zaszczytów i bogactw tego świata, lecz jedynie dlatego, iż jako premier, a potem bankier mógł tym większe usługi oddać sprawie duszpasterstwa wśród pogan. Niemcy, Anglicy i cała reszta zgrai handlarzy pokpiwała z Izaaka Forda twierdząc, że kupczy zbawieniem duszyczek. Ale on, syn Izaaka, inaczej patrzył na te sprawy. Kiedy tubylcy, wyzwoliwszy się nagle z ustroju feudalnego, nie mając najmniejszego pojęcia, co to jest własność ziemi, zaczęli wyzbywać się za bezcen gruntów, właśnie Izaak Ford stanął między tłumem spekulantów a ich łupem i objął w posiadanie rozległe i żyzne ziemie. Nic dziwnego, że zgraja handlarzy nie wspomina go dobrze. A przecież Izaak Ford nigdy nie uważał swoich olbrzymich bogactw za osobista własność. Uważał się za sługę bożego. Z dochodów budował szkoły, szpitale, kościoły. Nie jego wina, że cukier, po gwałtownym spadku cen, dawał czterdzieści procent na czysto, że założony przez niego bank mógł sobie pozwolić na sfinansowanie kolei żelaznej, że, między innymi, pięćdziesiąt tysięcy akrów pastwiska w Oahu, za które swego czasu Ford płacił po dolarze za akr, rodziło potem osiem ton cukru z akra co osiemnaście miesięcy. O nie, Izaak Ford był ponad wszelką wątpliwość postacią bohaterską, godną stanąć — tak w skrytości ducha myślał Percival — obok pomnika Kamehameha I przed gmachem sądu. Izaak Ford odszedł z tego świata, ale on, jego syn, prowadzi dalej zbożne dzieło ojca równie twardą, jeśli nie tak samo świetną ręką. Znów spojrzał na lanai. „Jaka jest różnica — pytał sam siebie — między bezwstydnym hula tańczonym przez Hawajki, przepasane girlandą z traw, a tymi pląsami wydekoltowanych kobiet mej własnej rasy? Czy jest jakaś istotna różnica, czy też są to tylko dwa stopnie tego samego bezwstydu?” Podczas gdy ważył w myślach ten problem, jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu. — Halo, Ford, co ty tu robisz? Czy to trochę nie za wesołe dla ciebie? — Staram się być pobłażliwy, nawet gdy widzę, co się tu dzieje, doktorze Kennedy — odparł Percival z powagą. — Siądź na chwilę. Doktor Kennedy usiadł i głośno klasnął w dłonie. Natychmiast zjawił się biało ubrany kelner Japończyk. Doktor zamówił whisky z wodą sodową, po czym zwrócił się do milionera: — Tobie, oczywiście, nie proponuję. — Owszem, też bym się czegoś napił — odrzekł Ford stanowczym tonem. Doktor zrobił wielkie oczy, kelner czekał. — Proszę lemoniadę. Doktor, widząc, że Ford zażartował sobie z niego, roześmiał się serdecznie i popatrzył na muzykantów pod drzewem hau. — Co to? Orkiestra „Aloha”. Zdawało mi się, że we wtorki wieczorem grają zawsze w Hotelu Hawajskim. Coś tu się pokiełbasiło. Przez chwilę zatrzymał wzrok na jednym z muzyków, grającym na gitarze i śpiewającym hawajską piosenkę przy wtórze wszystkich instrumentów. Twarz doktora spoważniała, kiedy patrzył na śpiewaka, i pozostała poważna, gdy zwrócił się do swego towarzysza. — Słuchaj, Ford — powiedział — czy nie uważasz, że mógłbyś już zostawić w spokoju Joe Garlanda? Podobno sprzeciwiłeś się wnioskowi Komisji Popierania Rozwoju Wysp, która chce wysłać Garlanda do Stanów w związku z ofertą sprzedaży nart wodnych. Chciałem o tym z tobą pomówić. Sądziłem, że chętnie byś się go stąd pozbył. Skończyłoby się to prześladowanie. — Prześladowanie? — Brwi Percivala Forda uniosły się pytająco. — Nazwij to, jak chcesz — ciągnął Kennedy. — Szczułeś tego biedaka całymi latami. Przecież to nie jego wina. Sam musisz przyznać. — Nie jego wina? — Cienkie wargi Percivala Forda ściągnęły się mocno. — Joe Garland to rozpustnik i wałkoń. Nigdy grosza nie szanował. — Ale to jeszcze nie powód, żebyś mu tak deptał po piętach. Obserwuję cię od początku. Pierwszym twoim krokiem po powrocie ze studiów było wylanie Garlanda z plantacji, na której pracował jako przychodni luna. Ty, wielki milioner, i on, zarabiający sześćdziesiąt dolarów miesięcznie! — Nie był to wcale mój pierwszy krok — odparł Percival Ford apodyktycznym tonem, jakiego zwykł używać na posiedzeniach komitetów. — Ostrzegałem go. Zarządzający plantacji twierdził, że Garland jest zdolnym robotnikiem. Pod tym względem nic przeciwko niemu nie miałem. Szło mi o to, co robił po pracy. Burzył moje dzieło, zanim udało mi się je zbudować. Jakiż sens miały moje szkoły niedzielne, i wieczorowe oraz kursy krawieckie, kiedy wieczorami zjawiał się Joe Garland ze swoim wiecznym piekielnym brzdąkaniem na gitarze i ukulele, pił na zabój i tańczył hula! Po udzieleniu mu ostrzeżenia poszedłem do niego — nigdy tego nie zapomnę — poszedłem do robotniczych baraków. Był wieczór. Już z daleka słyszałem, że śpiewają hula. A potem zobaczyłem tam dziewczyny, bezwstydne, tańczące przy księżycu, te same dziewczęta, nad którymi tyle pracowałem, żeby je nauczyć czystego, cnotliwego życia. Trzy z nich, pamiętam doskonale, właśnie ukończyły szkołę misyjną. Oczywiście zwolniłem Joe Garlanda. Wiem, że to samo robił w Hilo. Ludzie mówili, że się wtrącam do nie swoich spraw, kiedy przekonałem Masona i Fitcha, by wyrzucili go z pracy. Ale sami misjonarze mnie o to prosili. Garland niszczył ich dzieło swym złym przykładem. — Później, kiedy pracował na kolei, twojej własnej kolei, wyrzucono go bez żadnego powodu — nacierał Kennedy. — Wcale nie — padła szybka odpowiedź. — Wezwałem go do mego gabinetu i rozmawiałem z nim pół godziny. — Wyrzuciłeś go za nieróbstwo? — Za niemoralne życie, proszę szanownego pana. Doktor roześmiał się sarkastycznie. — Kto, u diabła, dał ci prawo ferowania wyroków? Czy to, że jesteś obszarnikiem, daje ci władzę nad nieśmiertelnymi duszami tych, którzy uginają karków na twoich gruntach? Jestem twoim lekarzem domowym. Czy mam się spodziewać, że jutro zadekretujesz, bym przestał pić whisky z wodą sodową, bo inaczej popadnę w niełaskę? Ba! Bierzesz życie zbyt serio, mój drogi. Poza tym, kiedy Joego przyłapali na szmuglu (nie pracował już wtedy u ciebie) i przysłał ci kartkę z prośbą, żebyś zapłacił za niego grzywnę, pozostałeś głuchy na prośbę i chłopak musiał odbyć karę sześciu miesięcy ciężkich robót na rafach. Pomyśl, wystawiłeś go na pastwę losu. Brutalnie odepchnąłeś od siebie. A przecież pamiętam dzień, kiedy przyszedłeś do szkoły. Myśmy mieszkali w internacie, ty przychodziłeś tylko na lekcje. Trzeba cię było ochrzcić. Trzy razy nura do basenu pływackiego — jak pamiętasz, taka była przepisowa porcja dla każdego nowicjusza. A tyś się cofnął. Powiedziałeś, że nie umiesz pływać. Byłeś wystraszony, histeryzowałeś… — Tak, wiem — wycedził Percival Ford. — Byłem wystraszony. I skłamałem, bom umiał pływać… Ale się bałem. — Czy pamiętasz, kto cię wtedy bronił? Kto kłamał za ciebie więcej niż ty sam? Kto przysięgał, że na pewno nie umiesz pływać? Kto skoczył do basenu i wyciągnął cię po pierwszym zanurzeniu i kogo za to chłopcy omal nie utopili, bo zdążyli zauważyć, że. jednak umiesz pływać? — Oczywiście, wiem o tym — odparł Ford chłodno — ale jeden szlachetny uczynek w młodych latach nie rozgrzesza całego późniejszego życia wypełnionego złymi postępkami. — Garland nie zrobił ci nigdy nic złego, to znaczy nie uczynił tego osobiście, bezpośrednio? — Nie — brzmiała odpowiedź Percivala Forda. — Dlatego właśnie moje stanowisko jest bez zarzutu. Nie mam do niego żadnych pretensji osobistych. Jest niedobrym człowiekiem, i tyle. Jego życie jest złe… — Inaczej mówiąc, nie zgadza się z twoim poglądem na to, jak trzeba żyć — przerwał doktor. — Niech ci będzie. To nie ma znaczenia. Joe nic nie robi… — Z tej prostej przyczyny, że wypędzasz go z każdej pracy. — Jest niemoralny… — Eee, daj spokój, Ford. Wciąż ta sama piosenka. Jesteś nieodrodnym dzieckiem Nowej Anglii. Garland to pół–kanaka. Twoja krew jest letnia, jego — gorąca. Życie co innego znaczy dla ciebie, a co innego dla Garlanda. On idzie przez życie śmiejąc się, śpiewając i tańcząc, radosny, życzliwy ludziom, naiwny jak dziecko, każdemu przyjaciel. Ty jesteś objazdowa ambona, przyjaźnią darzysz tylko ludzi prawych, a kto jest prawym człowiekiem, ty wiesz najlepiej. A któż wie naprawdę? Ty wiedziesz żywot pustelnika, Joe Garland żyje zdrowo. Który z was więcej ma z życia? Za to, że żyjemy, otrzymujemy zapłatę. Kiedy płaca jest zbyt nędzna, człowiek rzuca robotę. Oto, możesz mi wierzyć, przyczyna każdego świadomego samobójstwa. Joe Garland umarłby z głodu, gdyby miał żyć z pensji, jaką tobie płaci życie! On jest, widzisz, z innej gliny. A ty także zamorzyłbyś się na śmierć, gdybyś miał z życia to co on: śpiew, miłość… — Żądzę, jeśli łaska — przerwał Ford. Doktor Kennedy uśmiechnął się. — Dla ciebie słowo miłość nie oznacza nic więcej poza tym, coś o nim wyczytał w słowniku. Ale miłości prawdziwej, czystej jak rosa, czułej i drżącej — nie znasz. Jeśli Bóg stworzył ciebie i mnie, jeśli stworzył mężczyzn i kobiety, to — możesz mi wierzyć — stworzył także miłość. Wróćmy jednak do rzeczy. Pora, żebyś przestał szczuć Joe Garlanda. To niegodne ciebie, tchórzliwe. Powinieneś podać mu rękę. — Czemuż to ja, a nie ty na przykład? — zapytał Ford. — Dlaczego ty nie podasz mu ręki? — Owszem, pomagałem mu i właśnie teraz staram się pomóc. Usiłuję nakłonić cię, byś nie odrzucał wniosku Komisji zalecającej wysłanie go do Stanów. Pracę w Hilo u Masona i Fitcha też ja mu znalazłem. Sześć razy wystarałem mu się o posadę i sześć razy ty go przepędziłeś. Mniejsza z tym. Pamiętaj tylko o jednym — odrobina szczerości ci nie zaszkodzi — to brzydko cudzą winą obarczać Joe Garlanda. Wiesz dobrze, że jesteś tu osobą najmniej powołaną. Dobrego smaku, mój stary, to nie dowodzi. To po prostu nieprzyzwoitość. — Nie rozumiem, do czego zmierzasz — odparł Percival Ford. — Opętała cię jakaś mętna teoria naukowa dziedziczności i nieodpowiedzialności osobistej. Ale jaka teoria może uwolnić od odpowiedzialności za złe postępki Joe Garlanda, a jednocześnie uczynić odpowiedzialnym za te postępki mnie, i to w wyższym stopniu niż kogokolwiek innego, niż samego Garlanda — tego ani rusz nie mogę zrozumieć. — Coś mi się zdaje, że tylko subtelność i dobry smak nie pozwalają ci mnie zrozumieć — parsknął doktor. — Wszystko to bardzo pięknie, można ze względów towarzyskich o pewnych rzeczach nie mówić, ale ty posunąłeś się dalej. — A cóż ja ukrywam? Bądź łaskaw powiedzieć. Doktor Kennedy był zły. Rumieńce po normalnej porcji whisky nagle znacznie mu pociemniały. — Nie przyznajesz się do syna twego ojca — powiedział. — Cóż to ma znaczyć? — Do kroćset tysięcy, człowieku! Powiedziałem ci chyba całkiem wyraźnie. Ale chcesz, proszę bardzo: syn Izaaka Forda… Joe Garland — twój brat. Percival Ford milczał. Na jego twarzy malowała się irytacja i zgorszenie. Kennedy przyglądał mu się z zaciekawieniem. Minęło kilka długich minut. Doktor zmieszał się i przestraszył. — Mój Boże! — zawołał. — Nie powiesz mi chyba, że nie wiedziałeś o tym. Jak gdyby w odpowiedzi policzki Percivala Forda zbielały. — To potworny żart — odezwał się — potworny. Doktor opanował się. . — Wszyscy o tym wiedzą — zaczął. — Myślałem, że ty także wiesz. A jeśli było inaczej, pora, byś się dowiedział. Rad jestem, że miałem okazję otworzyć ci oczy. Joe Garland i ty jesteście braćmi — przyrodnimi braćmi. — To kłamstwo! — krzyknął Ford. — Sam nie wiesz, co mówisz. Matką Joe Garlanda była Eliza Kunilio. (Doktor skinął głową). Pamiętam ją dobrze, miała staw z kaczkami i zagon taro. Ojcem był Joseph Garland, znany nygus. (Doktor potrząsnął głową). Umarł jakieś dwa, trzy lata temu. Alkoholik. Dlatego i Joe jest ladaco. Oto twoja dziedziczność. — I nikt ci nie powiedział? — zapytał po chwili doktor z nutą zdziwienia. — Doktorze Kennedy, powiedział pan straszną rzecz. Nie mogę tego puścić mimo uszu. Albo pan przedstawi dowody, albo… — Sam się przekonaj. Odwróć się i popatrz. Widzisz go teraz z profilu. Spójrz na jego nos. To nos Izaaka Forda. Twój jest słabszą odbitką ojcowskiego. Patrz. Linie nosa Garlanda są grubsze, poza tym wszystko się zgadza. Percival Ford patrzył na mieszańca, który grał na gitarze pod drzewem hau. Zdawało mu się, że doznał przywidzenia i patrzy na widmo własnej osoby. Rys po rysie oślepiał nieodpartym podobieństwem. Nie, to raczej on, Percival Ford, był cieniem tego muskularnego, doskonale zbudowanego mężczyzny. A rysy jednego i drugiego wyraźnie przypominały Izaaka Forda. I nikt mu o tym nie powiedział! Dobrze znał twarz ojca. Miniatury, portret i fotografie ojca przesuwały mu się w pamięci i raz po raz dostrzegał w twarzy muzykanta wyraźne lub ukryte podobieństwa. Tylko dziełem szatana mogło być to odtworzenie surowego oblicza Izaaka Forda w miękkich i zmysłowych rysach Garlanda. Nagle muzykant odwrócił się ku nim. Percivalowi błysnęła myśl, że oto widzi ojca nieboszczyka, który patrzy nań z twarzy Joe Garlanda. — To drobiazg — słyszał jakby z daleka głos doktora. — Swego czasu wszystko się tu przemieszało. Sam wiesz, jak było. Patrzyłeś na to przez całe życie. Marynarze poślubiali królowe, płodzili księżniczki, i tam dalej. Zwykła to była rzecz na Wyspach Hawajskich. — Ale nie dla mojego ojca — przerwał Percival Ford. — Ano właśnie — Kennedy wzruszył ramionami. — Siła kosmiczna, instynkt życia. Stary Izaak Ford był człowiekiem sztywnym jak drut i tam dalej. Wiem, że stało się coś niepojętego, najbardziej niepojętego dla Izaaka. On sam nie więcej z tego rozumiał niż ty. Instynkt życia, i basta. Pamiętaj o jednym: Izaak Ford miał w żyłach odrobinę niespokojnej krwi i Joe Garland odziedziczył ją wraz z całym instynktem życia i siłą kosmiczną, a tyś przejął po ojcu wszystką krew ascety. Jeśli więc masz krew zimną, dobrze ułożoną i posłuszną, to jeszcze nie powód, żebyś się boczył na Joe Garlanda. Kiedy Joe obraca w niwecz twoje dzieło, nie wolno ci zapominać, że to Izaak Ford stoi po obu stronach i jedną ręką niszczy to, co zrobił drugą. Powiedzmy sobie szczerze: ty jesteś prawą ręką Izaaka, a Joe Garland lewą. Percival Ford nic nie odpowiedział. Doktor Kennedy wypił resztę whisky, o której zapomniał w czasie rozmowy. Zza tarasu dał się słyszeć hałaśliwy klakson samochodu wzywający doktora. — Jest mój wóz — powiedział wstając doktor. — Muszę jechać. Przykro mi, żeś tak się przejął tym, co ci powiedziałem, ale swoja drogą dobrze się stało. Wiedz jedno: Izaak Ford miał tylko odrobinę bujnej krwi i ta krew w całości dostała się Joe Garlandowi. I jeszcze jedno. Jeśli lewa ręka twego ojca podniesie się na ciebie, nie obcinaj jej. Zresztą Joe to równy chłopak. Szczerze mówiąc, gdybym miał wybierać, z którym z was wolałbym mieszkać na bezludnej wyspie, wybrałbym Joego. Małe, bose dzieci baraszkowały obok na trawie, ale Percival Ford ich nie widział. Wpatrywał się uporczywie w śpiewaka pod drzewem hau. Przesiadł się nawet, żeby być bliżej niego. Urzędnik z portu przechodził w pobliżu, powłócząc starymi nogami, które odmawiały mu posłuszeństwa, Od czterdziestu lat mieszkał na Wyspach. Percival Ford kiwnął na niego. Stary podszedł z wielkim szacunkiem. Zdziwił się, że Percival Ford był łaskaw go zauważyć. — John — zaczął Ford. — Chcę się od ciebie czegoś dowiedzieć. Siadaj, proszę. Urzędnik usiadł niezgrabnie, oszołomiony niespodziewanym zaszczytem. Przymrużył oczy, spojrzał na Forda i wyjąkał: — Tak, panie prezesie, dziękuję. — Słuchaj, John, kim jest Joe Garland? John wpatrzył się w niego, zmrużył oczy, chrząknął i nic nie powiedział. — Gadaj — rozkazał Percival Ford. — Kim on jest? — Pan prezes żartuje sobie ze mnie — zdołał wykrztusić stary. — Pytałem całkiem serio. Urzędnik cofnął się. — Czyżby pan nie wiedział? — Pytanie to było już odpowiedzią. — Chcę się dowiedzieć. — Otóż Joe… — zaczął John i bezradnie rozejrzał się wokół. — A może lepiej by się pan spytał kogo innego? Wszyscy myśleli, że pan wie. Myśmy zawsze… — Tak, mów dalej. — Myśmy zawsze myśleli, że właśnie dlatego pan się go czepia. Fotografie i miniatury Izaaka Forda roiły się w mózgu jego syna. Duch Izaaka Forda zdawał się unosić w powietrzu. — Dobrej nocy życzę panu prezesowi — dosłyszał Percival i zobaczył, że urzędnik chce pokuśtykać dalej. — John! — krzyknął. John wrócił i stanął przy nim, mrugając powiekami i nerwowo oblizując wargi. — I nie powiedziałeś mi. — Ach, o Garlandzie? — Tak, o Garlandzie. Kim on jest? — Jest pańskim bratem, panie prezesie. Mówię to, co powie każdy. — Dziękuję, John. Dobranoc. — To pan nie wiedział? — zapytał stary. Najgorsze miał już za sobą i chętnie by teraz został. — Dziękuję, John. Dobranoc — powtórzył Ford. — Tak jest, panie prezesie, dziękuję, panie prezesie. Zanosi się na deszcz. Dobranoc, panie prezesie. Z czystego nieba przyprószonego gwiazdami i poświatą księżyca spadł nagle deszcz, i drobny, i lekki jak mgiełka. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci dalej bawiły się biegając boso po trawie i skacząc na piasek. Deszczyk szybko przeleciał. Na południowym wschodzie Diamentowa Głowa rysowała się ostro czarną plamą w kształcie greckiej wazy na tle wygwieżdżonego nieba. Senne fale przypływu pryskały pianą na piasek i rosiły murawę. Daleko widniały w świetle księżyca czarne plamki głów pływaków. Zamilkł chór śpiewający walca i wśród ciszy, gdzieś pod drzewami, zabrzmiał kobiecy śmiech, krzyk miłości. Percival Ford wzdrygnął się i przypomniał sobie słowa doktora. Przy czółnach wyciągniętych na piasek ujrzał tubylców, mężczyzn i kobiety, spoczywających leniwie niby „zjadacze lotosu”. Niewiasty były w białych holoku. Na tle jednego holoku ujrzał czarną głowę sternika wspartą na kobiecym ramieniu. Nieco dalej, w miejscu gdzie pasmo piasku rozszerzało się u wejścia do laguny, Ford dostrzegł parkę idącą ramię w ramię. Kiedy podeszli do oświetlonego lanai, zauważył, że kobieta uwolniła się od męskiego ramienia, które obejmowało jej kibić. Gdy go mijali, Ford poznał w mężczyźnie znajomego kapitana, a w niej — córkę majora, i skinął im głową. Instynkt życia — otóż to, świetnie powiedziane. I znów spod ciemnego drzewa algaroba rozległ się kobiecy śmiech, który był krzykiem miłości. Obok fotela Forda przeszła bona Japonka. Prowadziła za rękę i strofowała bosego chłopczyka, który musiał już iść do łóżka. Śpiewacy cicho i słodko zanucili hawajską pieśń miłosną. Oficerowie i ich damy, objąwszy się, znów sunęli i wirowali na lanai. I jeszcze raz zaśmiała się kobieta pod drzewem algaroba. Percivalowi Fordowi wszystko to bardzo się nie podobało. Irytował go miłosny śmiech kobiety i sternik, co złożył głowę na białym holoku, i pary, które spacerowały na brzegu morza, i oficerowie tańczący z paniami, i głosy śpiewaków opiewające miłość, i jego brat, który śpiewał wraz z nimi pod drzewem hau. Najbardziej jednak drażnił go ów śmiech kobiecy. Dziwne myśli przyszły mu do głowy. Był synem Izaaka Forda i co się przytrafiło ojcu, zdarzyć się może synowi. Na myśl o tym poczuł na policzkach blady rumieniec i doznał uczucia dojmującego wstydu. Przerażeniem napawało go to, co miał w krwi. To tak, jakby się nagle dowiedział, że jego ojciec był trędowaty i że on sam może mieć we krwi zarazek tej strasznej choroby. Izaak Ford, surowy żołnierz Pana — stary obłudnik! Czymże się różnił od byle nygusa? Dom pychy, wzniesiony przez Percivała Forda, walił mu się na głowę. Mijały godziny, towarzystwo pułkowe śmiało się i tańczyło, hawajska orkiestra grała, a Percival Ford mocował się z problemem, który nagle go przytłoczył. Oparłszy łokieć o stół. skłonił głowę na rękę. Sprawiał wrażenie znużonego obserwatora, lecz po cichu odmawiał pacierze. W przerwach między tańcami wojskowi, ich panie i cywile podchodzili do niego i coś tam uprzejmie brzęczeli. A kiedy wracali na taras, Ford podejmował walkę w miejscu, gdzie ją przerwał. Zaczął składać na nowo ideał Izaaka Forda, który mu się rozleciał w kawałki. Jako cementu użył chytrej i wyrafinowanej logiki. Było to spoidło z gatunku tych, jakie powstają w chemicznych laboratoriach mózgów egotystów. Działało doskonale. Nie ulegało wątpliwości, że ojciec stworzony był z lepszej gliny niż jego otoczenie, a przecież stary Izaak jeszcze się formował. Dopiero on, Percival Ford, osiągnął doskonałość. Na dowód tego zrehabilitował ojca, a sam równocześnie wznosił się wyżej. Jego mizerna osoba urastała do olbrzymich rozmiarów. Był dostatecznie wielki, aby przebaczyć. Rozpłomieniała go ta myśl. Izaak Ford był wielki, ale on jest większy, bo potrafi przebaczyć Izaakowi, a nawet wznieść go znów w swej pamięci na piedestał, co prawda nie tak już święty jak dawniej. Wyrażał nawet podziw Izaakowi Fordowi za to, że odwrócił się plecami do owocu swego jedynego fałszywego kroku. Doskonale, on też owoc ten zignoruje. Tańce dobiegały końca. Orkiestra zagrała „Aloha Oe” i zbierała się do odejścia. Percival Ford klasnął w dłonie. Zjawił się kelner Japończyk. — Powiedz temu człowiekowi, że chcę z nim mówić — Ford wskazał palcem Joe Garlanda. — Niech zaraz tu przyjdzie. Joe Garland podszedł i przez szacunek dla Forda zatrzymał się parę kroków dalej, nerwowo przebierając palcami struny gitary, którą trzymał jeszcze w ręce. Percival nie prosił go, by usiadł. — Jesteś moim bratem. — Hm, wszyscy o tym wiedzą. — W odpowiedzi brzmiała nuta zdziwienia. — Tak, słyszałem — sucho odparł Percival Ford. — Ale ja dowiedziałem się o tym dopiero dziś wieczór. Nastąpiło milczenie. Przyrodni brat czekał zmieszany, a Percival Ford chłodno obmyślał następne zdanie. — Pamiętasz, jak przyszedłem do szkoły i chłopcy wrzucili mnie do wody? — zapytał. — Dlaczego mnie broniłeś? Przyrodni brat uśmiechnął się nieśmiało. — Bo wiedziałeś? — Tak, dlatego. — Ale ja nie wiedziałem — dodał Percival równie sucho jak przedtem. — Tak. Znów zapadło milczenie. Służba zaczęła gasić światła na lanai. — Ale dziś… pan wie — powiedział przyrodni brat. Percival Ford zmarszczył brwi. Potem uważnie przyjrzał się tamtemu. — Ile chcesz za to, że wyjedziesz stąd i nigdy nie wrócisz? — Nigdy nie wrócę? —— wyjąkał Joe Garland. — To jedyny kraj, jaki znam. W innych krajach jest zimno. Nie znam ich. Tu mam wielu przyjaciół. Tam nikt mi nie powie: „Aloha, Joe, mój drogi!” — Powiedziałem: nigdy nie wrócisz — powtórzył Percival Ford. — „Alameda” odpływa jutro do San Francisco. Joe Garland był zdumiony. — Ale dlaczego? — zapytał. — Przecie już pan wie, że jesteśmy braćmi. — Właśnie dlatego. Jak sam powiedziałeś, wiedzą o tym wszyscy. Zapłacę ci tak, że nie pożałujesz. Cała nieśmiałość i zakłopotanie zniknęły z twarzy Joe Garlanda. Nie dzieliła już ich przepaść urodzenia i pozycji społecznej. — Chcesz, żebym wyjechał? — Chcę, byś wyjechał i nigdy nie wrócił — odparł Percival. W tej krótkiej chwili, która błysnęła i zgasła, dane mu było zobaczyć, jak brat wyrasta przed nim niczym góra, a on sam kurczy się i maleje do rozmiarów mikroskopijnej drobiny. Nie jest jednak dobrze ujrzeć swój prawdziwy obraz, ani nie można tak długo patrzyć na siebie i żyć. Toteż tylko na mgnienie oka Percival ujrzał siebie i brata w świetle prawdy, po czym znów opanowało go nędzne i nienasycone „ja”. — Jak powiedziałem, bardzo ci się to opłaci. Nie będzie ci źle. Dobrze zapłacę. — Dobra jest — powiedział Joe Garland. — Wyjadę. Odwrócił się i chciał odejść. — Joe! — zawołał tamten. — Jutro rano wstąp do mojego adwokata. Pięćset dolarów z góry i dwieście miesięcznie, póki będziesz się trzymał z dala od Wysp. — Jesteś bardzo dobry — cicho odpowiedział Joe Garland. — Jesteś zbyt dobry. W każdym razie twoich pieniędzy nie potrzebuję. Jutro odjadę na „Alamedzie”. Odszedł bez pożegnania. Percival Ford klasnął w dłonie. — Kelner — powiedział do Japończyka — lemoniada! Siedział nad lemoniadą i długo z zadowoleniem uśmiechał się do siebie. Przełożył Kazimierz Piotrowski On the Makaloa Mat NA KOBIERCU MAKALOA W przeciwieństwie do kobiet większości ras południowych Hawajki starzeją się ładnie i z wiekiem szlachetnieją. Chociaż niewiasta siedząca pod drzewem hau nie uciekała się do pomocy szminki czy innych chytrych prób ukrycia tego, co czas spustoszył, sędzia, właściwy do orzekania w takich sprawach, wszędzie na świecie prócz Hawai nie dałby jej więcej niż lat pięćdziesiąt. Ale jej dzieci i wnuki wiedziały i wiedział Roscoe Scandwell, który był jej mężem od lat czterdziestu, że ma sześćdziesiąt cztery lata i w dniu dwudziestym drugim czerwca skończy sześćdziesiąt pięć. Nie wyglądała jednak na to, choć do czytania wkładała okulary, zdejmowała je zaś, gdy jej wzrok miał powędrować ku gromadce dzieci bawiących się na trawniku. Kobieta żyła w warunkach wspaniałych, tak wspaniałych jak starodawne drzewo hau wielkości domu, pod którym siedziała niczym w domu, tyle przestronnej wygody zapewniały sprzęty ustawione w jego cieniu; w warunkach tak wspaniałych jak trawnik, którego zielony kobierzec, po cenie szacunkowej dwustu dolarów za stopę, rozpościerał się w kierunku lądu aż do bungalowu, nie mniej godnego, wspaniałego i kosztownego. W kierunku przeciwnym, widoczny spoza zasłony palm kokosowych stustopowej wysokości, był ocean za grzbietem raf ciemnoniebieski i ku horyzontowi przechodzący w niebieski z odcieniem indygo, w lagunie lśniący jedwabistą gamą jaspisu, szmaragdu i turmalinu. A był to tylko jeden z sześciu domów Marty Scandwell. Jej dom w mieście, w odległym o kilka mil Honolulu, położony przy ulicy Nuuanu między pierwszą a drugą fontanną, należałoby raczej nazwać pałacem. Całe zastępy gości znały wygodę i rozkoszną atmosferę domu Marty na szczycie Tantalusa, domu wśród pagórków wulkanicznych, domu mauka (podgórskiego) i domu makai (nadmorskiego) na wielkiej wyspie Hawai. Jednakże dom na Waikiki nie ustępował tamtym ani pod względem piękności, ani dostojeństwa czy luksusu. Dwaj japońscy pomocnicy ogrodnika strzygli hibiskusy, trzeci ze znajomością rzeczy pielęgnował długi żywopłot z cereusów, które miały niedługo obsypać się kwiatami w swym tajemniczym nocnym kwitnieniu. Japoński służący w nieskazitelnie białym ubraniu niósł tacę z przyborami do herbaty, za nim szła japońska pokojówka w stroju narodowym, śliczna jak barwny motyl i podobna do trzepoczącego skrzydłami motyla, tak niecierpliwie pragnęła usłużyć swej pani. Druga japońska pokojówka, z naręczem włochatych ręczników, śpieszyła przez trawnik w prawo, ku kabinom nadmorskim, skąd zaczynały wychodzić dzieci w kostiumach kąpielowych. Dalej, w cieniu palm nad brzegiem oceanu, dwie chińskie niańki w ślicznych ludowych strojach — białych jiszon i prostych spodniach, z czarnymi warkoczykami spadającymi na plecy, pilnowały dwóch niemowląt w wózkach. A wszystko to — służba, niańki, wnuczęta — należało do Marty Scandwell. Podobnie jak do niej należał koloryt skóry wnuków —nie pozostawiająca cienia wątpliwości barwa hawajska, powstała pod działaniem hawajskiego słońca. Dzieci były zaledwie w jednej ósmej lub jednej szesnastej Hawajczykami, czyli że siedem ósmych lub piętnaście szesnastych białej krwi, która przepływała pod ich skórą, nie zdołało jednak zatrzeć odrobiny złotawego polinezyjskiego brązu. Mimo to tylko wytrawny obserwator mógłby zauważyć, że baraszkujące dzieci nie są białymi czystej krwi. Roscoe Scandwell, dziadek, był w stu procentach biały. Marta była biała w trzech czwartych, ich liczne córki i synowie — w siedmiu ósmych; wnuki miały albo piętnaście szesnastych białej krwi, albo siedem ósmych, w przypadku gdy ich ojcowie czy matki posiadające siedem ósmych białej krwi weszli w związki z podobnymi mieszkańcami. Szczep był po obu stronach dobry. Roscoe wywodził się w prostej linii z purytanów Nowej Anglii. Marta w linii nie mniej prostej —z królewskiego rodu Hawai, którego genealogię sławiono w hawajskich meles na tysiąc lat przed przyjęciem pisma. W oddali zatrzymał się samochód i wysiadła z niego kobieta, której można by dać lat najwyżej sześćdziesiąt. Szła przez trawnik lekkim krokiem dobrze pielęgnowanej kobiety czterdziestoletniej, rzeczywistości miała jednak lat sześćdziesiąt osiem. Marta wstała i przywitała ją z hawajską serdecznością — objęła, pocałowała w usta, przy czym twarze i nawet ciała obu kobiet wyrażały szczerość i bezmiar niefałszowanego afektu. Powtarzały się w kółko okrzyki: „siostra Bella” i „siostra Marta”, przeplatane bezładnymi pytaniami o siebie wzajem i o stryja Tego, brata Tamtego i ciotkę Jeszcze Inną, aż wreszcie, gdy minęło pierwsze wzruszenie, kobiety — z oczami zwilgotniałymi ze wzruszenia — usiadły spoglądając na siebie ponad filiżankami z herbatą. Na pozór mogłoby się zdawać, że ich rozstanie trwało lata. W rzeczywistości tylko dwa miesiące dzieliły je od ostatniego widzenia, jedna zaś miała lat sześćdziesiąt cztery, druga sześćdziesiąt osiem. Ale wszystko wyjaśniał fakt, że obie miały w piersi jedną czwartą gorącego słońcem i gorącego miłością serca Hawai. Dzieci otoczyły ciotkę Bellę ze wszystkich stron, jak fale przypływu, i zostały przez nią szczodrze wycałowane i wyściskane, po czym w towarzystwie opiekunek odeszły na plażę. — Postanowiłam na kilka dni pojechać nad morze. Pasat właśnie przestał wiać — wyjaśniła Marta. — Jesteś tu już dwa tygodnie. — Bella uśmiechnęła się czule do młodszej siostry. — Powiedział mi o tym brat Edward. Przyszedł na pokład i koniecznie chciał mnie zawieźć wpierw do Ludwika i Doroty, żebym zobaczyła ich pierwszego syna. Zupełnie oszalał na punkcie tego wnuka. — Litości — zawołała Marta. — Nigdy bym nie przypuszczała, że to tak długo. — A gdzie Anna? I Małgorzata? — spytała Bella. Marta wzruszyła rozłożystymi ramionami. Gestem tym wyraziła bezgraniczną i wszystko przebaczającą miłość do dwóch samowolnych i bardzo macierzyńskich córek, które na to popołudnie pozostawiły dzieci pod jej opieką. — Małgorzata jest na zebraniu Koła Pracy Społecznej. Zamierzają wysadzić obie strony Alei Kalakaua drzewami i krzewami hibiskusa — odparła. — Anna ściera właśnie na drogach opony wartości osiemdziesięciu dolarów po to, żeby zebrać siedemdziesiąt pięć dolarów na Brytyjski Czerwony Krzyż. Dzisiaj jest ich dzień zbiórki. — Roscoe musi być bardzo dumny — powiedziała Bella i natychmiast zauważyła błysk dumy w oczach siostry. — Dowiedziałam się w San Francisco o pierwszej dywidendzie wypłaconej przez Ho–o–la. Pamiętasz, jak dla dzieci biednej Abbie kupiłam tych akcji za tysiąc dolarów, po siedemdziesiąt pięć centów sztuka? I jak powiedziałam, że je sprzedam, jeżeli cena skoczy do dziesięciu dolarów? — Wszyscy się wtedy z ciebie śmieli, i z każdego, kto je kupował — przytaknęła Marta. — Ale Roscoe wiedział, co robi. Dziś są notowane po dwadzieścia cztery dolary. — Sprzedałam mój pakiet telegraficznie, ze statku, po równo dwadzieścia — ciągnęła Bella. — I teraz Abbie sprawia sobie suknie jak szalona. Jedzie z May i Tootsie do Paryża. — A Karol? — Och, nie ma obawy, Karol skończy naturalnie swój Yale*. — Co i tak było murowane, a o czym ty wiesz najlepiej. — Marta zaatakowała siostrę, w sposób uroczy posługując się dwudziestowiecznym żargonem. Bella przyznała się do grzesznego zamiaru opłacenia kosztu studiów uniwersyteckich syna swej szkolnej przyjaciółki. Po czym dodała, zadowolona z siebie: — Ale zawsze przyjemniej, że zrobią to za mnie Ho–o–la–a. Chociaż w pewnym sensie jest to zasługa Roscoe, ponieważ kupując akcje zaufałam jego zdaniu. — Rozejrzała się uważnie, obejmując wzrokiem nie tylko piękno, wygodę i spokój, które tutaj panowały, lecz także ogrom piękna, wygody i spokoju, jakie one roztaczały wokół siebie w oazach podobnych do tej, rozsianych po wyspie. — Wszyscy nasi mężowie dali nam dobrobyt stworzony z tego, cośmy im wniosły. — I szczęście… — zaczęła Marta, lecz urwała z podejrzaną raptownością. — I szczęście… wszystkim prócz siostry Belli — dokończyła Bella przebaczając jej nietakt. — Straszna sprawa to twoje małżeństwo — wyszeptała Marta tkliwie, z bezgranicznym współczuciem. — Byłaś taka młoda. Stryj Robert nie powinien był cię zmuszać. — Miałam zaledwie dziewiętnaście lat — przytaknęła Bella. — Ale nie można winić o nic George’a Castnera. Zresztą pomyśl, co on dla mnie zrobił jeszcze zza grobu. Stryj Robert postąpił mądrze. Wiedział, że George ma zdolność przewidywania, że jest dalekowzroczny, energiczny i wytrwały. Poznał się — a było to pięćdziesiąt lat temu — na wartości praw wodnych Nahala, których wtedy nikt nie doceniał. Ludzie myśleli, że George walczy o kupno pastwisk, a on walczył o przyszłość wody. Sama wiesz najlepiej, jak mu się powiodło. Niekiedy bliska jestem uczucia wstydu na myśl o moich dochodach. Nie. Nie z winy George’a nasze małżeństwo nie ułożyło się szczęśliwie. Gdyby żył, mogłabym być z nim szczęśliwa aż po dziś dzień. Wiem o tym. — W zamyśleniu potrząsnęła głową. — Nie, nie była to jego wina. Ani niczyja. Nawet nie moja. Jeżeli w ogóle można kogoś winić — tu uśmiech tęskny ciepły pozbawił żądła słowa, które miała wypowiedzieć — jeżeli można w ogóle kogoś winić, to tylko stryja Johna. — Stryja Johna! — zawołała Marta ze zdumieniem. — Gdybym miała wybrać między jednym a drugim, powiedziałabym, że to stryj Robert zawinił. Ale stryj John! Uśmiech Belli dowodził, że jest pewna swego. — Przecież to stryj Robert zmusił cię do małżeństwa z George’em Castnerem — nalegała Marta. — Słusznie — przytaknęła Bella. — Ale nie idzie tu o męża, tylko o konia. Chciałam pożyczyć konia od stryja Johna i stryj pozwolił. Tak się to wszystko zaczęło. Zapadła cisza nabrzmiała uczuciem, zagadkowa, a gdy zbliżyły się płynące od strony plaży głosiki dzieci i łagodne upomnienia azjatyckich służących, Martę Scandwell przebiegł dreszcz nagle powziętego śmiałego postanowienia. Kazała dzieciom odejść. — Uciekajcie, maleństwa, uciekajcie. Babcia chce porozmawiać z ciocią Bellą. Cienkie, słodkie dyszkanty dziecięcych głosów odpłynęły na kraniec trawnika. Marta z dociekliwością idącą z głębi serca przejęła się smutnym liniom, które tajona boleść przez pół wieku rzeźbiła na twarzy siostry. Obserwowała te linie od lat blisko pięćdziesięciu. Teraz przemogła delikatność hawajskiej natury, aby po raz pierwszy od tylu lat przełamać milczenie. — Bello… — zaczęła. — Nie wiedzieliśmy nic. Samaś nigdy o tym nie wspominała. Ale zastanawialiśmy się, och, jakże często… — I nigdy nie pytaliście o nic — wyszeptała Bella z wdzięcznością. — Za to pytam się teraz… nareszcie. Nadszedł zmierzch naszego życia. Posłuchaj ich głosów! Czasem odczuwam przerażenie na myśl, że to są wnuki, moje wnuki, że jestem ich babką — ja, która zaledwie wczoraj byłam silną, zdrową, beztroską dziewczyną dosiadającą konia, pływającą w pienistych falach oceanu, zbierającą opihis podczas odpływu, przekomarzającą się z wielbicielami. Teraz, na progu starości, zapomnijmy o wszystkim prócz tego, że cię kocham, siostro, i że ty mnie kochasz. Oczy obu kobiet zalśniły łzami. Bella wyraźnie pragnęła mówić. — Przypuszczaliśmy, że zawinił George Castner — ciągnęła Marta. — I domyślaliśmy się szczegółów. Zimny był z niego człowiek, ty byłaś gorącą Hawajką. Musiał być chyba okrutny. Zdaniem brata Walcotta bił cię i… — Nie, nie! — przerwała Bella. — George Castner nie był nigdy brutalny, nie był zwierzęciem. Czasem żałowałam, że nie jest. Nigdy mnie nie uderzył. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, nigdy nie podniósł głosu. Nigdy… siostro, czy mi uwierzysz? Och, proszę, uwierz mi… nigdy nie kłóciliśmy się, nie wpadali w gniew. Ale jego dom… nasz dom w Nahala był szary. Nie znalazłabyś w nim barw innych niż szare, posępne, zimne, a ja przecież jaśniałam wszystkimi kolorami słońca i ziemi, krwi i hawajskiej rasy. Bardzo mi było zimno w Nahala, szaro i zimno z tym moim szarym, zimnym mężem. Wiesz przecież, Marto, że on był szary. Szary jak Emerson na portretach, które widywałyśmy w szkole. Skórę miał szarą. Słońce, powietrze, godziny spędzone w siodle nie zdołały przybrązowić mu skóry. A wewnątrz był tak szary jak na zewnątrz. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy stryj Robert powziął za mnie postanowienie. Jakże mogłam wiedzieć? Stryj Robert rozmawiał ze mną, tłumaczył, jak to ziemia hawajska przechodzi stopniowo w ręce haolów (białych). Wodzowie hawajscy wypuszczali z rąk własność hawajską. Majątki kobiet ze znakomitych rodów, które wychodziły za mąż za haolów, rozrastały się zdumiewająco pod zarządem ich białych mężów. Stryj Robert dał mi za przykład dziadka Rogera Wiltona, który wziął za babką Wilton tę biedną ziemię mauka i dokupił grunty, i założył hodowlę Kilohana… — Która już wtedy ustępowała tylko hodowli Parkerów — przerwała dumnie Marta. — Stryj Robert powiedział, że gdyby nasz ojciec był tak przewidujący jak nasz dziadek, Kilohana powiększyłaby się o połowę ówczesnej własności Parkerów, dzięki czemu znalazłaby się na pierwszym miejscu. Mówił też, że nigdy, przenigdy wołowe mięso nie potanieje. I dodał, że przyszłością Hawai jest cukier. Było to pięćdziesiąt lat temu i czas pokazał, ile słuszności miał stryj Roybert. Powiedział mi jeszcze, że młody haole, George Castner, jest przewidujący i zajdzie daleko, że w domu jest nas dużo dziewcząt, a grunty Kilohana powinny z prawa przejść na chłopców, i że jeśli wyjdę za George’a, będę miała zapewnioną piękną przyszłość. Miałam tylko dziewiętnaście lat. Dopiero co wróciłam do domu po skończeniu Królewskiej Szkoły Głównej… bo działo się to, nim nasze dziewczęta zaczęły jeździć na studia do Stanów. Ty, siostro Marto, należałaś do pierwszych, które otrzymały wykształcenie na amerykańskim kontynencie. Cóż mogłam wiedzieć o miłości i mężczyznach, co mogłam wiedzieć o małżeństwie? Wszystkie kobiety wychodziły za mąż. Było to ich celem w życiu. Matka, babka… jak daleko sięgnąć wstecz, wszystkie miały mężów. Moim celem w życiu było wyjść za mąż za George’a Castnera. Tak rzekł stryj Robert w swojej mądrości, a ja wiedziałam, że był mądry. Zamieszkałam więc z George’em w szarym domu w Nahala. Pamiętasz ten dom. Ani jednego drzewa, tylko pagórki porosłe trawą, za nimi wysokie góry, w dole ocean — i wiatry. Wiatry Waimera i Nahala, oba u nas wiały, a także wiatr kona. Ale niewiele bym sobie z nich robiła, podobnie jak niewieleśmy sobie z nich robili w Kilohana czy w Mana, gdyby Nahala nie była taka szara i gdyby nie był szary mój mąż, George. Mieszkaliśmy tam sami. George zarządzał Nahalą dla Glennów, którzy wrócili do Szkocji. Otrzymywał tysiąc osiemset dolarów rocznie, a ponadto mięso, konie, kowbojów do służby i mieszkanie w domu na ranczy… — W tamtych czasach była to wysoka płaca — wtrąciła Marta. — Dla George’a Castnera, za usługi, jakie oddawał, pensja była bardzo licha — broniła go Bella. — Żyłam z nim trzy lata. Nie zdarzyło się ani razu, żeby rankiem wstał z łóżka później niż o wpół do piątej. Całą duszą był oddany chlebodawcom.. Skrupulatnie uczciwy w rozliczeniach, poświęcił im pełną miarkę — albo i więcej — swego czasu i energii. Może to właśnie powiększało szarzyznę naszego życia. Ale posłuchaj, Marto. Z tysiąca ośmiuset dolarów odkładał co roku tysiąc sześćset. Pomyśl tylko! Żyliśmy we dwoje za dwieście dolarów rocznie. Na szczęście nie pił ani nie palił. Musiało nam to starczyć także na odzienie. Sama szyłam wszystkie swoje suknie. Możesz je sobie wyobrazić. Kowboje rąbali drzewo na opał, poza tym całą robotę ja wykonywałam. Gotowałam, piekłam, szorowałam… — Ty, która od dzieciństwa nie wiedziałaś, co to za życie bez służby! — rzekła Marta współczująco. — W Kilohana mieliśmy jej całe zastępy. — Och, najgorsza była ta licha, naga, dokuczliwa bieda! —wykrzyknęła Bella. — Na jak długo, na jak bardzo długo musiał mi starczyć funt kawy! Szczotka wycierała się do drewna, zanim George kupił nową! I ta wołowina! Pieczeń wołowa i wołowina suszona, rano, wieczór i w południe! I owsianka! Nigdy potem nie wzięłam do ust owsianki ani żadnej innej kaszy podawanej na śniadanie. Nagle Bella wstała i odeszła kilka kroków. Przez chwilę spoglądała niewidzącymi oczami na bogactwo barw rafy koralowej, usiłując odzyskać równowagę. A gdy wróciła do Marty, w postawie jej było znowu dostojeństwo, swobodna pewność siebie, wdzięk, których nie pozbawi kobiety hawajskiej żadne krzyżowanie ras. Bardzo haole była Bella Castner, cerę miała jasną i piękną. A jednak gdy wracała na miejsce, podniesiona wysoko głowa, spokojne spojrzenie podłużnych brązowych oczu pod królewskimi łukami brwi, łagodny zarys warg, które po latach sześćdziesięciu ośmiu wciąż świadczyć mogły o słodyczy dawnych pocałunków — wszystko to czyniło z niej istny wizerunek Hawajki ze znakomitego, prastarego rodu, nie zatarty mimo obfitości białej krwi. Wyższa była niż jej siostra Marta i chyba bardziej majestatyczna. — Wiesz, wszyscy nas znali z ubogiej kuchni — zaśmiała się Bella pogodnie. — Odległość z Nahala do najbliższego osiedla ludzkiego wynosiła wiele mil. Niekiedy zapóźnieni podróżni albo tacy, których złapała w drodze burza, zajeżdżali do nas na noc. Wiesz, Marto, jaka była wtedy — i jest nadal — obfitość wszystkiego na wielkich ranczach. Jakże ludzie się z nas śmiali! „Więc co z tego? — zapytywał George. — Oni żyją chwilą obecną, dniem dzisiejszym. Za dwadzieścia lat, Bello, przyjdzie kolej na nas. Oni będą dokładnie tym, czym są dzisiaj. Będą jedli nam z ręki. Trzeba będzie ich wtedy żywić, będą tego potrzebowali. A wtenczas my ich nakarmimy do syta, bo będziemy bogaci… aż ci się boję powiedzieć, jak bardzo bogaci. Ale wiem, co wiem, a ty musisz mi zaufać”. George miał rację. W dwadzieścia lat później — chociaż on tego nie dożył — mój dochód wzrósł do tysiąca dolarów miesięcznie. Ach, nawet nie wiem, ile wynosi obecnie! Ale wtedy miałam zaledwie dziewiętnaście lat, mówiłam więc George’owi: „Dzisiaj! Dzisiaj! Przecież my żyjemy dzisiaj. Za dwadzieścia lat może już nas nie będzie na świecie. Potrzebna mi nowa szczotka. I jest w sprzedaży tani gatunek kawy, tylko o dwa centy na funcie droższy od tego okropieństwa, które pijemy. Dlaczego nie mogę smażyć jajek na maśle — dzisiaj? Tak bardzo pragnęłabym mieć chociaż jeden nowy obrus. A nasza pościel! Wstyd mi, kiedy ścielę łóżka gościom, chociaż Bóg świadkiem, że nieczęsto odważają się u nas zatrzymać”. „Cierpliwości, Bello — odpowiadał George. — Niedługo, najwyżej za kilka lat, ci którzy teraz niechętnie siadają u naszego stołu czy sypiają w naszej pościeli, dumni będą, gdy ich do siebie zaprosimy… ci, którzy tego dożyją. Pamiętasz, jak to było ze Stevensem, kiedy umarł w zeszłym roku? Żył szeroko, wesoło, przyjaciel wszystkich, tylko wróg siebie samego. Ludzie w Kohala musieli go pochować na swój koszt, bo nie zostawił nic prócz długów. Przekonasz się, innych czeka to samo. Weź na przykład twojego brata Hala. W tym tempie nie pożyje dłużej niż pięć lat, a ponadto łamie serce swoim stryjom. Albo taki książę Lilolilo. Przelatuje koło mnie jak burza, za nim na koniach z pół setki silnych kanaków, którym na lepsze by wyszło, gdyby wzięli się do pracy i pomyśleli o przyszłości, bo książę Lilolilo nigdy nie zostanie królem Hawai. Nie dożyje tego.” George miał rację. Brat Hal umarł. Umarł też książę Lilolilo. Ale George nie we wszystkim miał rację. On, który nie pił ani nie palił, nigdy nie nadużywał siły ramienia w miłosnym uścisku ani nie tracił sekundy czasu na dotyk warg w pocałunku dłuższym niż najbardziej przelotne muśnięcie, który wstawał zawsze przed pianiem koguta i zasypiał, zanim wypaliła się jedna dziesiąta nafty w lampie, który nigdy nie myślał o śmierci, umarł przed bratem Halem i księciem Lilolilo. „Bądź cierpliwa, Bello — mówił stryj Robert. — George Castner jest człowiekiem z przyszłością. Dobry zrobiłem dla ciebie wybór. Twoje obecne utrapienia są utrapieniami na drodze do ziemi obiecanej. Hawajczycy nie będą zawsze rządzili Hawajami. Tak jak pozwolili, aby bogactwo wymknęło im się z rąk, tak też wypuszczą z rąk władzę. Władza i ziemia zawsze idą w parze. Nadejdą wielkie zmiany, wybuchną rewolucje — nikt nie wie, ile i jakiego rodzaju. Ale jedno jest pewne: w końcu haole zdobędą ziemię i władzę. A wtedy ty zostaniesz pierwszą damą Hawai, co tak jest niewątpliwe jak to, że George Castner zostanie wielkorządcą Hawai. Tak zapisane jest w księgach. Dzieje się tak, wszędzie tam, gdzie haole wiodą spór z ustępliwszymi rasami. Ja, twój stryj Robert, który jestem pół Hawajczykiem i pół białym, wiem, co mówię. Cierpliwości, Bello, cierpliwości”. „Kochana Bello” — mówił stryj John. A ja wiedziałam, że w sercu ma dla mnie czułość. Bogu dzięki, nigdy nie radził, żebym była cierpliwa. Wiedział. Był bardzo mądry. Ludzki i pełen serca, dlatego mądrzejszy niż stryj Robert i George Castner, którzy poszukiwali rzeczy materialnych, nie ducha, którzy woleli wpisywać pozycje do księgi głównej niż zliczać uderzenia serca przy sercu, którzy woleli sumować długie kolumny cyfr niż wspominać uściski czy pieszczotę spojrzenia, słowa, dotyku. „Kochana Bello” — mówił stryj John. Stryj John wiedział. Słyszeliśmy wszyscy o jego miłości do księżniczki Naomi. Był wiernym kochankiem. Kochał tylko ten jeden jedyny raz. Ludzie mówili, że po jej śmierci zdziwaczał. To prawda. Miał tylko tę jedną miłość w życiu. Pamiętasz jego pokoik w domu w Kilohana, którego progu nie wolno nam było przekraczać? Przekonaliśmy się dopiero po śmierci stryja Johna, że było to miejsce poświęcone jej pamięci. „Kochana Bello” — mówił tylko i nie dodawał nic więcej, ale ja wiedziałam, że on wie. A miałam zaledwie dziewiętnaście lat i krew miałam gorącą od hawajskiego słońca, mimo że w trzech czwartych byłam biała. I nie znałam w życiu nic prócz wspaniałości dzieciństwa spędzonego w Kilohana, prócz wykształcenia zdobytego w Królewskiej Szkole Głównej w Honolulu, prócz mojego szarego męża w Nahala z jego szarymi kazaniami, stosującego w praktyce nakazy trzeźwości i oszczędności, i prócz dwóch bezdzietnych stryjów, z których jeden odznaczał się chłodną zdolnością przewidywania, drugi miał złamane serce i był zatopionym w marzeniach kochankiem zmarłej księżniczki. Wyobraź sobie ten szary dom! Ja, która znałam beztroskę, uciechy, dźwięczącą śmiechem radość życia w Kilohana i u Parkerów w starym Mana, i w Puuwaawaa! Pamiętasz przecież. Żyliśmy w tamtych czasach w feudalnym przepychu. Czy uwierzysz, czy zdołasz mi uwierzyć, Marto, że moja maszyna do szycia w Nahala była jedną z tych, które pierwsi misjonarze przywieźli na Wyspy? Taki maleńki, zwariowany przyrząd z kółkiem poruszanym ręką! Robert i John dali George’owi za mnie w posagu każdy po pięć tysięcy dolarów. Ale George prosił, żeby to zostało tajemnicą. Tylko my czworo wiedzieliśmy o tej sumie. I podczas gdy ja szyłam sobie na mojej zwariowanej maszynie tanie holoki, on kupował ziemię — wiesz, te grunty w górnym Nahalu — kawałek po kawałku, przy czym każdą transakcję poprzedzały najzaciętsze targi prowadzone z miną człowieka w skrajnej nędzy. Dzisiaj sam kanał Nahala przynosi mi czterdzieści tysięcy na rok. Ale czy było warto? Cierpiałam niedostatek. Ach, gdyby choć raz oszalały z miłości George zgniótł mnie w uścisku swych ramion! Gdyby choć raz poświęcił mi pięć minut z czasu przeznaczonego na własną pracę czy obowiązki względem chlebodawców! Niekiedy miałam ochotę krzyczeć albo chlusnąć mu w twarz tę wieczną owsiankę z miski, albo cisnąć o ziemię maszynę do szycia i zatańczyć na niej hula — tylko po to, żeby on wybuchnął, żeby wpadł w gniew, żeby stał się ludzki, brutalny, żeby był wreszcie człowiekiem, a nie szarym, zimnym półbogiem. Tragiczny wyraz prędko znikł z twarzy Belli. Roześmiała się szczerze na wspomnienie czegoś wesołego. — Kiedy wpadałam w taki nastrój, George przypatrywał mi się z powagą, z powagą badał mi puls i oglądał język, z powagą odmierzał porcję oleju rycynowego, z powagą kazał mi się kłaść wcześniej do łóżka, obkładał mnie gorącymi fajerkami i zapewniał, że rano poczuję się lepiej. Wcześnie do łóżka! Nasze najdłuższe, szaleńcze wprost wieczory kończyły się o dziewiątej! Zazwyczaj szliśmy spać o ósmej. Oszczędność nafty. W Nahala nie jadaliśmy obiadów. Pamiętasz ten długi stół w Kilohana, przy którym podawano obiady? Ale my z George’em jadaliśmy tylko kolacje. A potem on siadał po jednej stronie stołu, tuż przy lampie, i przez godzinę czytał stare, pożyczone pisma, a ja siadałam po drugiej stronie i cerowałam jego skarpetki i bieliznę. Nosił zawsze takie tandetne, liche rzeczy. A kiedy on kładł się spać, ja także szłam do łóżka. Byłoby to marnotrawstwo nafty, gdyby tylko jedno miało z niej korzystać. George przygotowywał się do spania zawsze w ten sam sposób: nakręcał zegarek, zapisywał do dziennika stan pogody w tym dniu, zdejmował buty — niezmiennie najpierw prawy, potem lewy — i ustawiał je jeden obok drugiego na podłodze w nogach łóżka, po swojej stronie. Nie znałam nigdy tak czystego człowieka. Nigdy po raz drugi nie wkładał tej samej bielizny. Ja robiłam pranie. Był aż boleśnie czysty. Golił się dwa razy dziennie. Używał do mycia dwa razy więcej wody niż kanakowie. Pracował za dwóch haole. I pierwszy dostrzegł przyszłość wód Nahala. — I dał ci bogactwo, ale nie dał szczęścia — wtrąciła Marta. — Czym jest właściwie bogactwo, siostro Marto? Mój nowy pierce–arrow przyjechał ze mną na statku. Trzeci w ciągu dwóch lat. Ale czymże są wszystkie samochody i wszystkie bogactwa świata w porównaniu z kochankiem — z tym jedynym kochankiem, towarzyszem, z którym chce się żyć, pracować u jego boku, cierpieć, weselić się, z tym jedynym mężczyzną, mężem, kochankiem… Głos Belli rozpłynął się w ciszy. Siostry siedziały milcząc, podczas gdy przez trawnik kuśtykała ku nim staruszka z kijem w ręku, zdeformowana, skurczona, pochylona pod ciężarem stuletniego życia. Jej oczy — a raczej szparki obwiedzione zwiędłą skórą — były bystre niczym oczy ichneumona. Przysiadła najpierw u stóp Belli i w czystej hawajskiej mowie mamrotała śpiewnie bezzębnymi wargami mele, pochwalną pieśń na cześć Belli i jej przodków, dodając zaimprowizowane powitanie na Hawajach, dokąd Bella wróciła przez wielkie morze z dalekiej Kalifornii. Podczas gdy stara kobieta mamrotała swą pieśń, jej zręczne palce masowały obciągnięte jedwabnymi pończochami nogi Belli, od kostki, poprzez łydkę, do kolana i uda. Oczy obu sióstr jaśniały wilgotnym blaskiem, gdy stara służąca z kolei powtarzała swoje mele i masowała nogi Marty, i potem, gdy rozmawiały z nią w starodawnej mowie i zadawały odwieczne pytania o zdrowie i wiek, i pra–prawnuków. Ona masowała je, kiedy były jeszcze dziećmi w wielkim domu w Kilohana, podobnie jak przez niezliczone pokolenia kobiety z jej rodu masowały kobiety z ich rodu. Gdy ta krótka wizyta dobiegła końca, Marta odprowadziła staruszkę przez trawnik do bungalowu, gdzie włożyła jej do ręki pieniądze i nakazała dumnym, pięknym japońskim pokojówkom podać zniszczonej przez wiek Hawajce poi, które robi się z korzeni lilii wodnej, iamaka, czyli rybę surową, tłuczone orzechy kukui i wreszcie limu, potrawę z morskich wodorostów, miękką nawet dla kogoś bezzębnego, lekką i aromatyczną. Objawiały się tu starodawne więzy feudalne, wierność poddanego dla pana i odpowiedzialność, do jakiej poczuwał się pan względem poddanego. Marta, która ze swoją anglosaską krwią była biała w trzech czwartych, pozostała Hawajką pełnej krwi w tym, że pamiętała i zachowywała niemal zapomniane zwyczaje dawnych dni. Gdy Marta wracała przez trawnik pod drzewo hau, Bella podziwiała wzrokiem wzruszającą autentyczność jej postaci, jej rysy. Pocałowała ją serdecznie. Marta była odrobinę niższa od Belli, ale tylko odrobinę, i sylwetkę miała może mniej majestatyczną, za to o proporcjach pięknych, szlachetnych, o kształtach raczej złagodzonych niż wyostrzonych przez wiek; jej ciało polinezyjskiej naczelniczki rodu zachwycało żywością pod fałdami na wpół obcisłej, pięknie układającej się w ruchu, czarnej jedwabnej holoku, obszytej czarną koronką i droższej niż najdroższy paryski model. Gdy siostry podjęły przerwaną rozmowę, obserwator zdołałby zauważyć zdumiewające podobieństwo ich czystych, prostych profilów, szerokich kości policzkowych, wysokich czół, bogactwa stalowych włosów, ślicznych ust, których kształt wyrzeźbiły dziesięciolecia świadomej, wysublimowanej dumy, i pięknych, cienkich łuków brwi nad równie pięknymi, podłużnymi oczami. Ręce obu kobiet, prawie nie zmienione i nie zniekształcone przez wiek, zachwycały smukłością długich zwężonych ku końcowi palców, miłośnie wymasowanych i ukształtowanych w dzieciństwie przez stare Hawajki podobne tej, która właśnie jadła poi, iamaka i limu. — Żyłam tak przez rok — podjęła Bella — i czy wiesz, Marto, stopniowo wszystko zaczęło się układać. Przywiązywałam się po trochu do George’a, mojego męża. Kobiety już są takie. Przynajmniej ja byłam taka. Bo George był dobry, sprawiedliwy. Miał wszystkie odwieczne, rzetelne cnoty purytanina. Zaczęłam więc przywiązywać się do niego, lubić go… nawet chyba kochać. I gdyby stryj John nie pożyczył mi tego konia, na pewno szczerze bym George’a pokochała i do końca żyła z nim szczęśliwie… Naturalnie byłoby to życie bez uniesień… Widzisz, nie znałam mężczyzn innych, ciekawszych, lepszych. Zaczęłam z radością spoglądać na niego ponad stołem, gdy czytał w krótkiej przerwie między kolacją a spaniem, z radością łowiłam uchem i wsłuchiwałam się w stukot kopyt jego konia, gdy wieczorem wracał do domu po całodziennym objeździe ranczy. A jego skąpe pochwały były prawdziwymi pochwałami i przenikały mnie dreszczem szczęścia. Tak, Marto, rumieniłam się słuchając jego pedantycznych, sprawiedliwych pochwał za rzecz zrobioną dobrze czy słusznie. I wszystko by się ułożyło, żylibyśmy zgodnie przez resztę naszego życia, gdyby George nie musiał wsiąść na statek i pojechać do Honolulu. W interesach. Miał jechać na dwa tygodnie lub dłużej, najpierw w sprawach Glennów, potem w swoich własnych, żeby zakupić nową ziemię w górze Nahala. Czy wiesz, że kupił ogromny szmat dzikiej i pagórkowatej ziemi — bezwartościowej, gdyby nie woda — a także sam dział wodny, po śmiesznej cenie pięć i dziesięć centów za akr? Powiedział wtedy, że potrzebna mi odmiana. Chciałam pojechać z nim do Honolulu. Ale wziąwszy pod uwagę wydatki, zdecydował, że pojadę do Kilohana. Mój pobyt w domu nie tylko nic nie kosztował, ale co więcej, dawał oszczędności w wydatkach na skromne pożywienie dla mnie w Nahala, dzięki czemu George mógł kupić więcej ziemi. A w Kilohana stryj John zgodził się pożyczyć mi konia. Och, przez pierwsze dni czułam się w domu jak w raju. Początkowo wprost trudno mi było uwierzyć, że na świecie istnieje tyle jedzenia. Marnotrawstwo w kuchni przygnębiało mnie. Dopatrywałam się go na każdym kroku, tak wzięłam sobie do serca nauki George’a. Ach, w pomieszczeniach kuchennych krewni i powinowaci służby jadali lepiej niż myśmy się kiedykolwiek żywili z George’em. Pamiętasz, jak to było u nas w Kilohana i jak było u Parkerów — młody wół bity do każdego posiłku i ryby słodkowodne przynoszone przez gońców z jeziora Waipio i Kiholo, i wszystkie najlepsze i najrzadsze przysmaki sezonu… I miłość, miłość okazywana tak, jak myśmy ją umieli okazywać w rodzinie! Wiesz, co dla nas znaczył stryj John. A poza nim był brat Walcott i brat Edward, i wszystkie młodsze siostry prócz ciebie i Sally, bo byłyście w szkole, i ciotka Elżbieta, i ciotka Janet z mężem i dziećmi, którzy właśnie przyjechali w odwiedziny. Ach, to nieustanne obejmowanie się i nieustanne pieszczoty, wszystko, za czym tęskniłam przez pełne znoju dwanaście miesięcy. Byłam tego spragniona. Byłam jak niedobitek z zatopionej łodzi, który upada a piach wybrzeża chłepce słodką wodę w pienistych źródełkach u korzeni palm. I oni przyjechali konno z Kawaihae, gdzie zeszli na ląd z królewskiego jachtu, wspaniała, tłumna kawalkada. Jechali parami, w girlandach kwiatów, młodzi, szczęśliwi, weseli, na koniach z ranczy Parkerów. Było ich trzydzieścioro, a z nimi setka kowbojów z ranczy i tyleż samo ich własnych sług — królewski dwór w objeździe. Mówię naturalnie o objeździe księżniczki Lihue, rozpalonej gorączką umierającej, o czym wszyscyśmy wiedzieli, na straszne suchoty. Ale towarzyszyli księżniczce jej siostrzeńcy, książę Lilolilo, witany wszędzie jako przyszły władca, i młodsi jego bracia, Kahekili i Kamalau. Była tam także Ella Higginsworth, która utrzymywała — i słusznie — że w żyłach jej płynie krew po przodkach Kauai tak znakomita, jaką nie może się poszczycić panująca rodzina. Była Dora Niles i Emily Lowcroft… ach, po cóż wyliczać je wszystkie! Z Ellą Higginsworth dzieliłam pokój w Królewskiej Szkole Głównej. Orszak odpoczywał u nas przez godzinę. Nie częstowaliśmy ich luau, bo luau czekało u Parkerów; podawaliśmy tylko piwo i mocniejsze napoje dla mężczyzn, dla kobiet lemoniadę, pomarańcze i orzeźwiające arbuzy. Obejmowałyśmy się i ściskały z Ellą i z księżniczką, która mnie pamiętała, i z innymi dziewczętami i kobietami. Ella przemówiła za mną do księżniczki i księżniczka sama mnie zaprosiła na objazd. Miałam przyłączyć się do nich w Mana, skąd wyruszali za dwa dni. Uderzyło mi to wszystko do głowy, byłam jak szalona — ja, po roku niewoli w szarej Nahala. Wciąż jeszcze miałam dziewiętnaście lat i właśnie za tydzień kończyłam dwadzieścia. Nie przeczuwałam tego, co miało nastąpić. Tak byłam zajęta kobietami, że nie zwróciłam uwagi na Lilolilo. Widziałam go tylko z daleka, wysoki i krzepki górował postacią nad innymi mężczyznami. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłam w książęcym objeździe. Widywałam świtę, gdy podejmowano ją w Kilohana i Mana, ale byłam za młoda na objazd, a potem przyszła szkoła i małżeństwo. Wiedziałam, co mnie czeka — dwa tygodnie w raju i pustka przez następne dwanaście miesięcy w Nahala. Poprosiłam stryja Johna, żeby mi pożyczył wierzchowca, to jest naturalnie trzy wierzchowce, bo musiałam zabrać ze sobą kowboja do posług i luzaka. Nie było wtedy dróg ani samochodów. Ach, Marto, ten mój wierzchowiec! Nazywał się Hilo. Nie pamiętasz go. Byłaś wtedy w szkole, a zanim wróciłaś w następnym roku, Hilo skręcił kark i zabił jeźdźca podczas łowienia dzikich stad. Słyszałaś na pewno… taki młody oficer amerykańskiej marynarki. — Porucznik Bowsfield — przytaknęła Marta. — Hilo! Byłam pierwszą kobietą, która go dosiadła. Miał trzy lata, prawie cztery, dopiero niedawno ujeżdżony. Sierść miał tak czarną i tak wspaniale żywą, że zapalające się w niej błyski otaczały go niczym pancerz z roziskrzonego srebra. Był najroślejszym wierzchowcem na ranczy, potomkiem Królewskiego Pioruna i dzikiej klaczy, złapanym zaledwie przed kilku tygodniami. Nigdy nie widziałam tak pięknego konia. Miał krągły, mocno wiązany tułów wierzchowca stworzonego do górskich jazd, pierś szeroką, wypukłą, a do tego rasowy łeb i szyję smukłą, lecz mocną, i uszy wrażliwe — nie za małe, bo to by dowodziło krnąbrności, ani nie za duże, bo to wskazywałoby na muli upór. Nogi i kopyta też miał piękne, bez skazy — pewne i mocne, o pęcinie długiej i sprężystej, dzięki czemu był dla jeźdźca cudem wygody. — Pamiętam, jak książę Lilolilo mówił stryjowi Johnowi, że jesteś najlepiej jeżdżącą konno niewiastą na Hawajach — wtrąciła Marta. — Było to w dwa lata później, kiedy wróciłam już ze szkoły do domu, a ty wciąż mieszkałaś w Nahala. — Lilolilo tak powiedział! — wykrzyknęła Bella. Światło zabłysło nagle w jej podłużnych, brązowych oczach, gdy przerzuciła w myślach most ponad przestrzenią lat do kochanka nieżyjącego już bez mała pół wieku. Z delikatną skromnością, wrodzoną wszystkim kobietom hawajskim, pokryła spontaniczny wybuch uczucia panegirykiem na cześć Hilo. — Och, kiedy galopował ze mną pod górę lub w dół po trawiastych stokach, było to jak cudowny bieg z przeszkodami, bo w długich susach nie dotykał prawie trawy — skakał jak jeleń, jak foksterier, jak królik. I brykał, i tańczył, i hulał! Był wierzchowcem godnym generała, godnym Napoleona lub Kitchenera. A oczu nie miał wcale dzikich, tylko takie… takie łobuzerskie, inteligentne, jakby cieszył się z jakiego żartu i miał ochotę śmiać się albo go powtórzyć. Poprosiłam więc stryja Johna, żeby mi pożyczył Hilo. Stryj John spojrzał na mnie, jak wpatrywałam się w niego, a chociaż nic nie powiedział, czułam, że jego serce mówi „droga Bello”, i wiedziałam też, że gdy patrzy na mnie, przed oczyma staje mu obraz księżniczki Naomi. Stryj John przyrzekł dać mi Hilo. I tak się zaczęło. Ale stryj nalegał, żebym wpierw sama wypróbowała wierzchowca. Był trudny, wspaniały i trudny. Nie był jednak przewrotny, złośliwy. Wymykał mi się wciąż, ale ani razu nie dałam mu tego poznać. Nie bałam się go i to mi pomogło wyczuć jego nastrój, dzięki czemu odpędziłam od niego wszelką myśl, że ma nade mną przewagę. Zastanawiałam się często, czy stryj John przewidywał to, co miało nastąpić. Wiem, że gdy jechałam do Mana, aby połączyć się z orszakiem księżniczki, myśl taka nawet nie powstała mi w głowie. Ach, radosne były to dni! Pamiętasz, z jakim przepychem podejmowali gości starzy Parkerowie. Polowanie z włócznią na dziki, polowania ze strzelbą na stada dzikiego bydła, objeżdżanie i cechowanie koni. W pomieszczeniach dla służby tłok, kowboje zjechali się ze wszystkich stron. I przybyły dziewczęta z Waimea i z Waipio, z Konokaa i Paauilo — widzę je dotąd, jak siedzą w długich rzędach na szczycie murku otaczającego zagrodę do ujeżdżania koni i przygotowują leis dla kowbojów, swoich kochanków. I te noce, wonne noce, śpiew mele w powietrzu, tańczenie hula i pary miłosne przechadzające się pod drzewami wielkich ogrodów Mana… — I książę… — Bella umilkła. Przez długą chwilę jej wciąż piękne, drobne zęby wgryzały się głęboko w dolną wargę, a niewidzące oczy błądziły po dalekim szafirze horyzontu, podczas gdy starała się odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy napięcie minęło, przeniosła wzrok na siostrę. — Był księciem, Marto. Widziałaś go w Kilohana, gdy wróciłaś z seminarium. Mógł zachwycić oczy każdej kobiety… tak. I każdego mężczyzny. Miał lat dwadzieścia pięć, wiek świetnej, męskiej dojrzałości, a był wspaniały i królewski nie tylko ciałem, ale i duchem. Jakkolwiek szalonym rozrywkom się oddawał, jakkolwiek zuchwałym i dzikim zabawom, nie zapominał nigdy, że pochodzi z rodziny królewskiej i że wszyscy jego przodkowie byli władcami — aż do tego pierwszego i wysławianego w genealogiach, który przeprawił się na podwójnych czółnach na Tahiti i Raiate i z powrotem. Był pełen wdzięku, czarujący, dobry, uczynny, przyjacielski, ale także surowy, szorstki, groźny, kiedy zbyt go podrażniono. Trudno mi to wyrazić słowami. Był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu i księciem w każdym calu, z domieszką swawoli chłopięcej i z domieszką żelaza, która uczyniłaby go dobrym i silnym władcą Hawajów —gdyby zasiadł na tronie. Widzę go jeszcze takim, jakim ujrzałam go wtedy, tamtego pierwszego dnia, kiedy dotknęłam jego ręki i rozmawiałam z nim… zaledwie kilka nieśmiałych słów wypowiedzianych przez kobietę od roku poślubioną szaremu haole w szarej Nahala. Było to przed pół wiekiem — pamiętasz, Marto, że nasi młodzi mężczyźni nosili wtedy białe buty i spodnie, białe jedwabne koszule i oszałamiająco barwne hiszpańskie szarfy wiązane w pasie — i przez pół wieku ten jego obraz nie zbladł w mojej pamięci. Lilolilo stał pośrodku gromadki osób na trawniku, a ja szłam z Ellą Higginsworth, która miała mnie przedstawić. Właśnie w tym momencie księżniczka Lihue rzuciła Elli jakąś żartobliwą uwagę i Ella przystanęła, aby jej odpowiedzieć, mnie pozostawiwszy o krok wysuniętą naprzód. Jego wzrok zatrzymał się na mnie przypadkiem, gdy stałam tak samotna, zmieszana i onieśmielona. Och, jakże wyraźnie go widzę, z głową odrzuconą nieco do tyłu, w pozie wyniosłej, swobodnej, władczej, a tak jednocześnie beztroskiej i tak dla niego charakterystycznej. Nasze oczy spotkały się. Pochylił ku mnie głowę czy też raczej ją wyprostował. I nie wiem, co się wtedy stało. Czy to on mi rozkazał? Czy ja go posłuchałam? Nie wiem. Wiem tylko, że wyglądałam pięknie, z włosami przybranymi wonnym maile, odziana we wspaniałe holoku, które stryj John mi pożyczył z sanktuarium księżniczki Naomi; i wiem również, że zaczęłam iść ku niemu poprzez trawnik Mana i że on ruszył mnie naprzeciw. Szliśmy tak ku sobie poprzez trawnik, sami, jak gdybyśmy szli ku sobie przez karty księgi życia. Czy byłam bardzo piękna, siostro Marto, kiedy byłam młoda? Nie wiem. Nie wiem. Ale w tej chwili jedynej, kiedy wraz z nim zbliżała się do mnie i przenikała mi serce cała jego uroda, cała majestatyczna męskość, zbudziło się we mnie nagle poczucie własnego piękna… Jakże mam to wyrazić? Było to tak, jak gdyby w nim zrodzona doskonałość przeniesiona została we mnie i mnie udoskonaliła. Czy byłam piękna, bardzo piękna, siostro Marto, kiedy miałam dziewiętnaście lat, niespełna dwadzieścia? Marta, sześćdziesięcioczteroletnia Marta, spojrzała na Bellę, która miała lat sześćdziesiąt osiem, i szczerze przytaknęła. A w duchu wyraziła podziw dla tego, co w tej chwili widziała: szyja Belli, wciąż pełna i kształtna, dłuższa niż szyja przeciętnej Hawajki, istna kolumna majestatycznie podpierająca jej królewską głowę; twarz i wysokich kościach policzkowych, o szlachetnym czole; włosy gęste, wysoko upięte, połyskujące srebrną patyną lat, wciąż w lokach, kontrastujące ostro z czystą linią cienkich, czarnych brwi i głębokich, brązowych oczu. Wzrok Marty, w skromnym onieśmieleniu na widok tego, co ujrzała, przesunął się w dół, poprzez wspaniały zarys piersi i szlachetne, czyste linie ciała aż ku stopom obciągniętym w jedwab, obutym w pantofelki na wysokich obcasach — małym, kształtnym, o łuku niemal hiszpańskim i doskonale foremnym podbiciu. — Kiedy jest się młodym w czas jednej jedynej młodości! — zaśmiała się Bella. — Lilolilo był księciem. Nauczyłam się na pamięć jego rysów i wszystkich zmian, jakim podlegały… potem, podczas naszych bajkowych dni i nocy nad wodami rozśpiewanych jezior, nad oceanem szemrzącym sennie w pienistych zalewach i na górskich ścieżkach. Poznałam jego piękne, śmiałe oczy i czarne, proste brwi, poznałam nos, który ponad wszelką wątpliwość zdradzał rasę Kamehameha, i każdą najmniejszą, najdrobniejszą linię w pięknym zarysie jego warg. Nie ma ust piękniejszych nad usta Hawajczyka, Marto. Jego ciało… Był królem między atletami, od wijących się niesfornie włosów aż po kostki nóg mocnych jak zbrązowiała stal. Wczoraj nazwano przy mnie jednego z wnuków Wilderów „księciem Harvardu”. Litości! Czym by nazwali, czym by mogli nazwać mojego Lilolilo, gdyby stanął obok tego chłopca Wilderów i całej jego drużyny z Harvardu! Bella umilkła i oddychała głęboko, zaciskając jednocześnie piękne, małe dłonie spoczywające na rozłożystym, obciągniętym jedwabiem podołku. I gdy przeżywała tak od nowa dni spędzone ze swym księciem, przez skórę jej twarzy przebił się delikatny rumieniec i ciepłem rozświetlił oczy. — No więc… zgadłaś, Marto? — spytała Bella z zuchwałym wzruszeniem ramion, spoglądając siostrze prosto w oczy. — Wyruszyliśmy z rozbawionej Mana i rozpoczęliśmy radosny objazd —ścieżkami zastygłej lawy do Kiholo, gdzie pływaliśmy i łowili ryby, ucztowali i spali leżąc na gorącym piasku pod palmami. Dalej do Puuwaawaa; gdzie znowu polowanie na dziki z włóczniami i łowienie stad na lasso, i łowy na dzikie barany z górskich pastwisk. Potem jeszcze dalej przez ziemię Kona, dalej na mauka, do pałacu królewskiego w Kailua, dalej kąpiel w wodach Keauho, dalej nad zatoką Kealakekua, do Napoopoo, do Honaunau. I wszędzie ludzi wychodzący na drogę z rękami pełnymi darów — kwiaty i owoce, ryby i mięsiwo. Serca ich były przepełnione miłością i pieśnią, głowy pochylone w ukłonie należnym członkom królewskiego rodu, na ustach mieli okrzyki radosnego zdumienia lub śpiewne mele o dawnych i niezapomnianych dniach. Co byś na moim miejscu zrobiła, siostro Marto? Wiesz, jacy my jesteśmy, my… Hawajczycy. Wiesz, jacy byliśmy przed pół wiekiem. Lilolilo był zachwycający. Ja — niebaczna na wszystko. Lilolilo mógł sam zbudzić w każdej kobiecie zuchwalstwo. Ja byłam zuchwała podwójnie, bo szara, zimna Nahala pobudzała mnie do szaleństwa. Wiedziałam. Nie łudziłam się ani przez chwilę. Nie miałam nadziei. W tamtych czasach o rozwodzie nikomu się nawet nie śniło. Żona George’a Castnera nie mogła zostać królową Hawai , nawet gdyby tak prędko nie wybuchły zapowiedziane przez stryja Roberta rewolucje i gdyby Lilolilo został królem. Ale ja nie myślałam o tronie. Jedyne królestwo, jakiego mogłam pragnąć, to życie u boku Lilolilo jako jego żona i towarzyszka. Nie zrobiłam tego błędu. Nie sięgałam po rzecz niemożliwą i nie snułam złudnych marzeń. Samo powietrze wokół nas było przepojone miłością. A Lilolilo był najprawdziwszym kochankiem. Przyozdabiał mnie wciąż nowymi lei, jego gońcy przynosili dla mnie lei z dalekich ogrodów różanych Mana… pewnie je pamiętasz… pięćdziesiąt mil po ścieżkach zastygłej lawy i przez pastwiska, ale w swych posłaniach z kory bananowej tak były świeże i lśniące od rosy, jak w chwili zrywania. Miały jard długości, a ich maleńkie różowe pączki wyglądały niczym nawleczone na nić neapolitańskie korale. Podczas luau, podczas nigdy nie kończących się luau kazał mi siadać na swoim kobiercu Makaloa, na książęcym kobiercu, który był tabu dla wszystkich innych śmiertelników, chyba że sam Lilolilo sobie tego życzył lub raczył zezwolić, aby ktoś na nim usiadł. I zanurzałam palce w jego własnej pa wai holoi (miseczce do płukania palców), gdzie w ciepłej wodzie pływały płatki wonnych kwiatów. I niebaczna na to, że wszyscy widzą tę bezgraniczną łaskawość, sięgałam do jego pa paakai po szczypty czerwonej soli, po limu, po tarte orzechy kukui i pieprz chili i do jego ipu kai (miseczka na sos rybny) z drzewa kou, z której sam wielki Kamehameha jadał podczas wielu podobnych objazdów. I to samo było ze wszystkimi najrzadszymi przysmakami, przeznaczonymi tylko dla niego i księżniczki — z nelu i ake, z palu i alaala. Jego kahili wachlowały mi ciało, jego służba była moją służbą i on był mój. A ja od stóp szczęśliwa aż po włosy przybrane kwiatami byłam kobietą kochaną. Ponownie drobne zęby Belli przygryzły dolną wargę, ponownie spojrzała pustym wzrokiem ku morzu — i ponownie zdołała zapanować nad sobą i swymi wspomnieniami. — Jechaliśmy dalej i dalej, przez Kona, przez Kau, z Hoopuloa i Kapua do Honuapo i Punaluu — całe życie zamknięte w dwóch krótkich tygodniach. Kwiat kwitnie tylko raz. To był mój czas kwitnienia. Lilolilo u mego boku, ja na wspaniałym Hilo — królowa nie Hawai, lecz Lilolilo i miłości. Mówił, że jestem kruchą bańką piękna i barwy na czarnym grzbiecie lewiatana, że jestem delikatną kroplą rosy na dymiącym grzbiecie strumienia lawy, tęczą mknącą na chmurach burzowych… Bella ponownie umilkła. — Nie będę ci powtarzała, co mi jeszcze mówił — rzekła z powagą. — Powiem tylko, że to, co mówił, było samym płomieniem miłości i samą istotą piękna, i że układał dla mnie hula o naszych nocach pod rozgwieżdżonym niebem i śpiewał je w obecności wszystkich, gdy podczas uczt leżeliśmy na matach, ja na jego kobiercu Makaloa… I dalej jechaliśmy do Kilauea.. sen tak prędko dobiegł końca. Wrzuciliśmy naturalnie do krateru bulgocącej lawy naszą ofiarę dla Pele, bogini ognia — lei z kwiatów maile, ryby, twarde poi owinięte w wilgotne liście ti. I znowu dalej przez starodawną Puna, ucztowaliśmy, śpiewali, tańczyli w Kohoualea, w Kamaili i Opihikao, pływaliśmy w słodkich jeziorach Kalapana. I w końcu dotarliśmy do Hilo nad brzegiem oceanu. Tu nadszedł koniec. Nigdyśmy o tym nie mówili. Był to koniec uznany przez nas oboje bez słów. Jacht czekał już. Spóźniliśmy się o wiele dni. Honolulu wzywało do powrotu, wieść głosiła, że król jest coraz bardziej pupule (pomieszany), że misjonarze katoliccy i protestanccy knują spiski, że zapowiadają się kłopoty z Francją. I podobnie jak przed dwoma tygodniami wylądowali w Kawaihae roześmiani, rozśpiewani i przystrojeni kwiatami, tak też wyjeżdżali. Wesołe było to rozstanie, towarzyszyły mu śmiech i igraszki, tysiące ostatnich poleceń, upomnień i żartów. Kotwicę podniesiono przy wtórze pieśni książęcych śpiewaków zebranych na górnym pokładzie, a wtedy my, w dużych czółnach i welbotach, ujrzeliśmy, jak pierwszy podmuch wiatru wydyma żagle i jak powiększa się przestrzeń między nami. Podczas tego podniecenia i zamieszania Lilolilo, który musiał żegnać się z wielu i z wielu wymieniać żartobliwe słowa, stanął przy burcie, pochylił się i spojrzał mi prosto w twarz. Na głowie miał moje lei z kwiatów ilima, przeze mnie uplecione i przeze mnie włożone. I nagle ci na jachcie zaczęli rzucać do łodzi lei, każde swojemu wybrańcowi czy wybrance. Nie oczekiwałam niczego, nie miałam nadziei. A choć łudziłam się cząstką gorąco pragnącego serca, wiedziałam jednak, że moja wesoła i dumna twarz nie zdradza nic. Lilolilo uczynił to, co musiał uczynić. Od początku wiedziałam, że tak postąpi. Patrząc mi wciąż szczerze i uczciwie w oczy, zdjął z głowy moje piękne lei z kwiatów ilima i rozerwał je na dwoje. Widziałam, że jego wargi poruszają się i bezdźwięcznie wypowiadają jedno jedyne słowo: „pau”. Koniec. Spoglądając wciąż na mnie rozerwał lei jeszcze raz na pół i rzucił drobne ułamki nie mnie, tylko w morze, w powiększającą się między nami przestrzeń. Pau. Był to koniec… Bella długo błądziła pustym wzrokiem po linii horyzontu. Marta nie śmiała na głos wyrazić współczucia, które łzami napełniło jej oczy. — Tego jeszcze dnia ruszyłam w drogę powrotną. Jechałam starą, trudną ścieżką wzdłuż wybrzeża Hamakua — podjęła Bella głosem początkowo osobliwie suchym i szorstkim. — Pierwszy dzień nie był bardzo ciężki. Opanowała mnie drętwota. Tak byłam przepełniona cudownością tego, o czym miałam zapomnieć, iż nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że muszę o tym zapomnieć. Noc spędziłam w Laupahoehoe. Wiesz, przypuszczałam, że nie zmrużę oka. A tymczasem zmęczona konną jazdą, wciąż odrętwiała, spałam całą noc jak nieżywa. Ach, ale ten dzień następny w podmuchach wichury i ulewnym deszczu! Wiatr dął, deszcz zacinał. Ścieżka była nie do przebycia. Konie co chwila się potykały. Początkowo kowboj, którego stryj John pożyczył mi razem z końmi, sprzeciwiał się i protestował, potem zrezygnowany jechał za mną potrząsając bezustannie głową i mamrocząc pod nosem, że jestem pupule. Luzaka zostawiliśmy w Kukuihaele. Ścieżkę Błotną przebyliśmy wpław jak rzekę błota. W Waimea kowboj musiał zmienić konia. Ale mój Hilo trzymał się dzielnie. Od świtu do północy siedziałam w siodle, aż wreszcie w Kilohana stryj John zdjął mnie z konia, wniósł do domu, obudził kobiety, kazał im rozebrać mnie i wymasować, poił mnie grzanym winem palmowym, które sprowadziło sen i zapomnienie. Wiem, że musiałam mówić przez sen, bredzić. Stryj John zapewne wszystkiego się domyślił. Ale nigdy nie powiedział o tym nikomu ani słowa, nawet mnie. Jakiekolwiek miał domysły, zamknął je w uświęconym pokoju księżniczki Naomi. Pozostały mi niejasne strzępy wspomnień tamtego dnia — rozpaczliwy, oszalały bunt przeciwko losowi… włosy rozpuszczone, rozwiane na wietrze, ociekające wodą… nieprzerwane strumienie łez mieszające się ze strumieniami ulewy… namiętne wybuchy żalu do świata złego i przewrotnego… bicie rękami w łęk siodła… szorstkie słowa rzucane kowbojowi. Pamiętam, jak kłułam ostrogami boki biednego, wspaniałego Hilo. Prosto z serca wydzierała mi się modlitwa, aby rozwścieczony koń stanął dęba i zwalił się na mnie, i zmiażdżył moje ciało, na zawsze je oszpecił albo zrzucił mnie z siodła poza ścieżkę, skąd stoczyłabym się w dół palis (przepaści). Wtedy przy moim imieniu zostałoby wypisane pau tak nieodwołalne, jak nieodwołalne było pau na wargach Lilolilo, gdy darł lei z kwiatów ilima. I wrzucał je do morza… George, mój mąż przebywał w Honolulu dłużej, niż zamierzał. Kiedy wrócił do Nahale, czekałam już na niego. Objął mnie z namaszczeniem, pocałował przelotnie W usta, z powagą obejrzał mój język, postawił diagnozę i posłał do łóżka z gorącymi fajerkami i porcją oleju rycynowego. Weszłam z powrotem w szare życie Nahala, jakbym weszła w mechanizm zegara i stała się jednym z jego kółek czy zębów, obracających się z nieuchronną, bezlitosną regularnością. George wstawał z łóżka co dzień o czwartej trzydzieści, a o piątej siedział już na koniu. I piliśmy wciąż tę ohydną tanią kawę, jedliśmy tę wieczną owsiankę i na zmianę świeżą wołowinę i suszoną, świeżą wołowinę i suszoną. Gotowałam, piekłam, szorowałam. Kręciłam kółko zwariowanej maszyny do szycia i robiłam sobie tanie holoku. Co wieczór, przez bezkresną wieczność dwóch jeszcze lat, siadywałam naprzeciw niego po drugiej stronie stołu i do godziny ósmej cerowałam tanie skarpetki i tandetną bieliznę, podczas gdy on czytał pisma sprzed roku, bo był zbyt skąpy, żeby je zaprenumerować. A potem przychodziła pora spania — naftę trzeba przecież oszczędzać. — I George nakręcał zegarek, zapisywał stan pogody w dzienniku, zdejmował buty, wpierw prawy, potem lewy, i ustawiał jeden obok drugiego w nogach łóżka, po swojej stronie. Ale teraz George nie stawał mi się coraz bliższy, jak wtedy, zanim księżniczka Lihue zaprosiła mnie na objazd i zanim stryj John pożyczył mi konia. Bo widzisz, Marto, tamto by się nie zdarzyło, gdyby stryj John mi odmówił. Ale poznałam miłość i poznałam Lilolilo. Jakie wic widoki mógł mieć. Teraz George na zdobycie mojej miłości i mojego szacunku? Przez następne dwa lata w Nahala byłam umarłą kobietą, która w jakiś sposób poruszała się i mówiła, piekła, szorowała, cerowała skarpetki i oszczędzała nafty… Doktorzy powiedzieli, że zaziębił się przez tę tandetną bieliznę, kiedy podczas nawałnic zimowych wyprawiał się wciąż do górskich źródeł Nahala. A jak umarł, nie odczułam smutku. Mój smutek trwał już nazbyt długo. Nie odczułam także radości. Radość moja umarła nad brzegiem oceanu, kiedy Lilolilo rzucił do morza lei z kwiatów ilima. Lilolilo umarł w miesiąc po George’u. Nie widziałam go już nigdy, odkąd rozstaliśmy się w Hilo. Och, niejednego miałam potem wielbiciela. Ale byłam jak stryj John. Kochać mogłam tylko raz. Stryj John miał w Kilohana miejsce poświęcone swojej Naomi, ja przez pięćdziesiąt lat miałam w sercu miejsce poświęcone memu Lilolilo. Jesteś, siostro Marto, pierwszą osobą, której pozwoliłam wejść do tego miejsca… Samochód objechał półkole podjazdu i stanął. Wysiadł z niego mąż Marty i zaczął iść ku nim przez trawnik. Roscoe Scandwell —prosty jak trzcina, smukły, siwowłosy, o pełnej wdzięku żołnierskiej postawie — należał do „Wielkiej Piątki”, która dzięki powiązaniom interesów rozstrzygała o losach Hawai. Chociaż pochodził z Nowej Anglii i był czystej krwi białym, pocałował Bellę — z całego serca, objąwszy ją ramionami po hawajsku. Jego bystry wzrok powiedział mu, że miały tu miejsce kobiece zwierzenia; ale mimo śladów głęboko przeżywanych wzruszeń Roscoe dostrzegł, że opromieniony dojrzałą mądrością zapanował między kobietami łagodny, cichy spokój. — Elisie przyjeżdża z maleństwami. Dostałem od nich depeszę wysłaną ze statku — oznajmił pocałowawszy żonę na przywitanie. — Zatrzymają się u nas kilka dni i pojadą potem dalej do Maui. — Zamierzałam umieścić cię w pokoju różowym — planowała na głos Marta Scandwell. — Ale myślę, że lepiej będzie umieścić tam Elsie z dziećmi i niańkami, więc ty dostaniesz pokój królowej Emmy. — Mieszkałam tam ostatnim razem i przyznaję, że go wolę — powiedziała Bella. Roscoe Scandwell wiedział wszystko o hawajskiej miłości i hawajskim sposobie okazywania miłości. Wysoki, smukły, wytworny między dwiema postaciami kobiet o szlachetnych proporcjach, opasał ramionami ich pełne kibicie i poprowadził je do domu. Przełożyła Krystyna Tarnowska Confession WYZNANIE W stanie Nevada mieszka kobieta, którą okłamywałem kiedyś wytrwale, konsekwentnie i bezwstydnie przez dobrych kilka godzin. Nie mam zamiaru przepraszać jej za to. Broń Boże. Ale chciałbym sprawę wyjaśnić. Niestety, nie znam nazwiska tej kobiety ani jej obecnego adresu. Jeśli więc przeczyta moje wspomnienia, bardzo proszę, by napisała do mnie. Zdarzyło się to w mieście Reno, stan Nevada, latem 1892 roku. Dzień był jarmarczny i w Reno roiło się od złodziejaszków i przeróżnych wydrwigroszy, nie mówiąc już o nieprzebranych hordach wygłodzonych trampów, które do cna objadły miasto. Głodne bractwo poty nachodziło mieszkania obywateli i stukało do drzwi kuchennych, póki te drzwi nie zamknęły się przed nimi na cztery spusty. „Chudym miastem” nazywało się wówczas Reno w języku trampów. Pamiętam, że ominęło mnie tam wiele obiadów, chociaż niezgorzej umiałem zbierać datki, gdy mi wypadło chodzić po domach i przymawiać się o „wałówkę” lub zaproszenie do stołu albo gdym na ulicy wyciągał rękę po parę centów. Już tak mnie bieda przycisnęła, że pewnego dnia kiwnąłem konduktora salonki, którą podróżował jakiś milioner, i wtargnąłem do środka. Pociąg właśnie ruszał. Wskoczyłem na platformę i kropnąłem się prosto do wyżej wspomnianego bogacza. Konduktor deptał mi po piętach. Wynik był remisowy, bo dopadłem krezusa właśnie w chwili, gdy konduktor dopadł mnie. Nie było czasu na ceremonie towarzyskie. — Dwie dychy na kawałek chleba, prędko! — wypaliłem. Na to — słowo uczciwości — milioner sięga do kieszeni i daje mi… okrągluśkie dwie dychy. Jestem głęboko przekonany, że był to prosty odruch, bo facet zbaraniał. Długo potem nie mogłem odżałować, żem nie poprosił o dolara. Dałby na pewno. Zeskoczyłem z platformy salonki. Fagas chciał mi koniecznie wymierzyć kopniaka w twarz. Ale chybił. Nie jest do pozazdroszczenia sytuacja człowieka, który chce zeskoczyć z najniższego stopnia wagonu i nie złamać przy tym karku, jeśli w tym samym czasie rozgniewany Etiop stoi na platformie i z tej wysokiej pozycji usiłuje gwizdnąć go w twarz butem numer jedenaście. W każdym razie dwie dychy dostałem. Dostałem! Wróćmy jednak do kobiety, którą tak bezwstydnie okłamałem. Było to wieczorem ostatniego dnia mego pobytu w Reno. Poszedłem zobaczyć wyścigi kucyków na torze i przegapiłem obiad (ściślej mówiąc, posiłek w południe). Chciało mi się jeść, a tu jak na złość zorganizowano właśnie ochotniczą policję obywatelską, której zadaniem było wysiudać z miasta takich głodomorów jak ja. Stróże porządku przyskrzynili już wielu moich braci trampów. Słyszałem więc wołanie słonecznych dolin Kalifornii, wzywających mnie zza mroźnych grzbietów gór Sierra. Pozostało mi dokonać dwóch czynów, zanim otrząsnę pył Reno ze swych trzewików. Trzeba było wieczorem uczepić się ślepego bagażowego w pociągu transkontynentalnym idącym na zachód. Ale przedtem należało coś przekąsić. Nawet bowiem człowiek tryskający młodością musi się wzdrygnąć przed całonocną podróżą o suchym pysku, podróżą na świeżym powietrzu pociągiem, który prując przestrzeń gna wąskim korytem między zaspami, przez tunele, wśród wiecznych śniegów na niebotycznych szczytach górskich. Ale przegryźć co nieco wcale nie było łatwo. W co najmniej dziesięciu domach odprawiono mnie z kwitkiem. Bywało i tak, że spotykały mnie obelżywe aluzje, na przykład informacje o domu za kratkami, gdzie mogę znaleźć najbardziej dla mnie odpowiednie miejsce pobytu. Sęk w tym, że tego rodzaju zapewnienia aż nazbyt bliskie były prawdy. Właśnie dlatego postanowiłem machnąć się wieczorem na zachód. Ramię prawa działało w mieście, gorliwie wyłuskując głodnych i bezdomnych, bo właśnie na nich czekały pokoje w pewnym ogrodzonym gmachu. W niektórych domach zatrzaskiwano mi drzwi przed nosem, nie chcąc wysłuchać do końca uprzejmej i pokornej prośby o kawałek chleba. A w jednym domu wcale nie otwarli. Stałem na gatku i stukałem do drzwi, a oni patrzyli na mnie przez okno. Podnieśli nawet na rękach dobrze odkarmionego basałyka, żeby zobaczył, zza pleców dorosłycht członków rodziny, trampa, który figę dostanie do jedzenia w ich domu. Wyglądało na to, że trzeba będzie poprosić najbiedniejszych mieszkańców miasta, aby mi dali jeść. Nędzarze są ostatnią i niezawodną deską ratunku dla głodnego trampa. Zawsze można liczyć na ich pomoc. Nigdy nie wygnają człowieka proszącego o chleb. Nie raz i nie dwa w całych Stanach Zjednoczonych odmawiano mi pożywienia w wielkim domu na wzgórzu; zawsze mnie nakarmiono nad strumykiem lub bagnem, w nędznym domku, o wybitych oknach zatkanych szmatami, gdzie mieszka kobiecina o zmęczonej twarzy, przygarbiona od ciężkiej pracy. O, filantropowie! Idźcie między biedaków i uczcie się, albowiem tylko oni są miłosierni. Nędzarz nie może się podzielić tym, co mu zbywa, ani odmówić komuś części swych zapasów. Nędzarz sam ma niewiele. Daje, i nigdy nie odmawia, z tego co mu jest niezbędne i czego jakże często sam okrutnie potrzebuje. Kość rzucona psu to nie dobrodziejstwo. Prawdziwym miłosierdziem jest kość, którą dzielisz się z psem, gdy jesteś tak samo jak on głodny. Dobrze pamiętam jeden dom, z którego przepędzono mnie owego wieczoru. Okna jadalni wychodziły na taras. Przez te okna zobaczyłem mężczyznę zajadającego pasztet w cieście, wielki pasztet w cieście. Stanąłem w otwartych drzwiach. Mężczyzna w czasie rozmowy ze mną bez przerwy jadł. Dobrze mu się wiodło, a powodzenie nauczyło go niechętnie spozierać na bliźnich, z którymi los gorzej się obszedł. Prośbę o coś do zjedzenia facet z miejsca uciął. — A pracować nie łaska? — prychnął. Cóż to miało do rzeczy? Ani słowem nie wspomniałem o pracy. Tematem rozmowy, jaką z nim nawiązałem, było: „jeść”. Istotnie, nie miałem zamiaru pracować. Chciałem tylko złapać wieczorem transkontynentalny idący na zachód. — Nie wziąłbyś się do roboty, gdyby się trafiła okazja? — przypierał mnie do muru. Zerknąłem na dobrotliwą twarz żony faceta i zrozumiałem, że gdyby nie obecność tego cerbera, już bym podjadał pasztet. Na razie cerber dalej go wtrajał. Zrozumiałem, że muszę gościa ugłaskać, jeśli chcę, by mnie dopuścił do spółki. Lekko tedy sobie westchnąłem i przyjąłem jego religię pracy. — Jasne, że chcę pracować — zalałem. — Bujda! — parsknął. — Może pan to sprawdzić — odparłem brnąc dalej. — Pięknie — powiada tamten. — Przyjdź jutro rano na róg ulicy — takiej i takiej — (zapomniałem, gdzie to miało być). — Tam gdzie stoi spalony dom, wiesz? Dam ci pracę. Będziesz ładował cegły. — Dobrze, łaskawy panie. Przyjdę. Chrząknął i znów wziął się do pasztetu. Czekałem. Po kilku minutach podniósł wzrok znad talerza, z miną, która miała oznaczać: „Myślałem, żeś już poszedł” — i zapytał: — Hę? — Cze… czekam na kawałek chleba — odparłem grzecznie. — A nie mówiłem, że ci się nie chce pracować? — huknął na mnie. Miał, oczywiście rację. Ale aby dojść do tego wniosku, musiał czytać w moich myślach, bo logika wskazywała na co innego. Atoli żebrak stojący u drzwi winien być pokorny, przystałem więc na jego logikę, tak jak przedtem przyjąłem jego religię. — Widzi pan, jestem głodny — powiedziałem z niezmienną uprzejmością. — A jutro rano będę jeszcze głodniejszy. Proszę pomyśleć, jak mi się będzie chciało jeść, gdy przyjdzie przez cały dzień rzucać cegły, a nic nie włożę do ust. Otóż, gdyby mi pan teraz dał coś przekąsić, to bym jutro miał krzepę do tych cegieł. Poważnie zastanowił się nad moją prośbą, nie przestając jeść, podczas gdy jego żona najwyraźniej miała ochotę wstawić się za mną. Ale zmilczała. — Powiem ci, co zrobimy — odezwał się pan domu między jednym kęsem a drugim. — Przyjdziesz jutro do pracy, a w południe dam ci zaliczkę i będziesz miał na obiad. W ten sposób zobaczymy, czy masz poważne zamiary, czy nie. — A tymczasem… — zacząłem, ale mi przerwał. — Gdybym ci teraz dał jeść, nigdy więcej bym cię nie ujrzał. O, znamy takich. Popatrz na mnie. Nic nikomu nie jestem winien. Nigdy nie upadłem tak nisko, żeby prosić kogo o kawałek chleba. Zawsze sam zarabiałem na siebie. Bieda w tym, żeś jest próżniak i ladaco. Masz to wypisane na gębie. A ja pracowałem i byłem uczciwy. Tylko dzięki samemu sobie wyszedłem na ludzi. Ty też możesz dojść do tego uczciwością i pracą. — Pańską uczciwością? — zapytałem. Niestety, promyk humoru nigdy nie przebił mroków zapracowanej duszyczki tego człowieka. — Tak, moją — odrzekł. — I każdy może dojść? — Tak, każdy. — Powiedział to z głębokim przekonaniem. — Jeśli jednak my wszyscy upodobnimy się do pana, kto będzie ładował pańskie cegły, pozwoli pan, że się o to zapytam? Przysięgam, że w oczach jego żony błysnęła iskierka wesołości. Ale pan domu przeraził się — czy jednak trwogą zdjęła go perspektywa strasznych reform społecznych, przez które nie mógłby znaleźć amatora do noszenia cegieł, czy też winna była moja bezczelność, nigdy już się nie dowiem. — Nie będę tu rzucał grochem o ścianę! — ryknął. — Wynocha, ty niewdzięczny smarkaczu! Szurgnąłem nogami na znak, że już idę, i zapytałem: — To nie dostanę nic do jedzenia? Zerwał się na równe nogi. Chłop był barczysty. Czułem się nieswojo w tych obcych mi stronach, ścigany przez prawo. Dałem nogę. „Ale czemu niewdzięczny?” — pytałem sam siebie, trzasnąwszy furtką. „Cóż, u licha ciężkiego, mi dał, żebym miał być mu wdzięczny?” Obejrzałem się. Jeszcze go było widać przez okno. Wrócił do pasztetu. Po ostatniej wizycie całkiem upadłem na duchu. Minąłem wiele domów, do żadnego nie ośmieliłem się zapukać. Wszystkie były pod jeden strychulec i wygląd ich nic dobrego nie wróżył. Kiedy minąłem pół tuzina przecznic, otrząsnąłem się z przygnębienia i wziąłem się w garść. Całe to żebranie o chleb było grą, jeśli więc karta mi nie szła, można było przetasować talię i rozdać karty na nowo. Postanowiłem zahaczyć najbliższy dom. Robiło się już ciemno, gdym obszedł dom i stanął przed kuchennym wejściem. Zapukałem cichutko. W drzwiach stanęła kobieta w kwiecie wieku. Ledwiem ujrzał jej poczciwą twarz, spłynęło na mnie natchnienie — już znałem historyjkę, jaką jej opowiem. Trzeba bowiem wiedzieć,. że od zdolności opowiedzenia dobrej bajki zależy powodzenie żebraka. Musi on z miejsca, bez chwili zwłoki, „rozgryźć” swą ofiarę i opowiedzieć bajdę ściśle dostosowaną do jej indywidualności i temperamentu. I właśnie tutaj powstaje największa trudność: w momencie „rozgryzania” trzeba już zacząć opowieść. Nie ma ani chwili do namysłu. Niczym w blasku błyskawicy trzeba ujrzeć charakter ofiary i wymyślić opowiastkę, która by pasowała do niej jak ulał. Dobry tramp musi być artystą. Tworzy spontanicznie, na poczekaniu, i to nie na temat wybrany ze skarbca swej wyobraźni, lecz musi wysnuć wątek, jaki odczytał z twarzy osoby, która otwarła drzwi, mężczyzny, kobiety lub dziecka, osoby delikatnej lub opryskliwej, szczodrej lub sknery, poczciwej lub nieżyczliwej. Żyda lub goja, czarnego albo białego, mającego uprzedzenia rasowe albo brata wszystkich ludzi prowincjała albo obywatela świata, itd. itd. Nieraz przychodziło mi na myśl, że właśnie zaprawie z okresu włóczęgi w znacznej mierze zawdzięczam powodzenie jako nowelista. Aby zdobyć kawałek chleba i utrzymać się przy życiu, zmuszony byłem opowiadać historie tchnące prawdą. Pod kuchennymi drzwiami z nieubłaganej konieczności wyrosła owa sugestywność i szczerość, jakiej wszystkie powagi literackie domagają się od sztuki nowelistycznej. Doprawdy, wierzę, iż rzemiosło włóczęgi zrobiło ze mnie realistę. Realizm bowiem jest jedynym towarem, jaki można przy drzwiach kuchennych wymienić na jedzenie. Ostatecznie sztuka to tylko doprowadzone do perfekcji oszustwo. Często jedynie dzięki chytrym sztuczkom można uratować swe opowiadanie. Pamiętam, jak łgałem na posterunku policji w Winnipeg, w prowincji Manitoba. Jechałem na zachód linią Canadian Pacific. Naturalnie, policjanci chcieli się czegoś o mnie dowiedzieć, więc opowiedziałem im swój życiorys — wytrząsnąłem go z rękawa. Były to szczury lądowe, żyjące w samym sercu kontynentu, cóż tedy lepiej do nich pasowało, jak właśnie morska opowieść? Na tym ani rusz nie mogli mnie złapać. Wobec czego opowiedziałem im rzewną historię o piekle, jakim było moje życie na statku–katordze, który zwał się „Glenmore”. (Kiedyś widziałem „Glenmore” na kotwicy w zatoce San Francisco). Powiedziałem, że jestem Anglikiem i służyłem na statku jako chłopiec okrętowy. Na to oni, że nie mam wymowy angielskiej. Trzeba było wymyślić coś na poczekaniu. Urodziłem się i wychowałem w Stanach Zjednoczonych. Po śmierci rodziców wysłano mnie do dziadków w Anglii. Właśnie oni mnie oddali w służbę na „Glenmore”. Mam nadzieję, że kapitan „Glenmore” wybaczy mi to, co na niego nagadałem w ów wieczór na posterunku policji w Winnipeg. Jakiż okrutnik! Co za brutal! Jaka szatańska pomysłowość w torturach! To wyjaśniało przyczynę mojej ucieczki z „Glenmore” w Montreal. Czemu jednak znalazłem się w samym środku Kanady, w drodze na zachód, jeśli moi dziadkowie mieszkają w Anglii? Niewiele myśląc stworzyłem sobie siostrę mężatkę, zamieszkałą w Kalifornii. Siostra się mną zaopiekuje. Szeroko rozwiodłem się nad jej złotym sercem. Ale nie zadowoliło to moich policjantów, którzy serca mieli z kamienia. Zaokrętowałem się na „Glenmore” w Anglii. A w ciągu dwóch lat, jakie poprzedziły moją ucieczkę w Montreal — co porabiał „Glenmore” i gdzie bywał? Wobec tego zabrałem tych szczurów lądowych w podróż dokoła świata. Miotani przez wzburzone żywioły, pod chłostą morskiej piany, stawiali wraz ze mną czoła tajfunowi u brzegów Japonii. Ładowali i wyładowywali ze mną statek we wszystkich portach Siedmiu Mórz. Wziąłem ich z sobą do Indii, Rangunu, Chin, przebijaliśmy się wraz przez góry lodu wokół przylądka Horn, aż wreszcie przycumowaliśmy w Montreal. Wtedy powiedzieli, żebym chwilkę poczekał. Jeden policjant wyszedł w ciemną noc. Grzałem się przy piecu i przez cały czas łamałem sobie głowę, jaką jeszcze pułapkę na mnie zastawiają. Jęknąłem w duchu, gdy ujrzałem go w drzwiach za plecami policjanta. Nie cygańska elegancja kazała mu przekłuć uszy cienkimi złotymi obrączkami ani wiatry hulające po prerii osmagały mu twarz i okryły ją siatką zmarszczek, nie zamieć śnieżna i nie stoki górskie rozkołysały mu krok na jakże mi znany sposób. A w oczach, gdy na mnie spojrzały, zobaczyłem, że ponad wszelką wątpliwość spłukało je słońce mórz południowych. Ale temat sobie wybrałem! Pół tuzina policjantów nie spuści ze mnie oka, gdy będę opowiadał — ja, który nigdy nie żeglowałem po morzach chińskich, nigdy nie okrążyłem przylądka Horn, nie widziałem na własne oczy ani Indii, ani Rangunu. Rozpacz mnie ogarnęła. Wcielony w ogorzałego od słońca i wiatrów syna morza ze złotymi kolczykami w uszach czyhał na mnie zły los. Kim on jest? Czym jest? Muszę go przejrzeć na wylot, zanim on mnie rozłupie. Muszę wziąć nowy kurs, inaczej ci hultaje policjanci sami wyznaczą mi kurs na celę, sad policyjny i miejsce, gdzie cel jest mnóstwo. Jeśli matros zacznie mnie wypytywać, zanim się zorientuję, co on w ogóle wie — jestem zgubiony. Czy jednak zdradziłem rysiookim stróżom porządku publicznego miasta Winnipeg, w jak rozpaczliwym znalazłem się położeniu? O, nie! Powitałem sędziwego marynarza z roziskrzonymi ze szczęścia oczami, udając, jak mogłem najlepiej, że na widok mego wybawcy doznałem podobnej ulgi jak tonący, który ostatkiem sił rozpaczliwie czepił się pasa ratunkowego. Oto człowiek znający się na rzeczy, który stanie przed tą sfora tępych węszycieli i zaświadczy, ze mówię szczery prawdę. W każdym razie to właśnie starałem się zagrać. Uczepiłem się faceta i zasypałem pytaniami dotyczącymi jego osoby. Jakbym chciał swoim sędziom pokazać, kim jest mój wybawca, zanim mnie uratuje. Był to zacny marynarz. Jak to mówią — dusza człowiek. Gdy go brałem na spytki, policjanci zaczęli się niecierpliwić. Wreszcie jeden z nich kazał mi zamknąć buzię. Zamknąłem, ale milcząc pracowałem twórczo, to znaczy pilnie szkicowałem akt drugi. Materiał zebrałem wystarczający. Marynarz był Francuzem. Stale pływał na francuskich statkach handlowych i tylko jeden rejs odbył na okręcie brytyjskim. Wreszcie — Bogu za to niech będzie chwała! — od dwudziestu lat nie był na morzu. Policjant przynaglił go, żeby zaczął egzamin. — Byłeś w Rangunie? — spytał marynarz. Skinąłem głową. — Wysadziliśmy tam na brzeg bosmana. Febra. Gdyby zapytał, jaka febra, odparłbym: „gastryczna”, choć zielonego pojęcia nie miałem, co znaczy „gastryczna”. Ale nie zapytał. Za to następne pytanie brzmiało: — Jakże tam Rangun? — A owszem. Lało jak z cebra, kiedyśmy tam byli. — Dostałeś przepustkę na ląd? — Ma się rozumieć — odparłem. — Wybraliśmy się w trójkę. Trzech chłopców okrętowych. — Pamiętasz świątynię? — Jaką świątynię? — odparowałem. — A tę wielką, u szczytu schodów. Gdybym pamiętał, trzeba by ją opisać. Przepaść otwarła się przede mną. Kiwnąłem przecząco głową. — Widać ją z każdego miejsca w porcie — poinformował mnie stary marynarz. — Nie trzeba dostać przepustki, żeby ją ujrzeć. Jak żyję, do żadnej świątyni nie czułem takiej odrazy. Całą mą nienawiść skupiłem na tej świątyni w Rangunie. — Nie ujrzysz jej pan z portu. Nie zobaczysz z miasta. I nawet ze szczytu schodów nic nie widać. Bo… — Tu zrobiłem pauzę dla spotęgowania efektu. — Bo nie ma tam żadnej świątyni. — Toć widziałem ją na własne oczy! — zawołał. — W którym roku? — Siedemdziesiątym pierwszym. — Zawaliła się podczas wielkiego trzęsienia ziemi w roku 1887 — wyjaśniłem. — Bardzo była stara. Nastała cisza. Marynarz natężył wzrok. Jego stare oczy chciały wskrzesić młodzieńczą wizję pięknej świątyni nad morzem. — Schody jeszcze tam stoją — pocieszałem starego. — Widać je z każdego miejsca w porcie. A pamięta pan tę malutką wysepkę po prawej ręce, gdy się wpływa do portu? Najwidoczniej była tam taka wysepka (już byłem gotów przesunąć ją na lewo), bo facet skinął głową. — Poszła na raki — powiedziałem. — Jest tam teraz siedem sążni głębokości. Zyskałem na czasie, mogłem odsapnąć. Kiedy rozmyślał, jak to czas wszystko zmienia, zapinałem swoją historię na ostatni guzik. — Pamięta pan komorę celną w Bombaju? Pamiętał. — Doszczętnie spalona — obwieściłem. — A pamiętasz Jima Wana? — znów mnie zahaczył. — Nie żyje — powiedziałem. Ki diabeł był ten Jim Wan, zielonego pojęcia nie miałem. Znowu stąpałem po cienkim lodzie. — A pamięta pan Billy Harpera w Szanghaju? — zapytałem szybko. Stary majtek wytężał mózgownicę, ale w swej przywiędłej pamięci nie odnalazł Billy Harpera, dziecka mej wyobraźni. — Jakże to, Billy Harpera pan nie pamiętasz? — nalegałem. — Każdy go zna. Spędził tam czterdzieści lat. Ba, jest tam do dziś. O to chodzi! Wówczas stał się cud. Marynarz przypomniał sobie Billy Harpera. A może istniał Billy Harper, może spędził czterdzieści lat w Szanghaju i jeszcze tam żyje — w każdym razie nic dotąd o nim nie wiedziałem. Jeszcze przez całe pół godziny rozmawialiśmy, marynarz i ja, w podobnym duchu. W końcu oświadczył policjantom, że jestem tym, za kogo się podaję. Przenocowałem u nich, dostałem śniadanie i zostałem zwolniony, bym mógł powędrować na zachód, do zamężnej siostry w San Francisco. Wróćmy jednak do kobiety w Reno, która otworzyła mi drzwi, gdy zapadał zmrok. Od pierwszego spojrzenia na jej miłą twarz, wszedłem w swą rolę. Zrobiłem się niewinnym barankiem, nieszczęsnym chłopczyną. Odebrało mi mowę. Otwarłem usta i zaraz je zamknąłem. Nigdy w życiu nie prosiłem jeszcze o kawałek chleba. Byłem okrutnie, bezgranicznie zmieszany i zawstydzony. Ja, który żebraninę uważałem za rozkoszne igraszki, przedzierzgnąłem się w nieodrodnego synka pani Grundy*, dziedzicznie obciążonego całą jej mieszczańską moralnością. Jedynie fakt, że kiszki mi marsza grały, mógł mnie zmusić do czegoś równie poniżającego i niegodnego jak prośba o wsparcie. Starałem się przybrać minę bladej i słabiutkiej nadziei, jaką żywi wygłodniały młodzieniaszek, niezwykły do wyciągania ręki. — Jesteś głodny, biedaczku — powiedziała. Szło mi o to, żeby ona zagaiła. Skinąłem głową i przełknąłem łzy. — Pierwszy raz w życiu… proszę o wsparcie — wyjąkałem. — Chodźże, chodź. — Drzwi szeroko się otwarły. — Właśnie skończyliśmy kolację, ale ogień się jeszcze pali i zaraz coś się zrobi dla ciebie. Kiedy stanąłem w świetle, przyjrzała mi się uważnie. — Gdybyż to mój synek był taki zdrów i silny jak ty — oświadczyła. — Ale słabe jest moje dziecko. Upada czasem na podłogę. Właśnie dziś po południu upadł biedaczek i strasznie się potłukł. Tyle w jej głosie było matczynej troski i niewysłowionej tkliwości, że zapragnąłem, aby i mnie wzięła pod swe skrzydła. Spojrzałem na chłopczyka. Siedział po drugiej stronie stołu, szczupły i blady, z zabandażowaną głową. Nie poruszył się, tylko wybałuszył oczy, błyszczące w świetle lampy, i gapił się na mnie z jakimś tępym uporem i niezmiernym zdziwieniem. — Całkiem jak mój biedny tatuś — powiedziałem. — Miał padaczkę. To zawrót głowy czy coś takiego. Doktorzy nic z tego nie rozumieli. Nijak nie mogli dojść, co mu właściwie jest. — Umarł? — zapytała cicho, stawiając przede mną pół tuzina jajek na miękko. — Umarł — chlipnąłem. — Dwa tygodnie temu. Na moich oczach. Razem przechodziliśmy na drugą stronę ulicy. Runął jak długi. Nie odzyskał już przytomności Ludzie zanieśli go do apteki. Tam wyzionął ducha. Z tego wysnułem żałosne dzieje mojego ojca — jak to po śmierci mamy opuściliśmy ranczę i przyjechali do San Francisco, jak jego emerytura (był weteranem) i skromne oszczędności, jakie uciułał, nie wystarczały nam na życie, jak próbował sprzedawać książki po domach. Opowiedziałem też o własnej niedoli, gdy po jego śmierci kilka dni spędziłem sam jak palec na ulicach San Francisco. Zacna niewiasta odgrzewała grzanki, smażyła bekon i gotowała nowe jajka, a ja dotrzymywałem jej kroku, biorąc pod swoją opiekę wszystko, co postawiła przede mna, i równocześnie dodawałem kolorów portretowi biednego sieroty i wzbogacałem go detalami. Sam już byłem tym biednym sierotą. Wierzyłem w niego tak samo, jak wierzyłem w jajka, które pożerałem. Mógłbym płakać nad sobą. Pamiętam, że chwilami płacz ściskał mi gardło. To robiło duże wrażenie. Istotnie, ilekroć dołożyłem barwy mojemu obrazowi, zacna dusza też mi coś dokładała. Przygotowała mi drugie śniadanie na drogę. Do paczki włożyła jajka na twardo, pieprz, sól, różne rzeczy i wielkie jabłko. Zaopatrzyła mnie w trzy pary grubych, czerwonych skarpet wełnianych. Dała mi czyste chusteczki i sam już nie pamiętam, co jeszcze. A przez cały czas bez przerwy coś gotowała, ja zaś bez przerwy jadłem. Opychałem się jak dziki. Ale czekała mnie daleka droga przez Sierra w ślepym bagażowym i—nie wiedziałem, kiedy i gdzie znów coś zjem. I przez cały czas, niczym nieboszczyk na własnej stypie, niemy i sztywny, jej nieszczęsny synal siedział naprzeciw i gapił się przez stół na mnie. Pewnie byłem dla niego uosobieniem tajemnicy, romantyki, przygody — tego wszystkiego, na co nie pozwalał mu wątły płomyk życia, jaki się w nim tlił. A przecież raz czy dwa razy nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że on mnie przejrzał aż do dna mej zakłamanej duszy. — Gdzież ty jedziesz? — zapytała kobieta. — Do Salt Lake City — odparłem. — Mam tam siostrę, mężatkę. (Zastanowiłem się, czy zrobić z niej mormonkę*, lecz zdecydowałem, że nie). Jej mąż prowadzi przedsiębiorstwo instalacyjno–kanalizacyjne. W tej chwili zorientowałem się, że instalatorzy uważani są za ludzi zbijających ciężkie pieniądze. Ale słowo się rzekło. Trzeba było wprowadzić poprawkę. — Przysłaliby mi pieniądze na drogę, gdybym ich o to poprosił — wyjaśniłem. — Ale była u nich choroba i mieli kłopoty z przedsiębiorstwem. Szwagra oszukał wspólnik. Więc nie chciałem pisać o pieniądze. Wiedząc, że jakoś tam się dostanę, dałem im do zrozumienia, że mi wystarczy na drogę. Siostra jest cudna i taka dobra. Zawsze mnie kochała. Pewnie zacznę pracować u szwagra i nauczę się zawodu. Siostra ma dwie córki. Młodsze ode mnie. Jedna to jeszcze maleństwo. Ze wszystkich zamężnych sióstr, jakie posiałem po różnych miastach Stanów Zjednoczonych, ta z Salt Lake City jest moją ulubienicą. To całkiem prawdziwa osoba. Ilekroć mówię o niej, widzę ją, obie córeczki i męża instalatora. Siostra jest rosłą kobietą, mateczką, która pulchnieje dobrodusznie, z tych, co to — jak wiecie — świetnie gotują i nigdy się rie gniewają. Brunetka. Jej mąż jest zgodnym i niefrasobliwym facetem. Czasem zdaje mi się, że dobrze go znam. Może kiedyś się spotkamy, któż to wie? Jeśli ów stary marynarz mógł przypomnieć sobie Billy Harpera, nie widzę powodu, abym ja pewnego dnia nie spotkał męża mojej siostry, która mieszka w Salt Lake City. Natomiast jestem dziwnie spokojny, że nigdy nie spotkam na tym świecie moich licznych rodziców i dziadków — albowiem, jakby to rzec, systematycznie ich uśmiercałem. Choroba serca była moim ulubionym sposobem pozbywania się matki, chociaż tu i ówdzie załatwiałem się z nią przy pomocy suchot, zapalenia płuc i tyfusu. Faktem jest, a mogą zaświadczyć o tym policjanci z Winnipeg, że żyli jeszcze moi dziadkowie w Anglii. Ale to było dawno i śmiało można przyjąć, że już leżą w grobie. W każdym razie nie pisali do mnie. Mam nadzieję, że zacna kobieta z Reno przeczyta to, co tu napisałem, i daruje mi, że byłem taki niecnota i kłamczuch. Nie przepraszam, bo się nie wstydzę. Młodość, radość życia, żądza przygód przywiodły mnie do jej drzwi. Wyszło mi to na dobre. Zrozumiałem, że ludzie w głębi serca są dobrzy. Spodziewam się, że i jej to nie zaszkodziło. W każdym razie, dzisiaj, gdy się dowie, jak to było naprawdę, z pewnością serdecznie się uśmieje. Dla niej moja opowieść była prawdziwa. Wierzyła mi i wierzyła w całą moją rodzinę. Bardzo się bała, żeby mi się co nie stało w czasie niebezpiecznej podróży, nim dobrnę do Salt Lake City. Ten jej niepokój o mało nie wpędził mnie w biedę. Już się żegnałem, dźwigając oburącz wałówkę, a kieszenie wypychały mi grube skarpety, gdy przypomniała sobie bratanka, wuja czy jakiegoś innego krewniaka, poczciarza, który jeździł wagonem pocztowym i co więcej, miał wyruszyć z Reno właśnie tego wieczoru i tym samym pociągiem, którym ja chciałem jechać na gapę. A to się złożyło! Zaprowadzi mnie na stację, opowie kuzynowi moją historię i namówi go, żeby mnie ukrył w wagonie pocztowym. W ten sposób, bez ryzyka i niewygód, dojadę prosto jak strzelił do Ogden. Salt Lake City leży zaledwie parę mil dalej. Serce mi omdlało. Niewiasta w miarę rozwijania swego planu coraz bardziej się rozgrzewała, a ja, z omdlałym sercem, musiałem udawać bezgraniczną radość i entuzjazm z powodu tak szczęśliwego końca wszystkich moich kłopotów. Ładny mi koniec! Przecież miałem wieczór pojechać na zachód, a tutaj pchają mnie na wschód. Wpadłem, ale nie miałem serca powiedzieć jej, że wszystko, od początku do końca, było bezwstydnym kłamstwem. Udawałem więc wniebowziętego, a równocześnie głowiłem się, jakby tu umknąć. Nie było sposobu. Odprowadzi mnie do wagonu pocztowego — sama tak powiedziała — a potem jej krewniak przewiezie mnie do Ogden. A potem będę wracał przedzierając się setki mil przez pustynię. . A jednak miałem szczęście owego wieczoru. Już chciała włożyć kapelusz i pójść ze mną, gdy się połapała, że jest w błędzie. Jej krewny, urzędnik pocztowy, nie pojedzie dzisiaj. Zmieniono przecież plan wyjazdów. Wyruszy dopiero pojutrze wieczór. Byłem ocalony, bo naturalnie moja niepohamowana młodość nigdy by mi nie pozwoliła czekać całe dwa dni. Z wielkim optymizmem zapewniłem niewiastę, że prędzej dostanę się do Salt Lake City, jeśli wyjadę natychmiast. Wyszedłem, a w uszach brzmiały mi jej błogosławieństwa i życzenia wszystkiego najlepszego. Ale te wełniane skarpetki były wspaniałe. Wiem coś o tym. Miałem jedną parę na sobie owej nocy w ślepym bagażowym transkontynentalnego, który pędził na zachód. Przełożył Kazimierz Piotrowski Holding Her Down TRZYMAM SIĘ POCIĄGU Dzielny łazik — młody i zwinny — potrafił trzymać się pociągu mimo wszelkich starań załogi, aby go „zdmuchnąć”. Oczywiście należy tu wykluczyć nieszczęśliwe wypadki i przyjąć noc jako właściwą porę. Kiedy jednak taki tramp w takich warunkach postanowi, że będzie trzymał się pociągu, utrzyma się, jeżeli zły los nie podstawi mu nogi. Brygada konduktorska nie ma godziwego sposobu zdmuchnięcia intruza, chyba że nie zawaha się przed morderstwem. We włóczęgowskim świecie szeroko rozpowszechniony jest pogląd, iż brygady konduktorskie nie wahają się przed zbrodnią, ale za słuszność jego nie mogę ręczyć osobiście, gdyż w okresie łazikowania nie przekonałem się o tym na własnej skórze. Opowiadano mi wszakże o „złych” liniach kolejowych. Kiedy tramp „idzie pod pokład”, na osie, a pociąg jest w ruchu, nie można go wykurzyć bez zatrzymania pociągu. Wygodnie rozparty pod podłogą wagonu, chroniony przez cztery koła i podwozie, drwi z konduktorów — albo tak mu się wydaje — póki nie trafi na złą linię. Złe linie to zazwyczaj takie, na których włóczędzy zabili niedawno jednego lub kilku kolejarzy. Boże, miej litość nad łazikiem, który znalazł się pod pokładem na złej linii i wpadł w pułapkę — bo ta pułapka, chociażby pociąg robił sześćdziesiąt mil na godzinę. Hamulcowy — uzbrojony w bolec do sczepiania wagonów i kawał sznura od dzwonu alarmowego — zajmuje stanowisko na platformie poprzedzającej wagon, pod którym łazik odbywa drogę. Bolec umocowuje do sznura i rzuca między szyny, sznur zaś zaczyna stopniowo wypuszczać. Bolec odbija się od podkładów, wali w dno wagonu i znowu odbija się od podkładów. Hamulcowy bawi się nim od niechcenia, zwalnia i przyciąga do siebie, przesuwa raz trochę w prawo, raz trochę w lewo, aby oręż mógł podskakiwać i uderzać na wszystkie strony. Każdy cios latającego bolca zagraża życiu, a pęd sześćdziesięciu mil na godzinę wybija istny werbel śmierci. Następnego dnia zbiera się szczątki trampa wzdłuż toru kolejowego i jakaś prowincjonalna gazeta zamieszcza krótką wzmiankę, że mężczyzna niewiadomego nazwiska, bez wątpienia pasażer na gapę i prawdopodobnie pijany, usnął zapewne i zsunął się na szyny. Obecnie jednak zamierzam zilustrować charakterystycznym przykładem odpowiedź na pytanie: jak uzdolniony łazik potrafi trzymać się pociągu? Byłem w Ottawie i wybierałem się na zachód linią Canadian Pacific. Przede mną leżało trzy tysiące mil torów. Musiałem przebyć Manitobę i Góry Skaliste. Była już jesień, należało więc oczekiwać psiej pogody, a każdy moment zwłoki groził dotkliwszą męką podróży w czasie mrozów. Ponadto byłem zniechęcony do życia. Odległość między Montrealem a Ottawą wynosi sto dwadzieścia mil. Dobrze to wiedziałem, gdyż ostatnio pokryłem właśnie ten odcinek i zmarnowałem całe sześć dni. Omyłkowo zboczyłem z głównego szlaku i trafiłem na jakąś małą odnogę przepuszczającą ledwie dwa lokalne pociągi na dzień. Przez te sześć dni karmiłem się suchym chlebem, użebranym, i to w niedostatecznej ilości, od wieśniaków francuskiego pochodzenia. Ale nie na tym koniec. Jeszcze bardziej przygnębił mnie dzień spędzony w Ottawie, a poświęcony zdobyciu odzieży nieodzownej w tak długiej podróży. Pragnę tu zanotować, iż Ottawa jest miastem, w którym najtrudniej użebrać coś z ubrania. W całej Kanadzie oraz Stanach Zjednoczonych znam tylko jeden wyjątek przerastający Ottawę. To Waszyngton — miasto piękne, lecz bezkonkurencyjne pod tym względem. Spędziłem dwa tygodnie daremnie poszukując pary butów i w rezultacie musiałem wędrować boso do Jersey City. Pora jednak wrócić do Ottawy. O ósmej rano wyruszyłem na poszukiwanie odzieży. Jak dzień długi, pracowałem gorliwie. Mogę przysiąc, że przewędrowałem czterdzieści mil. Konferowałem z paniami tysiąca domów. Nie zrobiłem nawet przerwy obiadowej. Mimo to o szóstej po południu — po dziesięciu godzinach nieustannej i nużącej harówki — brakowało mi jeszcze koszuli, a spodnie, które zdobyłem, były zbyt obcisłe i zdradzały początki rozkładu. O szóstej zaniechałem starań i ruszyłem w kierunku stacji nie bez nadziei, że po drodze zdybię coś do jedzenia. Ale pech towarzyszył tai nadal. Dom po domu odmawiano mi posiłku. Wreszcie dostałem „upominek” i nabrałem innego ducha, bo tak wielkiego upominku nie widziałem nigdy mimo długoletnich i urozmaiconych doświadczeń. Paczka była owinięta w gazety i rozmiarami dorównywała sporej walizie. Co tchu skręciłem na nie zabudowany plac i tam ją otworzyłem. Na wierzchu zobaczyłem ciasta, później znowu i znowu ciasta rozmaitych odmian i gatunków. Na dnie też były ciasta. Nie znalazłem kromek chleba smarowanych masłem i przekładanych solidnymi, grubymi plastrami mięsa. Nic. Nic, tylko ciasta! A ja nie znoszę ciast! Nie znoszę bardziej niż czegokolwiek pod słońcem. W odległej epoce i w innym klimacie ludzie siadali nad wodami Babilonu i płakali. Tym razem ja siedziałem na nie zabudowanym placu w dumnej stolicy Kanady i płakałem — płakałem nad górą ciast. Spoglądałem na nieprzebrane bogactwo wyrobów cukierniczych tak, jak w oblicze martwego syna. Musiał być ze mnie niewdzięczny łazik, bo nie chciałem skorzystać z hojności domu, gdzie poprzedniego wieczora odbywało się przyjęcie. Zapewne gościom też nie dopisał apetyt na ciasta. To wydarzenie znaczyło punkt przełomowy moich losów. Nic gorszego nie mogło mnie spotkać, musiała zatem rozpocząć się odmiana na lepsze. Stało się tak istotnie, bo już w następnym domu zaproszono mnie na „posiedzenie”. Posiedzenie to szczyt ziemskich rozkoszy! Człowieka wprowadzają do domu, bardzo często pozwalają się umyć, a następnie urządzają posiedzenie. Ach, każdy łazik lubi wyciągnąć nogi pod stołem! Tym razem dom był obszerny i zamożny. Stał z dala od ulicy, pośród dużego parku obfitującego w piękne drzewa. Gospodarze skończyli właśnie jeść i wpuścili mnie prosto do jadalni. Sam ten fakt był niepospolity, ponieważ tramp, któremu pomyślne gwiazdy ześlą posiedzenie, odbywa je zazwyczaj w kuchni. Sympatyczny szpakowaty Anglik, jego żona o urodzie matrony i piękna młoda Francuzka gawędzili ze mną, kiedy się posilałem. Ciekaw jestem, czy ta piękna, młoda Francuzka pamięta po wielu łatach, jak serdecznie śmiała się, kiedy z moich ust padł barbarzyński zwrot: „ćwierć kawałka”. Rozumiesz, czytelniku, chciałem napomknąć delikatnie o dwudziestu pięciu centach. — Co takiego? — zdziwiła się Francuzka. — Ćwierć kawałka — odparłem. Wybuchnęła śmiechem. — Może pan to powtórzy — poprosiła, kiedy opanowała się trochę. — Ćwierć kawałka. I tym razem odpowiedział mi niepohamowany, srebrzysty śmiech. — Bardzo przepraszam — zaczęła znowu — ale… ale, co pan właściwie mówi? — Ćwierć kawałka… Czy to coś niestosownego? — Chyba nie — wykrztusiła dławiąc się śmiechem. — Ale co… co to znaczy? Wyjaśniłem zagadkę, lecz nie przypominam sobie dzisiaj, czy wyłudziłem te ćwierć kawałka od pięknej Francuzki. Tak lub inaczej, nieraz głowiłem się, które z nas było właściwie głuptasem z zapadłe] prowincji? Na stacji z wielkim niesmakiem zobaczyłem bandę co najmniej dwudziestu trampów, którzy szykowali się widocznie do drogi na „ślepych bagażowych” pociągu transkontynentalnego. Cóż, dwóch lub trzech łazików na ślepych bagażowych nic nie zaszkodzi. Mało ich widać. Ale dwudziestu! Muszą wyniknąć kłopoty. Żadna brygada konduktorska nie będzie tolerować takiej zgrai. Wypada jednak objaśnić, co to jest ślepy bagażowy. Otóż wagony pocztowe najczęściej nie mają drzwi na końcach, a jeśli je nawet mają, drzwi są zawsze zamknięte na głucho. Stąd pochodzi nazwa. Załóżmy teraz, że łazik dostanie się w biegu pociągu na platformę takiego ślepego wagonu. Drzwi nie ma tam wcale albo są zamknięte. Żaden konduktor, żaden hamulcowy nie zdoła przydybać pasażera na gapę, wyrzucić go albo ściągnąć należność za przejazd. Trampowi nie grozi nic aż do następnego przystanku. Wówczas musi zeskoczyć, pobiec w ciemność w kierunku jazdy, a kiedy pociąg go mija, uczepić się znów ślepego wagonu. Ale jak się zaraz przekonamy, rozmaicie w takich razach bywa. Transkontynentalny ruszył i dwudziestu trampów rzuciło się hurmem na trzy ślepe bagażowe. Niektórzy skakali, gdy pociąg przetoczył się ledwie o długość wagonu. Łatwo było przewidzieć rychły koniec podróży tych niezdarnych żółtodziobów. Oczywiście brygada konduktorska była przygotowana i od pierwszej stacji zaczęły się kłopoty. Zeskoczyłem i wzdłuż szyn pobiegłem naprzód. Zauważyłem, że dotrzymuje mi kompanii garstka trampów. Ci niewątpliwie znali się na robocie. Kiedy człowiek trzyma się transkontynentalnego, musi dobrze wyprzedzać go na stacjach, toteż biegłem w kierunku jazdy, a po drodze przygodni towarzysze zostawali jeden po drugim. Było to miarą odwagi i wprawy, z jaką potrafili czepiać się pociągu. Czepianie się bowiem ma następujący przebieg. Gdy pociąg rusza, hamulcowy strażuje na pierwszej ślepej platformie. Jeżeli nie chce podróżować na świeżym powietrzu, musi zeskoczyć w biegu, a później chwycić wagon nie zakończony na „ślepo”. Przy szybkości, której mu jeszcze nie strach, kolejarz zeskakuje, przepuszcza kilka wagonów i dostaje się do pociągu. Tramp powinien więc wysforować się tak daleko, żeby na jego wysokości ślepy bagażowy był już wolny. Wyprzedziłem ostatniego łazika o mniej więcej pięćdziesiąt stóp. Czekałem. Pociąg ruszył. Widać było latarkę hamulcowego na pierwszej platformie. Czuwał tam przy odjeździe ze stacji. Widziałem też żółtodzióbów, którzy stali wzdłuż toru i żałośnie patrzyli na mijające ich wagony. Nie próbowali nawet skakać. Na starcie pokonała ich własna niezdarność. Dalej szeregiem stali chłopcy, którzy wiedzieli coś niecoś o prawidłach gry. Ci przepuścili pierwszą ślepą platformę obsadzoną przez hamulcowego, aby zaatakować drugą i trzecią. Oczywiście kolejarz zeskoczył z pierwszego wagonu, poczekał na drugi i zdobył platformę, gdzie zaczął awanturować się i zrzucać pasażerów na gapę. Ja byłem daleko na przodzie, toteż zyskałem tyle, że kiedy zrównał się ze mną pierwszy ślepy bagażowy, hamulcowy porzucił go już i na platformie drugiego wojował z łazikami. Sześciu co wytrawniejszych trampów zajęło również dostatecznie wysunięte stanowiska i uczepiło się teraz pierwszego wagonu. Na drugiej stacji, kiedy biegliśmy torem w kierunku jazdy, naliczyłem tylko piętnastu współzawodników. Pięciu zdmuchnęli kolejarze. Rozpoczęta tak eliminacja postępowała przystanek za przystankiem. Było nas czternastu, dwunastu, jedenastu, dziewięciu, ośmiu… Przypomniało mi to dziesięciu Murzynków z popularnego wierszyka dla dzieci. Postanowiłem, że niech co chce się dzieje, ja będę w tej zabawie ostatnim z Murzynków. Miałem po temu prawo. Mogłem przecie szczycić się siłą, zręcznością, młodym wiekiem. Liczyłem osiemnaście lat i byłem w doskonałej formie. A zresztą nie brakło mi weny do ryzykanckiej gry i przypisywałem sobie tytuł trampa królewskiego. W porównaniu ze mną przygodni kompani to amatorzy, nowicjusze, „wesołe koty”! Jeżeli nie zostanę ostatnim z Murzynków, mogę śmiało wycofać się z gry i przyjąć zajęcie na jakiejś farmie przy uprawie lucerny. Nim przetrzebiono nas do czterech, zdążyliśmy zainteresować sobą całą załogę transkontynentalnego. Wówczas dopiero rozpoczął się prawdziwy turniej zręczności i sprytu, przy czym kolejarze mieli oczywiście fory. Trzech niedobitków odpada jeden po drugim. Wreszcie zostaję sam. Ha! Dumny jestem z siebie! Żaden krezus nie pysznił się tak swoim pierwszym milionem Trzymam się pociągu na przekór dwóm hamulcowym, konduktorowi, maszyniście i palaczowi! A oto kilka sposobów, jakimi nadal trzymałem się pociągu. Daleko w przodzie, pośród ciemności — tak daleko, że hamulcowy czyhający na platformie musi zeskoczyć, nim ślepy bagażowy zrówna się ze mną — wskakuję. Bardzo pięknie! Nic mi nie grozi do następnej stacji. Później znowu mknę torem, aby powtórzyć manewr. Pociąg rusza. Bacznie go obserwuję. Na ślepej platformie nie widać światła. Czyżby brygada konduktorska zaniechała walki? Nie wiem. Człowiek nic nigdy nie wie i w każdej chwili musi być przygotowany na wszystko. Kiedy nadjeżdża pierwszy ślepy bagażowy, biorę rozpęd do skoku i wytężam wzrok, by upewnić się, że na platformie nie ma zasadzki. Przecież może tam czekać hamulcowy ze zgaszoną latarnią. W takim razie latarnia spadnie mi na głowę w momencie, kiedy dosięgnę stopni. To dla mnie nie nowina. Dwa lub trzy razy oberwałem już po łbie latarnią. Ale nie! Pierwsza platforma jest wolna. Pęd rośnie. Znowu nic mi nie grozi do następnego przystanku. Czy aby na pewno? Zdaję sobie sprawę, że pociąg zwalnia, staje… W jednej chwili nabieram czujności. Coś złego knuje się przeciwko mnie, a ja nie wiem, co to być może. Próbuję patrzeć jednocześnie w obie strony, nie zapominam jednak, iż warto mieć również na oku jadący z przodu tender. Napaść grozi z każdego z tych trzech kierunków — albo ze wszystkich na raz. Aha! Rozumiem. Hamulcowy wyjechał na lokomotywie. Pierwszym ostrzeżeniem jest tupot jego kroków po prawej stronie ślepego bagażowego. Jak błyskawica śmigam w lewo. Biegnąc wzdłuż szyn wyprzedzam parowóz, niknę w ciemnościach. Sytuacja jest obecnie taka jak w momencie odjazdu z Ottawy. Wysforowałem się i pociąg musi mnie minąć lub zrezygnować z dalszej drogi. Szansę przyczepienia się mam nie gorszą niż dotychczas. Obserwuję bacznie. Widzę światło, które posuwa się w stronę parowozu i nie wraca. A zatem latarka musi znajdować się teraz na parowozie. Oczywiście należy przypuszczać, że do jej rączki uczepiony jest hamulcowy — leniwy hamulcowy, bo w przeciwnym razie zgasiłby przecie latarkę, zamiast ją osłaniać po drodze w stronę parowozu. Pociąg znów rusza. Pierwsza platforma próżna, więc ją zdobywam. Jak uprzednio pociąg zwalnia, staje. Hamulcowy z lokomotywy atakuje mnie z jednej strony, ja czmycham w drugą. Cwałuję w kierunku jazdy. Kiedy czekam w ciemnościach, przenika mnie dreszcz niezmiernej pychy. Transkontynentalny dwukrotnie stanął przeze mnie — przez biednego, zgonionego trampa! Ja sam, sam jeden, dwa razy zatrzymałem pociąg: wiele wagonów, tłum podróżnych, pocztę rządową i dwa tysiące koni parowych, które pracują w brzuchu lokomotywy. A ważę tylko sto sześćdziesiąt funtów i w kieszeni nie mam nawet pięciocentówki! Znowu latarka wędruje do lokomotywy. Teraz wszakże wędruje ostentacyjnie. Jak na mój gust, trochę za ostentacyjnie, kombinuję więc, co się za tym kryje. Na pewno obawiać się teraz trzeba czegoś innego, nie hamulcowego z parowozu. Pociąg nabiera pędu. Akurat w porę, nim odbiłem się do skoku, dostrzegłem niewyraźny zarys człowieka bez latarki zaczajonego na pierwszym ślepym bagażowym. Przepuszczam wagon i gotuję się do ataku na drugi. Ale hamulcowy zeskakuje z pierwszej platformy i naciera. Miga mi w oczach blask latarki drugiego kolejarza, który jechał na lokomotywie. Obaj są teraz na ziemi i po tej samej co ja stronie toru. Tymczasem zbliża się drugi ślepy bagażowy. W mgnieniu oka znajduję się na platformie. Ale nie marudzę. Mam gotowy plan działania. Słyszę zresztą tupot nóg lądującego na stopniach bagażowego. Zeskakuję po przeciwnej stronie platformy i mknę z biegiem pociągu. Chcę wysforować się i schronić na pierwszy ślepy bagażowy. To nie lada sztuka, bo transkontynentalny nabiera pędu, a ponadto hamulcowy jest również po tej stronie i pędzi moim śladem. Okazuję się jednak lepszym krótkodystansowcem. Zdobywam pierwszą platformę. Zostaję na stopniach i obserwuję prześladowcę. Jest o dziesięć stóp za mną. Biegnie co sił, ale pociąg ma już taką jak on szybkość, toteż wydaje mi się, że kolejarz stoi w miejscu. Okrzykami dodaję mu ducha, wyciągam pomocną rękę. Ale on wybucha salwą przekleństw, daje za wygraną i wskakuje do któregoś tam z rzędu wagonu. Transkontentalny sunie pełną parą, a ja chichoczę z uciechy. Nagle bez ostrzeżenia trafia mnie strumień wody. To palacz zaczyna zabawę i z lokomotywy atakuje mnie przy pomocy gumowego węża. Przenoszę się z platformy na tylną ścianę tendra, gdzie znajduję wystarczającą osłonę. Woda strzyka mi nieszkodliwie nad głową. Palce mnie świerzbią. Mam ochotę wspiąć się wyżej i zdzielić tego palacza bryłą węgla. Ale trzymam pokusę na wodzy, bo wiem, że gdybym jej uległ, zostałbym zmasakrowany przez obsadę parowozu. Następna stacja. Znowu czekam w ciemności przed lokomotywą. Pociąg rusza, lecz tym razem obydwaj hamulcowi strzegą pierwszego ślepego. Odgaduję ich grę. Uniemożliwiają mi powtórzenie ostatniej sztuczki. Nie mogę wskoczyć na drugą platformę i po przeciwnej stronie dopędzić pierwszej. Kiedy mija mnie pierwszy wagon, a nie próbuję szczęścia, kolejarze zeskakują w dwóch kierunkach. Zdobywam drugą platformę, ale wiem, że za chwilę prześladowcy natrą na mnie z prawego i lewego skrzydła. Wpadam w pułapkę. Obie drogi odwrotu są odcięte. Ale istnieje przecież trzecia: w górę. Nie czekając przybycia napastników wspinam się po prostopadłych żelaznych prętach i staję na kole hamulca ręcznego. Należycie wykorzystałem chwilę zwłoki, bo słychać już tupot kroków na stopniach platformy. Nie ociągam się, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Podnoszę ręce i chwytam półokrągłe, spadziste okapy dachów dwu sąsiednich wagonów. Oczywiście prawą dłonią dotykam jednego dachu, lewą drugiego. Tymczasem hamulcowi zdążyli już wdrapać się na stopnie. Wiem o tym, chociaż jestem zbyt zajęty, żeby się przyglądać. Wszystko dzieje się w ciągu ledwie kilku sekund. Mocno odbijam się stopami i podnoszę ciężar ciała na rękach. Kiedy podkurczam nogi, prześladowcy sięgają po mnie i chwytają powietrze. Widzę ich dobrze, bo zerkam w dół, słyszę też przekleństwa. Znajduję się w dość niedogodnej pozycji, gdyż podróżuję na spadzistych dachach dwóch jednocześnie wagonów. Sprężystym, zwinnym ruchem przerzucam obie nogi na jeden półokrągły okap, obie ręce na drugi. Później, macając brzegi okapu, pełznę wyżej, na płaską powierzchnię dachu. Tam sadowię się, żeby zaczerpnąć tchu, i odpoczywam uczepiony wystającego wentylatora. Jestem na wierzchu pociągu, „na pokładach”, jak mówi się w języku trampów, którzy opisany przed chwilą zabieg nazywają „okrętowaniem”. Niechaj wolno mi będzie wspomnieć na tym miejscu, że tylko młody i bardzo energiczny łazik może zaokrętować się na pociąg osobowy, i to wtedy jedynie, gdy nie zbywa mu odwagi. Pociąg toczy się, nabiera szybkości. Jestem bezpieczny do najbliższej stacji — ale nie dalej. Jeżeli zostanę na dachu w czasie postoju, to — wiem dobrze — hamulcowi zbombardują mnie kamieniami. Przeciętnie silny hamulcowy potrafi rzucić na dach wagonu dość ciężki kamień… powiedzmy od pięciu do dwudziestu funtów. Z drugiej strony prześladowcy będą przypuszczalnie czekać mnie na następnej stacji, przekonani, że zlezę z dachu w punkcie, z którego tam wlazłem. A zatem koniecznie muszę wybrać jakąś inną platformę. Pragnąc serdecznie, by na przestrzeni najbliższej pół mili nie było tunelu, dźwigam się na nogi i maszeruję pod prąd po dachach kilku wagonów. Cóż, człowiek winien pozbyć się trwogi przed taką promenadą. Dachy wagonów osobowych nie są przystosowane do przechadzek o północy. Jeżeli mi ktoś nie wierzy, niech sam spróbuje. Niech odbędzie mały spacerek po rozdygotanych, podskakujących dachach, gdzie za podporę może służyć jedynie czarna pustka. A kiedy znajdzie się przed spadzistym okapem, śliskim i wilgotnym od rosy, przyspieszy kroku, żeby skoczyć zręcznie na drugi okap, równie wilgotny i śliski. Wierzajcie mi, wtedy ten ktoś przekona się, czy nie ma przypadkiem słabego serca lub skłonności do zawrotów głowy. Pęd maleje przed stacją, a ja schodzę z pokładu o sześć wagonów dalej, niż się zaokrętowałem. Nikogo nie ma na platformie. Kiedy pociąg staje, ześlizguję się na ziemię. W przodzie, między sobą a parowozem, widzę dwa ruchome światła. Kolejarze szukają mnie na dachach. Spostrzegam, że wagon, koło którego stoję, to „cztero–kółka” — co znaczy, że ma tylko po cztery koła przy każdym wózku. (Jeżeli chcesz zejść pod pokład, na osie, wystrzegaj się „sześcio–kółek” — to prosta droga do zguby). Daję nura pod pociąg i zmierzam w stronę osi. Doprawdy, mam nie lada szczęście, że pociąg stoi w miejscu. Po raz pierwszy w życiu schodzę pod pokład na linii Canadian Pacific, toteż budowa podwozia jest dla mnie nowością. Próbuję prześliznąć się między górną ramą wózka a dnem wagonu. Jest tam jednak zbyt ciasno, abym mógł się wkręcić. To dla mnie nowość. Przywykłem, że w Stanach Zjednoczonych schodzi się pod pokład w pełnym biegu. Trzeba tylko uczepić się resora i przerzucić nogi na sztangę hamulca, aby stamtąd nad górną ramą wózka przedostać się do bezpiecznego siedzenia na skrzyżowaniu osi. Po ciemku macam rękami i odkrywam szparę między sztangą hamulca a ziemią. Trudno się tam wcisnąć. Leżę płasko na brzuchu i wiję się jak robak. Ostatecznie włażę do wnętrza wózka i wygodnie zasiadam na osi. Zaczynam się głowić, co myślą hamulcowi: gdzie ich zdaniem mogłem się podziać. Pociąg rusza. Nareszcie załoga dała mi spokój. Czy istotnie? Już na pierwszej stacji widzę błysk latarki pod sąsiednim wagonem. Szukają mnie na osiach! Trzeba co tchu zmykać! Na brzuchu czołgam się pod sztanga hamulca. Zobaczyli mnie! Biegną w tę stronę! Na czworakach przeskoczyłem szynę i zrywam się na nogi. Znów galopuję w kierunku jazdy. Mijam parowóz, kryję się pod osłoną ciemności. Sytuacja się powtarza: jestem przed lokomotywą i pociąg musi mnie minąć. Oto rusza. Na pierwszym ślepym bagażowym miga latarka. Przycupnąłem. Patrzę na rozglądającego się wokół hamulcowego. Drugiej platformie też nie brak latarni. Kolejarz dostrzegł mnie i krzykiem zawiadamia kolegę z pierwszego wagonu. Obydwaj zeskakują. Mniejsza o to. Złapię trzecią platformę i znów się zaokrętuję. Ale… Wielki Boże! I na trzeciej platformie jest latarka! To konduktor. Przepuszczam wagon. Teraz mam całą załogę przed sobą. Obracam się na pięcie i z całych sił biegnę pod prąd. Spoglądam przez ramię. Wszystkie trzy latarnie świecą na ziemi. Gwałtownie kołyszą się w pościgu. Robię zryw. Minęło mnie już pół pociągu, skaczę więc przy dużej szybkości. Wiem, że za dwie sekundy hamulcowi i konduktor rzucą się na mnie niczym rozwścieczone wilki. Skaczę na koło hamulca ręcznego, chwytam rękami okapy dachów, winduję się w górę. Zawiedzeni prześladowcy zbili się w grupkę na platformie jak psy, którym umknął kot. Szczekają pod moim adresem obelgi i mówią bardzo niepochlebne rzeczy o moich przodkach. Ale nie martwię się z tej racji. Jest ich pięciu, licząc maszynistę i palacza. Mają za sobą majestat prawa i potęgę wielkiego towarzystwa kolejowego. A przecież ja ich biję! Jestem za daleko w tyle pociągu, wędruję więc po dachach, aż trafiam na piąty czy szósty — wagon za lokomotywą. Ostrożnie zerkam na dół. Platformę zajmuje jeden z hamulcowych. Domyślam się, że mnie spostrzegł, bo szybko daje nurka do wnętrza wagonu. Wiem również, że czeka na mnie za drzwiami, gotów do skoku, gdybym próbował w tym miejscu zejść z pokładu. Udaję jednak, że nie podejrzewam niczego, i nie ruszani się, by utrzymać w błędzie prześladowcę. Nie widzę go, wiem jednak, że raz otworzył drzwi i wychylił głowę, aby się upewnić czy nie zginąłem. Szybkość maleje przed stacją. Spuszczam nogi z dachu i zaczynam machać nimi kusząco. Pociąg staje, a nogi wciąż dyndają. Słyszę, jak klamka obraca się po cichu. Hamulcowy czeka. Nagle zrywam się, biegnę po dachach do przodu. Tupię nad głową kolejarza, który czyha za drzwiami. Pociąg jeszcze stoi. Dokoła zalega cisza nocy. Staram się robić jak najwięcej hałasu waląc butami w metalowy dach wagonu. Nie wiem na pewno, lecz odgaduję, że mój dręczyciel pędzi w tej chwili do przodu, żeby capnąć mnie, gdy będę zeskakiwał na drugą platformę. Ale tego nie robię. W połowie dachu staję. Później cicho i prędko wracam, skąd przyszedłem. Droga wolna! Ląduję po przeciwnej stronie niż zabudowania stacyjne i raz jeszcze ginę w mroku. Nie widziała mnie żywa dusza! Idę pod parkan na granicy gruntów kolejowych i zaczynam obserwację. O! A cóż to znowu? Widać latarnię nad moim pociągiem. Posuwa się od przodu do tyłu. Są— widać zdania, że nie zeszedłem z pokładów. Szukają mnie na dachach. Ale nie na tym koniec. Na ziemi, po obydwu stronach pociągu, latarki dotrzymują kroku wędrującemu w górze ognikowi. To istna nagonka na króliki. Oczywiście ja gram rolę królika. Kiedy myśliwy przepłoszy mnie z dachu, muszę wpaść w łapy któregoś z jego towarzyszy. Kręcę papierosa i gapię się na sunący opodal pochód. Minął mnie, mogę więc śmiało pomaszerować przed lokomotywę. Bez oporu zajmuję pierwszą platformę, gdy pociąg ruszył. Ale nim zdążył rozpędzić się na dobre, zapalając papierosa spostrzegłem, że palacz przelazł na tył tendra i przygląda mi się ze stosu węgla. Strach mnie oblatuje. Przecież z takiego stanowiska facet może obrzucić mnie bryłami i stłuc na galaretę! Ale palacz nie robi tego. Odzywa się do mnie, a ja z nie lada ulgą chwytam w jego głosie nutę uznania. — O, ty su–kin–sy–nu! — mówi tylko. To najwyższy komplement. Odczuwam miły dreszcz jak uczniak, który otrzymał zaszczytną pochwałę. — Ty, słuchaj — zwracam się do niego. — Dasz spokój zabawie z wodą? Nie obsikasz mnie więcej? — A pewnie — odpowiada i wraca do swojej roboty. Zawarłem sojusz z parowozem, ale brygada konduktorska prześladuje mnie nadal. Następna stacja. Konduktor i hamulcowi obsadzają znowu wszystkie trzy ślepe bagażowe. Okrętuję się gdzieś pośrodku pociągu. Ale kolejarze zawzięli się na mnie: zatrzymują pociąg. Chcą zdmuchnąć mnie za wszelką cenę. Dumny ekspres transkontynentalny trzykrotnie staje na moją cześć na tym odcinku. Za każdym, razem wymiguję się i włażę na pokłady. Ale to daremne wysiłki, bo kolejarze pojmują wreszcie sytuację. Przekonałem ich, że nie upilnują pociągu. Zdają sobie sprawę, że trzeba przedsięwziąć coś innego. Wpadli na pomysł. Kiedy pociąg staje, wszyscy zaczynają mnie ścigać. Aha! Przejrzałem grę! Chcą mnie odpędzić. Z początku zaganiają w tył, w stronę ostatnich wagonów. Rozumiem, co mi grozi. Kiedy znajdę się przy końcu pociągu, ten ruszy i zostawi mnie na stacji. Uskakuję w bok, wykręcam się, zawracam i przebiwszy linię obławy cwałuję w kierunku parowozu. Jeden z hamulcowych niestrudzenie depce mi po piętach. Niech i tak będzie. Przepędzę go, jak nie zdarzyło mu się nigdy w życiu, bo dech mam długi. Biegnę przed siebie torem, mniejsza o to dokąd. Jeżeli będzie mnie ścigał przez dziesięć mil, i tak musi złapać pociąg, a ja przecie potrafię wskoczyć przy każdej szybkości, przy której on zdoła to zrobić. Biegnę więc spokojnie, wyprzedzając, ile trzeba, prześladowcę, i w mroku wytężam wzrok, żeby nie przegapić jakiegoś ogrodzenia lub zwrotnicy i nie wpakować się w biedę. Niestety! Patrzę za daleko, toteż zahaczam o coś bliskiego, o małą, niewidoczną przeszkodę — i jak długi rozkładam się na ziemi. W mgnieniu oka staję na nogach, ale hamulcowy trzyma mnie już za kołnierz. Nie wyrywam się. Bez reszty zajęty jestem łapaniem tchu i niemą oceną przeciwnika. To chuderlawy facet. Mam nad nim przewagę przynajmniej trzydziestu funtów. A zresztą, jest tak jak ja zmęczony, jeżeli więc spróbuje łoić mi skórę, pokażę mu, gdzie raki zimują. Ale ta sprawa upada sama przez się, bo kolejarz nie bierze się do łojenia skóry. Zaczyna natomiast ciągnąć mnie z powrotem w kierunku pociągu, skąd wynika inna kwestia. Widzę latarki konduktora i drugiego hamulcowego. Zbliżamy się do nich. Nie na darmo zawarłem znajomość z nowojorską policją. Nie na darmo w wagonach towarowych, przy wieżach ciśnień i w celach więziennych nasłuchałem się krwawych opowieści o wykańczaniu facetów. Co będzie, jeżeli ta trójka zechce mnie wykończyć? Bóg mi świadkiem, że nie szczędziłem im prowokacji. Zaczynam szybko myśleć. Coraz bardziej zbliżamy się do tamtych dwóch kolejarzy. Spoglądam na dołek i szczęką mojego stróża. Przygotowuję w duchu prawy i lewy sierpowy, jakimi go potraktuję, gdy dojrzę jakieś niepokojące znaki. Ba! Znam inny kawał, jaki mógłbym mu zrobić. Zaczynam żałować,. że od razu nie uciekłem się do tej sztuczki. Jak zechcę, dam szkołę hamulcowemu dlatego właśnie, że trzyma mnie za kołnierz. Mocno zaciska palce, wsuwa głęboko, a ja mam marynarkę dobrze zapiętą. Czy widziałeś kiedy, czytelniku, kołowrotek? Oto, jak wygląda. Zadanie mam nietrudne. Wystarczy dać raptem nurka pod pachą opiekuna i zacząć się obracać — szybko, bardzo szybko. Wiem, jak to się robi. Trzeba kręcić się prędko, nierówno, a za każdym razem wtykać głowę pod trzymającą kołnierz rękę. Zanim kolejarz się zorientuje, ta trzymająca mnie łapa sama znajdzie się w potrzasku. Nie będzie mógł jej uwolnić. Przy kołowrotku działa potężna siła. W dwadzieścia sekund po pierwszym obrocie krew tryśnie z końców palców, delikatne ścięgna zaczną pękać, z nerwów i mięśni zrobi się jedna bolesna miazga. Czytelniku! Spróbuj zastosować kołowrotek, jeżeli ktoś chwyci cię za kołnierz. Ale bądź szybki, szybki niby błyskawica. Pamiętaj też, by przy obrotach koniecznie osłaniać twarz lewym ramieniem, a żołądek prawym. Widzisz, facet, co capnął cię za kołnierz, może będzie chciał cię zatrzymać uderzeniem wolnej pięści. Dobrze też kręcić się od tej wolnej ręki, nie w jej stronę. Kułak w kierunku ruchu nigdy nie może być tak groźny jak przeciwko kierunkowi. Hamulcowy nigdy się nie dowie, jak blisko był wielkiej, bardzo wielkiej biedy. Uratowało go tylko to, że kolejarze nie zamierzali mnie wykończyć. Kiedy się zbliżyliśmy, mój opiekun krzyknął, że ma mnie, a tamci dali latarkami znak, aby pociąg ruszył. Minął nas parowóz i trzy ślepe bagażowe. Później konduktor i tamten hamulcowy skoczyli na stopnie. Mój pogromca nie puszczał jednak kołnierza. Rozumiem, o co chodzi. Będzie mnie trzymał, dopóki pociąg nas nie minie. Wtedy on dopędzi ostatni wagon, a ja zostanę na lodzie — zdmuchnięty. Ale wagony suną szparko. Maszynista chce widocznie odrobić stracony czas. Pociąg jest długi. Widzę, że mój hamulcowy zatroskanym wzrokiem ocenia szybkość. — Uda ci się, jak myślisz? — pytam z niewinną miną. Kolejarz puszcza kołnierz, co sił biegnie z prądem, skacze. Kilka wagonów musi mnie jeszcze minąć. On wie o tym, toteż stoi na stopniach, wyciąga szyję, nie spuszcza mnie z oka. W tym momencie świta mi w głowie .pomysł. Zdobędę ostatnią platformę. Zdaję sobie sprawę, że pęd rośnie z sekundy na sekundę, ale w najgorszym razie wytarzam się w piachu. A zresztą ducha dodaje mi młodzieńczy optymizm. Nie myślę demaskować planu. Stoję koło toru z opuszczonymi rękami, jak gdybym stracił wszelką nadzieję. Nieznacznie jednak badam stopą, czy żwir w tym miejscu sprzyja odbiciu. Jest bez zarzutu. Bacznie obserwuję wychyloną z okna głowę hamulcowego. Cofa się wreszcie. Kolejarz jest widocznie zdania, że pociąg pędzi zbyt szybko, bym się ważył na próbę. To prawda! Pociąg pędzi szybko — szybciej niż jakikolwiek pociąg, który atakowałem w życiu. Nadjeżdża ostatni wagon. Ile sił w nogach, startuję w tę samą stronę. Odbywam krótkodystansowy, błyskawiczny bieg. Nie zdołam oczywiście wyrównać szybkości, mogę jednak różnicę zredukować do minimum i dzięki temu zmniejszyć wstrząs przy udanym susie. W pośpiechu i ciemności nie widzę żelaznej balustradki ostatniej platformy. Nie mam czasu jej szukać. Sięgam tam, gdzie, jak mi się wydaje, być powinna. Jednocześnie ziemia umyka mi spod nóg. Teraz wszystko zależy od szczęścia. Kości rzucone! Za sekundę mogę toczyć się po piachu z połamanymi żebrami lub rękoma, albo ze skręconym karkiem. Ale nie! Palcami czepiam się pewnej podpory, potężna siła szarpie mnie za rękę, podrywa całe ciało. Z donośnym trzaskiem nogi lądują na stopniach. Siadam niezmiernie dumny z siebie. W żadnej dotychczasowej podróży na gapę nie popisałem się takim skokiem. Dobrze wiem, że późną nocą jadąc na ostatniej platformie można spokojnie przesiedzieć kilka odcinków. Ale nie mam ochoty tkwić na końcu pociągu. Przy pierwszym postoju biegnę do przodu, mijam pulmany, schodzę pod pokład i sadowię się na osi wagonu osobowego. Na drugiej stacji przerzucam się dalej i umieszczam na innej osi. Jestem teraz względnie bezpieczny. Brygada konduktorska jest przekonana, że mnie zdmuchnęła. Ale odczuwam skutki długiego dnia i pełnej napięcia nocy. Pod pokładem chłód nie dokucza i nie ma wiatru. Zaczynam drzemać. Tak nie można! Sen na osiach to niechybna zapowiedź śmierci! Korzystając z postoju wyłażę z kryjówki i idę na przód, do drugiej ślepej platformy. Tam mogę położyć się i przespać, toteż śpię — jak długo, nie wiem. Kiedy się budzę, latarka świeci mi prosto w oczy. Obydwaj hamulcowi gapią się na mnie. Zbieram się w sobie, szykuję do obrony. Próbuję zgadnąć, który z nich pierwszy zacznie mi łupić skórę. Ale hamulcowi są dalecy od takich zamiarów. — Myślałem, żeśmy cię zdmuchnęli — mówi ten, co trzymał mnie za kołnierz. — Gdybyś mnie w porę nie puścił, byłbyś zdmuchnięty razem ze mną — odpowiadam. — Jak to? — dziwi się kolejarz. — Uczepiłbym się ciebie i tyle. Dwaj prześladowcy odbywają krótką naradę i ogłaszają wyrok. — No, możesz jechać dalej, łobuzie. Trudno jakoś odczepić się od ciebie. Odeszli i dali mi spokój aż do zmiany brygady konduktorskiej. Opowiedziałem całą tę historię, aby wyjaśnić, co właściwie znaczy zwrot „trzymać się pociągu”. Naturalnie wyłowiłem ze wspomnień noc szczególnie pomyślną. Nie będę opowiadał o wielu, bardzo wielu nocach, kiedy pech przeszkodził mi w podróży lub zostałem zdmuchnięty. Na zakończenie chcę powiedzieć, co zaszło, gdy nastąpiła zmiana brygady konduktorskiej. Na jednotorowych liniach transkontynentalnych pociągi towarowe czekają na stacjach, gdzie odbywają się zmiany brygad, aby przepuścić osobowe. Tym razem rozstałem się z ekspresem i zacząłem szukać towarówki, która pojedzie jego śladem. Znalazłem ją na bocznicy, gotową do drogi. Wszedłem do krytego wagonu w połowie napełnionego węglem i ułożyłem się wygodnie. Zasnąłem w jednej chwili. Obudził mnie rumor odsuwanych drzwi. Był świt, chłodny i szary, a towarówka jeszcze nie ruszyła. Konduktor wsunął głowę do środka. — Wynocha stąd, ty cholerny cholerniku! — ryknął pod moim adresem. Oczywiście wyniosłem się i stojąc na torze patrzyłem, jak kontroluje wagony — wszystkie, jeden po drugim. Kiedy zniknął mi z oczu, pomyślałem, że nie będzie na pewno podejrzewał, iż odważę się wleźć do tego właśnie wagonu, z którego mnie przepędził. Wróciłem więc i ponownie ułożyłem się na węglu. Ale myśli owego konduktora musiały biec równolegle do moich i przywieść go do wniosku, że postąpię nie inaczej. W każdym razie kolejarz wrócił i przegonił mnie po raz drugi. „Nie ma mowy — rozumowałem — by teraz mógł zamarzyć, że trzeci raz powtórzę ten sam manewr”. Bez wahania ulokowałem się na dawnym miejscu. Ale chciałem się zabezpieczyć. W wagonie otwierały się tylko jedne drzwi. Drugie były zabite. Zacząłem odrzucać węgiel i wybrawszy jamę pod tymi ślepymi drzwiami ułożyłem się wygodnie. Raz jeszcze usłyszałem odsuwanie drzwi. Konduktor wdrapał się do wagonu i ze stosu węgla rozglądał się na wszystkie strony. Nie mógł mnie widzieć, lecz wołał, żebym się wynosił. Chciałem go zmylić, leżałem więc cicho jak trusia. Kiedy jednak zaczął spychać bryły węgla do mej kryjówki, dałem za wygraną i pozwoliłem się wygonić po raz trzeci. Przy sposobności kolejarz nie szczędząc ciepłych słów oznajmił, co mnie czeka, jeżeli znów zostanę przyłapany w tym samym miejscu. Zmieniłem taktykę. Kiedy czyjeś myśli biegną równolegle do twoich, musisz zmylić przeciwnika. Raptownie porzuć wtedy linię rozumowania i obierz nową. Tak właśnie postąpiłem. Przycupnąłem między jakimiś wagonami na drugiej bocznicy i obserwowałem, co się dalej stanie. Oczywiście, konduktor wrócił do mojego dawnego wagonu. Otworzył drzwi, wszedł do środka, nawoływał, rzucał kawałki węgla do wygrzebanej przeze mnie jamy. Ba! Na czworakach polazł dalej i zajrzał do mej kryjówki. To go uspokoiło. W pięć minut później pociąg towarowy ruszał, a konduktora nie było w pobliżu. Wystartowałem i zrównawszy się z tamtym wagonem szarpnąłem drzwi i wspiąłem się do środka. Konduktorowi nie przyszło nawet do głowy mnie szukać. W węglarce przejechałem dokładnie tysiąc dwadzieścia dwie mile. Prawie przez całą drogę spałem, a na ważniejszych stacjach (gdzie towarowe stoją zawsze przynajmniej godzinę) wysiadałem, aby użebrać coś do jedzenia. Przejechawszy tysiąc dwadzieścia dwie mile rozstałem się z tym wagonem dzięki pomyślnemu wydarzeniu. Zaproszono mnie na posiedzenie, a nie narodził się jeszcze tramp, który w każdej chwili nie zrezygnuje z pociągu na rzecz posiedzenia. Przełożył Tadeusz Jan Dełinel Hoboes that Pass m the Night NOCNE SPOTKANIA Z TRAMPAMI W okresie włóczęgi setkami spotykałem trampów, którzy witali mnie serdecznie albo ja ich witałem. Razem z nimi oczekiwałem przy stacyjnych wieżach ciśnień, doprowadzałem do porządku garderobę i tłukłem wszy, pichciłem jedzenie, żebrałem na ulicach lub u drzwi domów, polowałem na odjeżdżające pociągi. Kumple ci odchodzili i na zawsze ginęli mi z oczu. Byli jednakże inni, co jawili się, niknęli i znów jawili zdumiewająco często, albo tacy, którzy przemykali w pobliżu niby widma niewidzialne i najzupełniej nieuchwytne. Pewnego łazika tej ostatniej kategorii ścigałem przez całą Kanadę wzdłuż trzech tysięcy mil linii kolejowych. Nie widziałem go nigdy. Z przezwiskiem jego „Jack–Żagiel” po raz pierwszy zetknąłem się w Montrealu. Zobaczyłem podobiznę żagla okrętowego pięknie wyciętą scyzorykiem. Pod nią był napis: „Jack–Żagiel”, nad nią zaś znaki „N.Z.15–10–94”. Informowały one, że ten łazik podróżuje w kierunku zachodnim, a w Montrealu był piętnastego października 1894 roku. Wyprzedził mnie o jeden dzień. W tym czasie miałem przezwisko „Jack– Żeglarz”, które bez namysłu wyciąłem obok godła Jacka–Żagla, dorzucając datę i wiadomość, że ja również udaję się na zachód. Nie wiodło mi się przez następne sto mil i w osiem dni później wytropiłem godło Jacka–Żagla o trzysta mil na zachód od Ottawy. Było wycięte na wieży ciśnień, a data wskazywała, że i on zmarnował wiele czasu. Miał ledwie dwa dni „for”. Ja byłem „kometą” i „trampem królewskim”, on również, a zatem doścignięcie go stanowiło kwestię ambicji i dobrej reputacji. Dzień i noc gnałem rozmaitymi pociągami i wyprzedziłem Jacka–Żagla. Następnie szczęście się odwróciło i znowu zostałem w tyle. To Żeglarz, to Żagiel zyskiwał jeden lub dwa dni przewagi. Kiedy był pierwszy, dochodziły mnie o nim słuchy dzięki podróżującym na wschód trampom. Mówili, że Jack–Żagiel zainteresował się Jackiem–Żeglarzem i dopytuje o niego. Na pewno byłaby z nas świetnie dobrana para, gdybyśmy się spiknęli. Ale nie mogło jakość dojść do spotkania. Ja podróżowałem pierwszy przez całą Manitobę, za to on prowadził w Albercie. Pewnego pochmurnego, zimnego rana w czasie zmiany załogi pociągu na stacji leżącej na wschód od Przełęczy Kicking Horse dowiedziałem się, że poprzedniego dnia wieczorem widziano Jacka–Żagla pomiędzy Przełęczą Kicking Horse a Przełęczą Rogers. Wiadomość tę uzyskałem w dość oryginalny sposób. Całą noc jechałem w „pulmanie z bocznym wejściem” (czyli krytej towarówce) i prawie na śmierć zmarznięty wywlokłem się z wagonu, aby na stacji wyżebrać coś do jedzenia. W powietrzu wisiała lodowata mgła. Atak na kilku palaczy, których zastałem w okrąglaku*, okazał się skuteczny. Poczęstowali mnie swymi zapasami, a ponadto wycyganiłem od nich blisko kwartę niebiańsko dobrej „Jawy”. Szybko podgrzałem tę kawę i brałem się właśnie do jedzenia, kiedy z zachodu nadjechał pociąg towarowy i stanął na stacji. Mały włóczęga otworzył drzwi wagonu, wygramolił się z trudem i przez tumany mgły przykuśtykał do mnie. Był sztywny z chłodu i wargi miał zupełnie sine. Podzieliłem się z nim „Jawą” i żarciem, a w zamian otrzymałem wiadomości najpierw o „Jacku–Żaglu, a później o samym malcu. Wyobraźcie sobie, chłopiec pochodził z mojego rodzinnego miasta, z Oakland w Kalifornii, i należał do głośnej szajki Boo — organizacji trampów, z którą stowarzyszałem się od czasu do czasu. W ciągu pół godziny nagadaliśmy się do woli i uprzątnęli zapasy żywności. Później odjechał mój towarowy i powiózł mnie na zachód śladem Jacka–Żagla. Ugrzęzłem między przełęczami, dwa dni głodowałem, a trzeciego musiałem maszerować jedenaście mil, nim wykombinowałem jakieś żarcie. Mimo to udało mi się wyprzedzić Żagla w drodze nad rzeką Fraser w Kolumbii Brytyjskiej. Polowałem wtedy na osobowe i nadrobiłem czas, ale on musiał podróżować tak samo, i to zręczniej i z większym szczęściem, bo do Mission trafił przede mną. Mission jest stacją węzłową położoną o czterdzieści mil na wschód od Vancouveru. Można również udać się stąd na południe przez stany Waszyngton i Oregon linią Northern Pacific. Zastanawiałem się więc, jaki kierunek obierze Jack–Żagłel, gdyż byłem pewien, że nadal prowadzę. Sam miałem zamiar jechać dalej na zachód, do Vancouveru. Zbliżyłem się do wieży ciśnień, aby zostawić znak, i zobaczyłem świeżo wycięte godło Jacka–Żagla, opatrzone dzisiejszą datą. Co tchu pospieszyłem do Vancouveru, lecz nie zastałem już nieznajomego druha. Nie tracąc czasu upolował statek i mknął dalej na zachód w pogoni za wielką przygodą. Bez przesady, Jaeku–Żaglu, jesteś trampem królewskim, a wiatr, „co łazikuje po gościńcach świata”, jedynym twoim kumplem. Uchylam przed tobą kapelusza. Jesteś swój chłop. W tydzień później zaokrętowałem się również. Na parowcu „Umatilla” znalazłem miejsce wśród załogi, aby pracą opłacić przejazd na południe, do San Francisco. Ha! Jack–Żagiel i Jack– Żeglarz! Jaka szkoda, że nie doszło do spotkania! Stacyjna wieża ciśnień to przewodnik i księga adresowa trampa. Nie tylko z braku innego zajęcia wycina on tam swoje przezwisko lub godło, datę i zamierzony kierunek podróży. Często, bardzo często spotykałem łazików, którzy wypytywali, czy nie spotkałem takiego a takiego gościa albo jego znaku. Nieraz też mogłem udzielić informacji, na jakiej wieży ciśnień natknąłem się na godło opatrzone niedawną datą i w jaką stronę ów gość wtedy zmierzał. A tramp, który otrzymał taką wiadomość, brał nogi za pas i ruszał śladem przyjaciela. Cóż, widywałem łazików, co tropiąc kumpla przemierzyli cały kontynent tam i z powrotem i wciąż jeszcze byli w drodze. Te pseudonimy można by nazwać kryptonimami kolejowymi. Wędrowcy obierają je sami albo dostają od towarzyszy przezwiska. Na przykład ostrożny Joe był podszyty tchórzem i tak ochrzcili go kompani. Żaden szanujący się tramp nie zgodzi się na przydomek „Pijak”, a bardzo nieliczni chcą wspominać przeszłość, kiedy poniżali się pracą, toteż przezwiska oparte na nazwach rzemiosł są nader rzadkie. Spotykałem jednak takie jak: Czarny Murarz, Rudy Malarz, Blacharz z Chi, Kotlarz, Chłopiec Okrętowy, Łazik Drukarz. Nawiasem mówiąc Chi (wymawiaj szaj) to żargonowy skrót Chicago. Największym powodzeniem cieszą się wśród trampów pseudonimy pochodzące od rodzinnych miejscowości lub okolic: Tomray z Nowego Jorku, Slim znad Pacyfiku, Smithy z Buffalo, Tim Kantończyk, Jack z Pittsburga, Latarnia z Syrakuz, Mickey Trojańczyk, Jimmy z Con—necticut. Był także Chudy Jim z Vinegar Hill, co nigdy nie pracował i pracować nie będzie. „Latarnia” to zawsze Murzyn, nazywany tak zapewne z racji błyszczącej skóry, a zatem Latarnia z Teksasu czy Latarnia z Toledo daje pojęcie zarówno o rasie, jak miejscu rodzinnym noszącego przezwisko. A oto inne pseudonimy oparte na narodowości: Latarnia z Frisco*, Irlandzki Nowojorczyk, Francuz znad Michiganu, Jack Anglik, Pętak z Londynu, Holender z Milwaukee. Niektórzy włóczędzy nazywają się według barw, jakie z łaski natury otrzymali przy narodzinach: Bielas z Chi, Rudzielec z New Jersey, Czarny Bostończyk, Szatyn z Seattle, Płowy Dick i Żółty Kałdun. Ten ostatni był Kreolem znad Missisipi i podejrzewam, że sam nie obrał sobie przezwiska. Sporo wyobraźni musieli mieć młodzieńcy, którzy przechrzcili się: Król Teksasu, Radosny Joe, Bomba z Connors, Łazik–Pajac, Czarny Huragan, McCall–Przynęta. Inni, obdarzeni mniej bujną fantazją, odwołują się do cech swej powierzchowności: Tyka z Vancouveru, Konus z Detroit, Gruby z Ohio, Długi Jack, Tęgi Jim, Mały Joe, Kuc z Nowego Jorku, Nosacz z Chi, Ben–Garbus. Osobną kategorię stanowią wyrostki, czyli pętaki szlaku, którzy celują w doborze różnorodnych przezwisk. Tu i ówdzie napotykałem takie na przykład pseudonimy: Zuch—Pętak, Ślepy Pętak, Pętak Mysi—królik, Pętak Pobożny, Pętak Nietoperz, Pętak Pospieszny, Pętak Kuchcik, Pętak Małpa, Pętak z Jowy, Pętak w welwetowych portkach, Pętak Mówca (któż odgadnie, skąd się to wzięło?), Pętak Pyskaty (ten potrafił kląć, możecie mi wierzyć!). Wieżę ciśnień w San Marcial w stanie Nowy Meksyk zdobił przed dwunastoma laty taki informator dla trampów: 1) Główna droga ujdzie. 2) Gliny mało zaczepne. 3) Okrąglak dobry na nocleg. 4) Pociągi na północ kiepskie. 5) Chałupy do niczego. 6) Knajpy dobre dla kucharzy. 7) Bufet na stacji tylko do nocnej roboty. Punkt pierwszy informuje, że na głównej ulicy miasta można z powodzeniem prosić o jałmużnę; drugi — że policja nie prześladuje trampów; trzeci — że można się przespać w parowozowni. Natomiast pozycja czwarta jest dwuznaczna: pociągi zmierzające na północ mogą nie nadawać się do podróży, albo do żebraniny. Punkt piąty oznacza, iż w domach prywatnych niemile przyjmują włóczęgów, a szósty — że tylko łazik z praktyką kucharską może posilić się w miejscowych restauracjach. Najwięcej kłopotu sprawiła mi ostatnia informacja. Nie zdołałem odgadnąć, czy bufet stacyjny jest miejscem, w którym można z powodzeniem żebrać w nocy, czy też tylko łazik z praktyką kucharską zdoła tam coś skorzystać, i to jedynie w nocy, czy wreszcie każdy tramp (zarówno kucharz, jak nie kucharz) może pomóc służbie bufetu przy brudnej robocie i zarobić jaki taki poczęstunek. Wracajmy jednak do nocnych spotkań z trampami. Dobrze pamiętam jednego, z którym zetknąłem się w Kalifornii. Był Szwedem, ale długo mieszkał w Stanach i nie można było odgadnąć jego narodowości. Musiał się sam do niej przyznawać. Prawdę rzekłszy, przybył do Ameryki jako niemowlę. Po raz pierwszy spotkałem go w górskim miasteczku Truckee. „Dokąd koleżka?” — brzmiało powitanie, na które obaj odpowiedzieliśmy: „Na wschód”. Tego wieczora spora paczka włóczęgów próbowała zdobyć transkontynentalny. W zamieszaniu zgubiłem Szweda i pociąg. Do Reno w stanie Nevada przyjechałem krytym wagonem towarowym, który zaraz odstawiono na bocznicę. Był niedzielny ranek. Wy—dreptałem jakie takie śniadanie i poszedłem do obozowiska Piute, żeby gapić się na grających w kości Indian. Stał tam Szwed wielce zaciekawiony hazardem. Stowarzyszyliśmy się bez wahania. On był jedynym moim znajomym w tamtej okolicy. Ja byłem jego jedynym znajomym. Razem wyszliśmy z obozowiska, jak dwaj pustelnicy, którym obrzydł pustelniczy żywot. Razem zdobyliśmy obiad i spędzili resztę dnia, a pod wieczór próbowaliśmy uczepić się tej samej towarówki. Ale Szweda zdmuchnięto, pojechałem więc sam — po to, by dać się zdmuchnąć na pustyni o dwadzieścia mil dalej. Miejsce, w którym zostałem zdmuchnięty, było chyba najbardziej odludne na świecie. Nazywało się to stacją sygnałową, a składało z baraku wciśniętego bez sensu między wydmę piaszczystą a kolczaste zarośla. Dął lodowaty wiatr, noc zapadała, a samotny telegrafista — jedyny mieszkaniec baraku — bał się mnie jak ognia. Wiedziałem, że nie wyłudzę od niego ani kolacji, ani noclegu. Aż nazbyt widomy strach tego człowieka był zapewne przyczyną, dla której nie uwierzyłem, gdy mnie zapewniał, że pociągi jadące na wschód nigdy się tu nie zatrzymują. A zresztą, wyrzucono mnie przecież właśnie tutaj ze stojącego pociągu ledwie przed pięcioma minutami. Telegrafista zapewniał, że tamten pociąg zatrzymał się na specjalne polecenie, a rok może minąć, zanim taki przypadek się powtórzy. Ponadto radził, abym starał się o środek lokomocji w Wadsworth, dokąd jest ledwie dwanaście czy piętnaście mil i można dojść na piechotę. Wolałem jednak czekać, dzięki czemu miałem przyjemność zobaczyć aż trzy pociągi towarowe mijające stacyjkę bez zatrzymania. Dwa jechały na zachód, jeden na wschód. Byłem ciekaw, czy mój Szwed podróżuje tym ostatnim. Cóż, musiałem powędrować torem do Wadsworth, co też zrobiłem ku znacznej uldze telegrafisty, bo zapomniałem spalić barak i jego mieszkańca zamordować. Cech telegrafistów ma mi być za to wdzięczny. O sześć mil dalej musiałem zejść z podkładów i przepuścić zmierzający na wschód transkontynentalny. Pociąg mknął szybko, lecz na pierwszej ślepej platformie mignęła mi ciemna sylwetka, bardzo podobna do Szweda. Nie widziałem go w ciągu najbliższych, bardzo ciężkich dni. Musiałem przebyć setki mil wysoko położonej, pustynnej Nevady. Nocami dla pośpiechu podróżowałem transkontynentalnymi, za dnia wysypiałem się w wagonach towarowych. Był początek roku i na górskich pastwiskach panował nieznośny chłód. Śnieg leżał tu i ówdzie w dolinach. Góry były spowite bielą, a wieczorami wiał od nich niezwykle dokuczliwy wiatr. Nie należało marudzić w niegościnnej krainie. No i pamiętaj, łaskawy czytelniku, że tramp wędruje przez takie okolice bez przytułku na noc, bez pieniędzy; że tylko dzięki żebraninie jada po drodze, a sypia bez koców. Jak takie spanie wygląda, można przekonać się jedynie na własnej skórze. Wczesnym wieczorem wylądowałem na stacji w Ogden. Ekspres transkontynentalny towarzystwa Union Pacific miał odejść na wschód. Bardzo mi zależało na tym połączeniu. Pośród labiryntu torów, przed parowozem, natknąłem się na postać zabłąkaną w mroku. Był to mój Szwed. Uścisnęliśmy sobie dłonie niczym bracia po długiej rozłące i spostrzegliśmy, że obydwaj mamy rękawice. — Skąd je wziąłeś? — zapytałem. — Były w kabinie parowozu. A twoje? — Należały do jednego palacza — odpowiedziałem — źle ich pilnował. Kiedy transkontynentalny ruszał, opanowaliśmy ślepa platformę, gdzie — jak się wnet okazało — było potwornie zimno. Pociąg wspinał się wąską gardzielą między ośnieżonymi górami, a my dygocąc i szczękając zębami wymienialiśmy zwierzenia na temat podróży z Reno do Ogden. Ubiegłej nocy zmrużyłem oczy ledwie na godzinkę, a platformę uważałem za miejsce nie dość wygodne do drzemki. Na stacji powędrowałem naprzód, w stronę parowozu. Nasz pociąg był „dwugłowy”, to znaczy, że pod górę prowadziły go dwie lokomotywy. Wiedziałem oczywiście, że frontowa rama pierwszej, która „rozbija wiatr”, będzie za zimna, obrałem więc frontową ramę drugiej, dobrze osłoniętą przez pierwszą lokomotywę. Wspiąłem się na zderzak i zobaczyłem, że miejsce za nim jest zajęte. W ciemności wymacałem kształty chłopca, który spał snem sprawiedliwego. Na ramie było od biedy miejsca na dwie osoby, toteż odwróciłem sąsiada na drugi bok ł ułożyłem się koło niego. Ta noc była „dobra”. Nie nękani przez hamulcowych zasnęliśmy w jednej chwili. Od czasu do czasu budziły mnie iskry lub gwałtowne wstrząsy, ale przysuwałem się bliżej do sąsiada i momentalnie zaczynałem drzemać słuchając sapania lokomotywy i miarowego łoskotu kół. Transkontynentalny zatrzymał się w Evanston (stan Wyoming) i nie poszedł dalej. Szczątki jakiegoś pociągu blokowały drogę. Przywieziono zabitego maszynistę, którego zwłoki świadczyły o niebezpieczeństwach dalszej podróży. Zginął również jakiś tramp, ale jego ciała nie przywieziono. Wdałem się w rozmowę z chłopcem. Miał trzynaście lat. Uciekł od rodziny zamieszkałej gdzieś w Oregonie i wędrował na wschód, do babki. Mówił o okrutnym traktowaniu go w domu, a opowieść jego brzmiała prawdziwie. Nie miał zresztą powodu, by okłamywać mnie — bezimiennego włóczęgę spotkanego po drodze. Ten chłopiec pojechał dalej. Bardzo mu było pilno. Władze kolejowe zadecydowały, że transkontynentalny wróci do stacji węzłowej, skąd torami towarzystwa Oregon Short Linę zrobi szeroki objazd i trafi na linię Union Pacific po przeciwnej stronie wykolejonego pociągu. Wtedy chłopiec wdrapał się na przednią ramę parowozu i oznajmił, że tam zostanie. Ani Szwed, ani ja nie mogliśmy się zdecydować na podróż przez całą lodowatą noc po to, by zyskać ledwie kilkanaście mil. Powiedzieliśmy, że zaczekamy, aż uprzątną tory, i nie marnując czasu wyśpimy się uczciwie. To nie bagatela zaatakować obce miasto i w niepogodę o północy wywęszyć nocleg. Szwed nie miał ani centa, mój majątek składał się z dwóch dziesięcio– i jednej pięciocentówki. Od jakiegoś ulicznika dowiedzieliśmy się, że niwo kosztuje piątkę, a szynki są otwarte jak noc długa. Byliśmy w domu! Za dwie szklanki piwa zapłacimy dziesięć centów i do rana będziemy drzemać na krzesłach przy piecu. Co tchu pospieszyliśmy w kierunku oświetlonych okien szynku. Śnieg skrzypiał pod nogami. Zimny wietrzyk przejmował do szpiku kości. Niestety, źle zrozumiałem ulicznika. Tylko jeden szynk w mieście liczył za piwo pięć centów, a my nie trafiliśmy pod właściwy adres. Ale i ten lokal wyglądał nieźle. Ogień huczał miło w rozpalonym do czerwoności piecu, wokół stały przytulne, wyplatane fotele. Kiedyśmy weszli, knajpiarz o niezbyt przyjemnej minie zmierzył nas podejrzliwym wzrokiem. Ha! Człowiek nie może spędzać dni i nocy w ubraniu, czepiać się pociągów, mieć wciąż do czynienia z popiołem i sadzami, a mimo to wyglądać elegancko. Pozory na pewno przemawiały przeciwko nam. Ale cóż z tego? Miałem przecie forsę w kieszeni! — Dwa piwa — rzuciłem od niechcenia, a kiedy gospodarz nalewał, Szwed i ja oparliśmy się o szynkwas i marzyli skrycie o fotelach w pobliżu pieca. Knajpiarz postawił przed nami uwieńczone pianą szklanki, ja zaś dumnie położyłem na ladzie monetę. Wtedy przegrałem z kretesem. Gdybym dowiedział się o swojej omyłce, natychmiast sięgnąłbym po drugą dziesiątkę. Nie dbałbym, że — obcy człowiek w obcym kraju — zostanę z pięcioma centami przy duszy. Niewątpliwie uiściłbym należność. Ale knajpiarz nie dał mi po temu okazji. Ledwie zerknął na monetę, chwycił obie szklanki i zawartość ich chlusnął do zlewu za szynkwasem. Jednocześnie spojrzał na nas spode łba i powiedział: — Macie strupy na nosach!! Macie strupy na nosach!! Macie strupy na nosach! Słyszycie? Ani Szwed, ani ja nie mieliśmy żadnych strupów. Nasze nosy były w zupełnym porządku. Bezpośredni sens słów knajpiarza przerastał naszą zdolność pojmowania, lecz sens pośredni był jasny jak słońce: wygląd nasz nie przypadł do smaku gospodarzowi, a szklanka piwa kosztowała niewątpliwie dziesięć centów. Sięgnąłem do kieszeni i rzuciłem na ladę drugą monetę; powiedziałem niedbale: — O, myślałem, że to lokal pięciocentowy. — Nie trzeba tu waszych pieniędzy — odburknął knajpiarz i popchnął w moją stronę dwie dziesiątki. Żałośnie wrzuciłem je do kieszeni, żałośnie spojrzeliśmy na wspaniały piec i fotele i niemniej żałośnie opuściliśmy lokal, żeby wyjść w ciemność mroźnej nocy. Kiedy zamykaliśmy drzwi, knajpiarz jeszcze raz spojrzał na nas krzywo i zawołał: — Macie strupy na nosach. Rozumiecie?! Od tej pory poznałem kawał świata, widziałem obce kraje i ludzi, przewertowałem wiele ksiąg i siadywałem w licznych salach wykładowych, chociaż jednak myślałem długo i głęboko, nie zdołałem do dziś rozszyfrować tajemniczego zdania knajpiarza z Evanston w stanie Wyoming. Nasze nosy były naprawdę w zupełnym porządku. Spaliśmy tamtej nocy w elektrowni nad kotłami. Nie pamiętam, jak odkryliśmy tę melinę. Musieliśmy chyba dążyć do niej instynktownie — jak konie do wody lub gołębie pocztowe do macierzystego gołębnika. Ale tę noc wspominam niemile. Kilkunastu łazików usadowiło się już wcześniej nad kotłami, a wszystkim było za gorąco. Na domiar złego palacz nie pozwalał schodzić na dół. Dał nam do wyboru: siedzieć nad kotłami albo wynosić się na śnieg. — Mówiłeś, że chcesz się przespać, to śpij, do cholery! — krzyknął, kiedy półprzytomny, osłabły z upału, zeszedłem do kotłowni. — Wody! — jęknąłem przecierając zalane potem oczy. — Wody! Wskazał drzwi i powiedział, że w tamtym kierunku na pewno znajdę rzekę. Wyruszyłem na poszukiwanie tej rzeki, ale błądziłem w ciemnościach i raz po raz wpadałem do jakichś dołów, wobec czego dałem za wygraną i na kość zmarznięty wróciłem nad kotły. Kiedy odtajałem, chciało mi się pić jeszcze bardziej niż przedtem. Wokół mnie sąsiedzi jęczeli, stękali, płakali przez sen, wzdychali, sapali, dyszeli, wiercili się, miotali i przewracali z boku na bok w nieznośnych mękach. Byliśmy gromadą dusz potępionych, co skwarzyły się na piekielnym ruszcie, a palacz — szatan wcielony — dawał nam do wyboru tylko to albo marznięcie na dworze. Szwed usiadł i płomiennie wyklinał wrodzoną rodzajowi ludzkiemu żyłkę włóczęgowską, która kazała mu zostać trampem i znosić takie tortury. — Jak wrócę do Chicago — perorował — postaram się o uczciwe zajęcie i będę go trzymał, póki niebo nie zamarznie mi nade łbem. Wtedy dopiero zacznę się znów wałęsać. Ironia losu zrządziła, że następnego dnia, kiedy uprzątnięto z torów wykolejone wagony, Szwed i ja wyruszyliśmy z Evanston w lodówce „kuriera pomarańczowego”, czyli pospiesznej towarówki, która wiozła owoce ze słonecznej Kalifornii. Oczywiście z powodu mrozu wszystkie lodówki jechały próżne, lecz dzięki temu wcale nie było nam cieplej. Przez klapę w dachu wagonu wleźliśmy do skrzyni z blachy ocynkowanej, bardzo więc nieprzyjemnej w dotyku przy kąsającym zimnie. Ułożyliśmy się tam i dygocąc, trzęsąc się, szczękając zębami odbyliśmy naradę, na której zapadło postanowienie: trzymać się lodówek dniem i nocą, aż zostawimy za sobą niegościnne wyżyny i zjedziemy w dolinę Missisipi. Musieliśmy jednak jeść, toteż zdecydowaliśmy, że korzystając z pierwszego dłuższego postoju udamy się na poszukiwanie żarcia i co tchu wrócimy do lodówek. Do miasta Green River przybyliśmy późnym popołudniem, lecz zbyt wcześnie na kolację. Niedobrze szturmować drzwi kuchenne przed ustaloną zwyczajem godziną posiłku. Zebraliśmy jednak odwagę i zeskoczywszy z bocznych drabinek, kiedy towarówka wjeżdżała na stację, pocwałowaliśmy ku domom. Zgubiliśmy się rychło. Zrazu nie dopisywało mi szczęście, lecz ostatecznie z dwoma upominkami za pazuchą puściłem się w pogoń za pociągiem. Ruszył właśnie i toczył się dość szybko. Wybrana na miejsce spotkania lodówka była już daleko, skoczyłem więc o kilka wagonów dalej od parowozu na drabinkę, zwinnie wspiąłem się na dach i zsunąłem do skrzyni. Ale hamulcowy spostrzegł mnie ze swej budki i na pierwszym przystanku, w Rock Springs, ledwie o kilka mil od Green River, wsunął głowę do lodówki i zawołał: — Wynoś się! Wynoś się, psi synu! Chwycił mnie za kark i wywlókł. Musiałem się wynieść i kurier pomarańczowy oraz Szwed pojechali dalej beze mnie. Śnieg zaczynał padać. Nadchodziła mroźna noc. W ciemnościach myszkowałem po stacji, póki nie znalazłem próżnego wagonu–chłodni. Wdrapałem się tam — nie do lodówki, lecz do samego wagonu. Zasunąłem ciężkie drzwi, które miały krawędzie obite gumowymi taśmami, zamykały się więc całkiem szczelnie. Ściany były grube. Zimno z zewnątrz nie mogło przenikać do mojej nowej kryjówki, lecz wewnątrz nie było wcale cieplej. Podwyższenie temperatury stanowiło nie lada problem. Ale stary wyga zawsze sobie poradzi! Z głębi kieszeni wydobyłem trzy czy cztery gazety. Kolejno spaliłem je na podłodze wagonu. Dym wzbił się pod dach. Ni drobina ugrzanego powietrza nie mogła ulecieć, toteż wygodnie i ciepło spędziłem rozkoszną noc. Nie obudziłem się ani razu! Z rana śnieg sypał nadal. W czasie gdy szukałem śniadania, przegapiłem idącą na wschód towarówkę. Później udało mi się zdybać aż dwa takie pociągi, ale z obydwóch zostałem zdmuchnięty. Po południu nie przyszedł żaden pociąg z zachodu. Śnieg padał coraz gęściej, ale o zmierzchu wyjechałem na pierwszej ślepej platformie transkontynentalnego. Kiedy wskakiwałem na nią z jednej strony, ktoś skoczył z drugiej. Był to chłopiec, który uciekł od rodziny w Oregonie. Cóż, jazda na pierwszej ślepej platformie ekspresu, i to podczas zawiei śnieżnej, w niczym nie przypomina majówki. Wiatr przenika do szpiku kości, odbija się od przodu wagonu i wraca z drugiej strony. Na najbliższym postoju, już ciemną nocą, powędrowałem w kierunku jazdy i nawiązałem rozmowę z palaczem. Zaproponowałem, że będę szuflował węgiel aż do końca zmiany, to jest do Rawlins. Oferta została przyjęta. Pracowałem na tendrze w tumanach śniegu. Młotem rozbijałem wielkie bryły i rzucałem węgiel do kabiny, gdzie stał palacz. Ale nie harowałem beż przerwy i od czasu do czasu wolno mi było zejść do kabiny i rozgrzać się trochę. — Słuchaj — zagadnąłem palacza korzystając z przerwy. — Na pierwszej ślepej platformie jedzie jeden pętak. Strasznie mu zimno. Parowozy towarzystwa Union Pacific mają obszerne kabiny maszynisty, toteż umieściliśmy malca w ciepłym kąciku przed wysokim stołkiem palacza. Usnął w jednej chwili. Do Rawlins przybyliśmy o północy. Śnieg sypał coraz gęściej. Lokomotywa miała zjechać do parowozowni, bo zastępowała ją inna. Kiedy pociąg się zatrzymywał, zeskoczyłem ze stopni kabiny prosto w objęcia ubranego w bardzo obszerny płaszcz rosłego mężczyzny. Zasypał mnie jakimiś pytaniami, spytałem więc z miejsca, z kim mam przyjemność, na co on również z miejsca poinformował mnie, że jest szeryfem. Schowałem rogi i zacząłem słuchać i odpowiadać. Szeryf opisał dokładnie pętaka, który spał jeszcze w kabinie maszynisty. Piorunem przemyślałem całą sprawę. Najwidoczniej rodzina tropi zbiega, a władze dostały telefoniczną instrukcję z Oregonu. Tak! Widziałem chłopca. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w Ogden. Data pasowała oczywiście do wiadomości otrzymanych przez szeryfa. Ale malec, tłumaczyłem, został gdzieś w tyle, bo dziś wieczorem zdmuchnięto go z tego właśnie transkontynentalnego w momencie, kiedy ruszał z Rock Springs. Przez cały czas modliłem się gorąco, żeby pętak nie obudził się i nie wylazł z kabiny, co postawiłoby mnie w drażliwej sytuacji. Szeryf dał mi spokój i zaczął wypytywać załogę pociągu, przedtem jednak powiedział: — Słuchaj, zuchu! Nasze miasto to miejsce nie dla ciebie. Zrozumiano? Odjedziesz tym pociągiem i żeby mi nie było żadnych kawałów, bo jak cię później capnę… Zapewniłem przedstawiciela władzy, że nie z własnej inicjatywy odwiedziłem jego miasto, gdzie jestem wyłącznie dlatego, że tu przystanął transkontynentalny. Dodałem jeszcze, iż rozwieję się jak dym i pan szeryf na pewno nie zobaczy mnie już w tej przeklętej dziurze. Korzystając z przesłuchania hamulcowych, co tchu wróciłem do kabiny. Dzieciak ocknął się właśnie i przecierał oczy. Podzieliłem się z nim nowiną i doradziłem, by zlazł dopiero w parowozowni. Aby nie rozwodzić się długo, powiem tylko, że pętak odjechał tym samym pociągiem. Zajął przednią ramę parowozu, a na pierwszej stacji miał zgodnie z moją instrukcją poprosić palacza o miejsce w kabinie. Ja za to zostałem na lodzie. Nowy palacz był młody i nie dość jeszcze zdemoralizowany, by łamać zakaz przewożenia trampów parowozem, toteż odrzucił moją ofertę, że będę szuflował węgiel. Mam nadzieję, że pętakowi lepiej się z nim powiodło, bo podczas takiej zadymki noc na przedniej ramie równałaby się śmierci. Może się to wydać dziwne, ale nie pamiętam dzisiaj, jak właściwie zdmuchnięto mnie w Rawlins. Przypominam sobie, że patrzyłem na pociąg, który błyskawicznie niknął w śnieżycy, a następnie powędrowałem do szynku, by się ogrzać. Było tam widno i ciepło. Tętniło bujne, szerokie życie. Funkcjonowały stoliki faraona, ruletki, kości, poker. Zalani cowboye urządzali szampańską noc. Właśnie pokumałem się z nimi i na ich rachunek łykałem pierwszy kieliszek, gdy ciężka dłoń spadła mi na ramię. Odwróciłem głowę i westchnąłem. Koło mnie stał szeryf. Bez słowa wyprowadził mnie za drzwi, w zamieć. — Na stacji stoi kurier pomarańczowy — oznajmił. — Diabelnie zimna noc — bąknąłem. — Odchodzi za dziesięć minut — dodał. Koniec! Nie było dalszej dyskusji. Kiedy kurier pomarańczowy ruszył, znajdowałem się w lodówce. Myślałem, że nim nastanie ranek, będę miał odmrożone stopy. Ostatnie dwadzieścia mil przed Laramie stałem we włazie. Przestępując z nogi na nogę wykonywałem jakiś szaleńczy taniec. Śnieg był za gęsty, żeby hamulcowi mogli mnie zobaczyć, a gdyby nawet zobaczyli — mniejsza o to! W Laramie za ostatnie dwadzieścia pięć centów zjadłem gorące śniadanie i nie marnując czasu zdobyłem ślepą platformę w transkontynentalnym, który piął się ku przełęczy na grzbiecie Gór Skalistych. Za dnia nie korzysta się ze ślepych platform. Byłem jednak zdania, że hamulcowi zlitują się i nie zechcą prześladować mnie podczas takiej zadymki w górach. Tak się też stało. Załoga odwiedzała mnie tylko na każdej stacji, żeby upewnić się, czy na śmierć nie zamarzłem. W Ames Monument — najwyższy punkt drogi, ale nie pamiętam jego wysokości — hamulcowy przyszedł po raz ostatni. — Hej, zuchu — powiedział. — Widzisz towarówkę, co stoi na bocznicy, żeby nas przepuścić? Widziałem. Była na sąsiednim torze, nie dalej niż o sześć stóp. Jeszcze kilka stóp i nie widziałbym jej poprzez śnieżycę. — No, to słuchaj. W którymś wagonie jadą ostatni maruderzy armii Kelly’ego. Mają pod sobą dwie stopy słomy, a tylu ich tam, że w pudle całkiem ciepło. Rada była dobra, więc z niej skorzystałem. Miałem się wszakże na baczności i chciałem wrócić na ślepą platformę w chwili odjazdu, gdyby się okazało, że hamulcowy próbuje wystawić mnie do wiatru. Ale intencje jego były szczere. Wkrótce znalazłem duży wagon chłodnię, w którym zawietrzne drzwi otwarto szeroko dla wentylacji. Wdrapałem się tam i zaraz nastąpiłem na czyjąś nogę, później na czyjąś rękę. W ciemnym wagonie nie było widać nic prócz bezładnej mieszaniny rąk, nóg i tułowi. Trudno doprawdy o podobne kłębowisko ludzkie. Pasażerowie leżeli w słomie jeden na drugim, jeden pod drugim, jeden koło drugiego. Osiemdziesięciu czterech krzepkich trampów zajmuje sporo miejsca — zwłaszcza w pozycji leżącej. Ci, po których deptałem, byli niezadowoleni i przewalali się pode mną niby morskie fale. Wbrew woli i chęci zostałem rzucony do przodu, a że nie mogłem znaleźć ani kawałka wolnej słomy, stąpałem dalej po ludziach. Potknąłem się i usiadłem gwałtownie — niestety na czyjejś głowie. Jej oburzony właściciel stanął na czworakach, a ja wyleciałem w górę. Ciało wznoszące się musi w końcu opaść, toteż wylądowałem na głowie jakiegoś innego trampa. Słabo pamiętam, co działo się później. Miałem wrażenie, że wpadłem do młocarni. Błyskawicznie podróżowałem z jednego końca wagonu w drugi i z powrotem. Osiemdziesięciu czterech łazików niestrudzenie podawało mnie sobie niby piłkę. Wreszcie to, co ze mnie zostało, trafiło jakimś cudem na skrawek wolnej słomy i tam wylądowało. Tak odbyło się moje przyjęcie, i to przyjęcie do nie lada kompanii. Jak dzień długi, pociąg wlókł się przez zamieć śnieżną, uchwaliliśmy więc, że dla zabicia czasu każdy coś opowie. Historia musiała być ciekawa, a ponadto nie znana nikomu z obecnych. Karą za niespełnienie warunków miała być „młocarnia”. Ale wszyscy spełnili warunki. Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w tak wspaniałej biesiadzie gawędziarzy. Wagon zapełniało osiemdziesięciu czterech obieżyświatów (ja byłem osiemdziesiąty piąty), a każdy uraczył słuchaczy arcydziełem. Trudno się temu dziwić. Nie było wyboru: arcydzieło albo „młocarnia”. Pod wieczór przybyliśmy do Cheyenne. Zamieć szalała coraz bardziej, toteż nikt nie kwapił się wyjść na poszukiwanie kolacji, chociaż od śniadania nie mieliśmy nic w ustach. Całą noc pociąg toczył się wśród śnieżycy, ranek zaś zastał nas na uroczych równinach Nebraski. Zostawiliśmy za sobą zawieruchę i góry. Słońce świeciło pięknie nad roześmianą krainą, a nas od dwudziestu czterech godzin dręczył głód. Wiedzieliśmy, iż około południa przybędziemy do miasta, jeżeli mnie pamięć nie myli — Grand Island. Urządziliśmy zbiórkę i wysłali telegram do władz tego miasta donosząc, że osiemdziesięciu pięciu zdrowych i zgłodniałych trampów zawita tam w południe, dobrze więc byłoby przygotować dla nich obiad. Ojcowie miasta Grand Island mogli wybrać jedno z dwojga: nakarmić gości albo zamknąć do kryminału. W kryminale jednak musieliby nas także żywić, wobec czego osądzili rozumnie, że jeden posiłek wypadnie taniej. Kiedy o dwunastej towarówka wtoczyła się do Grand Island, siedzieliśmy na dachach wagonów i wygrzewając się na słońcu machali w powietrzu nogami. Cała miejscowa policja brała udział w uroczystym przyjęciu. Gliny podzieliły nas na oddziałki i pod eskortą zaprowadziły do rozmaitych hotelików i restauracji, gdzie przygotowano obiady. Od trzydziestu sześciu godzin nie mieliśmy nic w ustach, toteż nie trzeba nam było mówić, jak brać się do roboty. Później odbył się powrotny marsz na stację, gdzie z polecenia troskliwej policji czekała nasza towarówka. Ruszała wolno, a osiemdziesięciu pięciu trampów stało wzdłuż toru polując bez pośpiechu na boczne drabinki. Tak „zdobywaliśmy” pociąg! Tego dnia obyliśmy się bez kolacji albo raczej obyło się bez niej całe towarzystwo — ja nie. Akurat o właściwej porze, kiedy towarówka ruszyła z małej stacyjki, jakiś mężczyzna wskoczył do wagonu, gdzie zabawiałem się grą w pedro z trzema kompanami. Nowo przybyły miał koszulę wyładowaną na piersiach, w ręku zaś trzymał zgniecioną blaszaną kwartę, nad którą unosiła się para. Złowiłem nosem zapach „Jawy”. Uprzejmie przeprosiłem partnerów i oddałem karty jednemu z kibiców. Następnie — ścigany zazdrosnymi spojrzeniami — usadowiłem się w drugim końcu wagonu u boku przyjaciela, ten zaś podzielił się ze mną nie tylko kawą, lecz również „upominkami”, które przyniósł za pazuchą. To był mój Szwed. Mniej więcej o dziesiątej wieczorem przybyliśmy do Omaha. — Odczepimy się od tej grandy — zaproponował Szwed. — No chyba — wyraziłem zgodę. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację, szykowaliśmy się do odwrotu. Ale mieszkańcy miasta Omaha też byli gotowi na nasze przyjęcie. Obydwaj ze Szwedem wisieliśmy na bocznych drabinkach czekając momentu, by się oderwać. Pociąg nie przystanął jednak wcale, a na domiar złego policjanci stali szeregiem po prawej i lewej stronie toru. W elektrycznym świetle połyskiwały ich mosiężne guziki i gwiazdy na piersi. Dobrze wiedzieliśmy, co nas czeka, jeżeli skoczymy w takie objęcia. Zostaliśmy na drabinkach, a pociąg toczył się dalej przez rzekę Missouri do Council Bluffs. O kilka mil stamtąd, w Chautauąua Park, obozował „generał” Kelly z armią dwóch tysięcy łazików. Granda, do którejśmy przystali, była tylną strażą tej armii, toteż wyładowała się w Council Bluffs i pomaszerowała w stronę obozu. Noc zrobiła się zimna. Porywisty wiatr, urozmaicony nagłymi ulewami, moczył nas i chłodził. Silny oddział policji strzegł trampów i jak trzodę pędził do obozu. Szwed i ja wypatrzyliśmy pierwszą sposobność i czmychnęli szczęśliwie. Deszcz zaczął lać strumieniami i zrobiło się tak ciemno, że nie widać było palców wyciągniętej ręki. Jak dwaj ślepcy szukaliśmy w mroku drogi i schronienia. Ale instynkt nam dopisał, bo w niedługim czasie wymacaliśmy szynk. Nie był to wprawdzie szynk otwarty i czynny albo chociaż zamknięty na noc. Nie był to w ogóle szynk ze stałym adresem, lecz buda na okrąglakach, przetaczana w miarę potrzeby z miejsca na miejsce. Drzwi były zamknięte, ale nas smagały bicze wichury i ulewy. Nie namyślaliśmy się długo. Drzwi ustąpiły i weszliśmy do środka. Przywykłem w życiu do najgorszych noclegów. Nieraz nosiłem sztandar* w piekielnych stolicach, układałem się na spoczynek w kałużach albo sypiałem na śniegu pod dwoma kocami, kiedy termometr spirytusowy wskazywał siedemdziesiąt cztery stopnie niżej zera, co nawiasem mówiąc, równa się bagatelce: stu sześciu stopniom mrozu*. Przyznaję jednak bez ogródek, że nigdy nie biwakowałem gorzej i nie spędziłem okropniejszej nocy niż wówczas ze Szwedem w ruchomym szynku w Council Bluffs. Po pierwsze, napowietrzna budowla miała w podłodze niezliczone szpary, przez które wiatr dął swobodnie. Po drugie, bar był pusty — brakło butelkowanego ognia, który mógłby nas rozgrzać i dać zapomnienie o obiedzie. Nie mając koców próbowaliśmy zasnąć w ubraniu przemoczonym do nitki. Ja wtoczyłem się pod szynkwas, a Szwed pod stół. Było tam nieznośnie z powodu szpar i dziur w podłodze, toteż nim minęło pół godziny, wdrapałem się na ladę. Zaraz po mnie Szwed wdrapał się na stół. Dygotaliśmy i modlili się o świt. Ja trząsłem się tak, że już dłużej nie mogłem, bo mięśnie mi zdrętwiały i tylko bolały okropnie. Szwed jęczał, stękał i co chwila szczękając zębami bełkotał: „Już nigdy, nigdy, nigdy!” Powtarzał to uparcie, nieustannie. Powtarzał tysiące razy, a gdy zapadł w drzemkę, mamrotał przez sen: „Już nigdy, nigdy, nigdy!” Kiedy na świecie poszarzało, opuściliśmy przybytek kaźni i trafili w gęstą, lodowatą mgłę. Utykając przywlekliśmy się jakoś nad tor kolejowy. Miałem zamiar wrócić do Omaha i wykombinować śniadanie. Szwed wybierał się do Chicago. Nadeszła chwila rozstania. Spotkały się zgrabiałe dłonie. Wstrząsały nami dreszcze. Szczękanie zębów tłumiło słowa, kiedy jeden lub drugi próbował się odezwać. Staliśmy sami, odcięci od reszty świata. Widzieliśmy tylko krótki odcinek szyn ginący z obydwu stron w obłokach mgły. Z głupimi minami gapiliśmy się na siebie, a splecione dłonie dygotały zgodnym taktem. Szwed miał twarz siną z chłodu, ja niewątpliwie tak samo. — Co… co… już… nigdy?… — zdołałem wydusić z siebie. Szwedowi zabulgotało w krtani, jak gdyby słowa torowały sobie drogę. Później cicho, szeptem, z głębi zamrożonej duszy dobyły się urywane dźwięki. — Nigdy… nie… będę… łazikiem… Umilkł, a kiedy się znów odezwał, głos jego nabrał mocy. Brzmiał nuta niezłomnej woli. — Nigdy nie będę trampem. Znajdę robotę. Najlepiej zrób to samo. Po takiej, jak dziś, nocy reumatyzm murowany. Ścisnął mi rękę. — Bywaj, stary. — Bywaj, stary — odpowiedziałem. Za chwilę zniknęliśmy sobie z oczu. Pochłonęła nas mgła. Było to ostateczne rozstanie. Serdecznie pozdrawiam cię, Szwedzie, bez względu na to, gdzie dzisiaj jesteś. Mam nadzieję, że znalazłeś robotę. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Bulls ŁAPSY Gdyby ze Stanów Zjednoczonych miał nagle zniknąć tramp, pociągnęłoby to za sobą nędzę wielu rodzin. Tramp bowiem pozwala tysiącom ludzi zarabiać uczciwie na życie, kształcić dzieci i wychowywać je w bojaźni bożej oraz zapobiegliwości. Ja wiem, co mówię. Mój własny ojciec był niegdyś konstablem i utrzymywał się z polowania na włóczęgów. Gmina płaciła mu tyle a tyle od łebka za każdego schwytanego trampa, a oprócz tego, jak mi się zdaje, otrzymywał dodatek od przebytych mil. Środki utrzymania zawsze były w naszym gospodarstwie palącym problemem, a ilość mięsa na stole, nowa para butów, wycieczka lub podręczniki szkolne zależały od tego, czy ojcu poszczęściło się na łowach. Dobrze pamiętam ów powściągany niepokój i napięcie, z jakim co rana czekałem na wiadomość o wynikach jego nocnej pracy, o tym, ilu włóczęgów zagarnął i jakie jest prawdopodobieństwo ich skazania. Toteż leżeli później, kiedy sam byłem trampem, udało mi się wymknąć jakiemuś drapieżnemu konstablowi, nie mogłem się oprzeć współczuciu dla jego synków i córeczek. W pewnym sensie wydawało mi się, że odzieram owe córeczki i synków z takich czy innych życiowych przyjemności. Ale to jest nieuniknione. Tramp rzuca wyzwanie społeczeństwu a psy łańcuchowe społeczeństwa zarabiają na nim na utrzymanie. Niektórzy włóczędzy chętnie pozwalają się schwytać owym psom łańcuchowym — szczególnie w porze zimowej. Oczywiście tacy dobierają sobie gminy mające „dobre” więzienia, w których nie trzeba pracować, a wyżywienie jest treściwe. Istnieli również, i pewnie nadal istnieją konstable, którzy dzielą się zarobkiem z aresztowanymi przez nich trampami. Taki konstabl nie musi polować. Wystarczy mu zagwizdać, aby zwierzyna sama przyszła do ręki. Zadziwiająca rzecz, ile pieniędzy można wyciągnąć z takiego gołego trampa. Na całym Południu — przynajmniej tak było w czasach mojej włóczęgi — istnieją karne obozy pracy oraz plantacje, gdzie farmerzy wykupują sobie trampów na okres odbywania kary, ci zaś po prostu muszą u nich pracować. Prócz tego są takie miejsca, jak na przykład kamieniołomy w Rutlandzie, w stanie Vermont, gdzie wyzyskuje się włóczęgę, zużytkowując nagromadzoną w nim energię na korzyść danej gminy. Otóż ja nie zapoznałem się z kamieniołomami w Rutlandzie, w stanie Vermont. Bardzo mnie to cieszy, kiedy pomyślę, że o mały włos tam się nie dostałem. Włóczędzy opowiadają jeden drugiemu o tych kamieniołomach, a ja po raz pierwszy dowiedziałem się o nich w Indianie. Natomiast po przyjeździe do Nowej Anglii stale słyszałem o nich i zawsze w sposób alarmujący. „Potrzebują ludzi do kamieniołomów — mówili napotykani włóczędzy — a trampowi nie dają nigdy mniej jak dziewięćdziesiąt dni”. Kiedy znalazłem się w New Hampshire, byłem już porządnie podhecowany tymi kamieniołomami i omijałem z daleka straż kolejową, „łapsów” i konstablów jak nigdy przedtem. Któregoś wieczora zaszedłem na stację przetokową w Concord i wyszukałem sobie pociąg towarowy, gotowy do odjazdu. Znalazłem kryty wagon, rozsunąłem drzwi i wlazłem do środka. Miałem nadzieję dojechać rano do White River; w ten sposób znalazłbym się w stanie Vermont, nie dalej niż o tysiąc mil od Rutlandu. Jednakże potem, w miarę jakbym się pchał na północ, zaczęłaby rosnąć odległość od tego niebezpiecznego miejsca. W wagonie zastałem innego łazika, który na mój widok objawił niepospolite zaniepokojenie. Wziął mnie za „hamulca” — (czyli hamulcowego), a kiedy się dowiedział, że jestem tylko trampem, rozgadał się o kamieniołomach w Rutlandzie, tłumacząc, że to one napędzają mu strachu. Był młodym chłopakiem ze wsi i wałęsał się jedynie po miejscowych szlakach kolejowych. Pociąg ruszył, a my ułożyliśmy się w kącie wagonu i zasnęli. W dwie albo trzy godziny później, na postoju, zbudził mnie chrobot odsuwanych ostrożnie prawych drzwi. Łazik spał dalej. Nie poruszyłem się, lecz uchyliłem odrobinę powieki, tylko na tyle, aby widzieć, co się dzieje. W drzwiach ukazała się latarnia, a za nią głowa „hamulca”. Dostrzegł nas i przypatrzył się chwilę. Byłem przygotowany na jakieś gwałtowne słowa lub dobrze znany okrzyk: „Wysiadka na żwir, sukinsynu!” Tymczasem tamten ostrożnie cofnął latarnię i bardzo, bardzo delikatnie zasunął drzwi. Wydało mi się to wybitnie niezwykłe i podejrzane. Nadstawiłem ucha i dosłyszałem, że hak cichutko opada. Drzwi zamknięto od zewnątrz. Niepodobna było otworzyć ich od środka. Jedyna droga szybkiej ucieczki z wagonu została zablokowana. Tak nie mogło być. Odczekałem chwilę, podpełzłem do lewych drzwi i sprawdziłem. Nie były jeszcze zamknięte. Otworzyłem je, opuściłem się na ziemię i zasunąłem je na powrót. Następnie przelazłem po zderzakach na drugą stronę pociągu. Podniosłem hak założony przez „hamulca”, wdrapałem się do wagonu i zasunąłem drzwi. Oba wyjścia były znów dostępne. Łazik spał ciągle. Pociąg ruszył w drogę. Po pewnym czasie zatrzymał się na następnej stacji. Usłyszałem kroki na żwirze. Raptem otworzyły się z hałasem lewe drzwi. Łazik ocknął się, ja też udałem, że się budzę; siedliśmy, wybałuszając oczy na „hamulca” i jego latarnię. Nie tracąc czasu przystąpił do rzeczy. — Dawajcie trzy dolary — powiedział. Podnieśliśmy się i przybliżyli do niego, aby nawiązać rozmowę. Daliśmy wyraz bezwzględnej, żarliwej chęci obdarowania go trzema dolarami, ale wyjaśniliśmy, iż nieszczęsny pech nie pozwala nam zaspokoić tego pragnienia. „Hamulec” nie dowierzał. Zaczął się z nami targować. Był gotów opuścić na dwa dolary. Ubolewaliśmy nad naszym ubóstwem. Powiedział kilka niepochlebnych rzeczy, nazwał nas sukinsynami i sklął od stóp do głów. Potem zaczął grozić. Oświadczył, że jeśli nie wygrzebiemy skądsiś forsy, zamknie nas w wagonie, dowiezie do White River i wyda w ręce władz. Napomknął także o kamieniołomach w Rutlandzie. „Hamulec” myślał, że ma nas w garści. Czyż nie pilnował jedynych drzwi i czy osobiście nie zamknął przed paru minutami tych po drugiej stronie? Kiedy zaczął gadać o kamieniołomach, przestraszony łazik podsunął się do tamtych drzwi. „Hamulec” zaśmiał się głośno i przeciągle. — Nie spiesz się tak — powiedział. — Zamknąłem z zewnątrz na poprzedniej stacji. Był tak bezwzględnie przeświadczony o tym, że drzwi są zamknięte, iż słowa jego brzmiały przekonywająco. Łazik uwierzył i wpadł w rozpacz. „Hamulec” postawił ultimatum. Albo wygrzebiemy dwa dolary, albo nas zamknie i wyda konstablowi w White River — co było równoznaczne z dziewięćdziesięcioma dniami w kamieniołomach. Otóż, czytelniku łaskawy, wyobraź sobie tylko, że drugie drzwi są zamknięte. Zważ marność żywota ludzkiego. Z braku jednego dolara byłbym poszedł do kamieniołomów i odbębnił trzy miesiące karnych robót. To samo drugi łazik. Mnie można nie brać w rachubę, bo moja sytuacja była beznadziejna, ale weźcie takiego łazika. Przecież po tych dziewięćdziesięciu dniach mógł wyjść jako człowiek skazany już odtąd na życie przestępcze. Później mógłby rozwalić ci pałką czaszkę — tak, nawet tobie — aby zawładnąć posiadaną przez ciebie gotowizną, a jeśli już nie tobie, to przynajmniej innej nieszczęsnej i nieszkodliwej istocie. Ale drzwi nie były zamknięte i tylko ja o tym wiedziałem. Obaj z łazikiem zaczęliśmy błagać o miłosierdzie. Ja osobiście dołączyłem się do tych próśb i lamentów prawdopodobnie z czystej przewrotności. Ale robiłem, co mogłem. Opowiedziałem jakąś historię, która zdolna była zmiękczyć serce najgorszego brutala, ale nie zmiękczyła bynajmniej serca tego parszywego groszołapa. Gdy nabrał przekonania, że nie mamy pieniędzy, zatrzasnął drzwi i zamknął je na hak, po czym ociągał się jeszcze chwilę z odejściem, w nadziei, że a nuż mydliliśmy mu oczy i teraz zaproponujemy owe dwa dolary. Wtedy posłałem mu małą wiązankę. Teraz ja nawymyślałem mu od sukinsynów. Nawyzywałem go po kolei wszystkimi słowami, jakimi mnie ochrzcił. A potem dorzuciłem jeszcze kilka innych. Przyjechałem z Zachodu, gdzie ludzie umieją przeklinać, i nie miałem zamiaru dać się prześcignąć w żywości i soczystości języka byle parszywemu „hamulcowi” z rozklekotanego nowoangielskiego gruchota. Z początku „hamulec” próbował mnie wyśmiać. Potem zrobił ten błąd, że usiłował zareplikować. Posłałem mu następną wiązankę, dopiekłem mu do żywego, a potem wtarłem w to jeszcze kilka uskrzydlonych i płomiennych epitetów. Moja wspaniała pasja nie była zresztą całkowicie udana czy literacka. Zdjęło mnie oburzenie na tego łajdaka, który z braku dolara chciał mnie wrobić na trzy miesiące niewolniczej pracy. Poza tym coś mi się wydawało, że bierze swoją „dolę” od premii konstablów. No, ale zrobiłem go na szaro. Zraniłem jego uczucia i dumę przynajmniej na kilka dolarów. Próbował mnie nastraszyć groźbą, że wejdzie i wykopie ze mnie flaki. Wzajemnie przyobiecałem, że kopnę go w pysk, jak będzie właził. Przewaga sytuacyjna była po mojej stronie i tamten to dostrzegał. Nie otworzył więc drzwi, lecz zaczął wzywać na pomoc resztę obsługi pociągu. Usłyszałem ich głosy i chrzęst kroków po żwirze. Drugie drzwi wciąż były nie zamknięte, o czym tamci nie wiedzieli, tymczasem zaś mój łazik o mało nie skonał ze strachu. O, byłem bohaterem — mając tuż za sobą drogę odwrotu. Wymyślałem ..hamulcowi” i jego kumplom, póki nie rozwarli drzwi na oścież, a ja nie ujrzałem w świetle latarni ich rozwścieczonych twarzy. Wszystko wydawało im się ogromnie proste. Przyskrzynili nas w tym wagonie i wystarczyło wejść i dać nam baty. Zaczęli włazić. Nie kopnąłem nikogo w pysk. Jednym szarpnięciem odsunąłem przeciwległe drzwi i wyskoczyłem razem z łazikiem. Kolejarze rzucili się za nami. O ile dobrze pamiętam, przesadziliśmy jakieś kamienne ogrodzenie. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości co do miejsca, w którym znaleźliśmy się potem. W ciemnościach zaraz potknąłem się o nagrobek. Łazik wywalił się jak długi na innym. Zaczęło się niebywałe ganianie po cmentarzu. Duchy musiały sobie myśleć, że nieźle wyrywamy. To samo i kolejarze, bo kiedyśmy prysnęli z cmentarza i dali nura przez drogę w ciemny las, „hamulce” zrezygnowali z pogoni i zawrócili do pociągu. Trochę później tej nocy natrafiliśmy z łazikiem na studnię przy jakiejś farmie. Chciało nam się pić i zauważyliśmy linkę zwisającą z ocembrowania. Gdy ją wyciągnęliśmy, okazało się, że na końcu jest duża bańka śmietanki. I tylko tak się otarłem o te kamieniołomy w Rutlandzie, w stanie Vermont. Jeżeli trampy dadzą ci wink, że w danym mieście „łapsy są cięte”, obchodź to miasto z daleka, a jeśli już musisz, przejdź przez nie cichcem. Są takie miasta, przez które trzeba zawsze przechodzić cichcem. Takim miastem było Cheyenne, przy linii kolejowej Union Pacific. W całym kraju miało opinię „ciętego”, co zawdzięczało wysiłkom niejakiego Jeffa Carra (jeżeli dobrze pamiętam nazwisko). Jeff Carr potrafił z punktu poznać trampa po „facjacie”. Nigdy nie wdawał się w dyskusje. W jednej chwili poznawał włóczęgę, a w następnej już go grzmocił obiema pięściami, pałką czy tym, co miał pod ręką. Poturbowawszy człowieka przepędzał go z miasta, obiecując, że będzie gorzej, jeżeli go jeszcze raz zobaczy. Jeff Carr znał się na rzeczy. Na północ, południe, wschód i zachód, aż po najdalsze krańce Stanów Zjednoczonych (z Kanadą i Meksykiem włącznie) poturbowani włóczędzy roznosili wieść, że Cheyenne jest „cięte”. Na szczęście nie spotkałem się nigdy z Jeffem Carrem. Przeszedłem przez Cheyenne podczas zawiei. Szło wtedy ze mną osiemdziesięciu czterech trampów. Siła liczebna napawała nas lekceważeniem w stosunku do wielu rzeczy, z wyjątkiem Jeffa Carra. Skojarzenia, jakie budziło to nazwisko, działały oszałamiająco na naszą wyobraźnię i pozbawiały męskiego hartu, toteż cała banda śmiertelnie bała się go napotkać. Rzadko kiedy opłaca się zatrzymywać i wdawać w tłumaczenia z łapsami, jeśli wyglądają na „ciętych”. Jedyna rzecz — to szybko pryskać. Sporo czasu minęło, zanim się tego nauczyłem, ale ostateczny szlif dał mi w tym względzie pewien łaps w Nowym Jorku. Odtąd, jak tylko zobaczę, że policjant do mnie posuwa, mam taki automatyczny odruch, że z punktu wieję. Ten odruch stał się podstawową sprężyną moich poczynań, zawsze nakręconą i gotową do natychmiastowego działania. Nigdy już tego nie przezwyciężę. Choćbym miał osiemdziesiąt lat i kuśtykał po ulicy o kulach, wiem, że jeżeli tylko podejdzie do mnie nagle policjant, rzucę te kule i pognam jak jeleń. Moja edukacja w przedmiocie łapsów otrzymała więc ów ostateczny szlif pewnego upalnego letniego popołudnia w Nowym Jorku. Stało się to podczas tygodnia okropnej spiekoty. Miałem zwyczaj wałęsać się z rana, a popołudnie spędzać w małym parczku niedaleko Newspaper Row i ratusza. W tej okolicy mogłem sobie kupować na wózku najświeższe książki (które zostały uszkodzone podczas druku lub oprawiania) po kilka centów za sztukę. Poza tym w samym parku były budki, gdzie się dostawało przepyszne, lodowate mleko sterylizowane oraz maślankę po cencie szklanka. Każdego popołudnia siadywałem na ławce z książką, a potem urządzałem sobie taką mleczną rozpustę. Potrafiłem golnąć od pięciu do dziesięciu szklanek jednego popołudnia. Bo upał był okropny. No i proszę: byłem sobie potulnym, zaczytanym, mlekopijącym trampem, a patrzcie, co z tego wynikło. Któregoś popołudnia przyszedłem do parku ze świeżym zakupem książkowym pod pachą oraz potężnym pragnieniem pod koszulą. Idąc do budki z maślanką zauważyłem jakieś zbiegowisko na środku ulicy przed ratuszem. Właśnie w tym miejscu przechodziłem przez jezdnię, więc przystanąłem, aby dowiedzieć się, co było powodem takiego zgromadzenia ciekawskich. Z początku nie mogłem nic zobaczyć. Następnie wywnioskowałem z tego, co usłyszałem i co zdołałem dojrzeć, że to grupka łobuziaków gra w kości. Otóż na ulicach Nowego Jorku nie jest to dozwolone. Nie wiedziałem o tym, ale pouczono mnie dość dobitnie. Stałem tak ze trzydzieści sekund i zorientowałem się już, jaka jest przyczyna zbiegowiska, gdy wtem usłyszałem krzyk jednego z łobuziaków: „Łapsy!” Łobuziaki znały się na rzeczy i zwiały. A ja nie. Tłum rozproszył się natychmiast i ruszył ku obu chodnikom. Ja poszedłem ku chodnikowi od strony parku. Około pięćdziesięciu osób udało się w tym samym kierunku. Szliśmy luźnymi grupkami. Ujrzałem łapsa — rosłego agenta policji w szarym ubraniu. Stąpał środkiem jezdni, bez pośpiechu, niedbale. Spostrzegłem mimochodem, że zmienił kierunek i ukosem ruszył ku temu samemu chodnikowi co ja. Szedł krokiem swobodnym, wymijając rozproszony tłum, i zauważyłem, że nasze drogi muszą się spotkać. Tak dalece nie poczuwałem się do żadnej winy, iż mimo całej mojej wiedzy o łapsach i ich sposobach, nie obawiałem się niczego. Nie śniło mi się nawet, że ten łaps może mieć coś do mnie. Przez szacunek dla przedstawiciela prawa miałem się nawet zatrzymać w następnej chwili, ażeby go przepuścić przed sobą. Zatrzymałem się istotnie, ale nie z własnej woli. Poza tym było to zatrzymanie niezbyt korzystne. Bez najmniejszego ostrzeżenia bowiem łaps rzucił się na mnie z pięściami. W tym samym momencie ustnie pokalał moją genealogię. Zawrzała we mnie wolna krew amerykańska. Wszyscy moi miłujący swobodę przodkowie ryknęli wielkim głosem. — Co to znaczy?! — krzyknąłem. Jak widzicie, pragnąłem wyjaśnienia. No i dostałem je. Łup! Pałka spadła mi na ciemię, zatoczyłem się w tył jak pijany, zaciekawione twarze widzów zakołysały mi się przed oczami niczym morskie fale, cenna książka wypadła mi spod pachy w błoto, a łaps przyskoczył z pałką, gotów do następnego ciosu. W tym oszołomieniu doznałem jakby widzenia. Ujrzałem pałkę spadającą mi po wielekroć na głowę. Ujrzałem siebie w sądzie policyjnym, zakrwawionego, zmaltretowanego, obszarpanego; usłyszałem odczytywane przez urzędnika oskarżenie o zakłócenie porządku publicznego, zniewagi słowne, opór władzy i kilka innych rzeczy, a potem zobaczyłem siebie na Blackwell’s Island*. O, znałem to dobrze! Straciłem wszelkie zainteresowanie dla wyjaśnień. Nie czekałem, by podnieść moją cenną, nie przeczytaną książkę. Zawróciłem na pięcie i w nogi. Dość kiepsko się czułem, alem gnał. I do śmierci gnać będę, ilekroć łaps zacznie mi coś wyjaśniać pałką. W kilka lat po owym okresie włóczęgostwa, kiedy już byłem studentem na Uniwersytecie Kalifornijskim, poszedłem któregoś wieczora do cyrku. Po przedstawieniu zostałem jeszcze trochę, aby zobaczyć, jak zwija się wielki wędrowny cyrk. Odjeżdżał bowiem tej nocy. Natknąłem się na grupę chłopaków siedzących przy ognisku. Było ich ze dwudziestu i z tego, co mówili, dowiedziałem się, że mają zamiar uciec razem z cyrkiem. Otóż personel nie miał ochoty obarczać się taką gromadą urwipołciów, zatelefonowano więc do komendy policji, wskutek czego cyrk został „obstawiony”. Wydelegowano na miejsce dziesięciu policjantów, aby zatrzymali chłopców za naruszenie godziny policyjnej, wyznaczonej na dziewiątą. Policjanci otoczyli ognisko i podeszli pod osłoną ciemności. Na dany znak rzucili się naprzód i zaczęli wygarniać malców niczym węgorze z koszyka. Ja nic nie wiedziałem o przybyciu policji i kiedy raptem zobaczyłem mosiężne guziki i hełmy łapsów gnających z wyciągniętymi rękami, znikła od razu cała moja równowaga i siła moralna. Pozostał tylko automatyczny odruch ucieczki. Toteż zacząłem uciekać. Nawet nie wiedziałem, że biegnę. Nie wiedziałem w ogóle nic. Jak już wspomniałem, był to odruch automatyczny. Nie miałem żadnego powodu, aby uciekać. Nie byłem trampem. Byłem obywatelem tej gminy. Znajdowałem się w rodzinnym mieście. Nic nie przeskrobałem. Byłem studentem. Miałem nawet papiery na własne nazwisko i dobre ubranie, w którym nie spałem ani razu. A jednak pognałem do następnej przecznicy — na oślep, po wariacku, niczym spłoszony jeleń. Kiedy oprzytomniałem, stwierdziłem, że wciąż jeszcze biegnę. Trzeba było zdecydowanego wysiłku woli, aby zatrzymać własne nogi. Nie, nigdy się z tego nie otrząsnę. Nie mam na to rady. Jak tylko łaps posuwa do mnie — daję dęba. Poza tym mam jakąś nieszczęsną zdolność dostawania się do mamra. Odkąd przestałem być trampem, siedziałem w areszcie częściej, niż kiedy nim byłem. Ot, wybieram się w niedzielę rano na przejażdżkę rowerową z panienką. Zanim dojedziemy do granic miasta, już nas zatrzymują za potrącenie idącego po trotuarze przechodnia. Postanawiam być ostrożniejszy. Następnym razem wsiadam na rower po ciemku i moja latarka acetylenowa nawala. Staram się jakoś utrzymać jej wątły płomyk przez wzgląd na przepisy. Spieszy mi się, ale jadę jak żółw, żeby nie zgasło migotliwe światełko. Docieram do granic miasta, znajduję się poza zasięgiem działania przepisów i dodaję gazu, żeby nadrobić stracony czas. A o pół mili dalej „zdejmuje” mnie jakiś łaps i następnego rana wpłacam kaucję w sądzie policyjnym. Okazuje się po prostu, że miasto zdradziecko rozszerzyło o milę swoje granice, o czym nic nie wiedziałem. Kiedy indziej znów, wspomniawszy nienaruszalne prawo do wolności słowa oraz pokojowych, zgromadzeń, włażę na jakąś skrzynkę od mydła, aby wypuścić spod czaszki takie czy inne ekonomiczne pszczółki, które mi pod nią bzykają — i zaraz jakiś łaps zdejmuje mnie z tejże skrzynki, po czym prowadzi do aresztu miejskiego, skąd następnie wychodzę za kaucja. Nie ma na to rady. Kiedy byłem na Korei, aresztowano mnie prawie co drugi dzień. To samo działo się w Mandżurii. Jak byłem ostatnim razem w Japonii, dostałem się do więzienia pod pretekstem, że jestem rosyjskim szpiegiem. Ten pretekst nie był wymyślony przeze mnie, ale do więzienia dostałem się i tak. Nie ma dla mnie żadnej nadziei. Skazany jestem na to, aby odstawiać Więźnia Chillonu*. W tym tkwi coś proroczego. Raz zahipnotyzowałem jednego łapsa w Bostonie. Było już po północy i miał mnie w garści jak dwa a dwa cztery, ale zanim skończyliśmy gadać, wycyganił ode mnie srebrną ćwierćdolarówkę i dał adres restauracji czynnej przez całą noc. Był także inny, w Bristolu, w stanie New Jersey, który złapał mnie i puścił, a Bóg świadkiem, że miał dostateczne powody, aby mnie wsadzić do pudła. Dałem mu bowiem w zęby tak mocno, że chyba nigdy w życiu tak nie oberwał. A było to w ten sposób. Około północy wepsnąłem się do pociągu towarowego, wyjeżdżającego z Filadelfii. „Hamulce” zdjęli mnie. Pociąg jechał wolniutko przez labirynt torów i zwrotnic na stacji przetokowej. Wepsnąłem się drugi raz i znowu mnie wygruzili. Otóż widzicie, trzeba tam było uwiesić się od zewnątrz, bo pociąg był bezpośredni i wszystkie wagony miały drzwi pozamykane i zaplombowane. Za drugim razem, jak mnie wygruzili, „hamulec” wypalił mi kazanie. Mówił, że życie narażam, że to pociąg pośpieszny i zapycha jak cholera. Odpowiedziałem, że jestem przyzwyczajony, lecz nie dał się przekonać. Oświadczył, że nie pozwoli mi popełnić samobójstwa, i musiałem zrobić wysiadkę. Alem się wepsnął trzeci raz i wlazłem między wagony, na zderzaki. To były najwęższe zderzaki, jakie w życiu widziałem. Nie mówię tu o tych prawdziwych, żelaznych, co to są połączone łańcuchami, i łupią, i zgrzytają o siebie. Mam na myśli te beleczki, takie spore listwy, umocowane na obu końcach wagonów towarowych, zaraz nad zderzakami. Kiedy się jedzie na zderzakach, trzeba stanąć na tych listwach, jedną nogą na jednej, drugą na drugiej, a zderzaki ma się wtedy w środku, tuż pod stopami. Ale te zderzaki — czy listwy — na których stanąłem, nie były tak szerokie i duże jak zwykle na wagonach towarowych. Przeciwnie — były wąziutkie, miały najwyżej półtora cala szerokości. Nie mogłem na nich zmieścić nawet połowy podeszwy. Poza tym nie miałem czego się trzymać. Wprawdzie mogłem się oprzeć o ścianki obu wagonów, ale to były gładkie, pionowe płyty. Nie miały żadnych uchwytów. Ażeby się utrzymać, mogłem jedynie wpierać się dłońmi w ścianki obu wagonów. To jednak wystarczyłoby tylko wtedy, gdyby owe podpórki pod stopami miały jakąś przyzwoitą szerokość. Za Filadelfią pociąg zaczął nabierać szybkości. Wtedy zrozumiałem, co miał na myśli „hamulec”, kiedy gadał o samobójstwie. Pociąg jechał coraz prędzej i prędzej. Był bezpośredni i nie zatrzymywał się nigdzie. Na tym odcinku linia pensylwańska biegnie czterema równoległymi torami i mój pociąg idący na wschód, nie musiał się troszczyć o wymijanie tych, które szły na zachód, ani o to, czy go dopędzą wschodnie ekspresy. Miał wolny tor dla siebie i korzystał z tego. Znalazłem się w krytycznym położeniu. Stałem samymi brzeżkami stóp na tych wąskich występach i rozpaczliwie wpierałem się dłońmi w ścianki obu wagonów. A te wagony ruszały się, i to niezależnie od siebie, w górę i w dół, do tyłu i do przodu. Widzieliście kiedy cyrkowca stojącego na dwóch galopujących koniach, jedną nogą na jednym, drugą na drugim? Ja robiłem to samo, ale z pewną różnicą. Cyrkowiec może się trzymać wodzy, a ja nie miałem nic takiego; on stoi całymi stopami, a ja stałem tylko samymi brzeżkami. Ugina nogi i ciało, wzmacniając przez to wygięcie swoją pozycję i osiągając stateczność dzięki niskiemu punktowi ciężkości, natomiast ja musiałem stać prosto i trzymać nogi sztywno; on jedzie twarzą w kierunku biegu, gdy ja jechałem bokiem, a wreszcie, jeżeli spadnie, to tylko wytarza się w trocinach, gdy tymczasem mnie starłyby na miazgę koła wagonów. A ten pociąg rzeczywiście dobrze leciał, huczał i świszczał, kołysał się opętańczo na zakrętach, dudnił na przęsłach mostów. Jeden wagon wyskakiwał w górę, drugi zapadał się w dół albo tez szarpał w prawo w tej samej chwili, gdy tamtego rzucało w lewo — a ja przez cały czas tylko się modliłem, żeby pociąg stanął. Ale nie stanął. Nie musiał. Po raz pierwszy, ostatni i jedyny na Szlaku miałem dosyć. Zlazłem ze zderzaków i zdołałem przedostać się na boczną drabinkę. Rzecz była ryzykowna, bo jeszcze nigdy nie widziałem wagonów tak skąpo zaopatrzonych we wszelkie uchwyty i podpórki. Usłyszałem świst lokomotywy i poczułem, że pociąg zwalnia. Wiedziałem, że się nie zatrzyma, ale postanowiłem zaryzykować, jeżeli zwolni dostatecznie. W tym miejscu tor skręcał, przechodził przez most na kanale, a potem prosto przez miasto Bristol. Ta kombinacja wymagała zmniejszenia szybkości. Przywarłem do drabinki i czekałem. Nie wiedziałem, że zbliżamy się do Bristolu. Nie miałem pojęcia, co spowodowało, że szybkość się zmniejszyła. Wiedziałem tylko, że chcę wysiąść. Wytężałem w ciemnościach wzrok, szukając jakiegoś skrzyżowania, na którym mógłbym wylądować. Znajdowałem się dość daleko w tyle pociągu i zanim mój wagon wjechał do miasta, parowóz minął już stację i poczułem, że znowu się rozpędza. Potem zobaczyłem ulicę. Było za ciemno, aby dojrzeć, jaka jest szeroka i co znajduje się po drugiej stronie. Wiedziałem, że potrzeba mi będzie jak najwięcej miejsca, jeżeli po skoku mam się utrzymać na nogach. Opuściłem się na ziemię. To brzmi bardzo prosto. Przez słowa „opuściłem się” rozumiem, co następuje: przede wszystkim, stojąc na drabince, wychyliłem się, jak mogłem najdalej, w kierunku biegu — a to dlatego, żeby mieć możliwie najwięcej przestrzeni na uzyskanie pędu wstecznego, kiedy się już oderwę od pociągu. Następnie z całej mocy odepchnąłem się na zewnątrz i wstecz, jak gdybym chciał grzmotnąć na wznak o ziemię. Cały ten wysiłek miał przezwyciężyć pęd do przodu, udzielony przez pociąg mojemu ciału. W chwili gdy dotknąłem stopami ziemi, leżałem w powietrzu, odchylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni do tyłu. W pewnej mierze zmniejszyłem ów pęd w przód, bo kiedy dotknąłem nogami ziemi, nie rąbnąłem natychmiast na twarz. Przeszedłem tylko do pozycji pionowej i zacząłem chylić się do przodu. Ściśle mówiąc, ciało moje nadal zachowywało pęd, podczas gdy stopy przez zetknięcie z ziemią utraciły go całkowicie. Ów utracony pęd musiałem nadrobić podrywając jak najszybciej nogi i gnając przed siebie, ażeby je utrzymać pod wciąż pędzącym w przód ciałem. Rezultat był taki, że począłem wybijać stopami po ulicy szybki i grzmiący werbel. Nie śmiałem ich zatrzymać. Gdybym to zrobił, runąłbym na twarz. Musiałem biec dalej. Byłem więc mimowolnym pociskiem i w duchu trapiłem się, co też jest po drugiej stronie ulicy, a zarazem miałem nadzieję, że nie będzie to mur ani słup telegraficzny. I właśnie wtedy wpadłem na coś. Horrendum! Ujrzałem to na mgnienie oka przed katastrofą: ni mniej, ni więcej stał tam w ciemnościach łaps. Grzmotnęliśmy razem na ziemię i przeturlali się cały kawał, a ten nędznik miał taki automatyczny odruch, że w chwili zderzenia ucapił mnie, przytrzymał i za nic nie chciał puścić. Obaj byliśmy ogłuszeni i kiedy tamten przyszedł do siebie, trzymał w garści trampa potulnego jak baranek. Gdyby ten łaps miał odrobinę wyobraźni, musiałby mnie wziąć za podróżnika z innych planet, jakiegoś nowo przybyłego mieszkańca Marsa, bo po ciemku nie widział, jak wyskakiwałem z pociągu. Tymczasem jego pierwsze słowa brzmiały: „Skądeś się wziął?” — następne zaś, nim zdążyłem coś odpowiedzieć: „Mam wielką ochotę cię przymknąć”. Jestem przekonany, że to było także automatyczne. W głębi duszy ten łaps był poczciwy, bo kiedy opowiedziałem mu jakąś „bajkę” i pomogłem otrzepać mundur, dał mi czas do następnego pociągu, żeby się wynieść z miasta. Zastrzegłem sobie dwie rzeczy: po pierwsze, żeby to był pociąg towarowy idący w kierunku wschodnim, a po drugie, żeby nie był bezpośredni, taki, co wszystkie drzwi ma pozamykane i zaplombowane. Na to się zgodził i w ten sposób na mocy Traktatu Bristolskiego uniknąłem przyskrzynienia. . Pamiętam też drugą noc w tych stronach, kiedy o mały włos nie wleciałem na innego łapsa. Gdybym się z nim zderzył, byłbym go wywalił, bo zlatywałem z góry na łeb na szyję, a za mną gnało kilku innych łapsów. Było to tak. Mieszkałem wtedy w Waszyngtonie, w stajni przy remizie. Miałem na swój wyłączny użytek boks i dowolną ilość derek końskich. W zamian za tak luksusowe warunki obrządzałem co rano kilka koni. Pewnie byłbym tam do tej pory, gdyby nie łapsy. Któregoś wieczora, około dziewiątej, wróciłem do stajni, żeby położyć się spać, i zastałem tam partyjkę kości w pełnym toku. Był to dzień targowy i wszyscy Murzyni mieli pieniądze. Warto by tu przedstawić sytuację. Stajnia wychodziła na dwie ulice. Wszedłem od frontu i minąwszy kantor znalazłem się w przejściu biegnącym przez całą długość budynku między dwoma szeregami boksów i wychodzącym na tę drugą ulicę. Na środku przejścia, pod lampą gazową i między dwoma szeregami koni, zgromadziło się około czterdziestu Murzynów. Przyłączyłem się do nich w charakterze kibica. Nie miałem forsy i nie mogłem grać. Któryś czarnuch właśnie rzucał kości i wciąż stawiał wszystko od nowa. Szło mu jak z płatka i za każdym rzutem bank się podwajał. Na podłodze leżały najrozmaitsze monety. To było urzekające. Za każdym razem wzrastały niepomiernie szansę przeciwko wygranej. Panowało ogromne napięcie. I właśnie w tej chwili rozległo się donośne łomotanie do wielkich drzwi wychodzących na tyły, na drugą ulicę. Kilku Murzynów prysnęło w przeciwnym kierunku. Ja zatrzymałem się chwilę, aby zgarnąć z ziemi te rozmaite pieniądze. Nie była to kradzież, ale po prostu zwyczaj. Każdy, kto nie uciekł, zbierał, co się dało. Drzwi rozwarły się z trzaskiem i do środka wpadł cały pluton łapsów. Pognaliśmy w drugą stronę. W kantorze było ciemno, a przez wąskie drzwi nie mogliśmy wszyscy jednocześnie wyrwać na ulicę. Zrobił się korek. Któryś smoluch dał nura przez okno, wywalając ramę razem z szybami, a za nim skoczyli inni. Łapsy chwytali pozostałych. Dopadłem do drzwi razem z jakimś rosłym Murzynem. Był masywniejszy niż ja, więc mnie odtrącił i wyskoczył pierwszy. W następnej chwili rąbnęła go w ciemię pałka — zwalił się jak wół. Drugi pluton łapsów czekał z tej strony. Wiedzieli, że nas nie zatrzymają gołymi rękami, więc każdy wymachiwał pałką. Przekotłowałem się przez tego leżącego czarnucha, który mnie odepchnął, zrobiłem unik przed pałką, dałem szczupaka między nogami jednego z łapsów — i już byłem wolny. A potem jak nie zacznę wyrywać! Przede mną leciał jakiś chudy Mulat, więc pognałem za nim. Znał miasto lepiej ode mnie i wiedziałem, że tam, gdzie biegnie, jest ocalenie. Ale on ze swej strony wziął mnie za ścigającego łapsa. Nie obejrzał się ani razu, tylko biegł. Miałem dech dobry, więc trzymałem się równo z nim i o mało nie zagoniłem go na śmierć. W końcu osłabł, potknął się, upadł na kolana i poddał mi się. Ale kiedy zobaczył, że nie jestem łapsem, uratowałem się tylko dlatego, że całkiem już nie miał pary w piersi. Dlatego właśnie wyjechałem z Waszyngtonu — nie przez tego Mulata, ale przez łapsów. Poszedłem na dworzec i wlazłem na pierwszą ślepą platformę ekspresu linii Pensylwania. Kiedy pociąg już się rozpędził, zauważyłem, z jaką szybkością idzie, i ogarnęły mnie złe przeczucia. Była to linia czterotorowa i parowozy uzupełniały zapas wody w biegu. Włóczędzy z dawna mnie przestrzegali, żeby nigdy nie wsiadać na pierwszą ślepą platformę w pociągach, których parowozy pobierają wodę w biegu. A teraz muszę wytłumaczyć, jak to pobieranie się odbywa. Między torami są ustawione płytkie metalowe koryta. Kiedy parowóz przejeżdża na pełnym gazie, opuszcza do takiego koryta rodzaj pochylni. Wynik jest taki, że cała woda z koryta wali po niej do góry i napełnia tender. Gdzieś między Waszyngtonem a Baltimore zauważyłem, że powietrze wypełnia się drobnym pyłem wodnym. Nic mi to nie przeszkadzało. „Aha — pomyślałem sobie — to wszystko bujda, że branie wody w biegu szkodzi trampowi siedzącemu na pierwszej bagażówce. Co znaczy ta odrobina pianki? Potem zacząłem się zachwycać tym urządzeniem. To mi dopiero kolejnictwo! Co tam te prymitywne koleje zachodnie! I właśnie wtedy tender napełnił się, choć jeszcze nie dojechaliśmy do końca koryta. Potężna fala wody chlusnęła przez wierzch prosto na mnie. Przemoczyło mnie do nitki, zupełnie jak bym wypadł za burtę. Pociąg dojechał do Baltimore. Tak jak zwykle w wielkich miastach na wschodzie, tor kolejowy przebiegał poniżej poziomu ulic, dnem potężnego wykopu. Gdy pociąg wtoczył się na oświetloną stację, skuliłem się jak mogłem na mojej platformie. Ale jakiś łaps kolejowy wypatrzył mnie i skoczył w tę stronę. Przyłączyło się do niego dwóch innych. Byłem już kawałek za stacją, więc pobiegłem prosto torem. Znalazłem się niejako w potrzasku. Po obu stronach piętrzyły się strome ściany wykopu i wiedziałem, że jeśli spróbuję wleźć na nie i spadnę, trafię prosto w objęcia łapsów. Biegłem więc dalej i dalej, szukając wzrokiem jakiegoś dogodnego miejsca do wspinaczki. Wreszcie dojrzałem takie miejsce, za mostem, po którym przechodziła górą ulica. Zacząłem wspinać się na czworakach po zboczu. Trzy kolejowe łapsy pełzły tuż za mną. Wylazłszy na górę znalazłem się na pustym placyku. Z jednej strony stał niski murek odgradzający go od ulicy. Nie było czasu na dokładniejsze badania. Tamci deptali mi po piętach. Puściłem się do muru i przesadziłem go. I wtedy właśnie spotkała mnie największa niespodzianka. Człowiek przywykł uważać, ze jedna strona muru jest tej samej wysokości co druga. Ale ten mur był inny. Bo, widzicie, ów pusty placyk znajdował się znacznie wyżej od poziomu ulicy. Od mojej strony murek był niski, ale od tamtej… no, dość powiedzieć, że kiedy przeszybowałem nad nim w powietrzu, wydało mi się, że spadam nogami naprzód prościutko w przepaść. Tam, w dole, na chodniku, stał pod zapaloną latarnią łaps. Przypuszczam, że do chodnika było jakieś dziewięć albo dziesięć stóp, ale szok i zaskoczenie w locie sprawiły, że odległość wydawała mi się co najmniej dwa razy większa. Wyprężyłem się w powietrzu i spadłem na ziemię. W pierwszej chwili myślałem, że wyląduję prosto na łapsa. Istotnie, otarłem się o niego w momencie, gdy moje stopy z łoskotem uderzyły o chodnik. Cud, że tamten nie padł na miejscu trupem, bo nic przedtem nie słyszał. Znowu powtórzył się kawał z człowiekiem z Marsa. Jak ten łaps nie skoczył! Bryknął precz niczym koń na widok samochodu, a potem zawrócił i do mnie. Nie czekałem, żeby mu się tłumaczyć. Pozostawiłem to moim prześladowcom, którzy właśnie dosyć ostrożnie opuszczali się z muru. Ale pościg mnie nie ominął. Popędziłem jedną ulica, potem drugą, skręciłem za róg i w końcu jakoś im uciekłem. Wydałem trochę tych pieniędzy, które zgarnąłem po grze w kości, powałęsałem się z godzinę, wróciłem do wykopu i stanąłem tuż za zasięgiem świateł dworcowych czekając na jakiś pociąg. Ostygłem już i dygotałem okropnie, bo całe ubranie miałem przemoczone. Wreszcie na stację wjechał pociąg. Przyczaiłem się w ciemnościach i wskoczyłem do niego, gdy ruszył. Tym razem dobrze uważałem, żeby trafić na drugą ślepą platformę. Miałem dość tego pobierania wody w biegu. Pociąg przejechał czterdzieści mil do następnego przystanku. Wysiadłem na oświetlonej stacji, która wydała mi się dziwnie znajoma. Okazało się, że jestem z powrotem w Waszyngtonie. Jakimś sposobem, w podnieceniu ucieczki w Baltimore, gnając po obcych ulicach, klucząc, skręcając i zawracając, zmyliłem kierunek. Wsiadłem do pociągu idącego w przeciwną stronę. Nie zmrużyłem oka przez całą noc, przemokłem do nitki, gonili mnie na bij—zabij — i za te wszystkie trudy tyle zyskałem, żem wrócił tam, skąd wyjechałem. O, nie, życie na Szlaku nie układa się jak po różach. Ale już nie wróciłem do tamtej stajni. Udało mi się coś niecoś zagarnąć i nie miałem ochoty rachować się z Murzynami. Toteż złapałem następny pociąg i zjadłem śniadanie już w Baltimore. Przełożył Bronisław Zielinski What Life Means to Me CZYM DLA MNIE JEST ŻYCIE Urodziłem się w środowisku robotniczym. Wcześnie dane mi było poznać entuzjazm, ambicje i ideały. Jako mały chłopiec wierzyłem, że spełnią się moje marzenia. Ale żyłem wśród ludzi prostych, ciemnych, nieokrzesanych. Nie rozglądałem się wokół siebie, raczej patrzyłem w górę. Znajdowałem się na dnie społeczeństwa, gdzie życie mogło być tylko nędzna wegetacją ciała i ducha, skoro jedno i drugie tak samo było wystawione na głód i udrękę. Nade mną piętrzył się olbrzymi gmach społeczeństwa. Wydawało mi się, że jedynym wyjściem dla mnie jest wspiąć się w górę. Jeszcze będąc dzieckiem postanowiłem wdrapać się na wyższą kondygnację tego gmachu. Tam, na górze, mężczyźni nosili czarne ubrania i nakrochmalone koszule, a kobiety odziane były w piękne suknie. Raczyli się różnymi przysmakami i mieli w bród jedzenia. To dla ciała. Ale i duchowi dobrze się tam wiodło. Wiedziałem, że na wyżynach spotkać można umysły wolne od egoizmu, myśl jasną i szlachetną, śmiałe życie intelektualne. Wiedziałem o tym, bo czytałem popularne powieści, których bohaterzy obojga płci (wyjąwszy czarne charaktery i awanturnice) myśleli wzniosie, mówili pięknie i dokonywali wspaniałych czynów. Słowem, podobnie jak wschód słońca był dla mnie czymś oczywistym, tak nie wątpiłem, że na wyżynach wszystko jest piękne, szlachetne, pełne uroku, dzięki czemu życie jest czyste i godne, warto więc żyć, bo czeka nas tam nagroda za trud i udrękę. Niełatwo jednak wydźwignąć się z klasy robotniczej — zwłaszcza jeśli ideały i złudzenia krępują swobodę ruchów. Mieszkałem na kalifornijskiej ranczy i trudno mi było znaleźć drabinę, po której mógłbym się wspiąć. Jako mały chłopiec dowiadywałem się, ile procent przynosi lokata kapitału. Suszyłem swą dziecięcą główkę starając się ogarnąć pożytki i dobrodziejstwa wielkiej zdobyczy ducha ludzkiego, jakim jest procent składany. Potem zapoznałem się z ówczesnymi stawkami płac robotniczych wedle kategorii wieku i zgłębiłem koszty utrzymania. Na podstawie tych danych doszedłem do wniosku, że jeśli niezwłocznie zacznę pracować i do pięćdziesiątego roku życia, będę odkładał część zarobków, to rzuciwszy robotę, zakosztuję na starość porządnej porcji uciech i przyjemności, jakie staną się dla mnie dostępne na wyższych szczeblach drabiny społecznej. Oczywiście, stanowczo postanowiłem się nie żenić. Natomiast zupełnie zapomniałem wziąć pod uwagę straszliwej zmory klasy robotniczej — choroby. Jednakże moje siły witalne domagały się czegoś więcej niż nędzna wegetacja człowieka, który ciuła pieniądze i odejmuje sobie od ust. Jako dziesięcioletni chłopak zacząłem sprzedawać gazety na ulicach miasta. Zmieniły się moje plany na przyszłość. Wokół panowała wciąż ta sama odrażająca nędza, a wysoko nad moją głową wznosił się ten sam raj, który trzeba było zdobyć. Ale zmieniła się drabina. Był nią teraz byznes. Po cóż odkładać zarobki i lokować oszczędności w państwowych obligacjach, skoro dwie gazety kupione za pięć centów mogłem od ręki sprzedać za dziesięć i podwoić swój kapitał? Stała przede mną drabina byznesu i już widziałem się łysym i bogatym księciem handlarzy. Biada marzeniom! Gdy miałem szesnaście lat, zyskałem tytuł księcia. Ale tytuł ten nadała mi szajka zbirów i rzezimieszków, nazywając mnie Księciem Piratów Ostrygowych. Wspiąłem się wtedy na pierwszy stopień drabiny byznesu. Zostałem kapitalistą. Byłem właścicielem łodzi i kompletnego ekwipunku pirata ostryg. Zacząłem wyzyskiwać bliźniego swego. Miałem załogę złożoną z jednego człowieka. Jako kapitan i właściciel łodzi zagarniałem dwie trzecie łupu, a załodze dawałem resztę, choć harowała na równi ze mną, tak samo nadstawiała głowy i narażała się na utratę wolności. Wyżej po drabinie byznesu nie wszedłem. Pewnej nocy wyprawiłem się na łodzie chińskich rybaków. Liny i sieci można było przeliczyć na dolary i centy. Była to grabież, przyznaję, ale zgodna z duchem kapitalizmu. Kapitalista też obdziera swych bliźnich, kiedy obniża płacę, nadużywa zaufania, przekupuje senatorów i sędziów sądu najwyższego. Ja posługiwałem się grubszymi sposobami. I to była jedyna między nami różnica. Użyłem rewolweru. Ale moja załoga okazała się tej nocy jednym z owych niedołęgów, na których kapitaliści tak często ciskają gromy, któż bowiem, jeśli nie partacz, zwiększa wydatki i uszczupla dywidendy? Moja załoga zrobiła jedno i drugie. Przez nieuwagę facet podpalił grotżagiel i do cna go zniszczył. Ta noc nie przyniosła mi dywidendy, a chińscy rybacy wyszli z niej bogatsi o sieci i liny, których myśmy nie zafasowali. Zbankrutowałem i nie stać mnie było na kupno nowego grotżagla za sześćdziesiąt pięć dolarów. Zakotwiczyłem łajbę i na pirackiej łodzi zrobiłem wypad w górę rzeki Sacramento. W czasie mej nieobecności szajka piratów z zatoki dobrała się do łodzi. Ukradli hultaje wszystko, nawet kotwice. Gdy potem odnalazłem dryfujący wrak, sprzedałem go za dwadzieścia dolarów. Tak ześliznąłem się ze szczebla, na który wlazłem, i dałem raz na zawsze spokój drabinie byznesu. Odtąd byłem bezlitośnie wyzyskiwany przez innych kapitalistów. Miałem silne mięśnie, dzięki którym zbijali forsę, a ja ledwie zarabiałem na nędzną egzystencję. Byłem prostym marynarzem, robotnikiem portowym, chwytałem się każdego zajęcia. Pracowałem w fabrykach konserw i innych, pracowałem w pralniach, strzygłem trawniki, trzepałem dywany, myłem okna. I nigdy nie dostawałem całego owocu mej pracy. Patrząc na córkę właściciela fabryki konserw wiedziałem, że moje mięśnie też się przykładają do jej powoziku na gumowych kołach. Patrzyłem, jak syn fabrykanta szedł na uniwersytet, i zdawałem sobie sprawę, że z wysiłku moich muskułów pokrywa się część wydatków na wino i koleżeńskie libacje. Wcale mnie to nie oburzało. Takie są prawidła gry. Siły im dopisują. Bardzo proszę, ja też nie ułomek. Przebiję sobie drogę, znajdę się pośród nich i będę wyciskał pieniądze z mięśni innych robotników. Pracy się nie bałem. Lubiłem harować. Przysądzę się do roboty, będę orał za dwóch i w końcu zostanę podporą społeczeństwa. Przypadek zrządził, że ledwie powziąłem tę decyzję, spotkałem przedsiębiorcę, który podzielał moje poglądy. Paliłem się do roboty, a on jeszcze bardziej ode mnie chciał, żebym pracował. Myślałem, że nauczę się zawodu. Tymczasem zająłem miejsce dwóch robotników. Sądziłem, że przedsiębiorca kształci mnie na elektrotechnika. W gruncie rzeczy oszczędzał na mnie pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Dwaj moi poprzednicy dostawali po czterdzieści dolarów na miesiąc. Ja wykonywałem ich pracę za trzydzieści kawałków. Ów przedsiębiorca tak mnie wyżyłował, że omal ducha nie oddałem. Można przepadać za ostrygami, ale jeśli zje się ich za dużo, obrzydną na całe życie. Tak było ze mną. Nadmiar pracy nabawił mnie wstrętu do niej. Nie chciałem jej więcej widzieć na oczy. Dałem nogę. Zostałem trampem, żebrałem po domach o kawałek chleba, łazikowałem po Stanach Zjednoczonych, w slumsach i kryminałach oblewałem się krwawym potem. Byłem dzieckiem klasy robotniczej. Teraz, mając osiemnaście lat, znalazłem się niżej punktu wyjścia — w lochach społeczeństwa, podziemnych czeluściach nędzy, o których mówić i przykro, i nieładnie. Znalazłem się na dnie, w Otchłani, kloace ludzkiej, cmentarzysku i śmietniku naszej cywilizacji. Są to takie zakamarki społecznego gmachu, że społeczeństwo woli o nich nie wiedzieć. Brak miejsca zmusza mnie pominąć te sprawy milczeniem. Powiem tylko tyle, że to, cq tam ujrzałem, zdjęło mnie straszliwą grozą. Po przerażeniu przyszła refleksja. Ujrzałem nagą prawdę o skomplikowanej cywilizacji, w której żyłem. Życie to chleb i dach nad głwą. Dla chleba i dachu nad głową każdy coś sprzedaje. Kupiec sprzedaje buty, polityk sumienie, przedstawiciel narodu (oczywiście z pewnymi wyjątkami) kupczy zaufaniem, jakim ludzie go obdarzyli. A niemal wszyscy sprzedają swą godność osobistą. Kobiety, na ulicy czy w świętym związku małżeńskim, wystawiają na sprzedaż swe ciało. Wszystko jest towarem, każdy kupuje i sprzedaje. Jedynym towarem, jaki może sprzedać robotnik, jest siła jego mięśni. Godność pracy ludzkiej nie ma ceny na rynku. Robotnik może wystawić na sprzedaż tylko własne muskuły. Ale ten towar różni się od innych, i to w sposób istotny. Buty, zaufanie, honor można odtworzyć. Ich zapas nigdy się nie wyczerpuje. A mięśnie się nie odnawiają. Kupiec sprzedając buty stale uzupełnia magazyn. Ale nie ma sposobu uzupełnienia sił robotnika. Im więcej sprzeda swej energii, tym mniej mu zostanie. Jest to jedyny jego towar i z każdym dniem zapas sił się kurczy. Pewnego dnia, jeśli nie umrze przedtem, okazuje się, że wyprzedał wszystko i trzeba zwijać stragan. Bankrutowi nie pozostaje nic innego, tylko zejść do lochów społeczeństwa i nędznie tam zginąć. Potem zrozumiałem, że i mózg jest w pewnym sensie towarem i że, podobnie jak inne towary, różni się od mięśni robotnika. Sprzedawca własnego mózgu jest w pełni sił, gdy dożyje lat pięćdziesięciu czy nawet sześćdziesięciu, a jego towar osiąga wyższą niż dotąd cenę. Robotnik już w wieku czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu lat jest wyczerpany i do niczego się nie nadaje. Byłem w lochach społeczeństwa. Nie uśmiechała mi się myśl o zamieszkaniu tam na stałe. Stan rur kanalizacyjnych urągał przepisom sanitarnym, nie było czym oddychać. Jeśli nie mogłem mieszkać na parterze, trzeba w każdym razie spróbować przenieść się na poddasze. Co prawda, licho się tam jada, ale za to powietrze jest czyste. Postanowiłem tedy nie sprzedawać już siły swych mięśni, lecz pohandlować własnym mózgiem. Zaczęła się szalona pogoń za wiedzą. Wróciłem do Kalifornii i otwarłem książki. Kiedy tak przygotowywałem się do zawodu sprzedawcy mózgu, przyszła nieuchronna kolej na studia socjologiczne. W pewnych książkach znalazłem sformułowane w sposób naukowy proste koncepcje socjologiczne, do których już przedtem doszedłem o własnych siłach. Inne, tęższe od mego umysłu odkryły, zanim przyszedłem na ten świat, wszystko, co mi świtało w głowie, i poszły znacznie dalej. Zrozumiałem, że jestem socjalistą. Socjaliści byli rewolucjonistami, gdyż dążyli do obalenia obecnego społeczeństwa i zbudowania na jego gruzach wspólnoty przyszłości. Ja też byłem socjalistą i rewolucjonistą. Przystałem do rewolucyjnych grup robotniczych i inteligenckich. Po raz pierwszy w życiu wziąłem udział w ruchu intelektualnym. Zetknąłem się ze śmiałymi i błyskotliwymi umysłami. Z prostymi robociarzami o rękach stwardniałych od ciężkiej pracy fizycznej i tęgich głowach. Poznałem pozbawionych sutanny głosicieli słowa bożego, którzy zbyt szerokie mieli horyzonty, aby mogli się zmieścić w jakiejkolwiek chrześcijańskiej gminie wyznawców Mammona, profesorów łamanych kołem uniwersyteckiej służalczości wobec klasy panującej i wyrzuconych z uczelni za to, że posiedli wiedzę i chcieli ją oddać na użytek ludzkości. Wśród socjalistów znalazłem gorącą wiarę w człowieka, żarliwe oddanie ideałom, słodycz bezinteresowności, wyrzeczenia i męczeństwa — słowem wszystko, czym duch ludzki może olśnić i pobudzić do czynu. Życie było tutaj czyste, szlachetne i bujne. Odzyskało wartość, stało się cudowne i wspaniałe. Rad byłem, że żyję. Obcowałem z ludźmi wielkiego serca, którzy wynosili człowieka, jego ciało i duszę, ponad dolary i centy, ludźmi, których kwilenie głodnego dziecka ze slumsu więcej wzruszało niż cały rwetes wokół spraw ekspansji gospodarczej i światowego imperium. Towarzyszyły mi szlachetne intencje i bohaterskie porywy, za dnia świeciło słońce, nocą błyszczały gwiazdy, przed oczami w blasku ognia i skrach rosy płonął buchając żarem Święty Graal*, Chrystusowy Graal, gorące serce ludzkie, które długo cierpiało udrękę, lecz nareszcie bliskie było ratunku i zbawienia. A ja, biedny głupiec, myślałem, że to tylko przedsmak rozkoszy życia, jakie czeka mnie na wyżynach. Straciłem wiele złudzeń od czasu, gdy na kalifornijskiej ranczy czytałem popularne powieści. Ale czekało mnie jeszcze niejedno rozczarowanie. Jako sprzedawcy mózgu niezgorzej mi się powiodło. Społeczeństwo otwarło przede mną bramy swego pałacu. Wszedłem prosto do salonu. Szybko rozwiały się moje złudzenia. Siadałem do stołu z matadorami społeczeństwa, ich żonami i córkami. Panie pięknie były ubrane, to muszę przyznać. Ale zgłupiałem, kiedy się okazało, że są z tej samej — gliny co kobiety, które znałem na nizinach. A pułkownikowa — tu szkoda i słowa — I Judy O’Grady — to siostry… Znacznie więcej jednak obruszył mnie ich przyziemny materializm. Owszem, piękne, cudnie ubrane panie szczebiotały o bliskich ich serduszkom ideałach i tuzinkowej moralności, lecz wbrew temu, co ćwierkały, nutą dominującą w ich życiu było zwyczajne wyrachowanie. Cóż za sentymentalne egoistki! Wspierały każdą ocukrzoną filantropię i wiele o tym mówiły, a równocześnie karmiły się i kupowały piękne sukienki za dywidendy splamione krwią dziecięcej pracy, rzęsistym potem robotnika, a nawet prostytucją. Kiedy o tym wspomniałem, w naiwności ducha oczekując, że siostrzyce Judy O’Grady natychmiast zrzucą z siebie zbrukane krwią jedwabie i klejnoty, wzburzyły się, rozgniewały i zaczęły mi prawić trele—morele o braku zapobiegliwości, pijaństwie i wrodzonym zepsuciu, przyczynach wszelkiej nędzy na nizinach społecznych. Gdym na to odpowiedział, że nie wydaje mi się, aby niezaradność, brak wstrzemięźliwości i zepsucie ledwie żywych z głodu sześcioletnich dzieci skłoniły je do pracy przez dwanaście godzin na dobę w przędzalniach bawełny na Południu — owe siostry Judy O’Grady czepiły się mojego życia prywatnego i nazwały mnie „agitatorem”, jak gdyby to istotnie było ostatecznym argumentem. Nie lepiej poszło mi z samymi matadorami. Spodziewałem się spotkać ludzi czystych moralnie, szlachetnych, żywych, którzy wyznają czyste, szlachetne i żywe ideały. Obracałem się wśród ludzi zajmujących wysokie pozycje w społeczeństwie: duchownych, polityków, byznesmenów, profesorów, redaktorów. Jadłem z nimi mięso i piłem wino, jeździłem z nimi autem i miałem sposobność dobrze im się przyjrzeć. To prawda, że wielu z nich okazało się ludźmi czystych rąk, a nawet szlachetnymi, lecz niezmiernie rzadko byli to ludzie żywi. Stanowczo twierdzę, że te wyjątki mógłbym policzyć na palcach obu rąk. Jeśli nie przeżarła ich zgnilizna, jeśli trzymali się z dala od brudów życia, byli nie pogrzebanymi trupami — schludni i godni jak dobrze zachowane mumie, ale martwi. Szczególna wzmianka należy się tutaj znanym mi profesorom. Ludzie ci hołdowali dekadenckiemu ideałowi panującemu na uniwersytetach; było tym ideałem „beznamiętne poszukiwanie chłodnej wiedzy”. Znałem ludzi, którzy na ustach mieli imię Księcia Pokoju*, gdy wygłaszali tyrady przeciw wojnie. Wtykali oni broń w ręce Pinkertonów, aby kładli trupem robotników strajkujących w ich fabrykach. Znałem takich, co nie posiadali się z oburzenia na brutalność walk bokserskich, a równocześnie brali udział w fałszowaniu środków żywności, uśmiercających co roku więcej niemowląt, niż wytłukł sam krwawy Herod. W hotelach, klubach, prywatnych domach, pulmanach i na pokładach statków rozmawiałem z baronami przemysłu. Byłem zdumiony ich niskim poziomem umysłowym. Przekonałem się jednak, że gdy szło o interesy, zdradzali niepospolitą inteligencję. W tych sprawach nie mieli zresztą żadnych etycznych hamulców. Wytworny pan o arystokratycznych rysach był dyrektorem–kukłą i ślepym narzędziem towarzystw akcyjnych, które potajemnie obdzierały wdowy i sieroty. Inny dżentelmen, kolekcjoner pięknych druków, mecenas literatury, dawał się wodzić za nos indywiduum o byczym karku i czarnych krzaczastych brwiach — prowodyrowi municypalnej machiny politycznej. Redaktor, który zamieszczał ogłoszenia reklamujące patentowane lekarstwo i nie ośmielił się opublikować w swej gazecie prawdy o tym specyfiku, gdyż bał się, że straci ogłoszenia, nazwał mnie nikczemnym demagogiem, gdy mu powiedziałem, iż jego wiadomości z ekonomii politycznej trącą myszką, a w biologii jest rówieśnikiem Pliniusza*. Znałem też senatora — posłuszne narzędzie i kukiełkę w garści ciemnego gbura, politycznego machera. Podobnie rzecz się miała z gubernatorem stanu i sędzią sądu najwyższego. A wszyscy korzystali z bezpłatnych biletów towarzystw kolejowych. Ów jegomość, który w tej chwili mądrze rozprawia w salonie o urokach idealizmu i nieprzebranej dobroci Boga, przed chwilą nabił w butelkę swych wspólników. Tamten, podpora kościoła i szczodry patron misjonarzy działających w dalekich krajach, zmuszał dziewczęta w swej fabryce do dziesięciu godzin pracy dziennie za głodowe płace i tym sposobem bezpośrednio popierał prostytucję. Inny pan fundował katedry uniwersyteckie, a równocześnie, gdy szło o dolary i centy, składał pod przysięgą fałszywe zeznania w sądzie. Magnat kolejowy złamał słowo dżentelmena i chrześcijanina przyznając potajemnie rabat jednemu z dwóch baronów przemysłu, toczących z sobą walkę na śmierć i życie. Wszędzie to samo, zbrodnia i zdrada, zdrada i zbrodnia — ludzie żywi, ale ani czyści, ani szlachetni, ludzie czyści i szlachetni, ale martwi. A dalej liczne zastępy żałosnych ludzi czystych rąk, lecz ani szlachetnych, ani żywych. Ci nie grzeszyli świadomie, grzeszyli jednak biernie i ślepo, godząc się z obowiązującą korupcją i czerpiąc z niej zyski. Gdyby byli szlachetni i żywi, nie byliby ciemni i nie zgodziliby się uczestniczyć w zyskach ze zdrady i zbrodni. Uświadomiłem sobie, że nie chcę żyć w salonie społeczeństwa. Intelektualnie byłem znużony. Moralnie — napawało mnie to obrzydzeniem. Przypomniałem sobie tamtych intelektualistów, marzycieli, i, duchownych wygnanych z kościoła, profesorów pozbawionych katedr, rzetelnych i świadomych swej przynależności klasowej robotników. Wspomniałem owe dni słoneczne i rozgwieżdżone noce, gdy życie było cudownie niezwykłe i dobre, gdy było rajem intelektualnym, bezinteresowną przygodą, gdy rządziła nim romantyczna etyka. Ujrzałem przed sobą wieczny płomień Świętego Grała. I wróciłem do klasy robotniczej, gdziem się urodził i gdzie należałem. Już nie pragnąłem piąć się w górę. Wspaniały gmach nade mną przestał mnie urzekać. Zainteresowałem się jego fundamentami. Cieszy mnie praca na dole, z kilofem w ręku, ramię w ramię z intelektualistami, marzycielami i świadomymi robotnikami. Raz po raz spozieramy bacznie w górę i potrząsamy całą budowlą. Pewnego dnia, gdy przybędzie nam jeszcze trochę rąk i kilofów, zwalimy ten dom wraz z jego zgniłym życiem, nie pogrzebanymi nieboszczykami, ohydnym sobkostwem i brudnym materializmem. A potem uprzątniemy gruzy i zbudujemy nowy dom dla całej ludzkości, w którym nie będzie parteru dla uprzywilejowanych, gdzie wszystkie pokoje będą jasne i duże, gdzie oddychać się będzie atmosferą czystą, szlachetną i życiodajną. Taki jest mój pogląd na świat. Patrzę w przyszłość i wierzę, że nadejdzie czas, gdy o rozwoju człowieka decydować będą rzeczy ważniejsze i bardziej wzniosłe niż sprawy żołądka, gdy podnietą ludzkiego działania przestanie być głód. Żywię wiarę w szlachetność i doskonałość człowieka. Wierzę, iż dobroć i altruizm zwyciężą dzisiejszą brutalną chciwość. A nade wszystko wierzę w klasę robotniczą. Jak powiedział któryś Francuz: „Na schodach czasu słychać stukot drewniaków wspinających się w górę i stąpanie schodzących na dół lakierków”. Przełożył Kazimierz Piotrowski * Tanana — dopływ Yukonu * Grizli — szary niedźwiedź północnoamerykański * Hooch — bimber * Parka — długie luźne futro noszone na Alasce * Dzień Dziękczynienia — amerykańskie święto, czwarty czwartek listopada * Pozorne słońca — są to odbicia tarczy słonecznej na niebie po obu stronach słońca, powstałe na skutek załamania promieni świetlnych w kryształkach lodu rozpylonych w górnych warstwach atmosfery * Młodsi synowie — mowa tu o młodszych synach arystokratycznych rodów angielskich, którzy na podstawie zasady majoratu nie dziedziczą tytułu ani majątku * Peccavi (łac.) — zgrzeszyłem * Klootch — kobieta, żona * Hiperboreje — legendarni mieszkańcy Dalekiej Północy. * Rhodes Cecil John (1853–1902) — brytyjski finansista i mąż stanu. Jego działalność zmierzała do politycznego i ekonomicznego podporządkowania południowej Afryki Imperium Brytyjskiemu. Był założycielem towarzystwa zajmującego się eksploatacją kopalń diamentów. * Lokinwar — postać z ballady W.Scotta pt. „Marmion” * Sierra — mowa tu o łańcuchu Sierra Nevada w Ameryce Północnej. * James Boswell (1740–1795) — przyjaciel Samuela Johnsona, wybitnego pisarza angielskiego, autor jego biografii. Dzieło Boswella swą sławę zawdzięcza przede wszystkim temu, ze rejestruje myśli i słowa Johnsona. * Dutchy jest przezwiskiem, zniekształceniem wyrazu Holender (ang. Dutch). Dutchy mówi łamaną angielszczyzną, (przyp. tłum.) * Sierra — mowa tu o łańcuchu Sierra Nevada w Ameryce Północnej. * James Boswell (1740–1795) — przyjaciel Samuela Johnsona, wybitnego pisarza angielskiego, autor jego biografii. Dzieło Boswella swą sławę zawdzięcza przede wszystkim temu, ze rejestruje myśli i słowa Johnsona. * Dutchy jest przezwiskiem, zniekształceniem wyrazu Holender (ang. Dutch). Dutchy mówi łamaną angielszczyzną, (przyp. tłum.) * Kamaina — tubylec * Sążeń — ok. 180 centymetrów * Wysepka, na którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego * Leprozorium — miejsce, gdzie izoluje się trędowatych * Trepangi — raczki morskie poszukiwane jako przysmak w Chinach * Kaliber 44 — według angielskiej miary odpowiada naszej „dziewiątrce” * Welbot — długa i wąska łódź wiosłowa. * Bezanżagiel — żagiel pierwszy od rufy. * Sztagi — liny służące do podtrzymywania masztów wzdłuż osi pionowej statku. * Supercargo — przedstawiciel armatora zajmującego się załadunkiem i wyładunkiem statku, jak również zaopatrzeniem. * Saling — poprzeczne drzewce przy połączeniu masztu z jego przedłużeniem. * Curry — bardzo ostra przyprawa indyjska. * Dżin — zasadniczo jałowcówka. Tutaj mowa o dżinie przeznaczonym dla krajowców, czyli surowej okowicie. * Wysepka, na którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego. * Wyższe zakłady naukowe dla kobiet w Stanach Zjednoczonych. * Sanatorium dla nałogowców. * Lanai — weranda lub taras (na Wyspach Hawajskich). * Yale — jeden z najstarszych uniwersytetów amerykańskich (w New Haven, stan Connecticut). * Pani Grundy — uosobienie pruderii. W Anglii zwrot: „Ale co powie na to pani Grundy?” stał się przysłowiem dzięki sztuce Th. Mortona (1764–1838), w której raz po raz powtarza się to pytanie. * Mormoni — amerykańska sekta religijna powstała w roku 1827. W r. 1847 mormoni założyli własne państewko na brzegu Wielkiego Jeziora Słonego (Great Salt Lake). Odtąd miasto Salt Lake City jest ich „stolicą”. * Okrąglak (round–house) — parowozownia, która na kolejach amerykańskich jest zwykle okrągła. * Frisco — skrót od San Francisco. * „Nosić sztandar” — oznacza w języku trampów spędzić noc, z braku pieniędzy na nocleg, na wędrówce po ulicach miasta. * Sto sześć stopni mrozu (wg skali Fahrenheita) = –54,44°C. * Blackwell’s Island (obecnie Wellfare Island) — wyspa w Nowym Jorku. W roku 1023 wybudowano tam dom pracy i cieszące się później złą sławą więzienie. * Więzień Chillonu — wiersz George’a Byrona (1788–1824). * Św. Graal — kielich, z którego Chrystus — według legendy — pił podczas Ostatniej Wieczerzy; częsty motyw średniowiecznych poematów rycerskich. * Książę Pokoju — Chrystus. * Pliniusz Starszy — (23–79) — przyrodnik rzymski.