Gene Brewer Urodził się i wychował w Muncie w stanie Indiana, ukończył chemię i mikrobiologię, po studiach rozpoczął karierę naukową. Przez wiele lat zajmował się podziałem i reprodukcją komórek DNA, pracując w znaczących ośrodkach badawczych USA. Gdy skończył czterdzieści lat, przeżył poważny kryzys osobowości i wtedy zaczął pisać. Debiutancki K-PAX ukazał się w 1995 roku, w 2001 kontynuacja powieści pt. Na promieniu światła oraz Światy prota. Na podstawie pierwszej części cyklu nakręcono znany film pod tym samym tytułem z Kevinem Spaceyem w roli prota, rozważa się też nakręcenie ciągu dalszego. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się dwie części trylogii o procie K-PAX NA PROMIENIU ŚWIATŁA »Książnica« kieszonkowa Gene Brewer Światy prota Raport prota Przełożyli z angielskiego Anna i Andrzej Gardzielowie Wydawnictwo „Książnica" Tytuły oryginałów The Worlds ofProt Profs Report Koncepcja graficzna serii Marek J. Piwko Logotyp serii oraz projekt okładki Mariusz Banachowicz Ilustracja na okładce © Christine Balderas The Worlds ofProt first published in Great Britain 2002 Copyright © 2002 by Gene Brewer Profs Report first published in Great Britain 2004 Copyright © 2004 by Gene Brewer For the Polish translation Copyright © by Maria i Andrzej Gardzielowie For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2006 Karen, mojej Żonie ISBN 83-7132-848-6 978-83-7132-848-0 Często się zdarza, że powszechne w pewnej epoce przekonanie — takie, od którego nikt nie jest wolny i nie jest w stanie uwolnić się bez niezwykłego wysiłku geniuszu lub odwagi — w następnej staje się tak oczywistym absurdem, że jedyną trudnością byłoby wyobrazić sobie, jak taki pogląd mógł kiedykolwiek być uznawany za wiarygodny. John Stuart Mili Światy prota PROLOG W kwietniu 1990 roku rozpocząłem psychoanalizę 33-let-niego pacjenta, który przedstawiał się jako „prot" (wymawiając to „prout") i twierdził, że przybywa z planety „K-PAX". Spotykając się z nim regularnie przez kilka miesięcy, nie potrafiłem podważyć jego nieprawdopodobnych opowieści i przekonać go o jego ziemskim pochodzeniu (upierał się, że przybył tu na promieniu światła). Z tych spotkań mogłem wywnioskować tylko tyle, że cierpi na poważne zaburzenia seksualne, nienawidzi obojga rodziców, lub przynajmniej jednego z nich, i negatywnie ocenia całą ludzką społeczność. Jednakże po paru tygodniach psychoanalizy stało się jasne, że mój pacjent jest rzadkim przypadkiem zespołu wielorakiej osobowości, w którym „prot" stanowi dominujące wtórne ego. Osobowością pierwotną był mężczyzna nazwiskiem Robert Porter, który zabił mordercę swojej żony i dziewięcioletniej córeczki. Rozpacz, żal i poczucie winy spowodowały, że wycofał się z realnego świata do nieprzenikalnej skorupy, strzeżonej przez jego „przyjaciela z kosmosu". Prot wszakże, cokolwiek myśleć o jego pochodzeniu i naturze, był osobnikiem niezwykłym, znającym arkana wiedzy astronomicznej — kimś w rodzaju obłąkanego geniusza. W samej rzeczy dostarczył astronomom cennych informacji o planecie K-PAX i innych, które odwiedzał (jak twierdził), a także o układzie dwóch gwiazd, pomiędzy którymi jego planeta przemieszczała się raz w jedną, raz w drugą stronę, co przypominało ruch wahadłowy. Zaskakujące było, że zdawał się głęboko rozumieć ludzkie cierpienie. Podczas swego niedługiego pobytu w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie (IPM)* przyspieszył powrót do zdrowia wielu pacjentów (a niektórzy z nich przebywali u nas przez lata). Dopomógł nawet w rozwiązaniu pewnych problemów trapiących moją własną rodzinę! W końcu udało mi się, głównie dzięki hipnozie, przeniknąć skorupę Roberta i wejść w bezpośredni kontakt z jego pierwotną osobowością. Wreszcie mogłem mieć nadzieję, że wspólnie uporamy się ze sprawą śmierci jego żony i córki, i sprowadzimy prota „na Ziemię". Niestety terapię przerwało ogłoszenie przez prota, iż zamierza wrócić na rodzinną planetę w dniu 17 sierpnia 1990 roku, dokładnie o godzinie 3.31. Nie potrafiłem przekonać go, by przełożył tę „podróż" na później. W obliczu nieodwołalnego terminu usiłowałem pospiesznie rozwikłać kryzys Roberta, co spowodowało jedynie, że głębiej się schronił w swej ochronnej muszli. Co więcej, w całym szpitalu zapanował chaos, ponieważ wielu pacjentów czyniło starania, żeby odlecieć wspólnie z protem. Nawet niektórzy spośród personelu dołączali do kolejki chętnych! Robert wszakże nie chciał mu towarzyszyć i po „odlocie" prota w oznaczonym czasie pozostał w stanie katatonii nie poddającej się leczeniu. Jedna z pacjentek, cierpiąca na ciężką psychotyczną depresję, rzeczywiście „znikła" wraz z protem, ale co się z nią stało i w jaki sposób zdołała opuścić szpital, do dziś pozostaje w sferze domysłów. Jasnym punktem całej historii była obietnica prota, że powróci na Ziemię za około pięć naszych lat. Zgodnie z zapowiedzią wrócił dokładnie 17 sierpnia roku 1995, by znowu zaopiekować się zranioną psychiką Roberta i chronić ją od dalszego zła. Tym razem odmawiał ujawnienia daty następnego, ostatecznego, jak twierdził, odlotu, toteż nie miałem pojęcia, jak długo będzie mi dane pracować z Robertem. Ale na swój spo- * IPM — Instytut Psychiatrii na Manhattanie (Manhattan Psychiatrie Insti-tute), nazwa stworzona przez autora. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy.) 10 sób było to szczęście w nieszczęściu: mogłem mieć nadzieję, że czasu będzie dość, by doprowadzić sprawę do końca, i że wreszcie pomogę Robertowi pogodzić się z tym, co go spotkało i jego rodzinę, dzięki czemu zdoła podjąć normalne życie. Zakrawa to na ironię, ale włas'nie dzięki łagodnej perswazji prota Robert okazał się gotowy i chętny do terapii. Już po paru sesjach wyszło na jaw, że we wczesnym okresie życia doświadczył traumatycznych przeżyć — mając pięć lat był wykorzystywany seksualnie przez wuja, a jako sześciolatek przeżył śmierć ojca. Utrata jedynego „przyjaciela obrońcy" (ojca) dopełniła czary goryczy. To wtedy przywołał nowego opiekuna (prota), który pochodził z odległej planety, wolnej od przemocy, okrucieństwa i utraty, gdzie te będące źródłem urazów wydarzenia nie mogłyby mieć miejsca. Zrozumienie tych trudnych problemów, jak również ujawnienie obecności jeszcze dwu dodatkowych alter ego pozwoliło Robertowi stawić czoło przerażającej historii swego życia, obejmującej też tragiczną śmierć żony i córki. Poprawa jego stanu zdrowia była tak szybka, że z końcem września 1995 został wypisany z IPM i zamieszkał ze swoją przyjaciółką Giselle Griffin, reporterką, która pięć lat wcześniej wielce dopomogła w odkryciu jego rzeczywistej tożsamości (a później stała się kimś w rodzaju łącznika pomiędzy Robertem a otaczającym go światem). Wydawało się, że prot i dwie pozostałe osobowości, Harry i Paul, zostały w pełni zintegrowane w psychice Roberta Portera, który powrócił do stosunkowo normalnego życia, to znaczy bez objawów zespołu wielorakiej osobowości i innych zwykle z nim związanych (bóle głowy, zapaści psychiczne itd.). Można rzec, że Rob został wyzwolony ze swego psychicznego więzienia po ponad trzydziestu latach niewoli. Wszystkie te wydarzenia wraz z obszernymi fragmentami trzydziestu dwu moich sesji z Robertem/protem zostały przedstawione bardziej szczegółowo w książkach „K-PAX" i „Na promieniu światła" („K-PAXII"). Opowieść urwała się w momencie narodzin Gene'a, syna Roberta i Giselle, w lecie 11 1997 roku. Wydawało się wtedy, że ich rodzina (do której należał też dalmatyńczyk Oxeye Daisy) będzie wreszcie mogła wieść szczęśliwe życie. Niestety, okazało się inaczej. SESJA TRZYDZIESTA TRZECIA Wiadomość dotarła do mnie we czwartek szóstego listopada, po południu, podczas rutynowego wykładu o podstawach psychiatrii na Uniwersytecie Columbia, z którym nasz Instytut współpracuje. Betty McAllister, pielęgniarka naczelna, skontaktowała się z dziekanem Wydziału Psychiatrii i przekonała go, aby przerwał mój wykład i przekazał mi złe wieści. Betty została powiadomiona przez Giselle, że prot niespodziewanie powrócił, w chwili gdy Robert kąpał swego synka w mieszkaniu w Greenwich Village. Chociaż poczułem pewną konsternację, ten niepożądany rozwój wydarzeń nie był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Po pierwsze w przypadkach zespołu wielorakiej osobowości zdarzają się nagłe pogorszenia, po drugie raptowna poprawa stanu Roberta w 1995 od początku wydawała mi się podejrzanie łatwa, niepokoiły mnie także inne sprawy, na przykład to, że jego odpowiedzi na niektóre pytania sprawiały wrażenie wyuczonych na pamięć. Ten przypadek nie wymagał jednak błyskawicznej interwencji, toteż postanowiłem dokończyć wykład i dopiero potem udać się do IPM. Okazało się to błędem — niestety nie jedynym podczas długiej i ciężkiej próby, jaka mnie czekała, a której nadejścia tak się obawiałem. Myśli miałem tak zajęte nawrotem choroby Roberta, że popełniłem błąd w pewnym banalnym fragmencie wykładu, co studenci przyjęli z wyraźnym rozradowaniem (ten i ów nawet parsknął śmiechem). Zdenerwowany zarządziłem od razu test, nie zapowiedziany 13 wcześniej. Prześmiewki zamieniły się w pomruki niezadowolenia, lecz ja i tak pozostawiłem ich z pytaniem na temat paradoksu Hesslera, z pełną świadomością, że nie istnieje prawidłowa odpowiedź. Poprosiłem jednego ze studentów, chłopca poważnego i jak sądziłem, zasługującego na zaufanie, by zebrał wypracowania i mi je później dostarczył. Kiedy wróciłem do IPM, prot i Giselle wraz z ich synkiem (to znaczy synem Roberta) w towarzystwie Betty oczekiwali już w moim gabinecie. Przywitaliśmy się serdecznie. Po siedmiu latach znajomości Giselle stała mi się bliska niczym córka, a prot, choć może się to wydawać dziwne, kimś w rodzaju zaufanego przyjaciela i doradcy. Prot (czyli Robert) posiwiał na skroniach i nosił szpakowatą bródkę. Co do mnie, od czasu naszego ostatniego spotkania zgoliłem brodę, zachowując jednak krótki wąsik, aby nie czuć się całkowicie obnażonym. Mój przyjaciel z zaświatów nie utracił w najmniejszym stopniu pewności siebie i dobrego samopoczucia. Przyglądając mi się spoza znajomych ciemnych okularów, wyrecytował: „Siemasz, doktorku. Nadal bije pan swoją żonę?" (nawiązał w ten sposób do jednej z pierwszych naszych sesji, kiedy to w ciężkich zmaganiach usiłowaliśmy znaleźć wspólny język). Wprost nie mogłem się doczekać rozmowy z nim, chciałem się dowiedzieć, gdzie przebywał w czasie, kiedy Robert wiódł normalne zdawałoby się życie jako student biologii na Uniwersytecie Nowojorskim, a także jako oddany partner i ojciec. Najpierw jednak zamierzałem porozmawiać z Giselle, toteż poprosiłem Betty, by odprowadziła prota na Oddział Drugi. Chyba ucieszyła go ta perspektywa, gdyż od razu ruszył w stronę klatki schodowej wiodącej do jego dawnego miejsca pobytu. Betty pospieszyła za nim. IPM jest szpitalem eksperymentalnym, przyjmującym tylko takie przypadki, w których gdzie indziej nie udało się uzyskać istotnej poprawy. Na Oddziale Drugim, mieszczącym się na pierwszym piętrze, przebywają pacjenci z psychozami i ciężkimi nerwicami. Ci spośród nich, którzy czynią wyraźne postępy, zostają w końcu przeniesieni na parter, na Oddział 14 Pierwszy, gdzie pozostają do czasu, aż będą gotowi do wypisania. Drugie piętro, czyli Oddział Trzeci zamieszkują pacjenci z różnymi dewiacjami seksualnymi, koprofilią* i tak dalej, a także autystycy i katatonicy, trzecie zaś (Oddział Czwarty) psychopaci — osobnicy, którzy stanowią zagrożenie zarówno dla personelu, jak i dla innych pacjentów. Lekarze i personel zajmują gabinety i pokoje badań na czwartym piętrze. Gdy prot i Betty wyszli, zamknąłem drzwi, poprosiłem Giselle, by usiadła, i uszczypnąłem malutki nosek Gene'a, mojego imiennika. Zagruchał radośnie, jego buzia wyrażała coś pomiędzy kpiarskim szczerzeniem zębów prota a nieśmiałym uśmiechem Roberta. — A teraz — rzekłem — proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. Giselle wyglądała na udręczoną, a może tylko sfrustrowaną, właśnie tak, jak mogą wyglądać ludzie, o których się mówi, że wpadli z deszczu pod rynnę. Wpatrywała się we mnie swymi błyszczącymi sarnimi oczyma. To obudziło we mnie żywe wspomnienia naszego pierwszego spotkania przed laty, kiedy to zwinięta w kłębek w tym samym co teraz fotelu prosiła o pozwolenie na „przejście korytarzami" IPM, by zebrać materiał do artykułu o chorobach psychicznych dla pewnego wielkonakładowego czasopisma. — Nie wiem — westchnęła. — Był Robertem, a chwilę później już protem, ot tak po prostu — pstryknęła palcami. Dziecko sięgnęło rączką w kierunku jej dłoni, najwyraźniej usiłując zrozumieć, skąd pochodzi ten „pstryk". — Co pani robiła, gdy to się zdarzyło? — Bolała mnie głowa i próbowałam się zdrzemnąć. Kiedy nadszedł czas kąpieli małego, poprosiłam Roba, żeby mnie wyręczył ten jeden raz. Rob jest wspaniałym ojcem, wstaje do Gene'a w nocy, karmi go, bawi się z nim i tak dalej, ale nie cierpi go kąpać ani przewijać. Powiedziałam, że strasznie boli mnie głowa, i dlatego się zgodził. Ale to nie on wyszedł z łazienki, tylko prot. * Zboczenie seksualne polegające na nieprzepartej fascynacji kałem i defekacją, mogące się przejawiać w różnych formach i stopniach. 15 — Jak pani to poznała? — Pan zna odpowiedź, doktorze B. Prot różni się od Roberta na tysiąc sposobów. — Mówił cos'? — Powiedział: „Hej, Giselle, widzę, że zostałaś' mamą". — A pani odpowiedziała... — Byłam zbyt wytrącona z równowagi, by się odezwać. — Zatem kto kąpał chłopca? — Przypuszczam, że Rob zaczął, ale już nie skończył... — .. .bo włas'nie pojawił się prot. — Tak sądzę. Pieluszka była założona byle jak. — Nie dziwię się. On nie ma zbyt wielkiego doświadczenia z dziećmi, ani ludzkimi, ani czyimikolwiek. Co jeszcze może mi pani powiedzieć? — Nic. Zupełnie nic. Stał tam, jakby przez cały ten czas był z nami. — Pytała go pani, gdzie podział się Robert? — Oczywis'cie —jęknęła. Potem żałos'nie dodała: — Nie miał pojęcia. — Nie wie, gdzie jest Robert? — spytałem. Wtedy się rozpłakała. Przypuszczam, że aż dotąd nie zdawała sobie w pełni sprawy, co to oznacza: Robert zaszył się tak głęboko, że nawet jego „anioł stróż" (prot) nie wie, gdzie on się ukrywa. Dziecko także zaczęło płakać. Giselle przytuliła je do piersi, a ja próbowałem ją uspokoić. — Doprowadzimy tę sprawę do końca — obiecywałem bez większego przekonania z poczuciem, że chyba nic więcej już się nie da zrobić. Pokiwała głową i wyjęła chusteczkę. Wziąłem od niej Gene'a, prześlicznie pachnącego sosną, tak jak jego matka. Spojrzał na mnie przez łzy i schwycił za nos. Udałem, że krzyczę z bólu, co tylko nasiliło jego płacz. — Chodźmy — powiedziałem, gdy Giselle udało się już uspokoić dziecko i siebie samą. — Przedstawmy malucha Oddziałowi Drugiemu. Gdy odnaleźliśmy prota, rozmawiał z pacjentami. Niektórzy najwyraźniej zachowali czułe o nim wspomnienia. 16 Była ws'ród nich Frankie, grubsza niż kiedykolwiek i niemal uśmiechnięta, co rzadko jej się zdarza, oraz Milton, którego cała rodzina zginęła podczas Holokaustu, przysłuchujący się rozmowom spokojnie, bez kpin i błazeństw. Niektórzy znali prota tylko z opowieści, ale gorliwie przedstawiali mu swoje historie, z przesadą i patosem, mając nadzieję na bezpłatną podróż na K-PAX, a przynajmniej na pozyskanie sympatii z powodu swego ciężkiego losu. Pół tuzina kotów tłoczyło się wokół niego, mrucząc i ocierając mu się o nogi. Oczywiście pracownicy w większości znali i pamiętali również Giselle, witali ją równie serdecznie jak prota. Zachwycali się małym Gene'em, a ona wydawała się wtedy zapominać o swoim lęku. Dziecko wcale nie bało się tych wszystkich wpatrujących się w nie obcych twarzy, uśmiechając się do każdego, kto się nad nim nachylił. Skorzystałem z okazji, by przedrzeć się przez koty i zapytać prota, czy nie ma nic przeciwko pozostaniu w szpitalu na „mały odpoczynek". Zapewnił mnie, że nie czuje się ani trochę zmęczony, jednakże odniosłem wrażenie, że moja propozycja bardzo go ucieszyła. Zaproponowałem mu spotkanie nazajutrz o dziewiątej rano. Odparł, że cieszy się możliwością kolejnej „owocnej" sesji ze mną (w lot pojąłem tę cienką aluzję). Pożegnawszy się z protem, odszukałem Betty McAllister, by zlecić jej przygotowanie dla niego osobnego pokoju, żeby Giselle z dzieckiem mogli go odwiedzać bez skrępowania. Kiwnęła tylko głową na znak, że rozumie, wyraźnie bardziej zainteresowana tym, co działo się pomiędzy pacjentami a rodziną Portera. Milton stał na stole, opowiadając dowcipy o dzieciach, takie jak ten: „Do autobusu wsiada kobieta z naj-brzydszym dzieckiem świata. Jest tak brzydkie, że wszyscy pasażerowie się z niego śmieją. Kobieta płacze. Na następnym przystanku wsiada mężczyzna, spogląda na nią i mówi: Nie płacz, poczęstuj się orzeszkiem i weź jeszcze jeden dla swojej małpki". Pozostawiłem ich wszystkich i udałem się do gabinetu, aby odszukać grubą historię choroby prota/Roberta i przemyśleć dotychczasowe niepowodzenia oraz perspektywy na przyszłość. 2 Światy prota 17 N*Łir9Sl!*W1 tlił1 5" o- ¦a fig" i u |s-a O ai N O lailSlle L 53 2'.M ^ «s o C tn L•L.»* § ^^ rJ r^H flj ¦¦-1 (-< ^ tl > -^ N H .1.511 Sil-ag S L-3 * . g ^ 1111 U .rf co tfi S 1&S .I-^S |Ł't o 8 Mili ca"5T o* s ^ iŁif! 5 , S ^ c« II lit i a g Lp 7$ ii bb^ O ^5 X N C ^ i I li N O «1 U oo — Dlaczego? Co się stało? — Nie mam pojęcia, szefie. — Więc skąd pan wie, że „postanowił odpocząć ? — Powiedział mi, zanim odszedł. — I co jeszcze powiedział? — Nic więcej. — I naprawdę nie ma pan pojęcia, dokąd się udał I — Żadnego. Nic o tym nie mówił. —- Da mi pan znać, jak się znowu pojawi? — Mais oui, mon ami. * Zacząłem odczuwać, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli, że nie pozostało mi nic innego jak tylko najlepiej wykorzystać czas. — No dobrze, porozmawiajmy minutkę o panu. — Pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem, pięćdzie- Sią — To mnie nie śmieszy. Gdzie pan przebywał przez tych parę ostatnich lat? — Och, tu i tam. __prot, chcę panu coś wytłumaczyć. Dla pana ta cała sprawa może wyglądać na żart, być może cały świat jest jednym wielkim żartem. Ale nie dla Roberta. Byłbym niezmiernie rad, gdyby pan przynajmniej zechciał ze mną współpracować, odpowiadając na pytania. Czy proszę o zbyt wiele? Wzruszył ramionami. — Jeśli już pan musi wiedzieć, przemieszczałem się po całym waszym ŚWIECIE... — (Nazwy gwiazd, planet itp. prot pisał dużymi literami; istotom tak znikomym jak ludzie przysługiwały małe litery.) — Coś w rodzaju ostatniej podroży, można rzec. — Jaki był cel tej „podróży"? Organizował pan przyjęcia pożegnalne? . . __ Niewiele ich było. Przede wszystkim rozmawiałem z różnymi istotami, które pragnęły lecieć ze mną na K-PAX. Dysponuję miejscem tylko dla setki spośród was. Ale juz mówiłem panu o tym poprzednio, prawda? — Chce pan powiedzieć, że... aaa... dobierał pan sobie „towarzyszy podróży"? — Można to tak określić. Odruchowo sięgnąłem po długopis i kartkę papieru. — Czy mógłby mi pan podać nazwiska paru ludzi z pańskiej listy? Prot podniósł do ust miskę, prawie tak pustą, jak moja żółta kartka. Wypił odrobinę soku, która pozostała po owocach. — A: Nie wszyscy na liście są ludźmi. IB: Oczywiście, że nie. — Dlaczego? — Zna pan odpowiedź, mój ludzki przyjacielu. — Myśli pan, że spróbujemy panu przeszkodzić w ich zabraniu bądź odwieść ich od zamiaru tej podróży, czy coś w tym rodzaju? — Właśnie, czyż nie tak? — Może tak — przyznałem. — Ale przede wszystkim chciałbym skontaktować się z paroma spośród nich, aby sprawdzić, czy potwierdzą pana informacje. Chodzi mi o pana przemieszczanie się „tu i tam" po świecie. — Czy pan myśli, że mógłbym kłamać, panie prokuratorze? A poza tym chyba pan nie zna mowy żyraf ani zwierzyny płowej, prawda? I nie rozumie pan języka żadnej z waszych morskich istot, obaj już o tym dobrze wiemy, prawda? Odczuwałem narastającą frustrację, a zarazem mdłości, jak to już często bywało podczas naszych sesji. — No dobrze. Ilu ludzi pan zabiera? — Och, kilkunastu. To najnieszczęśliwszy z wszystkich waszych gatunków. — Czy są wśród nich mówiący po angielsku? — strzeliłem na oślep. * Ależ tak, mój przyjacielu (franc.)- — Ale nie pozwoli mi pan na rozmowę z nimi. — Ależ proszę bardzo. Tylko musi pan sam odgadnąć, którzy to są. — Czy ktoś z nich przebywa w naszym szpitalu? 20 21 — Niech pan zrobi wszystko co w pana mocy. Nie proszę o nic więcej. Wzruszył ramionami. — Czy kiedyś postępowałem inaczej? Siedzieliśmy wpatrzeni w siebie. W końcu zapytałem, czy miał już sposobność rozmawiać z którymś z pacjentów o jego problemach. — Z paroma. — Ma pan już jakieś przemyślenia? — Tak. — Zechce mi pan je przedstawić, choćby króciutko? — Nie. Zirytowany rzuciłem notatnik na biurko. — W porządku. To wszystko na dziś. Przekartkowałem kalendarz — wyłącznie dla zachowania pozorów, gdyż już wcześniej postanowiłem przeznaczyć dla prota/Roberta tyle czasu, ile będę mógł. Żałowałem, że moje możliwości pod tym względem nie są większe... — Będziemy się spotykać w każdy wtorek i piątek o dziewiątej, zgoda? — A co z poniedziałkiem, środą i czwartkiem? — Niestety, prot, nie jest pan jedynym mieszkańcem Instytutu. — Idę o zakład, że to samo pan mówi wszystkim. — Wcale nie. Zatem spotkamy się znowu we wtorek. Ale przedtem umówię pana z doktorem Chakrabortym na wstępne czy raczej kolejne badanie internistyczne, dobrze? — Po co? Jestem zdrowy. Nie czuję się ani trochę starszy ponad moje dwieście pięćdziesiąt lat. — To zwykła rutyna — zapewniłem. — Ach tak. Pamiętam pańskie przywiązanie do rutyny. — Cieszę się. Zatem do zobaczenia w przyszłym tygodniu. — Wstałem, by odprowadzić go do drzwi. — Auf Wiedersehen* — zawołał, spiesznie wychodząc, najwyraźniej ożywiony pragnieniem powrotu na Oddział Drugi. * Do widzenia (niem.)- 26 Nawiasem mówiąc, pokój zajmowany przez prota dopiero co opuścił inny pacjent, którego historia była nie mniej tragiczna. Przed sześcioma miesiącami mężczyzna ów, pieszczotliwie nazywany „Mr. Magoo"*, stracił zdolność rozpoznawania twarzy, nawet swojej własnej. Ten problem, niestety, miał organiczną przyczynę (uraz głowy spowodowany przez spadającą cegłę). Nie mogliśmy tu nic więcej zrobić, jak tylko zachęcić jego rodzinę, przyjaciół i współpracowników, aby przez cały czas nosili czytelne etykietki z nazwiskami. Jednakże jego żona zbuntowała się przeciw takiemu pomysłowi i kiedy powrócił ze szpitala do domu, jej już nie było — co chyba da się zrozumieć. Zapadłem znowu w fotel i spojrzałem na skąpe notatki z tej sesji. Odczytałem: „31 grudnia, zaraz po śniadaniu" oraz: „Porozmawiać z pacjentami w sprawie K-PAX", poza tym całe pół strony pokrywały nieczytelne bazgrały, plątanina niebieskich sznureczków na matowożółtym tle. Miałem nadzieję, że poplątane ścieżki umysłu Roberta dadzą się rozplatać i w pewien sposób uporządkować, zanim będzie za późno. Poprzednim razem, gdy prot „odleciał" w podobnych okolicznościach, Rob pozostał w stanie katatonii, z którego wyszedł dopiero po pięciu latach, po powrocie swojego alter ego. Ale tym razem prot nie miał wrócić. Jedyną dobrą wiadomością, której dostarczyło nasze spotkanie, było to, że Robert udał się tylko na „odpoczynek od swego nędznego życia", jak powiedział protowi. Można było przypuszczać, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, znów będzie gotowy do współpracy w terapii. Pozostawało wszakże pytanie, kiedy to nastąpi. A także dlaczego niespodziewanie poczuł się aż tak nędznie. Żywiłem nadzieję, że choć czasu na to pozostawało bardzo niewiele, zdołamy zrobić dla niego więcej niż dla pacjenta, który wcześniej zamieszkiwał w jego pokoju... * Komiczny osobnik z amerykańskiej kreskówki TV, w ogromnych okularach, który wciąż wpada w kłopoty z powodu słabego wzroku. 27 Ta _ij n a s o «u ^ « d b o- o o Ukin.u'% &1 L .2 .s * ~ E i «.a g/s « «* «r.s a * t* 3 % 5-.ŚJ si u L• *!$ si ".&a o u g o cf p^ ^ 4) •8 1 ?-> (U ^^¦f^to^-p^ .a p- ^ ilHlllin Pil8.! P* si -3 S ¦ Ss 1 D Sl cś ?3 KJ (SJ «! fi rrt -P .Sf S Sl -3 ^ o c3 » Sl -d o b u P-'«J3 •d ^ 2 o P4V^ . Si O D s łL P< ^5 W <&¦ o o a:: 5 e Sl +j 1/3 W >"' l—I ' ' »* N CO r- ,"-> , w |,,«lH|.f 18 — Ani trochę. — 1 dalej pan nie wie, dokąd się udał? — Nie mam pojęcia. — A czy gdyby pan zechciał, potrafiłby pan go odnaleźć? — Być może. Ale nie sądzi pan, że on najwyraźniej nie pragnie być odnaleziony? — Prot, chcę pana poprosić o jeszcze jedną przysługę. — Znowu to samo. — Chcę pana prosić o usilne poszukiwanie Roberta. A gdy go pan znajdzie, proszę mu przekazać parę słów ode mnie. Proszę mu powiedzieć, że w tej chwili nie chcę mu przeszkadzać, że oczekujemy tylko jakichkolwiek wieści od niego, ja i Giselle. Na przykład czy pragnąłby kontynuować studia. Potem może powrócić tam, gdzie przebywa. Zrobi pan to? — To bardzo sprytnie pomyślane, doktorze, jeżeli mogę wyrazić swoje zdanie. — Schrupał i połknął resztę ogryzka. — Dobrze, zobaczę, co da się zrobić. — Dziękuję, prot, doceniam to. — Nie widzę problemu. — Iz całkowitą powagą dodał: — A gdzie by pan radził go szukać? Przypatrywałem mu się badawczo, nie będąc pewny, czy mówi serio czy też żartuje. Przypomniało mi się coś, o czym bez większego przekonania rozmyślałem pewnej bezsennej nocy. Powiedziałem mu, że chcę porozmawiać z Paulem. — Mam teraz sobie pomyśleć o czymś przyjemnym, coś w tym rodzaju? — Jasne, jeśli tylko pan zechce. Proszę pomyśleć o locie balonem nad K-PAK, o partii baseballu z Babę Ruth* albo o czymkolwiek takim. Zamknął oczy i uśmiech szczęścia rozjaśnił mu twarz, zupełnie jakby znajdował się właśnie w wirze wspaniałej przygody. Odczekałem chwilę. — Paul? Mógłbyś się ukazać? * Sławny baseballista amerykański okresu międzywojennego. 42 (Paul, jedno z alter ego Roberta, pojawił się po raz pierwszy, gdy Robert wchodził w okres dojrzewania i nie potrafił sobie poradzić ze zwyczajnymi w tym wieku impulsami, ponieważ był wykorzystywany seksualnie we wczesnym dzieciństwie. Prot był w takich sprawach zupełnie bezużyteczny. W późniejszym okresie Paul ochoczo wypełniał małżeńskie powinności wobec Sary, tragicznie zmarłej żony Roberta.) Prot przesunął się nieznacznie w fotelu, ale Paul się nie ujawnił. — Może byś tak wreszcie wyszedł, Paul — powiedziałem. — I tak potrafię cię wywołać za pomocą hipnozy, ilekroć zechcę. Nie byłem tego pewny, ale Paul na szczęście nie mógł o tym wiedzieć. Z wolna otworzył oczy i przeciągnął się leniwie. — Aa, cześć, doktorze. Jak się mamy? Wpatrywałem się w jego oczy. Były swawolne, psotne, tak jak oczy prota. — Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? To było parę lat temu. — A wydaje się, że wczoraj. — Co nowego ci się przydarzyło od tego czasu? — Niewiele. — Nie pokazywałeś się, odkąd Rob opuścił szpital? — Tylko parę razy na tydzień. Ta wielce konkretna odpowiedź trochę mnie zaskoczyła. — Naprawdę? Co robiłeś, gdy się pojawiałeś? — Och, to i owo. Najczęściej starałem się zaspokoić potrzeby Giselle. Ten jej niewinny wygląd jest zwodniczy, w łóżku jest tygrysem. Czy też tygryska...? Poczułem przygnębienie. Jeśli Paul wypełniał obowiązki małżeńskie Roba w ostatnich latach, czynił to prawdopodobnie także w roku 1995. Lecz czy Robert był tego świadomy? Dlaczego miałby udawać, że dokonuje wspaniałych postępów w terapii, samemu pozostając nadal w tak nieszczęsnym stanie jak poprzednio? Czy stwarzał pozory, że „wraca do zdrowia", po to, by odciągnąć naszą uwagę od czegoś znacznie gorszego niż jego głębokie zaburzenia seksualne? 43 — Ani trochę. — I dalej pan nie wie, dokąd się udał? — Nie mam pojęcia. — A czy gdyby pan zechciał, potrafiłby pan go odnaleźć? — Być może. Ale nie sądzi pan, że on najwyraźniej nie pragnie być odnaleziony? — Prot, chcę pana poprosić o jeszcze jedną przysługę. — Znowu to samo. — Chcę pana prosić o usilne poszukiwanie Roberta. A gdy go pan znajdzie, proszę mu przekazać parę słów ode mnie. Proszę mu powiedzieć, że w tej chwili nie chcę mu przeszkadzać, że oczekujemy tylko jakichkolwiek wieści od niego, ja i Giselle. Na przykład czy pragnąłby kontynuować studia. Potem może powrócić tam, gdzie przebywa. Zrobi pan to? — To bardzo sprytnie pomyślane, doktorze, jeżeli mogę wyrazić swoje zdanie. — Schrupał i połknął resztę ogryzka. — Dobrze, zobaczę, co da się zrobić. — Dziękuję, prot, doceniam to. — Nie widzę problemu. — Iz całkowitą powagą dodał: — A gdzie by pan radził go szukać? Przypatrywałem mu się badawczo, nie będąc pewny, czy mówi serio czy też żartuje. Przypomniało mi się coś, o czym bez większego przekonania rozmyślałem pewnej bezsennej nocy. Powiedziałem mu, że chcę porozmawiać z Paulem. — Mam teraz sobie pomyśleć o czymś przyjemnym, coś w tym rodzaju? — Jasne, jeśli tylko pan zechce. Proszę pomyśleć o locie balonem nad K-PAX, o partii baseballu z Babę Ruth* albo o czymkolwiek takim. Zamknął oczy i uśmiech szczęścia rozjaśnił mu twarz, zupełnie jakby znajdował się właśnie w wirze wspaniałej przygody. Odczekałem chwilę. — Paul? Mógłbyś się ukazać? Sławny baseballista amerykański okresu międzywojennego. (Paul, jedno z alter ego Roberta, pojawił się po raz pierwszy, gdy Robert wchodził w okres dojrzewania i nie potrafił sobie poradzić ze zwyczajnymi w tym wieku impulsami, ponieważ był wykorzystywany seksualnie we wczesnym dzieciństwie. Prot był w takich sprawach zupełnie bezużyteczny. W późniejszym okresie Paul ochoczo wypełniał małżeńskie powinności wobec Sary, tragicznie zmarłej żony Roberta.) Prot przesunął się nieznacznie w fotelu, ale Paul się nie ujawnił. — Może byś tak wreszcie wyszedł, Paul — powiedziałem. — I tak potrafię cię wywołać za pomocą hipnozy, ilekroć zechcę. Nie byłem tego pewny, ale Paul na szczęście nie mógł o tym wiedzieć. Z wolna otworzył oczy i przeciągnął się leniwie. — Aa, cześć, doktorze. Jak się mamy? Wpatrywałem się w jego oczy. Były swawolne, psotne, tak jak oczy prota. — Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? To było parę lat temu. — A wydaje się, że wczoraj. — Co nowego ci się przydarzyło od tego czasu? — Niewiele. — Nie pokazywałeś się, odkąd Rob opuścił szpital? — Tylko parę razy na tydzień. Ta wielce konkretna odpowiedź trochę mnie zaskoczyła. — Naprawdę? Co robiłeś, gdy się pojawiałeś? — Och, to i owo. Najczęściej starałem się zaspokoić potrzeby Giselle. Ten jej niewinny wygląd jest zwodniczy, w łóżku jest tygrysem. Czy też tygrysicą...? Poczułem przygnębienie. Jeśli Paul wypełniał obowiązki małżeńskie Roba w ostatnich latach, czynił to prawdopodobnie także w roku 1995. Lecz czy Robert był tego świadomy? Dlaczego miałby udawać, że dokonuje wspaniałych postępów w terapii, samemu pozostając nadal w tak nieszczęsnym stanie jak poprzednio? Czy stwarzał pozory, że „wraca do zdrowia", po to, by odciągnąć naszą uwagę od czegoś znacznie gorszego niż jego głębokie zaburzenia seksualne? 43 42 Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pogodzić się z biegiem rzeczy. — Czy wiesz, czym zajmował się Robert przez ostatnie dwa lata? — Mniej więcej. Dużo się uczy. Nudziarstwo. Zwykle zasypiam przy tym. Kocham spać. ¦ — Masz szczęście — powiedziałem z zazdrością. — Ale wiesz, co działo się z nim przez większość czasu, prawda? — Oczywiście. Oczywiście. Cały czas śledziłem osobiste życie Roba. Musiałem być w pogotowiu, na wypadek jeśli znów zawiedzie, rozumie pan. — Tak, myślę, że wreszcie rozumiem. — W rzeczywistości czułem się jak cholerny głupiec i niewiele brakowało, żebym się do tego przyznał. — Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? Coś, co widziałeś lub słyszałeś, a o czym powinien dowiedzieć się lekarz Roba? Drapał się po brodzie, spoglądając w sufit. — Nie mogę sobie nic takiego przypomnieć, doktorze. Jego narządy wydają się funkcjonować całkiem dobrze. — A ostatni czwartek? Czy wiedziałeś, że Rob przywołał znowu prota? — Jasne, nie mogłem przegapić czegoś tak oczywistego. — Co on wtedy robił? — Kąpał dziecko, moje dziecko. Tego pieprzonego bę- karcika. — Czy coś się zdarzyło, gdy to robił? Źle się poczuł, zaczął krzyczeć, może zemdlał, coś w tym rodzaju? — Nic takiego. Po prostu nagle pojawił się prot, a Rob zniknął. — Kto zakończył kąpiel? — Chyba prot. Czy to ma jakieś znaczenie? — Nie wiem. A jak ty uważasz? Zastanawiał się chwilę. — Też nie wiem. — No dobrze, a czy wiesz, dokąd Rob się udał? — Nie mam pojęcia. Gdy mu się przytrafia coś takiego, potrafi zniknąć jak kamfora, przeklęty! — Dlaczego „przeklęty"? 44 — Żartuje pan? Jak nie ma Roba, to nie ma figo-fago. — Paul, kiedy Rob przywołał cię po raz pierwszy? — Nie pamiętam, miał może dwanaście albo trzynaście lat. Coś koło tego. — I odtąd się pojawiałeś? — Od czasu do czasu. — Powiedz mi, jak często cię wzywał i w jakich sytuacjach? — Mówiłem już panu, potrzebował, żeby ktoś go zastąpił, kiedy miał erekcję i coś musiał zrobić. — Z dziewczyną? — Najczęściej z samym sobą. — A później z dziewczynami. — Tylko z jedną. Zaraz, jak ona miała na imię? A, tak, Sara. Tyle że on ją nazywał Sally. Trochę zwariowana, ale dobra w łóżku. — Uśmiechał się inaczej niż prot, była w nim jakaś złośliwość. — Inna niż Giselle. Chyba każda kobieta jest inna. Ja miałem tylko dwie. — Wyprostował się, spojrzał na mnie (dotąd przebiegał wzrokiem tu i tam, nigdzie nie zatrzymując go dłużej niż na chwilę) i puścił oko. — Pan chyba lepiej się na tym zna ode mnie... Całkowicie się mylił, ale nie zamierzałem wyprowadzać go z błędu. — To znaczy... ukrywałeś się i czekałeś na odpowiedni moment? — Coś w tym rodzaju. — A co z Harrym? Co on porabia? — Ten gówniarz? Od dawna nie daje znaku życia... — O ile dobrze pamiętam, oprócz Roba, prota i Har-ry'ego i ciebie nie ma nikogo więcej. — Mówiłem to już panu parę lat temu. Nękał pan Roba w ten sam sposób i proszę popatrzeć, co z tego wynikło. — W porządku, Paul, to wszystko na dzisiaj. Możesz spać dalej. Ziewnął. — Do widzenia, doktorze. Przy okazji, ma pan jakichś innych pacjentów, którzy potrzebowaliby mojej pomocy? Jestem napalony jak diabli. 45 — W razie czego dam ci znać. Wzruszył ramionami, kiwnął głową i z wolna zamknął oczy. Nie zmartwiło mnie zniknięcie tego odrażającego młodzieniaszka, którego zainteresowania nie wydawały się wiele wykraczać poza sprawy seksualne. Być może bardziej chodziło tu o moje własne kompleksy niż jego rozwiązłość, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Zanim powrócił prot, przy wołałem jeszcze Harry'ego. (Harry pojawiał się zawsze, gdy Rob był gwałcony przez swego wuja. Zaiste można sądzić, że to właśnie on, nie sam Robert, zabił mordercę żony i córki Roberta, prawdopodobnie myląc go z wujem Da-ve'em.) Trochę trwało, zanim się pojawił, ale w końcu otwarł oczy i mrugając zaczął się rozglądać wokół. Wyglądało na to, że próbuje się zorientować, gdzie się znalazł. — Hej, Harry. Jak się masz? — Brodaty pięciolatek to doprawdy komiczny widok. — Chyba dobrze. — Zmarszczył czoło. — To pan jest tym doktorem, prawda? — Pamiętasz mnie? — Co się stało z pana brodą? — Nie zdając sobie sprawy z własnego zarostu, podłubał w nosie i wytarł palec o spodnie. — Och, zostawiłem ją w domu w słoiku. Wytrzeszczył oczy, ale nic nie powiedział. — Co porabiałeś przez ostatnie lata? — Po prostu czekałem. — NawujaDave'a? — Tak. — Czy mogę cię o coś zapytać? Zaszurał nogami. — Chyba tak. — Czy byłeś przy ostatnim powrocie prota? Wsparł się o poręcze plastikowego fotela. — Kto to jest prot? — Nieważne. Czy byłeś przy zniknięciu Roba w ostatnim tygodniu? — Aha. 46 — Co właściwie się wtedy wydarzyło? Znów zmarszczył czoło. — Nie wiem. — Miał zatkany nos, jakby z powodu kataru. — Kogoś kąpał. — I odszedł bez uprzedzenia? — Tak mi się wydaje. — Nie wiesz, gdzie Rob się udał? Rozglądnął się po pokoju. — Nie — powiedział, choć zabrzmiało to bardziej jak „gdzie". — W porządku. Czy pytałem cię już kiedyś o kogoś innego, kto żyje razem z tobą i Robertem? Wzruszył ramionami. — Nie przypominam sobie. — A jest ktoś taki? — Nie wiem. — Paul? -Hę? — Nie znasz Paula? Zaczął bawić się guzikami przy koszuli. — Y-y. — A kogoś innego oprócz Robina? — (Tak nazywano Roberta w dzieciństwie.) -Y-y. — To może chcesz mi powiedzieć coś jeszcze na temat Roba? Pokręcił przecząco głową. — W porządku, Harry. Możesz odejść. Zanim zamknął oczy, raz jeszcze rozglądnął się wokół. Czekałem chwilę na ponowne przybycie prota, ale jak się okazało niepotrzebnie. On już tam siedział, najwyraźniej pogrążony we śnie. — Prot? Błyskawicznie rozwarł powieki. — Obecny i w pełni świadomy. — Czy słyszał pan cokolwiek z mojej rozmowy z Pau- lem i Harrym? — Ani słowa. Czy coś mi umknęło? 47 Sl r-l NI Wl o Przystanęła i usiłowała się skoncentrować na realności mojego pojawienia się. Chcąc nie chcąc spostrzegłem, że jest w dołku. — Coś się stało, Cassie? Przyglądała mi się przez parę minut, po czym odwróciła się i oddaliła wolnym krokiem. Nie podobało mi się to. Coś takiego oznaczało zwykle, że dostrzegła jakieś znaki na niebie wskazujące, że wydarzy się coś złego. I wtedy nie było sposobu, by dowiedzieć się, o co chodzi, dopóki nie była gotowa sama tego wyjawić. Wtedy pojawił się Milton. — Pewien mężczyzna wraca do domu i widzi, że budynek spłonął doszczętnie. Psiakrew, mówi, znowu się spóźniłem. Ponieważ nie roześmiałem się, wyjął z kieszeni trzy wielkie ziarna wyłuskane z przywiędłego słonecznika, jakich wiele rosło przy tylnym ogrodzeniu, i zaczął nimi żonglować. Śledziłem wzrokiem Cassandrę, znikającą w grupie pacjentów stłoczonych niczym stado owiec wokół fontanny (wyłączonej już na zimowe miesiące). Była wśród nich „Joanna d'Arc", która nie zna znaczenia słowa „strach", i był „Don Supełko", który boi się wszystkiego. Przyszło mi niespodzianie na myśl, że ich „niekompletna" psychika przypomina cząstkę osobowości wielorakiej, której inne alter ego może być (mogą być) nieobecne lub stłumione. Stałem tam, pragnąc całym sercem, abyśmy znaleźli sposób, żeby umożliwić integrację im obojgu, a także pozostałym tłoczącym się na łączce nieszczęśnikom, tworząc nowe, możliwie pełne osobowości ludziom, których psychika została zdominowana przez tę lub ową emocję. Była to jednak sprawa dalekiej przyszłości, podobnie jak ogarnięcie rozumem, w jaki sposób protowi udaje się „znikać" w pewnych sytuacjach. Gdy odchodziłem, Milton wciąż żonglował nasionami słonecznika, niekiedy pod uniesioną nogą lub z tyłu za plecami. Było to przedstawienie godne podziwu, naprawdę. W gabinecie oczekiwała już na mnie Giselle (umówiliśmy się na spotkania po każdej wtorkowej sesji, by skonfrontować 52 nasze zapiski). Opowiedziałem jej o możliwości istnienia innych planet, towarzyszących K-PAX, i o listach, które przekazałem protowi. Nie była zbyt zainteresowana tymi nowościami. — Powiedział mi wczoraj, że jak dotąd nie odnalazł Roberta. Czy udało mu się to dzisiaj? — Niestety nie. Ale obiecał mi, że się postara. Była chyba bardzo rozczarowana naszym brakiem postępów, tak jak i ja, oczywiście. — Giselle, od początku wiedziała pani, że to nie będzie łatwe. Moim zdaniem Roberta nęka coś bardziej jeszcze niszczącego niż molestowanie seksualne przez wuja czy śmierć żony i córki z ręki zabójcy, jeżeli w ogóle można sobie wyobrazić coś gorszego. Może to mieć jakiś związek z kąpielą waszego synka. Zastanawiała się przez chwilę. — Mój Boże... czy pan myśli, że został zgwałcony jako niemowlę? — Nie, nie, nic podobnego! Ale gdyby cokolwiek wydarzyło się w tak wczesnym dzieciństwie, szalenie trudno byłoby do tego dotrzeć. Prawdę mówiąc graniczy to z niemożliwością, nawet gdyby Robert był tu obecny i chętny do współpracy. — Zatem pana zdaniem nigdy się nie dowiemy... — Tego nie mówię. Powiedziałem, że będzie to bardzo trudne. Poza tym to wszystko może nie mieć żadnego związku z kąpielą waszego dziecka. — Cóż więc możemy zrobić? — Możemy podtrzymywać kontakt z protem, zachęcać go, by dotarł do Roberta, i traktować to jako punkt wyjścia. Ale — ostrzegłem ją — proszę nie naciskać go zbyt mocno w tej sprawie. Proszę rozmawiać z nim tylko o tym, o czym on sam zechce, i od czasu do czasu nakierowywać rozmowę na temat Roberta. Smętnie pokiwała głową. — A tak przy okazji... czy coś się ostatnio wydarzyło w życiu pani czy też Roberta? Zgony w rodzinie? Jego trudności ze studiami? Problemy w domu? Coś w tym rodzaju? 53 — Nic z tych rzeczy. Jak pan wie, Robert ukończył trzy lata studiów w ciągu dwóch lat i rozmyślał już nad pracą magisterską. — Czy wybrał już temat pracy? — Interesował się biogeografią wysp. — Co to jest biogeografią wysp? — To dotyczy fragmentacji Ziemi, poprzez blokowanie rozwoju i niszczenie środowiska, na niewielkie cząstki, zbyt małe dla przeżycia lokalnych gatunków. — To wygląda na interesujący temat. — Właśnie. Sama mogłabym kiedyś o tym napisać. — Nad czym pani teraz pracuje? — Nad artykułem o nowych substancjach leczniczych odkrywanych w lasach tropikalnych. — To mogłoby mieć ścisły związek ze studiami Roberta. — Tak — wyszeptała. — Stanowimy dobrany zespół. Wziąłem głęboki oddech i przystąpiłem do ataku. — Macie jakieś problemy... a... mhm... bardziej osobistej natury? — Ja i Robert? Nie, właściwie nie. Mam wrażenie, że jest ze mną całkiem szczęśliwy. Musiałem sformułować to bardziej wprost. — Czy Robert jest dobrym partnerem seksualnym? Zarumieniła się nieco i odwróciła wzrok, ale dostrzegłem psotny uśmieszek na jej twarzy. — Więcej niż dobrym — zapewniła. — Dlaczego pan pyta? Czy coś się stało... ? — Próbuję tylko wykluczyć pewne możliwości. — No to już pan wie, że nie chodzi o seks. — Giselle... — zacząłem. Zniknął psotny uśmieszek. — Chcę pani coś powiedzieć. Niech pani usiądzie. Usłuchała mnie od razu i czekała, co powiem. Usiadłem również i zacząłem bębnić piórem o stertę papierów złożonych na biurku, uporczywy nawyk, który powraca, ilekroć mam komuś przekazać przykre wiadomości i nie całkiem wiem, jak zacząć. W końcu powiedziałem jej, że rozmawiałem z Paulem. 54 Przesunęła się nieco w fotelu. — Z Paulem? — Pamięta pani, to ta osobowość, która pojawiała się, kiedy Rob znajdował się w sytuacji wymagającej... — Pamiętam. — Możliwe, że Paul skłamał, ale jego zdaniem to on, a nie Rob, jest ojcem Gene'a. Otwarła szeroko oczy, potem z wolna je przymknęła. — Wiem o tym — wyszeptała. — Wie pani? — Na początku dawałam się oszukiwać. Nabrałam podejrzeń, gdy zasypiał, kiedy zaczynaliśmy się kochać, a potem nagle stawał się bardzo rozbudzony i namiętny. — Giselle, dlaczego mi pani o tym nie powiedziała? — Chciałam to zrobić. Ale sama nabrałam pewności dopiero rok temu. To był j akby stopniowy proces... hm, trudno to wytłumaczyć. No i bałam się, co nastąpi, jeżeli o tym powiem. — Co pani myślała, że nastąpi? — Bałam się, że pan mi go zabierze. — Gdy nie zareagowałem, dodała: — Wiedziałam, że Paul jest częścią Roberta, więc myślałam sobie: co za różnica? Być może wszyscy jesteśmy różnymi osobowościami w różnych chwilach. Pan sam tak mówił. A najważniejsze, że Rob zawsze wracał i był tym samym Robem co przedtem. Pokiwałem głową i czekałem, co jeszcze powie. — Poza tym sądziłam, że potrafię mu pomóc. To znaczy, przezwyciężyć jego lęk przed seksem. Wie pan, powoli, krok po kroku, aż... aż przywyknie do swej fobii. Tak jak pan postępuje z kimś, kto boi się latania albo pająków. — Giselle, pani dobrze wie, że psychiatria nie jest taka prosta. Westchnęła. — Ma pan rację. Wiem o tym. Ale nie chciałam go utracić... Miała chyba nadzieję, że ją zapewnię, iż nie wyrządziła nikomu krzywdy, albo przynajmniej że ją zrozumiem. Rozumiałem. Kierowała się nie tylko egoizmem, lecz także współczuciem. Było mi jej szczerze żal. Ale jeszcze 55 bardziej żałowałem Roberta, którego problemy przedstawiały się nieskończenie bardziej tragicznie. — Giselle, czy chciałaby mi pani jeszcze o czymś powiedzieć? Zastanawiała się chwilę. — Wciąż strasznie mu brakuje ojca, nawet teraz, trzydzieści pięć lat po jego śmierci. Ma jego zdjęcie na biurku w swoim pokoiku, gdzie pracuje. Raz, a może dwa razy słyszałam, jak z nim rozmawiał. — Czy słyszała pani, co do niego mówił? — Nie, właściwie to nie. Ale kiedyś widziałam, jak płakał. To było prawie tak, jakby go za coś przepraszał. To także rozumiałem. Często pragnąłem prosić mego ojca o wybaczenie, że jeszcze jako chłopiec czułem do niego coś na kształt nienawiści za to, że wywierał tak potężny wpływ na moje życie. Wydawało mi się nawet, że decydował o tym, co mam ze swoim życiem począć. Dopiero później, wiele lat po jego śmierci uświadomiłem sobie, że cokolwiek mi się przydarzyło, było przede wszystkim skutkiem moich własnych poczynań. Jednakże jestem przekonany, że odczuwał wtedy jakieś negatywne wibracje, podobnie jak i ja sam mógłbym określić, kiedy moje dzieci brały mi za złe coś, co powiedziałem lub zrobiłem, choć nie miałem złych intencji. — Jeszcze coś, Giselle. Pani rozumie, że Paul jest częścią Roberta. A dlaczego nie prot? — Ponieważ powiedział mi, że nie jest. Z tym nie można było polemizować. — Dobrze, Giselle. Spotkamy się znów w następny wtorek. A jeśli wcześniej... — Pan dowie się pierwszy — zapewniła mnie. Gdy wyszła, zacząłem myśleć o Paulu. Nie dawało mi spokoju pytanie, jak wiele rozmów z Robertem przed dwoma laty przeprowadziłem w istocie z kimś innym? SESJA TRZYDZIESTA PIĄTA W czwartki rano spędzam zwykle godzinę lub dwie na przygotowaniach do popołudniowego wykładu na Uniwersytecie Columbia. Tym razem jednak złapałem się na tym, że rozmyślam o pierwszym pobycie prota w IPM i o tym, jak przez całe tygodnie usiłowałem określić, co leży u podłoża jego urojeń. Przede wszystkim usilnie starałem się znaleźć sposób przekonania go, że jest mieszkańcem Ziemi. Prot przejawia tak perfekcyjną logikę, myślałem sobie, że tego rodzaju objawienie wstrząśnie jego umysłem, podobnie jak zadanie nierozwiązywalnego problemu mogłoby „rozprogramować" komputer. Oczywiście wtedy nic jeszcze nie wiedziałem 0 Robercie. Gdy odkryłem Roberta ukrywającego się za pro-tem, sytuacja się całkowicie zmieniła i porzuciłem pierwotny zamiar na rzecz podejścia bardziej bezpośredniego. Obecnie uświadomiłem sobie, że znalazłem się w punkcie wyjścia. Gdybym potrafił udowodnić protowi, że w istocie jest człowiekiem, a nawet czymś mniej, jedynie częścią człowieka, mogłaby runąć cała jego struktura obronna, umożliwiając mi dostęp do miejsca ukrycia Roberta. Można się wprawdzie obawiać, że Robert znalazłby się wówczas w takim samym stanie, w jakim pozostawił go prot, „odlatując" w 1990 roku, czyli w nieuleczalnej katatonii. Z drugiej jednak strony, jeśli nie udałoby mi się dotrzeć do Roberta przed 31 grudnia, 1 tak zostanie opuszczony przez prota, odsłonięty i bezbronny. W takim stanie rzeczy nie miałem nic do stracenia, podejmując przemyślane ryzyko. 57 Do takiej próby zachęcał mnie artykuł, który przewer-towałem przed paroma tygodniami. W 1950 roku pewien mężczyzna przybył do Londynu z odległej wioski, w której jak utrzymywał, panował matriarchat. Twierdził, że opuścił rodzinne strony, by uciec przed „uciemiężeniem przez kurwy", które tam „rządziły". W trakcie terapii okazało się, że mieszkał wraz z dominującą matką, która zarządzała każdym jego poczynaniem. Gdy sobie to uświadomił i osiedlił się we własnym mieszkaniu, z dala od jej oddziaływań, jego urojenia szybko zanikły. Znalazł sobie żonę i prawdopodobnie żył długo i szczęśliwie. Tego rodzaju poznawcze podejście pragnąłem zastosować wobec prota. Jedynym problemem było przekonanie go, że punktem wyjścia jego urojeń jest nie dominująca matka, lecz straszliwe zrządzenie losu, z którym spotkało się jego alter ego znacznie wcześniej, niż on sam pojawił się na scenie wydarzeń. Wykład się nie udał. Właściwie nie odbył się w ogóle, gdyż jeden ze studentów jakoś dowiedział się, dlaczego dziekan przerwał zajęcia przed tygodniem, i gdy tylko wszedłem na salę, zaczął wypytywać mnie o prota. Zasłaniałem się tajemnicą lekarską, jednak bezskutecznie; on i jego koledzy pragnęli się dowiedzieć, przynajmniej w ogólnym zarysie, jak przedstawia się sytuacja. Argumentowali, że napisałem o nim dwie książki i że wystąpił też w ogólnokrajowym programie telewizyjnym, a więc w jego przypadku trudno mówić o „przywileju" praw pacjenta. Wierzę, że nauczanie jest procesem obustronnym, że mądrość profesora zwykle bierze się z nadążania za zainteresowaniami studentów. Z tego powodu czas przeznaczony na wykład zajęło mi podsumowanie dotychczasowych wydarzeń, przedstawienie dylematów, jakie stały się moim udziałem, i planów przyszłej pracy z pro-tem/Robertem. Nigdy nie byli tak ożywieni, tak chętni do dyskusji. Wybaczyli mi nawet niespodziany test, którym zaskoczyłem ich poprzednio. Wspomniany student, młody człowiek z ogromną czarną brodą (wzorem dla niego był Oliver Sacks), wystąpił z propozycją szybkiego rozwiązania tego złożonego proble- 58 mu: trzeba sprawić, by prot podczas następnej sesji w sposób kontrolowany zademonstrował podróż świetlną. — Jeśli przekonamy się, że to potrafi — dowodził—jest z pewnością tym, za kogo się podaje. „Przekonamy się"? To znaczy kto? — pomyślałem sobie. — Już tego dokonał, i to przed kamerą telewizyjną — odparowałem. — Ale musi pan pamiętać, że on potrafi korzystać z obszarów umysłu, do których mają dostęp jedynie autystycy i „obłąkani geniusze". Jeżeli zniknie, może to oznaczać, że potrafi sprawić, byśmy w to uwierzyli, używając hipnozy lub jakichś innych sposobów, o których nie mamy jeszcze pojęcia. — Nie, nie, nie — zaprotestował gorąco. — Trzeba go skłonić, żeby się przeniósł do jakiegoś konkretnego miejsca, powiedzmy w innej części kraju, gdzie będzie oczekiwał na niego jakiś pański kolega z aparatem fotograficznym. A pan tylko poczeka na zdjęcie prota, które on prześle łak-sem. Mógłby pan nawet namówić prota, żeby nałożył jakąś śmieszną czapkę albo coś w tym rodzaju, aby wykluczyć jakiekolwiek wątpliwości. Mój wyraz twarzy mówił prawdopodobnie: „Dlaczego na każdym roku zawsze znajdzie się ktoś taki?" Ale odrzekłem: — A co będzie, jeśli tego nie zrobi? — To będzie znaczyło, że tego nie potrafi — wykrzyknął mądrala — i będzie go pan miał w ręku! Nastąpiło chóralne „Tak jest!" i „Zgadza się!" — Może warto spróbować — przyznałem, w duchu żałując, że sam na to wcześniej nie wpadłem. Próbując za wszelką cenę zachować twarz dodałem: — Ale nie spodziewałbym się po tym zbyt wiele. Kiedy w końcu udało mi się wyjść z sali, „Oliver Sacks" wraz z dwoma kolegami dopadł mnie na korytarzu. Wszyscy trzej pragnęli być obecni podczas mojej następnej sesji z protem. Choć ich wielkie zainteresowanie tym przypadkiem zrobiło na mnie wrażenie, musiałem wyjaśnić, że nie mogę spełnić tej prośby. Zarośnięty młody człowiek odwark-nął: 59 Do takiej próby zachęcał mnie artykuł, który przewer-towałem przed paroma tygodniami. W 1950 roku pewien mężczyzna przybył do Londynu z odległej wioski, w której jak utrzymywał, panował matriarchat. Twierdził, że opuścił rodzinne strony, by uciec przed „uciemiężeniem przez kurwy", które tam „rządziły". W trakcie terapii okazało się, że mieszkał wraz z dominującą matką, która zarządzała każdym jego poczynaniem. Gdy sobie to uświadomił i osiedlił się we własnym mieszkaniu, z dala od jej oddziaływań, jego urojenia szybko zanikły. Znalazł sobie żonę i prawdopodobnie żył długo i szczęśliwie. Tego rodzaju poznawcze podejście pragnąłem zastosować wobec prota. Jedynym problemem było przekonanie go, że punktem wyjścia jego urojeń jest nie dominująca matka, lecz straszliwe zrządzenie losu, z którym spotkało się jego alter ego znacznie wcześniej, niż on sam pojawił się na scenie wydarzeń. Wykład się nie udał. Właściwie nie odbył się w ogóle, gdyż jeden ze studentów jakoś dowiedział się, dlaczego dziekan przerwał zajęcia przed tygodniem, i gdy tylko wszedłem na salę, zaczął wypytywać mnie o prota. Zasłaniałem się tajemnicą lekarską, jednak bezskutecznie; on i jego koledzy pragnęli się dowiedzieć, przynajmniej w ogólnym zarysie, jak przedstawia się sytuacja. Argumentowali, że napisałem o nim dwie książki i że wystąpił też w ogólnokrajowym programie telewizyjnym, a więc w jego przypadku trudno mówić o „przywileju" praw pacjenta. Wierzę, że nauczanie jest procesem obustronnym, że mądrość profesora zwykle bierze się z nadążania za zainteresowaniami studentów. Z tego powodu czas przeznaczony na wykład zajęło mi podsumowanie dotychczasowych wydarzeń, przedstawienie dylematów, jakie stały się moim udziałem, i planów przyszłej pracy z pro-tem/Robertem. Nigdy nie byli tak ożywieni, tak chętni do dyskusji. Wybaczyli mi nawet niespodziany test, którym zaskoczyłem ich poprzednio. Wspomniany student, młody człowiek z ogromną czarną brodą (wzorem dla niego był Oliver Sacks), wystąpił z propozycją szybkiego rozwiązania tego złożonego proble- 58 mu: trzeba sprawić, by prot podczas następnej sesji w sposób kontrolowany zademonstrował podróż świetlną. — Jeśli przekonamy się, że to potrafi — dowodził—jest z pewnością tym, za kogo się podaje. „Przekonamy się"? To znaczy kto? — pomyślałem sobie. — Już tego dokonał, i to przed kamerą telewizyjną — odparowałem. — Ale musi pan pamiętać, że on potrafi korzystać z obszarów umysłu, do których mają dostęp jedynie autystycy i „obłąkani geniusze". Jeżeli zniknie, może to oznaczać, że potrafi sprawić, byśmy w to uwierzyli, używając hipnozy lub jakichś innych sposobów, o których nie mamy jeszcze pojęcia. — Nie, nie, nie — zaprotestował gorąco. — Trzeba go skłonić, żeby się przeniósł do jakiegoś konkretnego miejsca, powiedzmy w innej części kraju, gdzie będzie oczekiwał na niego jakiś pański kolega z aparatem fotograficznym. A pan tylko poczeka na zdjęcie prota, które on prześle fak-sem. Mógłby pan nawet namówić prota, żeby nałożył jakąś śmieszną czapkę albo coś w tym rodzaju, aby wykluczyć jakiekolwiek wątpliwości. Mój wyraz twarzy mówił prawdopodobnie: „Dlaczego na każdym roku zawsze znajdzie się ktoś taki?" Ale odrzekłem: — A co będzie, jeśli tego nie zrobi? — To będzie znaczyło, że tego nie potrafi — wykrzyknął mądrala — i będzie go pan miał w ręku! Nastąpiło chóralne „Tak jest!" i „Zgadza się!" — Może warto spróbować — przyznałem, w duchu żałując, że sam na to wcześniej nie wpadłem. Próbując za wszelką cenę zachować twarz dodałem: — Ale nie spodziewałbym się po tym zbyt wiele. Kiedy w końcu udało mi się wyjść z sali, „Oliver Sacks" wraz z dwoma kolegami dopadł mnie na korytarzu. Wszyscy trzej pragnęli być obecni podczas mojej następnej sesji z protem. Choć ich wielkie zainteresowanie tym przypadkiem zrobiło na mnie wrażenie, musiałem wyjaśnić, że nie mogę spełnić tej prośby. Zarośnięty młody człowiek odwark-nął: W — No dobrze, może go pan zachować dla siebie, ale oczekujemy pełnego sprawozdania. No to cudownie, pomyślałem sobie. Teraz będę musiał przed każdym wykładem zeznawać im o postępach w sprawie prota. Jak to się mówi u nas: daj studentowi medycyny kawałek sznurka, a powiesi cię na nim. Zdecydowanie byłem już za stary na to wszystko. Coraz bardziej przychylałem się do uporczywych nalegań żony, żeby przejść na emeryturę w lecie 1998 roku. Podczas mojej nieobecności w 1PM przy głównej bramie zgromadziła się grupka pięciu lub sześciu osób. Ochroniarz bardzo usilnie im tłumaczył, że nie mogą wejść, że to jest szpital psychiatryczny, że wstęp mają tylko członkowie rodzin i przyjaciele pacjentów, i to wyłącznie w godzinach odwiedzin. Gdy próbowałem przemknąć się obok wartowni, dostrzegł mnie i krzyknął: „Doktorze Brewer, niech pan coś powie tym ludziom!" Próbowałem zdławić irytację, to był zły dzień. — O co chodzi? Odpowiedziała kobieta o płomiennie rudych włosach i z nieskazitelnym uzębieniem: — Chcemy widzieć się z protem. Wiemy, że jest tutaj... Nie macie prawa go więzić. Zaprzeczanie jego powrotowi byłoby tylko stratą czasu. — Prot jest naszym pacjentem. I na razie nie może przyjmować odwiedzin. Ostrzyżony na jeża mężczyzna w średnim wieku, w roboczej kurtce, stanął tuż przede mną. — Dlaczego go tu trzymacie? Przecież nie zrobił nic złego. Cofnąłem się o krok. — Nikt go tu siłą nie trzyma. Sam pragnie tu być. Przysunął się krok bliżej. — Nie wierzymy panu. To samo by pan mówił, gdybyście go trzymali wbrew jego woli. Obstawałem przy swoim. 60 — Proszę posłuchać, to nie ja ustanawiam zasady. Gdyby tak pana brat przebywał w szpitalu i tłum ludzi pragnąłby się z nim spotkać, co wtedy? — Zapytałbym go, czy sobie tego życzy. — Ale decydowanie o tym nie należy do niego. — A do kogo? — zapytał inny mężczyzna, którego nieogolona broda pojawiła się tuż przed moją twarzą. Znów się cofnąłem. — Dobrze, powiem wam, co zrobimy. Spytam prota, czy zechce wyjść i porozmawiać z wami. Jeżeli nie będzie chciał, koniec sprawy. W porządku? — Skąd mamy wiedzieć, że pan go zapyta? — Myślę, że musicie mi zaufać. Spoglądali po sobie. Ktoś wzruszył ramionami. — W porządku, doktorze, ale nie ruszymy się stąd, dopóki nie wyjdzie. — Prawdopodobnie zobaczę się z nim dopiero jutro. — O której? — O dziewiątej. — Będziemy tu o dziewiątej. — To kalifornijskie mango, prawda? — zauważył prot. — Nie tak dobre, jak te z Karaibów. — Przykro mi. Nie mam nic lepszego. — Mogą być — siorbnął. — Są czyste jak łza — oznajmił. — Ani śladu waszych tak zwanych pestycydów. Zastanawiałem się, w jaki sposób on to spostrzega — testy okulistyczne wykazały, że potrafi widzieć w zakresie ultrafioletu, podobnie jak niektóre owady. — Cieszę się, że panu smakują... są ekologiczne. Pozwoli pan zadać sobie parę pytań podczas konsumpcji? — Co będzie, jeśli się nie zgodzę? — Koniec z owocami. — Niech pan pyta. — Jak się miewa Robert? — Skąd mam wiedzieć? — To znaczy, że jeszcze go pan nie znalazł? 61 I a — Jaki? — Ja tam byłem. — A więc mam przyjąć istnienie K-PAX na wiarę? Nie stracił rezonu. — Wcale nie. Jeśli pan tylko zechce, może pan polecieć tam ze mną. Zobaczyć samemu. Zostało jedno lub dwa wolne miejsca. Na tak niedorzeczną propozycję nie miałem odpowiedzi. Zastanowiło mnie jednak, czy religia nie stanowi w przypadku Roberta czegoś istotniejszego, niż sądziłem dotąd. Postanowiłem pójść tym śladem. — Większość religii mówi nam, że znajdziemy się w niebie, jeżeli nasza wiara będzie wystarczająco mocna. — Religie nie są sprawą „wiary". Są sprawą indoktrynacji. — Ale to wcale nie musi oznaczać, że są fałszywe. Tak czy owak, prawdziwe czy fałszywe, jeśli przynoszą nam dobro, sprawiają, że czujemy się lepiej... — Wydają się czymś poniekąd korzystnym, czy nie tak, mój pozbawiony logiki przyjacielu? Ale w istocie rzeczy należą do najgroźniejszych waszych aberracji. — Aberracji? — Religie są unikiem. Zwalniają was od odpowiedzialności za wasze czyny. — No ale przecież potrzebne są jakieś podstawy etyczne. Bez zasad moralnych, jak moglibyśmy prawidłowo postępować? Zachichotał, wyraźnie rozradowany. — I tak nie postępujecie prawidłowo, mimo tysięcy waszych religii! — K-PAXianie mogą sobie żyć bez żadnego takiego wsparcia. Na waszej planecie nie ma okrucieństwa, niesprawiedliwości czy jakiegokolwiek zła, prawda? — „Zło" to pojęcie czysto ludzkie. Występuje tylko na ZIEMI. I na paru jeszcze PLANETACH klasy B. Ta sesja nie przebiegała zgodnie z planem, zupełnie jak wczorajszy wykład. Prot jak zwykle przejął prowadzenie, a przecież to j a miałem go przygwoździć. Co gorsza, leżąca 64 na podłodze zabrudzona chusteczka doprowadzała mnie do szału. — Muszę to sobie jeszcze przemyśleć. — I nie pożałuje pan tego, proszę mi wierzyć. A co do waszych bogów — dodał pocieszająco — być może pan ma rację. Być może istnieje niebo, być może istnieje także piekło. Wszystko jest możliwe w tym zwariowanym WSZECHŚWIECIE. Miałem dziwne uczucie, że znowu dostałem mata. Podjąłem jeszcze bardziej bezpośrednią próbę. — Zna pan świetnie Roberta. Proszę mi powiedzieć, czy religia mogła wywrzeć jakiś szkodliwy wpływ na jego psychikę? — To by mnie nie dziwiło. Wywiera taki wpływ na większość z was. Dręczy was zwątpienie, jeżeli wierzycie w boga, a jeśli nie wierzycie, szarpie wami lęk. — Potrząsnął głową. — Okropność! Ale będzie pan musiał sam go o to zapytać. Nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Jedynie o tym, że jego żona była katoliczką. — Czy to go dręczyło? — Nie, ale za to dręczyło jego tak zwanych przyjaciół, z których większość znał od dzieciństwa. No i ma pan odpowiedź. Normalnym trybem podążyłbym tropem przyjaciół Roberta z czasów jego dzieciństwa. Jednakże nie był to zwykły przypadek i nie starczało czasu, by zapuszczać się we wszystkie niejasne zakamarki. — Niech mi pan coś opowie o swoim dzieciństwie na K-PAK. Od razu po swojemu wyszczerzył zęby w uśmiechu i zapytał, co chciałbym wiedzieć. Przystąpiłem do ataku. — Dlaczego nie zacząć od samego początku? Jakie jest pańskie najwcześniejsze wspomnienie? — Pamiętam macicę — powiedział z zadumą. — Co takiego? — wyprostowałem się. — Jak tam było? — Było miło i ciepło. — Tak jak na K-PAK w ładny słoneczny dzień? — Na K-PAX jest zawsze słonecznie. 5 Światy prota 65 A ittliii O bO tPil L>B N O _ C3 O O lii lltiii iii m p-e nadzieję, że wkrótce odnajdzie pan Roberta. Tak go nam wszystkim brakuje." Zadzwoniłem do dyżurki pielęgniarskiej na Oddziale Drugim, tam jej również nie było. Wciąż zdenerwowany wyjąłem wszystkie swoje notatki z historii choroby prota i zacząłem je przeglądać, intensywnie poszukując w nich jakichś wskazówek czy też niezgodności. Musiałem cos wcześniej przeoczyć i nadal tego nie dostrzegać. Jedyne co zwróciło moją uwagę, to że pies Roberta, imieniem Apple, zginął pod kołami samochodu, gdy Robert miał 9 lat, a niedługo później wuj Dave i ciotka Catherine zginęli w pożarze. Czy te dwa wydarzenia mogły mieć ze sobą jakiś' związek? Sfrustrowany i rozczarowany postanowiłem zjeść lunch na Oddziale Trzecim, przytulisku dla zaburzonych seksualnie i społecznie oraz paru innych nieszczęśników. Zawsze zadziwiało mnie, że czynność jedzenia wydaje się neutralizować objawy większości chorób psychicznych, choćby tylko przejściowo. Istotnie, przez ten krótki czas posiłku trudno było odróżnić autystyków od koprofilów. Zastanawiałem się, czy dałoby się jakoś wykorzystać to spostrzeżenie — a mianowicie czy przyjemne doznania określonego typu mogłyby okazać się pomocne w leczeniu problemów rozmaitego rodzaju. Na przykład poprzez stymulację pewnych obszarów mózgu można by obniżać intensywność innych, niepożądanych doznań, a marihuana lub kokaina mogłaby przezwyciężyć ciężar zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych lub afektywnych dwubiegunowych. .. Przypomniałem sobie, że niegdyś próbowano leczyć kiłę, wszczepiając malarię. Porównanie wydawało się trafne. Psychiatria znajduje się mniej więcej na tym samym etapie, co interna przed stu laty. Siedziałem naprzeciw Jerry'ego i Lenny'ego, dwóch naszych autystyków, i wspominałem dzień sprzed ponad dwóch lat, kiedy to prot „wydobył" Jerry'ego z jego świata na czas dostatecznie długi, by ten mógł wyrazić pewne myśli i uczucia, które się w nim nagromadziły. Jak prot tego dokonał? Nie wydawało mi się, żebym miał poznać odpowiedź za swojego życia. Siedząc przy stole czułem jakieś napięcie wśród spożywających posiłek, chociaż zachowywali się znacznie spokojniej 76 niż zazwyczaj; niemal nie było plucia ani zawodzenia. Dopiero gdy prawie wszyscy skończyli jeść (bo niektórzy, zanim zaczną, muszą wyrzeźbić z jedzenia ptaszki lub przemienić danie w papkę), jeden z nie poddających się leczeniu podglądaczy zapytał uprzejmie, czy prot mógłby kiedyś przyjść do nich na lunch. Zapadła absolutna cisza. Jerry i Lennny nie patrzyli wprawdzie wprost na mnie, ale też nie gapili się w ścianę albo sufit. Cóż mogłem powiedzieć? Odrzekłem, że niezwłocznie przekażę mu zaproszenie. Rozgorzała radość bez końca, radość zaraźliwa. Wszyscy spoglądali po sobie i śmiali się coraz głośniej. Nie pamiętam już, kiedy czułem się równie wspaniale, chociaż nie całkiem wiedziałem, z czego się śmiejemy. Po południu przesłuchałem część taśm z nagraniami wcześniejszych moich rozmów z protem (i o wiele rzadszych z Robertem), po raz kolejny zdumiewając się jego niezwykłą wiarą w prawdziwość swoich dziwacznych konfabulacji. Świat, który sam sobie stworzył, był niewiarygodnie doskonały i tak perfekcyjnie przemyślany, że wydawał się bez skazy, zaiste nieomal wiarygodny. Gdybyśmy potrafili w równym stopniu skoncentrować uwagę na jakimkolwiek wartościowym przedsięwzięciu, o czym często mi sam przypominał, to kto wie, co by nam się udało osiągnąć. Chyba przysnąłem na chwilę. Obudził mnie dzwonek telefonu — to meldowała się Giselle. — Pan mnie szukał, doktorze B.? — Hę? A, tak. Ci ludzie tkwiący przed główną bramą... czy już rozmawiała pani z nimi? — Tak, oczywiście. Nie odejdą, dopóki nie zobaczą prota. — Nie może ich pani odprawić? — Nie, póki on się nie pokaże. — To zakrawa na cyrk. — Może by tak Milton przywdział swój kostium klowna i rozweselił ich popisem żonglerki? — Proszę nie żartować, Giselle. Jeżeli ta sprawa wydostanie się na zewnątrz, media będą miały używanie. 77 nadzieję, że wkrótce odnajdzie pan Roberta. Tak go nam wszystkim brakuje." Zadzwoniłem do dyżurki pielęgniarskiej na Oddziale Drugim, tam jej również nie było. Wciąż zdenerwowany wyjąłem wszystkie swoje notatki z historii choroby prota i zacząłem je przeglądać, intensywnie poszukując w nich jakichś wskazówek czy też niezgodności. Musiałem coś wcześniej przeoczyć i nadal tego nie dostrzegać. Jedyne co zwróciło moją uwagę, to że pies Roberta, imieniem Apple, zginął pod kołami samochodu, gdy Robert miał 9 lat, a niedługo później wuj Dave i ciotka Catherine zginęli w pożarze. Czy te dwa wydarzenia mogły mieć ze sobą jakiś związek? Sfrustrowany i rozczarowany postanowiłem zjeść lunch na Oddziale Trzecim, przytulisku dla zaburzonych seksualnie i społecznie oraz paru innych nieszczęśników. Zawsze zadziwiało mnie, że czynność jedzenia wydaje się neutralizować objawy większości chorób psychicznych, choćby tylko przejściowo. Istotnie, przez ten krótki czas posiłku trudno było odróżnić autystyków od koprofilów. Zastanawiałem się, czy dałoby się jakoś wykorzystać to spostrzeżenie — a mianowicie czy przyjemne doznania określonego typu mogłyby okazać się pomocne w leczeniu problemów rozmaitego rodzaju. Na przykład poprzez stymulację pewnych obszarów mózgu można by obniżać intensywność innych, niepożądanych doznań, a marihuana lub kokaina mogłaby przezwyciężyć ciężar zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych lub afektywnych dwubiegunowych... Przypomniałem sobie, że niegdyś próbowano leczyć kiłę, wszczepiając malarię. Porównanie wydawało się trafne. Psychiatria znajduje się mniej więcej na tym samym etapie, co interna przed stu laty. Siedziałem naprzeciw Jerry'ego i Lenny'ego, dwóch naszych autystyków, i wspominałem dzień sprzed ponad dwóch lat, kiedy to prot „wydobył" Jerry'ego z jego świata na czas dostatecznie długi, by ten mógł wyrazić pewne myśli i uczucia, które się w nim nagromadziły. Jak prot tego dokonał? Nie wydawało mi się, żebym miał poznać odpowiedź za swojego życia. Siedząc przy stole czułem jakieś napięcie wśród spożywających posiłek, chociaż zachowywali się znacznie spokojniej 76 niż zazwyczaj; niemal nie było plucia ani zawodzenia. Dopiero gdy prawie wszyscy skończyli jeść (bo niektórzy, zanim zaczną, muszą wyrzeźbić z jedzenia ptaszki lub przemienić danie w papkę), jeden z nie poddających się leczeniu podglądaczy zapytał uprzejmie, czy prot mógłby kiedyś przyjść do nich na lunch. Zapadła absolutna cisza. Jerry i Lennny nie patrzyli wprawdzie wprost na mnie, ale też nie gapili się w ścianę albo sufit. Cóż mogłem powiedzieć? Odrzekłem, że niezwłocznie przekażę mu zaproszenie. Rozgorzała radość bez końca, radość zaraźliwa. Wszyscy spoglądali po sobie i śmiali się coraz głośniej. Nie pamiętam już, kiedy czułem się równie wspaniale, chociaż nie całkiem wiedziałem, z czego się śmiejemy. Po południu przesłuchałem część taśm z nagraniami wcześniejszych moich rozmów z protem (i o wiele rzadszych z Robertem), po raz kolejny zdumiewając się jego niezwykłą wiarą w prawdziwość swoich dziwacznych konfabulacji. Świat, który sam sobie stworzył, był niewiarygodnie doskonały i tak perfekcyjnie przemyślany, że wydawał się bez skazy, zaiste nieomal wiarygodny. Gdybyśmy potrafili w równym stopniu skoncentrować uwagę na jakimkolwiek wartościowym przedsięwzięciu, o czym często mi sam przypominał, to kto wie, co by nam się udało osiągnąć. Chyba przysnąłem na chwilę. Obudził mnie dzwonek telefonu — to meldowała się Giselle. — Pan mnie szukał, doktorze B.? — Hę? A, tak. Ci ludzie tkwiący przed główną bramą... czy już rozmawiała pani z nimi? — Tak, oczywiście. Nie odejdą, dopóki nie zobaczą prota. — Nie może ich pani odprawić? — Nie, póki on się nie pokaże. — To zakrawa na cyrk. — Może by tak Milton przywdział swój kostium klowna i rozweselił ich popisem żonglerki? — Proszę nie żartować, Giselle. Jeżeli ta sprawa wydostanie się na zewnątrz, media będą miały używanie. — Za bardzo pan się przejmuje, szefie. Proszę pozostawić to mnie. Po to tu jestem, pamięta pan? — Niech pani to załatwi jak najszybciej. Przekładałemiporządkowałempapiery, poczym wróciłem do przesłuchiwania taśmitak zeszło mi całe popołudnie. Chcąc wyjść z budynku zauważyłem, że przed główną bramą nadał kłębi siętłumludzi, ito chybajeszcze większy niżrano.Problem istniał nadal, podobnie jak wszystkie inne związane z „wizytami" prota. Obróciłem się na pięcie i skorzystałem z tylnego wyjścia. W sobotni wieczór wybraliśmy się z Karen na Turandot, imponująco wystawioną w Metropolitan Opera. Jeśli nawet spodziewałem się miłego i relaksującego wieczoru, ta opera zagadek i odpowiedzi skierowała moje myśli w stronę prota i związanych z nim zagadek bez odpowiedzi. Dlaczego Robert zniknął tak nagle; co zrobić, żeby powrócił; i co się z nim stanie po „odlocie" prota — tym razem ostatecznym — z końcem tego roku? W perspektywie nadchodzącego wielkimi krokami Nowego Roku, z cieniem gilotyny w tle, dotarcie do sedna sprawy było pilniejsze niż kiedykolwiek. Wkradła się też nutka osobista: jeżeli uda mi się rozwiązać przypadek Roberta/prota, będzie to ukoronowanie mojej kariery, jeżeli nie — odejdę na emeryturę jako przegrany. Nadziei dodała mi burza okrzyków i oklasków i ukłoniłem się, sam nie całkiem wiedząc dlaczego. Następne co dotarło do mej świadomości, to szturchaniec od Karen, która szepnęła, że to koniec opery. — Jeżeli chciałeś się zdrzemnąć — dorzuciła — mogliśmy zostać w domu i obejrzeć film w telewizji. Spałoby ci się lepiej. SESJA TRZYDZIESTA SZÓSTA Ów poniedziałek był jednym z tych dni, w które z takiej lub innej przyczyny czuję się pęknięty na dwoje, tak jakbym stał obok i zaglądał sobie do środka. Nie cieszyło mnie to, co tam dostrzegam. Było coś w sprawie prota, coś absorbującego bez reszty, w porównaniu z czym wszystko inne wydawało się nieważne. Jego (Roberta) przypadek zdawał się pochłaniać cały mój „wolny" czas. Jeżeli nawet nie studiowałem swych notatek ani nie przesłuchiwałem nagrań, ciągle rozmyślałem nad nimi. Niektóre osoby spośród personelu też zaczęła wciągać ta ryzykowna gra. To, że prot może pamiętać swoje narodziny, a nawet pobyt w macicy, dla większości zgromadzonych na poniedziałkowym zebraniu było zdumiewającą rewelacją. Niektórzy, zwłaszcza Thorstein, upatrywali w tym niezwykłą sposobność i zalecali, bym zwiększył ilość sesji, usiłując dotrzeć do najwcześniejszego ze wspomnień prota. Popierała to nasza najmłodsza koleżanka, Laura Chang. Sama też chętnie „dobrałaby się do jego mózgu", jak to malowniczo określiła, nawet po godzinach pracy. Argumentowała, że być może źródło wielu zaburzeń psychicznych tkwi w najwcześniejszych naszych przeżyciach. Jej zdaniem pewne wzory zachowania zaczynają kształtować się już na etapie życia zarodkowego — w późniejszej jego fazie. Embrion jest zaintrygowany wszystkimi ostrymi dźwiękami, które słyszy, i nieznanymi smakami i zapachami, które do niego docierają, przyjmując oczywiście (według jej hipotezy), że bywa ich 79 sta ?«¦•=« silili p^lU-ISl iiiril . - ^ S IM! I o ^ tó S d P ^ i aa eo >5 t> iii liitttiit l-9§ ¦** Ł ST ^ t> «> (i) a $&% ^ a p co 00 i iS 5 S .Sf^i ^o. ^^ asiB* t* r, S ja 8 -a <« « S « M ^-a b a a .a ^^ a ^ 5n ,o cfl _. O ci «iś^ a a .J * (O v^L .. _.^_ & e .a o .§ 42 .^.3 i!-iltll.y P '5 I lii' ^ g ?3 ja o 11 li | "-1 ci Ś1 © fi , ao « c a^ •§ 8 (0 .a o ff w JB ^ ^ « —' co Pj »^ OJ ** - -O •=> a . .» ed ń P- hł s NI ^ 51, O § ^ S B '. I 6ft at •a o -d P- ! Ł? C3O & 3 LL o m^ „ ll i ^1B 03 «i -. . C/5 * § I ? Ag ¦S « a m 2 si = g.a | •I I U t O ^Q M 03 bfi - o O « 3 g -*-¦ Sl M H iii! ja si 8 o 1 I U-t ¦-§2-| iii Ss1 P- C5J O bfi 3 P- 1 ¦1 I bfi d o H t bO O ja 'I . ŚY 8 a> I 3 s I Ą ^^ - C/3 !>•*-> Sl I 1 i* UJ O ¦II C/5 C/5 O g ii! o ^ P 151 i A Sl ?3 ,—i 'a o 1 p- I u p, o 03 C^ H% 4 o1 p- sl 03 ,r-> i ¦» 1 •I Sl o i« 1 o 8 00 00 iliilfillili!:, -^ ^ s > lflilf*is.s|.;|p o ^ t—* Pil . si es C5 • -3 o H es S : o 'la C^ « «S g SO^^e-^ CŁ. 3 6. jO-d ó IŁ lilii 3 &.g;;§ł) ci' Sl -Sl •a •sll^;ra •d-.^^^-a-sro ^a =s i.S'^ ^ ° -ś 5» % ¦sit a & S S I.»-a : >> 5 u ^ C o o1; 8 2 ^ I — Ile lat miał pan wtedy? — Sześćdziesiąt osiem. — To była pierwsza pańska podróż na inną planetę? — Nie. Ale pierwsza w pojedynkę. — Rozumiem. Pamięta pan szczegóły? — Wszystkie. — Czy mógłby pan o nich opowiedzieć? — Mógłbym. — Siedział dalej w milczeniu. Przeformułowałem pytanie. — Otrzymałem wezwanie od kogoś o imieniu „robin". Mówił, że mnie potrzebuje. No to wystartowałem. — Wezwał pana przez telefon? — Oczywiście, że nie. Na K-PAX nie ma telefonów. — Więc jak pan się dowiedział, że Robin pana potrzebuje? — Prawdopodobnie przypadkiem zestroiłem się z jego długością fali. — Długością fali? — Zapomniał pan już cały materiał fizyki ze szkoły średniej? Długość fali oznacza, jak długa jest fala. — I po prostu pan poleciał. — Tak. — Co pan robił, gdy nadeszło wezwanie? — Jadłem likę i przyglądałem się, jak żółty hom kopie dziurę. — A gdzie pan wylądował po przylocie? — W chinach. — Jak dotarł pan do stanu Montana? — W ten sam sposób jak do chin. — Na promieniu światła. — Tak jest. — Zatem odnalazł pan Roberta... — Od razu. — Co robił, gdy pan przybył? — Uczestniczył w pogrzebie. — Co powiedział na pana widok? — Niewiele. Niedawno zmarł jego ojciec. — Musiał być bardzo nieszczęśliwy. 108 Prot zamilkł na chwilę. — Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze smutkiem. Trochę czasu mi zajęło, nim zrozumiałem, co mu dolega. — I jak pan to zrozumiał? — Wyobraziłem sobie, że to ma chyba coś wspólnego ze zgonem jego ojca. — A pana coś takiego by nie zasmuciło? — Nie wiem nawet, kto jest moim ojcem. — Prawda. Nie mógłby pan więc przeżywać smutku, gdyby umarł. — Prawdopodobnie bym się o tym nie dowiedział. — Cóż za wygoda! — Czy to jeszcze jedno z tych pana ulubionych niedorzecznych stwierdzeń? — Czego Robert chciał od pana? — Nie powiedział. Sądzę, że po prostu potrzebował kogoś, kto by się nad nim użalił. — Potrafię to zrozumieć. Ale dlaczego wybrał właśnie pana? — O to musi pan jego zapytać. — Zdaje się, że nie chce ze mną rozmawiać. Może pan go spyta? — Nie ma sprawy. Jeśli tylko go spotkam. — Dziękuję. Jak długo przebywał pan wtedy na Ziemi? — Parę dni. — Tylko tyle, żeby pomóc mu przetrwać najgorszy okres, czy tak? — Tak, można tak to ująć. Po pewnym czasie nie byłem mu więcej potrzebny. — Zatem powrócił pan na K-PAX. — Zgadza się. — Do swych wędrówek, oglądania gwiazd i tym podobnych zajęć? — Właśnie. — I w ten sposób upływało pana dzieciństwo. — Właśnie tak, przeważnie. Nie sądzi pan, że w tej chwili bardzo przydałaby się pomarańcza, a może banan? 109 a.-ws — Powie o tym, rzecz jasna. Nie uprawiamy tych wszystkich głupich gierek, jak wy na ZIEMI. — Gdzie „wpada się" na przedstawicieli odmiennej płci? Czy istnieją bary lub coś w tym rodzaju? — Nie ma barów. Ani restauracji. Ani siłowni. Ani sklepów spożywczych. Ani kościołów. Ani... — Zatem dzieje się to podczas podróży? — Zazwyczaj. Albo w bibliotece. Zdziwiłoby pana, jak wiele interesujących istot można spotkać w bibliotece. — I po prostu czyni się to, niewiele o tym myśląc? — O, przemyśliwamy to bardzo starannie przed rozpoczęciem. — Rozważając za i przeciw. — Otóż to! — I każdy na K-PAX wie, jak przykrą sprawą jest seks? — Z pewnością. — Kto was tego uczy? — Ktokolwiek jest... — Ktokolwiek jest w pobliżu. Wiem, wiem. W porządku. A co, jeśli ktoś pragnąłby począć dziecko z panem, a pan tego nie chce? — Nic. — A jak to jest ze zwierzętami? Kolejne krótkie prychnięcie w stylu prota. — Wszyscy jesteśmy zwierzętami, gino. — Czy widział pan kiedyś kopulację innych gatunków na waszej planecie? — Od czasu do czasu. — Czy sprawiały wrażenie, że odczuwają ból? — Zdecydowanie tak. Ma wtedy miejsce stawianie silnego oporu, dużo hałasu i zamieszania. — Wszystkie wasze istoty mają te problemy? — Nie uważam tego za problem. — Prot, czego nienawidzi pan bardziej: pieniędzy czy seksu? Pokręcił znowu głową. — Jeszcze pan tego nie pojmuje, doktorze? Pieniądze to głupi wymysł. Seks jest rzeczą straszną. 112 Pokiwałem głową, odkrywając ze zdziwieniem, że pora kończyć spotkanie. Ale prot jeszcze nie skończył. — Wasze istoty zdają się ulegać bezgranicznej fascynacji tematyką rozmnażania. Wszystkie wasze piosenki są o tym, filmy, seriale i tak dalej, i tak dalej, rzygać się chce. Miłość, seks, miłość, seks, miłość, seks. W, ludzie, niełatwo ulegacie znudzeniu, prawda? — Dla większości z nas to ważny temat. — A szkoda. Pomyślcie, ile moglibyście osiągnąć, poświęcając cały ten czas i energię czemuś innemu. — Podejmiemy tę dyskusję na następnej sesji, dobrze? — Będzie, jak pan zechce. Proszę nie zapomnieć przesłać mi trochę owoców. Będę w swoim pokoju. — Ciekaw jestem, co pan będzie robił po zjedzeniu owoców? — Myślę, że się zdrzemnę. — To brzmi ekscytująco. — I takie jest. — Założył swe ciemne okulary. — Pozdrawiam. Zastanawiałem się, co chce przez to powiedzieć. Gdy wychodził, zawołałem: — Prot! Obrócił się na pięcie i zerknął sponad okularów. — Taaaak? — Czy miewa pan sny? — Oczywiście. — Niech pan postara się zapamiętać jakiś sen na następne spotkanie, dobrze? — To nie będzie trudne. Zawsze śni mi się to samo. — Tak? A co? Przewrócił oczyma. — Ka raba du rashtpan domit, sord karum... — Po naszemu, proszę. — Okej. Widzę pola zbóż, wśród nich tu i ówdzie drzewa i piękne kwiaty. W pobliżu gromadka apów, ścigających się ze sobą, a w oddali stado... to coś w rodzaju waszych żyraf, przeżuwają liście rummudu. Przelatuje całe stado górskich 8 Światy prota 113 kormów, wydając bardzo urozmaicone okrzyki... — Otwarł oczy i spojrzał w sufit. — A niebo! Niebo jest jak wasz zachód słońca: różowo-purpurowe. Mógłby pan powiedzieć, że to obraz jak z widokówki, tyle że my nie robimy zdjęć. Ani widokówek. Niebo jest tak czyste, że można dostrzec parę kanałów na naszych najbliższych księżycach. Ale tego, co najwspanialsze, nie da się zobaczyć. Trzeba to dotknąć, wąchać, smakować. Jest tak niezwykła cisza, że głos niesie się na mile. Powietrze ma woń słodszą niż kapryfolium, tylko nie tak duszącą. Ziemia jest miękka i ciepła. Można się wszędzie położyć. Gdzie spojrzeć, wszędzie jest pożywienie. I można swobodnie wędrować, gdzie tylko się zechce, bez najmniejszej obawy. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia. Panuje cudowny spokój. Nie ma żadnego przymusu, żeby pracować czy robić to, na co się nie ma ochoty. Każda chwila jest szczęśliwa, bez... — W porządku, prot. To brzmi wspaniale. Zaraz prześlę panu koszyk owoców. Na jakie ma pan ochotę? — Na banany! — odparł bez namysłu. — Nie jadłem ich od dłuższego czasu. Im dojrzalsze, tym lepsze — przypomniał mi. — Pamiętam. Z uśmiechem oczekiwania skierował się ku schodom. Gdy już poszedł, spostrzegłem, że gryzmolę w żółtym notatniku: MIŁOŚĆ! SEKS! MIŁOŚĆ! SEKS! Zacząłem nawet nucić to pod nosem. Miałem poczucie, że była to kluczowa sesja, ale nie potrafiłem uchwycić dokładnie z jakiej przyczyny. Czyżby problem tkwił w tym, że komuś, kogo kochał, uczynił coś nie dającego się (w jego rozumieniu) wyrazić słowami? Czy wiąże się to w jakiś sposób z seksem? Dla prota seks był najgorszym wytworem całego wszechświata, gorszym nawet niż inne jego postrachy: pieniądze, religie, rządy, szkoły i cała reszta. Pomimo stworzonej przez niego laurki życia na K-PAX egzystencja jego samego i jego rodaków musiała być czymś tak okropnym, że większość z nich wybierała raczej wyginięcie niż reprodukcję gatunku. Przygnębiła mnie nasuwająca się smutna prawda, że ostatecznym rozwiązaniem 114 problemów prota — i być może każdego z nas — jest śmierć sama w sobie. Nie lubię dzwonów żałobnych. Była jeszcze sprawa snów, tego bezpośredniego połączenia z podświadomością. Istnieją czasopisma naukowe w całości poświęcone marzeniom sennym, jak też samemu zjawisku snu, choć wydaje się, że w istocie nikt nie wie, jaką sen spełnia rolę. Powstała hipoteza (Sagana, między innymi), że sen wytworzył się jako mechanizm ochronny u zwierząt zagrożonych przez drapieżniki, uruchamiany na czas największego zagrożenia. Moje własne poglądy są przeciwstawne w mniejszym lub większym stopniu: sen ma na celu obniżenie poczucia lęku i znudzenia w czasie, gdy zwierzęta pozostają w ukryciu. U istot ludzkich mógłby odgrywać tę samą rolę. Tak czy inaczej potrzeba snu tkwi w nas od milionów lat, podobnie jak, być może, potrzeba marzeń sennych. Analiza snów może być potężnym narzędziem psychoterapii, jako że marzenia senne przywracają świadomości wydarzenia, które uległy wyparciu. Na przykład człowiek z lękiem wysokości będzie śnić nieustannie, że wypada z okna. Kobieta zaniepokojona seksualnymi prowokacjami swego współpracownika będzie przeżywać sny, w których jest atakowana przez mężczyzn z kijami (symbolizującymi męskie członki). Chociaż sny można rozmaicie interpretować, dostarczają one istotnego wglądu w to, co dosłownie „obciąża umysł". Czasami mówią nam o sprawach, których nie ujawni nawet hipnoza. Choć wątpiłem, by analiza monotonnie idyllicznego snu prota mogła wnieść coś nowego, obwiniałem się o to, że nie podjąłem prób analizy snów Roberta, gdy była ku temu sposobność. Teraz nie było snów Roberta do analizy. Nie było Roberta. SESJA TRZYDZIESTA ÓSMA W sobotę, przy grabieniu ostatnich jesiennych liści, rozmyślałem o pewnym moim śnie, który powtarza się tak uporczywie, że od razu rozpoznaję w nim ułudę. Rozgrywa się zawsze w tym samym miejscu, w moim domu, choć jego pokoje są puste. Po bardzo długich poszukiwaniach (nie wiem czego) wchodzę do jednego z pokoi i widzę tam jakiegoś mężczyznę. Rzeźbi coś dłutkiem. Skradam się bliżej, próbując zobaczyć, co takiego struga, aż wreszcie niemal rozpoznaję tkwiącą w jego silnych dłoniach dobrze mi znaną postać. W tym momencie zawsze się budzę. Czy dlatego, że uznaję, że sen już się zakończył, czy też dlatego, że tak naprawdę nie chcę dowiedzieć się, co ów mężczyzna rzeźbi — nie potrafię powiedzieć. Rzecz jasna chodzi o mojego ojca, który kształtuje moje życie. Miewam także inne, przyjemniejsze sny: zdobycie Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny (zupełnie nie wiem, co powiedzieć w przemówieniu), uprawianie namiętnej miłości z żoną (co czasem kończy się na jawie), gra w koszykówkę z naszymi dziećmi (które we śnie wciąż są tymi samymi dziećmi sprzed lat). Ale protowi śnił się tylko jeden przepiękny sen, odzwierciedlający jego samotnicze szczęśliwe życie w absolutnie doskonałym świecie. Gdzie nikt nie musi pracować, żywności jest w bród, a życie jest wciąż radosne, harmonijne i interesujące. Czy zawsze miewał ten sam idylliczny sen, od same- 116 go początku? Upychając pokruszone wonne liście do dużego plastikowego wora, my siałem o jego poprzednich „wizytach" i łucie szczęścia przy odkrywaniu tożsamości Roberta, bez czego cała terapia nie byłaby możliwa. Przypomniało mi się nagle, jak wprowadziwszy prota w stan hipnozy po raz pierwszy, pytałem go o najwcześniejsze jego wspomnienie. Odpowiedział wtedy bez chwili wahania, że był nim pogrzeb ojca Roberta. Teraz twierdził, że pamięta swoje narodziny, a nawet okres wcześniejszy. Czy nie w tym tkwił ów klin czy klucz — brak konsekwencji, którego tak usilnie poszukiwałem? Karen zawołała mnie na lunch. Poprzedniego wieczoru odbywało się przyjęcie z okazji jej przejścia na emeryturę i niemal każdy z gości miał coś do powiedzenia o jej karierze zawodowej. Była pielęgniarką psychiatryczną w jednym z najlepszych w stanie Connecticut szpitali ogólnych. Jeden z kolegów opowiadał na przykład o tym, jak to kiedyś nie zdążyła na lunch i widział, że zjada resztki pozostawione przez pacjentów, którzy narzekali potem, że wcale jeszcze nie skończyli posiłku. Były także podarunki, między innymi książka z zagadkami „Twój operowy iloraz inteligencji", zawierająca wszystko, czego tylko zapragnęłaby dowiedzieć się na temat opery. Dla żartu, oczywiście. Karen nienawidzi opery, dotrzymuje mi towarzystwa tylko dlatego, że chce, bym ja z kolei od czasu do czasu wspólnie z nią oglądał w telewizji jej ulubione stare filmy. Niemniej z wielką powagą podziękowałem zebranym i obiecałem sprawdzać okresowo jej postępy w tej dziedzinie. Wśród innych, poważniejszych prezentów były książki kucharskie i podróżnicze — wertowała je w łóżku przez pół nocy, a pomiędzy nami leżała nowa kula do gry w kręgle, którą otrzymała ode mnie. Chociaż przed końcem roku będzie musiała jeszcze pojawić się w pracy, by odebrać swoją ostatnią wypłatę i załatwić kilka zaległych spraw, był to de facto jej pierwszy dzień na emeryturze. Większą część przedpołudnia spędziła w kuchni, gotując treściwą zupę, zagniatając ciasto na chleb, przygotowując wspaniałą sałatkę i piekąc placek z jabłkami na deser. 117 Coś całkiem odmiennego od moich codziennych krakersów z białym serem. Reszta popołudnia upłynęła leniwie na rozmowach 0 sprawach rodzinnych i planach wycieczkowych. Problemem, który wykluczał (moim zdaniem) ostateczną przeprowadzkę na wieś, było, co zrobić z domem, w którym się wychowywałem, mając Karen w najbliższym sąsiedztwie. Oczyma duszy wciąż widziałem, jak wybiega się bawić, jej połyskujące ząbki, piegowaty nosek, włosy lśniące w słońcu. Przypomniałem jej, że nie chcę tracić tych wszystkich cudownych wspomnień. — Nie bądź głupi — odrzekła. — Wynajmiemy go któremuś z dzieci. Dlaczego nie porozmawiasz o tym z Fredem? Mruknąłem coś pod nosem i zacząłem zapadać w drzem-kę. — Pożegnaj się lepiej ze swoim żółtym notatnikiem — zareagowała na to — zanim zaczniesz zasypiać podczas zebrań! Nie przyznałem się, że to mi się już nie raz zdarzyło. Ale przynajmniej nie zasnąłem dotychczas w obecności pacjenta! Poniedziałkowe zebranie personelu, zazwyczaj przebiegające ospale, tym razem było dość ożywione. Wiele emocji wzbudzała raptowna zmiana u Miltona, który był u nas od lat 1 jak wszyscy sądziliśmy, pozostanie już na stałe. Teraz oczekiwał na Oddziale Pierwszym zgody na wypisanie i cieszył sie perspektywą życia poza murami szpitala, bez względu na to, jakie miałoby być. Czegoś takiego życzymy wszystkim naszym pacjentom, ale niestety cuda rzadko się zdarzają. Ten sukces rzecz jasna spowodował większą jeszcze presję na mnie, bym zachęcał prota do rozmów z pozostałymi pacjentami, szczególnie z tymi zasiedziałymi, sprawiającymi wrażenie stałych domowników i wzruszającymi nas szczególnie, jak Linus, Albert, Alice i Ophelia. I Frankie, oczywiście. Wydawało się, że każdy z uczestników zebrania bezgranicznie pragnie wierzyć, że prot umożliwi tym pacjentom powrót do życia, tak jak to się stało w wypadku Miltona, a wcześniej i innych, w tym nawet paru naszych byłych psychopatów. 118 A ja cały czas zastanawiałem się: czy mam zachęcać prota, by spędzał więcej czasu z tymi nieszczęsnymi istotami? Czy pomoc, jaką być może uzyskają, jest ważniejsza od ryzyka, na jakie zostanie narażony mój pacjent Robert? Powróciła stara etyczna kwestia: czy można poświęcić jedną osobę w imię dobra dwóch lub trzech innych? Do tej pory nie odpowiedziałem sobie na to pytanie. Ale jedno wiedziałem na pewno: że żadną miarą nie powinien mieć do czynienia z psychopatami. Nie chciałem, by osoba w rodzaju Charlotte, która zabiła i ciężko okaleczyła co najmniej siedmiu młodych mężczyzn, wykorzystywała jego naiwność i wielkoduszność. Jeżeli nawet nie czynił użytku ze swych genitaliów, nie mogłem pozwolić, by je stracił za sprawą obłąkańca. Nie wyrzekłem ani słowa. — Razdwatrzy... — powiedział prot i zapadł w trans. — Słyszysz mnie, prot? — Oczywiście. — Dobrze. Spróbuj się odprężyć. Chciałbym porozmawiać przez chwilę z Robertem. Dopóki prot pozostawał w stanie hipnozy, można było próbować bez ryzyka wywoływać Roberta. Może przemyślał sobie poprzednią sesję, może zmienił zdanie. Czekałem dobrych parę minut. Nie ujawnił się, rzecz jasna, ale pomyślałem, że może uda mi się przełamać jego opór. — Rob? Czy myślałeś o tym, co ci opowiedziałem ostatnio? Brak reakcji. — Nie będziemy rozmawiać o czymkolwiek, co jest ci niemiłe. Chcę tylko dowiedzieć się, czy słyszałeś mnie poprzednim razem i czy słyszysz mnie obecnie. Jeśli tak, podnieś lewą rękę do góry. Ręka ani drgnęła. — Rob? Tracimy tylko czas. Wiem, że mnie słyszysz. Zatem posłuchaj uważnie. Gdy przebywałeś tutaj przed dwoma laty, rozmawialiśmy o pewnych twoich problemach i udało się je w dużym stopniu rozwiązać, pamiętasz? 119 r* się coraz młodszy. Sto dwadzieścia, sto, i w końcu dziewięćdziesiąt. Jasne? — Aha. Mam dziewięćdziesiąt lat. — Tak. Właśnie skończyłeś dziewięćdziesiątkę. Oczywiście nie ma żadnych prezentów urodzinowych. To cię nie martwi? — A powinno? — Nie. Powiedz mi, co teraz robisz? — Patrzę na drzewa jortowe za polami adro. Myślę, że pójdę tam i zjem parę jortów. — Świetnie. Zrobiłeś to. Co dzieje się wokół ciebie? — Parę emów skacze po drzewach. Widzę kormy fruwające w górze i mnóstwo apów biegających tam i z powrotem po polach... — Był to obraz najwyraźniej piękny i spokojny, jak w jego jedynym marzeniu sennym. — Czy w pobliżu są jacyś dremerzy? — Tylko jeden. — Kim on jest? Dziewięćdziesięcioletni prot zachichotał. — To nie on, tylko ona. — Twoja matka? — Nie. — Ciotka? Sąsiadka? — Nie mamy nikogo takiego na K-PAX. — Ktoś obcy? Jakaś nieznajoma? — Jak się nazywa? — Gort. — Czy to jakaś twoja bliska przyjaciółka? — Wszyscy są przyjaciółmi. — Czy Gort jest szczególnie godna uwagi? — Każda istota jest godna uwagi. — Od dawna ją znasz? — Nie. — Dobrze, prot. Stajesz się jeszcze młodszy. Młodszy... Młodszy... Wracamy do czasu, gdy miałeś pięćdziesiąt lat. Prot natychmiast zamknął oczy. 1 potem już nie poruszył się. Czekałem. Wciąż tkwił w bezruchu. Zacząłem się niepokoić, że coś mu się stało. Równocześnie poczułem się niesamowicie podniecony. Czy ten destruktywny okres życia Roberta (gdy miał pięć lat) mógł w jakiś sposób oddziaływać również na psychikę pięćdziesięcioletniego prota? — Prot? Żadnej reakcji. Mój niepokój narastał. — Prot? Posłuchaj uważnie. Powrócimy znów do czasu, gdy miałeś dziewięćdziesiąt lat. Jesteś coraz starszy. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat. Teraz masz już znowu dziewięćdziesiąt. Otwórz oczy, proszę. Otwarły się. Wydawał się trochę zakłopotany. — Rozmawialiśmy o Gort, pamiętasz? — Tak. — Dobrze. Masz więc teraz dziewięćdziesiąt lat. Opowiedz, co pamiętasz ze swych osiemdziesiątych urodzin. — Nie obchodzimy urodzin na... — Tak, tak, wiem. Chcę, żebyś opowiedział, co robiłeś w dniu ukończenia osiemdziesięciu lat. — Poleciałem na K-REM. — Co to jest? Jakaś inna planeta? — Nie. To jeden z naszych purpurowych księżyców. — Jak wygląda? — Jak wasza sahara. — Długo tam przebywałeś? — Niedługo. — Byłeś tam z kimś? — Tak. — Z mężczyzną? — Tak. — Ile miał lat? — Osiemset osiemdziesiąt siedem. — To pewnie była jedna z ostatnich jego podróży. Wzruszył ramionami. — W porządku. Teraz znowu stajesz się młodszy. Masz osiemdziesiąt lat i coraz mniej. Siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt, sześćdziesiąt pięć. Stop, teraz masz sześćdziesiąt. Prot znowu zamknął oczy. 122 123 Czekałem, ale nic nie powiedział. — Spokojnie, prot — rzekłem prędko. — Teraz znowu będziesz starszy. Masz sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć... siedemdziesiąt lat. Co teraz robisz? — Sprawdzam, jak daleko potrafię skoczyć. — Dobrze. Teraz posłuchaj uważnie. Chcę, żebyś mi opowiedział, co się z tobą działo, gdy skończyłeś sześćdziesiąt lat. Zastanawiał się chwilę nad tym pytaniem. — Nie pamiętam. Poczułem mrowienie na karku. — Nie pamiętasz siebie z okresu, gdy miałeś sześćdziesiąt lat? Majstrował coś przy oparciu fotela. — Nie. — Zupełnie nic? — Nic. — A co pamiętasz najwcześniejszego? Bez chwili wahania odparł: — Pamiętam jakąś skrzynkę. To co wcześniej jest trochę mgliste. Zamarłem z napięcia. — Co potrafiłbyś opowiedzieć o tym mglistym okresie, zanim jeszcze zobaczyłeś skrzynkę? Zmarszczył silnie czoło, próbując sobie przypomnieć. — Leżę na ziemi — wyszeptał. — Ktoś pochyla się nade mną. — Kto to jest? Kto pochyla się nad tobą? — Nie znam jej. Wyciera mi czymś buzię. — Myje cię? — Tak mi się zdaje. Jestem zamroczony. I boli mnie głowa. — Dlaczego boli cię głowa? — Nie wiem. Chyba spadłem z drzewa. Ale nie pamiętam. — To bardzo ważne, prot. Ile miałeś lat, gdy to się wydarzyło? 124 — Sześćdziesiąt osiem. — I nie pamiętasz niczego, co wydarzyło się wcześniej? Pociągnął nosem i wytarł go rękawem koszuli. — Nie. Mój Boże! pomyślałem. Więc jednak nie chodzi o wykorzystanie seksualne Roberta w niemowlęctwie ani nawet w wieku pięciu lat przez wuja Dave'a. Decydujący moment nastąpił później. Miało to związek ze śmiercią jego ojca i było tak przerażające, że zepchnęło w cień wszystko inne, co spotkało go wcześniej. Czy mógł być świadkiem zgonu ojca? Albo jego samobójstwa? Czy możliwe, że został przez niego poproszony, by mu w tym dopomógł? Czy mogło to być — Boże Wszechmocny — zabójstwo z litości? Dostrzegłem, że nasz czas dobiega końca, i dobrze, że tak było. Potrzebowałem to wszystko sobie przemyśleć. — Dobrze, prot. Teraz przywiodę cię do czasu obecnego. Jesteś coraz starszy. Masz siedemdziesiąt pięć lat i szybko doroślejesz. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Teraz sto, dwieście, trzysta lat. Wracamy do teraźniejszości, jesteś na Ziemi. Rozumiesz? — Oczywiście, że rozumiem, doktorze. To łatwizna. — Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz cię wybudzę. Będę liczył od pięciu do jednego i... — Znam już to wszystko. Pięć—cztery... Hej, szefie! Skończone na dzisiaj? — Prawie. Chcę, żeby mi pan jeszcze odpowiedział na parę pytań. — Czy one się nigdy nie skończą? — Nie, zanim nie otrzymam pewnych odpowiedzi. Proszę mi powiedzieć, co pan pamięta ze swych sześćdziesiątych ósmych... to znaczy, chodzi mi o dzień, w którym pan skończył sześćdziesiąt osiem lat. — Czy już nie... — Tak, ale chcę jeszcze raz to usłyszeć. Powtórzył, szybko i mechanicznie: — Otrzymałem wezwanie od kogoś o imieniu „robin". Powiedział, że jestem mu potrzebny. No to wystartowałem. 125 i p4 L Ii li * si a> ^ "bb N * o S4« i I c3 P Sl ^ a rt -ci « o O (U p (U e 4-lip !/3 1 ?3 vp ^ ?n-rS o =* c3 p -° ^ 'E 8l* O ¦p--a ^. ^ 6 03 vcS O D _ P ^> & a si es IM-1 SESJA CZTERDZIESTA CZWARTA Piętnastego grudnia nie było zebrania personelu; to był dzień wycieczki do Metropolitan Museum. W każdej porze roku organizujemy jedną taką „wycieczkę od codzienności" dla wszystkich tych pacjentów, którzy mogą i chcą w niej uczestniczyć. Korzystając z okazji, zdecydowałem się pozostać na miejscu, by rozmówić się z przedsiębiorcą budowlanym i załatwić parę innych pilnych spraw. Dzień był słoneczny i na trawniku przed budynkiem zebrali się prawie wszyscy pacjenci z Pierwszego i Drugiego Oddziału (a także paru z Trzeciego), niektórzy w towarzystwie kotów. Oczywiście prot skorzystał z okazji, by przemówić do tłumu zgromadzonego przed bramą, po raz kolejny wyrażając żal, że nie może już nikogo więcej zabrać na K-PAX, przypominając, że niewiele czasu pozostało, by zmienić różne rzeczy tutaj (na Ziemi), i tak dalej. Mimo to nikt z przybyłych nie zdradzał chęci do odejścia, dopóki prot pozostawał na miejscu. Gdy oczekiwanie na autokar przedłużało się, prot, niczym dwunogi pies pasterski, pozganiał wszystkich w ciasną gromadę na środku frontowego trawnika. Nie mówiąc ani słowa wydobył z kieszeni małą latarkę, umieścił ją na ramieniu, skierował światło na lusterko, które także skądś wyciągnął, i nagle (według relacji personelu, jak też naocznych świadków sprzed bramy szpitala) wszyscy zniknęli. — To było niewiarygodne — opowiadała później Betty (kiedy już wrócili autokarem). — W pewnej chwili staliśmy 198 jeszcze na trawniku, a w chwilę później byliśmy już na schodach Metropolitan Museum. Ale nie miało się wrażenia ruchu ani upływu czasu. Naprawdę nikt nic nie odczuł. Muszę tu powiedzieć, że Betty McAllister jest nieskazitelnie prawdomówna. Ponadto Beamish i Chang jednym tchem potwierdzili wszystko to, co mówiła. Mimo to, i nie będąc sam świadkiem całego wydarzenia, pozostawałem sceptyczny, łagodnie mówiąc. — Jesteś pewna, że nie uległaś hipnotycznemu trikowi? — spytałem. — Też o tym myślałam. Ale jak wytłumaczyć relacje stojących poza ogrodzeniem, którzy widzieli, jak zniknęli-śmy? — Może oni też ulegli zbiorowej hipnozie. — A kamery ochrony? Czy widział pan, co zarejestrowały? — Widziałem. — No i co? Czy nie może pan w końcu przyznać, że on jest tym, za kogo się podaje? — Może tak, może nie — powiedziałem, zupełnie zbity z tropu. — To wszystko może się sprowadzać do jakiejś wyrafinowanej sztuczki. Znałem Betty od dwudziestu pięciu lat i zawsze rozumieliśmy się nadzwyczaj dobrze. Ale to co teraz powiedziała, zabolało mnie do żywego. — Gene — zawołała — jesteś ślepy jak nietoperz. — Może i masz rację. Ale nadal jestem odpowiedzialny za mojego pacjenta, Roberta Portera. Co mam z n i m począć, według ciebie? Niestety nie znalazła na to prostej odpowiedzi, podobnie jak prot i wszyscy inni. Fred wraz z Giselle czekali w gabinecie, podczas gdy ja wszedłem do pokoju badań. Chociaż do końca roku pozostały jeszcze tylko dwa tygodnie, czułem się tak cholernie zmęczony kontaktami z protem, że nie byłem pewien, czy wytrzymam nawet przez ten krótki czas. I faktycznie, gdy przyszedł tym razem, złapał mnie na drzemce. Przebudziłem 199 się gwałtownie i gapiłem się tępo na niego, zastanawiając się kto zacz. — Czy wczoraj naprawdę przetransportował pan czterdzieści osób do muzeum? — spytałem, gdy oprzytomniałem na tyle, że wiedziałem, gdzie jestem. Odgryzł spory kawał ananasa i kiwnął głową potwierdzająco. — To dlaczego wróciliście autokarem? — Pomyślałem sobie, że to może ostatnia okazja, by rzucić okiem na miasto. — Rozumiem. I jakie wrażenia? — Pomyślałem sobie, że pewnego dnia cała ZIEMIA będzie tak wyglądać, jeśli się nie opamiętacie. — Czy jest aż tak źle? — Jest bardzo źle. Gdyby pan był na przykład żyrafą... Dosyć już zmarnowaliśmy czasu. — Wystarczy, rozumiem. Bierzmy się do roboty. — Kiwnął głową i zachichotał. — Giselle dostarczyła nam świadectwo zgonu. Miał pan rację, w sprawie śmierci Geralda Portera jest coś niejasnego. Czy zechciałby pan to wyjaśnić? — Wolałbym nie. — Do licha, niechże mi pan powie wszystko, co panu wiadomo, nawet jeśli nie ma pan na to ochoty! — On upadł i uderzył głową o wannę. — Przypadkowo czy został popchnięty? Prot wzruszył ramionami. — Skąd mam wiedzieć? — Nic mi pan nie pomoże? — Pomagam panu. Tylko jeszcze pan sobie tego nie uświadamia. — Dobrze, w porządku. Chciałbym teraz porozmawiać z Robertem. — Bez żadnych hipnotycznych sztuczek? — Sądzę, że nie będziemy ich już potrzebować. Przełknął ostatni kawałek ananasa, wyszeptał: — Oddaję go w pańskie ręce — i głowa mu opadła. — Rob? 200 Oczywiście żadnej reakcji. — Rob, mam dziś dla ciebie niespodziankę. Czy chciałbyś znów zobaczyć swego ojca? Szarpnął gwałtownie głową, jakby ktoś w nią uderzył młotem. Ale nie odezwał się. — On czeka na zewnątrz, Rob. Usłyszałem odgłos przełknięcia, jakby dławił szloch. — Czy mam poprosić, żeby wszedł? Wydał parę gardłowych dźwięków. — Więc jeśli nie chcesz go widzieć, powiem, żeby sobie poszedł. — Wstałem i skierowałem się ku drzwiom. Wyraźnie dosłyszałem stłumiony jęk. — Może znów nas odwiedzi za tydzień lub dwa — dodałem, sięgając ku klamce. — Nieeeeee! — wymamrotał. — Błagam! Chcę zobaczyć tatusia! Dałem znak Fredowi, żeby wszedł. Podszedł od razu do mego pacjenta i położył mu rękę na ramieniu. — Hej, Robbie — powiedział ochrypłym głosem — tęskniłem za tobą. Rob opadł na kolana szlochając, tak jak niedawno Linus. Obiema rękami objął nogi Freda i powtarzał bez końca: — Przepraszam, tatusiu. Tak bardzo cię przepraszam. 0 Boże, przepraszam... Zaczął coś mamrotać sam do siebie. Nastąpiło dokładnie to, czego oczekiwałem. Natomiast nie spodziewałem się tego, co stało się wkrótce potem. Robert się zatchnął, upadł 1 stracił przytomność. Gdy podbiegłem, żeby go zbadać, zaskoczony obrotem spraw Fred począł się obwiniać za to, co się wydarzyło. — Przepraszam, tato. Nie chciałem... — To nie twoje wina, Freddy. Byłeś świetny. A Rob powrócił do znajomego już stanu katatonii. W końcu zrzucił z serca ciężar, którego tak bardzo pragnął się pozbyć. Teraz pozostało tylko wydobyć go z katatonii. Niestety, to mogło zająć całe lata. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że w dokładnie takim stanie Rob pozostał przed siedmioma laty. Czy prot tym razem także zniknął? 201 — Prot? Prot? Usiadł. — Jak ja się znalazłem na podłodze, szefie? Siemasz, Fred. — Pozostawił pan nas na chwilę. — Ale przecież nie odszedłem zbyt daleko? — Powiedziałbym, że krok, jaki pan uczynił, był olbrzymi. — Ale oczywiście panu jeszcze tego mało; pan potrzebuje dwóch olbrzymich kroków. — Wystarczyłoby mi w zupełności, gdyby pan odroczył powrót na K-PAX o kolejne pięć lat. — Niestety. — W takim razie to wszystko na dzisiaj. Aha, prot! — Narri* — Proszę już więcej nie zabierać z terenu szpitala ani personelu, ani pacjentów, okej? Podniósł trzy palce w górę, jak do przysięgi skautowskiej, i rzekł uroczyście: — Niniejszym obiecuję nie zabierać z terenu szpitala nikogo z pacjentów ani z personelu. To znaczy, aż do trzydziestego pierwszego grudnia. — Zasalutował i wyszedł. Gdy go już nie było, Fred wyznał: — Zwykle uważałem, że spędzasz cały dzień na gadaninie, tato. Nie miałem pojęcia, co ty właściwie robisz. Teraz widzę, że to jest ciężka praca i wielka odpowiedzialność. I wydaje mi się, że chyba jesteś w tym bardzo dobry. Potrafiłem tylko odpowiedzieć: — Twoja praca też jest znacznie trudniejsza, niż sądziłem, synu. Uściskał mnie. — Zawsze pragnąłem coś takiego od ciebie usłyszeć. Żaden z nas nie chciał odejść. Od drugiego, od takiej chwili jak ta, od blasku życia. narr - oznacza „Gene" w języku pax-o. 202 Weszliśmy w końcu do mego gabinetu, gdzie oczekiwała Giselle. Fred spytał ją, czy mógłby porozmawiać z protem dziś przed południem (wcześniej powiedziałem mu, że ona spełnia rolę menedżera prota). Odparła, że to chyba da się załatwić. Zastanawiałem się, co takiego go niepokoi, o czym pragnąłby porozmawiać z naszym „kosmicznym" przyjacielem. Nie chciałem jednak w obecności Giselle wyciągać jego osobistych lub rodzinnych spraw. Dla mnie mogła być kimś w rodzaju córki, ale Freda widziała tylko raz, może dwa razy. Ponieważ jednak pomoc Freda w dotarciu do Roba była tak znacząca, wydawało się w pełni uzasadnione w jego obecności opowiedzieć jej o dokonanym dzisiaj przez nas postępie. — Widział pan Roba? — zawołała. — Rozmawiał pan z nim? — Oczywiście, że widziałem! — wykrzyknąłem w odpowiedzi. — Czy pani nie rozumie, że wszędzie tam, gdzie jest prot, jest także Robert? — Niekoniecznie — wtrącił Fred. Pomyślałem, że jednak lepiej by go było wyprosić. — Dlaczego tak sądzisz? — No, przed chwilą był tam jego ojciec, ale też i nie był. — Zespół wielorakiej osobowości jest czymś innym niż teatr, Fred. — Być może. Ale skąd wiesz, czy to nie prot odgrywał Roba? A może to Rob przez cały czas odgrywa prota. Albo ktoś zupełnie inny udaje, że jest jednym i drugim. I wobec tego skąd wiadomo, że zespół wielorakiej osobowości nie jest po prostu czymś w rodzaju teatru? Mój syn — znawca psychiki! Nie miałem czasu, by robić mu wykład o podstawach psychiatrii, ale nadmieniłem, że rozmaite osobowości, powstające z tej jednej pierwotnej, przejawiają pewne różnice właściwości cielesnych. — A czy ktoś przeprowadzał takie badania z aktorami odgrywającymi rozmaite role? — postawił następne pytanie. 203 Niestety nie udało nam się kontynuować tego tematu. Fred spieszył się na przesłuchania i Giselle zabrała go na Oddział Drugi na konsultację z protem. Nie zdążyłem nawet powiedzieć, że jej mąż ponownie wszedł w stan katatonii. Po ich wyjściu siedziałem bez ruchu, próbując uchwycić sens tego, co się wydarzyło. Jednakże wątpliwości postawione przez Freda nie schodziły mi z myśli. Przecież rzeczywiście się okazało, że Paul wcielał się w osobę Roba w roku 1995 przynajmniej kilkakrotnie. Czy to on pojawił się dzisiaj, udając, że jest Robertem, by za niego przepraszać jego ojca? Czy jest możliwe, by odgrywał także rolę Harry'ego? Lub prota? A może za bardzo wziąłem sobie do serca słowa Freda? Czy nie jest bardziej prawdopodobne, że to co wydarzyło się w pokoju badań, było dokładnie tym, czym wydawało się być — poczucie żalu i winy leżące u podłoża choroby Roberta zrodziło się z czegoś, co uczynił? Pomógł ojcu popełnić samobójstwo lub wręcz dopuścił się zabójstwa z litości, pragnąc skrócić jego cierpienie, w czym ani Harry, ani Paul nie brali udziału? A może raczej nadszedł czas, by przyznać, że ten przypadek mnie przerasta. Przyznać, że być może nigdy się nie dowiem, co kryje się za problemami Roberta Portera. Przekazać go komuś innemu. Ale jedyną osobą, do której mogłem się zwrócić w tym pogmatwanym przypadku, był sam prot, niezależnie od tego, kim on naprawdę jest. SESJA CZTERDZIESTA PIĄTA Rzecz jasna po rzekomym przelocie do Metropolitan Museum liczni pracownicy, jak i praktycznie biorąc wszyscy pacjenci byli przeświadczeni, że prot jest tym, za kogo się podaje. W niedługi czas później zadzwonił do mnie ów okulista i badacz naukowy, który jeszcze w 1995 roku pragnął poddać ocenie zdolności wizualne prota (dowiedziawszy się, że potrafi on dostrzegać promieniowanie ultrafioletowe, tak jak pewne owady i niektóre inne ziemskie stworzenia). — Musi pan porozmawiać o tym z Giselle Griffin. — Już rozmawiałem. Powiedziała mi, żebym zadzwonił do pana. — Wszystko co mogę, to zapytać go o zgodę. Ponieważ trudno byłoby przewieźć cały niezbędny sprzęt do IPM, w towarzystwie ochroniarza wysłałem prota, bardzo chętnego do udziału w tym przedsięwzięciu (może już zamknął listę towarzyszy podróży), do gabinetu i pracowni doktora Sternika w Uniwersytecie Nowojorskim. Wyjechali w środę rano i wrócili dopiero późnym popołudniem. Sternik zadzwonił do mnie o szóstej wieczorem, właśnie wtedy gdy zbierałem się do wyjścia. Gdy wcześniej z nim rozmawiałem, w jego głosie brzmiało opanowanie i pewność siebie. Teraz przemawiał niezdecydowanie, drżącym głosem, wyraźnie poruszony. Potwierdził, że prot potrafi widzieć światło poniżej dolnej granicy widzialnego spektrum aż do około 400 angstremów, i dodał: 205 — Zbadałem jego oczy dokładnie i pod każdym względem są one całkowicie w normie. Prawdę mówiąc, ma niezwykle zdrowe oczy. Z wyjątkiem siatkówek. Oprócz normalnych pręcików i czopków są tam jeszcze jakieś małe sześciokątne kryształki rozrzucone wokół plamki żółtej. Nie mam pojęcia, czy mają jakiś związek z jego widzeniem ultrafioletu. Ale nigdy czegoś takiego nie widziałem... Pozwoliłem mu się wygadać. I tak niewiele mogłem na ten temat powiedzieć. — Zastanawiam się — rzekł w końcu — czy prot nie zechciałby nam podarować jednego ze swych oczu. — Nierozu... — Po śmierci, oczywiście. Myślę, że z jego siatkówek moglibyśmy dowiedzieć się pewnych bardzo interesujących rzeczy. Obiecałem, że porozmawiam o tym z protem. — Ale on opuszcza nas trzydziestego pierwszego. — Opuszcza? Dokąd się udaje? — Mówi, że wraca na planetę, z której przybył. Bez chwili wahania wykrzyknął: — Dam mu sto tysięcy dolarów za jedno oko! Obiecałem przekazać tę propozycję, ale ostrzegłem, by nie robił sobie wielkich nadziei. Następny dzień miałem wypełniony po brzegi pacjentami, zebraniami i ostatnim w tym semestrze wykładem, w który musiałem wtłoczyć cały materiał nie przerobiony wcześniej. Do tego wszystkiego miałem za sobą kolejną nieprzespaną noc, pełną myśli o ostatnich wydarzeniach, krążących w mej głowie z szybkością tachionów.* Ale wszystkie one wirowały wciąż wokół centralnego pytania: kim jest prot? Przypuśćmy, że jest kosmitą z drugiego krańca Galaktyki, Świętym Mikołajem, dobrą wróżką albo samym Panem Bogiem. Jak miałoby to pomóc mojemu pacjentowi, Robertowi Porterowi? Rozważałem też drugą możliwość — że jest po prostu alter ego Roberta, czyli ludzką istotą z Guelph Cząsteczki poruszające się szybciej od światła. w stanie Montana. Kimkolwiek by jednak był prot, Robert pozostawał w katatonii. Kiedy wreszcie wstałem z łóżka, zakręciło mi się w obolałej — bardziej niż zwykle — głowie i zaniepokoiłem się, że złapałem jakiegoś wirusa. To nie może być grypa, mówiłem sobie, przecież zaszczepiłem się w październiku wraz z całym personelem. Przedpołudnie jakoś przetrwałem (choć zdarzyło mi się zasnąć podczas sesji z jednym spośród moich pacjentów, po raz pierwszy w życiu). Kusiło mnie, by odwołać wykład, ale nie wypadało. To był ostatni, a materiału pozostało jeszcze na więcej niż trzy wykłady. Studenci słyszeli już o podróży z szybkością błyskawicy do muzeum i znali wyniki badań okulistycznych prota. Z załzawionymi oczami rzuciłem swój notatnik na biurko, zadałem im ogromną ilość tekstu do przeczytania, zapewniłem, że również to, czego nie wyłożyłem na zajęciach, będzie wymagane na egzaminie końcowym, i opowiedziałem dokładnie, na jakim jesteśmy etapie z przypadkiem Roberta Porte-ra. Do diabła, usprawiedliwiałem się sam przed sobą, może właśnie oni potrafią poradzić sobie z tym, co mnie się nie udało. W dyskusji przewodził oczywiście „Oliver Sacks", który oznajmił: — To tak oczywiste, jak nos na twarzy. Ojciec poprosił syna, żeby ten pomógł mu popełnić samobójstwo. Prawdopodobnie często o tym rozmawiali nocą w ogrodzie pod pozorem oglądania gwiazd, a w końcu, gdy stan zdrowia ojca pogarszał się z dnia na dzień, chłopak dał się przekonać. Wyobraźmy sobie teraz jego problem: miał zaledwie sześć lat, a jego ukochany ojciec cierpiał straszne bóle. Czy pan sam nie chciałby pomóc mu przerwać niekończące się cierpienia? Zarazem wiedział, że zabicie ojca jest złym czynem. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Pewnej nocy ojciec powiedział, że dłużej już nie wytrzyma. Błagał Roba, żeby mu pomógł. Może chłopiec wepchnął go pod wodę w wannie albo tylko przytrzymał, żeby nie mógł się wynurzyć, coś w tym rodzaju. Rzecz jasna kiedy już było po wszystkim i Robert uświadomił sobie, co zrobił, wybiegł z łazienki i biegł dalej i dalej, 207 chcąc uciec od tego wszystkiego. Ale nie mógł uciec od samego siebie, nieważne, jak długo i szybko by biegł. Nawet milion lat. Nawet z prędkością światła. Takie przeżycie mogłoby każdego wpędzić w obłęd! — A co prot ma z tym wszystkim wspólnego? — Robert wołał o pomoc. Prot go usłyszał. — Twierdzi pan, że prot przybył z K-PAX, żeby pomć komuś, kogo nawet nie znał? — Przecież jest tutaj, czyż nie? Skończyłem zajęcia wcześniej i pojechałem do domu. Nazajutrz miałem niewysoką gorączkę i łamało mnie w kościach. Zawsze byłem zdania, że chorzy ludzie powinni siedzieć w domu, a nie szwendać się i zarażać innych. Ale nie miałem wyboru — musiałem odbyć spotkanie z protem. Czując się jak roznosiciel zarazy, zmusiłem się, by wstać z łóżka i pojechać do szpitala. Dowlokłem się na naszą sesję z parominutowym opóźnieniem. On był już na swoim zwykłym miejscu, zajadając się mandarynkami. — Prot, chciałbym z panem porozmawiać. — Proszę mówić. — Ale najpierw z Robertem. Rozejrzał się głupawym wzrokiem. — Gdzie on jest? — Niech pana o to głowa nie boli. Po prostu proszę się wygodnie oprzeć i odprężyć. Wzdychał i przewracał oczami wrażliwymi na ultrafiolet, ale w końcu głowa mu obwisła. — Rob? Brak reakcji. — Rob, chcę cię przeprosić za to, co kiedyś powiedziałem. Oskarżałem twego ojca, że zaatakował cię w łazience. Teraz myślę, że było inaczej. To mimo wszystko mógłby być zwykły wypadek—poślizgnięcie się iuderzenie głowąo wannę. Wszakże gdyby tak właśnie było, nie czułbyś się tak bardzo winny. Odczekałem chwilę, żeby to do niego dotarło. Jeżeli nawet zgadzał się ze mną, nie potwierdził tego. — Rob, czy ojciec prosił, żebyś pomógł mu popełnić samobójstwo? Myślę, że tak i że w końcu się zgodziłeś. Ale przytłoczyło cię poczucie winy. Czy nie dlatego uciekłeś z łazienki, gdy było już po wszystkim? Nic nawet nie wskazywało na to, że mnie słyszy. — Dobrze. Dziękuję, Rob. Możesz odejść. Prot? Podniósł głowę. — Odsłaniam białą plamkę na ścianie. Proszę postępować jak zwykle i wejść w hipnozę, gdy pan będzie gotów. Chwilę później był już w transie. — Świetnie. Teraz znowu chcę rozmawiać z Robertem. Rob? Pokaż się, wiem, że tu jesteś. Nic się nie działo, powtórzyłem więc całą przemowę sprzed paru minut niemal słowo w słowo, na koniec sugerując, że ojciec namówił go do pomocy w samobójstwie. — Nie miałeś wyboru, Rob. Ja w takiej sytuacji prawdopodobnie zrobiłbym to samo. Podobnie jak każdy inny człowiek. Znów nie było najsłabszego nawet potwierdzenia. W tym momencie pomyślałem, że nic nie stracę, rozgrywając ostatnią kartę z talii. — Ale on nie tylko prosił cię, żebyś mu pomógł umrzeć, prawda, Rob? Tak naprawdę zmusił cię do tego. Groził, że powie twojej mamie o wuju Davie, tak? A gdyby to zrobił, wujek Dave by cię zabił, dobrze mówię? Jedyną odpowiedzią było coś w rodzaju głębokiego westchnienia, a może bardziej chrapnięcia. — To nie było miłe ze strony twego ojca, prawda, Rob? Pomyślałeś nawet, że nie jest wcale lepszy od wuja. Uświadomiłeś sobie, że nie możesz już na niego liczyć, że ojciec nie jest żadnym bogiem, jak myślałeś wcześniej. W rzeczywistości było dokładnie na odwrót. Twój ojciec był draniem, prawda, Rob? Wydał następny odgłos, ale nie przerywałem. — Nienawidziłeś go. Nienawidziłeś z całego swego chłopięcego serca, z tym całym żalem i odrazą, jakie czułeś do wuja Dave'a. Kiedy twój żal i beznadzieja wezbrały, pochwyciłeś kij baseballowy czy coś podobnego i przyłożyłeś 14 Śnmu.n prota 209 mu, jak był w wannie i nie mógł uciec, prawda? Zabiłeś go, czyż nie? Uderzyłeś go kijem w głowę i patrzyłeś, jak pogrąża się w wodzie. Czy nie tak właśnie było, Rob? Nie tak? NIE TAK? Uniósł głowę, jego oczy pobłyskiwały jak oczy nocnego zwierzęcia. — Ty pierdolony gnojku! — warknął. — Ty plugawy, paskudny draniu! Ty podły sukinsynu! Jesteś najgłupszym wszarzem, najbardziej zasranym łajnem we wszechświecie! Kochałem mojego ojca. Czy ty tego nie rozumiesz? Był najcudowniejszym człowiekiem na świecie. I właśnie dlatego... — Co, Rob? Co zrobiłeś ojcu? Wybuchnął płaczem. Wreszcie, wreszcie, nareszcie, myślałem. Na to cały czas czekałem. — Dobrze już, Rob, rozumiem. Spokojnie ... — Właśnie dlatego chciałem zrobić tatusiowi to, co wujek Dave kazał mi robić ze sobą. — Rozpłakał się jeszcze bardziej. — O Boże, nie wytrzymam tego! Z całą siłą pochwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem nim. — Rob, zostań jeszcze chwilę. Mówisz, że próbowałeś... Ciągle szlochając, wyjąkał: — I wtedy się na mnie zamachnął. A potem próbował wstać. Ale poślizgnął się i upadł, i uderzył głową o dno wanny. Był nieżywy, wiedziałem o tym. Uciekłem. Och, tatusiu, przepraszam. Proszę cię, proszę, wybacz mi. Ja tylko chciałem, żebyś poczuł się lepiej... — to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zanim jego głos przeszedł w długie, cichnące zawodzenie. Czekałem kilka minut, daremnie spodziewając się, że się pozbiera, ale nie było już żadnego poruszenia ani odgłosu. Zapadłem w fotel. — Dziękuję, Rob — wyszeptałem — dziękuję, że mi zaufałeś, przyjacielu. Najgorsze minęło. Teraz możesz odpocząć. Wreszcie możesz odpocząć... Prot? — Hej, doktorze. Co teraz? — Proszę wyjść z hipnozy... Dziękuję. — Za co? — Za wielką pomoc. — Ależ proszę bardzo, doktorze. — Wydawał się zakłopotany. — To właśnie chciał mi pan powiedzieć po rozmowie z Robertem? — Niezupełnie. Chciałem zapytać, co pan wie o leczeniu katatonii. Ale teraz myślę, że to niepotrzebne. Myślę, że poradzi sobie sam. — Tak panu powiedział? — Nie dosłownie. — W takim razie przedłużę mu rezerwację na jakiś czas, może się namyśli. Wie pan, jak to bywa z istotami ludzkimi. Odwrócił się na pięcie i dziarskim krokiem wymaszero-wał. Gdy wyszedł, siedziałem zapatrzony w stronę drzwi. Jakie to szczęście, że wybrałem medycynę, a potem psychiatrię. Jakże pragnąłem podziękować ojcu za to, że mnie do tego zmusił. Stan euforii minął po paru sekundach.. Uświadomiłem sobie, że czeka mnie jeszcze bardzo długa droga, jeśli mam wyprowadzić Roberta z tego labiryntu. I może się to nie udać pomimo wszystkiego, co już osiągnęliśmy. Zasnąłem w fotelu kompletnie wyczerpany. Dopiero po jakiejś godzinie odnalazła mnie Betty. Przegapiłem zebranie komisji kwalifikacyjnej, na której oceniano gotowość dwóch następnych pacjentów do przejścia na Oddział Pierwszy. Przespałem prawie cały weekend, a w poniedziałek nadal czułem się słabo. Jednakże udało mi się zdążyć do szpitala na zebranie personelu. Tym razem rozgorzała dyskusja na temat Frankie. Stało się jasne, że w ostatnich dniach nagle wyzdrowiała, pozbyła się całej swej urazy do ludzi i stała się niemal radosna. Wszyscy spoglądali na mnie; była przecież moją pacjentką, i to już od ponad dwóch lat. Ledwie zdołałem wzruszyć ramionami, mamrocząc coś na temat wirusa. — To wygląda na sprawkę prota — zauważył Thorstein. — Zastanawiam się tylko, jak on to zrobił. Wszyscy znowu popatrzyli na mnie. 21 ! — Zapytam go — tyle tylko zdołałem wykrztusić. Ta odpowiedź stała się już zbyt oklepana, pomyślałem przy tym. Najpierw wszakże natknąłem się na Frankie. Ćwiczyła całlanetics w sali gimnastycznej. Nigdy dotąd nie widziałem, by uprawiała jakikolwiek rodzaj sportu. — Jak się czujesz? — zapytałem bezmyślnie. — Cudownie. Ładny ten pieprzony dzień, prawda? Nie przerywała rytmicznych, niemal hipnotyzuj ącycł „pajacyków", zwały tłuszczu poruszały się w trochę innyi tempie niż reszta jej ciała. Jeden z kotów, które zwykle z nią nie spoufalały, przyglądał się jej, jakby była podskakującą piłeczką. — Tak, ładny. A więc... rozmawiałaś z protem? — Raz, może dwa razy. — Czy powiedział coś, co pozwoliło ci nabrać otuchy? Pocąc się i ciężko dysząc, przeszła do serii przysiadów. — W pewnym sensie tak. Głośno puściła bąka. Akurat przechodzili obok Alice i Albert. — Rozpoznałbym twój smród wszędzie — prychnął Albert. (To stwierdzenie nie było takie głupie. Ostatnie badania wykazały, że kał chorych psychicznie zawiera pewne substancje chemiczne związane z rodzajem ich choroby. Kupa jest nie tylko nieunikniona, ale także dostarcza informacji.) — Mogłabyś mi zdradzić, co takiego ci powiedział, Frankie? Dał ci jakieś zadanie czy coś w tym stylu? — Zgadza się — wysapała. — Jakie? Zabrać się do gimnastyki? — Dok-ła-ładnie. Kazał mi schudnąć przed tą cholerną długą podróżą. Pomyślałem sobie: O, psiakrew! — Czy powiedział, do jakiej podróży masz się przygotować? Podniosła tylko wzrok ku niebu, z szerokim uśmiechem, bardzo w stylu prota. — Czy chcesz, żebyśmy się zastanowili nad twoim przeniesieniem na Oddział Pierwszy? — Nie, dziękuję — mruknęła. — To niewarte zachodu. 212 SESJA CZTERDZIESTA SZÓSTA — Jak tam wirus? — zapytał mnie prot zaraz po wejściu. Już miałem mu odpowiedzieć, że czuję się lepiej, kiedy uświadomiłem sobie, że przecież jemu może leżeć na sercu dobre samopoczucie samych drobnoustrojów. W ciągu trzech minut spałaszował pół tuzina granatów, po czym usadowił się wygodnie w fotelu. Zapytałem, czy rzeczywiście zamierza zabrać Frankie na K-PAX. — Nie jest tu zbyt szczęśliwa, chyba zgodzi się pan ze mną, gino? — Kiedy wczoraj ją widziałem, wydawała się czuć nieźle. — To dlatego, że wie, iż niedługo opuści to miejsce. — Aby udać się na K-PAX? — Tak jest. Gdzie nie spotka jej żadna z tych okropnych rzeczy, które przydarzyły się jej na ZIEMI. — Ponieważ nas tam nie ma, niskich ludzkich istot. — Pan to powiedział, nie ja. — Ale Frankie jest istotą ludzką! Tak samo Bess! — Nie, nie są! Właśnie dlatego zamknęliście je w tym waszym więzieniu! — One nie należą do homo sapiens! — Oczywiście, że należą. Ale bycie „ludzkim", drogi panie, jest stanem umysłu. I do tego paskudnym. — W porządku. Kto jeszcze znajduje się na pańskiej liście? — Tylko dziewięćdziesiąt dziewięć innych istot, niestety. — Dobrze, panie Spock.* Teraz chcę porozmawiać z Robertem. — Według rozkazu, kapitanie. Głowa mu trochę opadła, jak zwykle. — Rob? Możemy porozmawiać? Nie przyjął propozycji. Stąpałem znowu po niepewnym gruncie, ale pamiętałem jedną z maksym naszego nieżyjącego dyrektora, Klausa Vil-lersa: Nadzwyczajne przypadki wymagają nadzwyczajnych metod. — Rob, co myślisz o wyjeździe na K-PAX z protem? Wszystko tam będzie inne. Będziesz mógł zapomnieć o przeszłości, zacząć życie od nowa. Czy taki pomysł przemawia do ciebie? Nic na to nie wskazywało. — Cos ci powiem. Kiwnij tylko głową, jeśli chcesz uciec od tego wszystkiego. Czy chcesz polecieć na K-PAX, Rob? Bacznie mu się przyglądałem, oczekując na najdrobniejsze poruszenie. Trudno było nawet stwierdzić, czy oddycha. — Rob, jest jeszcze coś, o czym może nie wiesz. Na K-PAX będziesz mógł widywać się z ojcem zawsze, kiedy tylko zechcesz. Wiesz o tym? Wydawało mi się, że poruszył głową, choć mogło to być tylko moje pobożne życzenie. — To prawda, Rob, mają tam cudowne urządzenie, komputer dostarczający wszelkich doznań zmysłowych. Będziesz mógł wędrować po polach twojego dzieciństwa, siłować się z Hulkiem,* spotkać się z ojcem wcześniej, niż miał miejsce ten wypadek w rzeźni, grać z nim w szachy albo oglądać gwiazdy, cokolwiek zechcesz. Co ty na to? Czy dostrzegłem cień uśmiechu, czy tylko tak mi się wydawało? — Będziesz mógł rozmawiać z ojcem, powiedzieć mu, jak bardzo jest ci przykro, i życie będzie toczyć się dalej tak, * Spock — postać z serialu SF Star Trek, pełniąca funkcję oficera naukowego na pokładzie statku kosmicznego. * Hulk — postać z komiksu, charakteryzująca się potężnymi rozmiarami i wielką silą. 214 jakby nic złego się nie stało. Podobałoby ci się to? Zastanów się. Czułem, że o mało mi serce nie wyskoczy, gdy zaczął powoli podnosić głowę. Powoli, powoli, powoli. W końcu szepnął: — Czy Giselle i nasz synek polecą także? Chciałbym, żeby tatuś mógł ich zobaczyć. Powstrzymałem szloch. — To zależy od prota. Czy chcesz z nim o tym porozmawiać? Kiwnął głową, zanim znów opadła mu na piersi. — Czy Robert był tutaj? — zapytał prot, spoglądając na mnie. — Rozminął się pan z nim. — Tak mi się właśnie wydawało. — Naprawdę był tutaj. Ale tylko minutę, góra dwie. Niech go pan poszuka, dobrze? Nie mógł odejść daleko. Oczy miałem bardzo zmęczone i przymknąłem je na moment. W następnej chwili spostrzegłem, że jestem już sam; obaj, prot i Robert, odeszli. Oczywiście Giselle była bardzo podniecona tym, że Rob chce wybrać się na K-PAX. Zanim cokolwiek jej wytłumaczyłem, zawołała: — Tyle mam jeszcze do zrobienia! — Proszę zaczekać! Odwróciła się. — Tak? — Co pani zrobi, jeśli Rob znowu się rozmyśli? — Nie mam teraz czasu na spekulacje, doktorze B. Muszę odszukać prota. Do zobaczenia później! Zastanawiałem się ze smutkiem, co się stanie, gdy prot „odleci", pozostawiając tutaj całą trójkę. Czy będę musiał leczyć ich wszystkich? Pojechałem do domu, żeby się wy-kurować z resztek infekcji i porozmawiać z żoną o planach dotyczących emerytury. Wreszcie w dzień Wigilii temperatura spadła i zrobiło się prawdziwie zimowo. Nie przeszkadzało to jednak tłumowi przed bramą, wśród którego nadal panował niczym nie zmącony optymizm. Pito gorące napoje, które można było nabyć u ulicznego sprzedawcy, i śpiewano kolędy. Ktoś postawił nawet drzewko, które udekorowano gwiazdkami wszystkich możliwych kształtów i rozmiarów. Wypatrzyłem też dwa ceremonialne żydowskie świeczniki z zapalonymi świecami. Może nie równało się to Rockefeller Center, ale i tak było piękne. Wewnątrz szpitala niewiele się działo. Uczestniczyliśmy w świątecznych przyjęciach na wszystkich oddziałach, poczynając od Czwórki i schodząc kolejno na coraz niższe Ciętra. Nie czułem się jeszcze na tyle dobrze, żeby zostać Świętym Mikołajem, więc oddałem tę rolę protowi, który z wielką uciechą wołał potężnym głosem „Ho, ho, ho" przy lada okazji. Każdy pacjent otrzymywał swój prezent, a także odrobinę ponczu i kawałek tortu. Psychopaci mogli opuścić swoje cele pojedynczo lub najwyżej parami. Wszyscy zachowywali spokój i nikomu do głowy nie przychodziły żadne złe myśli (może sprawił to duch świąt). Nawet Charlotte w swoich pomarańczowych kajdankach wyglądała na pogodną i opanowaną. Oczywiście ona zawsze była miła, do czasu kiedy pozbawiała mężczyzn części ich anatomii. Na Oddziale Trzecim atmosfera była swobodniejsza, gdyż personel w zasadzie nie czuł się narażony na niebezpieczne sytuacje. Tylko czasem można było oberwać ciastem prosto w twarz albo któryś ze zboczonych seksualnie skorzystał z okazji uszczypnięcia pielęgniarki. Zastałem Jerry'ego przy pracy nad repliką Statuy Wolności, wierną we wszystkich szczegółach łącznie z patyną zielonych tlenków metalu i srebrnym zwierciadełkiem w jej pochodni. — Tort czy ciasteczka, Jerry? Twoje ulubione, czekoladowe! — Czekoladowe, czekoladowe, czekoladowe — mamrotał, najwyraźniej bezmyślnie. Ale pochwycił ciasteczko, którym go częstowałem, i wepchnął błyskawicznie do ust, 216 nie wypadając z rytmu pracy ani przez chwilę. Obserwowałem go przez pewien czas, zastanawiając się, w jaki sposób prot zdołał do niego dotrzeć przed dwoma laty i dlaczego nikt z nas tego nie potrafi. Może prot miał rację — gdybyśmy tylko nauczyli się czuć to, co oni czują... Ale byłem już za stary, by zaczynać od początku. Miałem tylko nadzieję, że mojemu synowi Willowi i „Oliverowi", ich całemu pokoleniu, uda się lepiej niż mnie, że psychiatria będzie pokonywała kamienie milowe w równie cudowny sposób, jak się to dzieje nieomal każdego dnia w innych dziedzinach medycyny. I pomyślałem sobie: Co za wspaniały czas, żeby się narodzić! Dla Oddziałów Pierwszego i Drugiego przyjęcie było wspólne. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział pacjentów tak szczęśliwych. Zwłaszcza „Siedmiu Wspaniałych", którzy tchnęli optymizmem pomimo swoich rozmaitych problemów. Być może oczekiwali wizyt u doktora prota i przejścia na Oddział Pierwszy w niedalekiej przyszłości, śladem Alberta i Alice, którzy świetnie funkcjonowali, pod warunkiem że trzymali się razem. W związku z tym, nie mając właściwie wyboru, planowali się pobrać, jak tylko opuszczą szpital. Alex przyszedł na przyjęcie z lekturą naukową. Został przeniesiony na Oddział Pierwszy wkrótce po tym, jak oznajmił, że pragnie zostać bibliotekarzem. Czy mógłby być zdrowszy wybór? Czytał książkę O komputerach dla ciężko myślących. Gdy go o nią zapytałem, wyjaśnił, że przecież wszystko jest teraz w komputerach. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby książki i czasopisma zupełnie wyszły z użycia! Wolałbym, żeby się co do tego mylił. Karen i ja planowaliśmy, że po przejściu na emeryturę będziemy pochłaniać wszystkie książki, na które wcześniej nigdy nie starczyło nam czasu. Linus i Ophelia przeszli prawdziwą metamorfozę. Linus najbardziej ze wszystkich na przyjęciu promieniował radością. Gdzieś udało mu się zdobyć kowbojski kapelusz i ćwiczył nawet kręcenie lassem. Ophelia natomiast zachowywała się najgłośniej. Co więcej, próbowała wszystkim rozkazywać, zapewne usiłując nadrobić stracony czas. No cóż, pomyślałem sobie, nie wszyscy zdrowi ludzie są aniołami. Prot stał w otoczeniu grupki pacjentów i jak zwykle około tuzina kotów. Byłem zaskoczony, gdy poprosił o chwilę rozmowy. Wszyscy inni udawali naburmuszonych, ale wiedzieli, że nie odejdzie daleko. W każdym razie nie przed trzydziestym pierwszym. Kiedy już zadekowaliśmy się w jakimś kącie, powiedział: — Robert przesyła panu swe przeprosiny. — Za co? — Nie będzie się już mógł z panem zobaczyć. — Odnalazł go pan? tem. Ale przecież zostały nam jeszcze dwie sesje! Nie ma panu nic więcej do powiedzenia przed odlo-1 Nic innego nie przyszło mi do głowy, jak tylko: Boż< Wszechmogący, co ja narobiłem? — A co z Giselle i małym Gene' em? — Coś wymyślimy. — Termin trzydziestego pierwszego grudnia pozostaje bez zmian? — Zaraz po śniadaniu. — Czy nie może pan... — Nie ma mowy, Jose. — W takim razie — westchnąłem — może zechce pan spędzić Boże Narodzenie ze mną i z Karen. Będą też Abby i Steve z chłopcami, i może Fred. — Czemu nie, jeśli nie będzie żadnych nieżywych ptaków na stole. — (Opowiadałem mu o wegetariańskim indyku, którego na Święto Dziękczynienia sprokurowała Abby.) — Chcą się z panem pożegnać. — Czyżby gdzieś wyjeżdżali? W dzień Bożego Narodzenia padało. Betty i jej mąż przywieźli prota, ale później nie mieli już do niego dostępu. Steve, który teraz zastępował Flynna na stanowisku szefa katedry 218 astronomii (ponieważ ten poszukiwał odchodów pajęczych po całym świecie), zaanektował prota prawie na wyłączność. Nie miałem nic przeciwko temu. Przez moment zastanawiałem się, czyby nie przywołać Roberta, ale zrezygnowałem z tego. Świąteczna kolacja, dekoracje i prezenty mogłyby przywrócić mu wspomnienia z dzieciństwa i nawet pogorszyć całą sprawę. To byłoby anty terapeutyczne. Brakowało Willa, który spędzał święta u rodziny Dawn w Cleveland. Jenny oczywiście pozostała w Kalifornii. Ale oboje zadzwonili do nas ze świątecznymi życzeniami i było prawie tak, jakby rodzina znajdowała się w komplecie. Steve chciał wiedzieć wszystko, co tylko prot mógł rzec: na temat chwili tuż przed Wielkim Wybuchem, czy rzeczywiście istnieje uniwersalna teoria wszystkiego, kiedy wszechświat przestanie się rozszerzać a zacznie kurczyć, co wydarzy się w momencie Wielkiego Zapadnięcia i tak dalej. Ale najbardziej mu zależało, żeby prot dowiedział się pierwszy, że nowo zaprogramowany komputer potwierdził jego własną hipotezę, według której przybierająca na sile ekspansja wszechświata ulegnie spowolnieniu na skutek nie znanej jeszcze stałej kosmologicznej. Prot ziewnął. — Tak, wiem o tym. __ Jeszcze jedno: Hawking twierdzi, że chociaż nic nie może się wydostać z czarnych dziur, mogą one uwalniać promieniowanie. Prawda czy fałsz? — Fałsz! — Zatem nie uwalniają nawet promieniowania? — Mogą uwalniać wszy stko! Jak inaczej wytłumaczyć WIELKI WYBUCH, który zapoczątkowała NAJCZARNIEJSZA DZIURA wszech czasów? — Jak mogę panu podziękować za te wszystkie informacje7 __Niech pan powie swoim ludzkim bliźnim, zęby trzymali się z dala od GWIAZD, dopóki nie zrozumieją, że wszystkie inne istoty we WSZECHŚWIECIE nie są przeznaczone dla ich korzyści. Kiedy później zebraliśmy się przy stole, powiedział: 219 — Wy, ludzkie istoty, przedstawiacie się najkorzystniej w tej właśnie chwili roku, kiedy to zaczynacie zauważać, że obok was istnieją inni ludzie. Spróbujcie podzielić się tą szczodrością serca także z innymi istotami na waszej PLANECIE, choćby tylko w tym jednym dniu. — Skończył swoją porcję gliig (Karen ma skandynawskie korzenie) i poprosił 0 repetę. W każdym razie Abby od dawna podzielała jego przekonania. Tym razem sporządziła „kaczkę" ze słodkich ziemniaków. A Karen przygotowała dla niego jak zwykle olbrzymią porcję sałatki owocowej. Prot spałaszował wszystko, po czym wygodnie oparty poklepał się po wystającym brzuszku 1 westchnął: — Po powrocie do domu będę musiał przejść na dietę. Pomyślałem sobie: Jakie to ludzkie! Rozmowa zeszła na nasze plany na nadchodzący rok, poczynając od przyjęcia sylwestrowego, które Karen zamierzała zorganizować dla wszystkich naszych przyjaciół. Ktoś poruszył temat wielkiej uroczystości, jaka czeka nas na przełomie tysiącleci. — Jakie to smutne — zauważył prot — że wszyscy oczekujecie nowego tysiąclecia, w którym sprawy ułożą się lepiej niż dotychczas. Ale przebudzicie się w następnym wieku i wszystko będzie dokładnie takie jak dotąd. Poza tym, oczywiście — dodał po krótkim namyśle — że to będzie wasz ostatni wiek. Rain nie był przekonany. — Prot, co powinniśmy zrobić, żeby przetrwać? — Wszystko. — Wszystko? Pokiwał głową — Wszystko jest ze sobą powiązane. Na przykład nie uda się wam ograniczyć liczby urodzeń, jeśli najpierw nie pozbędziecie się waszych przekonań religijnych. A tego nie możecie zrobić, ponieważ panuje powszechna ignorancja i brak wykształcenia. Tego z kolei nie zmienicie tak długo, jak długo najbogatsi wykorzystują swoje pieniądze do utrzymywania status quo. Jeśli istniejący stan rzeczy nie ulegnie 220 zmianie, wasze środowisko wkrótce ulegnie zagładzie. A nie uchronicie środowiska przed zagładą, jeśli nie zmniejszycie liczby urodzeń. Mam mówić dalej? — Rozpakujmy najpierw prezenty! — zawołał Star, co wszyscy przyjęli z ulgą. Były zwyczajne — krawaty, pianka do golenia, gry komputerowe dla dzieci, piszcząca zabawka dla Oxie, suszone owoce dla prota. Ale były też pod choinką prezenty od niego. Wręczył mi jeden z nich. — Najpierw pan. Mając nadzieję, że nie będzie to nic niepożądanego, ostrożnie otwarłem małe pudełeczko. W środku było mniejsze. A w nim jeszcze mniejsze. A wewnątrz tak malutkie, że byłem pewny, iż nigdy nie zdołam go otworzyć. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać. Inni też otwierali swoje prezenty i każdy, nie mówiąc ani słowa, delikatnie wydobywał swoje pudełeczko, mniejsze od ziarnka grochu, z tych większych. — Posypmy nimi choinkę — zaproponował Star i tak też uczyniliśmy. Prot podniósł swój kieliszek i życzył nam wszystkim wesołych świąt. — I radosnego okresu emerytury wszystkim obecnym tu starym piernikom. Oby żyli tysiąc lat! Kieliszki zadźwięczały jak niezliczone dzwoneczki. Później, gdy Steve podjął ostatnią próbę wysondowania prota, dopadłem Freda, by mu opowiedzieć o postępach Roberta. — Najgorsze ma za sobą—zapewniłem. — Myślę, że teraz potrafi zaakceptować to, co mu się przydarzyło, i przejść do następnego etapu: żałoby. Na szczęście w tym jestem w stanie mu pomóc, jeśli tylko nie zabraknie czasu. Kiwnął głową, ale jego myśli zajmowało chyba coś innego. Wydawało się, że właśnie teraz chce powiedzieć mi o tym, co niepokoiło go ostatnio. A może już od dłuższego czasu. Jeżeli nie chciał być aktorem (co zrozumiałbym wiedząc, jaki to trudny zawód), to co zamierzał? Czy możliwe, że chciałby zostać lekarzem, takim jak ja? Czy pojawi się jeszcze jeden psychiatra w rodzinie Brewerów? Próbowałem go ośmielić. 221 — I co, rozmawiałeś z protem? — Tak. Pomógł mi zdecydować się. — Na co? — Żeby powiedzieć wam to, co chciałem powiedzieć już dawno. Zacząłem się niepokoić. — Słucham cię, synu. — Tato — wyjawił — nie chcę waszego domu i nie zamierzam się ożenić. — Chcesz powiedzieć... — Nie, nie jestem gejem. Prawdę mówiąc, mam więcej kobiet, niż mi potrzeba do szczęścia. — Myślałem, że tylko tę tancerkę. — Dwie tancerki, stewardesę i asystentkę producenta. Na chwilę obecną. — Wygląda na to, że potrzebujesz terapii, Fred. — Nie, tato, dzięki. Zbyt dobrze się bawię. Głównie chciałem porozmawiać z tobą o domu. Wiem, że rozmyślacie, komu go przekazać, i jak wiele dla ciebie znaczy, by pozostał w rodzinie. Ale to nie dla mnie. Nie w smak mi podmiejskie życie. — Dlaczego, Freddy? Dlaczego teraz mi o tym mówisz? — Myślę, że to z powodu tego, co się stało w twoim pokoju badań. Nie chciałbym kiedyś, kiedy już być może będzie za późno, czuć się wobec ciebie winny, że nie dzieliłem się z tobą tym, co dla mnie ważne. To potrafiłem zrozumieć. — To znaczy, że nie chcesz zostać psychiatrą? — Dlaczego, na litość boską, miałbym zostać psychiatrą? Kocham teatr. W samej rzeczy chciałem ci powiedzieć, że właśnie zostałem przyjęty do realizacji Nędzników na Broadwayu. Uściskałem go serdecznie. — To wspaniała wiadomość, Freddy. Gratulacje! — Dzięki, tato. Ale tego wieczoru niespodziankom nie było końca. Z protem nigdy nie ma im końca. Gdy wszyscy żegnali się w holu, wziął mnie na bok i szepnął: — Karen ma raka piersi. To na razie niewielki guz, ale ktoś powinien na niego rzucić okiem. Później, w łóżku, spytałem ją od niechcenia, na kiedy ma wyznaczoną mammografię. — Zabawne, że o to pytasz. Dopiero co robiłam badania, przed niecałym miesiącem. Wynik był ujemny. Ale prot poradził mi dzisiaj, żebym powtórzyła badanie. — I zrobisz to? — Zaraz po Nowym Roku. — Ładny mi Nowy Rok... — powiedziałem smętnie. — Nie opowiadaj głupot. Tak to już jest, jak się człowiek starzeje. Zaczynamy się sypać. Dlatego trzeba cieszyć się życiem teraz, póki jeszcze nie jest za późno. W tym momencie obiecałem sobie, że zdecydowanie pozbędę się mego żółtego notatnika, tak szybko jak to możliwe po rychłym „odlocie" prota. Parę dni potem dowiedziałem się, że zanim przybył do nas na świąteczny obiad, przedostał się w jakiś sposób na Oddział Czwarty i zaofiarował swoje genitalia Charlotte. — Nie używam ich — powiedział. Po prostu się roześmiała i wyjaśniła mu, że obcina je tylko tym mężczyznom, którzy chcą ją przelecieć. Dzięki temu wyszła na jaw cała plugawa historia seksualnego wykorzystywania jej przez dziadka. (Prot zapewne wzruszyłby ramionami i westchnął: „Ludzie!") W późniejszym czasie została objęta intensywną psychoterapią przez Carla Thorsteina, który mówi mi teraz, że są dla niej pewne nadzieje na wyzdrowienie. To tego rodzaju wydarzenia sprawiają, że zarówno psychiatria, jak i całe nasze życie na Ziemi są czymś tak bardzo nieprzewidywalnym. 222 SESJA CZTERDZIESTA SIÓDMA Kiedy prot przybył na naszą ostatnią sesję, czekał już na niego koszyk błyszczących jabłek. — Czerwone delicje! — wykrzyknął. — Moje ulubione! — Tak — rzekłem cicho. — Wiem o tym. Kiedy już zjadł prawie wszystkie, w całości razem z ogryz-kami i z całą resztą, powiedziałem mu, że chcę się pożegnać z Robertem i pozostałymi. Kiwnął głową i zaniknął oczy z zadowoleniem. Odczekałem chwilę. — Rob, jak się czujesz? Nie było odpowiedzi. — Czy myślałeś' o tym, o czym mówiliśmy ostatnio? Prawdopodobnie tak, ale nie chciał przeżywać dalszych stresów w przeddzień odlotu do raju i któż mógł go za to winić? Wszystko co mogłem zrobić, to życzyć mu szczęśliwej drogi. Może był cień reakcji na te z serca płynące życzenia, a może nie. Obserwowałem go jeszcze przez parę minut i zastanawiałem się, o czym myśli, siedząc tak nieruchomo, poza czasem. Może biegał ze swoim wielkim psem Apple'em po polu za domem? Obserwował gwiazdy wraz z ukochanym ojcem? Oglądał telewizję z Sarą, swoją dziewczyną? Podrzucał do góry roześmianego Gene'a? Żegnaj, Rob. Zegnaj na razie, mój przyjacielu. — Paul? Ten również nie był skory się ukazać. — Czy chcesz zdjąć jakieś brzemię z serca, zanim odlecisz? Najwyraźniej nie miał żadnego. Mimo woli pomyślałem sobie, że będzie bardzo rozczarowany płcią przeciwną na K-PAX. — Do widzenia, Paul. Kimkolwiek jesteś, życzę ci szczęścia. Na chwilę uniósł głowę, mrugnął i odparł: — Sam jestem kowalem swojego szczęścia. — I ty, Harry, mały czorcie. Uważaj na siebie i Roberta. Harry się nie poruszył. Nie zamierzał ryzykować, że ktoś wkłuje mu za chwilę igłę. — I nie wpakuj się w kłopoty! — dodałem jak troskliwy ojciec. Chociaż nie nagrało się to wyraźnie na taśmie, zdecydowanie usłyszałem stłumione: — Obiecuję! — Okej, prot, może pan wrócić. — Hej, hej, hej, hej — wyrecytował. Za wszystkich czterech, jak przypuszczam. — Chcę panu podziękować za wszystko, co pan zrobił dla naszych pacjentów. — Nie ma za co. Zostałem za to dobrze nagrodzony. — (Miał pewnie na myśli owoce.) — Prot, mam jeszcze kilka nierozwikłanych spraw do rozwiązania, jeśli pan pozwoli. — Oczywiście. Ale pojawią się następne, choćby nie wiem ile pan ich rozwikłał przy mojej pomocy. — Bez wątpienia. Chcę jednak wyjaśnić parę drobnych kwestii, zanim pan nas opuści. Na przykład, gdzie Rob się podziewał przez cały ten czas? Był tutaj czy udał się do Guelph? Albo jeszcze gdzie indziej? — Nie mam pojęcia, szefie. Musiałby pan jego o to zapytać. Było za późno, żeby go przekonywać, że on i Robert to jedno. 224 15 Świat 225 — Wobec tego proszę mi powiedzieć, gdzie pan przebywał wtedy, gdy opuścił pan na krótko szpital, ostatnio i przed dwoma laty? — Oddaliłem się, żeby przygotować tych, którzy mają ze mną wyruszyć. I złożyć wyrazy ubolewania tym, którzy nie będą mogli. — Skąd pan wiedział, kto chce jechać? Splótł dłonie z tyłu głowy i uśmiechnął się zupełnie jak ktoś, komu udało się ukończyć ważne zadanie przed terminem. — Ludzie przysyłali listy, pamięta pan? Inni przekazywali swoje pragnienia... hm... można by to nazwać „pocztą pantoflową". — Chce pan powiedzieć, że jedna istota przekazywała wiadomość drugiej, coś w tym rodzaju? — Tak, tyle że jest to o wiele bardziej skomplikowane. Kiedy jeden słoń coś wie, to samo wiedzą wszystkie słonie na ŚWIECIE. — Jak możemy to sprawdzić? — Spytajcie ich! — Dobrze. Oto następne pytanie... Utrzymuje pan, że w czasie każdej podróży na Ziemię staje się pan o siedem miesięcy starszy? — Zgadza się! — Więc w jaki sposób mógł pan przemierzyć pół Galaktyki, gdy Robin potrzebował pańskiej pomocy, i zdążyć na czas? — spytałem, bardzo z siebie zadowolony. — No i skoro już o tym mowa: dlaczego jego wołanie od razu dotarło do K-PAX, a nie dopiero po siedmiu miesiącach? — Gene, gene, gene. Czy nie słuchał pan tego, co mówiłem przez ostatnich 7,65 lat? Przemieszczanie się z jednego miejsca w drugie na najwyższych częstotliwościach energii świetlnej w ogóle nie zajmuje czasu. Ale dla podróżującego czas jest względny, toteż o n się starzeje. Rozumie pan? — Nie bardzo. — Dalsze drążenie tego tematu nie miało właściwie sensu. Przyszła pora na ostateczne pożegnanie. — Czy chce mi pan przed rozstaniem powiedzieć coś jeszcze, mój przyjacielu z zaświatów? — Proszę pamiętać, co panu powiedziałem dotychczas. Możecie rozwiązać problemy każdej innej istoty, a nawet całej PLANETY, jeśli tylko nauczycie się wchodzić w jej położenie. W istocie jest to jedyny sposób. — Dzięki, postaram się o tym pamiętać. Wstał, być może czując, że nie pozostało nic więcej do powiedzenia. — Jedno, ostatnie pytanie. — I tyle wystarczy na dzisiaj. — Dlaczego tylko stu pasażerów? Czemu nie dwustu? Lub tysiąc? Albo milion? — Kiedy tu przybyłem, nie miałem pojęcia, że, cholera, prawie każdy chce wynieść się z tego ŚWIATA. Ale następnym razem... — Czy to oznacza, że zmienił pan zdanie i że jednak pan wróci? — Nie ma mowy. Ale może przybędą inni. Ci już będą wiedzieli, jaka jest skala problemu. — Kiedy to nastąpi? Wzruszył ramionami. — Może jutro. Może nigdy. Ale jeśli pojawią się jacyś przybysze, mam nadzieję, że dobrze ich ugościcie. — Czerwone delicje i dojrzałe banany, czarne jak smoła. — Może rzeczywiście moja wyprawa miała jakiś sens! — Porwał pozostałe jabłka, wepchnął je do kieszeni i machnąwszy ręką na pożegnanie, zniknął za drzwiami. — Do jutra — szepnąłem sam do siebie, przechodząc do gabinetu, gdzie czekała na mnie Giselle z synkiem. Chciała, żeby się ze mną pożegnał. Zamiast tego złapał mnie za nos. — Dzięki za wszystko, co pan zrobił, doktorze B. Gene... I jeśli jutro już się nie zobaczymy, proszę się o nas nie martwić. Damy sobie radę. — Uściskała mnie z całej siły. Pozostawało jedynie powiedzieć: — Niech Bóg ma nas wszystkich w swojej opiece. Tego samego dnia po południu prot w towarzystwie większości personelu i pacjentów wyszedł przed główną bramę, żeby pożegnać się z ogromnym tłumem, który tam się zgro- 226 227 madził. Pomimo zimna i śniegu wskoczył na mały podest wzniesiony przez kogoś tuż obok budki strażnika, i podszedł do mikrofonu. Powitały go entuzjastyczne okrzyki, ponad świętującym tłumem powiewały proporczyki z napisem „K-PAX", zamieszanie trwało kilka dobrych minut. Ludzie rzucali na podium dary w postaci kwiatów i owoców. Prot uśmiechał się do nich szeroko. (Ktoś mi później powiedział, że miało się wrażenie, iż mówi do każdego z osobna, nie wyłączając kilkunastu kotów i psów, paru ptaków, a nawet dwóch rybek uniesionych wysoko w małych akwariach, żeby mógł je widzieć.) W różnych miejscach rozmieszczone były kamery i wozy telewizyjne. Pełno było policji na całej Amsterdam Avenue, zamkniętej dla ruchu kołowego. Rozpoznałem też nieomylnie agentów wywiadu, krótko ostrzyżonych i w nienagannych granatowych garniturach, kręcących się w pobliżu naprędce skleconego podium. W końcu zapanował spokój i zaległa cisza. — Niedługo was opuszczę — zaczął prot — i będzie mi brakowało was wszystkich. Okrzyki protestu szybko ucichły, gdy podniósł rękę. — Wielu z was rozumie, że trzeba dokonać wielorakich zmian, aby wasza piękna ZIEMIA stała się rajem, jakim może być. Konsekwentnie powtarzałem, że sami musicie wypracować sposób, jak to zrobić. Ciągle jednak dostaję kartki i listy, w których piszecie, że nie wiadomo, od czego zacząć. Nic prostszego. Po pierwsze, nie róbcie krzywdy swojej PLANECIE ani też żadnej z istot, które ją z wami zamieszkują. Nagle rozległ się strzał. Dokładnie w tym samym momencie prot przekrzywił głowę i kula świsnęła obok niego, zahaczając o płatek jego lewego ucha. Powstała szamotanina w tłumie, kilku ludzi mocowało się z osobą, która strzelała. Była to kobieta. Ktoś odebrał jej broń, ktoś drugi chwycił za rękę i wykręcił do tyłu. Krzyczała, podniósł się nieopisany harmider. Prot, z policzkiem ociekającym krwią, uniósł ponownie rękę i nie podnosząc wcale głosu, powiedział: — Zostawcie ją w spokoju. Ona postępuje w myśl nauk, które otrzymała lata temu od swojej rodziny, od przyjaciół, od prawie wszystkich, których znała. Nie róbcie jej krzywdy, nie wsadzajcie do więzienia. Uczcie ją. Chak wspiął się na podium i przyłożył kawałek gazy do zranionego ucha prota. Ten mówił dalej, jakby nic się nie stało. — A teraz, moi przyjaciele, muszę was opuścić. Pewnego dnia, jeśli uda wam się przeżyć dwudziesty pierwszy wiek, może się zdarzyć, że inni K-PAXianie was odwiedzą. I kto wie, może wasze wnuki udadzą się w podróż na drugą stronę GALAKTYKI. To naprawdę nie tak daleko. Pomachał ręką, zeskoczył z platformy i z nie odstępującym go Chakrabortym potruchtał do budynku. W długi czas po ucichnięciu zgiełku tłum zaczął się rozchodzić, tylko paru łowców pamiątek jeszcze się ociągało. Po upływie dwóch godzin chodnik opustoszał i znów słychać było klaksony samochodów i taksówek przejeżdżających obok bramy. Wszystko wyglądało tak, jakby prota nigdy tu nie było. Wieczorem odbyło się wielkie przyjęcie w świetlicy na Oddziale Drugim zorganizowane przez moją żonę i Betty McAllister. Byli tam wszyscy, włączając w to większość dawnych pacjentów, którzy opuścili szpital w ciągu ostatnich siedmiu i pół lat: Howie, Ernie, Kurczak i Pani Archer, Maria w habicie zakonnicy, Ed i kotka La Belle, Masturbo ze swoją zmysłową dziewczyną, Lou z córką Protistą, Rudolph, Mi-chael i jego nowa żona, Jackie ze swym ojczymem Bertem i wszyscy inni, którzy poznali prota. Było też paru członków mojej rodziny — Abby i Steve z chłopcami, Freddy w towarzystwie swoich dwóch dam oraz Will razem z Dawn, której obecne kształty upodabniały ją do Mony Lizy. Cassandra przepowiedziała, że chłopiec — dziecko, którego Dawn się spodziewa — będzie psychiatrą. Na co odparłem, że to się dopiero okaże. Frankie, szczęściara, która wygrała bezpłatną podróż do Krainy Utopii, była cała w uśmiechach (choć każdą spotkaną osobę nazywała pieszczotliwie „dupką"), podobnie Giselle i mały Gene. Prawdę mówiąc byli tak szczęśliwi, że nieomal 228 229 pragnąłem polecieć z nimi. Wiedziałem oczywiście, że następnego dnia rano ich nadzieje legną w gruzach, a ja będę musiał się borykać z niszczycielskim działaniem zawiedzionych nadziei, które dotknie nie tylko ich, ale również Roberta Portera. Pomimo to nie chciałem zepsuć przyjęcia, które zakończyło się dobrze po północy, kiedy to pacjenci pożegnali się wśród łez i udali na spoczynek. Na koniec odprowadziłem prota i Giselle z synkiem do ich pokoju, gdzie mieli spędzić noc, a raczej to, co z niej zostało. — No cóż, jeszcze raz dziękuję — szepnąłem, biorąc go za rękę. — Korzystaj z emerytury, gino — odparł. — Zasłużył pan na nią. Giselle powierzyła małego Gene'a jego ramionom i raz jeszcze uściskała mnie i ucałowała prosto w usta. Prot, nie mający żadnego doświadczenia w niańczeniu dzieci, trzymał chłopczyka tak, jakby był on najkruchszą istotą we wszechświecie. Wziąłem od niego mojego syna chrzestnego i pocałowałem w czoło. — Zegnaj, chłopcze — powiedziałem, chwytając go za mały nosek. — Nie daj się nabrać na drewniane yorty. — Nie wychowano mnie na głupka — usłyszałem wyraźną odpowiedź małego, chyba że prot był doskonałym brzuchomówcą, poza wszystkim innym. Nazajutrz wcześnie rano byłem już na nogach i wspólnie z Chakiem i resztą personelu próbowaliśmy się przygotować na to, co może nastąpić. Najbardziej się obawiałem fali masowej histerii, bo to byłby prawdziwy koszmar. — Nie ma obawy — powtarzał Chak. — Wszystko będzie dobrze. Przyszliśmy do jadalni przed siódmą, ale zastaliśmy tam już prota z jego „rodziną". Zajadali się płatkami zbożowymi (z mlekiem ryżowym) i owocami. Panował spokój, ponieważ większos'ć pacjentów uznała, że należy im zapewnić prywatność w czasie ich ostatniego posiłku na Ziemi. 230 Prot ubrał jak zwykle niebieskie sztruksy i drelichową bluzę. Wydawał się być w pełni sobą — beztroskim i pewnym siebie. Wypił co najmniej litr soku pomarańczowego, zmiótł kilka porcji suszonych śliwek oraz ostatnią kiść przejrzałych bananów. Zauważyłem, że ma jeszcze zabandażowane ucho. Wynikało z tego, że K-PAXianie wylizują się z ran nie szybciej od nas. — Cóż, nadeszła pora — powiedział, kiedy już zniknęły wszystkie owoce oprócz suszonych, które zabierał ze sobą. Jeszcze ostatni uścisk (pachnący sosną) od Giselle, a nawet (króciutki) od Frankie, która napomniała mnie: — Każ sobie naprostować ten nos. Prot dziękował mi za moją „pacjencję" (a może za pacjentów?) i życzył, żeby moje „wszystkie problemy psychiczne były niewielkie". Kilku mieszkańców szpitala i pracowników jeszcze raz się z nimi pożegnało i dołączyło do większej grupy już zebranej w świetlicy. Byli tam też ludzie z CIA ze swoimi czujnikami, magnetofonami i kamerami. Fotoreporterzy czekali niecierpliwie po drugiej stronie sali. Czasu pozostawało niewiele. Prot szybko zebrał całą trójkę razem, wydobył lusterko i latarkę i po raz ostatni pomachał nam ręką (każdy był oczywiście przekonany, że macha tylko do niego). Frankie, przesyłając całusy, krzyknęła: — Zegnam was, skurwysyny! Pierdolę was wszystkich! Pierdolę...! Pierdolę...! Zawołałem do prota: — Pozdrów ode mnie Bess! Mrugnął do mnie, ale czy to oznaczało „zrobi się" czy też wyrażał w ten sposób uznanie dla mojego poczucia humoru, tego nigdy się nie dowiem. W każdym razie wyrzekł jeszcze wyraźnie: — Nie zjedz nikogo z moich znajomych! — wyciągnął rękę z lusterkiem, latarkę oparł na ramieniu, włączył ją i zniknął w okamgnieniu. Nie wiedziałem, jaka będzie reakcja Giselle i wszystkich innych, byłem przygotowany na to, że w miejscu gdzie stał prot, pozostanie bezwładnie leżący Robert, tak jak było 231 przy ostatnim odejściu prota. Ale Robert też zniknął, tak jak Frankie, Giselle i jej syn. Wszyscy po prostu gdzieś' przepadli. Parę minut później odebrałem telefon od żony. — Nie ma Oxi — zakomunikowała radośnie, bez śladu żalu. Jakoś wcale mnie to nie zaskoczyło. EPILOG Niedługo po tym, jak prot i inni zniknęli, odebrałem telefon z ogrodu zoologicznego w Bronksie. Kilka naczelnych wydostało się z klatek i wszelki ślad po nich zaginął. Do dnia dzisiejszego żadnej z nich nigdzie nie widziano, ale czy dołączyły do prota w jego ostatniej podróży na K-PAX, czy też wybrały wolność na Ziemi, pozostaje zagadką. Wiemy natomiast na pewno, że zaginęło również około tuzina osób z różnych zakątków świata, wkrótce po wyruszeniu w podróż naszej grupy, złożonej z pięciu uczestników (w tym Oxeye). Trzydziestego pierwszego grudnia rano większość z nich twierdziła, że czekają na kogoś, kto ma ich zabrać ze sobą. Niektórzy zostawili nawet adres do korespondencji: K-PAX. Jedynymi spośród naszych dawnych pacjentów, którzy zniknęli w tym samym czasie, byli: Ed (i jego kotka La Belle) — najwyraźniej prot dotrzymał dawno im złożonej obietnicy — oraz pan Magoo, który nie potrafił rozróżniać twarzy, co na K-PAX nie miało większego znaczenia. Z tego co udało się ustalić, wynika, że żadne z dzieci, które chciały lecieć z protem, nie zostało zabrane. Co więcej, dotarły informacje, że w ciągu minionych dwóch lat prot odwiedził niektórych spośród tych młodocianych kandydatów, aby im wyjaśnić, dlaczego ich nie zabierze. Każdemu powtarzał to samo, podobnie jak tym wszystkim młodym ludziom, którzy wystawali pod bramą naszego szpitala w ubiegłym miesiącu: „Możecie mieć K-PAX tutaj na Ziemi, jeśli tylko naprawdę tego chcecie, wszystko zależy od was", stara piosnka. Jeśli chodzi o blisko siedemdziesiąt pozostałych miejsc, możemy się tylko domyślać, że zostały zajęte przez różne istoty, począwszy od żyraf, a skończywszy na owadach. Co do jednego możemy mieć względną pewność: na liście pasażerów raczej nie było istot żyjących w wodzie. Gdzie więc jest prot i cała reszta? Może skrywają się w jakiejś jaskini na Antarktydzie albo też pod gęstym baldachimem południowoamerykańskiego lasu równikowego. A może wszyscy są już na K-PAX? Gdziekolwiek się udali, zniknęli bez śladu i słuch po nich zaginął. Ukazywały się jedynie doniesienia, że uprowadził jeszcze jakieś pary z wiejskich okolic Środkowego Zachodu w celach, jakżeby inaczej, seksualnych lub przefruwał nad wielkimi miastami niczym Superman najnowszych czasów. Prot oczywiście zlekceważyłby to wszystko jako szum medialny. Wszystko sprowadza się do dwóch możliwych wyjaśnień tego, co mogło się z nimi stać, w moim mniemaniu równie prawdopodobnych. Pierwsze nakazuje przyjąć, że prot był wyłącznie wtórną osobowością głęboko zaburzonego młodego człowieka, zniszczonego okropnymi wydarzeniami, które przeżył jako chłopiec. Podobnie jak niektórzy autystycy potrafił sięgać do tych zakamarków mózgu, które dla większości z nas są niedostępne. To wyjaśniałoby jego umiejętność przekonania nas, że potrafi podróżować szybciej od światła, wyjaśniać skomplikowane problemy kosmologiczne i tak dalej. Co więcej, udało mu się zmienić nie tylko zakres widzialności wzroku, ale również strukturę DNA komórek własnego ciała. (DNA prota było odmienne od DNA Roberta; należące do Paula i Harry'ego niczym się od niego nie różniło.) Niewykluczone, że potrafił czytać w myślach, aczkolwiek nie posiadamy oczywistych na to dowodów. Ale z pewnością miał wgląd w ludzkie ciało, za co Bogu dzięki. Potrafił nie tylko poprawnie zdiagnozować w 1990 roku nowotwór jelita u naszego pacjenta Russela, już nieżyjącego, ale również — siedem lat później — raka piersi u mojej żony. (Karen poddała się operacji usunięcia niewielkiego złośliwego nowotworu na początku roku 1998 i prognozy są doskonałe.) Trzeba też wspomnieć o tych wszystkich pacjentach psychia- 234 trycznych, których wyprowadził na drogę zdrowienia dzięki swej niesamowitej intuicji. Nawiasem mówiąc, malutkie pudełka, które otrzymaliśmy od niego w prezencie na Boże Narodzenie, okazały się niekończącymi się pomniejszeniami. Choćbyś użył nie wiem jak potężnego mikroskopu, zawsze w środku znajdowało się jeszcze mniejsze pudełeczko. Jedynym innym możliwym wyjaśnieniem jest to, że prot rzeczywiście potrafi dostrzegać światło ultrafioletowe i podróżować z prędkością tachionu oraz że w tej chwili znajduje się na K-PAX i zaznajamia setkę naszych współbraci z tym Rajskim Ogrodem Galaktyki. To rzecz jasna wydaje się nieprawdopodobne, ale czy o wiele bardziej niż poprzednia hipoteza? Ja dopuszczam je obie. Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę tej ostatniej wersji. Czy zgadza się z danymi, którymi dysponujemy? W jaki sposób można wytłumaczyć fakt, że prot i Robert zdawali się przebywać w tym samym ciele, przynajmniej od czasu do czasu? Czy jest możliwe, by na Ziemię docierał jedynie duch prota lub jego esencja, czemu on sam zaprzeczył? Co więcej, jeśli naszą planetę opuściła tylko „esencja" stu kosmicznych podróżników, gdzie znajdują się ich ciała? A może prot przybył na Ziemię w całej swej istocie i z przyczyn dla nas niepojętych potrafił jakoś zajmować miejsce Roberta z chwili na chwilę? Ale jeśli naprawdę był przybyszem z kosmosu, to jak wyjaśnić niezaprzeczalne podobieństwa życiorysu prota na jego idealnej planecie i Roberta tutaj na Ziemi? Rozmyślałem o tych różnych możliwościach długo i intensywnie, wierzcie mi, i jedynym wnioskiem, do którego udało mi się dojść, było to, że prawdą jest wszystko. Lub mówiąc inaczej, jest nią kombinacja obydwu interpretacji. Czy nie można by przyjąć na przykład, że planeta K-PAX jest alternatywnym wobec naszego światem, czymś w rodzaju paralelnego wszechświata, jedną z dróg, których nie wybraliśmy tutaj na Ziemi? Może każdy z nas ma swoje alter ego wędrujące gdzieś wśród gwiazd? Jakakolwiek byłaby na to odpowiedź, pozostaje wiele innych pytań dotyczących sprawy Roberta Portera. Na przykład, w jaki sposób udało mu się sprawić, że uwierzyliśmy w jego pozorny powrót do zdrowia w 1995, i kto jeszcze uczestniczył w tym spisku? Czy to Harry zabił osobnika, który zamordował żonę i córkę Roberta, i co by było, gdyby zabójca nie pojawił się tego fatalnego dnia w sierpniu 1985 — czy Robert ze swą rodziną wiedliby w miarę normalne życie? A gdyby sześcioletni Rob nigdy nie kąpał swojego ojca? Ani Robert małego Gene'a? A przede wszystkim, gdyby tak jego ojciec w ogóle nie uległ wypadkowi? Albo gdyby Gi-selle miała kółka? Czy prot i inni powrócą kiedyś? Gdziekolwiek są, czy udało im się znaleźć trochę spokoju, którego tak rozpaczliwie pragnęli? Mówiąc krótko, nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Jedno jest pewne: pożegnałem się z moim żółtym notatnikiem i przeniosłem do starej farmy w Adirondacks (dzięki dochodom z filmowej wersji K-PAX), gdzie wspólnie z Ka-ren i z Flower, naszym kundlem, chcemy oglądać zachody słońca do końca naszych dni. Pozostawiam losy świata w rękach następnego pokolenia, które jak mam nadzieję i w co mocno wierzę, sprosta temu zadaniu. W każdym razie co do jednej sprawy pokładam niewzruszoną wiarę w przyszłość. Mój syn Will, który obecnie jest na rezydenturze w Bellevue, będzie z pewnością świetnym psychiatrą. Posiada zdolnos'ć empatii wobec pacjentów, która mnie nie była dana, i wydobywania z nich tego, czego nikt inny by nie potrafił. Twierdzi, że nauczył się tego od prota, ja natomiast uważam, że z tym się urodził. Wraz z Dawn są rodzicami ślicznego chłopczyka, który ma wiele cech swojego dziadka (wystarczy porównać nasze zdjęcia z okresu niemowlęctwa!). Odwiedzają nas tak często, jak tylko mogą, choć Will marudzi, że zajmowanie się naszym starym domem, gdzie obecnie mieszkają, w połączeniu z zawodowymi obowiązkami zajmuje mu mnóstwo czasu. Freddy odwiedza nas rzadziej — zazwyczaj w skrócony weekend (w niedzielę po przedpołudniowym przedstawieniu). Obecnie mieszka w West Village z nową wybranką serca (tym razem, jak nas zapewnia, to prawdziwa miłość) i nadal jest w obsadzie Nędzników, cieszącego się nieustającym powodzeniem musicalu Broadwayu. Dzięki wydatnej pomocy prota nasz zięć Steve jest obecnie kierownikiem katedry na wydziale astronomii w Prince-ton. W związku z tym ma bardzo niewiele czasu na badania naukowe czy na cokolwiek innego — włączając w to teściów (nawiasem mówiąc, jego poprzednik, Charlie Flynn, jest teraz studentem szkoły teologicznej na Środkowym Zachodzie). Za to dzieci Steve'a i Abby, zbliżające się do pełnoletniości (zbyt szybko!), są naszymi najczęstszymi gośćmi, zwłaszcza w lecie. Pozostają u nas zazwyczaj przez kilka tygodni, zapewniając, że brak komputerów zupełnie im nie doskwiera. Jeśli chodzi o Abby, udało się jej pomyślnie przekroczyć czterdziestkę i jest bardziej niż kiedykolwiek zaangażowana w rozmaite „walki o prawa". Jennifer, jedyny prawdziwy lekarz w naszej rodzinie, nie odwiedza nas tak często, jak byśmy pragnęli (choć my byliśmy u niej raz czy dwa), natomiast informuje na bieżąco o swoich dokonaniach w zakresie badań i praktyki w walce z AIDS. Mówiła nam, że uczestniczy w programie badań nad nową szczepionką przeciw HIV, która może się okazać istnym wybawieniem. Czy brak mi codziennego kieratu? Raczej nie. Czas emerytury jest tak dobry, jak mogłem się spodziewać. Staram się pozostać na bieżąco z fachową literaturą psychiatryczną. Raz na jakiś czas odwiedzam szpital, gdzie zazwyczaj spędzam chwilę na serdecznym spotkaniu z Jerrym, wspieram się na jego ramieniu lub on na moim. Spotkałem kobietę, która strzelała do prota, jest teraz pacjentką IPM. Twierdzi, że wykonywała rozkaz Pana Boga. Ilekroć ją spotykam, przypomina mi się, co mówił prot — że tam gdzie są religie, zawsze będą fanatycy. Thorstein jest tam nadal, podobnie Goldfarb i cała reszta. Byli na tyle uprzejmi, że nazwali salę wykładową między pierwszym i drugim piętrem „Audytorium E. N. Brewera", zapewne w nadziei na pokaźną darowiznę z mojej strony (nowe skrzydło wciąż się buduje). Chociaż nie spełniłem jeszcze tych oczekiwań, jestem wszakże wdzięczny za zaszczyt. Zaczynam jednak czuć się tam obco, zwłaszcza że większość dawnych pacjentów z okresu bytności prota odeszła. 236 ,-, I dobrze. Niech Will będzie następnym Brewerem łamiącym sobie głowę nad różnymi protami i „Chrystusami" oraz innymi nieszczęśnikami, którzy trafiają w obręb tych murów. Czas mamy wypełniony po brzegi (ciągle nie znalazłem wolnej chwili, by przeczytać Moby Dicka, ani popróbować jazdy na jednokołowym rowerze, który dostałem w prezencie od Miltona, gdy opuszczał szpital). Karen sprawuje kontrolę nad rozkładem naszych podróży oraz nad rozrywkami kulturalnymi (w tym również Metropolitan Opera od czasu do czasu) i spotkaniami towarzyskimi. Ale od czasu wizyt prota postrzegam operę (jak też szereg innych spraw) w innym świetle. Ostatecznie ogranicza się ona do ludzkich tylko radości i dramatów. Jeśli czegoś się nauczyłem od niego, to tego, że my, ludzie, stanowimy tylko maleńką część jakiejś większej całości. Według prota każda istota ma takie samo prawo do życia jak my — to pogląd, który obecnie podzielam. Zdarza mi się jeszcze czasem zjeść kawałek pizzy lub porcję lodów z owocami i śmietanką oblanych sosem karmelowym. Ale nigdy więcej białego sera! Spędzam teraz więcej czasu, spoglądając w niebo. Z okazji przejścia na emeryturę dostałem w prezencie od Karen czterocalowy zwierciadlany teleskop i większość pogodnych wieczorów, latem czy zimą, spędzam na dworze, kontemplując gwiazdy. Czasami spoglądam w stronę konstelacji Liry i zastanawiam się, czy sto naszych istot rzeczywiście tam przebywa i co też one porabiają (cząstka mojej osoby zawsze będzie żałować, że nie skorzystałem z zaproszenia prota do bezpłatnej podróży na K-PAX, gdy była ku temu okazja). Mam szczerą nadzieję, że znaleźli ukojenie i są zadowoleni ze swojego losu i że istnieje gdzieś tam w górze inny świat, gdzie mój ojciec nadal żyje, a ja zostałem śpiewakiem zamiast psychiatrą. Nie wiem, czy to prawda czy tylko marzenie, ale jestem pewien, że istnieją miliony planet, o których nie wiemy nic, światy, które miejmy nadzieję, będziemy mogli kiedyś poznać i odwiedzić, a Ziemia i istoty, które ją zamieszkują, nie stanowią centrum wszechświata. Nas, naszą galaktykę, a nawet sam wszechświat postrzegam raczej jako maleńką cząstkę mądrości, piękna i tajemnicy Boga. 238 PODZIĘKOWANIA Dziękuję Loisowi Weinsteinowi za towarzyszenie mi w tej trudnej wspinaczce. Jak również moim wydawcom, Mikę'owi Jonesowi i Elizabeth O'Malley, za ich zainteresowanie i szlachetność serca, oraz Sarah-Jane Forder za znakomitą redakcję. Raport prota Przedmową opatrzył Gene Brewer 16 Światy prota Raport prota Przedmową opatrzył Gene Brewer 16 Światy prota PRZEDMOWA Pamiętam pierwsze spotkanie z protem, jakby to było wczoraj (on prawdopodobnie by powiedział, że to było wczoraj). Miał sposób bycia, który szalenie mnie irytował, aż wreszcie skojarzyłem, że jego skrzywiony uśmiech przypomina mi mojego ojca, do którego żywiłem głęboką urazę. Może też byłem trochę sfrustrowany samym przypadkiem. Prot ewidentnie cierpiał na urojenia, a jego tożsamość była zagadką. Jej rozwikłanie było równie trudne jak rozłupanie kuli bilardowej za pomocą piórka i przypadło na czas, kiedy jako tymczasowy dyrektor Instytutu Psychiatrycznego na Manhattanie miałem mnóstwo obowiązków. Niebawem stało się oczywiste, że prot, niezależnie od niejasności co do jego pochodzenia i historii życia, jest głęboko empatyczny i błyskawicznie wyczuwa, co gnębi osoby z jego otoczenia — zarówno pacjentów, jak i członków personelu. Może to właśnie przyciągało nas wszystkich do niego — poczucie, że potrafi zrozumieć, a nawet pomóc. Dziesiątki pacjentów, którzy w innym wypadku musieliby zapewne pozostać w IPM na długie lata, zostało wypisanych wkrótce po tym, jak prot dotarł do sedna ich problemów i pomógł je rozwiązać. Doprawdy było czymś niezwykłym obserwować, jak nieuleczalni psychotycy, przebywający u nas od dawna, dochodzą do zdrowia, a jeszcze bardziej zadziwiające było to, że nie miewają nawrotów (z osobliwym wyjątkiem Roberta Portera, pierwotną osobowością samego prota.). Pragnąłbym bardzo, by każdy szpital psychiatryczny miał u siebie przyby- 243 sza (albo i dwóch) z K-PAX lub innego cudownego miejsca zupełnie odmiennego od Ziemi, której mieszkańcy, nawet ci najzdrowsi psychicznie, wydają się zaślepieni w wielu ważnych sprawach z racji swego psychicznego bagażu. Ale prot pozostawił po sobie szerszą jeszcze i głębszą spuściznę. W czasie swej pięcioletniej, wraz z Robertem, podróży po Ziemi poczynił cięte spostrzeżenia na temat sposobu postępowania jej mieszkańców, ze szczególnym uwzględnieniem gatunku homo sapiens, który nazwał wybrykiem natury. Nasze ludzkie poczynania zdawały się fascynować go najbardziej, choć nie zawsze pozytywnie. Nazwał nas „rakiem toczącym ZIEMIĘ" i zaproponował proste (według niego) rozwiązanie problemów społecznych oraz dotyczących środowiska naturalnego: zacząć wszystko od nowa, przyjmując inne założenia. Według niego wszystko, praktycznie biorąc, czego dokonaliśmy, wszystkie nasze wybory na przestrzeni długiej historii gatunku, było nierozważne, niewłaściwe lub po prostu głupie. Do naszych „fatalnych" pomysłów zaliczał instytucje rządowe, kapitalizm, religie, szkoły, nawet macierzyństwo — dosłownie całość naszych ludzkich wierzeń i wartości. Rejestrował to wszystko w czerwonym notesiku, który zawsze nosił przy sobie. To nie miejsce, żeby przypominać całą trylogię K-PAX, ale przydatne może się okazać krótkie podsumowanie dla tych, którzy jej nie czytali. Prot został przywieziony do Instytutu w maju 1990 roku. Trzeba było cierpliwości, a także trochę szczęścia i niełatwej pracy, by dowiedzieć się w końcu, że pod „maską" prota ukrywa się Robert Porter, ciężko chory człowiek, który miał za sobą kilka niezwykle trau-matycznych przejść, poczynając od piątego roku życia. Po siedmiu latach od rozpoczęcia terapii, przerwanej powrotem prota na K-PAX, a potem jego dwuletnią wędrówką po Ziemi w poszukiwaniu setki towarzyszy jego ostatniej podróży do gwiazd, zmuszony byłem dojść do wniosku, że był on równocześnie przybyszem z kosmosu oraz alter ego Roberta. Niezależnie od tego, czy ta interpretacja jest słuszna czy nie, obaj opuścili nas z końcem 1997 roku i od tej pory nikt ich nie widział. 244 Choć nie wszyscy pewnie się zgodzą z tą niewątpliwie empiryczną konkluzją, nikt nie zaprzeczy, że miał niezwykle logiczny i obiektywny umysł i wiele do powiedzenia o życiu na Ziemi z punktu widzenia prawdziwego obserwatora z zewnątrz. Wiele jego spostrzeżeń może nam się nie podobać albo nas złościć, ale jest w nich ziarno prawdy, które nie pozwala ich lekceważyć. Miał zwyczaj pisać „Raport dla K-PAX" z każdej planety, którą zwiedzał w czasie swoich rozlicznych podróży. W sierpniu 1990, gdy właśnie wybierał się w podróż powrotną na swoją planetę, „w celu odpoczynku i rozrywki", pozwolił nam skopiować swe obfite notatki na temat Ziemi, pisane w języku nazywanym przez niego „pax-o". Na szczęście pani Rosetta Stone pomogła nam rozszyfrować jego własne tłumaczenie Hamleta na rodzimy język. Dzięki profesjonalnej asyście lingwisty (pani doktor Carol Boettcher z Instytutu Lingwistyki w Uniwersytecie Columbia, której jestem głęboko wdzięczny) udało mi się przełożyć większą część jego notatek na współczesny język angielski. Jeśli jakieś równoznaczne słowo lub zdanie nie występowało w sławnym dramacie szekspirowskim, ale jego znaczenie wydawało się jasne, tłumaczyliśmy je tak, jak wydawało się to zgodne z intencją prota; natomiast jeśli znaczenie nie było jasne, zdawaliśmy się na intuicję, kierując się dobrze mi znanym jego sposobem myślenia, i taką interpretację, jak również ewentualne wyjaśnienia, oznaczaliśmy nawiasem kwadratowym. Natomiast wyjaśnienia samego prota przeznaczone dla jego K-PAXiańskich czytelników zostały ujęte w nawias zwykły. Poza tym cały tekst został tutaj przytoczony bez zmian, z wyjątkiem drobnych gramatycznych poprawek, jak na przykład używanie dużych liter na początku zdania. Prot robił zapiski niesystematycznie — gdy tylko miał wolną chwilę, by sporządzić jakąś notatkę lub dwie (przez większość czasu nie odstępowali go pacjenci), przeplatając opis historii Ziemi i jej obecnego stanu obserwacjami, które poczynił w szpitalu i gdzie indziej. W związku z tym jego raport jest trochę chaotyczny, ale może właśnie w ten sposób piszą K-PAXianie. Tam gdzie to było możliwe, połączyłem 245 różne ustępy w logiczną całość. Dla przejrzystości (i ułatwienia pracy redaktorskiej) okazjonalne jego uwagi nagryzmolone na marginesie zostały pominięte. Natomiast zachowałem konwencję prota pisania nazw gwiazd, planet i innych ciał niebieskich dużymi literami, a używania małych liter wszędzie indziej, z imionami i nazwiskami włącznie. Przez te wszystkie lata napływały liczne prośby o kopie raportu prota, między innymi od zastępcy sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz dyrektorów FBI, CIA i innych rządowych agencji, jak również od naukowców, socjologów, przywódców religijnych — tym uczyniliśmy zadość. Ale nadeszły także tysiące innych z szerokich kręgów społeczeństwa i tym nie sposób było sprostać bez wydania raportu drukiem. Mam szczerą nadzieję, że ta publikacja zaspokoi zapotrzebowanie i że dzieło niezwykłego umysłu prota zaciekawi wszystkich czytelników, a może i doda im otuchy. Wstępne obserwacje dotyczące B-TIK (RX 4987165.233) Oto raport o kondycji PLANETY znajdującej się w stanie wielkiego [zamętu]. Piszę go z myślą o moich pobratymcach z K-PAX, dla ich informacji i ku ich uciesze. Przypuszczam jednak, że zanim opuszczę to miejsce, pewien „psychiatra" zechce otrzymać jego kopię. Odwiedzając ten niewielki ŚWIAT kilkakrotnie, zapoznałem się tutaj z niezliczonymi istotami, włącznie z dominującym gatunkiem, homo sapiens, co oznacza — o ironio — „myślący (lub «mądry» albo też «logiczny») człowiek". Obserwując przedstawicieli tego gatunku, zobaczyłem na własne oczy, w jaki sposób PLANETA B może stać się PLANETĄ A. [Uwaga: W skali prota planeta klasy K jest rozwiniętą najwyżej. Najniższy poziom, A, jest tym, co pozostaje po samozagładzie planety klasy B.] Przez to, że nie potrafią czy nie chcą zastanowić się nad tym, co wyprawiają ze swoim ŚWIATEM, znaleźli się na skraju unicestwienia. Pomimo tej oczywistej skazy genetycznej istoty ludzkie są interesującym gatunkiem, choć pełnym wewnętrznych sprzeczności. Wszystko o czym tutaj piszę, powinno być zrozumiałe samo przez się, z wyjątkiem jednostek czasu, których na B-TIK używa się arbitralnie i bez żadnego związku z logiką, tak więc pewne definicje są niezbędne: • „dzień" = jeden obrót PLANETY, • „godzina" = 1/24 dnia, • „tydzień" = siedem dni, • „miesiąc" = 30 (lub 28, lub 29, lub 31) dni, 247 • „rok" =12 miesięcy = jedno okrążenie B-TIK wokół rodzimej GWIAZDY. Są inne określenia, które o wiele trudniej zdefiniować. „Popełnienie przestępstwa" oznacza pogwałcenie pewnych ludzkich norm, które są zmienne w zależności od miejsca pobytu. Istoty, które się tego dopuszczają, zamyka się w pudłach, zwanych „więzieniami" lub w instytucjach medycznych, takich jak instytut psychiatrii na manhattanie, gdzie oczekuję powrotu na K-PAX. Chociaż nie pogwałciłem żadnych norm, zabrano mnie tutaj pod koniec podróży, aby mnie wyleczyć z „urojenia" (czy wiedzieliście o tym, że wszyscy K-PAXianie cierpią na urojenia?). Postanowiłem pozostać. Dostawałem mnóstwo owoców, a miejsce to nadawało się równie dobrze jak każde inne do napisania tego raportu. Właśnie odwiedziłem „zboczeńców seksualnych", którzy zamieszkują piętro tuż nad moim. Na większości PLANET K, a nawet na niektórych PLANETACH I oraz J, jest wiele istot, które uważają akt seksualny za coś tak odrażającego, że aktywnie unikają płci przeciwnej. Na ZIEMI nikt nigdy nie ma dosyć seksu. Zboczeńcy seksualni różnią się od pozostałych tylko tym, że uprawiają wyłącznie seks i nic poza tym. To tak jakby ktoś spędzał cały swój czas, prowokując wymioty. Większość z gatunku sapiens żyje w luźnych stadach, w miejscach, które nazywają „miastami". Miasta należą do „regionów", które z kolei tworzą „kraje". Te ostatnie wypełniają każdy jart [0,214 mili] kwadratowy powierzchni PLANETY, z wyjątkiem wielkich zbiorników wodnych, zwanych „oceanami" lub „morzami", i zamarzniętych biegunów. Inaczej mówiąc, istoty ludzkie uważają się za „właścicieli" swojego ŚWIATA. Dziwaczne podejście, prawda? Podział całej powierzchni na kraje powoduje dużo problemów, z którymi zmaga się gatunek sapiens (a nie są to jedyne problemy!). O dziwo, dla tych istot kraj jest czymś o wiele ważniejszym od ich PLANETY i są one gotowe 248 zniszczyć jakiś obszar, żeby przejąć nad nim kontrolę. Skłonne są nawet ponieść śmierć, żeby tylko nie wpuścić na swoje terytorium ludzi z innych obszarów, chyba że decydują się ich zaprosić. Co więcej, z ochotą udają się do innych krajów, żeby tam umrzeć, jeżeli tylko dostrzegają stamtąd zagrożenie dla zachowania całości ich „ojczyzny". To nie zawsze się sprawdza, granice oraz kraje ulegają przemianom zadziwiająco często. Niektórzy pomyślą, że was [nabieram?]. Zapewniam, że wszystko do ostatniego słowa jest prawdą. B-TIK widziana z kosmosu jest jednym z najpiękniejszych ŚWIATÓW w GALAKTYCE. Widok wodnych oceanów, w których odbija się kolor nieba przetkanego delikatnymi białymi chmurami, sprawia, że ten ŚWIAT wydaje się bardzo pociągający z bezpiecznej odległości. Kiedy przybyłem tutaj dwadzieścia siedem (ZIEMSKICH) lat temu, miałem początkowo wrażenie, że ta PLANETA jest rzeczywiście tak urocza, jaką wydawała się z przestrzeni kosmicznej. Powietrze było ciepłe i świeże, roślinność bujna i słychać było głosy ptaków, ssaków i owadów niezliczonych rodzajów. Wszędzie wokół zwisały wspaniałe owoce. Dominujący gatunek nazwałby to „rajem", co oznacza, o ironio, piękno i doskonałość B-TIK, zanim pojawił się na niej homo sapiens. Spacerowałem po maleńkiej części tej powierzchni przez chwilę, od czasu do czasu zrywając owoc lub jarzynę i siadając w cieniu drzewa, żeby odpocząć po podróży i nasycić się widokiem tego rozkosznego otoczenia. Jedynym co umniejszało moje zadowolenie, była ogromna intensywność światła, wynikająca z dużej bliskości ich żółtej GWIAZDY. Było to bolesne dla oczu, ale w końcu [uplotłem] z traw i patyków coś, co pozwoliło je osłonić. Oczywiście wiedziałem o oceanach. Ale wszędzie wokół była nieprawdopodobna ilość wody — rzeki, strumienie, jeziora, bagna, rozlewiska — czasem nawet woda spada z nieba! Jest to bardzo dziwne uczucie, być „na deszczu", jak to nazywają, ale całkiem przyjemne. Wiele zwierzęcych istot 249 na B-TIK wydaje się potrzebować bardzo dużo wody, piją ją regularnie i pozostają na otwartej przestrzeni, gdy pada z tych nabrzmiałych chmur, które stają się ciemne, kiedy mają dać upust swojej obfitej wilgotności. Niektóre gatunki nawet żyją w wodzie: bezwłose upłetwione istoty, które nigdy nie opuszczają jezior ani rzek. Co za obfitość wody! Kiedy kraj chiny odwrócił się od SŁOŃCA, intensywność światła zmalała i mogłem zdjąć skleconą naprędce osłonę oczu. Z chwilą tej przemiany pojawił się cały nowy zbiór istot, a tamte wcześniejsze udały się gdzieś na spoczynek. Nowo przybyli mieli większe oczy, lepiej przystosowane do widzenia w ciemności. Krążyli, jak tamci, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W samej rzeczy wiele istot przez większą część czasu — gdy tylko nie śpią — zajmuje się poszukiwaniem pokarmu. Całkiem inaczej funkcjonują osobniki sapiens: większą część życia przeznaczają na pracę dla innych ze swego gatunku, aby otrzymać pieniądze, za które mogą nabyć żywność. Kiedy już „dorobią się" prawa do życia, są za starzy, aby się tym cieszyć! [Tu następuje nieprzetłumaczalne niestety wyrażenie.] Oprócz zboczeńców trzecią kondygnację zamieszkują ludzie, którzy wolą zjadać [własne odchody] niż dostarczane im posiłki. Pomyślcie tylko, jak to świadczy o tutejszym pożywieniu! Jak tylko zaaklimatyzowałem się wystarczająco, udałem się do guelph w kraju stany zjednoczone, by odszukać roberta portera, chłopca, który mnie tu wezwał. Znalazłem go w trakcie pochówku jego ojca, czuł się bardzo strapiony. Pomimo to zaprosił mnie do swojego domu. Tam podarował mi „okulary przeciwsłoneczne" i odzież, żebym włożył ją na siebie (nagie ciało jest uważane za coś szczególnie uwłaczającego przez większość przedstawicieli jego gatunku). Robert lub robin — tak chciał, żeby go nazywać — był pierwszym napotkanym przeze mnie homo sapiens. Byl [kup- 250 ką nieszczęścia] — załamany zgonem swojego ojca. Potrafiłem zrozumieć, co odczuwał: skrócenie życia to rzeczywiście tragedia, nawet biorąc pod uwagę nieustanne odtwarzanie się WSZECHŚWIATA. Nigdy nie wiadomo, co mogłoby się przydarzyć tej istocie, gdyby jej życie skończyło się we właściwym czasie. Po tej pierwszej podróży niejednokrotnie odwiedzałem ZIEMIĘ, ale zazwyczaj udawałem się prosto do guelph, nie zwiedzając nic po drodze. Wielkie były jego potrzeby i rozliczne, jak w przypadku większości B-TIKian. Ostatni cios spotkał roba przed pięcioma laty i musiał on być równie traumatyczny, jak przedwczesny koniec życia jego ojca, bo nawet nie chciał mi nic o tym powiedzieć. Uszanowałem jego decyzję, oczywiście, ale było jasne, że B-TIK to nie miejsce dla niego. Nawet poświęciłem swój czas na próby przekonywania go, by wraz ze mną udał się na K-PAX. Przeliczyłem się jednak. Nawet po solidnej porcji nagabywania nie wydobył ze siebie niemal ani słowa. Czasami myślę, że wolałby umrzeć, niż stawić czoło temu, co go dręczy. Prawdziwy homo sapiens! Oczywiście, jeśli taki jest jego wybór, mógłbym zabrać ze sobą inną istotę w jego miejsce. Gdziekolwiek przebywaliśmy w czasie tych pięciu ZIEMSKICH okrążeń, nie brakowało chętnych. Dosłownie prawie wszystkie istoty innych gatunków chciały zabrać się z nami (w większości wyczerpane potrzebą ciągłej czujności). Ale niektórzy z gatunku homo sapiens byli bardziej jeszcze nieszczęśliwi. Niektórzy wręcz przyklejali się do nas, gdy próbowaliśmy się z nimi rozstać. Jeden z nich zagroził, że nas podziurawi małymi pociskami, jeśli go nie zabierzemy. Próbowałem mu wytłumaczyć, że popełnia błąd logiczny, ale on roześmiał się bardzo głośno i zapewnił, że był to tylko żart. Nie przestając parskać śmiechem, chciał mi podarować urządzenie do miotania pocisków. Co według niego miałbym z tym uczynić, nie wiem. Nie czekaliśmy, żeby się tego dowiedzieć. Inni prosili, błagali i płakali. Pewna kobieta zarzekała się, że się zabije, jeśli ją pozostawimy. Zadziwiająco gwałtowny 251 jest ten gatunek homo sapiens — bardzo podobni do zortów z B-POM (obecnie A-POM). B-TIK jest młodą PLANETĄ, ma tylko 4,6 miliarda lat. Powstała w zwyczajny sposób, z odłamu rodzącej się GWIAZDY, której towarzyszy. Kiedy wreszcie ostygła, bez przerwy padał z nieba deszcz, który wypełnił wodą zagłębienia. Tak jak w wielu innych ŚWIATACH, uformowały się szybko jednokomórkowe rośliny i zwierzęta i przez miliony lat panowały niepodzielnie. Stopniowo rozwijały się w organizmy wielokomórkowe, większe i bardziej skomplikowane. Na początku te stworzenia żyły w rozległych morzach. Po jakimś czasie niektóre gatunki przeprowadziły się na ląd i przystosowały do życia poza wodą. Z tych z kolei powstały nowe formy życia w zadziwiającej różnorodności. Na B-TIK istnieje więcej gatunków, wszelkich rozmiarów, kształtów i kolorów, niż na tuzinie innych PLANET razem wziętych! Ewolucja niektórych doprowadziła do powstania naczelnych, a z tych, niestety, jedna gałąź dała początek istotom ludzkim. Odwiedziłem sześćdziesiąt cztery planety, ale na żadnej z nich nie spotkałem gatunku sapiens. Fled mówiła mi kiedyś, że spotkała kilka takich istot na B-LOD, gdzie zamieszkiwali jaskinie. Ponieważ było tam mało przedstawicieli fauny, żywili się ziarnem i jarzynami. Ona uważa, że ich ŚWIAT może przejść na etap C w ciągu najbliższych paru tysięcy cykli [cykl okrążeniowy K-PAX trwa około dwudziestu naszych lat], ale w wypadku tego gatunku nie można być nigdy niczego pewnym. Pomimo obfitej roślinności na B-TIK pierwsi przedstawiciele homo sapiens zaczęli zjadać martwe istoty, które znajdowali. Wkrótce potem zabijali inne żywe stworzenia, aby zaspokoić świeżo nabyty smak na mięso. Jednakże w przeciwieństwie do innych istot czynili to nie tylko po to, żeby zdobyć pożywienie, ale również dla przyjemności. To osobliwe odchylenie jest częs'cią ich natury od samego początku. 252 I w odróżnieniu od pozostałych istot mięsożernych, z którymi zamieszkują ZIEMIĘ, ludzie zabijali o wiele więcej, niż było to potrzebne do ich przeżycia. Po stu tysiącach lat takiego postępowania dziw, że istnieją jeszcze jakieś zwierzęta oprócz homo sapiens na tej PLANECIE. Dokonali nawet eksterminacji własnych przodków! W amerykańskich lasach 0,62 roku temu spotkaliśmy przypadkiem młodego homo sapiens, myśliwego. „Odpoczywał" po zabijaniu, toteż przeprowadziliśmy z nim interesującą rozmowę. Uważał się za „naturalistę". Uwielbiał przebywać na łonie przyrody, jak mi powiedział. Zapytałem, dlaczego pragnie zabijać cząstki przyrody, którą „kocha". Przybrał [zraniony wyraz twarzy] i dał do zrozumienia, że to ojciec i dziadek nauczyli go polowania. Była to tradycja rodzinna. Opisywał wspaniałe chwile spędzane wspólnie we trójkę do czasu, aż los zrządził, że jego antenaci nie mogli już brać udziału w polowaniach. Jedną z jego pasji były podróże do innych krajów, by tam próbować zdobyć myśliwskie „trofea". Powiedziałem mu, że jestem naukowcem badającym moc światła. Dałem mu lusterko. Pokazałem, jak należy je trzymać, i ustawiłem go w odpowiednim kierunku. Cofnąłem się, a kiedy promienie słońca padły na zwierciadło, poleciał na C-DAK, gdzie dominującym gatunkiem są wielkie, złośliwe mięsożerne istoty, występujące w nieprzebranych ilościach. Nie wątpię, że przeżył tam wiele wspaniałych chwil. Moje podróże na ZIEMIĘ pozwoliły mi zgłębić istotę genetycznego defektu homo sapiens: przejawia się on mianowicie powstrzymaniem ich rozwoju i dojrzewania. Oto czego dowiedziałem się z ich własnego słowa pisanego oraz od żyjących osobników innych gatunków, którym udało się przetrwać. Podobnie jak dominujące istoty niektórych innych PLANET klasy B, osobnicy homo sapiens od samego początku postrzegali siebie jako istoty ważne same w sobie, zamiast jako maleńką cząstkę czegoś większego i ważniejszego. 253 W razie konieczności wyboru pomiędzy własnym życiem a przetrwaniem innych tego samego gatunku, niezmiennie ratowali własną skórę. Ta koncentracja na sobie rozszerzała się na kształt piramidy na członków rodziny, a dalej plemienia, wszystko w imię przetrwania. Własna rodzina stała się ważniejsza od wszystkich innych rodzin, własne plemię od wszystkich innych plemion. W dalszej kolejności, gdy ludzka populacja rosła i organizowała się w coraz większe jednostki, broniono własnego regionu przed innymi regionami, a własny kraj ceniono ponad wszystkie inne. Na spodzie piramidy znajdowała się populacja homo sapiens całego ŚWIATA. A dopiero poniżej ich PLANETA i cała reszta WSZECHŚWIATA. Ich religie (wiara w potężnych, niewidzialnych bogów) potwierdzały, że to oni są w centrum wszystkiego, co istnieje. Uważali się za najważniejszy gatunek nie tylko na ZIEMI, ale w całym KOSMOSIE. Jeśli prawdą okazałaby się teoria WIELU WSZECHŚWIATÓW, przedstawiciele sapiens niewątpliwie uznaliby, że stanowią centralny ośrodek ich wszystkich. Oprócz zboczeńców i pożeraczy [gówien] w ipm jest wielu innych pacjentów. Niektórzy z nich są całkiem zadowoleni ze swojego [losu] i nic im nie brakuje do szczęścia. Inni wołają o ratunek w każdej chwili swego okropnego życia. Wyciągnąłem z tego wniosek, że mieszkaniec B-TIK uznawany jest za wariata, jeśli znajduje się na którymkolwiek z biegunów skali szczęścia. Inaczej mówiąc, i tak źle, i tak niedobrze. Wysłuchiwałem nieszczęśników z tego gatunku po kilka godzin dziennie. W wielu przypadkach byłem pierwszą istotą, która zastanawiała się nad ich ciężkim położeniem i nad tym, z jakiego powodu zostali uwięzieni w szpitalu. Zamiast tego ich „lekarze" woleli wypróbowywać różne leki, jeden po drugim, żeby ich „unormalnić" i przywrócić na łono kierującego się przemocą i egoizmem społeczeństwa, które najczęściej było podstawową przyczyną ich problemów. Na przykład pacjent howie został zaklasyfikowany jako „obsesyjno-kompulsywny", ponieważ pragnąc zadowolić 254 swego bardzo wymagającego ojca, chciał pojąć wszystko, co tylko można, na temat bytu. Godne podziwu dążenie, ale chyba trochę za wielkie jak na jedną ludzką istotę. Głód wiedzy nie nęka większości ludzi, którzy wolą spędzać czas, oglądając „sport" lub „seriale komediowe" z elektronicznych wideoprzekaźników, wyjaławiających ich umysły. Prawdę mówiąc, właśnie te programy uświadomiły mi zaślepienie homo sapiens pożądaniem seksualnym. Prawie wszystko, co pokazywane jest w „telewizji", tego tylko dotyczy, a już na pewno nie problemów polityki i środowiska — powiedziano mi, że takich programów nikt by nie oglądał. Pacjent ernie trafił tutaj, bo chorobliwie boi się umierania. Lęk przed tym nieuniknionym procesem wydaje się zaprogramowany u wszystkich homo sapiens, ale może nie aż w tak niszczącym stopniu jak u erniego. Większości ludzi udaje się tłumić przerażenie aż do chwili, gdy stają twarzą w twarz z tym problemem — wtedy następuje eksplozja stłumionych emocji i „dostają fioła", używając barwnego określenia homo sapiens. To właśnie ten niepokój spowodował następny etap w ewolucji człowieka — odwoływanie się do krzepiących wierzeń, aby uciszyć tego rodzaju lęki. Początkowo istoty te sądziły, że potężne bóstwa muszą być wszędzie (choć nikt ich nie widział), miały bóstwo na każdy strach, a potem i na każdą potrzebę. Kiedy homo sapiens zaczął uprawiać handel wymienny ziarnem lub mięsem, przyszło mu do głowy w kolejnej chwili „natchnienia", że jego bogowie również mogą pójść na wymianę tego rodzaju. Zaczęto im więc ofiarowywać pokarm i odzież w zamian za sprzyjającą pogodę, za uleczenie choroby lub zagojenie ran. Mało kto zauważył, że bogowie nigdy nie przyjmują tych darów, ani też że pogoda pozostaje jak wcześniej przypadkowa, że SŁOŃCE codziennie „wschodzi" i „zachodzi", deszcz pada lub ustaje niezależnie od czegokolwiek, a rzeki wylewają z brzegów w regularnych odstępach czasu. Ale dla tych istot wierzenia są tym samym co prawda — przekonanie przekazywane z pokolenia na pokolenie przez tysiące lat. (Warto zwrócić uwagę, że ludzie dzisiejszych czasów nadal 255 W razie konieczności wyboru pomiędzy własnym życiem a przetrwaniem innych tego samego gatunku, niezmiennie ratowali własną skórę. Ta koncentracja na sobie rozszerzała się na kształt piramidy na członków rodziny, a dalej plemienia, wszystko w imię przetrwania. Własna rodzina stała się ważniejsza od wszystkich innych rodzin, własne plemię od wszystkich innych plemion. W dalszej kolejności, gdy ludzka populacja rosła i organizowała się w coraz większe jednostki, broniono własnego regionu przed innymi regionami, a własny kraj ceniono ponad wszystkie inne. Na spodzie piramidy znajdowała się populacja homo sapiens całego ŚWIATA. A dopiero poniżej ich PLANETA i cała reszta WSZECHŚWIATA. Ich religie (wiara w potężnych, niewidzialnych bogów) potwierdzały, że to oni są w centrum wszystkiego, co istnieje. Uważali się za najważniejszy gatunek nie tylko na ZIEMI, ale w całym KOSMOSIE. Jeśli prawdą okazałaby się teoria WIELU WSZECHŚWIATÓW, przedstawiciele sapiens niewątpliwie uznaliby, że stanowią centralny ośrodek ich wszystkich. Oprócz zboczeńców i pożeraczy [gówien] w ipm jest wielu innych pacjentów. Niektórzy z nich są całkiem zadowoleni ze swojego [losu] i nic im nie brakuje do szczęścia. Inni wołają o ratunek w każdej chwili swego okropnego życia. Wyciągnąłem z tego wniosek, że mieszkaniec B-TIK uznawany jest za wariata, jeśli znajduje się na którymkolwiek z biegunów skali szczęścia. Inaczej mówiąc, i tak źle, i tak niedobrze. Wysłuchiwałem nieszczęśników z tego gatunku po kilka godzin dziennie. W wielu przypadkach byłem pierwszą istotą, która zastanawiała się nad ich ciężkim położeniem i nad tym, z jakiego powodu zostali uwięzieni w szpitalu. Zamiast tego ich „lekarze" woleli wypróbowywać różne leki, jeden po drugim, żeby ich „unormalnić" i przywrócić na łono kierującego się przemocą i egoizmem społeczeństwa, które najczęściej było podstawową przyczyną ich problemów. Na przykład pacjent howie został zaklasyfikowany jako „obsesyjno-kompulsywny", ponieważ pragnąc zadowolić 254 swego bardzo wymagającego ojca, chciał pojąć wszystko, co tylko można, na temat bytu. Godne podziwu dążenie, ale chyba trochę za wielkie jak na jedną ludzką istotę. Głód wiedzy nie nęka większości ludzi, którzy wolą spędzać czas, oglądając „sport" lub „seriale komediowe" z elektronicznych wideoprzekaźników, wyjaławiających ich umysły. Prawdę mówiąc, właśnie te programy uświadomiły mi zaślepienie homo sapiens pożądaniem seksualnym. Prawie wszystko, co pokazywane jest w „telewizji", tego tylko dotyczy, a już na pewno nie problemów polityki i środowiska — powiedziano mi, że takich programów nikt by nie oglądał. Pacjent ernie trafił tutaj, bo chorobliwie boi się umierania. Lęk przed tym nieuniknionym procesem wydaje się zaprogramowany u wszystkich homo sapiens, ale może nie aż w tak niszczącym stopniu jak u erniego. Większości ludzi udaje się tłumić przerażenie aż do chwili, gdy stają twarzą w twarz z tym problemem — wtedy następuje eksplozja stłumionych emocji i „dostają fioła", używając barwnego określenia homo sapiens. To właśnie ten niepokój spowodował następny etap w ewolucji człowieka — odwoływanie się do krzepiących wierzeń, aby uciszyć tego rodzaju lęki. Początkowo istoty te sądziły, że potężne bóstwa muszą być wszędzie (choć nikt ich nie widział), miały bóstwo na każdy strach, a potem i na każdą potrzebę. Kiedy homo sapiens zaczął uprawiać handel wymienny ziarnem lub mięsem, przyszło mu do głowy w kolejnej chwili „natchnienia", że jego bogowie również mogą pójść na wymianę tego rodzaju. Zaczęto im więc ofiarowywać pokarm i odzież w zamian za sprzyjającą pogodę, za uleczenie choroby lub zagojenie ran. Mało kto zauważył, że bogowie nigdy nie przyjmują tych darów, ani też że pogoda pozostaje jak wcześniej przypadkowa, że SŁOŃCE codziennie „wschodzi" i „zachodzi", deszcz pada lub ustaje niezależnie od czegokolwiek, a rzeki wylewają z brzegów w regularnych odstępach czasu. Ale dla tych istot wierzenia są tym samym co prawda — przekonanie przekazywane z pokolenia na pokolenie przez tysiące lat. (Warto zwrócić uwagę, że ludzie dzisiejszych czasów nadal 255 mówią o „wschodzie" i „zachodzie" swojej GWIAZDY. Jest to dobrym przykładem, jak głęboko i trwale zakorzeniają się tego rodzaju błędne spostrzeżenia, jeśli już staną się częścią przekonań ludzkich istot.) Jeszcze jednym szczególnie błędnym ich mniemaniem jest, że serce stanowi siedlisko wszelkich uczuć. Jeśli człowiek jest okrutny, mówią, że jest „bez serca". Często powiadają, że kochają kogoś' „całym sercem". „Czują sercem", „tracą serce" i dążą do tego, czego „serce zapragnie". Zastanawiające, co dzieje się z tymi uczuciami „z głębi serca", gdy dokonuje się przeszczepu tego narządu. Koniec części pierwszej Pewna kobieta z kraju francja opowiedziała nam o tym, jak została zabrana, na pokład [statku kosmicznego], gdzie była molestowana seksualnie przez przebywające na nim istoty. Zwróciłem jej uwagę, że żaden statek kosmiczny nigdy nie odwiedził ZIEMI ani żadnej z pobliskich PLANET. Zdjęła część garderoby i pokazała, robowi i mnie, w których miejscach była gwałcona: pod pachami, z tyłu kolan i na czubku głowy. Mocno wierzyła, iż jest w ciąży z maleńkimi istotami z zaświatów. Prosząc, byśmy ją odwiedzili raz jeszcze, pozostawiła nam swoje odzienie i niby odjechała na niby-rowerze. Zdziwilibyście się, jak wielu jest na B-TIK podobnych do niej przedstawicieli homo sapiens. Podobnie jak u innych zwierzęcych istot, przywódcą zostawał najsilniejszy członek plemienia sapiens, to on podejmował decyzje i prowadził wymianę handlową z innymi grupami. Osobniki płci żeńskiej, które rodziły i wychowywały dzieci, rzadko dochodziły do rangi lidera. Ta tradycja —jak i wiele innych — przetrwała wiele tysięcy lat. Ale najsilniejszy wcale nie musiał być najbardziej rozgarnięty. Osobnicy bardziej uzdolnieni od pozostałych przejmowali kontrolę nad tajemniczymi i budzącymi lęk aspektami niełatwego życia — wytworzył się trudny układ partnerski pomiędzy przywódcami plemienia i tymi, którzy twierdzili, że potrafią porozumiewać się z bogami. Ci „kapłani" wyspecjalizowali się w obłaskawianiu bóstw i posiedli umiejętność tłumaczenia powodów ich niezadowolenia. W zamian za tak 17 Światy prota S3S al|| fsil* I1 fu al|| f.sil I ftfiłliflłii lin ful ° lii 1-gS-g S o s1 e 5 S O oj- < o N ts .a .2 g s ^ 5 ^ 8 4 mówią o „wschodzie" i „zachodzie" swojej GWIAZDY. Jest to dobrym przykładem, jak głęboko i trwale zakorzeniają się tego rodzaju błędne spostrzeżenia, jeśli już staną się częs'cią przekonań ludzkich istot.) Jeszcze jednym szczególnie błędnym ich mniemaniem jest, że serce stanowi siedlisko wszelkich uczuć. Jeśli człowiek jest okrutny, mówią, że jest „bez serca". Często powiadają, że kochają kogoś „całym sercem". „Czują sercem", „tracą serce" i dążą do tego, czego „serce zapragnie". Zastanawiające, co dzieje się z tymi uczuciami „z głębi serca", gdy dokonuje się przeszczepu tego narządu. Koniec części pierwszej Pewna kobieta z kraju francja opowiedziała nam o tym, jak została zabrana, na pokład [statku kosmicznego], gdzie była molestowana seksualnie przez przebywające na nim istoty. Zwróciłem jej uwagę, że żaden statek kosmiczny nigdy nie odwiedził ZIEMI ani żadnej z pobliskich PLANET. Zdjęła częs'ć garderoby i pokazała robowi i mnie, w których miejscach była gwałcona: pod pachami, z tyłu kolan i na czubku głowy. Mocno wierzyła, iż jest w ciąży z maleńkimi istotami z zaświatów. Prosząc, byśmy ją odwiedzili raz jeszcze, pozostawiła nam swoje odzienie i niby odjechała na niby-rowerze. Zdziwilibyście się, jak wielu jest na B-TIK podobnych do niej przedstawicieli homo sapiens. Podobnie jak u innych zwierzęcych istot, przywódcą zostawał najsilniejszy członek plemienia sapiens, to on podejmował decyzje i prowadził wymianę handlową z innymi grupami. Osobniki płci żeńskiej, które rodziły i wychowywały dzieci, rzadko dochodziły do rangi lidera. Ta tradycja — jak i wiele innych — przetrwała wiele tysięcy lat. Ale najsilniejszy wcale nie musiał być najbardziej rozgarnięty. Osobnicy bardziej uzdolnieni od pozostałych przejmowali kontrolę nad tajemniczymi i budzącymi lęk aspektami niełatwego życia — wytworzył się trudny układ partnerski pomiędzy przywódcami plemienia i tymi, którzy twierdzili, że potrafią porozumiewać się z bogami. Ci „kapłani" wyspecjalizowali się w obłaskawianiu bóstw i posiedli umiejętność tłumaczenia powodów ich niezadowolenia. W zamian za tak 17 Światy prota 257 O T3 •Sa ?sis Jest jednym z ulubionych mitów na B-TIK, że przedstawiciele sapiens szybko zapomnieliby o swoich poszczególnych krajach i zjednoczyli się w obliczu inwazji istot z innego ŚWIATA. Samo to powinno wam wiele powiedzieć o tym gatunku. Ponieważ K-PAXianie nie dyskutują na tematy pozbawione logicznego uzasadnienia, takie jak religia, sprawy rodzinne, sport i tym podobne, które zajmują sapiens przez prawie cały czas, doktor gene spytał mnie dzisiaj, jakie mamy tematy do rozmów. Żadne ze wspomnianych przeze mnie zagadnień, jak na przykład inne WSZECHŚWIATY, zbytnio go nie interesowało. Jeśli to nie mogło go zainteresować, to co mogłoby? Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście najwyższy czas opuścić ZIEMIĘ. Jeśli zostanę trochę dłużej, to mogę skończyć tu, gdzie jestem. To jest jedna z wielkich zagadek dotyczących ludzkich istot — ich ogromna obojętność wobec powstania KOSMOSU, SŁOŃCA, ZIEMI, tego, skąd wzięło się życie — krótko mówiąc, wobec prawie wszystkiego, co dotyczy ich bytu. Hołdują ignorancji i wolą żyć w czymś w stylu Mrocznych Czasów. To zadziwiające w wypadku „myślącego człowieka" (zwłaszcza takiego, który ponoć czci to, co stworzyli bogowie), prawda? Jak zrozumieć gatunek pozbawiony ciekawości i podziwu? Reszta GALAKTYKI wie o wszystkim, co się tutaj dzieje, jednakże ci z gatunku sapiens, o dziwo, wcale się tym nie przejmują. Najwyraźniej nie mają poczucia wstydu. Ani humoru. Kiedy opowiedziałem mojemu [terapeucie?] ZIEMSKI kawał, który słyszałem na I-RUD (Pytanie: Dlaczego kura przebiegła drogę? Odpowiedź: Gonił ją sapiens z siekierą), nie wywołało to nawet cienia uśmiechu. Mimo wszystko znaleźliśmy kilka krajów bardziej podobnych do K-PAX niż pozostałe. Jednym z nich była szwecja, gdzie sapiens traktują siebie nawzajem z większym szacunkiem niż w innych miejscach na ZIEMI. Są mniej wojowniczy i bardziej skłonni patrzyć na innych ludzi jak równych sobie, a istot, które nie należą do ich gatunku, nie traktują jak przedmioty martwe, w każdym razie w mniejszym stopniu niż pozostali. Ale odwiedziny nawet najlepszych krajów B-TIK zawsze wzbudzają we mnie tęsknotę za K-PAX, gdzie życie dobre jest dla każdego, niezależnie od jego koloru czy liczby nóg. Gdzie nie ma strachu, przemocy ani chciwości — nie ma rządów ani propagandy religijnej, a każda istota jest szczęśliwa w prawie każdej chwili swojego istnienia. Gdybym miał scharakteryzować PLANETĘ ZIEMIĘ jednym słowem, nazwałbym ją „ponurą". Zagadka: Czy kogoś to martwi? Oprócz boga zwanego „jezus chrystus", z niewiadomych powodów podopiecznego wielu psychiatrycznych instytucji na B-TIK, w instytucie znajduje się szereg osobliwych typów umysłowości. Jedna z pacjentek wydawała się inną osobą prawie za każdym razem, kiedy ją spotykałem — ofiara czegoś, co się nazywa „zespołem wielorakiej osobowości". Było to najwyraźniej skutkiem wykorzystywania seksualnego. Dziwny to fenomen w ŚWIECIE, gdzie każdy taki akt polega na wykorzystywaniu, a jednak prawie wszyscy (lub wszystkie) poświęcają sporo czasu, aby zaspokoić tę ewidentną ich potrzebę. Przez jakiś czas było dla mnie zagadką, dlaczego defekty genetyczne homo sapiens przejawiają się permanentnym brakiem rozwoju od 100 000 lat, a może i dłużej. Ale po rozmowach z szeregiem ludzi w różnych miejscach PLANETY zacząłem dostrzegać pewien powtarzający się syndrom złego samopoczucia, wręcz apatii. Znowu wygląda na to, że ma to związek z lękiem. Młodzi ludzie uczą się bać nie tylko tych rzeczy, które mogłyby zakłócić ich uporządkowane życie, ale również tego, co zagraża samemu temu porządkowi. Krótko mówiąc, uczą się dostosowywać, a rodzice, którzy nie potrafią im tej cechy wpoić, są uważani przez innych dorosłych za nieudaczników. Dzieci są chwalone, kiedy wygłaszają dogmaty, które 260 261 im wprano do mózgu, a ostracyzowane, gdy tego nie robią. Są programowane od samego początku, aby zachowywać się tak jak wszyscy inni — niczym roboty z ciała i krwi. (Zajmującą rzeczą byłoby zbadać, czy ta łatwość zaprogramowania nie jest jeszcze jednym odchyleniem genetycznym tego gatunku. Czy ktoś byłby tym zainteresowany?) Rozpaczliwie usiłując udowodnić mi, że jestem tylko człowiekiem, gene próbował mnie nakłonić, żebym mu powiedział, w jaki sposób podróżuje się na promieniu światła i dokonuje zimnej syntezy nuklearnej. Gdy odmówiłem, orzekł, że nie potrafimy robić żadnej z tych rzeczy. Jak wiec, według niego, mógłbym się tutaj znaleźć? Opowiedziałem mu, jak toczą się losy WSZECHŚWIATA, ale chyba w to też nie uwierzył — może dlatego, że perspektywa przeżywania swojego życia raz jeszcze nie była mu miła. W tym momencie zacząłem trochę rozumieć jego własną tragiczną historię. Krótko mówiąc, został wychowany przez swoich rodziców. Gdybym był człowiekiem, prawdopodobnie również nie chciałbym przeżywać swojego życia jeszcze raz od początku. Roboty kształcące roboty. Nazywają to na B-TIK „szkołami" — są to miejsca, gdzie dzieci muszą chodzić od piątego do osiemnastego roku życia, choć żadne z nich tego nie chce. Oto niektóre rzeczy, jakich „uczą" je w tych pudełkach: • że jest rzeczą ze wszech miar przyjętą, aby zabijać i zjadać inne istoty lub by ich używać do jakichkolwiek innych celów, które przyjdą komuś' do głowy; • że ich historia składa się z niekończących się wojen pomiędzy nimi i że istotne jest nie unikanie tych konfliktów, ale wygrywanie ich; • że nauka polega na wyuczeniu się niezliczonych faktów; • nie tylko że pieniądze są nieodzowne, ale też że „kapitalizm" jest jedynym skutecznym systemem gospodarczym; 262 • że praca jest moralną koniecznością; • że własny kraj jest najlepszy na ZIEMI; • że rodzenie dzieci jest nie tylko rzeczą dobrą, ale i oczekiwaną; • że najważniejszym celem każdej szkoły jest pokonywanie uczniów innych tego rodzaju instytucji w bezmyślnych zawodach. To nie żart! A oto parę spraw, których w szkołach nie uczą: • jak zapobiec degradacji i całkowitemu zniszczeniu jedynej PLANETY, którą zamieszkują; • że życie innych istot poza ludzkimi jest samo w sobie wartością; • że najbogatsi spośród nich, i dlatego potężni, wykorzystują inne istoty ludzkie do własnych celów; • jakie są rzeczywiste potrzeby żywieniowe człowieka; • jak akceptować różnice i rozwiązywać konflikty między krajami; • że przemoc wobec jakiejkolwiek istoty — czy rzeczywista, czy „udawana" — prowadzi do przemocy w stosunku do współbratymców. Zadziwiające, ale w większości szkół nie dyskutuje się na temat religii. Mity sapiens są głęboko wtłoczone w ich świadomość, zanim dotrą do swoich szkolnych pudełek, i nie znoszą oni (boją się) kwestionowania ich własnych krzepiących dogmatów przez zwolenników którejkolwiek z innych 10 000 odmian wierzeń". Na K-PAX byłoby to tak, jakby ktoś jadł tylko jeden rodzaj ziarna, uważając, że inne nie istnieją, aż skończyłoby się to śmiercią. Pielęgniarka betty przyniosła futerkową istotę podobną do forgala, która jak wszystkie zwierzęta nie należące do gatunku sapiens nie miała do ludzi zaufania. Kociak przebiegł przez świetlicę i wskoczył mi na kolana. Jakaż to fascynująca istota! Drży ze szczęścia przy najlżejszym dotyku. Bardzo uczuciowa, choć udaje, że taka nie jest — podobnie jak wiele ludzkich istot tutaj. 263 Kiedyś napotkałem pewnego sapiens, który zgubił syna w centrum handlowym (miejsce, gdzie kupuje się wszystkie niepotrzebne towary produkowane na B-TIK, przy akompaniamencie bardzo głośnej muzyki). Szalał ze zmartwienia. Chłopca nietrudno było znaleźć — był jedynym dzieckiem, które się wałęsało z mokrymi oczami. Gdy go przyprowadziłem, ojciec ukrył gdzieś swój strach i sprawiał wrażenie bardzo rozgniewanego na chłopca. Dlaczego te istoty boją się okazywać swoje prawdziwe uczucia? Czy myślą, że inni z gatunku sapiens to wykorzystają? Albo może każdy z nich cierpi na swoisty zespół wielorakiej osobowości? Centrum handlowe, nawiasem mówiąc, aż kipiało od młodych ludzi. Co to za ŚWIAT, gdzie uczący się dorosłości nie mają innych zainteresowań niż kupowanie przyodziewku i [kosmetycznych świecidełek]? W ciągu kilku ostatnich lat odwiedziliśmy z robem szereg miejsc, w których są trzymane lub zabijane istoty nie należące do gatunku ludzi — ogrody zoologiczne, rzeźnie, cyrki, [zagrody dla bydła], laboratoria „naukowe". We wszystkich wypadkach przeżycia zwierząt były uderzająco zgodne: dlaczego nas trzymają w zamknięciu; tęsknię za swoją rodziną; czego bym nie dał za kęs świeżej trawy itd. Sytuacja godna pożałowania dla wszystkich z wyjątkiem ich „posiadaczy". Mimo to żadna z więzionych i źle traktowanych istot nie czuła gniewu do tych, którzy je zniewolili. Chciały tylko wrócić do siebie. Wiele psów i kotów mówiło mi, że postarałyby się lepiej zachowywać, gdyby im dano jeszcze jedną szansę. Słonie czasem kierowały swe trąby ku niebu i trąbiły żałośnie. Wielkie małpy człekokształtne często same się okaleczały. Łzy wielorybów spłukiwała woda i nikt ich nawet nie zauważał. Świnki i krowy nie mogły uwierzyć, że czeka je śmierć, nawet gdy słyszały krzyki swych poprzedniczek. Gdyby przedstawiciele homo sapiens wyłączyli swe telewizory i inne hałasujące urządzenia, choćby na jedną minutę, może poczuliby cierpienie i usłyszeli gromadne błaganie 264 wszystkich [uwięzionych] zwierząt na całym świecie, wołających jednym głosem „Pogódźmy się [co było, to było?] — prosimy, wypuśćcie nas!" Może część problemu tkwi w tym, że sapiens nie zaliczają siebie do kategorii zwierząt. Czyżby uważali się za rośliny? Jeszcze jeden cudowny owoc — granat. Jakby tysiąc maleńkich GWIAZDEK naraz eksplodowało w ustach! Ze wszystkich dobrych rzeczy na ZIEMI wspaniała różnorodność owocowych smaków należy do najlepszych. Dzisiaj gene próbował na mnie czegoś, co nazywa „hipnozą". Kiedy sztuczka nie zadziałała, poprosiłem go, żeby mi wytłumaczył, co chce przez to osiągnąć. Usiłował to zrobić, ale miałem wyraźne wrażenie, że sam nie bardzo rozumie tę procedurę. Mimo to chce spróbować jeszcze raz, kiedy znowu się spotkamy! Jedna z alternatywnych „osobowości" mani zaproponowała mi, bym spędził z nią „cudowne chwile" dzisiejszej nocy. Przyszło mi do głowy, że nacechowane przemocą traktowanie istot nie należących do gatunku sapiens może mieć związek z jej stanem. Niewykluczone, że ludzie czerpią swego rodzaju satysfakcję krzywdząc inne istoty. Metody, którymi posługują się możni i potężni, aby utrzymać [status quo], są całkiem przemyślne (jak na sapiens). Kamieniem węgielnym jest sam system gospodarczy. Zachęca się ludzi, by kupowali niepotrzebne produkty, aby podniósł się poziom ich wygód, żeby mogli zaimponować swoim współbraciom z gatunku sapiens, a tym samym wkładali pieniądze do systemu, ażeby ich własne interesy mogły rozkwitać. Kładzie się wielki nacisk na „promowanie budownictwa" i „krajowy produkt brutto", które stają się celami samymi w sobie. Jedno i drugie w sposób naturalny wynika ze wzrostu ludzkiej populacji, który napędza koła machiny ekonomicznej. Czy można się dziwić, że ich przywódcy nie próbują przeciwdziałać produkowaniu coraz to większej liczby dzieci, bez względu na skutki dla PLANETY? 265 Następna grupa pacjentów na trzeciej kondygnacji to tak zwani „autystycy". Są to istoty, które nie potrafią znies'ć rozmowy z innymi sapiens, nie mogą nawet Ucierpieć patrzenia na nich. Może są to najzdrowsi ze wszystkich ludzi. Czytałem kiedyś B-TIKiańską książkę nazwaną Podróże Guliwera. Jej autor trafił w sedno. Zadanie urzędników państwowych polega na tym, żeby utwierdzać swoich wyborców w lęku przed utratą pracy, niezbędnej do zarabiania pieniędzy. Widać to w czasie każdej kampanii wyborczej, kiedy to politycy wszelkiej maści obiecują więcej stanowisk pracy (wszystko jedno jakiej), niż potrafiliby zaproponować ich przeciwnicy. Jednocześnie każdy z nich obiecuje, że obniży podatki od dóbr i zarobków, aby było jeszcze więcej pieniędzy na kupowanie jeszcze bardziej niepotrzebnych urządzeń. Pytanie, które z pewnością wam się wszystkim nasuwa, brzmi: dlaczego ci, którzy wykonują najwięcej pracy (za minimalny ułamek zysków), nie odmówią wykonywania jej? Albo przynajmniej nie zagłosują, żeby podnieść podatki bogatym, które pokryłyby wydatki na zaspokojenie potrzeb reszty społeczeństwa. Odpowiedź: Ich przywódcy nęcą ich nadzieją, że oni też mogą być bogaci, jeśli będą wystarczająco ciężko pracować albo jeśli uda im się wygrać w którejś z gier hazardowych, popieranych przez państwo. Jest pora na lunch. Mam nadzieję, że nie podadzą znowu perfumowanej chrząstki. Jedną z najbardziej niezwykłych rzeczy na B-TIK są kwiaty. Występują one również w innych miejscach w GALAKTYCE, ale nigdzie nie ma takiej ich obfitości i różnorodności jak tutaj. Ich zadaniem jest przyciągnąć owady, aby te przeniosły [komórki rozrodcze] na receptory innych roślin z ich gatunku. Na ZIEMI nawet rośliny owładnięte są przez seks! Drzewa również są okazałe. Oczywiście mamy ich trochę na K-PAX, takich, które nie potrzebują dużo wody, ale 266 w o wiele mniejszej liczbie aniżeli te pokrywające wciąż jeszcze wielkie obszary tej PLANETY, mimo iż ciągle ich ubywa z powodu ludzkiej działalności. Jestem pod szczególnym wrażeniem takich z czerwonego drewna, które są bardzo twarde i żyją tysiące lat. Nawet ludzkie istoty mają przed nimi respekt. Inne ich rodzaje, choć nie tak wysokie, są równie piękne, zwłaszcza „jesienią" (przeciwieństwo wiosny). O tej porze roku kolory ich liści konkurują z kolorami kwiatów. [Hologramy?] w bibliotekach nie oddają całej intensywności widoków, odgłosów i zapachów pól i lasów. Myślę, że po powrocie spróbuję je przeprogramować. Może przywiozę próbkę ich aromatycznej gleby. Będziecie mogli ją wąchać, tylko cierpliwości! Pewną cechą charakterystyczną sapiens [która umniejsza ich wady] jest to, że niekiedy nawet wydają się świadomi swej absolutnej głupoty. Uwielbiają śmiać się z innych, a nawet z siebie samych. Widywałem we wszystkich krajach takich sapiens, którzy śmiali się z siebie aż do łez. Bogata różnorodność fauny także jest zdumiewająca — istoty wszelkich kształtów i rozmiarów, jakie tylko można sobie wyobrazić. Liczba samych tylko gatunków [chrząszczy?] jest oszałamiająca, a mają milion różnych wzorów i kolorów. Nigdzie indziej nie widziałem czegoś podobnego w całej GALAKTYCE. Ogólnie biorąc, owady dla gatunku sapiens to coś pogardzanego, co należy uderzyć, otruć, nadepnąć przy każdej nadarzającej się okazji. Poza tym większość ludzi niewielką zwraca uwagę na niezwykłą tęczową opalescencję chrząszczy, na zdumiewającą różnorodność innych gatunków zwierząt czy też na bogactwo i intensywność kolorów wiosennych kwiatów i jesiennych liści lub na samą ZIEMIĘ. Czasem myślę sobie, że nie wiedzą, co posiadają. Ernie, pokonawszy lęk przed śmiercią dzięki temu, że howie pokazał mu, jak ona wygląda, jest gotowy do wejścia w szerszy ŚWIAT. Ale powstał nowy problem (zawsze musi 267 być jakiś w przypadku sapiens): pomimo wielu lat, które spędził pod kluczem w szpitalu, nie chce go opuścić. Nie dlatego żeby się bał, co go spotka poza tymi murami. On chce zostać i pomagać innym pacjentom. Nigdy się nie wie, co te ludzkie istoty zamierzają następnie uczynić! Sapiens po większej części miłują wojnę, choć twierdzą co innego. Słyszy się to w ich „hymnach narodowych", dostrzega w otaczaniu opieką starych pól bitewnych i narzędzi zniszczenia oraz w ich upodobaniu do filmów pokazujących „krew i flaki", jak to mówią, z czasów kampanii wojennych. Wznoszone są pomniki, a parady wojskowe odbywają się nawet podczas pełnych spokoju dni świątecznych. Ale ich propaganda jest jeszcze subtelniejsza. Wojna i walka wrosły głęboko w ludzkie myślenie, na podobieństwo długich korzeni w żyznej glebie. Oni „zwalczają" dosłownie wszystko, od próchnicy zębów aż po raka, „wypowiadają wojnę" nędzy i narkotykom, „pokonują" przeciwników w grach i konkursach każdego rodzaju, kiedy to grane są ich hymny, a ich flagi (malowane kawałki płótna oznaczające ten czy tamten kraj) pilnowane przez uzbrojonych żołnierzy. Ludzie walczą nawet o prawo do noszenia broni! Religie stanowią kluczowy składnik tego programu, jak również cała literatura sapiens, opisująca wypędzanie tego lub owego wroga z rozmaitych terytoriów. Ale najzabawniejsze lub raczej najżałośniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy rządowy czy religijny przywódca przyrzeka swym [wyborcom], że określone bóstwo będzie po ich stronie zarówno w wielkich bataliach, jak i w małych starciach. Wyobraźcie sobie — każdy z dwustu krajów ZIEMI posiada takiego lub innego boga (niekiedy tego samego!), broniącego jego żołnierzy od zła i zapewniającego ostateczne „zwycięstwo". I tak było zawsze od zarania. Ale włas'nie nadchodzi pacjent kurczak... Kurczak potrzebował znów [wyładować się] na mnie. Wydaje się to przynosić mu ulgę, tak jak i wszystkim innym 268 pacjentom. To musi być czymś' w rodzaju przecinania wrzodu. Na całej B-TIK narosło coś w rodzaju segregacji ekonomicznej. Tym, którzy są odmienni od większości, zezwolono na wykonywanie tylko najmarniej płatnych zajęć, uważanych przez większą część ludzi za męczące i wstrętne. Narosły gniew i frustracja, a ci, którzy znajdują się na samym dole skali, usiłują przywrócić równowagę zabierając siłą to, co im jest potrzebne, od bogatszych sapiens. W wyniku tego wielu spośród nich umieszczono w zamkniętych pudłach, poza zasięgiem wzroku cieszącej się dobrobytem większości. To błędne koło powraca podczas wyborów urzędników, którzy przyrzekają swym [wyborcom] „nieustępliwość wobec przestępstw" (przestępców). Rzadko któryś z nich wykazuje chęć zbadania, przyczyn frustracji, a jeżeli to czyni, przegrywa zazwyczaj w następnych wyborach. Jego wyborcy i tak już znają te przyczyny i mało są zainteresowani rozwiązaniem problemów za cenę utraty miejsca pracy lub wzrostu podatków. Jest to i tak wystarczająco kosztowne, wieść wygodne życie i pokrywać koszt pudeł, w których zamyka się przestępców, bez wydatkowania większych jeszcze ilości pieniędzy w celu wyeliminowania frustracji. Te pudła są tańsze i z jakichś powodów dostarczają więcej powodów do zadowolenia. Koniec części drugiej Mogłem wywołać wrażenie, że cały ludzki gatunek jest „kawałkiem gówna" (kolejne barwne określenie używane na B-TIK). Nie jest to prawdą. Niektórzy spośród sapiens są bardziej K-PAXiańscy ode mnie, ze swym pokojowym usposobieniem i swoją empatią. W naszych podróżach z robem spotykaliśmy ludzi, którzy dzielili się z nami wszystkim, co posiadali. Inni poświęcali większość życia na dochodzenie sprawiedliwości dla swych pobratymców pokrzywdzonych przez innych, bardziej bezwzględnych. Rośnie liczba sapiens zatroskanych losem innych, spoza ich gatunku, i losem samej ZIEMI. Te istoty byłyby mile widziane na K-PAX czy jakiejkolwiek innej PLANECIE. Tutaj, niestety, pozostają ułamkową cząstką. W samej rzeczy ludzkie istoty w większości są bardzo przyjazne i dają się lubić, każda z osobna. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy się zrzeszają. Najgorsze ich cechy nasilają się w większych społecznościach, w których zawsze wydają się przeważać ich egoistyczne pragnienia. Myślę znowu, że to chyba wiąże się z lękiem. Ten, który dominuje, wydaje się onieśmielać słabych i troszczących się o innych, a oni boją się utracić to niewiele, które posiadają. To paradoks swoisty wyłącznie dla homo sapiens. Kolejna zagadka do rozwiązania dla następnego przybysza z K-PAX. 270 Na kondygnacji czwartej znajdują się sapiens, którzy czują potrzebę wyrządzania krzywdy innym z ich gatunku. Jednakże poza tymi murami przebywa znacznie więcej takich istot, które zajmują się produkcją tytoniu albo mięsa, albo broni wszelkiego rodzaju, od której tysiące ludzi giną codziennie. [Tutaj znów nieprzetłumaczalne wyrażenie.] Sapiens lubią usprawiedliwiać swoje postępowanie wobec innego rodzaju istot, powołując się na swój „wyżej rozwinięty" mózg. Myślałem, że umrę ze śmiechu, gdy to usłyszałem po raz pierwszy. Któż może być głupszy od istot, które niszczą swój własny dom dla niskich i krótkotrwałych korzyści, zwłaszcza gdy nie mają już dokąd pójść? W istocie większość ludzi wydaje się przejawiać głęboką i nieodpartą potrzebę poczucia wyższości nad kimś innym — kimkolwiek. Przez sto tysięcy lat samce tego gatunku stawiały się wyżej od samic, a obdarzeni jaśniejszą skórą ogłaszali, że są lepsi (w czym?) od ciemnoskórych. Te fałszywe opinie straciły na wadze w ostatnim czasie, choć nadal dają o sobie znać w całym ich niewielkim ŚWIECIE. Ale odczuwane przez gatunek sapiens poczucie wyższości nad współmieszkańcami ich ZIEMI jest nieubłaganie podtrzymywane do chwili obecnej. Ludzkie dzieci są karmione mlekiem innych zwierząt, niekiedy od pierwszych chwil życia. Gdy już potrafią jeść stałe pokarmy, otrzymują je w postaci mięsa w małych słoiczkach. Później są żywione mięśniami i narządami istot wszelkiego rodzaju, co często eufemistycznie ukrywa się pod inną nazwą (na przykład „hamburger", albo „hot dog", na określenie przemielonego mięsa). Dopiero po wielu latach dzieci uświadamiają sobie, co dostawały do jedzenia, ale wtedy jest za późno, by zmienić nawyki, zwłaszcza że wciąż kusi się je mięsnym pożywieniem i nie wydaje im się, by istniała alternatywa. Aby uspokoić sumienie i [złagodzić] poczucie winy, znajdują racjonalne wytłumaczenie tego obyczaju i przekazują je następnemu pokoleniu. I tak to się toczy poprzez tysiąclecia. 271 Dzisiaj oglądałem jakiś' program w telewizji. A potem drugi na innej długos'ci fali. I trzeci. Wszystkie były o żonie „zdradzającej" (odbywającej stosunki seksualne z inną osobą) swego zalegalizowanego towarzysza życia albo też na odwrót. Ta sama historia, tylko inni „aktorzy". Myślałem, że być może niezliczeni widzowie rodzaju żeńskiego wybierają ten czy ów program ze względu na odmienne reklamy handlowe. Ale one również były wszędzie takie same. Z kolei programy sportowe pozwalają osobnikom płci męskiej przeżywać swoje skądinąd nudne życie [w sposób zastępczy]. Zwierzęta B-TIK nie należące do gatunku homo sapiens są zaliczane do niższej klasy na różne — bardzo przemyślne — sposoby: • jeśli jakaś osoba jest podła, gruboskórna, okrutna lub grubiańska, zasługuje na miano „zwierzęcia", przy czym nie ma znaczenia, że ludzie są jedynym gatunkiem przejawiającym takie cechy; • zwierzęta ludzkie jedzą, inne zwierzęta żywią się; • inne zwierzęta nie rodzą dzieci — one tylko wydają na świat szczenięta, źrebaki, koźlęta, jagnięta, kangurząt-ka i tym podobne; • ludzie nie zabijają zwierząt — oni tylko polują, chwytają, łapią w sidła, tuczą na ubój, zarzynają i składają je w ofierze; • sapiens kochają się, wszystkie inne zwierzęta się parzą; • i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Jeszcze jedna subtelna metoda indoktrynacji, ale bardzo skuteczna. Zastosowano ją, aby zniewolić i eksterminować różne „niezdolne do czucia, podobne do zwierząt" rasy samych homo sapiens! Jedna z tych świeżej daty [czystek] nazywa się „holokaust". Dla kury (ptaka, który nie fruwa) na B-TIK każdy dzień to holokaust. W kraju botswana napotkaliśmy farmę otoczoną ogrodzeniem, by inne zwierzęta nie mogły wejść na jej teren. Wiele dzikich zwierząt umarło nieopodal z pragnienia. Te, które przeżyły, powiedziały mi, że czują wodę, ale nie mogą się do niej dostać. Zrobiłem dziurę w ogrodzeniu i pozwoliłem im się napić. Farmer zbliżył się do nas z nożem. Kiedy zniknąłem i nagle pojawiłem się za nim z tyłu, upuścił nóż i padł na kolana. Wyjaśniłem mu, o co chodzi, a on pokłonił się wielokrotnie i obiecał nie naprawiać dziury. Innym razem, w Szwajcarii, zauważyłem kobietę, która przylgnęła twarzą do szyby restauracji (miejsce, gdzie się je za pieniądze). Opowiedziałem właścicielowi o K-PAX, a on zaraz wpuścił ją do środka. Tak to już bywa z gatunkiem sapiens. Wydaje się, że można ich reedukować, ale tylko pojedynczo. A tylu ich jest! Niektórzy ludzie składają winę za wszystkie problemy na technologię. Inni spodziewają się, że rozwiąże ona wszystkie problemy. Przypominają mi ślepych olbrzymów na E-FAP, które wyłupują sobie oczy, by nie widzieć istot, które ogryzają im stopy. Ostatnimi czasy co bystrzejsi sapiens zaczęli dostrzegać, że niszczenie na wielką skalę istot nie należących do istot ludzkich, spowodowało wymarcie wielu gatunków. Brak poszanowania dla wartości istot spoza gatunku sapiens to tylko jedna z przyczyn tego gatunkobójstwa. Drugą przyczyną jest ogromne przepełnienie ZIEMI samymi istotami ludzkimi. Łączy się to znowu ściśle z wieloma religiami, z których żadna nie wydaje się zatroskana tym, że ich PLANETA dławi się od niewiarygodnej liczby homo sapiens. Co więcej, wiele ich ksiąg zachęca ludzi, by „rozmnażali się i czynili sobie ZIEMIĘ poddaną". To wyraźny przykład przekręcenia otrzymanej informacji. Jedyne co ich bogowie mogli powiedzieć, jeśli w ogóle coś mówili, to: „NIE ROZMNAŻAJCIE SIĘ I NIE CZYŃCIE SOBIE ZIEMI PODDANĄ, TO MOŻE OZNACZAĆ WYŁĄCZNIE KŁOPOTY!" I wyobraźcie sobie jeszcze coś: aby rzekomo uratować od wyginięcia kilka 272 18 Światy prota 273 gatunków nie należących do sapiens, wsadzają je do więzień. Ciekawe, komu to ma służyć. A oto jeszcze jeden przykład ludzkiej schizofrenii: wielu ludzi uważa swoje psy i koty za członków własnej rodziny, ale z ochotą zjadają każde inne zwierzę, zdolne się poruszać. Czy może być cos' bardziej szalonego? Niekończące się produkowanie przez homo sapiens własnych kopii w coraz większej liczbie zagroziło przetrwaniu ich własnego gatunku. Jedyne dogodne źródło surowców i energii, Ziemia, jest niemal na wyczerpaniu. A oto na jakie rozwiązanie problemu narastającego przeludnienia i malejących zasobów wpadli „myślący ludzie": postarać się o więcej zasobów! By podać przykład: energicznie badają, za pomocą swoich ograniczonych metod i równie ograniczonego intelektu, tak zwane „alternatywne" formy energii, które mają tak samo fatalny wpływ na ich PLANETĘ, jak spalanie martwych skamielin. Odwiedzam to miejsce od 1963 (liczba lat, które upłynęły od zgonu boga zwanego jezus chrystus, zamordowanego, jakżeby inaczej, przez tych sapiens, którzy wówczas byli u władzy) i prawie nie zdarzało mi się usłyszeć, aby ktoś z decydentów zaproponował zredukowanie tej rozdętej liczby ludzkich istot jako sposób zmniejszenia ich problemów energetycznych i wszelkich innych. Zamiast tego na skutek propagandy rządowej sadzą drzewa i przetwarzają śmieci. Najwyraźniej daje im to poczucie, że cokolwiek robią, i pozwala zapomnieć o prawdziwych przyczynach ich kłopotów ze środowiskiem naturalnym. Ludzie! Inna dziwna sprawa: większość sapiens wsadza swoich zmarłych krewnych do ziemi, żeby tam zgnili. Kto potrafi zrozumieć te istoty? A oto przykład na to, że strach leży u podłoża wszystkich myśli i poczynań sapiens: rob i ja zatrzymaliśmy się na spoczynek pewnej gorącej nocy w chłodnym, świeżo wykopanym grobie. Pijany sapiens, idąc na skróty do domu, wpadł do tego grobu tuż obok nas. Zaczął drapać pazurami ściany 274 tej jamy, daremnie próbując się wydostać. Powiedziałem: „Nigdy ci się to nie uda, kolego". Ale zaraz po tym mu się udało. Jedne z najbardziej zadziwiających istot na ZIEMI to wieloryby. O wiele inteligentniejsze od sapiens — a mimo to prześladowane, od chwili gdy ludzie zapanowali nad morzami na swoich okrętach, i już prawie na wymarciu. Odwet ich zupełnie nie interesuje — wolą zagładę niż kontratak. Mają niesamowicie subtelny i złożony umysł! Potrafią myśleć równocześnie na paru poziomach: śpiewać, karmić swoje dzieci, dokonywać obliczeń matematycznych, tworzyć poezję, kontemplować otoczenie i wykonywać dziesiątki innych czynności w tym samym czasie. Pomogłem jednemu z nich uciec z miejsca pod nazwą „oceanarium", gdzie był więziony w pojemniku wodnym niewiele większym od niego samego. W zamian opisał mi wszystkie gatunki morskich roślin i zwierząt, przebywające na przestrzeni wielu jartów wokół miejsca, gdzie znajdowaliśmy się na oceanie spokojnym. Nawet zabrał mnie na krótką przejażdżkę w głębiny oceanu! Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, zapewniam was. Powiedział mi, że ciągle rosnący poziom hałasu utrudnia bardzo porozumiewanie się i żeglowanie po wodach, a nawet myślenie. Odparłem, że na lądzie nie jest wiele lepiej. Nie mamy takich istot na K-PAX. Gdybym mógł, zabrałbym go do domu w odwiedziny. Ale nie posiadamy wystarczającej ilości wody we wszystkich podziemnych zbiornikach, aby zapewnić mu dość miejsca do przetrwania. Może należałoby zaproponować, aby istoty zamieszkujące inne wodne PLANETY udzieliły im schronienia do czasu, aż ludzie przejdą na wyższy etap rozwoju albo dokonają samozagłady —jedno z dwojga. Poza śmiercią i zniszczeniem dokonywanym przez sapiens skala marnotrawstwa jest niesłychana. Już sam tylko czas, który poświęcają na sport, wystarczyłby na to, by cał- 275 gatunków nie należących do sapiens, wsadzają je do więzień. Ciekawe, komu to ma służyć. A oto jeszcze jeden przykład ludzkiej schizofrenii: wielu ludzi uważa swoje psy i koty za członków własnej rodziny, ale z ochotą zjadają każde inne zwierzę, zdolne się poruszać. Czy może być cos bardziej szalonego? Niekończące się produkowanie przez homo sapiens własnych kopii w coraz większej liczbie zagroziło przetrwaniu ich własnego gatunku. Jedyne dogodne źródło surowców i energii, Ziemia, jest niemal na wyczerpaniu. A oto na jakie rozwiązanie problemu narastającego przeludnienia i malejących zasobów wpadli „myślący ludzie": postarać się o więcej zasobów! By podać przykład: energicznie badają, za pomocą swoich ograniczonych metod i równie ograniczonego intelektu, tak zwane „alternatywne" formy energii, które mają tak samo fatalny wpływ na ich PLANETĘ, jak spalanie martwych skamielin. Odwiedzam to miejsce od 1963 (liczba lat, które upłynęły od zgonu boga zwanego jezus chrystus, zamordowanego, jakżeby inaczej, przez tych sapiens, którzy wówczas byli u władzy) i prawie nie zdarzało mi się usłyszeć, aby ktoś" z decydentów zaproponował zredukowanie tej rozdętej liczby ludzkich istot jako sposób zmniejszenia ich problemów energetycznych i wszelkich innych. Zamiast tego na skutek propagandy rządowej sadzą drzewa i przetwarzają śmieci. Najwyraźniej daje im to poczucie, że cokolwiek robią, i pozwala zapomnieć o prawdziwych przyczynach ich kłopotów ze środowiskiem naturalnym. Ludzie! Inna dziwna sprawa: większość sapiens wsadza swoich zmarłych krewnych do ziemi, żeby tam zgnili. Kto potrafi zrozumieć te istoty? A oto przykład na to, że strach leży u podłoża wszystkich myśli i poczynań sapiens: rob i ja zatrzymaliśmy się na spoczynek pewnej gorącej nocy w chłodnym, świeżo wykopanym grobie. Pijany sapiens, idąc na skróty do domu, wpadł do tego grobu tuż obok nas. Zaczął drapać pazurami ściany tej jamy, daremnie próbując się wydostać. Powiedziałem: „Nigdy ci się to nie uda, kolego". Ale zaraz po tym mu się udało. Jedne z najbardziej zadziwiających istot na ZIEMI to wieloryby. O wiele inteligentniejsze od sapiens — a mimo to prześladowane, od chwili gdy ludzie zapanowali nad morzami na swoich okrętach, i już prawie na wymarciu. Odwet ich zupełnie nie interesuje — wolą zagładę niż kontratak. Mają niesamowicie subtelny i złożony umysł! Potrafią myśleć równocześnie na paru poziomach: śpiewać, karmić swoje dzieci, dokonywać obliczeń matematycznych, tworzyć poezję, kontemplować otoczenie i wykonywać dziesiątki innych czynności w tym samym czasie. Pomogłem jednemu z nich uciec z miejsca pod nazwą „oceanarium", gdzie był więziony w pojemniku wodnym niewiele większym od niego samego. W zamian opisał mi wszystkie gatunki morskich roślin i zwierząt, przebywające na przestrzeni wielu jartów wokół miejsca, gdzie znajdowaliśmy się na oceanie spokojnym. Nawet zabrał mnie na krótką przejażdżkę w głębiny oceanu! Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, zapewniam was. Powiedział mi, że ciągle rosnący poziom hałasu utrudnia bardzo porozumiewanie się i żeglowanie po wodach, a nawet myślenie. Odparłem, że na lądzie nie jest wiele lepiej. Nie mamy takich istot na K-PAX. Gdybym mógł, zabrałbym go do domu w odwiedziny. Ale nie posiadamy wystarczającej ilości wody we wszystkich podziemnych zbiornikach, aby zapewnić mu dość miejsca do przetrwania. Może należałoby zaproponować, aby istoty zamieszkujące inne wodne PLANETY udzieliły im schronienia do czasu, aż ludzie przejdą na wyższy etap rozwoju albo dokonają samozagłady —jedno z dwojga. Poza śmiercią i zniszczeniem dokonywanym przez sapiens skala marnotrawstwa jest niesłychana. Już sam tylko czas, który poświęcają na sport, wystarczyłby na to, by cał- 274 275 kowicie przebudowali swój ŚWIAT. Pomyśleć tylko, czego by mogli dokonać, gdyby tylko wyeliminowali wszystkie te [bzdury] ze swoich myśli! Istnieje wiele rzeczy, za którymi będę tęsknił, kiedy opuszczę B-TIK — cudowne owoce, ciepło uczuć zwierząt spoza gatunku sapiens i ich wielka różnorodność, bujna roślinność, góry pokryte śniegiem, wielkie pola złotych zbóż i oczywiście paru przedstawicieli grupy sapiens. Ale na pewno nie będzie mi brakowało ciągłego bombardowania „miłością" i „seksem", dobywającego się z odbiorników radiowych, ekranów telewizyjnych, czasopism (cienkich książeczek) i z prawie wszystkiego dookoła. Choćbym został tutaj milion lat, nigdy nie byłbym w stanie pojąć zaabsorbowania tych istot obsesyjnymi uciechami, które mogą prowadzić tylko do utraty lub katastrofy. Nawet ich religijne księgi nakazują im kochać się nawzajem (rzadko — kochać jakiś inny gatunek), jakby te sprawy można było wykonywać z boskiego polecenia. Miłość (tak jak ja rozumiem to określenie) bierze się z tajemniczego zachwytu, który nas ogarnia pod wpływem pewnych przymiotów przejawianych przez inną istotę. Jeśli tak jest, to jak można komuś kazać kochać osobę posiadającą cechy dla niego odpychające? Albo też jakie ma znaczenie podobne uczucie względem istoty, którą się lubi? Z pewnością zamiast tego bogowie chcieli powiedzieć, że sapiens powinni szanować się nawzajem. Sapiens często (choć nie zawsze) utożsamiają miłość z seksem. Jak to możliwe, pytam się, aby coś w domniemaniu pięknego łączyło się z czymś tak bolesnym i obrzydliwym? To naprawdę [urąga] zdrowemu rozsądkowi! A jest powszechne — wydaje się, że to jedyny powód, dla którego kobiety i mężczyźni się spotykają, choćby nie wiem jak udawali, że jest inaczej. Naprawdę zabawnie jest przyglądać się, jak tańczą wokół tego tematu niczym podwójna GWIAZDA, aż w końcu oboje tego zapragną (jeśli można tak powiedzieć). Aby nie traktować wszystkiego poważnie, przedstawiam ten zabawny [kąsek?]. Na B-TIK jest sześć miliardów homo sapiens i liczba ich rośnie z minuty na minutę. A więc na co idzie część pieniędzy z podatków, które płacą poszczególni ludzie? Na badania nad płodnością! Chyba nie słyszałem niczego bardziej zabawnego w całej GALAKTYCE. Raz, przypadkowo, uczestniczyliśmy z robem w jakimś spotkaniu religijnym. Było to w kraju stany zjednoczone, stan alabama. Dzień był cudownie ciepły, trochę jak na K-PAX, i usłyszeliśmy głośną muzykę płynącą z małej świątyni. Weszliśmy do środka. Dziwne powiązanie, muzyka i religia. Zdawało się, że ostre rytmy wprawiają ludzi w odpowiedni nastrój do wysłuchania propagandy. Ciekawe, jakie jeszcze informacje przekazuje się sapiens za pomocą muzycznych wibracji. Było dużo zawodzenia i okrzyków w czasie mówionej części spotkania, niektórzy błagali o uzdrowienie z różnych schorzeń. Zauważyłem ogromny lęk u tych istot, jednakże te niepokoje zostały prawie całkowicie [ukojone] poprzez uczestnictwo w tym „nabożeństwie". Musiało to być coś w rodzaju hipnotycznej sztuczki gene'a. Rob postanowił pozostać. Po wszystkim, co przeszedł, woli dalej żyć tutaj, niż udać się do miejsca, gdzie nic z tego, co na niego spadło, nie mogłoby się zdarzyć. Niezrozumiałe, prawda? Ale tak bardzo ludzkie. 276 =5 -P 3 cj ^ >,5 5 mimu kowicie przebudowali swój ŚWIAT. Pomyśleć tylko, czego by mogli dokonać, gdyby tylko wyeliminowali wszystkie te [bzdury] ze swoich myśli! Istnieje wiele rzeczy, za którymi będę tęsknił, kiedy opuszczę B-TIK — cudowne owoce, ciepło uczuć zwierząt spoza gatunku sapiens i ich wielka różnorodność, bujna roślinność, góry pokryte śniegiem, wielkie pola złotych zbóż i oczywiście paru przedstawicieli grupy sapiens. Ale na pewno nie będzie mi brakowało ciągłego bombardowania „miłością" i „seksem", dobywającego się z odbiorników radiowych, ekranów telewizyjnych, czasopism (cienkich książeczek) i z prawie wszystkiego dookoła. Choćbym został tutaj milion lat, nigdy nie byłbym w stanie pojąć zaabsorbowania tych istot obsesyjnymi uciechami, które mogą prowadzić tylko do utraty lub katastrofy. Nawet ich religijne księgi nakazują im kochać sie nawzajem (rzadko — kochać jakiś inny gatunek), jakby te sprawy można było wykonywać z boskiego polecenia. Miłość (tak jak ja rozumiem to określenie) bierze sie z tajemniczego zachwytu, który nas ogarnia pod wpływem pewnych przymiotów przejawianych przez inną istotę. Jeśli tak jest, to jak można komuś kazać kochać osobę posiadającą cechy dla niego odpychające? Albo też jakie ma znaczenie podobne uczucie względem istoty, którą się lubi? Z pewnością zamiast tego bogowie chcieli powiedzieć, że sapiens powinni szanować się nawzajem. Sapiens często (choć nie zawsze) utożsamiają miłość z seksem. Jak to możliwe, pytam się, aby coś w domniemaniu pięknego łączyło się z czymś tak bolesnym i obrzydliwym? To naprawdę f urągaj zdrowemu rozsądkowi! A jest powszechne — wydaje się, że to jedyny powód, dla którego kobiety i mężczyźni się spotykają, choćby nie wiem jak udawali, że jest inaczej. Naprawdę zabawnie jest przyglądać się, jak taiiczą wokół tego tematu niczym podwójna GWIAZDA, aż w koń-cu oboje tego zapragną (jeśli można tak powiedzieć). Aby nie traktować wszystkiego poważnie, przedstawiam ten zabawny [kąsek?]. Na B-TIK jest sześć miliardów homo 276 sapiens i liczba ich rośnie z minuty na minutę. A więc na co idzie część pieniędzy z podatków, które płacą poszczególni ludzie? Na badania nad płodnością! Chyba nie słyszałem niczego bardziej zabawnego w całej GALAKTYCE. Raz, przypadkowo, uczestniczyliśmy z robem w jakimś spotkaniu religijnym. Było to w kraju stany zjednoczone, stan alabama. Dzień był cudownie ciepły, trochę jak na K-PAX, i usłyszeliśmy głośną muzykę płynącą z małej świątyni. Weszliśmy do środka. Dziwne powiązanie, muzyka i religia. Zdawało się, że ostre rytmy wprawiają ludzi w odpowiedni nastrój do wysłuchania propagandy. Ciekawe, jakie jeszcze informacje przekazuje się sapiens za pomocą muzycznych wibracji. Było dużo zawodzenia i okrzyków w czasie mówionej części spotkania, niektórzy błagali o uzdrowienie z różnych schorzeli. Zauważyłem ogromny lęk u tych istot, jednakże te niepokoje zostały prawie całkowicie [ukojone] poprzez uczestnictwo w tym „nabożeństwie". Musiało to być coś w rodzaju hipnotycznej sztuczki gene'a. Rob postanowił pozostać. Po wszystkim, co przeszedł, woli dalej żyć tutaj, niż udać się do miejsca, gdzie nic z tego, co na niego spadło, nie mogłoby się zdarzyć. Niezrozumiałe, prawda? Ale tak bardzo ludzkie. PODSUMOWANIE B-TIK jest jednym z najpiękniejszych ŚWIATÓW w GALAKTYCE. Prawdę mówiąc, mogłaby stać się rajem, gdyby jej ludzcy mieszkańcy przestali robić co w ich mocy, żeby się „rozmnażać i czynić ją sobie poddaną". Przyrost ich populacji na kształt tkanki nowotworowej, bezmyślne zużywanie zasobów naturalnych, katastrofalne wywyższanie się ponad wszystkie inne gatunki, które wspólnie z nimi zamieszkują PLANETĘ, zepsuło ją dla wszystkich, z nimi samymi włącznie. Biorąc jednak pod uwagę historię ich ewolucji, niewykluczone, że ta PLANETA była skazana na zagładę od momentu, kiedy się na niej pojawili. W każdyńi razie ich zadufanie w sobie przetrwało dłużej, niż było to konieczne z punktu widzenia ewolucji, o ile w ogóle. „Przekonanie", że mają prawo do wszystkiego, co jest w ich zasięgu, wciąż jest wzmacniane na co dzień przez ich rządy, prawa, rodziców, szkoły, dostarczające im rozrywki media i religie. Jeśli mają przetrwać wiek następny, ich młodociane ego musi dojrzeć — muszą się nauczyć polegać na innych wartościach niż rodzina, kraj, bogowie, żeby ich życie nabrało sensu. Niezliczeni ludzie mówili mi: „To nie jest takie proste!" Ale dla dziecka wszystko jest skomplikowane. Najwyraźniej nic poza manipulacją genetyczną nie zdoła naprawić tego defektu, lecz nawet to [najeżone] będzie trudnościami — kto zdecyduje o tym, którymi genami manipulować? W miarę jak B-TIK będzie zmierzać nieuchronnie ku katastrofie, stopniowo coraz więcej sapiens się przebudzi i będą się zastanawiać, co jest nie w porządku. Niestety jest już prawie za późno, żeby odwrócić szkody, chociaż prosta sanacja wszystkich społecznych i środowiskowych schorzeń — eliminacja kapitału, krajów, religii, indoktrynacji rodzicielskiej — jest łatwo dostępna. Jednakże mając tylko ćwierć wieku, żeby rozpocząć zmiany, większość zachowuje się bezmyślnie, tak jakby nie miało być jutra. Ironia losu, czyż nie? Czarno widzę ich przyszłość, jeśli na czas się nie przebudzą — moim zdaniem sapiens najprawdopodobniej nie przetrwa następnego wieku. Jeśli jednak uda im się rozwinąć, zanim sami siebie zniszczą, mają szansę stać się godnymi podziwu obywatelami WSZECHŚWIATA i z pewnością jednymi z bardziej interesujących. Ale mają przed sobą jeszcze długą drogę. Nawet po doświadczeniu, trwającym tysiąc wieków, nadal są dziećmi. 27S PODSUMOWANIE B-TIK jest jednym z najpiękniejszych ŚWIATÓW w GALAKTYCE. Prawdę mówiąc, mogłaby stać sie rajem, gdyby jej ludzcy mieszkańcy przestali robić co w ich mocy, żeby się „rozmnażać i czynić ją sobie poddaną". Przyrost ich populacji na kształt tkanki nowotworowej, bezmyślne zużywanie zasobów naturalnych, katastrofalne wywyższanie się ponad wszystkie inne gatunki, które wspólnie z nimi zamieszkują PLANETĘ, zepsuło ją dla wszystkich, z nimi samymi włącznie. Biorąc jednak pod uwagę historię ich ewolucji, niewykluczone, że ta PLANETA była skazana na zagładę od momentu, kiedy się na niej pojawili. W każdym razie ich zadufanie w sobie przetrwało dłużej, niż było to konieczne z punktu widzenia ewolucji, o ile w ogóle. „Przekonanie", że mają prawo do wszystkiego, co jest w ich zasięgu, wciąż jest wzmacniane na co dzień przez ich rządy, prawa, rodziców, szkoły, dostarczające im rozrywki media i religie. Jeśli mają przetrwać wiek następny, ich młodociane ego musi dojrzeć — muszą się nauczyć polegać na innych wartościach niż rodzina, kraj, bogowie, żeby ich życie nabrało sensu. Niezliczeni ludzie mówili mi: „To nie jest takie proste!" Ale dla dziecka wszystko jest skomplikowane. Najwyraźniej nic poza manipulacją genetyczną nie zdoła naprawić tego defektu, lecz nawet to [najeżone] będzie trudnościami — kto zdecyduje o tym, którymi genami manipulować? W miarę jak B-TIK będzie zmierzać nieuchronnie ku katastrofie, stopniowo coraz więcej sapiens się przebudzi i będą się zastanawiać, co jest nie w porządku. Niestety jest już prawie za późno, żeby odwrócić szkody, chociaż prosta sanacja wszystkich społecznych i środowiskowych schorzeń — eliminacja kapitału, krajów, religii, indoktrynacji rodzicielskiej — jest łatwo dostępna. Jednakże mając tylko ćwierć wieku, żeby rozpocząć zmiany, większość zachowuje się bezmyślnie, tak jakby nie miało być jutra. Ironia losu, czyż nie? Czarno widzę ich przyszłość, jeśli na czas się nie przebudzą — moim zdaniem sapiens najprawdopodobniej nie przetrwa następnego wieku. Jeśli jednak uda im się rozwinąć, zanim sami siebie zniszczą, mają^ szansę stać się godnymi podziwu obywatelami WSZECHŚWIATA i z pewnością jednymi z bardziej interesujących. Ale mają przed sobą jeszcze długą drogę. Nawet po doświadczeniu, trwającym tysiąc wieków, nadal są dziećmi. POSŁOWIE Od 1990 roku czytałem „Raport" prota chyba ze sto razy i nigdy nie przestawał mnie zadziwiać. Nie z powodu ziarna prawdy rozsianego tu i ówdzie na jego stronicach, ałe ze względu na to, co nam przekazuje na temat Roberta Portera, pierwotnego alter ego prota, które jest zdecydowanie ludzkie. Wszystkie recepty prota na problemy tego świata w ten czy inny sposób dotyczą problemów jego ziemskiego „brata bliźniaka". Na przykład jego bezwzględna odraza wobec współżycia seksualnego i lekceważenie życia rodzinnego bardzo łatwo dają się wytłumaczyć seksualnym wykorzystywaniem Roberta przez jego wuja pedofila oraz wydarzeniami owego nieszczęsnego dnia w 1985, gdy jego córka i żona zostały zgwałcone i zamordowane. Podobnie bliska nędzy kondycja rodziny Roba, tragiczne dla jego perspektyw życiowych skutki sztywnych zasad wyprowadzanych z religijnych dogmatów oraz, ogólnie biorąc, obojętność społeczności lokalnej wobec tych problemów mogły przyczynić się do negatywnej oceny naszych układów społecznych i ekonomicznych przez prota. Jednakże bez względu na to, jakie były źródła spostrzeżeń prota, zasługują one moim zdaniem, na poważne potraktowanie. Od czasu przejścia na emeryturę spędzam wiele czasu przyglądając się, w jaki sposób my, ludzie, traktujemy Ziemię i wszystko, co na niej się znajduje. Obraz tego jest ponury. Niekończące się religijne i etniczne konflikty na 280 Bliskim Wschodzie, w Irlandii Północnej, w Bośni, Afryce czy Indiach zabrały lub zrujnowały już wiele istnień (zarówno ludzkich, jak i innych gatunków). Przeludnienie Ziemi stało się przyczyną ogromnych cierpień na całym świecie, a przewiduje się, że będzie jeszcze gorzej. Różnice poziomu ekonomicznego krajów bogatych i biednych wciąż narastają z godziny na godzinę. Dzieci pozostają w nieświadomości tego wszystkiego, uczą się jedynie podstawowych przedmiotów, czasami tylko czegoś więcej, a nikt nie zamierza wydać ani grosza, by to naprawić. Ignorujemy wszystkie nasze problemy, na naszą własną zgubę. Czy chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy odrzucić nasze wierzenia religijne, wprowadzić ścisłą regulację urodzin i zaprzestać posyłania dzieci do szkoły? Z pewnością nie. Ale doszedłem do przekonania, że jeśli chcemy uniknąć katastrofy, musimy podjąć pewne kroki w tych sprawach. Możemy na przykład przestać kupować rzeczy, które nie są nam niezbędne. To będzie wymagało pewnych przemian, trwających jakiś czas, ale w końcu gospodarka odzyska na nowo równowagę. Aby przezwyciężyć ten problem, moglibyśmy obciążyć wyższymi podatkami najbogatszych. Podniosą się krzyki oburzenia, bez żadnej wątpliwości, ale to także przeminie. Szkoły z pewnością staną się lepsze, jeżeli zaczną uczyć dzieci o problemach stojących przed naszą planetą i o prawie wszystkich innych sprawach. Po co nam wojny? Dlaczego tak mało ludzi zna swych posłów i senatorów? Kto napisał Miasteczko Middlemarchl Albo kto stworzył podstawy genetyki? Gdzie na mapie szukać Czadu? A podstawy muzyki klasycznej i sztuk pięknych? Czym różni się kwark od kwazara? Ze szkoły powinno się przynajmniej wynosić przekonanie, że ignorancja nie jest powodem do dumy, to byłoby już coś. Z pewnością moglibyśmy zrezygnować ze spożywania mięsa, co jest jednym z najbardziej niszczących dla środowiska nawyków i najzupełniej zbytecznym z punktu widzenia potrzeb żywieniowych człowieka. Następne porażające umysł marnotrawstwo to wytwarzanie broni i wszelkiego rodzaju przygotowania do wojen. Interesy narodu winny być 281 chronione, ale jakież mają znaczenie w obliczu zagrożenia całego świata? Religia jest sprawą trochę bardziej delikatną. Ludzie (włączając w to i mnie) trzymają się swojej wiary, jakby ich życie od tego zależało, bez względu na animozje, które rodzi fanatyzm religijny na całym świecie. Niemniej powinniśmy umiec przyznad, że istnieje więcej niż jedna droga do prawdy i do pojęcia Boga. Oczywiście wszystkie te sprawy wymagają olbrzymich poświęceń i ogromnego wysiłku. Czy warto? Z całego serca wierzę, że tak. W istocie nie mamy wyboru. Wzrasta zapadalność na raka skóry i średnia temperatura ziemskiego globu, zmiany klimatyczne mszczą się klęskami ekonomicznymi, w zastraszającym tempie giną lasy równikowe, a z nimi unikalna flora i fauna, których są siedliskiem, w tym zioła lecznicze. A to jedynie wierzchołek góry lodowej. Maleją obszary gleb ornych, kurczą się zasoby wód i energii, wyłączenia prądu i spadki zasilania są na porządku dziennym i tak dalej, i tak dalej. Czy sugestie prota ocalą nas przed nami samymi? Kto to może wiedzieć? Ale nawet najwięksi spośród nas optymiści przyznają prawdopodobnie, że o wiele lepiej jest próbować cos' zrobić, niż nie robić nic. Ja jestem gotów spróbować, a wy?... PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojej żonie Karen za słowa otuchy. ? Jestem również wdzięczny pani doktor Carol Boettcher z Wydziału Lingwistyki Uniwersytetu Columbia za wstępne tłumaczenie raportu prota na język angielski. Za cięte komentarze podziękowania otrzymują mój brat Bob i mój przyjaciel Jalel Sager. fe^o§»f €t:,n oii' ¦iiA iAyi\b jwobimiH is mLhi*r hm L1t\>' *¦' >W3tt JfHJ&fl* (U 'L 4 f? Wydawnictwo „Książnica" Sp. z o.o. AL Korfantego 51/8 40-160 Katowice tel. (032) 254-44-19, 203-99-05 faks (032) 354-30-85 Sklep internetowy: http://www.ksiaznica.com.pl e-mail: ksiazki@ksiaznica.com.pl Wydanie pierwsze Katowice 2006 Skład i łamanie: mplusm-pracownia