Wiersze Marian Hemar Kolęda 5 Moje wielkie odkrycie 6 Teoria względności 10 Życzenie 12 Testament Chopina 13 Gdybym... 14 Grudka ziemi 15 Kochać nie warto 18 Dwie Ziemie Święte 19 Ból serdeczny, rozwagi wstrzymywany siłą 20 Wstęp do bajek 20 Mixta composita 21 Romans w słowniku 24 Wierszyk nie całkiem sentymentalny 26 Intermezzo 27 Epitafia 28 Przypowiastki 30 Z "Ogrodu fraszek" 31 Żywot człowieka w Polsce wytwornego 32 Gwiazda i dziewczyna 34 Nierozsądne wychowanie 35 Przekleństwo inteligencji 37 Ej, uchniem! 38 DO PANA MINISTRA Mariana Hemara 40 Uczeń czarnoksięski 42 Powrót Odysa 44 Ballada o sytuacji bez wyjścia 45 Ballada freudowska 45 Kanegiryki i elegie o prawdziwych pieskach 46 Melodia paryska 51 Jaśminowa altana 52 Gałązka jabłoni 53 Złudzenie optyczne 53 Zawód: literat 54 Polowanie 54 Warszawa 1934 55 Cierpienia młodego Wertera 56 Termos 56 Krzyk nad Wisłą 57 Pułkownik i poeci* 57 Polska hagiografia 59 Sprawiedliwość 62 Recenzent 63 On 64 Antolek o psychoanalizie 65 "Małżeństwo doskonałe" 66 Parafraza 69 Apostrofa do ojczyzny 70 A chi la vittoria? 70 Parademarsch 71 Co lepsze 71 Pirat eteru 72 Dyktator 73 Do przyjaciół niemieckich 73 Odpowiedź 74 Do generała 77 Inwokacja* 79 Modlitwa do Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej 80 Bukareszt 81 Do sąsiadów 82 Piosenki warszawskie 83 Defilada 88 Strzelec i generał 90 Modlitwa 95 Ostatni wiersz 96 Lizus czy warchoł 96 Spotkanie 99 Personalia 100 Sense of Humour* 101 Marchewka 103 "Porzundek" 108 Polskie Radio 109 Wielka obrona Warszawy 111 Das OKW gibt bekannt 115 Nieprzyjemności 117 Struś i konsekwencje 117 Silni, zwarci, gotowi 118 Kawał i morał 120 Rozmowa z żołnierzem 122 Judym w Regents-Parku 123 Propaganda 124 Kamień 124 Aparat 125 Fonetyka 126 Mazowsze 128 Etiuda na dziś 131 Piosenka 132 Lekcja rybołówstwa 132 Żargonauci 135 Puścizna 139 Do Artura Rubinsteina 141 Rozmowa z psem 142 Na cześć Wiewiórki i Strzałki 143 ? propos 144 Akademia warszawska 146 Trzy sonety* 148 Sonet Leonarda 149 Parafraza z Karłowicza 150 Papużka 151 Dla Polskiej Fundacji Kulturalnej 154 Refleksja 155 Sonet 155 Muezzin 156 Waszkański 159 Temat i wariacje 164 Lampa 165 Ona 166 Wielki sekret 166 Dzień 167 Moja ojczyzna 168 Monte Cassino 1969 169 Alte Geschichte 169 Wiersz z Naupli 170 Przypowieść starochińska 172 Z mistyki chińskiej 173 Na krasomówstwo 174 Sen 176 Książę 177 Buchalteria 178 Księżyc 179 Duchy 180 Niebo 180 Hafiz 181 Naśladowanie z Hafiza 182 Pszczoła 182 Na pisanie wierszy 183 Na podziękowanie 183 Euterpe 184 Do widzenia 184 Do przyjaciół 185 Pożegnanie 186 Fraszki 187 Pierwsza piosenka o Lwowie 191 Akrobata Mucha 193 Kiedy znów zakwitną białe bzy 194 Czy pani Marta... 195 Mały gigolo 196 Czarne oczy* 197 Maryla 199 Moja żona 201 Zdemaskowane piosenki 202 Du bist zu schön, um treu zu sein! 203 Ten wąsik, ach, ten wąsik 204 Piosenka niedokończona 206 Narzeczony 206 Pani się nic nie zmieniła... 208 Piosenka o przychodni lekarskiej w Londynie 209 Valse Brune 211 Chlib kulikowski 212 Piosenka dla niegrzecznego chłopca 215 O kobiecie w rozterce 215 Dieta 217 Piosenka o marzeniu ostatnim* 219 Trzy powody 220 Ostatni tren 224 Umowa 234 Na obchód lwowski 1962 251 Bajka Andersena 253 Alan P. Herbert You Ungrateful Poles 256 Wspomnienie na czasie 256 Dekada kultury polskiej 260 Fantazja 265 Kolęda lwowska 269 Plotka hrubieszowska 271 Proces rehabilitacyjny 274 Na własne urodziny 278 Rurociąg 282 Jan bez ziemi 286 List do pana prokuratora w Szczecinie 289 Strofy lwowskie 294 Zdrada 297 Okrzyk i aprobata 300 Haussa 304 Ziemia lwowska 306 Pomnik 308 Heksametry 311 Gdyby... 312 Telepatia 316 Rocznica 320 Dwanaście sekund 323 Przemówienie na balu 327 Dumania żartem 331 Puścizna 334 Rozmowa z kolegą 337 Syn 339 Ostatnia piosenka napisana dla Szczepcia. 342 25 lat 343 Ballada o Białoniu 345 Widzisz. Lewicki... 346 Rok uchodźczy 347 Rozmowa z księżycem 348 Piosenka o cmentarzu na Łyczakowie 350 Trawestacje 352 Rymy zwierzęce albo ogród zoologiczny dla dzieci i dorosłych 354 Wiosna warszawska 357 19 marca 1940* 359 Piłsudski* 362 Wigilia 363 Bazie 364 Odpowiedź Brzechwie* 365 Monte Cassino 368 Chopin 369 Rozmowa 374 Narada satyryków 381 Fraszkopis 389 Solski* 398 Pomnik 400 Na 31 sierpnia 403 Pean na powitanie skarbów wawelskich 408 Point of No Return 411 Książę 415 Strofy trudne 419 Towarzysz Tadeusz 421 Plama 425 Do widzenia 429 Monte Cassino 431 Ekshumacja 432 Staruszek 435 Przyczynek autobiograficzny 437 Awangarda i ja 438 Przyczynek do autobiografii 441 Ballada wilanowska 442 Pensylwania 443 Rumba 444 Nie będziesz ty, to będzie inna... 445 To ta pierwsza miłość 446 Upić się warto 447 Karpacka Brygada* 448 Pamiętaj o tym, wnuku, że dziadzio był w Tobruku! 451 Przechadzka 452 Madame Wasilewska 453 Projekt karykatury 455 Anegdotka reklamowa 456 Ładna sytuacja 457 Piosenka o amnestii 457 Furmanka z powrotem 459 Leniuch 460 Nowy adres 463 Zabawa w demokrację 465 Rocznica 467 Orędzie o amnestii 469 Wiersz do poety reżymu 473 Dwie choinki 476 Adam Mickiewicz Pies i wilk 479 Moja przekora 481 Wierszyk okolicznościowy 485 Odpowiedź 488 Ballada o jednym premierze 489 100 000 000 ludzi 492 Szczypiorek 495 "J'ai deux amours..." 498 "Pawiem narodów byłaś i papugą" 501 Dosiego nasłuchu 506 Wizyta, nie-wizyta 510 O co chodzi? 514 Dwudziestopięciolecie 518 Befsztyk dla ludu 522 Operetka 525 "Dziady" 529 Wiwisekecja 533 List do redakcji "Timesa" 537 Gierek i literatura 540 Hemar skonfiskowany 544 Plamy na mapie 548 Dyskusja 551 Scenariusz filmowy 554 Pytanie bardzo aktualne 559 Kolęda W dzień Bożego Narodzenia Radość wszelkiego stworzenia Tylko Polacy płaczą. Twarze u nich niby uśmiechnięte Ale serca pod uśmiechem ściśnięte Rozpaczą. Raju utracony Kraju opuszczony Trzej królowie pogubili Złociste korony- Ptaszki w górę podlatują, Jezusowi wyśpiewują Hosanna! Wół ryczy i wesołek Pokrzykuje osiołek i uśmiecha się Panna. Biegli w takiej zamieci- Jeden, drugi i trzeci- I na mrozie zgrabiały im ręce- jakże staną królowie-nędzarze Przed tą radością w stajence? O, Dzieciąteczko, w żłobie, Przebacza naszej żałobie! Uśmiechamy się. Siły ostatkiem. Już twarze łez się wstydzą, Już oczy przez łzy nie widzą, Trzęsie się ręka z opłatkiem. -------------- Moje wielkie odkrycie Po latach rozmyśliwań, Niemal u schyłku życia, Dokonałem niezmiernie Głębokiego odkrycia. Moje wielkie odkrycie Raz na zawsze, niezbicie Rozwiązuje odwieczną Zagadkę, mianowicie, Rozstrzyga nieomylnie, Ustala niezachwianie Ostateczną odpowiedź Na ciekawe pytanie, Co dręczy nas od wieków I wciąż wraca od nowa: KTO RZĄDZI ŚWIATEM? Jaka Mafia anonimowa? Nie wierzcie w bajki. Nie ma Żadnego Synhedrionu Sekretnych władców. Nie ma Żadnych "Mędrców Syjonu". Więc to bajka. I bujda, Że "światem rządzą kobiety" I nieprawda, że światem Rządzą Żydzi - niestety. Nie my, tj. nie oni. Nie Żydzi i nie masoni, Nie mormoni, nie kwakrzy Nie fabrykanci broni. Nie junkrzy, nie sztabowi Wojskowi kondotierzy, Nie monopole, kartele, Bankierzy ni bukmakierzy, Nie związki zawodowe, Nie "Standard Oil", nie Watykan, Nie internacjonałka Kalwinów czy anglikan, Nie międzynarodówka Komuny, czy "kapitału" - Ktoś inny. Kto? - pytacie. Zaraz, ludzie, pomału. Gotowiście na wszystko? Ha, dobrze, jam też gotów. Słuchajcie: światem rządzi Wielka zmowa idiotów. Światem rządzi sekretna Pomiędzynarodówka Agresywnego durnia I nadętego pólgłówka. Trade union grafomanów, Tajna loża bęcwałów, Klub ćwiercinteligentów, Konfederacja cymbałów, Aeropag jełopów, Jałowych namaszczeńców, Pompatycznych ważniaków, Indyczych napuszeńców. To oni, sprzymierzeni W powszechnym związku, który Rozstrzyga o powodzeniu Teatru, literatury. Gramofonowej płyty, Filmy, obrazu, symfonii. To oni decydują O kulturze, To oni. Przydzielają posady Stypendia, nagrody, szanse, Ordery, renumeracje, Bonusy i awanse. Samym instynktem głupoty Odnajdują się wzajem. Rozumieją się wspólnym Językiem i obyczajem. I hasłem, które woła Z ochotą raźną i rączą: KRETYNI WSZYSTKICH KRAJÓW LĄCZCIE SIĘ! Więc się łączą. Przeciw wszelkim ambicjom, Przeciw wszystkim talentom, Przeciwko swoim wrogom, Przeciw nam - inteligentom. To oni - pan generał, Co dziś rozumie bezwiednie, Jak dziś w cuglach, szach mach, wygrać Wszystkie wojny poprzednie. To cenzor, ktory skreśla Wszystkie mądre kawały, Tak, aby w rękopisie Same głupie zostały. To krytyk, co bełkoce, Chociaż nikt go nie słucha I czepia się cudzego Pióra, jak wesz kożucha. Ekonomista, który Kosztem ogólnej nędzy Uzdrowi "wymianę dewiz" I "pokrycie pieniędzy". To polityk, mąż stanu Dyplomata, co wkopie Niewinnych ludzi w Azji, W Afryce i w Europie W tak trudne sytuacje, W tak kręte labirynty, W tak polityczne kanty I dyplomatyczne finty, Że z nich jedyne wyjście Na świat i światło Boże - Przez wojnę, której nikt nie chce, Przez morze krwi i morze Łez. - Oni nas trzymają W ryzach, za twarz i pod batem. To ONI - i to jest właśnie Ta mafia, co rządzi światem. * * * A jaka na nich rada? Bo czuję moi mili, Że z dziecięcą ufnością Pytacie mnie w tej chwili, Muszę prawdę powiedzieć, Wbrew ufności dziecięcej: Niestety, nas jest za mało. Durniów jest znacznie więcej. My skłóceni, więc słabi. Durnie zgodni, więc silni. My się często mylimy. Durnie są nieomylni. My sceptycy, zbłąkani Na ziemi i na niebie - A ONI tak aroganccy I tacy pewni siebie I tacy energiczni Że serce z trwogi mdleje. Ach, nie znam żadnej rady. Mam tylko jedną nadzieję. Żyję tylko tą drobną Otuchą i nadzieją Że my umiemy śmiać się. A durnie nie umieją. Kto wie... może po wiekach, Kto wie... może w oddali, To jedno przed durniami Obroni nas i ocali. Tym śmiechem was zasłonię I do serca przygarnę. I może nie pójdziemy Ze wszystkim na hemarne... 1961 -------------- Teoria względności Gdy się ludzi ocenta Z różnych punktów widzenia - Ciekawa rzecz, jak się skala Pewnych wartości zmienia. Wadą staje się cnota, A zaletą - głupota. O przeciwniku - gdy zacny - Mówimy, że idiota. O stronniku, gdy trudno Przyznać nam, że rozsądny - Nie powiemy, że cymbał. Powiemy: "Z gruntu porządny". Gdy się mądrym człowiekiem Chlubi wrogi nam obóz - Stwierdzamy, że "inteligentny" I dodajemy: "łobuz". Gdy się w naszym obozie Łobuz szasta wybitny - Mówimy; "Twardy człowiek. Zdolny - mówimy. - Sprytny". Gdy nasz przeciwnik się potknie, "Zdrajca!" - głosimy krzykiem. Gdy stronnik zdradzi, stwierdzamy: "Nie był naszym stronnikiem". I to nas niesłychanie Na duchu podtrzymuje, Że przeciw nam są zawsze Idioci i tylko szuje. A z nami, wszyscy albo Roztropni, albo dumni, Albo z gruntu porządni, Albo bardzo rozumni. * Dziwne, jak punkt widzenia Automatycznie zmienia Skalę naszych kryteriów Uznania czy potępienia. Gdy my konfiskujemy - zasługa to narodowa. Kiedy nas konfiskują - Gwałcą swobodę słowa. Kiedy nas zamykają - Tyrani! Despoci! Kaci! Kiedy my zamykamy - Tośmy furt demokraci. Kiedy my "Precz!" wrzeszczymy - Tośmy patrioci polscy. Ci, co "Precz" wrzeszczą na nas - Wywrotowcy warcholscy. "Dwa a dwa cztery" u nas - To dogmat, to teologia. "Dwa a dwa cztery" u wroga - Wulgarna demagogia. Nawet sprzęt martwy, samochód, Zmiennej podlega emocji: Dla Becka - luksus, dla Seydy - Narzędzie lokomocji. * Dziwne, jak punkt widzenia Automatycznie zmienia Zasadę naszych wyroków Uznania czy potępienia. Co przed majem nikczemne, Po Maju naturalne. Do Września - święte, po Wrześniu - Znów nieodpowiedzialne. Co po maju - zbrodnicze, Słuszne- od października. Wszystko zależy, kto, komu, Co, czemu, kiedy wytyka. Przyznać komu, po męsku, W sposób najprościej rozsądny, Że choć wróg nasz - rozumny, Choć przeciwnik - porządny, I walczyć z nim, aż do końca, Do końca ceniąc go szczerze - Na to nas nie stać. To w naszym Nie leży charakterze. Nasza zasada: siebie Ze wszystkiego rozgrzeszać, Ale na przeciwniku Psy - o to samo - wieszać. -------------- Życzenie Co by mi przysłać z Kraju? Czy mam jakieś życzenie? - Zapytałaś mnie w liście. Od razu ci wymienię Jedno z mych wielu życzeń, Pierwsze mam je na myśli. Jeśli chcesz mi co przysłać W prezencie, to mi przyślij Pudełko od zapałek Albo lniany woreczek, A w nim troszeczkę ziemi Tamtejszej - cokolwieczek. Tyle, co weźmiesz w garstkę Na polu - w przydrożnym rowie - Albo na skwerku miejskim W Warszawie albo w Krakowie - W lesie, albo z czyjego Podmiejskiego ogródka - Gdziekolwiek tam się schylisz. Jedna grudka malutka Wystarczy - tyle ile Jedną obejmiesz dłonią. Przyślij mi ją do Anglii. Chyba ci nie zabronią, Chyba takiej przesyłki Nie skonfiskują tobie? Będę ci bardzo wdzięczny. Wiem, co z tą ziemia zrobię, A raczej, prawdę mówiąc - Ach, przyjaciółko miła - Wiem, o co poproszę żony, Ażeby z nią zrobiła. 1962 -------------- Testament Chopina Wiejski strumyk z Żelazowej Woli Szumi w lewej ręce barkaroli. Kiedyś kogut zapiał na podwórku, To on, ten sam, w tych kwintach, w mazurku. Księżyc po wsi włóczył się pochmurnie, Znieruchomiał, błyszczący w nokturnie. Bocian brodzi przez dawne mokradła Szuka gwiazdy co w etiudę spadła. W rozsypanych koralikach nutek Pierwsza miłość i ostatni smutek I tryumfów rzęsiste trzepoty I nostalgia chora na suchoty. * Cudem jakimś wziął ojczyznę w dłonie I przemienił ją w gorzkie harmonie, I przemienił ją w magiczne rytmy, I w melodie rzewne jak modlitwy. W srebrnoksięskie kropki, w czarne skróty I przepisał ją całą w te nuty I zapisał w swoim testamencie Dochowana, powtórzona świecie. * A tam ona jakby coraz żywsza. Od prawdziwej ojczyzny prawdziwsza. Aż po wieku słowikami wspomni, Mrokiem westchnie i deszczem zasiąpi. I Polakom, gdy będą bezdomni, On muzyka ojczyznę zastąpi. 1960 -------------- Gdybym... Parafraza z Ignacego Krasickiego Gdybym ja był Francuzem, to bym z pantałyku Dyktował światu gusta i zadawał szyku. Gdybym ja był Holendrem, to bym krowy doił. Gdybym ja był Prusakiem, to bym wojsko zbroił. W górę nos bym zadzierał, gdybym był Hiszpanem. Gdybym był Włochem, piałbym w operze sopranem. Gdybym był Angielczykiem, to bym flegmę ziębił. Gdybym był Rosjaninem, sąsiadów bym gnębił. Ja bym stawał na warcie, gdybym byl Szwajcarem. Gdybym ja był Turczynem, miałbym żeński harem. Gdybym ja byl Węgrzynem, wino piłbym tanio. A jak to być Polakiem, gdy Polaków gania? A jak to być Polakiem, kiedy Polak w dole I wszystko co miał stracił i popadł w niewolę? Niedobrze być nierządnym, słabym, mizerakiem, Wiem ja o tym. Jednakże wolę być Polakiem. 1963 -------------- Grudka ziemi "Tryumf oraz tragedia" Sztambuch pana Winstona Churchilla, encyklopedia Wojny, tom szósty, tytuł "Tryumf oraz Tragedia". Rok dziewięćset czterdziesty Czwarty. Dzień w dzień, bez liku Kłopotów. Z Polską kłopot Najgorszy. W październiku, Brytyjski wódz i premier Z nieliczną sztabową świtą Bawi w Moskwie, na Kremlu, U Stalina, z wizytą. Spotkali się oko w oko, Bo noty i listy na nic, By wymienić poglądy Na sprawę polskich granic. My tu wszyscy nerwowi, Co się z tych rozmów wykrzesa? A już nad Polską wisi. Sierp i młot Damoklesa I niebo się od łuny Bolszewickiej różowi. I w tym miejscu oddajmy Głos panu Churchillowi. * "Trzynasty października. Wieczorem, po kolacji, O godzinie 10-tej, Przybyli w delegacji Z petycją skierowaną Do mnie i do Stalina, Przedstawiciele rządu Polskiego. Wprost z Lublina Przyjechali do Moskwy, Na Kreml. Przewodniczący Delegacji wygłosił Adres następujący: "My żądamy usilnie, Nalegamy błagalnie, Domagamy się pilnie, Życzymy nieodwołalnie, Ażeby Lwów był w Rosji. My nie chcemy od wschodu Żadnych kłopotów ze Lwowem. W imieniu całego narodu Oświadczamy stanowczo, Że bardzo ucieszy nas to, Gdy wreszcie nam odbierzecie To cudze, nie nasze miasto!" I wręczył nam ulotkę Z pieczęciami. Rad nie rad, Przyjąłem do wiadomości Ten polski dezyderat. Spojrzałem na Stalina. A on, Stalin, z ukosa Spojrzał na mnie. Niedbale Zapalił papierosa I bez uśmiechu mrugnął. W tym mrugnięciu Stalina Była pogarda i cynizm, Satysfakcja i drwina. Mówił mi tym uśmiechem Tryumfującej kokietki: "Nu, proszę. Co pan na to? To moje marionetki. Moje pionki" (Pan Churchill Tak właśnie, bez obsłonki, Pisze "my pawns", to znaczy Dosłownie, "moje pionki".) "Pan słyszał co mówili? Nu, mają taką wolę. Czy można im odmówić? Nie można. Ja nie pozwolę". "Przewodniczącym który Wręczył nam tekst tej ulotki Był niejaki B. Bierut". Tyle tej anegdotki. Jeśli mi kto nie wierzy, Sprawdzajcie, towarzysze, W tekście pana Churchilla. Ja wierzę, że on tak pisze, W tym wypadku, jak było. Ze Bierut zabrał głos i W imieniu Polski żądał, Ażeby Lwów był w Rosji. * Spełnił swoje marzenie. Lwów jest w Rosji. A w chwili Gdy Bieruta w grób kładli I po sznurach spuścili W dół - z szeregów, co wkoło Nad grobem stały tłumne, Coś na trumnę upadło. Coś stuknęło o trumnę. Ziemi grudka malutka. Wśród tych żałobnych orszaków Ktoś ją cisnął o trumnę. Może który z Lwowiaków. Może spod chmur wysoko, Może spod gwiazd daleko, Grudeczka Lwowskiej ziemi Spadła na trumny wieko, Jakby kulka ołowiu, Jak gdyby kamień z bruku, Tak stuknęła - ostatnim przekleństwem tego stuku. Niechby ta grudka ziemi, Niechby ta ziemia lwowska Była mu ciężka. Ciężka. Ciężka jak nasza troska. I tęsknota, i gorzki Żal wszystkich lwowskich sierot Że Lwów jest w Rosji. Tak, jak Marzył o tym B. Bierut. 1956 -------------- Kochać nie warto Ten sam stolik, kieliszek i obrus, Ten sam kelner, co zna mnie od lat. I taka chandra, cholerna jak powróz, Ściska duszę i serce jak kat. I cały dzień jest taki sam, i cały tydzień, I będzie drugi, będzie trzeci - taki sam. I już nie mogę, już nie wiem, już nie widzę, Gdzie mam się podziać i co z począć z sobą mam! Kochać nie warto, lubić nie warto, Znaleźć nie warto i zgubić nie warto! Chodzić nie warto i leżeć nie warto, Przysiąc nie warto, uwierzyć nie warto! Pieścić nie warto, pobić nie warto, Stracić nie warto, zarobić nie warto, Sprzedać nie warto, kupić nie warto. Jedno co warto - to upić się warto! Upić się warto, upić się warto, W szynku na rogu wygłupiać się warto, W dobrej kompanii popić, to warto. Czystą kroplami zakropić, to warto! Wódkę do łbów ponalewać, to warto! Siedzieć i wzdymać, i śpiewać, to warto! Z sercem ściśniętym, z duszą otwartą. Upić się, upić się - to jedno co warto! Także nie warto!!! -------------- Dwie Ziemie Święte Tu, w Bazylice, u Grobu Jarzą się świece a świece - A tam teraz pszczoły złote Brzęczą w pasiece. Tu słońce monstrancją wieczną Płonie w niebie jaskrawym. A tam, w szarych dżdżach, garbate Wierzby mokną nad stawem. Tutaj - ten kamień może Jego stopy pamięta! Ach, święta tutaj ziemia! Tamta jest także święta. Tu Betlejem błyszczące, Tam jakaś zgubiona wioska - A po niej też rankami Chodziła Matka Boska. Chodził zmierzchem Pan Jezus, Kwiatki Go poznawały, Wtedy właśnie tak mocno Maciejki przed chatą pachniały. Jaskółki plotły się nad Nim I wróbelkowie głodni, Ludzie Go nie widzieli. Ludzie nie byli godni. Ach, święta tamta ziemia, Wioska; wierzba, pasieka - Tym droższa, że taka biedna, Tym bliższa, że tak daleka. I tym w sercu najżywsza, Że pod okiem zgubiona - o ziemio niezapomniana! Nigdy nie opuszczona! O żołnierzu bezsenny W czarnym mroku namiotu, Serce się w tobie zanosi Piosnką, marszem powrotu. Z ziemi świętej do świętej - Jakby od Boga do Boga - Żołnierzu, jak cudowna, Jak piękna przed tobą droga! Jerozolima, kwiecień 1941 -------------- Ból serdeczny, rozwagi wstrzymywany siłą Niby z gracją się pętam, Niestety, sam pamiętam: Żyd. Co robić? Serce broczy, Patrzeć endekom w oczy Wstyd. Udaję, że niby z arian... Z żadnych arian! Skąd Marian! Srul!!! Nawet nie z Lubartowa - Z Jagiellońskiej! Ze Lwowa! Ból! -------------- Wstęp do bajek (Parafraza z Ignacego Krasickiego) Był radca, co do kozy na cztery dni wskoczył, Za to, że minimalną taryfę przekroczył; Było miasto codziennie gruntownie czyszczone, Redakcja, co od wiersza płaciła koronę; Był syty kamienicznik i głodny generał, Wydawca, co się wciąż za poetą obzierał, Był tani biały cukier i chleb miejski - zdrowy, I "Urząd do zwalczania lichwy żywnościowej" Sprawiedliwy, skuteczny - postrach dla paskarzy. Był profesor wszechnicy, co żył ze swej gaży, "M.S.O." co poprzysiągł sobie nigdy nie pić, Marka, co się bez gumy dawała przylepić. Było do wynajęcia - w śródmieściu - mieszkanie Urządzone z komfortem - a co główna - tanie, Był krytyk teatralny bez autorskiej weny, Co znał piękne aktorki jedynie ze sceny. Stróż, co gołoledź pilnie usuwał sprzed bramy, Pięknym stylem pisane kinowe reklamy, Głodna kuchnia, co dbała o gości żołądek - Jednym słowem - bajeczny był ład i porządek! - "Phi! Co też to za bajka?!" - Każdy mi odpowie - Zaraz przyjdzie pointa: To było we Lwowie... 1919 -------------- Mixta composita Tam, Gdzie jest jeden Polak Sam - Jest Polska, jest patriotyzm i duch I serce w piersi płonące, jak smolak. Tam, Gdzie jest Polaków dwóch - Nie ma Polski, ni uczuć dziewictwa: Tam Są już - dwa polskie stronnictwa. - Błąd rodzi błąd. Rząd rodzi rząd. Wszyscy jesteśmy gotowi, Wierzyć nowemu Sejmowi, Iże w tym będzie mieć całą ambicję, By starych waśni wytracić tradycję I przeć ku zgodzie całą swoją mocą. Na razie Jedno się zagadnienie, jakby na obrazie, W naszym sejmowym kreśli domu: Nie - kto ma z kim iść i po co? Ale - kto przeciw komu Ma utworzyć Front. - Słusznie. Jeśli w nas dawna tężyzna Ma ożyć, Musi się ocknąć dawna rycerska zasada, Która powiada: Jedna jest tylko na to rada, Jeśli inne niżli ty ma zdanie: Sprawić mu lanie. - "Gdzie się dwóch bije, tam trzeci korzysta". Ta prawda stara jest i oczywista. Tę drugą prawdę też mi każdy przyzna - Że nigdy trzecim tym nie jest - ojczyzna. - Wiele, sejmie, przed sobą masz poważnych zadań, Nie trać więc czasu na jałowość gadań Pustych bez echa. Wiedz, że żyjesz dziś - Weź się do pracy: Bij się, kop i gryź. - To niech frasunek będzie pierwszy twój: Nowy poselski strój. Zbroja, stalowe kaski, Gazowe maski, Piszczałki, gwizdki i trąby, Handgranaty i bomby, Od stóp do głowy. Zasię strzeleckie rowy Przeciągnij całym sejmowym placem, By się prawda ujawniła stara: Bellum para, Si vis pacem. - Co lepszy narodu syn, Głosem grzmiącym jak gongi, By zmyć się ze starych win, W krąg nawoływał on O "Czyn" - Dziś jest to bezprzedmiotowe. Mamy warunki nowe: Na co niektóre miny Potrzenbe są ręko-czyny. - Wszystko się u nas ciągle zmienia Nie wiedzieć na co, jak i skąd? Za rządem idzie rząd, Za gabinetem gabinet. Jednego tylko zmiana non attinet, Jedno się nigdy nie zmienia: Polska sztuka rządzenia. Na każdą wadę Mamy radę, Na każdy wypadków bieg Jeden skuteczny lek, Jeden sekret: Napisać dekret. - Albowiem tak się już na świecie dzieje: Im co mocniejsze, tym prędzej niszczeje. Rdzewieje zbroja i kruszy się rapier, Jedna jest tylko wieczysta rzecz: Papier. - Co będzie w Polsce za lat pięć? Chcieć dzisiaj wiedzieć - próżna chęć. Nowe się rzeczy dzieją z każdym dniem, Los jest kapryśny - (jak przysłowie uczy: Fortuna kałem się tuczy) - Ja tylko jedno wiem I chcę być całkiem szczery: Za pięć lat owych Z wiosną, Gdy się ukończy sejmu władztwo, Wzmoże się w kraju bogactwo, Bowiem fortuny wielkie polskie wzrosną O czterysta czterdzieści cztery Nowych. - Mógłbym tak pisać jeszcze rok, Co krok Natykam się na nowy kawał, Który by także się nadawał, Aby go w wierszu puścić w skok Na wszystkich marnych rzeczy nawał. - Z sensu się rodzi sens, Za rymem rym się rodzi: Jeden proszony przychodzi NIechętnie i ociężale, Jak gdyby nie chciał wcale - A drugi przychodzi, jak gość. Od razu z wszystkim się godzi I czuje się w wierszu wspaniale. Jeden się spaźnia, na złość, A drugi przybiega jak goniec, Któremu się śmieje Meta I tak to się długo dzieje, Az wreszcie poeta Ma dość I pismem nieco szerszym Pisze pod wierszem koniec 1922 -------------- Romans w słowniku (BALLADA Z EPILOGIEM DLA JEDNEJ PANI) Był raz uczony człek - czarownik, Co czarodziejski miał ołówek I czarodziejski gruby słownik, A w nim zamknięte mnóstwo słówek. W ogóle wszystkie słowa, które Zna ludzki język: stare, płoche, Radosne, smutne, złe, ponure - Razem mniej więcej milion trochę. I raz ołówkiem w słownik gruby Stuknął i szepnął coś - Bóg wie co! I rzekł do słówek - tak dla próby: Możecie teraz przejść się nieco! I w mig się ziścił czar przemiły, (Czarownik nie był byle pacer!) I wszystkie słówka się zbudziły, Wszystkie wybrały się na spacer. Powychylały mnóstwo główek, Ruchomych, chybkich, szybkich szyjek, Ze wszystkich linii i linijek Wyległo milion trochę słówek. Zaczęły szumieć, szemrzeć, szeptać, Odmieniać się i koniugować, I chodzić, szperać, szukać, deptać, Witać się, łączyć i stopniować. I pomieszane w tłum szły śmiele Na wszystkie strony - i stronice - Całkiem jak ludzie, gdy w niedzielę W południe wyjdą na ulicę. * Przypadek chciał, że tuż przy rogu, Tam, gdzie się kończy setna strona, Natknęły na się idąc drogą Dwa małe słówka: On i ona... Ach! On był jednym z męskich imion, I ona - femininum genus - I on był piękny jak Endymion, A ona - całkiem tak, jak Wenus! I tak naprzeciw siebie stali I słodkie czuli niepokoje - Tak się oboje zamieszali - Zaczerwienili się oboje - Jak to się stało - on nie wiedział I ona nie wiedziała czemu, Że zaraz on się jej powiedział - Ona się powiedziała jemu - - A chociaż przedtem w alfabecie Stali w zupełnie różnych słówkach, Tak się zgadzali jakoś przecie Przedziwnie pięknie w swych końcówkach. - Choć każde inne miało imię. Inną literę początkową - Tworzyli razem, w jednym rymie. Jak gdyby jedno nowe słowo - Więc, choć się on na M zaczynał A ona - ona - no - dyskrecja... Ten był spotkania słodki finał: Miłość... ach, cóż mam więcej rzec ja? Postanowili rzucić słownik I pójść zeń precz w daleki świat - Lecz w czas ich przejrzał zły czarownik (Sam nie wiem. jak on na to wpadł?!) Od razu strasznie się rozgniewał. Coś szepnął bardzo czarodziejsce: "Tego się - krzyknął - wam zachciewa?! Zaraz mi marsz na swoje miejsce!!" Stanęli smutni, rozszlochani, Żałość ich w swoje skręty wzięła, On tylko zdążył szepnąć: "Pani!" - ona już nic mu nie szepnęła... I poszli. Ona w swoją stronę lon tam, gdzie był przedtem domans. Maleńkie, ciche łezki słone - Na tym się skończył cały romans. To wszystko dotąd była prawda, Tak się też kończy - żle, rozpacznie, Lecz teraz niech się bajka zacznie - w niej zawsze wszystkim szczęście traf da. Przyszedł możniejszy tam czarownik. Co cudowniejszy miał ołówek, Tak samo puknął w gruby słownik I tak rzekł do obojga słówek: Omega, alfa, gama, beta! Nikt się miłować wam nie wzbrania! Tam, gdzie jest miłość - do gadania Mam tylko jeden ja - poeta. Tam więcej znaczy moje słowo, Niż wszystkich zaklęć czarny dym - Wyjdźcie! Miłujcie się na nowo! Ja z was na wieki czynię - rym! Więc ręka w rękę już poszły w życie Słówka i przeszły je wzdłuż i wszerz, I kto je spotkał, stawał w zachwycie, I mówił: Ach, co za udany wiersz! Epilog O pani - teraz chyba już przecie Zgadłaś morału tej bajki zawiłość? Więc - inne prawa są w alfabecie, A znów ma inne prawa miłość! Inne są tutaj i tam porządki I nie ma na nie stanowczo wymówki: Tam przede wszystkim chodzi o początki, A tu - w miłości - raczej o końcówki... 1923 -------------- Wierszyk nie całkiem sentymentalny Czy myślisz o tym, mój drogi, Czasami w nastrojach podniosłych, Jakeśmy to się bawili W starych, w całkiem dorosłych? Ty chciałeś być woźnicą, Lub konduktorem tramwajów, Albo na morzu płynąć W dal do nieznanych krajów. Ja byłem słaby i wątły, Więc chciałem zostać poetą I pisać cudowne bajki - A dzisiaj wiemy - to nie to - Wierzyliśmy, że nas wróżka W każdym uśmiechu spotka, Że pozłacane orzechy Są złote - aż do środka. Chodziliśmy dzisiaj w zbrojach, Jutro w purpurach monarszych - Tak się nam bardzo śpieszyło Do tych dorosłych, do starszych - Jakoś się stało inaczej, Bez wróżek i bez uśmiechów - A może nie należało Tłuc pozłacanych orzechów? Spróbujny, mój drogi, raz jeszcze - Gdy się choinka rozświeci. Będziemy się bawić znów W cudowną zabawę - w dzieci. Ja zechcę być chyba - poetą I pisać cudowne baśnie. Życie nam powie - to nie to! A my powiemy - to właśnie! Tylko musimy, mój drogi, Wprzód jedną się związać umową! Orzechom pozłacanym Będziemy wierzyć "na słowo". 1923 -------------- Intermezzo Bardzo kocham we wierszach poetycki wykwint, Muzyczność przezroczystą, jakby morski szmaragd. W rymach oktaw uśmiechy, rzewność sekst i łzy kwint I rytm szumiący pianą ukrytych katarakt. Treść winna słowom dawać koloryt i ciężar, Błyskać w słowach, jak brylant błyska w łuskach facett, Snuć się wśród nich, jak cenny zapach chińskich kaset, Być jak wino mrożone, w którym czai się żar. W słowach winno być wszystko - blask, łzy, słodycz łagód, Ognie, mgły, róż aromat i puszystość Buchar - Treść wiersza winna winem być z najrzadszych jagód, Ale smak najprawdziwszy daje winu puchar. 1923 -------------- Epitafia Zenon Miriam-Przesmycki Miriam był ministrantem - Przesmycki ministrem. Bywali u poetów, pisywali w domu. Miriam ścigał chimery i gardził filistrem, Przesmycki spokojny nie wadził nikomu. Gdy Miriam, wyczerpany, wdrapał się na Parnas, Smyknął za nim przez teki przesmyki Przesmycki. Potem wierszy Miriam a zaczął nudzić czar nas, I Przzesmycki zakończył swój rząd poetycki. Potem obu ich przyjął cmentarz katolicki. - Anim zbyt wiele płakał, ni się stroił w kir jam - Dzisiaj leżą pospołu Miriam i Przesmycki, Szkoda tylko, że umarł przed Przesmyckim Miriam. J. Ign. Paderewski Jak każdy gracz miał pecha: Grał i z losem igrał. Nie ocalił go sztuki najczystszej integrał. Póki grał, póty wszystko, jako chciał, tak wygrał. Dopiero gdy grać przestał, wtedy wszystko przegrał. Nie zdołało natchnienie, wielki kunszt i wena Prawicy i lewicy w jeden akord zebrać, Był jak Troja - zgubiła go piękna Helena, Choć nikt mu jej - jak Troi - nie pragnął odebrać. Tu leży i już żaden nie wskrzesi go kleryk. Zaiste dziś najmędrszą wiedzie gospodarkę. Pojechał na koncerty do obu Ameryk, Chce tam zyskać dolary. Bo tu stracił markę. Kazimierzowi Przerwa - Tetmajerowi Lubił, kiedy kobieta mdlała mu w objęciu, Gdy w narwanych nirwanach snem mu szumiał Schumann. Na Podhalu, na halach swe triumfy święcił, Papierotyczny Pierot, pierwszy erotuman. Lecz gdy spowszedniał urok tych starych herezji, A na nowe nie stało już nerwów ni werwy, Wtedy umarł Kazimierz. Dziś w polskiej Poezji Nie ma już Tetmajera - i nie ma w niej Przerwy. Epitafium Boyowi Kiedy Boy się zrobił starszy Wszystko w nim powoli sparszy- wiało. Imitując starą ciocię Tryndał się przez życie ocię- żało. Z rymów światem wziąwszy rozbrat, Miast ambrozji żył już rozbrat- lami. Gdzież Michalik, Rydel, Esik, Szopki, które w Polskę przesik- ały? Znikły dawne płoche słówka, Stare nie wracają znów ka- wały! Z celną się rozstawszy strzelbą Platoniczny flirt snuł z Melpo- meną. Nie wiem czemu - jak Kambizes - Gził się z kulisami ze s- ceną. Chciał się udrapować Szyfman W Boya aureolę i w man- tyllę, Lecz poznało każde oko, tracą nawet kroko- dyle. Dziś choć umarł, Boy jest łysym Szanowanym mężem i sym- bolem, Bo w tym cały jest ambaras, Aby wzas się skryć pod paras- olem. 1924 -------------- Przypowiastki (Z ELEMENTARZA DLA DOROSŁYCH) Szlachetny bogacz "Nie czyń nigdy bliźniemu, co tobie niemiło!" Zdanie to z dawna mądre jest, będzie i było, Ale niewiele znaczy i najmędrsze zdanie - o jedno chodzi głównie - o zastosowanie. Wychodził z domu bogacz. Przed domem stał żebrak. (Bogaczy jest niewielu, lecz żebraków nie brak.) Spojrzał żebrak, jak gdyby bogacz był mu dłużny Przystanięcia, rozpięcia futra i jałmużny. Zastanowił się bogacz z obliczem ponurem: Gdybym j a tak przystanął w biały dzień pod murem I gdyby ktoś mnie - mojej godności nie ceniąc - ni zowąd wsunął w dłoń brutalnie pieniądz, Uciekłbym znieważony, jak pająk po gzymsie. Czułbym się upokorzon lub obraziłbym się! Stąd jest wniosek: nie wolno zachowaniem takiem Upokorzyć bliźniego - choćby był żebrakiem!" Minął bogacz żebraka dyskretnie i z taktem I szedł dalej, do głębi wzruszony tym faktem, Że się w nim przykazanie najmędrsze spełniło: "Nie czyń nigdy bliźniemu, co tobie niemiło..." Dwie racje "Świat jest głupi, nikczemny, zły i niewygodny!" Rzekł raz, pełen goryczy, pewien mędrzec głodny. - "Bluźnisz pan i przesadzasz, odparł drugi mędrzec - Patrząc zbyt subiektywnie! - Muszę ci w ten pęd rzec. Nie dostrzegasz, że świat jest dobry, znakomity I piękny - popatrz tylko na mnie: Jestem syty!" Obaj mędrcy, zaiste, równą mieli rację. Prawda? - jest tylko jedna. Dwie są sytuacje. Jedna prawda dwie racje zawsze z sobą wiedzie: Inna jest przed obiadem, inna po obiedzie... 1924 -------------- Z "Ogrodu fraszek" Przysłowia I Przysłowia są najtrwalszym bogactwem narodów, W każdym najgłębsza mądrość kryje się u spodów - Ileż mądrości ludziom z tego zdania przyszło: "Nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło"? * Pan A - kradł, zdzierał, łupił, szachrował, paskował, Co mógł, z kraju wywoził, czego nie mógł - chował. Było źle: Głód, drożyzna, nędzy kierat twardy - Ale wyszło na dobre: Pan A ma miliardy. Pan B - ze szkół wylany, jął się dziennikarstwa, Szkalował, szantażował, lżył, rozsiewał łgarstwa. Było złe: Bezwstyd, cynizm, czci zanik i kwasy - Ale wyszło na dobre: B jest królem prasy. Pan C był politykiem. Waśnił, wichrzył, wadził. Dziś - za dolara - pomógł. Jutro - za dwa - zdradził. Było złe - każdy dojrzy okiem najmniej bystrem - Ale wyszło na dobre: Pan C jest ministrem. * Mądrość w mądrym przysłowiu trzeba mądrze pojąć. Każde przysłowie prawdę pokazuje twoją-ć! Pojąwszy zło, czyń śmiało i miej serce chrobre - "Nie ma nic złego, co by nie wyszło na dobre"... II Bądź skromny. Nie prowokuj losu ostrych igieł: "Lepszy jest wróbel w garści, niż na dachu szczygieł"! Chyba, że niezbadanym losom się spodoba, Że i szczygieł i wróbel są na dachu oba... III Gdy zeń łuski skrobano na kuchennym stole, Milczał szczupak, choć cierpiał najdotkliwsze bole. Chociaż wił się w męczarniach, jak w ukropie szatan - Milczał karp, ostrym nożem ćwiartowan i płatan. Bowiem wczas się obydwaj dowiedzieli o tem, Że choć mowa jest srebrem, milczenie jest złotem! IV Stanął mędrzec przed bramą: (Snać na kogoś czekał) Wtem wypadł pies - i zachrypł. (Tak głośno nań szczekał) Mędrzec się pobłażliwie uśmiechnął spod wąsa: "Pies, który głośno szczeka - wiem - nigdy nie kąsa!" Pomyślał tak i naraz - o niezwykłe cudo! - Pies skoczył, ugryzł mędrca i rozdarł mu udo. Mędrzec upadł krwią brocząc i jęknął: Bogowie! Gdzież jest prawda, gdy kłamie najstarsze przysłowie?! Odrzekli mu bogowie: Cichaj, głupi chamie! Przysłowie mówi prawdę - tylko ten pies kłamie... 1924 -------------- Żywot człowieka w Polsce wytwornego Przyzna pan niewzruszoną tej prawdy bezsporność: Co jest cnota największa! Żywota wytworność. Przyjm pan przeto mój przepis, bez krytyk a dziwot, Jaki ma być człowieka wytwornego żywot. Wstaję wcześnie. Zegarek wycykał dwunastą. Przez jedwabne rolety brzęczy z cicha miasto Jak daleki samowar i na pokój w mroku Nalewa odwar szmerów, głosów, śpieszeń, kroków - Tak myślę. A już lokaj przynosi śniadanie, Bladożółty ananas moczony w szampanie, I nastawia gramofon (charlestona rytmika Zastępuje trywialną zgiełkliwość budzika). Masaż. Czasami kąpiel. Jedwabna koszula, Lakierki (co dzień nowe), frak (tylko od Poola), Jeszcze monokl - już wszystko. A teraz robota. Przed pałacem mój rolls-royce (100 Hp) dygota. Szoferowi sekretarz dał plan jazd, tem samem Oszczędzam sobie rozmów niepotrzebnych z chamem. Szybko składam wizyty, a względnie bilety, Potem obiad, co dzień w towarzystwie kobiety. W poniedziałek Malicka, we wtorki Kamińska, We środy Modzelewska, we czwartki Z i miń ska, Co piątku Pogorzelska, w soboty Ordonka. W niedziele - jak się zdarzy. Czasem czyjaś żonka, Czasem nowa znajomość, choć zwyczajnym splotem Z nowymi spędzam wieczór. (Ze względu na potem...) Po obiedzie - zależy, jak co. Bardzo lubię Bridge'a w kółku znajomych, jeśli nie, to w klubie. Grywamy wprawdzie tanio - sto złotych - nie więcej, Toteż mało wygrywam - po parę tysięcy... Po bridge'u - cóż? - opera, jeden akt - czasami Dramat, chociaż mnie nudzi, mówiąc między nami, Jestem człowiek współczesny, a teatr się przeżył - Truno żądać ode mnie, bym na serio wierzył W śmierć aktorki, a potem bym się z nią zadawał... To przecie - nekrofilia - ha co? - dobry kawał? Uśmiecham się. Półgłosem. W dowcipy nie wierzę. Żaden dowcip niewart jest, abym rżał jak zwierzę. Na ogół nie uznaję humoru - to bywa, Że się czasem dowcipów świadomie używa. Na przykład, gdy się czasem chce uwieść po drodze Podlotka - lecz ja panny niechętnie uwodzę. Te fochy niepotrzebne, a płacze, a krygi... Mniejsza z tym. Gdy jest sezon, chodzę na wyścigi. Trzymam parę koników - Menzalaric - Forward, Jeszcze dwa - trzy - nie więcej, bo i co nasz tor wart? To wina naszej trawy - w Epsom oczywista Trawnik na torze liczy lat równiutko trzysta, Ma pedigree - i słusznie - koń, trawnik czy hrabia Bez rasy tylko dużo blamażu narabia. Czy teatr, czy wyścigi - wieczór w każdym razie Zaczynam od kolacji - zazwyczaj w Oazie. Chodzę tam już z nawyku - ten skrzypek Rafałek Gra zaraz "Ałławerdy" - to jest mój kawałek. Tak do rana. Tańczymy - oberki, charlstony. Moja marka - Mumm - cordon vert - jestem zmęczony. Chcę iść. Nie chcą mnie puścić. Aż gdy się wymigam, Wracam rano i w domu jeszcze...... Jak pan widzi, rzecz cała prosto się układa. No tak - pieniędzy trzeba. Lecz na to jest rada. Rób pan to, co ja robię - to jasne jak szkło - Chcesz żyć, jak ja wytwornie - pisz dla "Qui pro Quo' 1927 -------------- Gwiazda i dziewczyna Przed gablotką z fotosami z kina (Z kina "Mewa", czy "Bajka", czy "Lot") Na ulicy przystanęła dziewczyna Jedna z wielu, jakaś z tłumu, taka ot... Przystanęła idąc nie wiem dokąd, I już stała z pół godziny, nie mniej I patrzała w ten magiczny prostokąt Z fotosami gwiazdy Nory Ney. I myślała, że jest smukła i śliczna, Że ma krucze - nie - że złote włosy, Że jest "dziwna" i fotogeniczna I widziała - poprzez te fotosy - Że ktoś zbliża się - królewicz z bajki I przemawia do niej: Reżyser jestem! Słowa jego słodkim drżą szelestem. - Twoje oczy - mówi - niezapominajki. - Takie oczy - mówi - to kariera. - Takich oczu drugich - mówi - w Polsce nima. Angażuję panią. Na partnera Kogo wolisz? Syma. Tylko Syma!... I zamawia ją, jutro, na piątą. Ona wchodzi w tę krainę czarów. Sym tam jest... Już jej dają a conto. 500 złotych - nie - tysiąc... dolarów. Tyle sukien!... I gra z Symem. I z Bodo. W atelier. Takie boskie ma ciało. Że jest szpiegiem X - albo nie - panną młodą, Bo jej zawsze było lepiej na biało. Jest już znana i sławna i wielka. A Miśkowska aż wytrzeszcza ślepie. Rany boskie! To przecież ta Felka, Co to u mnie pracowała w sklepie. W jakim sklepie? Już na jachcie płynie. S y m i Bod o kochają się w niej... Przy wpatrzonej w fotosy dziewczynie Stała w mroku gwiazda - Nora Ney. I myślała, patrząc na dziewczyny Wniebowziętą, uśmiechniętą twarz: - Jak zazdroszczę ci tej cudnej godziny! Sama nie wiesz ile szczęścia znasz. Ach! Pół życia dałabym ci swego I fotosy swe i tualety I partnera najpiękniejszego, Wszystką sławę i wszystkie podniety Żebym mogła znów tak wierzyć, jak ty! I jak ty być tak wielką artystką, Tak rozumieć marzenia i łzy, I uśmiechy i miłość i wszystko! Żebym mogła znów myśleć inaczej, Żebym ja rozumiała to też, Że to wszystko naprawdę coś znaczy, Że to wszystko jest tak, jak ty, dziewczyno, wiesz. 1934 -------------- Nierozsądne wychowanie W domu bili mnie za młodu, Że nie miałem samochodu. Krzyczeli na mnie: idioto, Dlaczego chodzisz piechotą?! Bił mnie ojciec, łając: synu, Znów masz krawat nie z Londynu! Z pogardą patrzała mama, Że nie z "Old England" pyjama. Stryjek bijał mnie wieczorem, Żem jadł bliny nie z kawiorem. Wujek znowu bił mi pyski, Gdym pił piwo, a nie whisky. Babcia mi wsypała baty, Żem z Wieniawą nie był na ty, Straszna była w domu scena, Żem raz pił Winkelhausena. Biła ciotka, choć anielska, Gdy garnitur miałem z Bielska. Wymyślali od endeków, Gdym opuścił jour u Becków. Pradziad się obrócił w gróbie, Kiedym w bridża grał nie w klubie. Tłukli, tłukli. Bili, bili, Aż na swojem postawili. * A ja tylko to jedno mam w głowie - Patrzę w ogień na weneckim kominku - Żebym teraz, w tej chwili - we Lwowie Siedział sobie, siedział sobie w szynku. I pił wódkę (po cholerę mi wino?) - Och, jak miło marzeniem się łudzić! - Żebym siedział z jaką zwykłą dziewczyną, Żebym umiał się z taką nie nudzić. Mdlą mnie w gardle antrykoty, bryzole - Mnie kiełbasy! Sera i salami! Chrzanu, chrzanu! I łokcie na stole!! I palcami! Palcami! Palcami!! * A ja marzę od najmłodszych lat I tak marzyć będę całe życie - Żeby kiedyś wstać wcześnie, o świcie, I wyjść z domu, i po prostu - w świat. Gdzieś za Łomżę, pod Jasło, za Brześć, Gdzieś nad Bugiem, pod Kowlem, przez Żabie Tylko wlec się i włóczyć, i leźć W ranków szkło i w wieczorów jedwabie. Gdzieś po błocie, między brzozy, w piasku, Drogą, lasem, nad rzeką - po świecie, W spiece, w deszczu, i w mroku, i w blasku, Z kijem w ręku i z plecakiem na grzbiecie. * A w plecaku - - - - - - - - - W plecak się nie zmieści. Trza by kufra.... A kufer na auto?... Po tych drogach nie przejedzie. O boleści! - No to szosą do Radomia na obiad. * Jest człowieka zniszczyć w stanie Nierozsądne wychowanie. -------------- Przekleństwo inteligencji Rzecz w tym właśnie - że można i tak I siak można i także na wspak. Tędy można, tamtędy, jak chcesz. I tak samo: i przeciwnie też. I tu można i nie tu i tam I gdzie indziej - jak uważasz sam. Można prosto i w górę i w dół. Na całego i można przez pół. I dlatego, bo widzisz i wiesz, Że tak można i na opak też, Że tak samo i tutaj i tam I po środku - jak wybierzesz sąm, I że można i w górę i w dół, Na całego i także na wpół I dokoła i naprzód i wstecz - Z tego potem się bierze ta rzecz: Że już wcale nie można. Ni tak, Ani siak, ani owak, ni wspak, Ani w głąb już nie można, ni wszerz, Tu nie można, tam nie można też, Ani w górę, ni w dół, ani w przód, Ani wprost, ni na przełaj, ni w bród, Ani w bok, ni na przekór, ni wstecz - Jakżeż trzeba? A właśnie: w tym rzecz. -------------- Ej, uchniem! Jakby za pawim z tyłu ogonem, Po świecie chodzę z milionem Nie załatwionych spraw. Pozornie - prawda? - spokojny, Wyttworny - prawda? - przystojny, Usiadłem i piję mokkę. A ogon - ej, uchniem! - wlokkę, Jak paw. Wezwania, spotkania, Terminy Przekroczone, Godziny Pomylone, Notesy, adresy. Rachunki Zaniedbane, Sprawunki Zapomniane, Raty, wizyty, Książki nie oddane, Bilety nie złożone, Kobiety obrażone. Mężczyźni Rozgoryczeni - Rośnie lawina kamieni, Piętrzy się głaz na głazie, Dudni po biurku, grzmi - Listy: "... będziemy zmuszeni..." Listy: "... w przeciwnym razie..." Listy: "... w przeciągu trzech dni..." W nocy, do rana, fala Nad łóżkiem się w mroku przewala: Miałem być w Riunione. Nie byłem. Miałem kupić oponę. Przepiłem. Miałem napisać do Bandy. Zaliczkę dostałem. Nie napisałem. Miałem dzwonić do Wandy. Numer zanotowałem. Notes zgubiłem. Nie zadzwoniłem. Miałem czekać na przystanku. Nie chciałem. Chciałem wpłacić do banku. Nie miałem. Miałem odpisać Loli, Siedzi w Rabce, serce ją boli, Napisałem, List do kieszeni włożyłem, Rok w kieszeni nosiłem, Garnitur sprzedałem. Miałem założyć bilety. Dla kogo? Dla kobiety? Na co? Na Dziada? Na kiedy? Ach, wszystko zapomniałem. Miałem wnieść rekurs do wymiaru Podatku dochodowego Za rok tysiąc dziewięćset Trzydziesty i trzeci. (Jak ten czas leci!) Nie wniosłem. Powinienem był zostać mały, Niezaradny, niewinny, nieśmiały - Podniosłem. Brom biorę. Próbuję spać. Już się oczy kleją. Już świat w głowie zaczyna się chwiać Senną zawieją. Nagle, jak wściekły ryś Pod gardło skacze myśl - Miałem być na kolacji... Spotkać się w restauracji Ze Stasią... którego? Tak!! Dziś!!! Pewnie przyszła, siadła, Trochę czekała, Zaczęła jeść, zjadła - Pieniędzy nie miała - Na miłosierdzie boskie! Biedne dziewczę beztroskie - Na miłosierdzie boskie! Sen pierzchnął. W uszach świst. Przewracam się, ciężko dyszę. Zaraz rano - napiszę list... Poślę kwiaty - napiszę list... Zachoruję - napiszę list... Nie napiszę!!! DO PANA MINISTRA Mariana Hemara ZAMIESZKAŁEGO W WARSZAWIE PODANIE Panie ministrze, panie ministrze Wielka jest pańska władza. Ponad panem - już tylko kawałek: Już tylko Pan Bóg. I Pan Marszałek. Panie ministrze, panie ministrze - czemu pan mi przeszkadza? Pan przychodzi sprężystym krokiem, Przedpołudniem do ministerstwa Na Nowym Świecie. Woźni się prężą. Wojłokiem Obite są drzwi w gabinecie. Ze ściany spogląda czerstwa, Ojcowska i uśmiechnięta Twarz Pana Prezydenta. Cisza i połysk posadzki I straż za drzwiami gabinetu. Uśmiech portretu Dodaje panu państwowotwórczej mocy. A u mnie jest wtedy trzecia lub czwarta w nocy, Za oknem szumi wiosenny deszcz I pokój jest pełen szmeru. Przed sobą mam pustą kartkę papieru I pewną fotografię, A kiedy na nią popatrzę - już pisać nie potrafię, Tylko wzdycham. A potem, w południe, co kilka dni, Budzi mnie ostry dzwonek u drzwi, Wścieka się, zrywa mnie, chrypie najgroźniej - Za drzwiami stoją wyspani woźni. W ręku papierek, a na papierku Podpis, pieczątka, szereg numerków, Żebym podpisał, żebym się stawił, Żebym się zgłosił, żebym się zjawił, Żebym poprosił, żebym pochodził, Żebym zeznawał, żebym dowodził, Żebym uiścił - panie ministrze, Ja nie uiszczę! Panie ministrze, panie ministrze - Niszczy mnie ta zabawa. Niech pan przeniknie te wiersze najczystsze: Niech pan mnie wyjmie spod prawa! Niech mnie nie broni żaden dyplomata, Daleko ani w pobliżu, Ani Lipski w Berlinie, ani Lechoń w Paryżu, Ani Jarosław w Kopenhadze, Przed intrygami świata, Przed Beneszem, przed Orgeschem, Przed Hitlerem, Przed paktem czterech - Już sam sobie z nimi poradzę. Niech moich listów poczta nie przewozi, (Nie mam do kogo pisać.) Niech w mym imieniu nikomu nie grozi Żaden Sąd Grodzki, żaden Sąd Handlowy, Niech nade mną nie czuwa granatowy Posterunkowy, Niech o mnie z wolna zapomni Ogromny Aparat Państwowy. Zwrócę wam dowód identyczności, Wszystkie papiery tajemnicze - I niech mnie wykreślą ze spisu ludności. Niech się nie nazywam. Niech się nie liczę. Jak gdybym umarł. Panie ministrze, panie ministrze - Ach, to nie objaw buntu! I to nie opór bierny, ni czynny - Jestem bezradny z gruntu I z grontu jestem niewinny. Mów pan, co chcesz i co chcesz twierdź Karć mnie surowym słowem - Ja wolę grzywnę, więzienie, śmierć, Niż stać przed okienkiem państwowem. Stać i tłumaczyć obcemu panu, Że urodzony we Lwowie, że wolnego stanu, Że w wojsku służył, że książeczkę ma, Że wyznanie, że trzydzieści dwa, Że literat - i wtedy się zawsze rumienię, Zaczynam się jąkać, okropne zmęczenie Przetrąca mi krzyż i rozluźnia kolana, I stoję przed oknem jak szmata zdeptana I wstyd mi za siebie, za niego, za pana I wszystko jest razem koszmarne i dziwne - Panie ministrze! - ja proszę o grzywnę! Panie ministrze, panie ministrze Męczy mnie ta tortura! Jeden pan uratować mnie może Jednym skrzypnięciem pióra. Będę pana wspominać z czcią i wzruszeniem. Nie zapomnę panu nigdy pomocy. Księżyc zielonym spojrzeniem Świecić mi będzie w okno każdej nocy. Będę miał spokój i ciszę. Będę słuchał, jak szumi daleki świat I będę pisać o tym, co z daleka usłyszę - O tym deszczu wiosennym, O wzdychaniu bezsennym, Dziecinne piosenki, niewinnne kawały - Ot i mój zawód cały. Może czasem zatęsknię do ludzi. Z to rano mnie żaden woźny nie obudzi. -------------- Uczeń czarnoksięski O, gdybym kiedy dożył tej pociechy, By moje piosenki umknęły spod strzechy! Żeby kmieć żwawy i chłopka u snopka przestali nucić repertuar Lopka, Żeby z Mazowsza wieśniak najrodzimszy Nie słuchał tekstów pisanych dla Dymszy, Dla Iga S y m a i Miry Zimińskiej, Na nutę chandry rosyjsko-murzyńskiej, By zapomniała fujarka dziecinna Skargi "Nie będziesz ty, to będzie inna", Żebyś nie słyszał, gdy w Tatry zabrnąłeś, Że się "zaciąłeś" i jak się "zawziąłeś", Żeby w Kujawskiem, w Kurpiowskiem, w Poleskiem, W białej Worochcie, nad morzem niebieskiem przestało jęczeć na pierwsze śniadanie "Santę Madonnę" i tę "Pensylwanię" I tę pierwszą miłość, "która kończy się Albo bardzo dobrze, Albo bardzo dobrze, Albo bardzo źle!" Ja pisywałem je nocą, Dla kabaretu, dla baru, Myślałem - niech ćmy trzepocą, Starczy im na to czaru, Żeby zuchwale ze sceny Dźwięczało, strofa za strofą, By w barze wyciągał refreny Zakatarzony saksofon. By łatwiej było z dziewczyną Siedzieć i nic nie mówić, Melodią jak kokainą Westchnąć, refrenem się upić. Saksofon, banan, Moszkowicz, Migdałki, "słowa Hemara", Irroy, Elektorowicz - Zgadzało się. A teraz kara. Biedny Zaubermeister Przeklina swój los. "Die ich reif, die Geister werd'ich nimmer los". Słucham radia, łkam, I wstyd mi przed światem. Bo się czuję sam Żydowskim miazmatem. -------------- Powrót Odysa Żegnaj lube bogactwo, zamożności miła. Ledwiem cię w życiu poznał, jużeś mnie puściła. Rozeszłaś się po kościach, po gościach, po trunkach, Saksofonach, bananach, nocach, pocałunkach. Po różach i podróżach, po światach, kobitach, Impasach nieudanych i złamanych streetach. Przewiało mgłą lawendy i kolońskiej wody, Zalśniły świetnym lakiem smukłe samochody, Furknęły siną smużką i poszły za wiraż, I roztopił się w oczach kolorowy miraż, Barwne mięsa krawatów, tęgie skóry waliz... Łzy mi ciekną po licu. Ach, sralis mazgalis! Złote lamy i krepy, co się gamą pstrą trą... Szlemy licytowane z kontrą i rekontrą... Jedna, druga, dziesiąta... spotkamy się jutro? I podaje mu usta za kupione futro. Uleciała z bilonu szarym, drobnym ptactwem Młodość moja, co była drugim mym bogactwem. przyjaciele zamknęli przede mną pałace - Wiedzą, żem stary, biedny, i długów nie płacę. Śnieg pada na skroń siwą, wicher dmie złowrogo I przenika mą odzież wiotką, lecz chędogą. Łoże nie prześciełane, w piecu czeluść pusta, Gwóźdź w ścianie, kubeł w kącie, w dzbanku woda tłusta, Chleb suchy, krawat zdarty, dziwki - trzy za złoty. Tak wypluwa rozbitków Ocean Tęsknoty. -------------- Ballada o sytuacji bez wyjścia Siedzieli rzędem grobowych min, Każdy z ściśniętym sercem. Chandra z Odessy, rody lord Spleen Z kuzynem von und zu Weltschmerzem. Malutki Smętek miał pełne łez Oczęta z niebieskich stokrótek, Nos pudrowała la petiteTristesse I kiwał się Żydek, reb Smutek. Von und z u Weltschmerz chrząknął i rzekł: "Jesellschaft ist doch zu jemischet. Mit Juden sitz'ich nicht. Juda verreck". Stuknął w obcasy i wyszedł. I za nim Tristesse fronęła w drzwi, Zaszumiawszy obłokiem krepdeszyn. Spleen bąknął: "I'm sorry, I'll go back, you see, In my spleeeendid isolation ". Smętek uciekł, bo bardzo się bał, Że Żyd go weźmie na mace, Na pole poleciał z fujarką i grał Niebu i chmurom, i rzece. Chandra płakała: "Paszoł, Jewrej! Ech, szaraban moj - uch, Tuła! I w lustro trrach - nu i sercu lżej! Naplewat!" I pić poszła. I troła. Reb Smutek wzdychał do późna w noc, Przy świecach się tłukł wzdychający. Bezradnie liczył w pomroce świec Żółte i siwe pieniądze. -------------- Ballada freudowska Prosta sosna wyrosła, prosta sosna zielona, W dole miała korzenie, w górze miała ramiona. Dołem w ziemię wrastała, górą rosła w chmury, Jakby ziemia tą sosną krzyczała do góry, Jakby ziemia dawała niebu salut wysoki, Jakby chciała za kudły chwytać młode obłoki Mocną ręką wysoką, mocną dłonią zieloną, Żywicą woniejącą, nad gęstwinę wzniesioną. Tak rosła drzew dziewanna, tak chwiała się sosna Leśna panna i świerków narzeczona radosna - Jesień sosnę wydała, las zazdrosny ją zdradził I ludzie ścięli sosnę, którą wiatr zasadził I wydarli ją z ziemi, powlekli po grodzie, Zaciekli, zaziajani, zadyszani ludzie. Tam gdzie sosna wyrosła, już las nie wyrasta. Wyrosło rozpalone kamienisko miasta. Strop nieba uciekł w górę, ponad ognie piekła. Przywalona, przybita, pod brok ziemia uciekła. Krzykiem syren, ogniami, gorączką zawiłą Ziemia niebu groziła, niebo ziemi groziło. W dzień się ziemi wyparli, w nocy nieba wyrzekli Czarni ludzi, zdyszani, zaziajani, zaciekli - Chcieli wieżę zbudować, wznieść kamienne bary Nad wszystkie wysokości, ponad wszystkie miary. Wbili pierwszy belk w ziemię, pierwszego dnia wiosny, Długi pal, prosty, biały. Pień zwalonej sosny. Wbili w bruk, jakby w środek umarłego łona - W to miejsce, skąd wyrosła ongiś sosna zielona. O smutne przywitanie! Spotkanie żałosne! Poznała sosna ziemię - matka ziemia sosnę. Domacał się pień ślepy, zheblowany, gładki, Zapomnianej pieszczoty zapomnianej matki. Na drugi dzień płakali, krzyczeli o cudzie Zaciekli, zaziajani, zadyszani ludzie, Bo ujrzeli, że w nocy, przez bruk, poprzez kamienie, Nagi pień w martwą ziemię zapuścił korzenie. (napisane dla p. Dory Kalinówny) -------------- Kanegiryki i elegie o prawdziwych pieskach Gwoździk Gwoździk był sentymentalny po końce obwisłych uszu. Był cienką czarną struną straszliwie napiętej miłości. Bezładnym szaleństwem ogonka, spojrzeniem z czarnego pluszu - Na próżno próbował sprostać cudownej twej obecności. Wszystek był tylko po to, żeby przy tobie siedzieć, Żeby się patrzeć na ciebie, żebyś go brała na ręce. Gdyby umiał rozmawiać - nic by nie mógł powiedzieć, Tylko, że ciebie kocha. Nic więcej, nic więcej. Lecz ty go jakoś lubiłaś nie bardzo. A on to rozumiał I gryzł się - może dlatego dziś po nim płaczesz z miłości. Gdyby to wiedział, napisałby taki do ciebie list (gdyby umiał): "Jakie to szczenście, rze mnie ukradli, Z koro hoć za to mnie kohasz - Twuj Gwoździk." Jacuś-Malutek A Jacuś znowuż był hardy, I aroganta kawał. Nie, żeby państwa nie lubił. Lubił. Tylko się głaskać nie dawał. Gdy się go chciało pogłaskać, To za karę uciekał. Kiedy pani wracała do domu Trochę tam zawsze poskakał Z radości. Ale nie szczekał. Czasem, gdyśmy siedzieli w kącie I szeptali o swoich strapieniach, Przybiegał Niby zupełnie przypadkiem - I kładł się u twoich nóg. A myśmy szept przerywali I mrugali na siebie ukradkiem, Że tak przyszedł. Żeby nie spostrzegł. Boby zawstydzić się mógł. A pewnego dnia, od rana - Jakby go odmienili! Gramolił się sam na kolana, Weselił się, czulił się, milił, Pantofle żartem obgryzał, Do lustra sztywnie się wdzięczył, Aż się okropnie zmęczył I nagle - pamiętasz kochana'? Po ręku cię nawet polizał! Cóż to była za radość! Jaka w domu pociecha! I tego dnia, wieczorem, Samochód go przejechał. Pochowałeś go w nocy, Pod krzakiem w ogródku. Mało jest ludzi, o których myślę tak często, Jak o Jacusiu - malutku. Mickey Czy poznałabyś mnie jeszcze mała Miki? Ja za wzór cię zawsze stawiam wszystkim psom! W czarnych oczkach miałaś złote płomyki I biegałaś, taka ruchliwa, Zwinna, wścibska, zapobiegliwa, Taka niezbędna, choć mała, Jak gdybyś pracować musiała. Tym bieganiem na cały dom! A czasami - nieruchomy niezgrabiasz, Śmiesznym zezem patrzałaś z ukosa, Sztywnołapa i ostrowłosa - Jak wyglądasz teraz? Co porabiasz? Po śmierci Jacusia przyniosłem cię, drżącą pod połą płaszcza - Miałaś cztery tygodnie, a może i tyle nie - I przed drzwiami zdjęła nas trwoga oboje, a zwłaszcza Mnie. Jak nas przyjmą? Czy zaczną znów po Jacusiu szlochać? Bałem się więcej niż ty, bo tak się jakoś złożyło, Że ciebie jednak nie można było nie kochać. A mnie można było. Jakże ten wieczór jest wciąż niedaleki, jakże jest bliski, Kiedy pięcioro pierwszych urodziłaś dzieci! Piszczały cieniutko ślepe, żałosne łyski. Chodziliśmy wszyscy wzruszeni, Tacy dumni, tacy twoim zmęczeniem zmęczeni, Tacy krewni wszyscy... Ach, jak czas leci! Pierwszy twój synek nazywał się Snobi. Snobi Snobik był całkiem nieznośny. Ale każdy najbardziej go lubił. Nie było w domu nikogo, co nie płakał głośno, Kiedy Snobik się zgubił. Właśnie nie wiedzieć jak - zawsze był taki niegrzeczny! Może gdzie pognał i sam już nie umiał wrócić? Może uciekł, bo zląkł się, że znów co przeskrobał? Może go zabrał kto - bo wszystkim się przecie podobał...? Dosyć, że zniknął. O mój Boże serdeczny! Jakżeśmy go szukali! Na Wołówce, na Kercelaku - A nigdzie ani znaku! Jak myśmy się nalatali, - o rakarza, do wszystkich handlarzy psów, Zeby znaleźć, żeby odkupić, żeby w domu był znów! Wszyscyśmy potem po sobie patrzyli z wyrzutem, Każdy miał żal do drugiego, że nie pilnował Snobika. każdy siadał do stołu z sercem żałością strutem, Ze zabrakło nieznośnego promyka. Daliśmy kilka ogłoszeń w "Kurierze", potem coraz to jakieś kobiety dzwoniły, Przyprowadzano nam różne pieski zgubione, (Smutny ruch w domu się zrobił). Niektóre miłe... właściwie każdy piesek jest miły. Ale co Snobi, to Snobi. A długo potem - już nawet zaczął przycichać żal - Znalazła Snobika jakaś dobra wróżka-staruszka. Snobi był bardzo znędzniały. (Wałęsał się koło Hal). Był schudły i brudny. Ach - nikt nie zna psiego serduszka - Kiedy pierwszy raz znowu zobaczył panią - Pani zbladła ze wzruszenia - siedziała na brzeżku kanapy - Piesęk rzucił się ku niej, nie dał się tknąć, wtulił się w nią, Wyprężył łapy I tylko dygotał. I po tym poznać było, że w ogóle żyje. I tak jakoś mówił: Już jestem! Już jestem. Już jestem - bezpieczny. Już nie otworzę oczu. Bo jeśli to nie jest prawda, To chyba mnie rozpacz zabije! Ale na drugi dzień już był znowu okropnie niegrzeczny. John John ma oczy brązowe, Czyste jak ludzkie sumienie. (W tej chwili przekrzywił głowę I oparł o mnie spojrzenie, Bo usłyszał, że pisząc szepnąłem: John). Przeciągnął się, śliczny i duży, położył się na uboczu I ze mnie, w którym wierszami Wieczór wiosenny się burzy, Uważnych nie spuszcza oczu. Kochamy się, nie inaczej, Lecz istotą naszego stosunku Jest ufność wzajemna raczej I skarb wzajemnego szacunku. Nie daj Bóg, żebym go kiedy Uderzył niesłusznie - Nawet nie z całej siły, Ale gdy nie zasłużył. Podniósłby na mnie z głębi dobroci Czyste, zdziwione spojrzenie, Już bym oczu tej nocy ze wstydu Nie zmrużył. Puma Wierna starucha Puma Chodzi po domu, duma. Nie służy byle tam komu. Wie, jaka ważna jest w domu. Kto by pomyślał, że w nocy Grzebie dziurę pod parkanem I wybiega na pole i zajączki dusi! Potem wraca zziajana, Pokrwawiona, nad ranem - Tłuką ją. (Jak tłuką!) Ale Puma musi. Przykro świszcże rzemień ogrodnika! Dobrzy ludzie! Przecież Puma nie psoci! Może musi być po nocy dzika, Żeby mogła w dzień wytrwać w dobroci? Teraz kładzie się płasko na ziemi, Patrzy w oczy oczami ciemnem i - Ludzie dobrzy - powiada - na duszę! Przecież mam już jedenaście lat, Kopę dzieci wydałam na świat, Harowałam, służyłam, Swoje w życiu zrobiłam, Już wnet posłużę Bogu, Już mi nie brońcie nałogu - Skoro muszę... (Dla Aciusia i Bolka Rayzacherów), Voss Tak jak Voss - tak właśnie powinien się ruszać, tak właśnie wyglądać Prawdziwy dżentelmen pies: na ulicy, w parku, w pokoju. Nikomu nie przyszłoby na myśl, jakiej sztuczki od Vossa zażądać, Jakiegoś tam podawania łapki, albo służenia. Voss jest psem innego pokroju. Pan Vossa jest zakochany w nim nieszczęśliwie, Bo Voss nie doznaje uczuć gwałtownych - jest wierny, lecz chłodny. A w panu miłość się pali. gryić się z nim, tarzać. Chciałby przemóc chłód psa. Właściwie są biedni. Obaj się nieodpowiednio dobrali. Chodzą na spacer, poważni, czasem spojrzą na siebie z ukosa I w obu ściskają się serca, i bezradnie idą na obiad. Voss cierpi - nie może być inny. A pan ma kompleks yossa - Pije, zabija się pracą, szuka miłości niewiernych kobiet. (Dla Mieczyslawa Grydzewskiego) -------------- Melodia paryska Na placu Vendóme jakby mrok, jakby mgła, Jakby jesień - ach, co ja tu robię? Pierwszy wieczór w Paryżu - tak-em chciał tego dnia - Teraz chodzę i myślę o tobie. A tu niebo na górze, jak mleko. A tam niżej pas różu się pali. Ode mnie do ciebie daleko jest, Od ciebie do mnie jest dalej. Ode mnie do ciebie jest jeden krok, Jeden krzyk - dosłyszałabyś prawie! Od ciebie do mnie - jakby mgła, jakby mrok, Jakby Paryż... A ty w Warszawie. -------------- Jaśminowa altana Jaśminowa altana, a przez noc w altanie Wysypał się kwiat biały na zielonej ścianie. Mgła zapachu okrutna, drapieżna, bezbożna Dręczy serce i głowę. A odejść nie można. Wczoraj wieczór był z wiosny, a dzisiaj jest z lata. Zmierzch w powietrzu naciąga, jak złota herbata. A w herbacie na stole, najskromniej, najprościej Jest i słodycz tej chwili, i gorycz przyszłości. Zdawało się, że szczęście jest z nami w altanie, Lecz my stąd odejdziemy a ono zostanie. Zostanie w tych jaśminach, w tym złocie na niebie - Już nie dla nas, dla innych, dla samego siebie. Ach, czemuż nam zła zawiść głupie serca gmatwa? Myśl zdawała się trudna, a taka jest łatwa. Jeśli tu nie ma szczęścia, już opuśćmy ręce Może lepiej go nie chcieć? I nie szukać więcej? -------------- Gałązka jabłoni Kwitnąca gałązka jabłoni pachnie chłodnym mlekiem. Cała jest przesycona czymś niezrozumiale dalekiem. Z pozoru zielona i biała, oblana różanym cieniem - Im dłużej patrzeć, tym mocniej przejmuje dotkliwym cierpieniem. Ciepły wiatr zwiewa z drzewa płatki. Kocha - nie kocha - kocha - nie kocha - Za płotem droga daleka. Łatwo pomyśleć: Tak od nas białymi chwilami - Kocha - nie kocha - kocha - nie kocha - Życie ucieka. Pomyśl jeszcze: To wszystko, ta bajka bolesna i biała - To będzie kiedyś dojrzałych jabłek słodycz. Niezrozumiała. Dla Oli -------------- Złudzenie optyczne Płyną po niebie chmury strzępione. Księżyc płynie w przeciwną stronę. Niebo wieje, chmurami leci, Księżyc samotny płynie naprzeciw. Samotny, smutny, z lampą na czole Świeci tamtemu, co idzie w dole. Szumem i tłumem płynie ulica A tamten idzie śladem księżyca. Biegnie przed siebie, w majowy wieczór, Światu naprzeciw, na wspak i na przekór. Obaj znużeni wędrówką swoją Nie wiedzą o tym, że w miejscu stoją. Chmury łopocą, niebo się zwija, To świat ich nocą majową mija. -------------- Zawód: literat Wasza praca i moja praca - To są dwie różne rzeczy. Wasza praca koła obraca, Gwiazd szuka i ludzi leczy. wasza praca ramiona nuży, Pola ziarnem obsiewa, Domy dźwiga i miasta burzy, I czoła potem oblewa. A moja praca Serce odurza, Mnie życie skraca. Wam nie przedłuża, Płynie podziemna, Wieje podniebna, Zawsze tajemna, Na nic potrzebna. Wasze szczęście i moje Szczęście To są dwie różne sprawy - wasze szczęście to silne pięście, Dom własny i szef łaskawy. A w domu żona, własna, jak sprzęty, A sprzęty swoje, jak dzieci. I portfel pełny, i spokój święty I lampa wieczorem świeci. A moje szczęście To jedna chwila, Gdy świat się stroną We mnie przesila. Gdy wierszem drżącym, Słów czarnym rzędem Raz jeszcze zdołam Ujść przed obłędem. -------------- Polowanie Wiersze chodzą po głowie, Jak płochliwe sarny, Przez las Szumiący i czarny. Błyskają spomiędzy pni, Na wpół z cieniem stopione. Ukryty Marszczysz brwi. Ku jednej, zbyt widocznej W kniei zielono-mrocznej - Ognia niteczka cienka Pomknęła, i śrotem słów Trafiona, Upadła sarenka. O myśliwcze okrutny! Teraz ją niesiesz, bezwładną, Niesiesz smutny nieładną - Zwłoki sarenki. Ale już niepodobne do tamtej, Leśnej panienki. -------------- Warszawa 1934 W połowie marca, w jeden z pierwszych dni wiosny, Dostrzegłem źdźbła młodej zieleni na skwerku, w zrudziałej trawie. Ten fakt wydał mi się dziwnie żałosny. Zrozumiałem, jak bardzo jestem obcy w Warszawie. We Lwowie było inaczej. Tam czułem jej oddech na karku - Śnieg topniał i chłodem wiało, a ja już o niej wiedziałem, Gdym na spotkanie z nią w nocy biegł do Stryjskiego parku Rzucała mi się na usta półnagim pachnącym ciałem. Raz jeszcze być chłopcem płonącym, głową w wiosenny wiatr wpartym! Marzyć o tomie wierszy, kochać się w tamtej pani... O wiosno w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym - Jesteśmy oboje zbłąkani. -------------- Cierpienia młodego Wertera Wiatr po deszczu jesiennym ścieżki przed domem wytarł, W oknach błyszczy czerwony zachód z mokrego mahoniu, Liście spadają, jak drzazgi palisandrowych gitar. Jutro odjadę. Przed domem zatrąbi pocztylion na koniu. Nas w życiu to złączyło, co innych rozdziela. Śmierć i miłość w nagłówku mają jednakie motto. Zrozumiałem dziś, patrząc w oczy przyjaciela, Że musimy się rozstać. Ach, bądź zdrowa, Lotto! Bądź mężna. Muszę śmiercią ocalić poetę, Który nam dwojgu życie nieszczęśliwe dał. Jutro rano - ty jedna - kiedy padnie strzał, Zrozumiesz, że już dobrze. Że żyć będzie Goethe. -------------- Termos Trudno to tak powiedzieć Po prostu, bez drżenia w głosie, Że miłość w sercu gorącą Schowałem, jakby w termosie. Gdy wrócisz - (świat jest okrągły, Obiegnij go jak najchyżej, Im dalej będziesz ode mnie, Tym bliżej będziesz, tym bliżej!) Gdy wrócisz - (nie możesz nie wrócić. Co noc o tym myślę bezsennie, Że jutro znów będę czekał Na ciebie. Tak jak codziennie.) - Gdy wrócisz - może zziębnięta, Gdy wrócisz - może zmęczona, Włosy twe będę całował, Oczy i twarz i ramiona, Nie dam ci dojść do głosu, Róż na twych ustach rozmażę, Miłością ci usta poparzę, Jak wrzącą herbatą z termosu. -------------- Krzyk nad Wisłą Każdy dzień - coraz dalej od ciebie. Każda noc - coraz dalej od ciebie. A wieczorem wiosna nad Wisłą W chmurach nadciąga na niebie. A za dzień już się nie spotkamy. A za tydzień już nie pozdrowimy się. A za miesiąc już się zapomnimy. A za rok już się nie poznamy. A dziś krzykiem noc nad czarną rzeką Podważyłem, jakby trumny wieko. Słuchaj - ratuj mnie. Słuchaj - kocham cię. Słyszysz?! Już za daleko. -------------- Pułkownik i poeci* Spotykali się co dzień Na półpiętrze w Ziemiańskiej, Stół był rezerwowany Dla kompanii cygańskiej. Zajmowali go co dzień Od drugiej do trzeciej: Elegancki pułkownik I szykowni poeci. Stanowili codzienną Malowniczą grupę, Poeci byli w. m. A pułkownik W.P., Czulili się, klepali, Komplementowali, Oni jego - że zdolny, On ich - że tacy śmiali. Uwielbiali się wzajem, Chociaż na pozór drwiący, Oni go - że romantyk, On ich - że wojujący. Oni jego - że rębacz. On ich - że artyści, Oni jego - że pułkownik, On ich - że pacyfiści. Uczucia były coraz Czulsze i gorętsze, Aż przestali siadywać Co dzień na półpiętrze. Zbyt wiele różnych rzeczy Za złe sobie brali: Oni jemu - że pisze, On im - że tacy śmiali. Oni jemu - że rębacz, On im - że artyści, Oni jemu - że generał, On im - że pacyfiści, On im - że nie ze spiżu, Oni jemu - że z gips.u, On przeszedł do kasyna, A oni do IPS-u. Natury nie oszukasz. Jest to kwestia czasu. Owce ciągną do stada, Wilka ciągnie do lasu. I chociażby w najbardziej Malowniczą grupę Nie złączysz ognia z wodą, Ani w. m. z W. P. Dzisiaj się czasem z dala, Ujrzą - ogień i woda... Ogień westchnie: niestety. woda zaszemrze: szkoda... 1935 -------------- Polska hagiografia "Świętości nie szargać!" Za nic Niech się zatrzyma zawziętość (Sam to rozumiem) u granic, Poza którymi: świętość. Święte - niech świeci nie nisko Nie blisko, szarganiem nie tknięte. Cóż jednak robić, gdy w Polsce Właściwie wszystko jest święte? Na próżno my, czarna mafia, W bezsilnej pienimy się złości, Polska - to hagiografia. Wielka inflacja świętości. * Wszystko jest święte, ujęte W kulty i święte obrządki. W urzędach, w okienkach, jak w ramkach, Nie ludzie - drewniane świątki. Nie robią nic - dokonywają Czynów, z nadmiaro potencji. Czyn znaczy: oficjalne Minimum egzystencji. Satyra nawet przedziwnie Ma Midasowe zadanie: Czego się tknie, co poruszy - Uświęca. Przez samo szarganie. Gdzie indziej jest mądrze lub głupio, To złe, tamto dobre i kwita. A u nas wszystko skręcone Tańcem świętego Wita. Wszystko na świętych kapach, Przez wszystko prześwieca: Duch. Wszystko ma święty zapach - Anneeleutegeruch. * Tatry są święte i Wisła święta i święta Gdynia i gdyński dorsz. Święte Okęcie, święta Zachęta i święty Sztompka z świętego Morges. Święty Moniuszko i święta Waydowa i święta Spała i Polski Fiat I święta Pożyczka Narodowa i święte Radio i święty PAT. Święty Berent, święci studenci, święte okręty i święty LOPP - Święty Otmar i Żydzi święci, Kiepura święty i święty chłop. Każdy referent to święty pański, I każdy sierżant - święty jest. O kraju piękny! Kraju pogański! Kiedyż nareszcie Przyjmiesz chrzest?! Napisze byle francuska migowa, Że pod Wawelem kurewki - Już grzmi z kopyta prezydent Krakowa! Piersi nadstawia! Tonie przelewki! Czego pan broni? Wawelu? Przed kim ten gest Rejtana? Przed pindą z Francji?! Przyjacielu, Przepraszam pana. * Zbysiowi Uniłowskiemu służyło się w wojsku nijako. Kapral mówił "ty kpie" mu, Kapitan mówił "pokrako". Mówili na k literę, Mówili na ch literę, Mówili na d literę, A zwłaszcza na g literę, Że to wynosić z dwóch zer ma. Wynosił, lecz miał ekwiwalent: W wojsku niestety - oferma. W cywilu, niestety - talent. Już pan generał z wysoka Zaszumiał w chmurach, Skrzydłami ochrania, jak kwoka, Bezradne pisklęta w mundurach. Dekrety, indeksy, alarmy - Wszystko w zburzeniu takiem... Czego pan broni? A r m i i? Przed kim? Przed zdolnym szczeniakiem? * Niech hrabia Tonio wyzna, Na złość ciotce hrabinie, Że Old England go wzrusza, a nudzi ojczyzna, Że rozczula się tylko w Londynie - Już grzmi szpak;owaty Mefisto, Jupiter feljetonans, Już cierpi. Cierp, masochisto, Ogromny znajdziesz rezonans! Czy to Piotr Skarga w górę wzniósł dłonie? Jaki wzrok! Jaki gniew! Jaka pompa! Kogo śmiesz bronić? Przed kim? Przed Toniem? Panowie, n'exagerons pas. * Nie bądźcie tacy drażliwi! Nie bądźcie tacy surowi! Pozwólcie czasami trochę Poszargać satyrykowi! Pozwólcie mu trochę pohulać, Gdy go zaświerzbi jęzór. Dość mamy jednej cenzury, Nie róbcie prywatnych cenzur. Nie mierzcie każdego żartu I felietonu pół-serio Swoją ekstazą codzienną, Codzienną swoją histerią. Nie tępcie drwiących na puszczy, Nie męczcie satyryków, Bo sami ich, niechcący, Zmieniacie w męczenników. Bo Tuwim umęczony, Po wierszu "Do generałów", Już chodzi, jakby wyszedł Z Plutarchowych rodaków... Już Sobański ulicą Stąpa - Epaminondas. Przecie szkoda go na to. To taki miły blondas... Już do "Gazety Polskiej" Zbyś Uniłowski, bosy, Z popiołem iść na głowie Zmuszony - jak do Canossy... Już Słonimski, gdy wchodzi W "Ipsa " gwarny sześcian, Coś ma w sobie czasami Z dumy pierwszych chrześcijan... Wy sami, drażliwość wasza Role odwraca powoli. Już wschodzi nad głową Boya Srebrzysty sierp aureoli. * Lecz gdy się zdarzył jeden raz Jeden prawdziwy święty - Był między nami i ponad nas W chmury rósł, niepojęty - Szargała Jego najświętszy trud Świętoszków zawistna banda. W życiu wspaniały dostrzegli: cud Z łaski - świętego Weyganda. -------------- Sprawiedliwość Musi być jakieś za życia Odszkodowanie Dla tych, w których po śmierci Nic nie zostanie. Muszą być dla nich nagrody, Departamen ty, Order jeden i drogi U cycka przypięty. Muszą być dla nich Pen-Cluby I Akademie, Ażeby miał ich kto żegnać, Składając w ziemię. A inny - z dala od klubu. Bo nie ma fraka. Sława przychodzi za późno - Nie byle jaka. Przychodzi i już zostaje, Już nie odchodzi. Myślą, że umarł, nie wiedzą, Że on się rodzi. Nagroda pięknie się dzieli Na równe ćwierci. Jednemu - wszystko za życia. Drogiemu - więcej. Po śmierci. 1935 -------------- Recenzent Wszystko jedno jaki jest podpis - H. L. czy T. K., czy M. B. - Przymykam oczy, od razu Widzę prostacką gębę. Antypatyczny brodas, Dzierżawca banalnej twarzy, Żyje na świecie na mocy Zniżki dla dziennikarzy. O marne zniżkowe życie, O nędzne codzienne opusty! Z rabatu pełznie na rabat "Redaktor" leniwy i tłusty. Pisze wzmianeczki zza kulis, Migawki z tramwaju i z kina. Ma styl wyrobiony. Tak właśnie Pisałaby wazelina. Jeśli napisał "w zespole" Wyróźnia się Irka, czy "Muszka" - Zakładam się - jeden na tysiąc - Że wziął ją dzień przedtem do łóżka. Niechby z nim głupia nie poszła! Ta bestia, zła, uśmiechnięta, Do śmierci jej nie zapomni! Do śmierci ją popamięta! Będzie ją tępił w recenzjach, Wychwali jej koleżanki, Nazwisko jej w nocy, w korekcie, "Chochlik" wyrzuci ze wzmianki. O wzmianko, bezczelna broni! Na miasto wypełza od świtu Twój czarny terror plugawy, Pluskwy twojego petitu! Pod drzwiami, do skrzynek na listy, Do stróżów, do kucht, do lufcików Rozłazisz się w czarnej magmie Kochanych czytelników. Aż dojdziesz do swej ofiary, Obleziesz ją lepkim ciastem, Ugryziesz ją w samo serce, Pohańbisz przed całym miastem. Aż krzyknie bezradna, bezradnie Łzy z oczu puszczą się ciurkiem, Że tyle wstydu jej zrobił Redaktor. Bydlak za biurkiem. -------------- On Jest au courant - właściwie żyje po to tylko. Miał pierwszy w Polsce Shaker, pierwsze w polsce Philco, U niego stała w domu pierwsza frigidaira, Pierwszy widział w Paryżu "Milion" Rene Claira. To on pierwszy sprowadził "Ulyssesa" Joyce'a I wie, kto miał w Londynie pierwszego Rolls-Royce'a. On przywiózł do Warszawy pierwszy model jo-ja, On pierwszy zauważył zaściankowość Boya, Pierwszy z Polski pojechał na wystawę W embley, Potem przez tydzień witał znajomych ozięblej. Pierwszy tańczył kariokę, prężąc się jak boa, I on jeden rozumie całą głębię Shawa. Wie, co to Jeans, hormony, Freud, Russel, Chirico I na Minderwertigkeitskomplex mówi "miko". Chowa obraz picassa w ogniotrwałej kasie, pokazuje go gwiżdżąc. Co gwiżdże? "Harnasie". Gra w bridża Culbertsonem, czytał van de Velda, Oraz "Sittengeschichte" Magnusa Hirschfelda. "Popiołów" nie mógł skończyć, lecz wprawia go w trans Mann. Dla niego tworzy Cocteau, Krzywicka i Tansman. Nie zna Prusa, zna Prousta, zna Gide'a i Gypa, Był kuzynem Savoira, ma kompleks Edypa, Piłsudski spał noc jedną w domu jego dziadka, Mówi o nim: "Komendant". Był kolegą Radka. Daje do zrozumienia, że żył z Annabellą, Gdy spotka Sobańskiego wita się per "hello"! Gdy potrąci Luftmana, przeprasza "I'm sorry..." Po wyjeździe Lifara był przez trzy dni chory, W Polsce się gorzko dusi. Marnuje ze szczętem. Chciałby być choć pedekiem, choćby impotentem - Nie idzie. Więc jest kupcem, poetą, kobitą, Czasami młodym hrabią. Zawsze Izraelitą. -------------- Antolek o psychoanalizie Słonimski Antolek Nie uważa Freuda. "Po prostu - powiada - To jakaś niedojda. Śniła mi się szafa, Zwyczajnie, dla hecy, A ten Freud tłumaczy, Że organ kobiecy. Ale jak się we śnie - Ten organ zobaczy, To się pytam Freuda, Czy to szafę znaczy?" Okropnie złośliwie Powiedział na Freuda, Wszyscy się tak śmieli Jak z Harolda Lloyda. Ja naukę - mówi - Docenić potrafię. Wellsa, na ten przykład - lubię. A Freuda mam w szafie." -------------- "Małżeństwo doskonałe" Czytam - myślę: psiakrew, rety! Jaka szkoda; że niestety Ani Julia i Romeo, Ni Pigmalion z Galateą, Ani Faust i Małgorzatka, Edyp ani jego matka, Ani Rytygier i Wanda, Pelleas i Melisanda, Trzeci Jan i Marysieńka, Ani Kmicic i Oleńka, Napoleon i Walewska, Ni Paolo ni Francesca, Leonora ani Fiesco, Ani de Grieux z Manon Lescaut, Robert Browning ani Miss Ba, Ani Piramos i Tisba, Putyfara i Putyfar, Ni Diagilew ani Lifar, Ani Rodryg i Chimena. Ani Lewis i Irena, Ani Parys i Helena, Hrabia ani Telimena, Ani Zygmunt i Barbara, Ani Abraham i Sara. Ani Kropska ani Lenin. lzadora i Jesienin. Kichot ni Dulcynea, Ani Jazon i Medea, Lionardo, Mona Lisa, Abelard ni Heloiza Ani Dafnis ani Chloe, Ani Chandon ani Moet, Ani Herman i Dorota, Ani Werter i Charlotta, Ani Lot i córki Lota, Henryk ani Anna Boleyn, Cavalliera i Roi Soleil, Ani Hamlet i Ofelia, Ani Zbigniew i Amelia, Ani starce i Zuzanna, Ani Don Juan i Anna, Ani Hoffman z panną Tańską, Ani Balzac z panią Hańską, Rudolf Habsburg i Vetsera, Budda ani Bajadera, Ani Każmierz i Estera. Ani Safo i Melika, Ni Słowackj. i Ludwika, Holofernes i Judyta, Salomon i Sulamita, Ani Eros ani Psyche, Ani Piast ani Rzepicha, Siedem żon i Sinobrody, Ani Cyryl i Metody, Ani Paweł i Wirginia. Ni Kwiatkowski ani Gdynia, Ani pani Lou i Nietzsche, Dante ani Beatrycze, Desdemona w łożu Maura, Ni Petrarka ani Laura, Klaudiusz ani Mesalina, Patiomkin i Katarzyna, Ni Litawor i Grażyna. Almaviva i Rozyna, Ni Cyrano i Roksana, Ni Oniegin i Tatiana, Ani Wagner i Cosima, Ni rodzeństwo z Oświęcimia, Sherlock Holmes z dr. Watsonem, Ni Tytania z Oberonem, Ani Judym i Joanna, Ani soból ani panna,. Ni d'Annunzio ani Suse, Ni Piętaszek ani Cruzoe, Ni Don Carlos i Elżbieta, Ani Alfred i Violetta Ani Caius ani Caja, Pinkerton i Butterflaja, Ani Gaja i Anteusz, Zosia ani Pan Tadeusz, Constant ani madame Stael, Fornarina i Rafael, Jadzia-Polka i Piotr Płaksin, Belle Otero i tout Maxime, lzabella ani Rossi, Tosca i Cavaradossi, Hektor ani Andromacha, Połaniecka u stóp Stacha, Lady Hamilton i Nelson, Ani Lohengrin z swą Elzą, Caligula i westalka, Ani Jontek ani Halka, Ani Samson i Dałila. Ani Adam i Maryla, Ani pyrra i Deukalion, Ani Karol Moor z Amalią. Ani Trocky z panią Bronstein, Ani Goethe z Frau von Stein, Platon ani Alcybiades, Ani Kora ani Hades, August i hrabina Cosel, Maria Stuart ani Bothwell, Ani Baucis i Filemon, Ni Tamara ani Demon, Ni Krasiński i Delfina, Neron ani Agrippina, Ani Hero i Leander, Bucefał ni Aleksander, Ani Carmen ni Don Jose, Ani Gandhi.. gdy swą kozę, Ani buhaj, gdy Europę, Ani George Sand, ani Chopin, Ni Eunice i Petroniusz, Kleopatra i Antoniusz, Ani Rudolf ani Mi mi, Ani Ninon (ze wszystkimi), Radames ani Aida, Ani Troilus i Kressyda, Ani Zygfryd i Brunhilda, Ani Heine i Matylda, Ani CI'eo CI'eopolda, Ani Tristan i Izolda, Ni Arminius i Thusnelda, Ni Jarema, ni Gryzelda Nie czytali van de Velda. 1935 -------------- Parafraza Matko Żydówko! Gdy u syna twego W źrenicach błyszczy płomień niepojęty, Jeśli go bardziej, niż los Jozuego, Wzruszy śmierć piękna pana Podbipięty, Jeśli, rzuciwszy rówienników grono Nad Mickiewicza usiądzie wierszami, Jeśli, czytając z głową rozpłonioną, Łzami stronice "Popiołów" peplami: O matko biedna! Źle się syn twój bawi! Płacz nad świecami! Łono swe przeklinaj! Wnet go ten płomień jak te świece strawi! Grzmi. Zamknij okno. To daleki Synaj. Bo choć w pokoju zakwitnie kraj cały, Choć się sprzymierzą rządy, nieba, piekła - On wszedł na drogę niesławy - - niechwały, Już obca Muza syna ci urzekła. Każźe mu wcześniej zamknąć się w chederze, Oddychać zgniłym powietrzem Talmudu, I czerwiem toczyć w umarłej literze Rozkoszne plagi egipskiego ludu. Niech się nauczy być obcym, być marą Stęchłej przeszłości zbłąkanej w dzisiejszość, Głosem niemiłym, pokorną ofiarą, W cień się usuwać i w getto, i w mniejszość. Wcześnie go oducz myśl hodować hardą, Dumę młodzieńczą oczu zdradzać błyskiem, By przed codzienną nie bladnął pogardą, Ani się spłonił przed urągowiskiem. Bo on - nie ujdzie do zmarłej ojczyzny, Sadzić pomarańcz gaj w Jeruzalemie. Już się miłością wżarł w tej obcowizny Słońce, deszcz, drzewa, śnieg, niebo i ziemię! A tu - wyrośnie przed nim mur milczący. Serce młodzieńca murem mrok osaczy. Świat się położy wokół w krąg płonący, I noc pochłonie.wstyd lub krzyk rozpaczy. Osaczonemu, gdy łbem nie przebije Muru na ziemi i muru na niebie - Zostanie odwet, co pierś twą przeszyje, O biedna matko: nienawiść do ciebie. -------------- Apostrofa do ojczyzny Ojczyzno! Przede mną gdy chroni Cię cenzor, Gdy on, siepacz puent, twój primus defensor - u stóp Twych się kładę! Po nocy niech broni Cię Bóg i za dnia Od takich obrońców! Z wrogami, jak ja - Dasz sobie radę. 1935 -------------- A chi la vittoria? Tam w oknie! Tam w oknie stoi! Wychylił się, krzyknął: - Romani! A chi la vittoria?! - A noi! A noi! - Odkrzyknęli posłuchem pijani. Płyną okręty Przez morza ugór niebieski. Płyną okręty Przez Kanał Sueski. Płyną okręty. W Genewie radzą eksperci. Śmierć włoska płynie z wizytą Do abisyńskiej śmierci. Spotkają się, przywitają się I zaczną kosić z chłopska. Czarnych Etiopów - biała śmierć A Włochów - śmierć etiopska. W mgle iperytu słychać chrzęst, Kroki w kościstej zbroi. Skończą robotę, uśmiechną się - A chi la vittoria? A noi. -------------- Parademarsch Ryk reflektorów pod nieba plafon. But! But! Werbel i but! Pożar Walhalli. Ognisko. Kolisko. Dudni grzmotem stugębny megafon. But! But! Werbel i but! Dzieci zapłacą za wszystko. Eskadry ciężarne jajami bomb. But! But! Werbel i but! Na dół piorunem! Do góry racą! I Schacht am Rhein! I wrzask trąb! But! But! Werbel i but! Dzieci zapłacą za wszystko. Milion mitraliez! Pan Goering schudł. But! But! Werbel i but! Las Teutoburski już bliżej! Już blisko! W lesie gorzkich migdałów smród. But! But! Werbel i but! Dzieci zapłacą za wszystko. Masłem za hasło! Mlekiem za gaz! Za drut kolczasty! Za pruski kwas! Mięsem za czołgów opasłych igrzysko! Krzywicą! Blednicą! Gruźliczą krwią Za śmigła co wodę i chmury drą! Za sznury, za gwiazdy, za szlify szarż, Za werbel i but! Za werbel i marsz! Dzieci zapłacą. Dzieci zapłacą. Kiedyś. Zapłacą za wszystko. 1937 -------------- Co lepsze To taka już przekorna Natura człowiecza, Że dementi potwierdza, Potwierdzenie zaprzecza. Że optymizm przygnębia, Że pesymizm ożywia, Wyjaśnienie zaciemnia, Sprostowanie - wykrzywia. Aż człowiek sam już nie wie, Czym się ma kierować - Co lepsze? Częściej myśleć, Czy rzadziej prostować. 1937 -------------- Pirat eteru Przez całą noc, bezsenna Szumiała radiostacja, Pachniała zielona antena Chwiała się dzika akacja. Nadawała, liściasta, Leśne szepty do miasta Westchnienie krótkomajowe - Pozdrowienie pachnące - - Krople z drzew spadające - Szelesty księżycowe - - W sercu słuchał sygnałów Odbiorniczek z kryształu, Słuchał sygnałów z lasu O przemijaniu czasu. Próżno je w sobie ściszał Słuchał, wzdychał boleśnie Wcześnie nad ranem usłyszał Poł na Jawie, pół we śnie - Trzask - cichy, cichuteńki - I drugi - i jeszcze raz - To trzy ostrożne sarenki. Przeszły przez mroczny las. 1937 -------------- Dyktator Żeby nagle zaczęli lewą albo prawą Rękę wyrzucać w górę, wszyscy bez wyjątku - Żeby wszystkie głośniki zakipiały wrzawą, Zachłysnęły się wrzaskiem, trzaskały od wrzątku - Żeby szli, a idący rozżalonym tłumem I tupiący butami, przez chwilę nie czuli Śmieszności - tylko wzniosłość, wstydu - tylko dumę Ze swej brązowej, czerwonej, czy czarnej koszuli - By na ich pokoleniu, jak na fal łamaczu Złamał się pochód ducha, niby bryzgiem wody - By się zrzekli odwagi uśmiechu i płaczu, Czytania i pisania, buntu i swobody - Żeby wstecz przeskoczyli wszystkie złote wieki, Nazad, w mrok troglodytów i w panikę pogan - By im za wszystkie biblie, wszystkie biblioteki Wystarczał plakat, afisz, okólnik i slogan - Żeby z prawa zrobili zbira swoich zbrodni - A z własnych swoich dzieci - swoich własnych szpiclów, By się karni i korni, obdarci i głodni, Do wróconych z śmietnika uśmiechali sznyclów - By tak, fuzlem wyższości upici, oślepli - By tak wziąć ich za mordy, tak im skręcić szyję, Żeby w wodzie tonęli, w mrozach w kamień krzepli I w powietrzu płonęli - wciąż krzycząc "Niech żyje!" - Na to - nie dość być tylko wielkim demagogiem. Nie dość być półcezarem, półbykiem, półbogiem. Nie dość być półkapłanem, półwężem, półświętym. Trzeba być jeszcze - nadto - pół-inteligentem. Do przyjaciół niemieckich Jeżeli cnoty niebieska moc Gwiezdnej korony brylantem Nie na stracone zabłysła w tę noc Nad Immanuelem Kantem - Jeśli nie byli jak dżdże wsiąkłe w piach, Jak zimne ogarki zwodnicze, Nadziemski Goethe, nieziemski Bach I Schopenhauer i Nietzsche Jeśli na próżno nie przeszło przez świat To wojsko duchów niezmierne, Rycerski Herwerg i Freiligrath, Tragiczny Chamisso i Borne - I Holderlin, biały Hyperion, I Schlegel i wdzięczny Wieland, Novalis - lilia, i Schiller - dzwon, I Heine - skrzący jak brylant - Jeśli w powietrzu nie zgasła skra Apollińskiego Lassalla, I wszystkich, co żar kładli w siebie jak drwa, By jaśniej płonęła Walhalla - Jeśli ostatni, za naszych dni W niewoli zmiażdżony zdradzieckiej, Na próżno, na marne oddał swej krwi Szlachetny Karl von Ossietzky - Jeśli ich życie, szaleństwa i mgły, Ich wzloty, natchnienia i męstwa, I duma i wzgarda, ich nędze i łzy, I sława i sławy zwycięstwa, I uczuć kwiaty, i przędze słów, I myśli mroźne swobody, Nie były przypadkiem, niewartym tych słow, I marnotrawstwem przyrody - Jeśli nie byli w piach wsiąkłym dżdźem, Na marne rzuconą jahnużną - Tedy, o bracia niemieccy - wIem, Że Hitler żyć będzie na próżno. 1939 -------------- Odpowiedź Nikt z nas z Ojczyzną umów nie zawierał. Z nikim Ją pacta nie wiążą conventa, Jak mu żyć przyjdzie, jak będzie umierał, Że go dostrzeże w tłumie, że spamięta. Że - choć spóźnionej - nie cofnie buławy Ochodzącemu. Niesytemu sławy. Nie przyrzekała oszczędzać goryczy, Ani że słodkim będzie karmić chlebem, Ani że łzy, czy zasługi policzy I krzyk dosłyszy pod wysokim niebem. Niczyje do Niej nie dotrą pretensje O "wolność", "równość", o łupy i pensje. Jednakie wiano, łaska Jej jednaka Złożyła w każdej kołysce dziecięcej Muśnięciem świętych warg: miano Polaka, By potem nie dbać, nie pamiętać więcej I samej, dalej, w mrozach i purpur.ach, Skrzydłami wieków bijąc - płynąć w chmurach. A potem nie ma już takiego sądu, Ani władz takich, potęg ani ocen, Ani instancji takiej, ani rządu, Ani synodu, który byłby mocen Wymazać z czoła, jak w paszporcie kreską Rubrykę "Polak" - Jej łaskę niebieską. Kto raz ochrzczony niewidzialnym znakiem, Błogosławiony potem, czy przeklęty, Będzie Polakiem, nie więcej Polakiem Niż byle łajdak, i nie mniej niż święty. Już nim zostanie, choćby sam się burzył, Chociażby nie chciał sam. Chociażby stchórzył. Choćby nie wiedział. Będzie już, tak samo, Jak bez zasługi każde dziecko, które W pierwszym. swym słowie powiedziało "mamo" I pomyślało "niebo" patrząc w górę. I dziś wie: "ziemia" - "chleb" - "woda i "drzewa I polskie słowa w polskiej piosnce śpiewa. A ci, co krzyczą, że u nich w arendzie Patenty zasług różnych kategorii, Ze wedle zasług będą stawać w rzędzie, Wyznaczać działki na kartach historii - Jeśli ci lepsze przydzielili grunta, Ciesz się. Kupiłeś kolumnę Zygmunta. Może cię inni Polacy wypędzą,. Wzgardą zaszczują, zelżą jeszcze w groble, Głodem zamorzą, zakatrupią nędzą - Nie wiń Jej o to - Jej nie ma przy tobie. Ale cios każdy, który w ciebie zmierza, W Jej piersi trafia! W Jej serce uderza! Gdy miecz i pióro z ręki ci wytrącą, Gdy cię przemocą osaczą bezprawną, Gdy cię "odprawią", jak z domu słuŻącą, By tylko śmierć ci zostawić niesławną - Odpowiedz wzgardą. Ale w łzach nie mięknij! Im trudniej być Polakiem - tym bądź piękniej. Wytryśnie czasem tłumu wrzask zwycięski, Bywają wielkie, błyszczące wiktorie, Od których potem czarny cień, cień klęski Upada taką plamą na historię, Że tylko klęską można zmyć te ślady. Nasza historia zna takie przykłady. Zna i ordery i wieńce wawrzynów, Które umarłym na nic - czoła palą I są po wiekach jeszcze hańbą synów, I zna, miotane nienawiści falą Klątwy, co tylko mocy archanielskiej Przydają potem trumnie - już wawelskiej. Dulce, decorum es t pro patria mori! Ale też wszędzie, gdzie walczący pada Twarzą do wroga - jest pole Cecory. I tam się Polska nad nim chyli, blada, Choćby w swym boju sam jeden był całem Wojskiem i sam był wojska generałem. Niech tyle wskóra twoje biedne męstwo, Że z takich setek i z setek tysięcy Klęsk bezimiennych - Jej wielkie zwycięstwo Powstanie kiedyś. Nie potrzeba więcej W godzinie śmierci i w obliczu trumny. To dość - by wnuk twój mógł być z ciebie dumny. Nie trzeba więcej. Nie trzeba nadziei. Potrzebny tylko jeden krzyk Rejtana. Czasem potrzebna jedna śmierć Okrzei. Chociażby bitwa była już przegrana I sztandar w prochu, choćby go deptali. Ktoś jeszcze zginął. Więc wojna trwa dalej! 1938 -------------- Do generała Do ostatniego mężczyzny! - Do ostatniej kobiety! - Miałeś bronić Ojczyzny. Miałeś bronić Warszawy - Generale! Już twe kukułcze portrety W jutrzejszej jaśniały chwale, Chrypło radio od, twej przyszłej sławy, Jak koguty piały ci gazety, Że do ostatniej kobiety! Do ostatniego mężczyzny! - O, spadkobierco buławy... O polska tragedio plew Które ziarnami łudzą, Jak łatwo powiedzieć "krew Gdy chodzi o cudzą. Jak łatwo przywołać śmierć Gdy chodLi o życia Owych mężczyzn ostatnich, Owych kobiet ostatnich, Którym pan dał słowo bez pokrycia. Wicher targa rumuńską nocą. Próżno oczy i uszy zakryjesz - Te upiory do okien łomocą - Generale! My polegli. Ty żyjesz? Niech pan oczy i uszy zasłoni, Niech pan w oknach zaciągnie firanki, Bo tam stoją żołnierze bez broni. Tak jak wyszli na niemieckie tanki. Bo tam stoi tłum rozgotyczony, Który panu dawał, z gorzkiej biedy Grosz ostatni - na "Fundusz obrony"... Ciała liche - na "żywe torpedy". Bo tam stoją warszawscy cywile, Którzy z szarej warszawskiej ulicy Uczynili polskie Termopile, Gdy pan uniósł głowę ze stolicy. Wiosna w okna jak ptak czarny bije. Któż to płacze opodal w alkowie? Niech pan uszy i oczy zakryje. Co pan nocnym upiorom odpowie? Oni panu wierzyli. Jak jeszcze Nigdy w polskich nie umieli dziejach. Pan te krzyki pamięta? Te dreszcze Uniesienia? Te kwiaty w Alejach? Jakby chcieli naraz - w jednej chwili Silni, zwarci, cudowni, gotowi - Panu oddać to wszystko, co byli Umarłemu winni Marszałkowi. Jakby naraz, w jednym serca wstrząsie, Panu chcieli hojnie, tysiąckrotnie, Wynagrodzić to wszystko, czym On się Gryzł po nocach, gorzko i samotnie. Na to w polsce stulecia czekały, Wieki w Polsce modliły się o to, Żeby naród stał za wodzem - cały Wiarą, zgodą, natchnieniem, ochotą! To był taki kapitał niezmierny Przyszłej mocy. A pan go roztrwonił. Sąd nad panem? - Boże miłosierny! Głowa pańska? - Głowę pan obronił. Pułki pańskie tak, czy owak zbrojne? Plany tajne, które pan gotował? - Ach, pan przegrał coś więcej niż wojnę. I coś więcej, niż wojsko - zmarnował. Kiedy pan przejeżdżał granicę - Po raz wtóry tej nocy, kulawy Staruszek, jenerał Sowiński, Padł na Woli, broniąc Warszawy. Gdy przed panem, na rumuńskim moście Strażnik szlaban szeroko otworzył, Po raz wtóry w tę noc, siwą głowę Pod Cecorą Żółkiewski położył. W deszcz wrześniowy nagle powiało Gorzkim majem płaczącym w niemocy. To chmurny Marszałek Piłsudski Po raz wtóry umarł tej nocy. Marzec 1940 -------------- Inwokacja* O Poezjo, łaskiś pełna, Módl się za nami. Twoja dzisiaj godzina Bije z nieba gromami. Twoja godzina spływa Jak płaszczem, ognia ulewą. Podnieś ku górze twarz Złotą i czarnobrewą. Boga karzący gniew Idzie ku nam w pożodze, Ty - rozpaczą - jak lew Połóż się Bogu na drodze. Dłoń chwyć, co na nas miecz Potrząsa wzniesiony, O Poezjo! Ostatnia Linio polskicj obrony! O Zbarażu! O szańcu Kamieniecki, który Niezdobyty ulatasz! O wieżo Jasnej Góry! Hel padnie i Westerplatte Ukradną zbójcy - Ty przetrwasz, święty okopie Poetów Trójcy! Danią rosy pęknij nad głową, Co leży w prochu, Ustom zamilkłym Daj łaskę szlochu. Klęskę obmyj i rany Świętymi łzami - O Poezjo! Uklęknij i płacz I módl się za nami! Gdy płomień jak blachę lichą Słowa poskręca i pognie - Ty znasz tajemnicę słów, Których nie tknęły ogme. Które się rodzą z płomieni Słów - łez, słów - soli, słów - chleba, Co wyrastają - jak z ziemi I powracają - jak z nieba. Górą nad nami wiej! Smugą białego żaru I drugą - czerwonej krwi! Poeto - a ty u sztandaru! Tobie nie wawrzyn na skroń - JuŻ laur się głowy nie ima - Sztandar jest ważny. Nie dłoń, Co drzewce trzyma. Marzec 1940 -------------- Modlitwa do Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej Matko Boska, Królowo łagodna, Jak Cię prosić? Każde słowo boli. Nie myśl o nas. Warszawa jest głodna. Nie dbaj o nas. Warszawa w niewoli. Śmierć jastrzębiem nad Warszawą lata, W gruzach groza się czai, bezprawie Stoi w oknach, jak żelazna krata. Nie myśl o nas. Niemcy są w Warszawie. Nie dbaj o nas błędnych i zbłąkanych. Każde tchnienie litości i łaski Dla nich oszczędź i zachowaj dla nich - Dla ulicy, dla nędzy warszawskiej. Ty, co w mroku oczyma ciemnymi Z ostrobramskich spoglądałaś złoceń - Nie myśl o nas - bądź przy nich, bądź z nimi - Im wynagródź wszystko, wszystko oceń. Oni za nas, na gruzach kamienic, Już dla samej dumy trwania - trwali, Za nas patrząc, za strach naszych źrenic, Jak stolica w stos ruin się wali. Oni za nas na śmierć wznieśli twarze, Nie w nadziei i nie ku zwycięstwu, Lecz by spełnić ową pieśń, co każe Wszcząć rozpaczy i dokonać męstwu. Ach, z warszawskiej beztroski, z tej blagi, Z tej płochości i kpiarskiej swawoli - Nagle w niebo blask takiej powagi poszedł łuną - takiej aureoli. Taką nagle błysło tajemnicą Nad ulicą podartą i krwawą! Myśmy ciebie nie znali - Orlico! Myśmy ciebie nie znali - Warszawo! Trzeba było tych ognia języków, Trzeba było, aby został cmentarz I stos gruzów - nie! - to rząd pomników! Matko Boska - Ty im to spamiętasz. Ty ich zziębłych osłoń połą nieba, Krew obetrzyj co wciąż z ruin dymi. Dzieciom mleka daj i głodnym chleba - A poległym - bądź przy nich. Bądź z nimi. Policz wszystkich na cmentarzach skwerów. Tam krzyż każdy kwiatem Ci się schyli. Na schylone krzyże bohaterów Zawieś order - Virtuti Civili. Marzec 1940 -------------- Bukareszt Pytają mnie, jakie mam wizy? Jakie projekty i plany? W różowych i białych kwiatkach Stoją zielone kasztany. Wiatr się po deszczu wałęsa, Wiosenny, a nie od Wisły. I jakież mi wizy pomogą? I jakież mnie zbawią pomysły? Nie mogę sprostać tej wiośnie, Co kwitnie tak świeżo, tak śmiało, Jak gdyby szło tylko o to, Jak gdyby nic się nie stało, Jak gdyby wszystek sens świata Był w tym, by na strada Rosetti Spadały z zielonych kasztanów Różowe i białe confetti. Ach, nie mam żadnych projektów. Nie trzeba mi wiz, ni pieniędzy. Chcę nie żyć, chcę nie być, chcę umrzeć, Od razu, już, jak najprędzej. Aż nagle sam sobie się dziwię, Że tak się tej myśli naparłem. Bo śmierć mi już pomóc nie może. Bo dawno już przecież umarłem. Kwiecień 1940 -------------- Do sąsiadów Już zbliża się dzień, gdy zapłaci się wam. Już się dobrzy sąsiedzi nie bójta. Za Warszawę, za Belgrad, za Rotterdam - Nie będziemy chodzili do wójta. Nie będziemy po sądach rozjemczych się wlec. Spór załatwić się da po sąsiedzku. Co ma być powiedziane - twarzą w twarz da się rzec: My po polsku, a wy po niemiecku. Za każdą kropelkę polskiej krwi, polskiej krwi W jakimś grobku warszawskim na skwerze, Za krzyż każdy drewniany, co w bruku tak tkwi - Po żołniersku zapłacą żołnierze. Każde gniazdo bocianie, każdą strzechę i próg, Każdy dom, każdą śmierć, każde życie Policzymy sumiennie, i wypłaci się dług, Jak się żołnierz wypłaca bandycie - Bagnetem na broń! Bagnetem na broń! Ach, płonie, ach, blednie kompania! Na granacie zaciska, zaciska się dłoń! Ach, furia już oczy przesłania! Nie wymyślił świat jeszcze takich schronów ni twierdz, Sztuką ludzką, anielską, ni diablą, By do waszych nie dało się dobrać nam serc Tym bagnetem! Tą kulą! Tą szablą! Czarna śmierć rośnie borem od ziemi do chmur Na polsko-niemieckiej granicy - o czym szumi na wichrze, o czym śpiewa ten bór - Dla nas nie ma ta pieśń tajemnicy. My już wiemy. I Niemcy to wiedzą. I wie Bóg - i z nieba nam boju nie broni - Że już sprawa - nie, jakie granice i gdzie? Ale sprawa jest: my albo oni. Albo Niemcy się w zgliszcza rozpadną, i dym Wiatr rozniesie i podrze i przetrze - Albo Polski nie będzie. Albo nam, albo im Ziemia, niebo i świat i powietrze! Nie ma miejsca na ziemi dla nas obu i brak Dla nas obu powietrza i słońca. Nie zwycieżyć - to znaczy już nie być. I tak Niech już będzie. Niech bój pójdzie do końca. A ty księże kapelanie, co dzień i co noc Boga proś - niechaj o nas pamięta. Niech gniewowi da siłę, a zemście da moc Dotrzymania. Bo ta mściwość j'est święta. Żołnierz polski nie umiał do końca się mścić - Ale dziś już nie można inaczej. Pan Bóg ciężko nas karał. Snadź musiało tak być. Może jeden ten grzech nam przebaczy. Palestyna. maj 1941 -------------- Piosenki warszawskie Dawnych dni, tamtych dni Ciągła, codzienna łaska - Gdzie szukać dziś Czasu, co był i pierzchł - ? Przychodzi zmierzch, Cichy, ciepły, majowy zmierzch. I w powietrzu, na skrzypcach łka Piosenka ta Warszawska: "Co nam zostalo z tych lat Miłości pierwszej? Zeschnięte liście i kwiat W tomiku wierszy, Wspomnienie czule i szept I jasne łzy co nie schną. I aniol smutku, co wszedl I tylko westchnął. O strapienia miłosne, o zmartwienia wiosenne O sentymentalne troski - O piosenki, udręki, smutki przedwojenne... Niemcy chodzą po Marszałkowskiej. Buty - buty po bruku. Ale uszy nie słyszą. Butne gęby przed okiem. Oczy nie dostrzegają. Chodzimy po innym mieście. Odgrodzeni ciszą, W której butów nie słychać. Tylko skrzypce grają: "W Alejach zakwitły kasztany, W Łazienkach kołyszą się bzy. Kto drugi jest tak zakochany, Tak szczęściem pijany - jak my?! W Łazienkach lśni woda na stawie, W Alejach zieleni się gaj. To wiosna jest w Warszawie - To wiosna, mój miły - to maj -" Maj się smutkowi dziwi. O, maju w podmiejskim ogródku - MyŚmy byli szczęśliwi, Nie przeszkadzaj nam w smutku. Serce się nie roztkliwi Zielenią, błękitem, złotem - MyŚmy byli szczęśliwi, Nie wiedzieliśmy o tem. Maj się śmieje - po co twoje łzy? Patrzaj - kwitnę! Bzów kiścią obłędną! Niemcy patrzą w Łazienkach na bzy. Bzy się wstydzą na wietrze. I więdną. Butne twarze naprzeciw płyną po ulicy. Buty dudnią po bruku. Ale uszy nie słyszą. Chodzimy, wymijamy ich, jak lunatycy, Żyjemy w innym mieście. Odgrodzeni ciszą, W której - ach, to nie skrzypce - inny świat się sroży - To szlifierz ostrzy noże. Milion długich noży. Nienawiść noże ostrzy - tak straszna - tak sroga - Kiedyż będą gotowe? Ach ciszej - na Boga - "Kiedy znów zakwitną białe bzy - z brylantowej rosy, z srebrnej mgły. - w parku, pod platanem, Pani siądzie z panem, Da mu słodkie usta rozkochane -" Piękne były warszawskie panie! Jakie stroje, jakie malowanie, Jak umiały się w swych sukniach nosić - Wzrokiem wzbraniać, a ustami prosić - Och, zalotne, aksamitne, świetne, w Europejskiej, w Adrii, Cafe-Clubie - Nogi miały jak łodygi kwietne - Zatańcz, wypij, pocałuj - ach, lubię! - Ach, pończoszki z pajęczyny tkane, Na świat sławne warszawskie pantofle - Stuku puku stukają podeszwy drewniane. Świtem z miasta na Pragę, co dzień po kartofle. Na podeszwach drewnianych - to nie to - I że w chustkach wełnianych - to nic - I że suknia znoszona - to nie to - I że róż dawno starty z lic - "Maj się dziwi urody twej szkoda! I po twarzy ciepłym zlotem głaska. Ach, nie żałuj mnie, maju - to moda! To jest nasza, dumna moda warszawska!” Myśmy stały na dachach domów - Świat się palił i walił w głąb - Myśmy stały w ulewie gromów I zapalających bomb. Oczy ślepły od dymu i blasku, W uszach trzaski, płacz dzieci, wrzask i ryk i huk - Kiedy w wiadrze zabrakło piasku - Koniuszkiem pantofelka Bombę strąciłam na bruk. Pantofle od Leszczyńskiego. Szkoda. Kosztowały Sto osiemdziesiąt złotych... pamiętasz Irenko, Jakeśmy po trzech nocach na dachu śpiewały Rano - żeby nie zasnąć - piosenkę za piosenką -: "Kiedy znów zakwitną białe bzy - Bzów aleją pary będą szły - Pojmą to najprościej, Że jest czas miłości - -" Jest czas nienawiści. Lecz twarz uśmiechnięta. Żyjemy w innym mieście - odgrodzeni ciszą - Lecz oczy wszystko widzą. Uszy wszystko słyszą. I wszystko się dostrzega. I wszystko pamięta. Czarna bułka w koszyku w papier zawinięta A na papierze szyfry. To z radia, z piwnicy. Kroki bliskie - to może - już tu, na ulicy Szpicel z gestapo za mną - czy źle, że się śpieszę? Więc wolniej. A mróz w plecach. Lecz twarz uśmiechnięta - Wczoraj w nocy pomiędzy depesze - (Londyn teraz coraz trudniej złapać -) Zabłąkała się nagle piosenka, I zaczęło śpiewać znienacka: "Co nam zostało z tych lat Miłości pierwszej? Zeschnięte liście i -" Ach - i zamknęłyśmy radio. Łzy zaczęły na papier kapać. Przyszła kartka od ciebie. Piszesz do mnie: "Miła - Jak wygląda Warszawa?" Warszawa się nie zmieniła. Tysiąc domów zwalonych. Skwery - jedna mogiła. Tylu nas poginęło. Warszawa się nie zmieniła. Nie znajdziesz już gdzie twoja Sień, schody, okno, brama - Warszawa się nie zmieniła! Warszawa jest wciąż ta sama! Warszawa jest pod gruzami! Warszawa czeka na ciebie! Warszawa wie, że wrócisz! Że wrócisz - jak Bóg na niebie! Warszawa przyjmie cię w kwiatach - Słońcem, zielenią, rosą - Jak już nie starczy podeszwy Drewnianej - to nic! to boso! To nie szkodzi! W łachmanach! O głodzie! O suchym chlebie - - Warszawa się nie zmieniła!! Warszawa czeka na ciebie!! Przyjmie cię solą, chlebem, Błyszczącymi oczyma, Majem, Wisłą i niebem - Bo Warszawa dotrzyma!!! A ty - dotrzymasz?! - na Boga - Dotrzymaj - - Ach, kto dosłyszy Twój głos z daleka? Jak cicho Skrzypce grają w tej ciszy - "Co nam zostanie z tych lat Łez i cierpienia?" Tu - gdzie jest łez wszystkich zdrój, Jest coś co Się nie zmienia. Zostanie - najdroższy mój - Ach - - do widzenia - 1942 -------------- Defilada Przegnali mnie w defiladzie, W niedzielę, za wszystkie czasy. Cięła komenda "baczność"! Strzelały o szosę obcasy. Chamsin wiał. Słońce się wściekło. Płuca wdychały pożogę. Serce pod gardłem - i piekło Strachu, że zgubię nogę. I w prawo patrząc, w marsową Twarz pana pułkownika, Myślałem sobie - bo czasem Myśl różnie, jak chce, tak bryka - Myślałem - bo myśl się czasem Wypsnie jak z palców pestka - Ach, szkoda, że w tym miesiącu Stuknęła mi już czterdziestka... Z o ileż mniejszym wysiłkiem, Z o ile większym hałasem Stukałbym teraz o szosę Podeszwą i obcasem. - Mój krok jakże byłby sprężysty, A trud i mniejszy i słodszy, Karabin - o ileż lżejszy - Gdybym był jednak młodszy... Gdybym miał lat dwadzieścia, Jak większość moich kolegów, I głowę mniej siwą i linią Brzucha nie psuł szeregów - Marsz ten - o mój dowódco - Nie wyczyn, ale przechadzka... I nagle myśl inna, myśl dziwna Przez głowę mi przeszła znienacka - Myśl aż bolesna, aż straszna W swojej cudownej prostocie - Wydało mi się, że szedłem Już długo, po piachu, po błocie, To drogą - jakby znajomą - To łąką - koloru trawy Jakby poznaną - i że to Już blisko - blisko Warszawy - I że to już zaraz - Grochowską? Wolską wejdziemy? Grójecką? My - wojsko, które wygrało Wojnę polsko-niemiecką! My - żołnierz - wzruszeniem straszliwem Sprężony - płonący i blady - I już - w Królewskie Przedmieście Skręcamy do defilady! A tłum na ulicach! Sztandary Na bliznach domów - i kwiaty Pod nogi - garściami - i dłonie Nad głową - i płacz - i wiwaty - I w burzy twarzy i kwiatów, Nad rąk i szlochów zawieją Ach - niebo nad nami skacze Ach - domy dokoła się chwieją - To łzy. To oczy oślepły. Lecz nam nie wstyd, że płaczemy. Ach - dudni pod nami ziemia - Idziemy - idziemy - idziemy - Rozumiesz? Nijak. I nagle Głos jakiś - z bliska czy z dala - Tam - ten kapral - to Hemar! - bo chyba Już wtedy mieć będę kaprala... Jak domek z kart - nieopatrznie Westchniesz - a już się obsunie - I już się ocknąłem w swej czwórce Na defiladzie w Latrunie. Słońce kark potem oblewa, Cień krótki pod stopą kreśli. Myśl pierzchła. Już - odtrąbione. Lecz coś się zostało z tej myśli... O mój dowódco - gdybym Naprawdę miał dożyć tej chwili - w niedzielę na defiladzie Za mało mnie umęczyli! Za mało słońce mnie grzało! Za mało bolały mnie nogi! Trzeba mnie ganiać na przełaj Po polach bez śladu drogi! Za mało mi ciężył karabin! Za mało mi pot z czoła chlustał - Trzeba mnie ganiać a ganiać - Ażebym wtedy nie ustał! Bym wtedy kroku nie. zmylił, Lecz umiał wszystko I abym Wstydu nie przyniósł i nawet Ze szczęścia nie był zbyt słabym - Gdy jako kapral z cenzusem W batalionowej sławie Będę szedł w swojej czwórce Na defiladzie w Warszawie. Latrun (Palestyna), kwiecień 1941 -------------- Strzelec i generał W historii, którą powiem Nie ma ani śladu Morału, czy kawału, Lub jakiegoś przykładu, Puenty, lub nauki, Lub jakiejś alegorii - zdarzyła się. To wszystko. To cały sens tej historii. * Stał raz na warcie strzelec I przed siebie spozierał I zobaczył znienacka Że idzie pan generał. Bronią siepnął z ramienia, Wyprężony jak lina Spojrzał na prawo - zastygł. Już nie człowiek - maszyna. Pan generał, idący Zamyślonym krokiem, Oddał ukłon, wzrok podniósł I musnął strzelca wzrokiem. Na chwilę - która krócej Niż ten opis trwała - spotkały się spojrzenia Strzelca i generała. Oczy rangi najwyższej, Wojskowego Jehowy - z oczyma pierwotniaka, Ameby wojskowej, Spirochety z cenzusem - Brak mi określenia, Aby oddać znikomość Strzeleckiego spojrzenia. Już generał odbieżał - Jak obłok po niebie - A strzelec stał, i z wolna Przychodził do siebie. - I myślał - machinalnie - Psiakość... w wojsku całem Najtrudniej jest być strzelcem. Najłatwiej generałem. Generałowi dobrze. Nie ma nad nim przymusu. Nikt mu nagle, z kaprysu Nie wypruje cenzusu. Jak chodzi - to spacerem... Jak go sen rano kusi, To śpi. Jak chce, to wstanie O piątej - ale nie musi. Nie śni mu się, że w lufie Czarnej mazi skorupa. Nie pachnie mu w menażce Przedwczorajsza zupa. Nikt przed nim o dziesiątej Nie zamyka Naafi... Kiedy chce na strzelnicy Postrzelać - zawsze trafi... Wszystko dokoła niego I pod nim przewidziane Z góry, regulaminem. Wszystko już wykonane. I gdzie skinie, gdzie spojrzy, Gdzie obróci głowę - Zanim usta otworzy - Wszystko już gotowe. Już wszystko wykonali Dowódcy kompanii, Szefowie zachrypnięci, Strzelcy zaganiani. A on - czasem się zjawia W poświacie uwielbienia, Uśmiechów sympatycznych, Nabożnego skupienia, A on już z tak wysoka, Z tak daleka, z tak sroga, Że jest już transpozycją Właściwie - Pana Boga: Świat już jest, ludzie, gwiazdy, Fizyka, grzech i cnota I wszystko już się samo Toczy, wikła i miota Na prawach grawitacji, Regulaminem chemii, Energii i entropii Na niebie i na ziemi A ON - gdzieś tak daleko, Że już co głupszy mniema, Że właściwie w ogóle Nie wiedzieć - jest, czy go nie ma? Ach, myślał sobie strzelec W nagłym zrywie zuchwałym - Ile lat życia dałbym, Żeby być generałem! - - W tej chwili pan generał Obejrzał się - jakoś skośno - Strzelec struchlał, jak gdyby Myślał był nazbyt głośno. Myślenie zdało mu się Nagle czymś tak dziecinnym, Że przestał myśleć o tym I zaczął o czymś innym. ------------------ Pan generał, musnąwszy Strzelca wzroku przelotem, Szedł dalej i też myślał, (Nic nie wiedząc o tem) - Bezwiednie myślał sobie: Psiakość... w wojsku całem Najłatwiej być tym strzelcem. Najtrudniej generałem. Jakże jest łatwo w życiu Mieć coś do zrobienia, Do czego nie trza zaraz Głowy, serca, sumienia... Coś, co można wykonać - Nogami, ręką, dłonią, Chwytem już wyuczonym, Sprzętem, narzędziem, bronią I wiedzieć, że to potrwa Kwadrans, dobę, godzinę - A innym zostawić troskę O sens, o cel, o przyczynę... A innym zostawić udręki Zwątpień, wrażeń, niemocy, Wahania, rozmyśliwania W mroku bezsennej nocy... Jak to łatwo - czyjegoś Móc posłuchać rozkazu, "Tak jest!" - krzyknąć i zrobić. I pozbyć się od razu. A za swoje pomyłki, Za błąd byle jaki - Jak tanio: móc zapłacić Kilkoma dniami paki. I zamknąć całą troskę O sens żołnierskiego czynu W tej warcie, w marszu, w mustrze, W czyszczeniu karabinu. A kiedy do ataku Ławą trza biec szeroką, Gdy żołnierz jest ze swą śmiercią Sam na sam, oko w oko - Jak łatwo ryzykować Swoje życie. Nic więcej. Nie być tym, co prowadzi Tysiąc żyć, sto tysięcy, Zaś w sercu tysiąckrotny - Strach tłucze się głęboko, Dlatego, że nie o siebie - Że z Polską oko w oko. Cóż bym dał dzisiaj za to, Jaką bym poniósł ofiarę, By mieć - pomyślał generał - Tych lat dwadzieścia parę I zamienić otoki, Gwiazdy, szlify, lampasy Na ten pas i karabin I móc strzelać w obcasy, I być tym ślicznym strzelcem Na warcie o mój Boże - Przed którym jeszcze wszystko Jest, co w wojsku być może: Szarże, rangi, buławy, Triumfów co niemiarę - Bo ma lat osiemnaście, Dwadzieścia, dwadzieścia parę - Gdybyż dziś być tym strzelcem!..." I myśl taka dziwna Nagle generałowi Zdała się tak naiwna, I tak rzewnie zuchwała - Że właśnie wtedy, tak skośno Obejrzał się - jak gdyby Myślał był nazbyt głośno I rzuciwszy za siebie Tym spojrzeniem niewinnym Przestał już myśleć o tym I zaczął o czymś innym. Oto cała historia. Nie było w niej śladu Kawału, czy morału, Nauki, czy przykładu. Nawet nie wiem w ogóle - Mogę to przyznać teraz - Czy się kiedy zdarzyła? Przypuszczam, że nie raz. 1942 -------------- Modlitwa Nie sprowadzaj nas cudem na Ojczyzny łono, Ni przyjażnią angielską, ni łaską anielską. Jeśli chcesz nam przywrócić ziemię rodzicielską, Nie wracaj darowanej. Przywróć zasłużoną. Nasza to wielka wina, żeśmy z Twoich cudów Nic się nie nauczyli. Na łaski bezbrzeżne Liczyliśmy, tak pewni, jakby nam należne, Aby nas wyręczały z Jej należnych trudów. Za bardzośmy Ojczyznę kochali świętami. Za bardzośmy wierzyli, że zawsze nad Wisłą Cud będzie czekał na nas i gromy wytrysną Z niebieskiej maginockiej linii ponad nami. I co dzień szliśmy w pobok Niej - tak jak przechodzień Mija drzewo, a Boga w drzewie nie pamięta. A Ojczyzna codziennie przecież była święta, A Ona właśnie była tym cudem na co dzień. Spraw, by wstała o własny wielki trud oparta, Biała z naszego żaru, z naszej krwi czerwona, By drogo kosztowała, drogo zapłacona, Żebyśmy już wiedzieli, jak wiele jest warta. By już na zawsze była w każdej naszej trosce I już w każdej czułości, w lęku i rozpaczy, By wnuk, zrodzon w wolności, wiedział, co to znaczy Być wolnym, być u siebie - Być Polakiem w Polsce. Aleksandria, sierpień 1941 -------------- Ostatni wiersz Jeszcze nie dosyć prosto piszę, Jeszcze nie umiem prościej. Wciąż jeszcze własne słowa słyszę, Gdy serce umiera z miłości. Słowami cię proszę: ty za mnie zdzierż!... Ach, w jakim oślepnąć natchnieniu, By twój karabin, o cały mćj wiersz Był lżejszy na twoim ramieniu? Jakim się oddać słowom i łzom, Jak dojść do takiej prostoty, By bliższy był tobie daleki dom O cały świat mojej tęsknoty? Jak ciebie znaleźć za mrokiem i mgłą, W ten zmierzch majowy i srebrny? I znów pomiędzy tobą a mną, Mój wiersz - mnie tylko potrzebny. Londyn, w maju 1942 -------------- Lizus czy warchoł Polonus est omnis divisus In viros duos: Jak kto jest u nas lizus - To już wirtuoz. Jak włazi, to koniec końców, Braknie na mydło pointsów, Gdy w łaskach - to już fanatyk. Gdy za biurkiem - lunatyk. Kataleptyk nadziei, Antyseptyk idei, Apostoł dyscypliny, Już wszystkie witaminy Pobiera z wazeliny. Błyszczy od cnót jak brylant. Czuwa u wrót - inwigilant. "Stój! - krzyczy - Hola! Werda?! Kto idzie, a nie merda?! Nie merda z pobożnym strachem Przed pańciem monomachem?! Zara go na tę Rothesay!" - Krzyczy w lubości najsłodszej. Podnosi rozmodlone Oczy na ikonę. Nie rozumie człowieka Z krwi, kości, z serca i brzucha - Wciąż widzi Króla-Ducha Z dołu - z tyłu, z daleka. Z każdej miny i gestu, Od rana, do breakfastu, Na serię cudów czeka. * Altera pars, oczywista: Jak kto opozycjonista Już dlań ta opozycja Pozycja osobista. Grzech grzechem, cnota cnotą - Zależnie od sytuacji. On żyje tylko po to, Aby rząd nie miał racji. By się zgubiło złoto, Aby wojsko zmarniało, Ażeby coś nie wyszło, By się coś nie udało. Ślepy na wszystkie wysiłki, Trudności, przeszkody, postrachy - Wyczekuje pomyłki, Jakby on z rządem grał w szachy I mógł co wygrać na tem, Że błąd zapłaci się matem. Czyta już tylko "Dziennik" (Swoją drogą, męczennik) I tylko, by złowić ślad bzdury Do "Camery obscury". A swoją drogą znowu Nie miewa trudnego połowu. Czytelniku rozumny, Bracie inteligentny - Chciałbym, by jeden i drugi Jednako był nam wstrętny. Ów lizus, co się łasi, Ten warchoł, co się wścieka Jednako, psim obyczajem, Obrażają człowieka. Jednako nas krępują W prostym, szczerym stosunku Do spraw miłości lub żalu, Niechęci albo szacunku. Ów lizus sprawił, że w Polsce Niejedna wielkość nam zbrzydła, Gdy nam się krztusić kazano W mdlącym fosgenie kadzidła. On, pachciarz wielkości natrętny, Pośrednik świętości uprzykrz on - Na barykady mnie wpędza Przez spirit of contradiction. On we mnie nawet przyjemność Pisania truje, bo jaka Przyjemność - wyśmiewać nikczemność Wartą tylko kopniaka? * A ten, liberumweciarz, Ten ryzykant straszliwy, Tym dufniejszy, im mniej ma Rząd nasz egzekutywy - On, uporem polskiego Pierworodnego grzechu Zohydza mi wolność słowa, Żartu, żalu i śmiechu - To on mi gębę zamyka, Bo groza mnie na myśl bierze, Że w roli satyryka Z nim się może sprzymierzę! Że tak szargając trochę - Jemu ułatwiam drogę! A kto on? Co za nim? Kto przy nim? I nie śmiem już. Już nie mogę. To on mnie przemocą zagania Pomiędzy faszystów hordę, Tak chciałbym, po faszystowsku, Potrzymać go czasem za mordę. * Nie ma w Polsce trudniejszej I mądrzejszej ambicji, Niż - pozbyć się lizusów, Dorobić się opozycji. Jak powszechna to prawda, Lecz gdzie leży przyczyna, Że kto ją w dole głosił Na górze jej zapomina?... -------------- Spotkanie Niespodzianie spotkali się na Piccadilly. Jakże się ucieszyli! Zaczęli skwapliwie Gadać, pytać, co słychać? - i zgodnie stwierdzili, Że Londyn taki mały, Duża wieś, właściwie. Zaczęli się umawiać na lunch do Claridge'a, Że się zdzwonią na drinksy, że zagrają w bridge'a, Że znają żródło ginu, że mają kupony, Łazienki, frigidairki, radio, telefony, Kuchenki, konta, czeki, że już lubią porridge, Że są rozgoryczeni, że wielka ich gorycz, Że tak miło się gada, że nie ma nadziei, Że pięć gwinei tanio, że siedem gwinei, Że będą robić wspólne w Hyde Parku przechadzki, I już "bye, bye" mówili - gdy nagle, z przecznicy Wyszedł cieniem i przeszedł obok nich - Mochnacki. Zaraz. Który Mochnacki? Maurycy? Maurycy. Tak, widać, zamyślony, że głową nie skinął. A byliby dlań świetną wydali kolację. Ale za nagle wyszedł, za nagle ich minął. I w tamten świat się wrócił. W tamtą emigrację. 1942 -------------- Personalia Dla innych pobłażliwy, a dla siebie twardy, Abnegat w służbie ludu, nie czuł nic, prócz wzgardy, Gdy go krzywdy czy łaski potrącał rykoszet - Szedł dalej. Wiedział dokąd. Szedł naprzód. Aż doszedł. Już z romantyka prezes. Z bojowca dygnitarz. Już nie pytaj o przeszłość - już się nie dopytasz. Już się musi odegrać za stracone lata. Już sprężyną wszystkiego: odwet abnegata. Jak sztywny półkoszulek nakrochmalił minę. Jeszcze biurka nie dostał, już ma limuzynę. Jeszcze sekretów nie zna, już ma sekretarza. Mówisz - mruga. Nie słucha. Słyszy. Nie uważa. Zmęczony. Telefony. Konferencje. Mowy. Audiencje. Fundusz. Akta. Podpisy. Nerwowy. Już w poczuciu potęgi złośliwym i mściwem Dla innych nieugięty, dla siebie - z podziwem. Już narzuca, wymaga, ustanawia normy. Już ambicją wszystkiego - reformy! Reformy! Już w kręgu przytakiwań, pochlebstw i synekur Wszystko co było - skreślić! Na złość i na przekór! Już totalny, globalny, dręczy grafomanią, Męczy mową, chaosem, pretensją, tyranią - - Dość tego! Skonfiskować wszystko od początku!! Ja o Jędrzejewiczu... - Aha. To w porządku. Dziennikarz z opozycji. Machiavel cytaty, Z pamięcią leksykonu, z głową dyplomaty - podrywał. Podkopywał. Warchołów rozgrzeszał. pomniejszał autorytet. Psy wieszał. Ośmieszał. Przemykał się przez oka konfiskat i cenzur, Dufny w pióro Mefista, w Metternicha jęzor I w ową konstytucję, która w owym czasIe Warowała ustawą wolność względną w prasie. Ale został ministrem - odmienił naturę. Uwierzył w fundamentum regnorum - cenzurę. Już się w mękach Tantala miotał w kręgu biura, Cytując słowa... zdania... godne jego pióra... Mistrz żądła, demon sztychu, Machiavel cytaty - Nie umiał być ministrem bez praw konfiskaty - - Milcz! O kim te aluzje!? Bezczelny - wolnego! - 0 Miedzińskim, rzecz jasna. Ach... to co innego... Demokrata z natchnienia, z programu, z tradycji - Dyktator mimo woli... Na skutek pozycji - Dyktator demokracji. Jeszcze demokrata, Już dyktator - czasami tak się właśnie splata. W dziejowej sytuacji, wśród zawikłań tylu, Pierwsza osoba w wojsku i pierwszy w cywilu, Druga osoba w państwie w znaczeniu przyjętem: Zaraz po Panu Bogu, tuż przed Prezydentem - - Narażasz się, zuchwalcze! Od Boga wszak władza!! - Przecież ja to o Rydzu. Aha. To się zgadza. Ewolucje moralne. Ducha bitwy walne - w wyniku, naturalnie, zmiany personalne. Wąż zmienia łuskę skóry, a naród - nazwiska. Z daleka dużo mniej się dostrzega niż z bliska. -------------- Sense of Humour* Lubimy stwierdzać z dumą I zgadzać się, bez sporu, Że sprawdzianem kultury Jest poczucie humoru. I że my - jak nikt inny, od wieków, od Reja przecie - Naszym poczuciem humoru Przodujemy na świecie. Że w naszej literaturze - z tego nas nie obedrą! - Tam Słowacki, tu Rodoć, Tam Trembecki, tu Fredro! Jakiekolwiek nazwisko Na chybił trafił wyskub, Spójrz - Morsztyn! Patrz - Krasicki! (Dziś by się zdał taki biskup). Tu Prus, tam Makuszyński, Nawet Boy, tu Nowaczyński, Nawet w najnowszych czasach Młody Ignacy Balijtski - Wspaniały zastęp kpiarzy, Satyryków, sowizdrzałów, Ich fraszek i dowcipów, Pamfletów i kawałów. Błyszcząca literatury Śmiechem kwitnąca połać! Nasze poczucie humoru - Jest się na co powołać. Jesteśmy drwiący, kpiarscy, Kawaiarscy, złośliwi, Z natury ostrzy, cięci, Dowcipni i żartobliwi. W docinkach, fraszkach, żartach, Bon-motach iście paryskich, Jak nikt inny umiemy Drwić z wszystkiego i z wszystkich. Umiemy kpić z Anglików, Z Moskali i ze Szwabów, Z Litwinów, z Ukraińców, Z Czechów, z Żydów, z Arabów, Z wad, cnót, zalet, zwyczajów, Z języka i z ubioru - Kto by się na nas obraził, Nie ma poczucia humoru. Tylko - niech Pan Bóg broni, By ktokolwiek na świecie, Żartem, fraszką, uwagą, Słówkiem, maczkiem w gazecie, Nas wykpił, z nas zażartował, Nas tknął - pomyśleć groza! Już poczucie humoru Stula się jak mimoza. Już uśmiech z warg nam ucieka, Już gniew nas trzęsie srogi, Już pierś wzbiera rozkoszą Strasznej martyrologii! Już krew oczy zalewa, Rycerska dłoń już na kordzie! Nasze poczucie humoru Już każe "walić po mordzie". * Okrutne mnie dręczy pytanie, Obawy mam wcale niepłonne - Czy nasze poczucie humoru Nie jest zbyt jednostronne? Bo cała ta w humor zabawa Ma jedno prawidło główne: Jeżeli humor ma prawa - Niech będą dla wszystkich równe. 1942 -------------- Marchewka Był kiedyś taki wierszyk, Być może, że śpiewka, Historyjka, pod skromnym Tytułem "Marchewka". Kopią grządki w ogródku, Kiedy wykopali, Dłubią, sadzą czy sieją, Pielą i tak dalej. Nawóz, grabki, motyka, Łopata, konewka, Dłubanina, deszcz, susza, Chwast, liszki - marchewka. Wreszcie wzeszła. Wyrosła. Dalej ją sposobią: Kopią, wożą, kupują, Płuczą, myją, skrobią. Krają w plastry, gotują. Solą, cukrzą, cedzą. Już gotowa. Stawiają Na stół - i nie jedzą. Została na talerzu. Bez żalu lub gniewu Wyrzucają z talerza Do kubła lub zlewu. I idą do ogródka Raźną nucąc śpiewkę, Aby szykować grządki Pod nową marchewkę. * Pan dygnitarz zajęty. W poczekalni tłuszcza. Sekretarka, jak cerber , Nikogo nie wpuszcza. Zakazał. Nie przyjmuje. Chce mieć wolną głowę. Męczy się. Myśli. Dzisiaj Ma przez radio mowę. Do Ojczyzny. Do Kraju. Do ludu. Do narodu. Z okazji. Celem. W święto. W rocznicę. Z powodu. Obmyślił. Skończył wreszcie. I z wezbranym łonem Udał się limuzyną. Już jest przed mikrofonem. Mówi. Wspaniała mowa. Grzmiąca, rzewna, krewka. Nikt nie słuchał. Nikt nie był Ciekawy. Marchewka. * Pan prezes zapowiedział: "Dla nikogo w świecie Nie ma mnie. Wyjechałem." Zamknął się w gabinecie. Siedzi. Rozmyśla. Wstaje. Chodzi. W palce prztyka. Siada. Pisze. Artykuł. O czym? Do "Dziennika". Gwiżdże. Rysuje kreski Na bibule, pieski, Goły biust narysował. Kwiatki. Arabeski. Męczy się. Ale musi. Tematów ma bez liku. Rzecz w tym, że od miesiąca Nie było go w "Dzienniku". Pali. Pisze. Rozmyśla. Mózg twórczo się biedzi. Mikołajczyk był. Znowu. I Seyda (w odpowiedzi). Był artykuł Popiela (Szkic prawnego zarysu). I Stroń ski wciąż coś pisze, (Chociaż bez podpisu). Była mowa Schwarcbarta. I orędzie Grabskiego. Żona ciska się w domu: "Znów nie ma nic twojego!" Więc pisze. Już. Napisał. Nie można wspanialej. Bardzo zadowolony Posłał. Wydrukowali! Jakby pereł, przed świnie, Upadła sakiewka: Nikt nie czytał. Nikt zgoła. Wcale nikt. Marchewka. * Pan minister, co wszystkie Przejął kompetencje, Odbywa w gabinecie Ważną konferencję. Z kierownikami działów I z szefami sekcji - Dla omówienia planu I wymiany obiekcji. Siedzą, ważni, dokoła I z uszanowaniem Mówią: "Aczkolwiek". Mówią: "Moim skromnym zdaniem". Mówią: "Reasumując". Wtrącają "Atoli". "Pan minister wybaczy". "Pan radca pozwoli". "Zważywszy - mówią - mniemam". "Ja - chrząkają - sądzę". I referują ludzi, Planują pieniądze. I z krytyką rzeczową, Pełni twórczej troski, Ustalają konkluzje, Dyskutują wnioski. A z góry, wszyscy, wiedzą, Niczym nie zmyleni: Że nic z tego nie będzie - Że nic się nie zmieniam. Że referat "się zgubi". Że wniosek się znudzi. Że nie starczy pieniędzy. że nie będzie ludzi. Że projekt utknie w biurku, Na spodzie szuflady. Że nie ma żadnej siły. Nie ma żadnej rady. żadna sesja nie zmieni Głębi ludzkich natur. Lecz siedzą - ut aliquid Fieri videatur. Rada, swada, dyskusja, Praca nie przelewki. Wnioski, troski, konkluzje: Pielenie marchewki. * Satyryczny poeta, W natchnieniu jasnowidza, Wady smaga, grzech gromi, Karci, drwi, wyszydza. W swym posłannictwie wieszcza Ostrza puent wypieszcza. Moralizuje. Karze. Mowa jest o Hemarze. Po każdej zwrotce mniema: "Teraz już rady nie ma: Jeszcze raz im dopieprzę - Już się zmienią na lepsze! Trza śmiechem apelować Do sumienia człowieka - Od razu limuzyny Oddadzą na P. C. K.! Połechtam ich ambicję, Przeczyszczę ich jak Morsztyn Może odnajdą w sobie Jakiś sense of proportion... I może, wiersz stukając Na starej swej maszynie - Jednak, do jakiejś drobnej Poprawy się przyczynię?"... I wzmaga się natchnienie! I rymy biegną równo! I oto wiersz. Przeczytali. I co? I, przepraszam... Każdy się trochę uśmiał I pomyślał bystrze, Że mowa jest nie o nim. O innym ministrze. O cudzym artykule. O cudzej przemowie. O cudzej limuzynie. Niech im Bóg da zdrowie. A ja, pąsem oblany I jak ten głupi stoję, Gdy chwalą me wierszyki I dalej robią swoje. A ta moja "satyra" - Ryk dworskiego lewka. Lewka w klatce. Niestety: Marchewka. Marchewka... -------------- "Porzundek" Pan B. oświadczył - (nazwisko Nieważne mi, nie wymienię. Nazwisko mnie nie obchodzi, Obchodzi mnie oświadczenie. Co stąd, że nazwisko. że imię Stasiek, Feluś czy Kundek?) Oświadczył: Do Polski się wróci Zrobić wreszcie porzundek. W Polsce się zrobi - powiedział Z mocą i konsekwencją - Porzundek z arystokracją, Z Żydami i z inteligencją. * Szanuję ideologię. Poważam patriotę. Rozumiem, że mówiąc "porzundek", Na myśli miał mokrą robotę. Nie bardzo rozumiem, po co Oświadczać to na głos? Dlaczego? Panowie prawdopodobnie Wrócicie do gotowego. Szkoda czasu. Nie trzeba Ośw.iadczeń, projektów, planów. Niemcy są w Polsce. Niemcy Robią "porzundek" - za panów. -------------- Polskie Radio Żyjemy pośród Anglików, Warto tedy czasami Zestawić siebie z nimi, Ich porównywać z nami - Zostawiając na boku Pochopniejsze i skorsze Wnioski, co u nich lepsze, Co podobne, co gorsze. Ani kompleks niższości, Ani megalomania Nie powinny zamącać Spokoju porównywania. * Weźmy np. radio - Z miejsca różnice chwytasz Gdy przemawia angielski Albo polski dygnitarz. Bez względu na odmiellność Osoby, treści, języka, Polskiego i angielskiego Rozróżnisz dostojnika. * Anglik zaczyna "Good evening". Polak w natchnieniu dysze: "Rodacy!", "Obywatele!", Co najmniej: " Towarzysze!" Anglik mówi do ciebie. Jesteś dlań wart zachodu. Polak od razu się zwraca Do całego narodu. Anglik - z zażenowaniem, Jakby tłumaczył ukradkiem: "Forgive me my being too clever, Mówię co wiem. Wiem przypadkiem"... Polak, gdy przed mikrofon Na dziesięć minut go biorą - Rzecz dziwna - momentalnie Poczuwa się Wernyhorą. Słuchając go, zażenowaniu Jakoś się oprzeć nie mogę, Że mi tak wszystko tłumaczy, Jak pijanemu drogę. Krzyknął: "Bracia!" - a mówi Jak ekonom do chłopów, Jak felczer w kasie chorych, Jak belfer do nas, jełopów. * Anglik, gdy nie ma tematu, Po prostu - nie miewa speechu. Polak w takim wypadku Mówi o Duchu. O Zniczu. O rubieży, o chramie, O Chrobrym, o Jagiellonach, O Kościuszce, Grunwaldzie, Lub (rzadziej) o legionach. O, słowa biało-czerwone! O, słowa we krwi i w mleku, Co nic nie znaczą - mówione Częściej, niż raz na ćwierć wieku! * Anglik kończy, powiedział: "Good night". Najuprzejmiej jak mógł. Polak nie umie zakończyć Bez "Tak nam dopomóż Bóg". * Różnica stylu przemówień Inny też efekt oznacza U angielskiego, a inny U polskiego słuchacza. Gdy w programie radiowym Przemowa dostojnika - Anglik nastawia odbiornik. Polak odbiornik zamyka. Wielka obrona Warszawy Wielka obrona Warszawy Zaczęła się tego dnia, Kiedy umilkły działa I wycie świszczących bomb - Niemiecka bomba ostatnia Spadła piorunem w głąb Obłąkanego piekła, Ostatnia salwa armatnia Podniosła ostatni słup Dymu i rudej kurzawy Z ciał ludzkich, darni i cegły, chmurą nad miastem wisiała Łuna, czerwona mgła I łoskot bitewnej wrzawy - I nagle - bitwa ustała. Cisza Warszawę zawlekła. Leżał na bruku trup - Cywil w bitwie poległy. Leżała dziewczyna z Brackiej, Pod szóstym - to ta, to ona... Jak łachman wśród gruzów i szkła. Leżał zabity koń, Biedny koń magistracki, Szkielet z mięsa odarty. W zgliszczach leżały domy I drzewa. I tego dnia - W tej ciszy porannej - w tej chwili Zaczęła się wielka obrona - Wielka obrona Warszawy. Niemcy Warszawę zdobyli. * * * Patrzały oczy tępe, Patrzały z martwą uwagą. Czołgi niemieckie pancerne, Wojska niemieckie niezmierne, Wozy i roty piechoty Na skwerach, u bram, u wylotów - . Niemcy zdobyli Warszawę. Zdobyli słoneczny Mokotów, Żoliborz i Saską Kępę, Z łoskotem walili Pragą, W brzęku, w szczęku, w szeleście, Przez Krakowskie Przedmieście, Od Bródna do Ochoty, Kolumną przeszli przez Wolę, Kolumną stali na Kole, Tupała żelazna armada, Tupał but ciężko podkuty, Zgrzytały niemieckie buty Na bruku z gruzów i szkła - W Alejach Ujazdowskich Płakała warszawska jesień, Niemiecka defilada Płaczącą Aleją szła. Płakał warszawski wrzesień - Szła armia rozpłomieniona Tryumfem zwycięskiej sławy Niemieckiej. I tego dnia Zaczęła się wielka obrona. Wielka obrona Warszawy. * * * Cztery lata - to znaczy, Półtora tysiąca dni I półtora tysiąca nocy. A każdy dzień - gwałt przemocy, Gardło pruską dławione łapą. Noc każda - strach, czy do drzwi Załomota kolbami gestapo. A dzień każdy - dzień rozpaczy I łez nowych i świeżej krwi. A noc każda - zmora dusząca, Czyhająca w ciemności. To znaczy: Cztery lata, półtora tysiąca Warszawskich nocy i dni. Z każdą taką nocą, z każdym dniem, Z każdą zbrodnią, co się w mieście iści, Z każdym w strzępy poszarpanym snem, Z każdym wzrokiem szpicla, co jak szczur Węszy trupy przechodzące ulicą, I z niemiecką każdą szubienicą Rośnie, rośnie w Warszawie - mur. Wyżej - wyżej, niż mury getta. Jeszcze wyżej, niż gdzie gwiazdy migocą. Wyrasta mur nienawiści Dokoła Niemców w Warszawie. Z każdym dniem, z każdą nocą, Głębiej pod nimi zapada Ten bruk, po którym szła Niemiecka defilada. Giną ludzie w obławie, W więziennych cel tajemnicach. Płaczą po dzieciach matki, I dzieci po rodzicach. Drą się butów ostatki, Drą się resztki bielizny. z nędzy, głodu i chłodu, Słabną ciała obrońców - Warszawskich obrońców ojczyzny. W pobladłych, zapadłych licach Powieki kryją błysk Oczu - Ulicami biednymi chodzą zbiedniałe kobiety, I bronią rodzin, jak lwice walczące o łyżkę strawy. Dzieci czujne, odważne, sprzedają tajne gazety. Mężczyźni, bladzi i chudzi Cienie - upiory ludzi - Walczą o dzień i o noc, trzepocą w sieciach obławy. Tylko pod ziemią - grzmi - Tylko pod ziemią - warczy - Węszą - szukają - szpiclów Do szukania nie starczy - Pod brukiem wzbiera grzmot Daleki - głuchy - głęboki - Niemiec z czoła ściera zimny pot. Kroki - za nim przed nim - kroki Szepty - przed nim - za nim - z boku - Armia mściwa ukrywa się w mroku Armia mściwa - mężczyzn kobiet - dzieci - Generałów polskich pułkowników - Szeregowców polskich - buntowników - Niewidzialny tylko w mroku świeci Oczami - oczami wilczymi - I błysk oczu mówi Niemcom prawdę - I staje ta prawda przed nimi: Ażeby nas zwyciężyć - Nie dość nad nami rozsrożyć Ogień i miecz. Ni gwałtem, Ni głodem nie dość nas morzyć. Nie dość rozpaczą osaczyć, Nie dość nas nędzą ograbić -- Ażeby nas zwyciężyć, Trzeba nas przedtem zabić. Ażeby z nami wieczny Niemiecki porządek zrobić - Nie dość nas pobić w polu, Trzeba nas jeszcze dobić. Nie dość na ziemię powalić I powalonych się nie bać, Trzeba jeszcze trupy spalić, Do kupy rzucone razem, Popioły w ziemi pogrzebać - Popioły zakopać do grobu, Głęboko - i przygnieść głazem. Nie ma innego sposobu. Nie ma innego sposobu. Bo jeśli jeden z nas Jeszcze zostanie żywy - z jednego odrodzi się wraz Legion zemsty, straszliwy, Tysiąc mściwych - z tysiąca. Sto tysięcy - a jutro Z bram, z piwnic, z lasów, schronów Wyjdzie trzydzieści milionów Sędziów - na wasze winy. Z ostatniej żywej dziewczyny, Co ledwie się słania na nogach - Spójrz - byle przewróci ją wiatr - Odrodzi się wszystka kara, I wszystek nasz odwet na wrogach. I w rękach tych uliczników - Sprzedawców gazet w tramwaju - Odrodzi się piorun i grom Odwetu za krzywdy Kraju. Z nich - z tych ulicznych kadr; Z suteren, z rynsztoków, z placyków, z zakazanych zaułków Podniosą się z szumem chorągwie Nieprzebłaganych pułków. lon ten tłum niezwalczony - Ta ludzka zawzięta ćma, Dokończy wielkiej obrony, Wielkiej obrony Warszawy - Która zaczęła się dnia Dwudziestego ósmego września, W trzydziestym dziewiątym roku, Kiedy umilkły działa I bomb obłąkane świsty - W tej ciszy porannej, w tej chwili, Kiedy Niemcy Warszawę zdobyli, Na swoją zgubę I na pohybel wieczysty. 1943 -------------- Das OKW gibt bekannt Das OKW gibt bekannt: Die Bevölkerung hatte Verluste. Das Land - w ruinach, die Stadt - verbrannt. Ziemia w czarną zapiekła się krustę. W miejsce fabryk, ogrodów i domów - Leje w ziemi wyźarte i puste, Nawałnica płomieni i gromów - Die Bevölkerung hatte Verluste. Woda ryczy z Pękniętych tam, Ogień sprzysiągł się z wody chlustem. Hamburg! Frankfurt! Ludwigshafen! Hamm! Die Bevölkerung hatte Verluste. Die Bevölkerung hatte Verluste. Die Bevölkerung - jak nam jej żal. Gra orkiestra tysiąca Lancastrów- Ueber Darmstadt! Ueber Wuppertal! Gra orkiestra tysiąca Lancastrów "Hitlerdämmerung"! "Pożar Walhalli"! Podpierają niebo reflektory Pajęczyną dygocących pilastrów - Herrgott! Herrgott! Der Himmel się wali! To astralna wali się ulewa Na Abdery, Sodomy, Gomory! W reflektorach - błyszcząca Syrena Płynie niebem i śpiewa - i śpiewa Ueber Düsseldorf! Ueber Jena! To warszawska - warszawska Syrena! Ueber Stuttgart! Ueber Köln! Ueber Essen! To za Siedlce, za Garwolin, za Pruszków. To za trupy przepiórek-pastuszków, Posiekanych kul świstem i błyskiem Ryknął messerschmitt ponad pastwiskiem - wir haben es n ich t vergessen. Wir haben es n ich t vergessen. Die Bevölkerung, gierig und geil, Oglądała "Feuertaufe in Polen". Die Bevölkerung krzyczała: Heil! Gdy widziała, jak Dörfer verkohlen, Gdy patrzała na zerfetzte Leiber - Na te weinende polnische Weiber - Na te niedergemeltzlete Pferde - Gdy widziała die pQlnische Erde In Schutt und in Brand und in Asche - Ognia! Ognia! Zemsty ze wszystkich spustów! Jeszcze za mało, za mało Verlustów! Teraz nasze bomby! Teraz nasze! Die Bevolkerung wielkiej Abdery - Teraz wy. Und wir werden euch finden, Aż warszawskie cmentarne skwery Odnajdziemy na Unter den Linden. Teraz wy - po nocy - bez zmysłów, bez tchu - z płonących domów - z płonącego snu - Jak szczury bure i tłuste - w bezładnej ucieczce - to tam, to tu - Das Oberkommando der Wehrmacht gibt zu: "Die Bevolkerung hatte Verluste". -------------- Nieprzyjemności Przyjaciel mi powiedział, życzliwie nie w złości: Bacz, co piszesz, bo możesz mieć nieprzyjemnoścl. Jechał pociągiem ojciec z dwoma niesfornymi Niezmiernie dzieciakami, które dokuczały Spół-jadącym na wszystkie możliwe sposoby. Aż jeden z pasażerów powiedział surowo: "Może pan z łaski swojej poskromi synalków, Bo będzie pan, uprzedzam, miał nieprzyjemności". "Panie - rzekł ojciec synów grzecznie - jadę z dziećmi Na pogrzeb żony, która zmarła, notabene, Na wiadomość, że sklep mój się spalił. Nie byłem Ubezpieczony. Dzisiaj na stacji, przed kasą, Ukradziono mi portfel z pieniędzmi. W rozpaczy Wsiadłem do niewłaściwego pociągu. A dzieci - Tu uśmiechnął się blado - zgubiły bilety. A pan mi grozi - dodał - nieprzyjemnościami?" Grzeb w starej anegdotce, morału się dogrzeb. Przyjacielu, to właśnie ja - jadę na pogrzeb. W niewłaściwym pociągu i w złą jadę stronę, Szlakiem obcych przystanków i zmylonych stacji. To właśnie mój dom w zgliszczach, ja straciłem żonę, Mnie okradli z pieniędzy i legitymacji I paszportu. Pomyśleć - myśl kraje jak sztylet. A dzieci, straszne dzieci, zgubiły mój bilet. Więc wybacz, że się blado uśmiecham czasami, Gdy mnie kto chce nastraszyć nieprzyjemnościami. -------------- Struś i konsekwencje Na rozstajach marzenia i rzeczywistości - Struś, kiedy pragnie wybrnąć z psychicznych trudności, Komplikacji uczucia i myśli niesnasek, Z logiczną konsekwencją wsadza głowę w piasek. Wsadzając głowę w piasek, stale zapomina, Że PUPĘ odruchowo tym samym wypina. W takich chwilach krajowców nieżyczliwe grupy Logiki nie szanują, pióra rwą mu z PUPY. Wyższa się sprawiedliwość w tym fakcie objawia: Kto chce głowy oszczędzać, ten PUPY nadstawia, I wspólna to tragedia i ludzi, i strusi Że za wszystko w tym życiu czymś płacić się musi. Każdy z nas musi wybrać, co też bardziej woli: Czy gdy go boli serce, czy gdy PUPA boli? Bo znów tak dobrze nie ma, byś chronił ukryciem I duszę przed rozterką, i PUPĘ przed biciem. -------------- Silni, zwarci, gotowi Silni byli - udzielni panowie Na Berezie i Golędzinowie. Na tajniakach, rugach i represjach Konfiskatach, konszachtach, koncesjach, Na cenzurze i wiernym Wołodii I na rzewnej węgierskiej melodii, Której refren, "My pierwsza brygada", Już się wyzbył młodzieńczej goryczy, Romantycznej i hardej pogardy, Już brzmiał tylko jak nakaz płatniczy, Który dziś się Ojczyźnie przedkłada, Jak rachunek lichwiarski i twardy Za natchnienie młodości. Za los, W tej piosence rzucony na stos - ChoĆ ze stosu zszedł i siadł w packardy. Zwarci byli - jak gdyby w narodzie Saski ogród - a oni w ogrodzie. " A u wejścia tablica: "Legiony. Posad nie ma. Obcym wstęp wzbroniony". Ci, za bramą - to obcy, nie nasi. Nasi wszyscy w swym ogrodzie - Sasi. Zwarci byli - elita dostawców. "Dzwoń na Foksal - pogotowie zbawców", Władców, radców, ministrów, prezesów. Kapituła zasług i awansów, Amatorski zespół udziałowców Wszystkich pensyj, wszystkich interesów, Rang, orderów, zaszczytów, wakansów, w zawikłany poplątanych zamęt - Ochotniczy narodu Panteon, Ponad którym, niby szyldu neon: Umarłego Marszałka testament. Zwarci byli przy tym testamencie. Kto zeń czarne mógłby zdjąć pieczęcie? Pan Miedziński - gdyby sprawie sprostał. I trup Sławka - gdyby z grobu powstał. I gotowi byli każdej chwili Tamtą młodość swą amortyzować. Murem, twardo, stać przy przywilejach Monopolskiej, elitarnej szlachty! Z chuliganem pójść w pakt i w konszachty, Ze smarkaczem z byle Oeneru - Byle krzyczeć zechciał "Wodzu, prowadź!', Jak niedawno w tych samych Alejach - "Precz z wariatem - krzyczał - z Belwederu!" I już byli gotowi - przebaczyć, Przemalować, zmazać, przeinaczyć, Przemianować kompromis uliczny Na "płodozmian ideologiczny", Jak podatek - entuzjazm wyciskać, Ozonową zgodą w oczy błyskać. Zgoda! Zgoda! Ryby w mętnej zgodzie, W czarnej wodzie, w bezdennej topieli. Chmury czarną nadciągają matnią. Nad samotną trumną, na lawecie, Na ogromnym Mokotowskim Polu, Gra orkiestra "My, pierwsza brygada!" Dudni, dudni, dudni defilada Silny, zwarty, gotowy narodzie, Patrz, jak idą - przeszli. Nie wiedzieli, Że tak szli defiladą ostatnią. Jak Czarniecki żegnany buławą, Wy, buławą witani - boleśnie Powiecie kiedyś: "Sławo, Przyszłaś za wcześnie"... Dzisiaj, po trzech latach, zrobiłem dopisek: Ja nie leżących kopię. Niech Bóg sępem płynie nad grzechami. Nam dzisiaj strach, nam dzisiaj śmiech, Że wy będziecie tacy sami. Nas męczy śmiech, nas dręczy strach, Że na nic klęska, czy zwycięstwo. B:o w Polsce wszystko wsiąka w piach - Krew - śmiech - łzy - cnota - rozpacz - męstwo - Bo w Polsce wszystko idzie w las Niepamiętania i nieuctwa. I wciąż na nowo każdy z nas Własnego uczy się bankructwa. Daremne żale, próżny trud, Wiatr dzień wczorajszy w puch rozniesie. A partyzantka polskich cnót Wciąż po staremu - w lesie, w lesie. Na marne łza, na marne żart, Obojga jutro zapominasz. O, Hannibalu - cóżeś wart, Jeśli od Kapui zaczynasz? 1943 -------------- Kawał i morał Wezwali spadochroniarza - Chłop, jak z obrazu Kossaka - "Cześć - powiedzieli - spocznij! Słuchajcie. Rzecz jest taka. Wylecicie dziś w nocy, Maszyną przygotowaną. Wyskoczycie z maszyny Dokładnie o szóstej rano. W obrębie dziesięciu kroków Od miejsca wylądowania Znajdziecie rower. Na nim Dokonacie zadania. Zadanie - jest w tej kopercie. Otworzyć - tuż przed skokiem. Cześć!" - "Rozkaz!" - rzekł spadochroniarz Z zadowoleniem głębokiem. Wyleciał o północy. Gdy dochodziła szósta Otworzył kopertę z instrukcją. Koperta była pusta. (Ktoś widocznie instrukcji W roztargnieniu nie włożył). Skoczył. Pociągnął za sznurek. Spadochron się nie otworzył. Szarpnął raz, drugi - na nic. Wtedy, w rosnącym pędzie, Pomyślał z żalem: "Psiakrew, Roweru też pewno nie będzie". * Taki słyszałem kawał. Gdym sens kawału przeorał, Objawił mi się w kawale Melancholijny morał: Mówią mi: Wylecicie Po ciemku! Rozkaz, wylecę, wylecę! Skoczycie! - Rozkaz, skoczę. Niech Bóg mnie ma w swej opiece. Tam - mówią - będzie na miejscu, Odrodzenie moralne, Wspólnota ideałów, Bezpieczeństwo totalne. Globalne planowanie. Zupełna demokracja. Age of Plenty. Idea Plus elektryfikacja. Motoryzacja. Praca Dla wszystkich. And moreover: Wspaniały start dla każdego, Dla każdego - ten rower. * Wylecę o każdej porze. Gdzie każą - wyskoczę wszędzie. Lecz boję się, że roweru... Że tego roweru nie będzie. 1943 -------------- Rozmowa z żołnierzem "I po coście się bili?" - potrząsali głową. A żołnierz odpowiedział: "Bośmy dali słowo. A jesteśmy z takiego narodu, co słowa - Choćby zdychał - nie złamie. Sczeźnie, a dochowa". - "A o coście się bili?" A żołnierz powiedział: "Żeby świat się nauczył, żeby o tym wiedział, By sobie wspomniał kiedyś - może za lat tysiąc - Że umiałem dotrzymać, com umiał poprzysiąc" . * I jak tu nam tłumaczyć, co honor kupiecki, Co kupiecki rozsądek, co upór "szlachecki", Gdy lepsza ustępliwość wobec konieczności, Która słowa przekręca i podpisy mota - Gdy jesteśmy z narodu, który myśli prościej. Myśli: słowo się rzekło - mogiłka u płota. U nas - słowo się rzekło, już my zniewoleni. Bo myśmy barbarzyńcy, a nie dżentelmeni. Nie myśmy wynaleźli "gentleman's agreement". U nas, jedno - rachunek, wiara i sentyment. I każdy, kto się uprze, w pole nas wywiedzie I zabaczy w nieszczęściu, i wyszydzi w biedzie. * Ha, wywiedli nas w pole, w pole gorzkiej chwały, A nie wiedzą, że większa dla nich samych strata - Te ręce, które dla nas mogiły kopały, Pogrzebały w mogile wszystek honor świata. Słowo nie dotrzymane - strzęp marnego świstka. Pociecha dla nas - mała. Duma dla nas - wszystka. 1945 -------------- Judym w Regents-Parku Na jedwabnych trawnikach rozigrane pieski, . Wabią się w zwinnych pląsach. Nieziemsko różowe W karmelkach kwiatów stoją drzewka migdałowe A w białym śniegu wiśnie. Jak fajans niebieski Kapryśnie popękany w kreski, smużki, kłaczki - Niebo błyszczy. Żołnierze leżą na murawie Przytuleni do dziewcząt. Opodal, na stawie, Czarne łabędzie, chyże kurki, dzikie kaczki Zaplatają się w hafty na wody atłasie, Naraz, tłumem na brzegu, barw ogniami sypią, Człapią za dziećmi, szyje podnoszą, chleb szczypią Z rączek bardziej nieśmiałych niż te dzioby ptasie. * * * Śnie technikolorowy, o, świecie zbyt łatwy, O, czasie zbyt pogodny, obrazku za ładny? Szukam w twych labiryntach niteczki Ariadny, By mnie od tego szczęścia, tych piesków i dziatwy, Kochanków niewstydliwych, ptaków niepłochliwych I kwiatów niezrywanych - wywiodła czym prędzej W mój świat mrozu i mroku, przestrachu i nędzy, w mój świat ludzi zdziczałych, ludzi nieszczęśliwych. * * * Już wieczór w bursztynowym roztapia się dymie I najmocniej czerwone świecą tulipany. A ty, jak nieobecny tu, jak zabłąkany Upiór z innego świata - Judymie! Judymie! Krokiem ślepca, spojrzeniem oczu pół-przytomnych Żalem bez pocieszenia, tęsknotą bez kresu Szukasz ścieżki-niteczki i wrót do Hadesu. Do domu bezludnego. Do ludzi bezdomnych. 1945 -------------- Propaganda Cóż uzyskają zręczne Talleyrandy? I co my jeszcze do wygrania mamy? O smutny celu naszej propagandy: Niechaj. nas, Panie, widzą, gdy konamy". Jeszcze krzyczymy, ale nie pomocy. Niechaj nas słyszą - to wszystko, to jedno. I niech się wstydzą świata, światła, nocy, I naszej śmierci. Niech. im twarze bledną. I niech nad sobą płaczą, nie nad nami. Płaczko gorliwa, nie zasłaniaj grobu, Bo nie wyciśniesz łez, nie ma sposobu, Póki nam w oczy nie popatrzą sami. Zwiędłe papiery szeleszczą nad trumną. Po co te targi o kąt honorowy Na samobójców cmentarzu, o mowy Wzniosłe i wieńce, i orkiestrę szumną? A gdyby ciszej było nad tym grobem Choćby na chwilę, to by może ponad Ryk dział, i lament twój, i grzmot kanonad Łzami zalaną twarz podniosła Niobe Ku niemu. Może, załamaniem dłoni, Ciszą posągu stałaby płacząca, Tą ciszą straszną, która serce strąca W lód, kiedy w uszach z zaświatów zadzwoni. -------------- Kamień Nieprzytomny w tym świecie i w tym kalendarzu, Nieobecny w tułaczce, w biedzie, w poniewierce, Wszystkim, co mam na myśli, kiedy mówię "serce", Zostałem w tamtym świecie - jakby na cmentarzu Kamień, z datą dawnego dnia, dawnego roku I świadectwem: Tu leży Nieodżałowane I będzie tu, dopóki ja tutaj zostanę, Jeśli nie we wspomnieniu, to choć na widoku. Nieprzystępny nadziei, wierze, lub rozterce I już nawet tęsknocie, i nawet żałobie - Wszystkim, co mam na myśli, kiedy mówię "serce", Tam jestem, tam przywarłem do ziemi, na grobie. A tamto - chłodem, szumem, głosami, podziemnie, Cieniami które - ledwie oczy przymknąć - tańczą, Przenika mnie, przepływa, przemienia się we mnie W bliskość prawdziwszą ponad prawdziwość wygnańczą. Jakbym tu chodził, patrzał, żył - a jednocześnie Wciąż, prawdziwiej, najżywiej tam. A tamto wszystko Nieprawda, że umarło - musi gdzieś być blisko, Bo skądby przychodziło przychodzące we śnie? Niby wodą zaszumi, niby snami dymi, Niby jak gwiazda w wątłej zabłyśnie iskierce. To znaczy: żyłem z nimi i zostałem z nimi. Wszystkiem, co mam na myśli, kiedy szepcę "serce". -------------- Aparat Stała nasza bolączka, Nieustanne kłopoty: Nie ma ludzi. I nie ma Nic dla nich do roboty. Jak stworzyć - oto zmora, Co nas po nocach budzi - Niepotrzebną robotę Dla niepotrzebnych ludzi? Jak zatrudnić rodaków? Tych zwłaszcza, którzy w bidzie Ideowo są z nami, A karta im nie idzie. * Jest lokal. Kartoteki, Powielacze i kalka. Spinacze, telefony I wewnętrzna centralka. Są biurka, sekretarki, Woźni, sala do narad. Klozety w korytarzach. Dyżury. Jest aparat. Jest budżet, owszem, forsa. Teraz, myślisz, dopiero Pokażemy wyniki. Jakie wyniki? Zero. Gdy do sprawnej maszyny Do robienia kiełbasek, Zamiast mięsa i czosnku Będziesz napychał piasek - Nie udawaj zgorszenia I nie wiń wynalazku - Maszyna robi swoje, Ale kiełbaski z piasku. * P.S. Powyższe się odnosi, W ramach dotychczasowych, Wyłącznie do cywilnych Rodaków. I wojskowych. 1946 -------------- Fonetyka Nie mogę w prostocie wieśniaczej Nadziwić się temu do syta, Dlaczego Anglik inaczej Pisze - Inaczej czyta? Z ironią, choć przyjacielską, Bawię się wciąż na nowo Rozdźwiękiem pomiędzy angielską Pisownią a ich wymową. Nie miejsce tutaj na wykład, Lecz parę trudności policz: Knowledge piszą np., A wymawiają to "nolicz". Dziwne to "strejndż" - (piszesz Strange) - Ale sam popatrz i poręcz: Napis brzmi Gin and orange A czyta się to "dżyn'noręcz". W pułapkach takich złotous- ty zgubi się nawet Perykles, Gdy piszą ridicoulos A każą czytać "ridykles". I na nic wszystkie pokusy Reguł i jakiejś precyzji, Bo bu s czytasz "bas". Ale busy, Nie czytasz "basy", lecz "byzii". Im dalej w ten las gęstopienny. Tym orientacyjnych mniej pni, Bo czemu pisać halfpenny, Żeby wymawiać to "hej pni"? Nie dziw, że obcy przybysze Mamlą ich słowa jak sznycle, Gdy człek mówi "sajkI", a pisze, Za przeproszeniem, cycle. Dziwadeł cały rejester, wyjątków cała rozpusta. Piszesz sauce worcester A mówisz po prostu "sos w usta". Na próżno monstra niektóre Oko nieśmiałe przymierza - Jak zgadnąć, że pleasure Wymówić należy "pleża"? Jaki wymyślił to macher? Skąd wziął się dziwaczny ten nałóg, Że "ticza" piszą teacher , A "laf" zamiast laf, piszą laugh? Mów "wedż'bl", pisz vegetable. Pisz privilege, mów "prywlecz". A cóż to za sztuczki diable! Tysiące podobnych im wywlecz. Na czole rzęsiste krople I głowa Pęka jak fajans, Bo skoro "pi pI" to people - Jak posiąść tę science? (mów "sajans"). Lecz zniknie "rejdż", (piszesz rage), I wszyscy z uśmiechem ucichniem Wspomniawszy, jak wielką przewagę Ma nasze pisanie nad ichniem. Bo u nas w tej dziedzinie Prostota niepospolita. Napiszesz chrząszcz brzmi w trzcinie, I każde dziecko przeczyta. -------------- Mazowsze Pytasz mnie o tutejsze atrakcje najnowsze? Z wszystkich nowin londyńskich najmilsze - Mazowsze. W "Albert Hallu", olbrzymiej sklepionej rotundzie, W tłumie pięciu tysięcy widzów, oklaskami Witałem ich po latach - i w pierwszej sekundzie, Kiedy się na estradzie zjawili przed nami, Ledwie się wysypali z aksamitnych kotar, Ledwie dźwięk pierwszych taktów do mych uszu dotarł, Gardło mi się ścisnęło, aż bolało prawie I powietrza mi brakło, tchu nie mogłem złapać. Reflektory zaczęły kolorami kapać I w powietrzu latały długie pióra pawie, Jak opalizujące kwiaty albo kłosy. Wirowały w zakrętach świętojańskiej magii Parzenice, spódnice, korale, ciupagi I wstążki, i we wstążkach warkocz złotowłosy, I chusty rozwijały mi się przed oczyma, Jakby zaczarowane mapy Barwistanu - Krainy, którą kiedyś odkrył wiersz Tuwima. On znał klucz do tej mapy, szyfr tajnego planu, Ścieżkę krętą do skarbu w zasypanej studni. Ale umarł i już nam sekretu nie wyda. Wziął go ze sobą do trumny w swych zamilkłych ustach I Barwistan z nim zniknął niby Atlantyda. I tylko dziwne mapy zostały w tych chustach Tak wzorzystych, ażeby zgadnąć było trudniej - I nikt ich nie odczyta, i nikt nie zrozumie - I nagle dreszcz westchnieniem przeleciał po tłumie, Bo kujawiak w orkiestrze jak ptaszek zakwilił Nad skrzypcami - niestety, skrzypkowie Anglicy, Z nut grają - tak jak w nutach - bez tej tajemnicy, Która mgiełką pomiędzy nutkami się błąka I szepce atonalnym świergotem skowronka. Jak to w nutach zapisać? Ty im, Tadziu, ujaw Sekrety tego rytmu i melodii z Kujaw... Poznaję go po latach - Tadzio Sygietyński Przyleciał tu na chwilę, na występ londyński, Jak zawsze, gdy przejęty, na twarzy się mieni I wtedy chudy nos mu sterczy jeszcze cieniej. Znów kołnierzyk frakowy ma za ciasny, szyją Kręci i cały aż się nad orkiestrą kładzie, Tak pomaga tancerzom, którzy na estradzie Korowodem kujawskim plotą się i wiją. Kto się od nich nauczy, kto po nich spamięta, Żeby tak właśnie tańczyć tę polską pawanę, Jak w karczmie pod Włocławkiem tańczą królewięta I księżniczki - za chłopki i chłopów przebrane? Ach, Maryśki i Zośki, Hanki, Kaśki, Magdy - I przy nich Kuby, Staśki, Jaśki i Michały - Te niebieskie turkusy, zielone szmaragdy, Granatowe czerwienie - kiedy tak błyszczały? Gdzie tak ćmiły mi w oczach wirujące blaski? Już pamiętam. Wracaliśmy w nocy od Trzaski - Odprowadzaliśmy ją do domu nad ranem. Księżyc posrebrzył dachy w całym Zakopanem. Potok szumiał i szeptał. W mroku na zegarze Biła trzecia. Już bladły nad Giewontem gwiazdy. Wstąpcie, rzekła Stryjeńska, to wam coś pokażę. Mieli na całe lato mieszkanie u gazdy, Na piętrze. Karol lampę naftową zaświecił. Na sztalugach ujrzałem trzy duże karrony Zieleń nieziemską, fiolet grzeszny i czerwony Amarant, i jaskrawą żółtość - zaplątane W ruch, w taniec, w wir, w przegięcie, co było zarazem Kolorem i muzyką, tańcem i obrazem, Z kartonów przeskakuje na bieloną ścianę I cieniami trzepoce i ćmą w oczy leci... Nagle zaczęły ćwierkać przebudzone dzieci Uciekliśmy na palcach z Zosinej pracowni. Zosiu, gdzie dziś te gwiazdy, te barwy i blaski? W Londynie, w Albert Hallu, w tłumie na widowni Przebudziły mnie nagle własne me oklaski. Zbudziła mnie melodia żwawa i wesoła I pasy watykańskie Michała Anioła I zaraz mi się droga na mapie wytycza. Jutro rano jedziemy autem do Łowicza. Jedziemy na procesję. Jutro - Boże Ciało. A rano? Nie pamiętam, co się wtedy stało. Czy wstaliśmy za późno, po nocy w "Oazie"? Czy deszcz padał? - Odłóżmy tę jazdę na razie... Czy było za gorąco? Czy zniechęcił kto się? Czy było za daleko trząść się po złej szosie Kurz... i pył... i furmanki setkami się wleką... Za daleko... Ach, Panie Boże! Za daleko. Z Warszawy do Łowicza. I niedobra droga... Jak przeprosić, przebłagać dzisiaj Pana Boga, By już się przestał gniewać i przebaczył wszystko? Stąd, z Londynu, piechotą dziś byłoby blisko. Idą wężem koronek, falbanek, krynolin, Kontuszów... starościców młodych i podstolin. podkomorzy tak pięknie poloneza wodzi, Tacy są wszyscy zgrabni i śliczni i młodzi, Melodia Ogińskiego szczerozłotolita Tak się mieni, tak dźwięczy, tak za serce chwyta - Nie, ja się już nie wstydzę. No więc trudno, płaczę. Z żalu, że już tej ślicznej Polski nie zobaczę, Że jej się nie nasłucham ani nie napatrzę, Tylko jakby w muzeum, w Londynie, w teatrze, Gdzie dokoła angielskie twarze rozbawione, A mnie taka zabawa, że łzy łykam słone, Gdy na trzecią część życia z domu mnie wygnali A tej krzywdy nie połknę, co się we mnie pali, I skazali na wieczne pretensje i kwasy I żal i tylko czasem, od wielkie-go święta, Raz na pięć lat mi wolno patrzeć na frykasy - Na takich chłopców polskich i takie dziewczęta, Na takie tańcowanie, na te śliczne stroje, Świecidełka, korale, kolory - to wszystko Co kiedyś było moje - wciąż przecież jest moje A tak strasznie daleko, a w tej chwili blisko Na chwilkę... Nie, ja tego wam nie wytłumaczę. Krzyczę: bis! Biję brawo. I dlatego płaczę. Pytasz mnie o tutejsze atrakcje najnowsze? Z wszystkich nowin tutejszych najmilsze - Mazowsze... Dla Miry Zimińskiej. przyjaciółki najmilszej. bez której nie byłoby Sygietyńskiego, ani Mazowsza. Ani mnie. -------------- Etiuda na dziś Dla Jana Rostworowskiego Opisać ścisłym wierszem, do rymu, Zapach jałowcowego dymu, Gdy pastuchy w mroku nad rzeką Rzepę świeżą w popiele pieką I gęsty dym mokrego jałowca Włóczy się łąką jak bura owca Tam i sam, i na kolcach bodiaków Zostawia strzępy wełnistych kłaków. Opisać woni niezapomnianość, Siwość, leniwość i kadzidlaność Rozwłóczoną ciemnym błękitem I ani słowem nie wspomnieć przytem, Gdzie jest ta rzeka i gdzie ta łąka, Po której dym jałowca się błąka? Na jakim świecie i w jakiej stronie Takie jesienie, cienie i wonie, Które to mroki i jakie dale, Ani słowem nie wspomnieć - ale Żeby z opisu, żeby z obrazu Kto przeczyta, wiedział od razu. -------------- Piosenka "Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne" A pod drzewem mogiła. Ta lipa rosochata Co rok, przez długie lata Będzie się zieleniła. "Nad mogiłą śpiewa jakieś ptaszę polne" O, przyjacielu drogi, Słuchaj piosnki ptaszęcej, Z niej się nauczysz więcej Niż z wszystkich mogił. "Nie było, nie było, Polsko, szczęścia Tobie" Ale się los odmieni. Błogosławieni, którzy Smutni są i w żałobie, Bo będą pocieszeni. "Wszystko się prześniło, Twoje dzieci w grobie" O, Matko Dolorosa! Nowe sny wrócą z wiosną, Nowe listki wyrosną I zakwitniesz jak brzoza. -------------- Lekcja rybołówstwa (KARTKA Z PAMIĘTNIKA) Wytrawnemu się ze mną przyjrzyj wędkarzowi, Może się nauczymy, jak on ryby łowi. Widzisz - siedzi na brzegu, lub na starej krypie Bez ruchu. Tylko okiem od niechcenia łypie - Gdzie żywiej gładka woda chlupnie albo pluśnie, Tam on wędką niedbałą nad powierzchnią muśnie, Przeleci tuż nad wodą błyskotliwą muchą, Zależnie od pogody, mokrą albo suchą. Na stalowym haczyku, u cienkiego włosia, Drażni muchą szczupaka i kusi łososia Albo karpia, co w mule nieruchomo duma, Lub leniwego lina, samotnego suma, Albo pstrąga - najbardziej pstrągiem się zachwyci - Chociaż mizerna płotka też miła, gdy chyci. Widzisz - w wysokich butach brodzi po kolana W strumyku, krok za krokiem. Woda ołowiana Błyska drzazgafni słońca, mchami się zieleni, Bełta się i bełkoce wśród śliskich kamieni. Mistrz stąpa pomalutku, by płochliwej ryby Żywszym ruchem nie speszyć. Znów przystanął niby, Że on wierzba nadrzeczna nieruchoma. Gdzieżby Rybie, choćby najmędrszej, bać się - czego? Wierzby? Nie zdradzi go nerwowość ani zbytnia żywość - Widzisz? Największa cnota wędkarza - cierpliwość. Ma czas. Nie liczy godzin, nie marnuje chwili. Sam siebie nie przynagla i ryby nie pili. Ma czas. Ma dużo czasu. I w tym jego siła. I wie, że ryba chwyci. Uważaj! Chwyciła! Pływak drgnął, szarpnął w wodzie, skacze, pluska - wędka Cała zgięła się w kabłąk - jak cięciwa giętka Wyprężyła się linka. Więc teraz zobaczem, Jaka różnica pomiędzy mistrzem a partaczem? Partacz linkę na siłę ku sobie przyciąga I w mgnieniu oka straci i wędkę, i pstrąga. Gdyż pstrąg zwinie się, skręci w stalową sprężynkę I wyrwie z siebie haczyk, albo zerwie linkę! Łosoś czy szczupak, spazmem bólu i przestrachu Siepnie sobą i chlust! od jednego zamachu, Stężony w każdym włóknie i mięśniu i nerwie, Raczej sam się w pół przetnie a z linki się zerwie! Partaczowi znienacka wędkę w ręku złamie, Albo wyrwie ją, albo wykręci mu ramię! Ale mistrz rybołówca tym się właśnie szczyci, Że wie, co robić w chwili, kiedy ryba chyci. Nie ciągnie jej ku sobie, jak partaczów tłuszcza - przeciwnie - on jej linki popuszcza - popuszcza - Popuszcza. A więc ryba, jak gniewna torpeda, Smyk! I już całkiem pewna, że się złowić nie da, Pomknęła bystrym szpurtem bez żadnej przeszkody - odsapnęła - nabrała w skrzela świeżej wody - Czuje się już bezpieczna. Wtedy tylko pstrąga Wytrawny wędkarz z lekka ku sobie pociąga. Pstrąg poczuł pociągnięcie - znowu wpław się rzuci. Mistrz znów linki popuści. Potem znów przykróci. Ma dość czasu. Jest pewny swojego połowu. Wyczuwa kiedy puszczać, kiedy ciągnąć znowu. To wolnością tumani, to z linką oswaja, Folguje, a do haka z wolna przyzwyczaja. Tak gra ze swą ofiarą. To ją ułaskawi, To ją bliżej przytroczy. Tak się z rybą bawi. Umiejętnie, cierpliwie, nierychliwie, zgrabnie. Aż ryba po godzinie czy po dwóch - osłabnie. Aż ta ryba po jednej i drugiej godzinie, Ogłupiała, już nie wie, w którą stronę płynie, Po której stronie linka, po której swoboda, Gdzie brzeg, gdzie wróg, gdzie krypa, gdzie głęboka woda? Na tym polega znawstwo rybiej psychologii, Że wreszcie skołowany, ufny i bez trwogi Pstrąg myśli: Jużem wolny! I w tej chwili, w sieci, Łbem w dół, ogonem w górę, na dno krypy leci. Chociaż prędzej czy później wszyscyśmy śmiertelni, Ale przykro gdy kogo smażą na patelni, Lub nadziewają farszem, z czosnkiem, lub bez czosnku, By potem zjeść po polsku, albo po żydowsku. * Wytrawnemu się ze mną przyjrzyj wędkarzowi, Może się nauczymy, jak on ryby łowi? I wniosek wyciągniemy z tej nauki szybki: Drodzy moi koledzy! Literaci! Rybki! Pstrągi, karpie, łososie, jesiotry, sztokfisze, Liny, sumy, sandacze, płotki! Towarzysze! Gdy ja tak obserwuję z daleka, dzień po dniu, Cierpliwie, rok po roku, tydzień po tygodniu, Jak się od PAŹDZIERNIKA aż do KURYLUKA Rozwija w naszym kraju kultura i sztuka, Jak "Po prostu" się wije żwawy, kręty, gibki Strumień "nowej kułtury" - ach, kochane rybki - Wy z bliska, nie widzicie może... ja z daleka, Więc wyraźniej to widzę - jest krypa... jest rzeka... I linka... ona krótka-ż... Wędka - ona giętka-ż... I on... ten wasz Gomułka... Ba!... co to za wędkarz... 1958 -------------- Żargonauci w ciągu jednego tygodnia Słyszę przez radio z Warszawy: "Na plenum komitetu Zapostulowano sprawy Aktywizacji remanentów, Usztywnienie płynności, Upłynnienie sztywności Wachlarza asortymentów. Wzrost wartości wytwórczości Nie neguje kwestii Wyczerpania możliwości Podstawowego rzutowania Kalkulacji normatywów W ramach kompleksowej Dyskusji nad powiązaniami Central terenowo eksportowych Z centralami branżowymi, " Które powinny pomału Rozwijać się w kierunku Zwiększonego potencjału". Po jakiemu to jest? Po jakiemu to jest, Ta zawiła i drętwa mowa? Kto sens pojmie i treść, Kiedy zaczną mu pleść Te cudaczne, pokraczne słowa? To parodia i śmiech, Czy zbrodnia i grzech? Tępy klejnot tej sieczki i młócki - Po jakiemu to jest? Po jakiemu to jest? To nie polski język! Nie ludzki!! "Postulat likwidacji Antybodźców produkcji I konkretnych dyrektyw Integralnych instrukcji - Docelowo uprości Usztywnianie płynności, Upłynnianie sztywności W planowaniu rzutowym Kompleksów spółdzielczości - Do ewo-luo-wania Nadwyżek konsumpcyjnych W bilansie balansu Terenowego rezonansu". Jakiś zbir, jakiś kat, W kącie w mroku gdzieś siadł I wymyśla te straszne wyrazy. I przez radio co chwila Te bakcyle rozpyla, Te wirusy językowej zarazy . Chrobot szczurzy i skrzyp, Pypeć kurzy i grzyb - Za co wy tak męczycie słuchaczy? Po jakiemu to jest? Po jakiemu to jest? Kto tak mówi? I co to znaczy? "Dopływ kadr kontrolno Rewizyjnych wymaga Wzmocnienia słabszych ogniw Ingerencji odgórnej. Wzrost globalnej inicjatywy Wypracowany intensyfikacją Koordynacji założeń Urbanistyczno- komunikacyjnych, Niezależnie od sezonowej Strukturalnej fluktuacji Montażu i stałego Usztywniania płynności, Upłynniania sztywności, Pogłębiania szerokości I poszerzania głębi W terenowym wachlarzu". Po jakiemu to jest? Po jakiemu to jest? . Jeden z drugim jazgotasz, bełkotasz. W uszach bezsens i zgrzyt, Ludzie, jak wam nie wstyd?! Toż to mowy ojczystej sabotaż! Kochanowski, Mickiewicz, Rej, Trembecki, Sienkiewicz - Już nie mówiąc o innych osobach - Boy, Krasicki, Mochnacki - Ksiądz Wujek i Słowacki - Przewracają się przecież w swych grobach! "Sygnalizować należy Nową pozycję na marginesie Studiów w zakresie Laicyzacji młodzieży, Celem rozładowania Remanentów sakralnych Z kadr intelektualnych Do punktów katechetalnych, Aby w kompensacie uchwycić Akces ekonomiczny Postępu planowanego Usztywniania płynności, Upłynniania sztywności, Cementowania spójni I spajania cementu, Ażeby opłacalność Koniunkturalnego procesu Nie rozważać w skali zakładu A gospodarki narodowo Kompleksowej, skompensowanej Rozpiętością efektów Kalkulacji. W normatywnych Referatach naświetlono Tentatywnie rozmaite Aspekty kampanii Zapostulowanej". Ani jednego zdania Nie wymyśliłem z głowy. Tego nikt nie wymyśli, Tylko diabeł radiowy. Diabeł obcokrajowy, Co polskie tumani tłumy, Diabeł drętwy, Diabeł mętny, Diabeł ćwierćinteligentny, Rozsadnik dżumy. Człowiek słucha dwa dni, Człowiek słucha trzy dni, potem mrugać zaczyna oczyma. Słucha - wzrok mu się szkli - Słucha - w dołku go mdli I tak nudzi - i duje - i wzdyma. Po jakiemu to jest? Po jakiemu to jest? Próżno pytać w okropnym frasunku. Głośnik sam nagle - pstryk - Głos w nim trzask! w płacz i w krzyk: Język polski mordują!! Ratunku!! 1961 -------------- Puścizna Tak mi po głowie chodzi, Może nie bardzo skromnie, Że gdyby jednak - gdyby Coś mogło zostać po mnie Z wszystkiego, com napisał - To brzmi zarozuniiale, Nie gniewajcie się na mnie, Kochani moi - ale Człowiek, bądź co bądź, pisał Przez lat z górą czterdzieści, Bez wytchnienia, właściwie, Za wyjątkiem powieści, Wszystko - co można, wiersze, Piosenki, felietony, Krytyki, artykuły, Kartki, kajety, strony, Tomy, księgi, zeszyty, Notatniki, arkusze, Sztuki, skecze, libretta, Satyry, scenariusze, Korespondencje, fraszki, Elegie, nekrologi - Lawina pisaniny! Boże mój, Boże drogi, Nic dziwnego, tak dumam Bez żalu i bez goryczy, Że tego nikt nie pozbiera, Nikt tego się nie doliczy. Dobrze, jeśli cząsteczka, Ułamek co niektóry, Ocaleje i utkwi W pamięci literatury - Kłos jeden z tego łanu.,. Kropelka z tej powodzi... Właśnie, tak myślę: Która? O to mi tylko chodzi. Gdy zważyć całe moje Czterdziestoletnie pisanie, Gdyby miało zeń zostać - Dumam: Co pozostanie? Szukam w myśli. Znalazłem, Co wybrać. Ale niestety, Ta pośmiertna selekcja Należy nie do poety. Na nic jego marzenia, Wola, pycha czy skromność. Co warte spamiętania, To wybiera potomność - Redaktor bezlitosny, Korektor obojętny, Cenzor nieubłagany, Czytelnik beznamiętny. Ach, jak do niej zawołać, Aby słowo po słowie Spamiętała to tylko, Co pisałem o Lwowie? Jak ją dziś prosić, na kraju Nieodgadłej czeluści - Niech wszystkie dzieła moje W czarną niepamięć puści, Niech wszystkie moje rymy Zdmuchnie z drzewa pamięci I rdzą listopadową W jesienny wir zakręci, Wszystkie jej podaruję, Niech mi tylko zachowa Te, którymi szukałem Powrotnej drogi do Lwowa. I nie dla mojej sławy Niech twarz obróci ku mnie, Mnie sława nie bawiła Za życia, tym mniej w trumnie Ubawi mnie. Nie dla mnie Niech mi nad grobem wyrasta, Ale na sławę Lwowa, Na sławę mojego miasta. By w szepcie moich wierszy, W rymów moich szeleście, Została iskrą w popiele Pamięć o moim mieście. Aby strzępkiem melodii Zostały w powietrzu dźwięki Całej puścizny - Jednej mojej piosenki. Jednej lwowskiej piosenki, Co idzie we mgle przed siebie I śpiewa cienkim głosem O kulikowskim chlebie. -------------- Do Artura Rubinsteina Jak tobie gratulować złotego medalu, Arturze? Ty rzuciłeś deszcz złotych medali Na ludzi wniebowziętych w Sali Festiwalu. Nie dziękuj im, to oni tobie dziękowali. * Zieleń lauru, blask złota i okrzyk wiwatu - Wśród wszystkich nagród świata, te są najłaskawsze Nagrody dla takiego artysty. I zawsze Świat jemu więcej winien, niż on winien światu. * Podniósł w górę ręce - i kto żyw , ucicha I zasłuchany widzi własnymi oczyma: Człowiekowi Bóg ręce podniesione trzyma, Jak kiedyś Aaronowi u murów Jerycha. 1961 -------------- Rozmowa z psem Szedłem spacerem z moim psem, Tak jak każdego wieczoru. Wtem W niebie nad nami przemknęła skra, Przeleciał Sputnik, numer dwa. Stanąłem jak wryty, patrzałem bez Ruchu, a obok Cziki, mój pies, Oczami za mną wodził po brzeg Czarnego nieba. A potem rzekł - (Rzekł po swojemu, językiem psim, Ale my rozumiemy się z nim Od dawna. Od jedenastu lat, Nierozłączeni i za pan brat, Jak przyjaciele dwaj, on i ja, Nie w charakterze "pana i psa".) Powiedział - lecz to niełatwo tu Przełożyć na nasz język, bo psu Wielu wyrażeń, rzecz jasna, brak. Ale powiedział, mniej więcej, tak: * Nigdy nie zapomnijcie tej ślicznej legendy. Kiedy przeminą wieki, gdy humanum genus w piątki będzie jeździło z miasta na week-endy Na czerwonego Marsa i różową Wenus - Gdy poza radio kręgi mgławicowych wstężyc Wyruszy nowy Kolumb i nowy Magellan, A w maju, po południu, z Warszawy na księżyc Będą szły omnibusy, jak dzisiaj do Bielan - Choć dialektyka wszystkie zastąpi legendy I dawno już nie będzie bajek ani wierszy - WśrÓd planet śmigających tędy i owędy, Zapamiętajcie jednak to, że pies był pierwszy. Że go w skorupkach celuloidowych bonbonier Wystrzelili rakietą - wywiadowcę - skauta - I międzyplanetarny poleciał pionier, Pies - od początku świata pierwszy astronauta. W stratosferyczny Sybir człowiek psinę wygnał I potem słuchał z ziemi, czy w meteorycie Blip blip - wciąż bije serce - blip blip - bzyka sygnał - Blip blip - meteor skamle - więc żyje. Słyszycie - W ciemności mokrym pyskiem ludzkiej łapy szuka, By ją jeszcze polizać nim samotnie zdechnie. I taki wielki tryumf odniesie Nauka. I Pawłow się ucieszy, Einstein się uśmiechnie, A trup pieska, w trumience, nad ziemią z daleka. Umarłą gwiazdką śmiga eliptyczna jazda. Czasem tylko ku niemu po nocy zaszczeka, Mijając go z daleka - brat Syriusz, Psia Gwiazda. * Tempus, jak mówią, fugit, amor, mówią, manet. Miłość trwa, czas ucieka. Wasz świat coraz szerszy. Wśród gwiazd, księżyców, mgławic, dróg mlecznych i planet, Po wiekach - pamiętajcie, że to pies był pierwszy. * Tak do mnie głosem nabrzmiałym od łez powiedział Cziki, Pekińczyk. Mój pies. -------------- Na cześć Wiewiórki i Strzałki (sonet klasyczny) Kiedy się wreszcie ziści sen pierwszego śmiałka, Gdy jak nurek zapięty w skafandrowy żakiet Susem skoczy z rysunków, modeli i makiet W śmietanę mlecznej drogi, w mgławic skrzepłe białka, Zanim w czarnej czeluści zgaśnie jak zapałka Zapiszesz tu na miedzi pamiątkowych plakiet, Że przed nim, na ognistych pióropuszach rakiet Pojechały dwa pieski: Wiewiórka i Strzałka. Zapiszcie tak, by nigdy w niepamięć nie zapadł Pierwszy tryumf zaziemskich okrężnych eskapad, Wytyczony wśród planet, w elips arabeskach. Geniusz ludzki wymyślił machinę, co frunie Z Ziemi pomiędzy gwiazdy, na ognia piorunie, Lecz honor pierwszej jazdy zostanie przy pieskach. 1960 -------------- ? propos Dla Józefa Grussa. przyjaciela ze Lwowa Widzę to tak wyraźnie, tak żywo - choć blisko Pięćdziesiąt lat minęło - zielone boisko Lwowskiej "Pogoni" czarne od narodu. Prawie Cały Lwów dziś się chyba wyroił ciekawie, Kto żyw - tramwajem albo lwowskim "einszprennerem", Lub na piechotę, zgrzany, lub kto miał, rowerem Przybieżał tu, na pole za stryjską rogatką, Na wielkie widowisko, na okazję rzadką, Której od trzech tygodni famę bezustanną Robił " Wiek Nowy" razem z "Gazetą Poranną" I "Słowo Polskie" - rade, że w letnim sezonie Mogły taką sensację mieć na pierwszej stronie. Więc tłum już od południa, w coraz gęstszym ścisku Falował, rósł i zgiełkiem pęczniał na boisku. Słyszałem, jak mój ojciec mówił, że mniej więcej, Na oko, musi być tu z piętnaście tysięcy... Jeżeli nie dwadzieścia tysięcy!... A matka Mówiła: "Niemożliwe!" A stryjska rogatka Niby śluza szumiała przyborem hałasu I ludu, co wciąż płynął gościńcem. Od czasu, Gdy miłościwie pełen apostolskiej chwały Cesarz Franz Joseph jechał przez Hetmańskie Wały, Takich tłumów we Lwowie jeszcze nie widzieli, Jak wtenczas, popołudnia tego, tej niedzieli, Gdy publicznie, na trawie sportowego łanu Miał być demonstrowany lot aeroplanu. Po raz pierwszy we Lwowie. Choć rok temu Bleriot Przeleciał nad kanałem La Manche, nikt na serio Nie brał tej hecy, ale przybiegli gromadnie. Kto wie? - może poleci? Kto wie - może -padnie?.. Staliśmy za drewnianą barierą, w półkolu, Ojciec i ja. Przed sobą, daleko, na polu Widziałem aeroplan. Po raz pierwszy w życiu. Kucał na krótkich kółkach, jak królik w ukryciu, W fałdzie trawy. Miał skrzydła płócienne, napięte Na drewniane pałąki czy bambusy gięte I był odrutowany jakby - chude śmigło Z przodu mu nieruchomo, na ukos zastygło. Patrzę, ledwie przytomny za drewnianą rampą. A wtem szedł przez boisko on - Scipio del Campo. Hrabia Scipio del Campo - awiator. Jeżeli Można tak się nazywać, jak z jakiejś noweli, Jak z powieści Dumasa, lub z kotar teatru - To trzeba być zdobywcą chmur - pogromcą wiatru - Hrabią gwiazd! Aż z zachwytu dreszcz się w piersi zrywał, Hrabia Scipio del Campo... W sam raz się nazywał. W sztylpach, w ciasnych bryczesach, ze szpicrutą w dłoni, W rozmowie z dwojgiem osób szedł polem "Pogoni", Idąc ścinał szpicrutą osty i burzany. Moja mama szepnęła: "On zdenerwowany"... Hrabia skłonił się pani, dłoń potrząsnął panu I wspiął się, jak na koniu, do aeroplanu. Już siedział tuż za śmigłem. Dłonią komuś skinął. Nałożył okulary. Na szyi zawinął Gruby szalik. Rękami drążki jakieś macał. A tymczasem na przedzie ktoś śmigłem obracał, Pyk-pyk - dymkiem błękitnym wybuchło - i zgasło. Śmiech poleciał po tłumie, lecz zanim ucichnął, Motor znów zakaszlał - parę razy kichnął - I nagle - kreska śmigła zmieniła się w krążek Migocących połysków, furkocących wstążek - Motor szedł - już pomocnIk sprzed smigła uskoczył - Płócienny aeroplan po ziemi się toczył. Kuśtykał po wybojach, potykał się w trawie, I ze skrzydła na skrzydło kiwał się kulawie - Wtem - widać że machina potyka się rzadziej - Jakby szybciej sunęła - jakby biegła gładziej - Trawa się za nią kładzie od wiatru i szumu - I nagle krzyki jakieś zrywają się z tłumu - Wszyscy dokoła krzyczą głosami różnemi - Słyszę głos mojej matki ponad ludzką wrzawą - "Patrz! Uważaj! - jak on się odrywa od ziemi!" Oderwał się - już wisiał o metr nad murawą - Już się wznosił - już wyżej był, niż ludzkie czoła - Już od dołu patrzono na skrzydła i koła - Już ku górze podniosły się zdumione twarze. I nagle się ziściła bajka o Ikarze, Bajka z mojej łaciny, z mego Owidiusza, Sprawdza się na mych oczach. I serce i dusza Wyrywa mi się do niej chciwymi oczyma - Leci! Leci! A ojciec za rękę mnie trzyma, Ażebym się nie zgubił razem z Owidiuszem, A drugą ręką - widzę - macha kapeluszem! Mama woalem macha! Ludzie w koło, zgrają, Brawo biją - i krzyczą - chustkami machają - A on - w niebieskim niebie, w malutkiej maszynie, Jak ptak - jak ważka - muszka - już w błękicie ginie, Już z dali ledwie furczy - niebieski samotnik, Hrabia Scipio del Campo. Wszechświatowy Lotnik. Po raz pierwszy we Lwowie. Ja krzyczę ku niemu, Macham studencką czapką. Pięćdziesiąt lat temu. Patrzę z dali na chłopca z czarnymi oczyma, W tym tłumie lwowskim. Ojciec za rękę go trzyma, Wkoło nich taka radość, okrzyki, oklaski, A chłopiec na kołnierzu ma dwa srebrne paski. Mam łzy w oczach, a oczy mam w niego wpatrzone. On też wtedy, pamiętam, patrzał w moją stronę. Z tomu wierszy "Im dalej w las"; 1962 -------------- Akademia warszawska Nie odwrócą się lata, nie odstaną groby, Nie wrócisz ludzi żywych z próchna i popiołów. o co wolno się modlić na gruzach kościołów? Ach, już tylko o nasze prawo do żałoby. Kiedy na nas się łamie, jak na fal łamaczu, Pochód dziesięciu wieków, Boże wielki, o co Pozwolisz nam się modlić przed ostatnią nocą? Już tylko o to jedno - o prawo do płaczu. * Cóżeśmy rozumieli z tamtej emigracji? I kto kiedy z nas się domyślał, jaka była cena Mickiewiczowskich wierszy i etiud Szopena I listów, które pisał do matki Mochnacki? A owe długie, nocne rozmowy Polaków, Szeptane na ubogich poddaszach paryskich - . o czymże były? O kim? - O nas. O nas wszystkIch. O naszym pokoleniu szczęśliwych Polaków. To myśmy mieli drzewem rosnąć na ich grobie, Korzeniami z tej mierzwy ich serc, ich poezji, Ich klęski, ich obłędu mesjańskiej herezji - Drzewem w niebo wolności. Popatrzmy po sobie - To my? My z ich marzenia? Mściciele z ich kości? My - drugi brzeg nadziei za przepaścią głuchą - w aniołów przerobieni - pamiętasz? - ich skruchą Już zbawieni od grzechów, obmyci z podłości - To w nas miało się ziścić, za czym oni marli Z tęsknoty donkichockiej, nędzarze, wygnańce, Jak kamienie przez Boga rzucane na szańce - Ale się nie godzili, ale nie wyparli, By w nas mogło się ziścić. A ono się ziszcza. A oto nad Warszawy trupem panichida, Bez krzyku Słowackiego, bez skargi Norwida. I straszniej niż mogiły, i gorzej niż zgliszcza. * Ci, którzy po nas przyjdą - jakim cudem pojmą, Jak odgadną tę klęski naszej tajemnicę - Że była poza mapą bitew, poza wojną, Poza wojskiem i wodzem, i nie w polityce, Ale tam była, gdzie na sąd stawa boski, Na rozprawę ostatnią - krwawy cień pieniacza, Który jeszcze za grobem Bogu nie przebacza I wadzi się - bezgłowy Samuel Zborowski - Już nie o tę czerwoność Polski, albo białość, O władzę nad duszami, lub o słup graniczny, Ale prowadzi z Bogiem spór lucyferyczny O wielkość, albo podłość - o wzniosłość lub małość. * Chmury wieją nad ziemią jak chorągwie czarne. O co wolno się modlić po przegranej bitwie? By znowu - nasza klęska - nie poszła na marne. Ale żal, zamiast pomóc, przeszkadza w modlitwie. Zanim spłoniesz na stosie, o warszawska chwało, Zwiążą twoje usta, ręce będą pętać. Przyjaciele - to wszystko, co nam pozostało - Żałować. Płakać? - płakać. Pamiętać? - pamiętać. -------------- Trzy sonety* I Pogódź się, mówi Starość, z kamieniem przy drodze, Z posterunkiem granicznym, co zawołał: Kto tu?! I przeszedłeś granicę i nie ma powrotu. Pogódź się, mówi Starość. Ja się nie pogodzę. Rozsypały się wojska i pomarli wodze, Zanim jeszcze zabrakło kul do kulomiotu. Na niebie ścichły echa szumu i łoskotu. Pogódź się, mówi Starość. Ja się nie pogodzę. Pogódź się, mówi Starość, z sercem które słabnie - z krzywdą której nie sposób bez końca dochodzić Z żalami co już dzisiaj nie twoje - niczyje. Pogódź się, mówi Starość. Gdy mnie tak zagabnie, Odpowiadam jej: Pani, jakże mi się godzić, Kiedym jeszcze nie umarł - kiedy jeszcze żyję? II Kazimierzowi Wierzyńskiemu Wciąż jeszcze przed oczami mam wieczór śniatyński. Wciąż przede mną graniczny most w mroku majaczy. Koło mnie, w samochodzie, poeta Wierzyński Z twarzą w dłoniach. Wciąż jeszcze nie wiem, co to znaczy? Wciąż próbuję rozwikłać tamtą tajemnicę Co mnie ciemnością ściga i po nocy budzi. Co to znaczy: z ojczyzny uciec za granicę I za mostem granicznym zmienić się w dwóch ludzi? W jednego, który miasta swojego poniechał Aby głowę ocalić, i strachom nie sprostał, I tej nocy na zawsze z ojczyzny odjechał - I w drugiego, co wtedy w niej na zawsze został. Teraz oni obydwaj, po ziemi i w niebie Wierszami się zwołują i szukają siebie. III Nie ma się czego wstydzić ani smucić. Nadzieja głowę siwą mi rozmarza. Idę przez wszystkie kartki z kalendarza. Po to uciekłem, aby móc powrócić. Nie dam się cudzym mapom bałamucić - Gwiazdami sobie na manowcach "świecę - Aż most odnajdę na szumiącej rzece. Tę d y m uciekał - tędy muszę wrócić. Starość powiada: Złuda cię tumani! Nadzieja bielmem oczy ci zawleka, Zamiast byś wierzył mej trzeźwej nauce! A ja Starości odpowiadam: Pani, W życiu mnie jeno jedno z dwojga czeka: Że wcześniej umrę - albo wcześniej wrócę. 1960 -------------- Sonet Leonarda Ty, coś ptaki wymyślił i dziw, że ptak śpiewa; Ty, coś kwiaty wynalazł i kwiatów perfumy I ułożył harmonie gwiazd i morza szumy I katedrę zbudował z zielonego drzewa; Ty, coś sprawił tej samej fantazji alchemię, Że wśród kwiatów przelata żywy kwiatek - motyl, A górą płyną duchy archanielskich flotyll Między niebieskim niebem a zieloną ziemią; Ty, coś cud świata w cudy kolorów rozszczepił; Ty, coś z prochu i rosy Człowieka ulepił, Daj mi ćwierć Twej mądrości, ćwierć Twej mocy, Boże, I daj mi jedną chwilę świtu - powróciwszy W poranek Dnia Szóstego. Ja Człowieka stworzę Lepiej niż Ty. I prościej. I będzie szczęśliwszy. -------------- Parafraza z Karłowicza Pamiętam jasne, złote, śliczne dni, Co im się dzisiaj zdają bajką snów. Dawna Warszawa moja mi się śni I moja młodość powraca znów. I czarnoksięska mnie przenosi moc W błękitną chmurę dźwięków, barw i lśnień I wtem rozchyla się londyńska noc W jeden warszawski dzień. W jeden warszawski dziwny dzień, bo w nim Jakby się naraz zamknął cały rok Jesieni wszystkich, wiosen, lat i zim, I deszcz i słońce i świt i mrok - Ja wiem, że to jest niemożliwa rzecz, Ale mi pozwól zostać już w tym śnie, Bo znowu widzę dłoń i w dłoni miecz I szczyt kolumny na nieba tle. Teraz już tylko mi przed siebie iść I witać wszystko szeptem niemych warg - w Alejach z drzew czerwonych leci liść A w śniegu śpi Skaryszewski Park - o krok, Łazienki, całe w białych bzach. Na Saskiej Kępie księżycowa mgła. Wiatr wieje wiosną od wiśniowych łach, Pod Trzecim Mostem kra. Pod Trzecim Mostem trwa bezsenny szum, Przypływa z dali i odpływa w dal. Na Teatralnym Placu - jaki tłum! W Oazie tańczą, w Operze bal. Dziedzicu - sprzedam - zmięty, zwiędły kwiat. Na deszczu człapie dorożkarski koń. Do Kolombiny jedzie Polski Fiat. A tu te fiołki - wciśnięte w dłoń - A w Belwederze gorzki starszy pan - JuŻ mrok pasjansa mu wytrąca z rąk - Nad Starym Miastem czuwa Święty Jan, I tych niebieskich gołębi krąg. Za nimi leci gołębiarza wzrok - Wysoko - wyżej - na sam nieba szczyt. Na Starym Mieście jeszcze czarny mrok A na gołębiach - świt. Pamiętam twarze - jeno oczy zmruż A zaraz tłumem zaczną mi się snuć - I uśmiechnięte wszystkie, przy mnie, tuż, Wołają: Czemu nie wracasz? Wróć! Za siedem gór i siedem rzek i mórz, Którędy wracać w świat daleki ten? Kiedy to wszystko - sam nie wiem już - Kiedy to może był tylko sen? I jak mi wracać? Mrok mi drogę skrył. Którędy wracać w świat daleki ten'? Gdy czasem myślę, że to tylko był Szczęśliwy - krótki sen. -------------- Papużka Przychodził na rozległe podwórze kamienicy Kataryniarz, pan Szymon. Siwy, czerwonolicy, Z białym i sutym wąsem. Na dużej katarynce Miał skrzynkę, jakby pudełko Od cygar. Na tej skrzynce Siedziała w kapelusiku Z długimi piórkami - papużka Zielona - na uwięzi Niklowego łańcuszka. Na znak pana Szymona, Czarny dziobek papużki Wydobywał ze skrzynki Karteczki, karteluszki Białe albo niebieskie, Żółte albo różowe A na nich - nie do wiary! - Wpół złożone, gotowe Życzenia i przepowiednie, Bezcenne dokumenty Wydrukowane czarno Na białym! Za trzy centy Każdy miał swoje wróżby, Męskie, damskie, dziecinne, Horoskopy, na każdej Kartce zupełnie inne. Po nocy dumałem, w głębi Dziecięcego serduszka, Jak to było możliwe? Skąd ta mała papużka Wie, co dla kogo wybrać Tak, ażeby dokładnie Zgadzało się każdemu Z osobna, jak popadnie? Bo sam kiedyś słyszałem, Jak nasza kucharka Frania Czytała ze swojej kartki Mistyczne wróżebne zdania, Że ona w gruncie marzy O dalekiej podróży, Żeby się strzegła bruneta, Że po życiowej burzy Może w cichym klasztorze Odpocznie, żeby się strzegła, Żeby za drugą razą Tak łatwo nie uległa - Właściwie, ja jej czytałem To wszystko, zdanie po zdaniu - spytałem przestraszony: Dlaczego płaczesz, Franiu? A jej właśnie do oka Coś wpadło, jakaś sadza. potem do mojej mamy Mówiła: Wszystko się zgadza! Proszę wielmożnej pani, Niestety, mówiła, ali Wszystko się zgadza. Mówiła, Co o mnie wydrukowali! A ja słuchałem ze strachem, Myślałem że ta papużka To jakaś przemieniona W małą papużkę wróżka, A pan Szymon to chyba Czarnoksiężnik - czarodziej - Każdej soboty do nas Na podwórze przychodzi, Jedną ręką wąs siwy A drugą korbę kręci, A lśniąca katarynka Gra - wciąż słyszę w pamięci Walc z "Księżniczki dolarów" - Bas, trąbki, klarnety, flety - Raz mnie pozwolił korbą Obrócić, ale niestety, Brzękło coś tylko, stukło, Jakby stłukło talerze, Zgrzytnęło. " Widzisz, powiedział Pan Szymon, kawalerze?" "Tak łatwo, mir niks dir niks, Nie idzi" - wziął korbę, kręci, Już usta milczą, dusza Śpiewa... Muzyka nęci, Upaja znów, jak wtedy, Tak sobie przypominam, Tak nieraz dzisiaj myślę, Tak rozumieć zaczynam, Że ja właściwie jestem Tą papużką na skrzynce, Na skrzynce ze świstkami Papieru, na katarynce. Muzyka gra, a ja kartki Wyciągam - i jakaż władza W tej muzyce z daleka! Patrzcie, wszystko się zgadza. Wróżę wam, że list w drodze I różowa depesza I pocałunki i podpis Co miłością pociesza, I żeby się wystrzegać Uwodzicieli skrytych, Fanfaronów fałszywych, Doradców jadowitych. I choć się zdaje, że wszystko Zawiodło po kolei, Żeby contra spem, jeszcze Ufać - samej nadziei. I choć się wszystko wydaje Za smutne i za szare, Nie poddać się smutkowi I wierzyć - w samą wiarę. Tak ja wam z kartki czytam, Aż łza czytać przeszkadza. I patrzcie, ludzie kochani, Jak to się wszystko zgadza. -------------- Dla Polskiej Fundacji Kulturalnej Nauczyciel, co stokroć naukę powtórzy I jeszcze cierpliwego spokoju nie straci, Wierzyciel niepamiętny, kto mu dług odpłaci, Przewodnik wszystkich przygód i każdej podróży. Przyjaciel twej młodości i szkolny kolega, Wróżbita, który prawdy nieprzekupne wróży I Siostra Miłosierdzia, gdy ci co dolega, Zawsze czujna, na każde skinienie gotowa Czy noc głucha, czy gorzka samotność poranka - Ostatnia miłość twoja i pierwsza kochanka, I towarzyszka życia. Książka. O niej mowa. 1964 -------------- Refleksja Z wyspy, z plaży, z wirażów, z oberży, z motelu, Z urlopu - jak przyjemnie wrócić już do domu I o zmierzchu, przy deszczu, pod lampą, w fotelu Rozchylać pierwsze kartki kuszącego tomu Nowej książki... Już w morskiej wodzie nie zakisać, Już się w słońcu nie łuszczyć, pod górę nie drapać, W muzeach z nóg nie padać, pocztówek nie pisać, Widoków nie odrabiać, moskitów nie łapać, Słowników nie wertować, o drogę nie pytać, Tylko siedzieć i czytać. Czytać. Czytać. Czytać. A propos - Trzecia seria - wyjdzie już niedługo, Pierwsza na wyczerpaniu. Czyś już kupił drugą? 1964 -------------- Sonet (NA UKAZANIE SIĘ SERII TRZECIEJ) Rzecz to bardzo ciekawa, pomyśl dla przykładu: Zjadłeś obiad - nie łakniesz drugiego obiadu. Nie ciągnie cię kieliszek, gdyś się napił w miarę. Noc całą grałeś w brydża - dość masz na dni parę. Zapaliłeś - poczułeś, żeś zaspokojony. Ożeniłeś się - drugiej nie pożądasz żony... A książkę ledwieś skończył, krótką albo długą - Już ci się druga marzy, już sięgasz po drugą. Ledwie drugą przeczytasz, już tęsknisz do trzeciej, Co cię okładką zwabi, tytułem podnieci. Już czwarta aż do świtu sen z twych oczu spłoszy. Pomyśl tylko, wśród wszystkich na świecie rozkoszy, Tą jedną coraz mocniej z wiekiem się upajasz, A ona wzrasta w miarę, jak ją zaspakajasz. 1964 -------------- Muezzin (DLA BRACI LWOWSKICH) Wybiła na zegarze Nostalgiczna godzina, Listopad śpiewa głosem Lwowskiego muezzina. Po całym świecie nas woła Z jesiennych minaretów, Słowami lwowskich piosenek, Wierszami lwowskich poetów. * Dzień budzi się tak późno, O siódmej rano jeszcze Ciemno na dworze, okna Ukośnym pocięte deszczem, Zaspany jestem, ręce Latają mi, tak się śpieszę, W pośpiechu się umyję, Ubiorę i uczeszę. Książki na dziś poskładam, Herbatą usta parzę, Bije za kwadrans ósma Na dalekim zegarze. I płaszcz jeszcze na schodach Zapinam i z ciemnej sieni Wylatam na ulicę Jagiellońskiej jesieni. Tu i tam na balkonach I w oknach wietrzą bety, Musiałowicz podnosi Z trzaskiem żelazne rolety. Koń na rogu Rejtana Łeb schował w worku siana, Żuje pierwsze śniadanie. Biegnę przez Pasaż Hausmana, Przed sklepem Złotnickiego Muszę stanąć na chwilę, Na wystawie próbówki, Rurki, modele, motyle, Przyrządy, minerały, Kwarc, ałun, potas, boron, I elektryczna maszynka - Marzenie za dziesięć koron. Przez Sykstuską zgrzytają Tramwaje - na wystawie Zegarmistrza Kindera Za siedem ósma - prawie Zdążę - na Kopernika Dmuchnęło mokrym śniegiem Przez Pasaż Mikolascha, Koło apteki, biegiem. Ponad muszlą fontanny Wenus chyli się goła, W kinie "Pasaż" "Tragedia Upadłego anioła" Z Astą Nielsenn. Wypadam Na ulicę Sokoła. Jeszcze sto kroków - jeszcze Pięćdziesiąt - hulaj dusza, Zdążyłem! w tej sekundzie BAM BAM BAM BAM - z Ratusza Bije ósma - nim jeszcze Wybiła - ja w przedsionku C.k. Siódmego Gimnazjum. Tercjan dopiero przy dzwonku - Dzwoni - ja hyc, po schodach, Już w ławce - obok Bolka Zawadowskiego. I wchodzi Profesor Franciszek Smolka. I teraz się zaczyna Pierwsza długa godzina. Geografia, historia, Zoologia, łacina, A kwadrat plus b kwadrat. Gallia est omnis divisa In partes tres. Prawo Boyla Mariotta. Analiza Konrada Wallenroda. Eneida. Odyssea. Das Lied der Nibelungen, Herman und Dorothea. Andra moj ennepe M uza Politropon, stuka greka I Archimedes goły W wannie krzyczy "eureka!" I wojsko Ksenofonta Krzyczy "talassa, talassa!" I trzecia klasa i czwarta Klasa i piąta klasa. I Litwo, ojczyzno moja, I Anhelli i LilIi Weneda - już wszystko umiem, Wszystkiego mnie nauczyli, Tyle mi w głowę wbili, Encyklopedię całą, Wszystkiego zapomniałem. Jedno, co w niej zostało, Że dziś budzę się rano, Zimnym oblany potem, Okna są ciemne, serce Wali we mnie jak młotem. Powtarzam gorączkowo "Andra moj ennepe Muza Politropon" - po omacku Szukam, gdzie moja bluza Munduru? - gdzie tornister I książki i zeszyty? - I ledwie uczesany, Ubrany i umyty, Biegnę przez te ulice, Przez te znajome skróty, Przez te pasaże - jeszcze Pięć minut - cztery minuty. Jeszcze sto kroków - czemuż W miejscu dokoła krążę? Dajcie mi biec - bo nie zdążę. Nie zdążę - ju- nie zdążę. Już za późno, już bije Godzina - Boże, a mnie tu Nogi wrosły w kamienie Bruku. - A z minaretu Listopad czyta listę Obecnych. Już jest w połowie, Przeczytał moje nazwisko I nikt mu nie odpowie. Deszcz ze śniegiem zacina I dokąd mi iść na wagary, I cóż zrobić ze sobą? Stoję śmieszny i stary. Już zapomniałem wszystkich Lekcji i wszystkiej wiedzy. Gdzie moi profesorzy? Gdzie młodość? Gdzie koledzy? Gdzie gimnazjum? Gdzie miasto? Poza widnokrąg daleki Patrzę - jak muzułmanin, Wieczorem w stronę Mekki. 1964 -------------- Waszkański Dla dr Czesława Szolina Dziś, W piątek, W dniu 8 grudnia, Piszę te słowa. W tej chwili Nadawali przez radio - Komunikat. Mówili - z zapartym tchem słuchałem Że on jest jeszcze przy życiu. I cały świat słuchał ze mną, Przysłuchiwał się biciu Jego serca - miarowo, Spokojnym tętnem bije I z każdą godziną rośnie Szansa, że on wyżyje. I już mu pozwolili Na chwilę, przez szybę szklaną Uśmiechnąć się do żony - I nawet dzisiaj rano Mikrofon mu podsunięto, Powiedział, że się czuje Bardzo dobrze - i wszystkim Z całego serca dziękuje. A tydzień temu umierał. Był stygnący i siny, A teraz w piersi mu bije Serce umarłej dziewczyny I ono mu rumieńce Przywróciło na licach I na wargach uśmiechy I blask nadziei w źrenicach. * * * Żyjemy w okresie przemian, Które swoim rozmachem Przejmują nas podziwem I dumą i przestrachem. Wczoraj jeszcze fantazja Poiła się skrzydlata Podróżą w "osiemdziesiąt Dni naokoło świata", Wczoraj jeszcze - a może To było ubiegłej środy? - Przyszli na Jagiellońską I rozpinali przewody Elektryczne na ścianach - O, boski wynalazku! I nagle cały pokój Stanął w jaskrawym blasku, Gdy pierwszy raz zabłysła Węglowa, rozjarzona Dwudziestopięcioświecowa Żarówka Edisona! A dziś - dumam - od kiedy, Od jakiego odkrycia Jakiej Ameryki nowej, Od jakiego przeżycia, Od jakiego Kolumba, W Golfsztromie stratosfery, Będziecie kiedyś liczyli Początek nowej Ery? Co będzie tą rewelacją W mikro- czy w teleskopie Co zmieni bieg Historii? Już wiem. Już jestem na tropie. Dziś serce młodej dziewczyny Genialny chirurg przeszczepi Staremu umarlakowi, A jutro - jeszcze lepiej, A jutro pacjentowi Założy sztuczne serce, Protezę serca, zrobioną W najlonie i w gutaperce, Z napędem elektronowym, Z niklową czy plastyczną Komorą i zastawką I pompką elektryczną. Podłączy je do arterii, Zeszyje, ścieg po ściegu - Nazajutrz po zawale, W godzinę po zabiegu, Pacjent zdrów, rześki, krzepki - Toż pomyślcie najprościej: To jest ten punkt przełomowy W dziejach całej ludzkości. * * * Kiedy się zastanowić, Że człowiek zwyczajnie może Pójść do doktora, idzie, powiada: Panie doktorze, Przepraszam, że czas zabieram. Niech się pan doktor nie gniewa, Serce mnie - mówi - boli. Ćmi - mówi - pobolewa. Kłuje mnie. Walerianą Uśmierzyć się nie daje. Dwadzieścia pięć lat z górą Dokucza, nie przestaje. Biorę tę koraminę, Czy nitroglicerynę I wszystko nic. Boli. Co ja wspomnę rodzinę, Co wspomnę swoją matkę, Co wspomnę swego brata I siostry i Męczeństwo Mego pięknego świata, Co wspomnę gorycz krzywdy I tragedię niewoli, Co wspomnę ojczyznę moją, Bardzo mnie serce boli. Na nic mi koramina Czy nitrogliceryna, Mówię sercu - zapomnij. A ono nie zapomina. Miejsca sobie nie znajdę, Świata sobie nie złożę Z dawnych gruzów. Co na to Robić, panie doktorze? A doktor mówi: "Głupstwo. To zwyczajne wypadki. Znieczulę pana lokalnie I jakby ptaka z klatki Wyjmę ci z piersi serce, I już po twojej męce - Zamienię je na nowe, Niewinne i dziewczęce. Zamienię je na mocne, Z kauczuku, niklu, chromu, Niepamiętne miłości, Rodziny, kraju, domu, Przysiąg żadnych, adresów, Twarzy, ulic, miast, granic - A twoje precz wyrzucimy, Twoje serce już na nic. Damy ci zdrowe, nierdzewne I niesentymentalne, Niestrudzone, nieczułe, Szczęśliwe - funkcjonalne. W godzinę po operacji Przestanie pana boleć". Tak mówił doktor. Człowieku, Marzeniem w przyszłość poleć! Jeśli miarą postępu, Co niesie nam swoje dary Jest ludzkie SZCZĘŚCIE - toż nie ma Lepszej ni milszej miary! Oto ten pierwszy człowiek, Co pierwsze postawił kroki W Krainę Wiecznego Szczęścia! Pionier Nowej Epoki - Siedzę w tej chwili - dumam - Łeb siwy zwiesiłem nisko - To dziwna rzecz - Waszkansky - Nasze jakby nazwisko... * * * Post Scriptum. W dziesięć dni potem Umarł po raz drugi. Kolumb, co nie powrócił Ze swej żeglugi. Amundsen zagubiony W polarnym śniegu. Lindberg, który zatonął O milę od brzegu. Ale już się w tej chwili Zaróżowiły obłoki, Już w nich widać świt pierwszy Nowej Epoki. Nowy świat ku wam idzie. Nowy świat wam przyrzekam. Jakie to szczęście - tak dumam Że ja go nie doczekam. -------------- Temat i wariacje dla Zosi S. z Łodzi TEMAT "Niechaj. mnie Zośka o wiersze nie prosi, Bo kiedy Zośka do ojczyzny wróci, To każdy kwiatek powie wierszyk Zosi, Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci. Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci, Słuchaj - bo to są najlepsi poeci." Juliusz Słowacki "W pamiętniku Zofii Bobrówny" WARIACJE 1. Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi. Bo Zośka teraz chodzi po Warszawie A tam, w Alejach, każdy wróbel Zosi Wierszem zaćwierka - aż tu słyszę prawie, Jak wiatr od Wisły wierszem się zanosi I w Juliuszowej rozparty oktawie Z fantazją chmurną, ptasią i pierzastą, W trzy pary rymów cwałuje przez miasto. 2. W tej chwili, w górze, ponad świętym Janem, Gołębie na tle różowego dymu Wiankiem kołują na niebie świetlanem. Ja je stąd widzę, że lecą do rymu. Codziennie sonet prześliczny nad ranem W czternaście ptaków zaplotą - a ty mu Przyjrzyj się lepiej - czytaj go, kochanie, Zamiast o moje prosić wierszowanie. 3. Ja żadnych innych wierszy ci nie przyślę, Te jedne tylko chodzą mi po głowie, Co na Wysokim Zamku, albo w Wiśle, W twojej Warszawie, albo w moim Lwowie Same się rodzą - milszych nie wymyślę, Ta sama gwiazda rymy mi podpowie, Ten sam wiersz znajdzie w tym samym pokłosiu - A ty ode mnie chcesz wierszyka, Zosiu? 4. Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi, Bo gdy ja kiedyś do ojczyzny wrócę - Takim marzeniem serce się zanosi, Że ja pisanie wszystkich wierszy rzucę I pióro złamię - ani słowa Zosi Już nie napiszę, ani nie zanucę I tylko będę milczeć - wzrokiem wodzić - Palce na ustach kłaść - patrzeć i chodzić - I już do śmierci, jakby po raz pierwszy Uczyć się ptasich - gwiezdnych - polskich wierszy. -------------- Lampa Każdy kolejny dzień coraz krótszy, okruch dnia. Każda noc coraz dłuższa i dłuższa, trwa i trwa. Dzień zaledwie rozjarzył się, ledwie rozejrzeć się, już go nie ma. Coraz węższą szczelina światła, pomiędzy nocami dwiema. Jakby w naftowej lampie motyl płomyczka. . Pełgał i zrywał się, jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze ten jeden raz, A z wszystkich kątów pokoju ciemność pełznie ku niemu. To Kasia znów zapomniała nafty dolać do lampy w czas. Cóż ty mówisz. Kasia umarła. Pięćdziesiąt lat temu. -------------- Ona Dopóki jest, pół wieku można żyć poza nią I jeszcze w godzinie śmierci nie pomyśleć o niej. I wadzić się z nią, gdy chce być zbyt natrętną panią. I można jej złorzeczyć, gorzkie żale mieć do niej. I jak pies na nią szczekać i do oczu jej skakać. Próżno w niej chleba szukać, i tylko cierpieć przez nią I wstydzić się jej przed światem i ze wstydu płakać. Gdy ją rodzime chamy splugawią i zbereźnią. I można ją przeklinać wierszem jak anatema, Wiersz nad nią jak gromnicę kruszyć i łamać w dłoni I nawet jej nienawidzić. Nawet zapomnieć o niej. I nigdy jej nie przebaczyć. Dopóki jest. Gdy jej nie ma, Ziemia jest głuszą daremną, niebo jest ciemną otchłanią Bez gwiazd i bez Boga. W oczach nie ma łez, jeno po niej I w głowie nie ma myśli, prócz tej, co wraca do niej I nie ma na świecie szczęścia, bo go nie ma poza nią. -------------- Wielki sekret for Caja Oczywiście: kochać. Kochania Nie zapodziać nigdzie, nie zgubić. Ale kochać potrafi każdy - Trzeba się jeszcze lubić. Trzeba się jeszcze lubić wzajem Czułością nigdy nie zakrzepłą. Co pomyśli jedno o drugim, To mu na sercu ciepło. I o krok dalej mnie zaprowadź W szepty sekretu, co powiada, Że jeszcze trzeba się szanować. To bardzo ważna rada. Choćby w objęciu, w pocałunku, Choćby w niezgodzie, w kłótni, w sporze, Pilnować w sobie, strzec szacunku. To najtrudniejsze może. Jak potem wszystko się uprości, Jakieś zmartwienie, jakieś troski, Frasunki, smutki, przeciwności - Okaże się: drobnostki. Już poznikają niepokoje. W zasadzkach zbytku, w trudnej biedzie. Do śmierci pewniśmy oboje, Że sama śmierć nas nie rozwiedzie. 1970 -------------- Dzień Dla Juliusza Sakowskiego Obudziłem się ze snu i oczy przetarłem I czuję ciepło szczęścia, ostrość tej rozkoszy, Aż mi strach o niej myśleć, a nuż mi ją spłoszy? - Że jeszcze jestem żywy, jeszcze nie umarłem. W pierzchliwych cieniach liści słońce na suficie Zielonym, jakbym słyszał, przemyka szelestem. Słyszę, widzę, oddycham, czuję, myślę, jestem. Komu, jaką wdzięcznością dziękować za życie? Znów mi dzień, grosz brzęczący, spadł, mówią, jak z nieba. Kupię zań śpiewu ptaków, rosy, miodu, kwiatów, Muzyki i miłości, rymów i tematów Do wierszy, chłodu wody i zapachu chleba. Kupię zań światła, cienia, koloru, szelestu I marzenia, którego z serca nie wydarłem. Pomyśleć, jakie szczęście! - zbudziłem się ze snu I jeszcze jestem żywy, jeszcze nie umarłem. Gdy się słońce przechyli dzisiaj jeszcze, nocą Będę w tym samym łóżku oczy wbijał w ciemność, Znowu będzie mnie dręczyć gorzka nadaremność Wszystkich moich pomyłek. Będę myślał: Po co I na co w życiu czekam? Czego się naparłem? Gdzie to wszystko, com kochał, czegom nienawidził? Poszukam proszków na sen, tak się będę wstydził Że jeszcze jestem żywy, jeszcze nie umarłem. -------------- Moja ojczyzna dla Karin Tiche Falenckiej Moja ojczyzna jest bardzo piękna, Dumna i młoda, Słońce w niej świeci każdego dnia I wieczna w niej trwa pogoda. Każdej wiosny zielona I każdej zimy biała, Moja ojczyzna jest cała muzyką I śpiewem jest cała. Woda w niej szemrze i szumi las I pachną polne kwiatki. Pocałowała mnie pierwszy raz Ustami żydowskiej matki. Zaczarowała mnie pierwszy raz Kołysanką matczyną, Odtąd została po wieczny czas Moją, jedną, jedyną. Paszport w niej bezpaństwowy mam, Taki, jaki przystoi, Taki, jaki należy się nam W wolnej ojczyźnie mojej. Moją ojczyzną jest polska mowa, Słowa wierszem wiązane. Gdy umrę, wszystko mi jedno gdzie, Gdy umrę, w niej pochowają mnie I w niej zostanę. 1967 -------------- Monte Cassino 1969 dla Generała Władysława Andersa Kogo pytać, jeśli nie tych trumien, Gdzie rzędami pokładli się śpiąc? Za nich nikt odpowiedzieć nie umie, Ani wiersz, ani wódz, ani ksiądz. Oni jedni wiedzą, co to znaczy. Oni jedni mają prawo rzec, Że nie można było inaczej, Tylko trupem na tym szczycie lec. Na tej górze, na tej skale, skąd Syzyfowy głaz znów się w dół toczy. Ale ci, co tu wstaną na Sąd, Będą mogli Bogu spojrzeć w oczy. W kirach, w chmurach armatniego dymu, On tę drogę Sam wyznaczył im: Zawsze wiodła przez Polskę do Rzymu. Zawsze wiedzie do Polski przez Rzym. 1969 -------------- Alte Geschichte Czasem mnie tak coś poruszy, Rozrzewni niemal do łez. Jakoś lżej mi na duszy Na wiadomość, że Hess Odwołał śluby niezbite I przemógł więzienny spleen I zgodził się na wizytę, By żona doń przyszła i syn. Wszystkim tak robi się miło, Już dosyć patrzeni- wstecz. Co było, trudno, to było, Rodzina to święta rzecz. Zielony przynieśli chojar I pudło kremowych ptyś I życzą mu "glükliches Neujahr!" I "sto lat, sto lat, od dziś!" Ich weiss nicht soll es bedeuten Dass ich so frolich bin... Die guten alten Zeiten Wspomina żona i syn... Rodzice patrzą na Wolfa... I jak nie pamiętać tu Dawnego kuma... Adolfa... Jak Wolfa trzymał do chrztu?.. Łza radość rodzinną przesłania... To wielka szkoda... aż wstyd, Że kum się ze zdenerwowania Spalił... pochopnie zbyt... Dzisiaj, w sąsiedniej celi Siedziałby z Ewą Braun... Z wizytą by do nich zajrzeli Herman, jowialny faun, I Himmler i Goebbels z Baldurem... I Rosenberg, Streicher i Schacht... I wszyscy śpiewaliby chórem "Stille Nacht, sieg-heil'ge Nacht"... Jakbym ich widział... z kuflami Miinchener Lowenbriiu... Es ist eine ałte Geschichte, Doch bleibt sie immer neu. 1970 -------------- Wiersz z Naupli Noc iskrami migoce. W dole, w wodzie, w zatoce, Wiatr ciepły westchnął. Nagle Tłumnie na czarnej wodzie Smukłe roją się łodzie, Ponad łodziami żagle - Białe, a co niektóry, Królewski żagiel, z purpury - I na łodziach wioślarze Muskularni i młodzi, Półnadzy - ku jednej łodzi Zwracają twarze. Ku jednemu statkowi, Gdzie blask pochodni różowi Jedną postać rycerza. Na dziobie statku stoi W połyskującej zbroi Wyniosły niby wieża. W ramionach rozłożysty Jak bóg Ares - barczysty, Z twarzą dumną i ciemną, Stoi w łodzi - na łęku Z buławą złotą w ręku, Król królów - Agamemnon. Wtem zakołysał flotą Okrzyk ogromnej wrzawy. Król podniósł buławę złotą! Za nim podnieśli buła wy Królowie miast i krajów, Spartan, Teban, Achaj ów, Koryntu, Argosu, Tessalii. Gwiazdy bledną na niebie, Las pochodni się pali Żeglarze krzyczą: Chwała! Żeglarze krzyczą: Sława! Sława serca napawa, Tańczą czerwone płomienie, Migocą w królewskiej zbroi. Skrzypią wioseł rzemienie, Prężą się liny i bloki, Tysiąc statków wyrusza Ku Troi dalekiej, ku Troi! Stąd, z Naupli. Z tej zatoki! Płyną na morze, przed siebie, W pierwsze zorze na niebie, Na wschód! Na sławy zdobycie Którą swe rody uświetnią!... Stąd, z Naupli, z tej zatoki Na wojnę dziesięcioletnią. Na drogę bezpowrotną Jadą, po śmierć samotną, Co ludzi porżnie jak woły, I garściami pełnymi Daleko, na obcej ziemi Rozsypie ich popioły. Może by się zdziwili, Gdyby im rzec w tej chwili, że na tułacze koleje, że na śmierć i zagładę płyną stąd - po Iliadę, że jadą - po Odysseję. Ale oni nie wiedzą o tym. Nad nimi różowe obłoki, Jadą na Wojnę Trojańską Stąd, z Naupli, z tej zatoki. -------------- Przypowieść starochińska Siedział na dole, na skraju mulistej rzeki, Mogło się zdawać, że drzemał z wędką w leniwej dłoni, Ale czasem otwierał powieki, śledził spod oka Hieroglify pływaka na niebieskiej fali. Przyjechali dwaj jeźdźcy, zsiedli z koni, Trzeciego wiedli luzaka, Szli w jedwabiach i piórach z wysoka, Zeszli na sam skraj wody. "O, Najmędrszy!" - ukłonił się starszy, siwobrody. - "Zabieraj, co masz pod ręką najpotrzebniejszych rzeczy, zaraz pojedziesz z nami, w naszej pieczy, Do stolicy, do Księcia. Książę cię zaprasza Chce cię zrobić premierem Ministrów i miast Majorem, Nie próżno mądrość twoją cały kraj rozgłasza, Ruszajmyż dziś, przed wieczorem!" Pływak u wędki drgnął. Mądry Cha Ts u Położył palec na ustach. Ale ryba nie brała. Po chwili spytał: "Czy w książęcym pałacu Jest jeszcze, jak ją dzieckiem, pamiętam, widziałem, W kaplicy wyzłacanej, za grubym kryształem, Mumia świętego Żółwia, któremu Umarło się dwieście lat temu, A który przeżył jedenaście wieków, Cztery dynastie książęce, i królów sześćdziesięciu?" "Jest" - odpowiedział młodszy poseł - "Za szkłem kryształowej szyby odbiera hołdy pielgrzymów. Ma oczy błyszczące z czerwonych rubinów, W szylkret skorupy wprawione klejnoty, Każdy innego koloru: Malachity, jaspisy, garnety, korale, Beryle, korneliany, perioty" - "Ale" - Zapytal Cha Tsu - "gdyby Żółw święty miał do wyboru, Gdyby mógł wyjść zza szyby I znów zacząć przerwane życie, Zamrugać własnymi oczami, Wleźć do sadzawki i machać W błocie ogonem - co by wybrał? Jak szanowni panowie myślicie?" Obaj posłowie odrzekli: "W istocie, Zdaje się, że by wolał machać ogonem w błocie." Pływak drgnął. Cha Tsu milczał. Obaj posłowie milczeli. Słuchali, jak woda szemrze i szeleści. Skłonili się. Odjechali. Koniec przypowieści. -------------- Z mistyki chińskiej dla Aleksandra Janty Śniło mu się, że był motylem. W roju motyli Frunął wśród kwiatów, na ciepłym słońcu, na wietrze lekkim. Zbudził się ze snu, myślał w ciemności: Może w tej chwili Mnie, motylowi, śni się, że jestem człowiekiem? -------------- Na krasomówstwo Na pogrzebie, na ślubie, Na komitecie, w klubie, Na bankiecie, na radzie, Za stołem, na estradzie, Na herbatce, na lampce wina, Wstaje. Chrząka. Zaczyna. Z majestatem żałoby, Lub z humorem Zagłoby, Po ludziach wodzi wzrokiem I życzy sobie, oby Był fałszywym prorokiem. I mówi, że na względzie Ma nadzieję, że będzie Wyrazicielem wszystkich Obecnych tu i bliskich. Iskry prawd nowych krzesa, Mówi, że miecz Damoklesa, Że syzyfowe prace I pięta Achillesa. Męskie powściąga bóle z Przejęciem, jak król Amfortas, Caveant - mówi consules! I Hannibal ante portas! Mówi: powrotna fala. Mówi: Męki Tantala. I mówi, że zły ptak to, Co własne gniazdo kala. Mówi: Non omnis moriar. I mówi: Carpe diem. I mówi że Historia r- ozumie, o co się bijem. W głosie płomienny żar ma, Ślinę toczy jak śluzę, I mówi, że inter arma Silent - tak mówi - M usae. Że mądry Polak po szkodzie-ż I w ramach swego wywodu Sugeruje, że młodzież Jest przyszłością narodu. Łza mu na oku zawisa, Mówi, że Wóz Tespisa, Że Pobóg Kielanowski I że Odra i Nysa. De gustibus non disputandum I dłońmi wsparł się o biołdra I mówi: Nil desperandum! I mówi: Sursum kołdra! Z oryginalnych dewiz Wnioski świeże wyciąga I mówi że vita brevis, Lecz ars - mówi z mocą - longa. Sub specie aeternitatis Kreśli wytyczne wieczne I mówi: Sapienti satis I komentarze zbyteczne. Najbardziej z wszystkich lubi Tę cytatę złowieszczą, Gdy to be or not to be, That is - mówi - the question! Na tę łatwość uczucia, Ten frazes gotowy, w lot ma, Te słowa jak gumę do żucia, Te frozen food of thought ma. Ta oratorska konfekcja, Te zdańka ubrańka z kołka, Czy to żałobna prelekcja, Czy pierdołka wesołka. A w koło, przed nim - oni Siedzą w strasznej agonii, Spoceni i znudzeni, W okropnej neurastenii, Słuchają, śpią jak zające Z otwartymi oczyma. I tylko myślą, śpiące: Cholery na niego nima. -------------- Sen Dla Jadwigi Beckowej, z czułą przyjaźnią Starym ludziom potrzeba mniej snu. Śniło mi się, żem latał - jak gdyby Nie na skrzydłach - powietrze mnie niosło Elastyczne niby woda w rzece. W płucach czułem pęd świeżego tchu, Dość napinać w jakiś sposób mięśnie Ramion, karku i barków - już lecę - płynę raczej, zwinnością ryby To łukami, to susem, to kołem Przez chłód nieba, co wiało, rosło, Różowiało głębiami błękitu. O, rozkoszy nadziemska! O, szczęście Niebiańskiego zaiste zachwytu, Gdy już byłem, z gwiazdami nad czołem, Ćwierć człowiekiem, trzy ćwierci Aniołem! Noc zbudziła mnie jakimś szelestem, Może ćma łopotała u szyby, Albo zastukały krople dżdżu. Nagle na wznak leżałem po ciemku, Nie wiedziałem przez chwilę, gdzie jestem? Zmiarkowałem, że wciąż jeszcze tu. Potem bałem się, że zasnę znów, Nie mogłem się odżegnać od lęku Przed tym szczęściem i przed tym lotem, Że się mógłbym nie obronić mu, Nie przylecieć zza dalek-. z -owrotem I gdzie indziej się zbudzlC, me tu. Starym ludziom potrzeba mniej snu. Potem lampę paliłem do świtu. -------------- Książę Może tak wcale nie krzyknął, kiedy spinał do skoku Rannego konia, potem, ze stopą w strzemieniu Płynął za końskim trupem ku Przeznaczeniu, Co się spełniało w wirach czarnych i w purpurowym mroku. Może tak wcale nie krzyknął? Nieznany strzelec Nie wiedział, kogo zabił kulą naoślepną. Panny wodne, nimfy elsterskie Chłodnymi piersiami doń się przytulą, Strugami dłoni ochłodzą czoło żołnierskie, Słowa miłosne do uszu głuchych mu szepną, A on już nie wódz, nie piękny Książę - topielec. Może wcale nie krzyknął w tej chwili O tym honorze cudzym który Bóg mu powierzył, A on go Bogu zwrócił tym, że już nie żył. My nie krzyczymy tak ładnie, gdy umieramy Po raz ostatni, naprawdę. Niekiedy tylko zakwili Na ustach starego człowieka westchnienie do mamy, Do mamy dawno umarłej, co znowu nad nim się schyli. Śmierć dla wolnych łaskawsza, Bóg bohaterom życzliwszy. Nikomu cudzym honorem sumienia nie obarczy, Dla nas to tylko za mało, dla nas to nie wystarczy, By tak odszedł, kilku słów wzniosłych po sobie nie zostawiwszy. 1970 -------------- Buchalteria Odpisać na straty: Przyjaciół zobojętniałych, Niedoszłe kochanki, Noce przegrane w karty, Przespane poranki, Wieczory zmarnowane Na kawiarniane żarty, Nie napisane wiersze, Zaprzepaszczone tematy. Odpisać na straty: Wiosenny Lwów, Zakopane W śniegach niebieskich i białych, Sosny Juraty, Światy, którymi się włóczę Nostalgią zapamiętałą, Języki, których Już się nie nauczę, Urojone tragedie, Nieprawdziwe dramaty, Czas, z którego zostało Tak mało już, tak mało, A koniec taki bliski. Zapisać na zyski - cóż mogę? Szczęścia krótkie przebłyski, Trochę muzyki, Smutki wierne, wierszyki, Książki moje - na drogę Spakowane walizki. Zaczynam się lękać, Że zamknę życie Na b. znacznym Deficycie. 1970 -------------- Księżyc Widziałem tak w telewizji - śmietnik Głazów i gruzu, i jałowych kamieni. Kościotrup, nigdy przedtem nie obleczony w ciało, Upiór, co nie znał życia. Martworód Płanetnik Na wyschłym dnie nieruchomego Czasu, Co już do końca świata nic tu nie odmieni. Dwieście milionów ludzi ze mną tak widziało. A teraz on się podnosi zza lasu Miedzianym blaskiem polerowanej czerwieni. Już wspiął się ponad drzewa. Już nad światem Świeci zielonym i złotym dukatem A na dukacie głowa picassowska, Z profilu jednocześnie i z "en face'a". I wtem poznaję - to Anadiomene - z mroków i mgieł zrodzona bogini Selene, Patronka lunatyków, przewodniczka boska Somnambulicznych kotów i poetów, Pijaków, nocnych marków i mitręgów, I karciarzy w spelunkach, nędzarzy w przytułkach, I włóczęgów po Tamkach, po schodkach kamiennych, Po szynkach, Trzecich Mostach, lwowskich Rynkach. Po rymach śliskich, po wierszach bezsennych, Po nadaremnych wspominkach, po ślepych od łez zaułkach. Selene! Moja patronka! Moja boginka! Zachwytem mnie przenika i łapie za serce, Jaśniejsza mi niż słońce i milsza niż ziemia. Znów całą duszą wierzę jej, hipnotyzerce. A tamto, co widziałem, to była blasfemia. -------------- Duchy Spotykamy się z nimi tak rzadko - ledwie w mroku cień zobaczymy - Pierzchają nam z drogi, zza węgłów ciemności Błyszczącymi oczami nas śledzą. Bo oni nas bardziej się boją, niż my ich się boimy. Bo my jeszcze nie wiemy, ale oni już wiedzą. -------------- Niebo Niebo... ponętna bardzo rzecz, Tuszę, że wstydu tam nie zrobię. Już dziś się cieszę na nie. Lecz Ziemia jest też niczego sobie. Tam pewnie będą choć niektórzy z nas Wiecznie szczęśliwi z łaski Bożej, Lecz tu bywało też niejeden raz, Że się miewałem nie najgorzej. Któż jestem, bym się spierać mógł, Gdy zapewniają mnie eksperci, Że szczęście jest to coś, co dla nas Bóg Chowa dopiero na po śmierci. Jakby na trumnę order kładł ci ktoś, Komandorię z szarfy szkarłatem, I salutując mówił: Noś Na tamtym świecie, coś zasłużył na tym. Czy tam też czasem pada deszcz, i grad Wysiecze kwiat dopiero co zakwitły? Czy tamten niczym nie skażony świat Niewysłuchane zna modlitwy? * Czy tam też zginie ukochany pies? Czy tam wspomnienie z drogi wykoleja A oczy nieraz puchną nam od łez, Kiedy zawiedzie je nadzieja? Czy zazdrość gnębi, piecze wstyd, Czy miłość krzyczy spoza grobu? Czy noc bezsenna aż po świt Szuka wśród gwiazd Srebrnego Globu? Bo jeśli nie, to skąd i jak i gdzie Wiedzieć, co prawdą zdaje się, co złudą I skoro nigdy nie jest źle, Co jeszcze szczęściem jest, co już jest nudą? * Powtarzam w dawnych wierszach gorzką treść, Że N ich ts is schwerer zu ertragen - (To Goethe mówił tak) - nic trudniej znieść, AIs eine Reihe von schönen Tagen. Gdy nie ma innych prócz słonecznych dni, Gdy nic nie mija i nie grozi, Gdy w krzyku wiecznej róży wieczny słowik ćmi, A wśród harfiarzy sami wirtuozi, Niebo jest bardzo pięknym snem, W boskiej sonacie mozartowskim scherzem. Gdy mi się przyjdzie doń przenosić, wiem, Że rzucę Ziemię z ciężkim sercem. 1970 -------------- Hafiz Ałłach skinieniem nakazał ciszę. Pst- mówi do Mahometa - Nie przeszkadzaj mi. Słucham, co pisze Pijany poeta, Zatrzymać słońce. Niech się zmierzch opóźni. Nie śpiewajcie na wieżach. Więcej jest wiary w jego wierszach, gdy bluźni, Niż w waszych pacierzach. -------------- Naśladowanie z Hafiza Przez całe życie szukałem mądrości A mieli ją ludzie cisi i prości. Anim nie znalazł jej w bibliotece, Naszedłem w lesie, na łące, na rzece. Szukałem wiary w meczecie pobożnym A ona sama mnie odnalazła w rowie przydrożnym. I siebie dopiero znalazłem w tej dobie, Kiedy się do cna zgubiłem w tobie. -------------- Pszczoła Pszczoła opiła się winnej mazi, Teraz po kartce papieru łazi I z czarnych liter wierszopisa Miody wysysa. Melancholii słodkość, i słoność Łez i nadziei nienasyconość, Smutek serca i żalu lament I tę truciznę moją, atrament. Jakże w twym ulu, siostrzaną zgrają, Z tymi miodami cię przywitają? Pszczoło pijana, pszczoło niemądra, Na śmierć zakłują cię siostrzane żądła. -------------- Na pisanie wierszy To wszystko, o czym wierszem pisać warto, Dzieje się poza słowami. Światłem i zmierzchem, Kolorem, na pół zatartą melodyjką, co w uszach gra mi. Jak pachną po deszczu, w mroku mokre liście orzecha? Jak poznać szczęście, nim minie? Nie znam ważniejszych zapytań. Jak się pośrodku żałoby zaczyna pociecha? Jak to zapisać, na zawsze, Na zawsze, dla wszystkich późniejszych odczytań? A co słowo, to nie tak. A co słowo, to nie to. Poza siebie nie wyjdzie, samo siebie nie przebrnie. Pomyśl tylko jak trudno być poetą. I jak niepotrzebnie. 1971 -------------- Na podziękowanie Coraz mnie dokuczliwiej męczy, żywiej mnie prześladuje Potrzeba dziękowania, wiem za co, nie bardzo wiem komu. Ale nie mógłbym zamknąć za sobą drzwi mego domu I odejść w ciemność i w deszcz, nie powiedziawszy: dziękuję. Nic mi to nie wybłaga, nikogo dla mnie nie zjedna, Nikomu się nie przymili. Mnie samemu, najprościej, Po wszystkich latach życia została ta jedna Nieodparta potrzeba ostatniej przyzwoitości. 1971 -------------- Euterpe Przyrzekła mi, że nie umrę, zanim Nie napiszę ostatniego wiersza. To dlatego ociągam się z pisaniem I coraz mi trudniej przychodzi. Ale Ona ode mnie silniejsza. Sama piórem w moim ręku wodzi, Rytm do ucha skanduje mi śpiewem, Rymem nagłym wabi do swej matni. Muszę wiersza dokończyć, a nie wiem Czy to już nie ten ostatni. -------------- Do widzenia Jak gość który z wizytą Zasiedział się - a gdyby Kwadrans temu wstał z krzesła, Tak mile prosiliby: Niech pan jeszcze nie idzie! Godzina taka wczesna - Niech pan trochę zostanie! Jeszcze napijemy się wina - Tak by może mówili Na pożegnanie! Ale nie wyszedł w porę, Zasiedział się. a teraz Wie, że go mają dość. I oni wiedzą, że on wie, Że mają go dość od kwadransa - Od pół godziny - tym bardziej Nie wie, jak się pożegnać, By nie okazać zbyt jawnie, Że wie, że go mają dość. Minęła ostatnia szansa, Ostatni moment dla dobrze Ułożonego człowieka. A teraz, chwila po chwili, Trudniej i niezabawniej. Więc właśnie - jak ów gość - No, do widzenia, mili - I dziwią się: Już pan ucieka? I jakbym słyszał, w progu Myślą: No, chwała Bogu. -------------- Do przyjaciół Tak miło z wami gwarzyć, na serio i żartem, kochani przyjaciele. Skrzypce i wiolonczele grają i ptasie flety. Kobiety były tak piękne - wśród kwiatów Jeden pachniał najbardziej odurzająco - Mitsuko - O czym mówiliśmy? Właśnie! Tematów Było tak wiele A jeszcze zostało ich tyle - O, muzyko, o, poezjo, o, sztuko! Wiem że się zbudzę za chwilę. Kiedy zamknę przed sobą książkę z wami wszystkimi, jakby śliczną Trylogię, Jakby Iliadę szumiącą, jakby klasyczną Eneidę, Czy wy w niej zostaniecie - słowa dźwięczące, postacie mnogie, A tylko ja jeden odejdę? Czy to się w książce zamkniętej rozwieje, Jak melodyjki w pół taktu przerwane, Jak barwy zmierzchem zatarte? Czy to stopnieje Niby na szybach mrozu srebrny las niezakrzepły - A tylko ja jeden będę pamiętał jeszcze przez chwilę, Zanim i ja zapomnę, zanim zostanę w mroku oślepły? O, nieba ciemny błękicie. lasów zieleni. niebieskich gór panoramo W bieli śnieżnego kremu - Może się kiedyś wszystkie przyśnicie tak samo, tak samo Komu innemu - -------------- Pożegnanie Jeśli jakimś sposobem Jest jakieś życie za grobem, To nic się, miła, nie bójmy. To na moje odjezdne W podróże pozagwiezdne Nie płacz u mojej trumny. Jeśli tam tylko jest z kim, To każdym wierszem niebieskim Będę o tobie rozmawiał, Jeśli jest tylko u kogo, To skruchą, miłością, trwogą Będę za tobą się wstawiał. Na ziemi, na każdym kroku Będę cię miał na oku, Nie zostawię cię samej. Będziesz pod moją daleką Czułością i opieką, Aż się znowu spotkamy. Jeżeli tam nic nie ma, Noc jeno, głucha i niema, To trudno, tośmy przegrali. To nie jest nasza wina - Kto rychlej pozapomina, Ten się pierwej ocali. Gdy wierzyć, albo nie wierzyć, Znaczy żyć, albo nie żyć, porzucić cię, lub nie porzucić. Przeminąć, albo nie minąć. Zginąć, lub nie zaginąć, Nie wrócić, albo powrócić - Żal się wiarą zaślepia, Miłość wiary się czepia, W nadzieję zmienia się trwoga I nie ma dla mnie zagadek! Ale- na wszelki wypadek - żegnaj mi, droga. -------------- Fraszki Na jednego naczelnika Rada, swada, elokwencja, Temu kadź, tamtymi trzęś, Niby - szara eminencja. W gruncie rzeczy - szara gęś. Na tego samego dygnitarza Dwie są rzeczy, które czynią z pana Typ społeczny o wartości wzoru: Brak poczucia własnego komizmu, Brak poczucia cudzego humoru. Na młodego polityka Koniunktura - jak płynąć to z falą. Polityka - sloganów różaniec. Przyszłość do tych należy, co palą Bogu świeczkę i diabłu kaganiec. Oto przykład pięknego owoca Zgody, która sumienie porusza: W jednym ręku bukiecik dla Koca, W drugim kwiatki na grób Eligiusza. Guwernantce Póty żyła, aż zmarła, Teraz jest już w niebie. Tak zmarła, jak i żyła: Pan ją wziął do siebie. Na pisarkę Tak pisze, jakby znała jakieś nowe Pigułki przeciw zachodzeniu w głowę. Było całkiem inaczej Było całkiem inaczej, nie widzicie głupcy? Chrystusa ze świątyni wypędzili kupcy. Na ateusza Polski ateusz z logiką beztroską Nie wierzy w Boga. Tylko w Matkę Boską. Na Bazylikę św. Piotra Ten kościół najwspanialszy, ten prymas kościołów - Te posadzki z porfirów, ta kopuła dumna, Ta lasem marmurowym rozrosła kolumna, To natchnienie Berinich, Michałów Aniołów, Donatellów, Urbanów, Juliuszów Bramantów Połowę katolików zmienił w protestantów. Wariant Chrześcijańska zasada Dla dobrych katoliczek: Gdy ciebie pocałują, Nadstaw drugi policzek. Zagadka Coś mi się z pamięci wyłania... Kto to powiedział, mili moi; Gdy wszyscy są jednego zdania, Snadź, że się wielkie głupstwo kroi? Do młodego Zapamiętaj sobie, pókiś jeszcze młody: Tylko zdechła ryba płynie z prądem wody. Na pół serio Pół prawdy - najgorsze kłamstwo, Pół ochoty - najgorsze nieróbstwo. Pół grzeczności - najgorsze chamstwo, Pół wiedzy - najgorsze głupstwo.' Pół przyjaźni - najgorsza obłuda, Pół talentu - najgorsza szmira. Pół zabawy najgorsza nuda, Pół dziewica największa zdzira. Na przymilniaka Merda uśmiechem, merda miną, Merda giętkim głosem i grzbietem. Mógłby być bardzo miłą psiną, Gdyby nie był wstrętnym facetem. Nasze zgorszenie Gorszy nas młodzież dzisiejsza. Coraz bardziej zuchwali się. Robi to wszystko, co myśmy Chcieli robić, lecz bali się. Mimochodem Pomyśleć, ile trudu, troski i pieniędzy I z jaką gorliwością ekspercią Łożymy, żeby tylko zabić Czas, pomiędzy Urodzinami a śmiercią. A życie to nie bajka Andersenowska bajka, czarodziejska prządka: Śliczny łabędź się rodzi z brzydkiego kaczątka. A życie to nie bajka. Patrzcie, nieboraczki: Z prześlicznych łabędziątek - same brzydkie kaczki. Na Hłaskę Nienawidził bliźniego Jak siebie samego. Jan Rostworowski Nikt by mu pochwał szczerych nie żałował, Ja bym go pierwszy na łonie kołysał, Gdyby pisał połowę tego, co drukował, A drukował połowę tego, co napisał. St. Baliński On najmędrszy poeta - jeżeli mnie spytać. Bo przestał pisać, zanim przestali go czytać. Terlecki On jest jednym z takich ludzi, Którzy słusznie tym się chlubią, Że nie mają wrogów. Tylko Przyjaciele ich nie lubią. K. Wierzyński To nasz najlepszy poeta, Emilko. Nie mamy odeń lepszego poety. Nie mówię, że on taki dobry. Tylko Powiadam, że on najlepszy. Niestety. W. A. Zbyszewski Mógł być erudytą, co aż w oczy błyska Zasięgiem erudycji, wiedzą i ambicją, Gdyby mu się cytaty, daty i nazwiska Choć czasem chciały zgadzać z erudycją. Na Jana Bielatowicza Amicus Plato, Sed magis amica "Veritas" - polski Ideał krytyka. Na Antoniego Bogusławskiego Poeta-żołnierz, Antoś Bogusławski. Poeta z zaciągu, Żołnierz z Bożej Łaski. Krzywicka Była grzesznicą, lecz nie do szczętu. Wszystkim grzeszyła, oprócz talentu. Na przyjaciela skąpego W życie pozagrobowe Uwierzył tak święcie, Że wszystko, co ma, zapisał Sam sobie w testamencie. Na miłość idealną Miłością idealną Kochał piękną Józkę. Tylko duszy w niej szukał Sięgając za bluzkę. Refleksje 1. Ile zmarnotrawiłem papieru. taśmy i kalki. Ile straciłem czasu najbałamutniej. Marzyło mi się. że będę poetą walki. Wychodzi na to, że byłem pisarzem kłótni. 2. Czy warto było życie na marne strzępić? Nikogo nie przekonałem. Nic nie zdołałem odmienić. Lecz jakże dobrym pomagać, jeżeli lichych nie tępić? Jak cenić kwiaty, jeśli chwastów nie plenić? Na świeczkę Paliłem ją z obu końców, To szkoda, że już gaśnie. Stopniała dwa razy prędzej, Błyszczała dwa razy jaśniej. Historia magistra vitae Pociecha niemała Wypływa z tych słów: Sekcja wykazała. Że pacjent był zdrów. Nowe przysłowie Werset w nowej formie Bardziej mnie zachwyca: Niech nie wie dziewica. Co robi prawica. Na tragedię idei Tragedia idei: Kiedy gladiatorzy Schodzą z areny I siadają w loży. Odwilż Wychodźcie z katakumb. czcigodni biskupi. Neron zgodliwszy. Krew na arenie obsycha. I tylko Chilon Chilonides, jak głupi Na krzyżu zdycha. Daj, bym nie błagał nadaremnie. Napraw ten świat! Zacznij ode mnie. Na śmierć Taki gęsty cień od niej pada. Tak tu nieprzenikniony. Jakby jakieś ogromne światło Świeciło z tamtej strony. -------------- Pierwsza piosenka o Lwowie Serce się z dala trudzi, Szuka cię w dali znów, O miasto beztroskich ludzi, Rozśpiewanych, pogodnych słów - To przecie ta piosenka twa - Jeśli kochać się, to we Lwowie. Wszędzie jest dosyć bezcennej okazji Do uśmiechów, do łez, do bezsennej fantazji. Tyle jest gwiazd, Tyle jest miast, Wszędzie dobrze i źle po połowie, Idź w świat, gdzie chcesz, Rób co umiesz, jak wiesz - Lecz jak kochać się - to we Lwowie. Przed ratuszową bramą Leżą kamienne lwy, Wiedzą, że zawsze tak samo Marzy młodość i kwitną bzy. Z zielonych drzew Płynie ten śpiew - Jeśli młodym być - to we Lwowie. Wszędzie jest dosyć wiosennej okazji Do uśmiechów, do łez, do bezsennej fantazji. Tyle jest gwiazd, Tyle jest miast, Wszędzie znajdą cię piosnki tej słowa, Idź w świat, gdzie chcesz, Rób co umiesz, jak wiesz - Chcesz być młodym znów - wróć do Lwowa. Muzyka gra, Żal w sercu łka, Chcesz szczęśliwym być - wróć do Lwowa. Wszędzie jest dosyć bezcennej okazji Do uśmiechów, do łez, do bezsennej fantazji. Tyle jest miast, Tyle jest gwiazd, Lata płyną i srebrzy się głowa. Idź w świat, gdzie chcesz, Rób co umiesz, jak wiesz. Chcesz znów młodym być - wróć do Lwowa. Marian Hemar (na melodię walca angielskiego) muz. Nacio Herbert Brown Qui Pro Quo 1927 Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Zofię Terne w "Qui pro Quo" w Warszawie (1927), a po wojnie wykonywana przez nią w Londynie. Akrobata Mucha (do popularnej lwowskiej melodii "Kamień na kamieniu") Przyjechał do Lwowa akrobata Mucha, Spadł z dachu na ziemię i wyzionął ducha. Chciał pokazać ludziom jak on umie zwinnie Drapać się po gzymsie i chodzić po rynnie. Chciał pokazać ludziom, że trudności ni ma I na gładkim murze jak mucha się trzyma. Chciał się popisywać za bilety wstępu I najadł się wstydu i narobił sztempu. Wlazł na Teliczkową bez poczucia strachu, Minął drugie piętro... już był bliski dachu... Wszyscy dech zaparli, cisza była głucha, Bo on rzeczywiści istny człowiek mucha. Czy on się poślizgnął, czy się tynk obruszył? Czy się chwycił gzymsu, a gzyms się wykruszył - Nagle z krzykiem leciał w dół, na łeb na szyję - Ratujcie mnie ludzie - taż ja się zabiję! Krzyczał przeraźliwie i w połowie krzyku Trachnął w bruk - i został leżeć, na chodniku. Tak się zakończyło straszne widowisko. Nie drap się za wysoko, to nie spadniesz nisko. -------------- Kiedy znów zakwitną białe bzy 1 Wiosna! Wiosna! Wiosna! Wiosenny pierwszy wiew! Wiosna! Wiosna! Wiosna! i ciepły wiatr wśród drzew. I blade śnieżyczki wychylą na świat Do słońca całunków i lśnień I w sercu tajemny rozchyli się kwiat I potem nadejdzie ten dzień: Kiedy znów zakwitną białe bzy Z brylantowej rosy, z wonnej mgły, W parku pod platanem Pani siądzie z panem, Da mu słodkie usta rozkochane Kiedy znów zakwitną białe bzy, Bzów aleją parki będą szły, Pojmą to najprościej, Że jest czas miłości, Bo zakwitły przecież białe bzy! 2. Wicher nocą szepce Kroplami ciepłych dżdżów, Cudną białą bajkę o kiściach białych bzów. Jak trudno po nocy uwierzyć tym snom, Gdy śnieg chłodem skrzy się i lśni, Że słońce w świat wejdzie, jak w jasny swój dom, Że przyjdą cudowne te dni. Kiedy znów zakwitną białe bzy Z brylantowej rosy, z wonnej mgły, W parku pod platanem Pani siądzie z panem, Da mu słodkie usta rozkochane Kiedy znów zakwitną białe bzy, Bzów aleją parki będą szły, Pojmą to najprościej, Że jest czas miłości, Bo zakwitły przecież białe bzy! Marian Hemar (slow-fox) muz. F. Doelle Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Zofię Terne w rewii Gabinet figur wojskowych w "Qui pro Quo" w Warszawie (1929). Drugą zwrotkę dopisał autor dla tej samej wykonawczyni 30 lat później, w Londynie. Czy pani Marta... Jeśli ktoś już jest idiota, to próżna robota, Kobieta go omota, omota, omota. Stracony duch i ciało, i ciało, i ciało. Sam nie wiem, jak to się stało, Lecz mnie męczy jedna rzecz: Czy pani Marta jest grzechu warta - Ta myśl uparta zabija mnie. Bo dla mnie Marta zakryta karta, Być może warta... być może nie... To niby nic, a zawsze pewna praca, Czy to z Martą się opłaca? To rzecz otwarta, bo gdyby Marta Nie była warta, byłoby źle... To strasznie mnie natęża, natęża, natęża, Spytałem wprost jej męża, jej męża, jej męża. Jej mąż jest ze mną blisko, Porządne chłopisko, On zwykle mówi wszystko nam, Niech teraz powie sam: Czy pani Marta jest grzechu warta - Ta myśl uparta zabija mnie. Bo dla mnie Marta zakryta karta, Być może warta... być może nie... To niby nic, a zawsze pewna praca, Czy to z Martą się opłaca? To rzecz otwarta, bo gdyby Marta Nie była warta, byłoby źle... Mąż, kiedy oprzytomniał, przytomniał, przytomniał, Powiedział, że zapomniał, zapomniał, zapomniał... Udzielił jednak rady, By posłać na zwiady, Takiego, co by zbadał sam I zreferował nam: Czy pani Marta jest grzechu warta - Ta myśl uparta zabija mnie. Bo dla mnie Marta zakryta karta, Być może warta... być może nie... To niby nic, a zawsze pewna praca, Czy to z Martą się opłaca? To rzecz otwarta, bo gdyby Marta Nie była warta, byłoby źle... Marian Hemar (fokstrot) muz. Fred Raymon Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Stefcię Górską w rewii Czy pani Marta... w "Qui pro Quo" w Warszawie (1928). Mały gigolo Nie umie mówić nic o literaturze, W teatrze nie był przez cały boży rok I tylko oczy zmęczone ma i duże I zrobi z wdziękiem każdy trudny krok. Dyskretny maitre go skierował do stolika I piękna dama zaszczyca tańcem go - Gra czułe tango muzyka, Więc tańczy gigolo. Refren Mały gigolo, śliczny gigolo, Tańczy co noc na dancingu - Mały gigolo, śliczny gigolo, Biedny wiotki paź w smokingu, Milczy całą noc, Tańczy całą noc, Więcej przecież nic nie umie. Taki los, taki mus, Gdy się skończy rzewny blues On kłania się i znika w tłumie. Niech pan uważa, niech pan mnie tak nie przyciska, Niech pan uważa - tu wszyscy widzą nas, A pan mi w oczy zagląda nazbyt z bliska I pan uśmiechnął się już drugi raz. Przepraszam panią, to ta melodia rzewna - Przepraszam panią, mnie rozmarzyło to, Że tańczy pani - królewna - I ja, mały gigolo... Refren - jak poprzednio Siedziałem dziś z fordanserką tam przy barze I pani przyszła - zabiło serce mi... Przestanę mówić, gdy pani mi zakaże. Przestanę mówić, gdy pani zmarszczy brwi. Przez jedwab czuję, jak bije twe serduszko... Niech pan uważa, niech pan spamięta to, Co panu powiem na uszko: Ja kocham cię, gigolo. Refren Mały gigolo, śliczny gigolo Tańczy co noc na dancingu, Mały gigolo, śliczny gigolo, Biedny wiotki paź w smokingu. Milczy całą noc, Tańczy całą noc, Więcej przecież nic nie umie. Póki saksofon gra Robi z wdziękiem swoje pas, Potem kłania się i znika w tłumie. -------------- Czarne oczy* Oczy czarne, oczy twe Wciąż nade mną dawną mają moc, Każdej nocy widzę je, Lśnią nade mną, w każdą ciemną noc. Daleki sen kołuje, niby ćma, Wieki trudna noc bezsenna trwa. Żal znów mi duszę mroczy, Dal cała ma twe oczy, Noc cała oczy twoje ma. Refren Oczy czarne, rozwarte i ogromne, Oczy czarne, uparte, nieprzytomne, Oczy czarne przymglone, Najłaskawsze, szalone Już na zawsze stracone oczy twe! Nadaremnie się bronię im w rozterce, Patrzą we mnie i płonie biedne serce I miłuje i czeka I całuje z daleka Czarne oczy, najdroższe oczy twe. Świt przychodzi pełen drżeń, Znów na chwilę żal w mej duszy ścichł. Próżno patrzę w śnieżny dzień - Nie ma już przede mną ciemnych oczu twych. I wiem, że już nie będę mógł Znaleźć cię na żadnej z moich dróg. Wiem, że mi już nie wrócą, Snem jeno mnie zasmucą, Snem mi zakłócą serca stuk - Refren Oczy czarne, rozwarte i ogromne, Oczy czarne, uparte, nieprzytomne, Oczy czarne przymglone, Najłaskawsze, szalone, Już na zawsze stracone oczy twe? Już mi was nie miłować, całowanych! Już mi was nie całować ukochanych! Nim ode mnie uciekły, Już na śmierć mnie urzekły Czarne oczy, najdroższe oczy twe! Marian Hemar (tango) muz. Artur Gold Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Mariana Wawrzkiewicza w rewii M. S. Z. czyli pamiętaj o mnie!" w "Qui pro Quo" w Warszawie (1929). Maryla Głos ma Maryla - tyle razy opiewana przez naszego wieszcza Adama. Maryla - nie Jaśnie Wielmożna Pani Pultkamerowa. Zakochany był nieprzytomnie, Do Tuchanowicz przyjeżdżał do mnie. Kudłaty był, jak litewski łoś. Ale już wtedy w oczach miał coś. A nie wyglądał jak z bajki królewicz, Który pannom po nocach się śni - Nazywał się Adam Mickiewicz I swoje wiersze deklamował mi: "Świteziankę" i "Powrót taty", Bardzo piękne poematy. I napisał mi do sztambucha: "Słuchaj, dzieweczko - ona nie słucha"... Lecz gdy o rękę poprosił mnie, Usłyszał: "Nie. Co to, to nie!" Kiedy w altanie dostał rekuzę Pożegnał mnie, a przywitał muzę. Cóż to się stało w tej jednej chwili? Już jakiś Adam nie ma jakiejś Maryli - Dlatego, że ją kto inny dopieszcza, Literatura zyskała wieszcza. Literatura, literatura To nie jest tylko zasługa pióra: Trzeba dziewicy, która wie, Kiedy poecie szepnąć - "nie"! Kiedy o tym tak myślę dzisiaj To tylko ja i Śniadecka Ludwisia Myśmy sprawiły to we dwie, Chociaż jej łatwiej przyszło niż mnie... Lecz ona także umknęła z zasadzki, Kiedy poecie przyszło sprawić ból: Jej dziełem jest Juliusz Słowacki A bez niej byłby maminsynek Jul. Tego już dzisiaj ukryć się nie da: Moje "Dziady", jej "LilIa Weneda", Mój "Pan Tadeusz", jej "Król-Duch", To wszystko wyszło od nas dwóch. Literatura, literatura To nie jest tylko zasługa pióra: Trzeba dziewicy, która wie, Kiedy poecie szepnąć: "nie"! Siżuś Krasiński - ach, przykry dreszcz - Też duży talent, a mniejszy wieszcz. Lecz to, niestety, nie jego wina, Przysięgłabym - to ta Delfina - Od rana "tak", w południe "tak", Wieczorem "tak" bez szczególnych perswazji. W ojczyźnie "tak", na emigracji "tak" - I człowiek nie miał do bólu okazji. Sam przyznał, że przez Delfiny czary Bóg mu odmówił tej anielskiej miary. Szczęściem dla niego świat go umieszcza Wprost dla symetrii też jako wieszcza. Literatura, literatura To nie jest tylko zasługa pióra: Trzeba dziewicy, która wie, Kiedy poecie szepnąć: "nie"! Toteż kiedy znów jest posucha Na nowe "Dziady" czy też "Króla-Ducha", Kiedy naród to odczuwa tak, Że tej wielkiej poezji mu brak, Kiedy do nowej tęskni Dejaniry Zrozpaczony czytelnik i widz, A prócz rzekomej satyry Nie czyta nic, nie ogląda nic - Może talenta są tu niewinne, Może przyczyny są całkiem inne? Jak wielka jest tu, bez dwóch zdań, Odpowiedzialność polskich pań... Może... Nie, nie... to za okropne... Może dziewice są zbyt pochopne... Niechaj pamięta dziewicza skromność, Że na jej cnotę liczy potomność... Niechaj za cenę jednego dreszcza Literatura nie traci wieszcza. Literatura tak się upiera: Idź, panno, za mąż za Puttkamera, A gdy poeta u stóp łka, Szepnij mu: "Nigdy!" - tak jak ja. -------------- Moja żona Ja się muszę wypowiedzieć, nie wiem po co mianowicie. Się poprawi, coś się zmieni, się odkręci coś na wspak, Teść przed ślubem zbankrutował i z posagu wyszły nici. Ożeniłem się z miłości. Mnie po prostu trafia szlag! Ja się czołem biję w pięście, To już nawet nie nieszczęście, To już nie jest katastrofa, To jest - sam już nie wiem co. Potop przy tym to sadzawka, Huk pioruna to jest czkawka, Ja już nie mam porównania, Takie wyszło qui pro quo. Że akuratnie ona poszła być moja żona I nikt inny tylko ona, właśnie ona, tylko ta. Jest kobiet pół miliona, to akuratnie ona, Jest ta żona, a ten mąż, to jestem akuratnie ja! Ja nie jestem donżuan, Casanova czy ułan. Wprost przeciwnie, z własną żoną ja się zadowalniać chcę. To akuratnie ona idzie być moja żona - Ta chodząca propaganda, co do płeć, ażeby nie! Gdzie się człowiek nie popatrzy i gdzie człowiek obserwuje, Zaraz widzi, że w małżeństwie nie najgorzej musi być. Jeden z żor;ą się rozwodzi, tamten znów konkubinuje, Temu żonka znów umiera, jednym słowem można żyć! Ale żeby moja zmora, Choć raz jeden była chora, Jak nie lekko, no to ciężko, Jak nie jutro, no to dziś. Ale niech ja mam nadzieję, Niech zasłabnie, niech zemdleje. Ja nie żądam zaraz umrzeć, Niech się męczy trochę tyż! To akuratnie ona poszła być moja żona, Ten wyjątek z kobiet grona, która końskie zdrowie ma. Czy to lato, czy to zima, jej choroba się nie ima, Nie zakaszle, nie zakichnie, jak to mówią, szafa gra! Latająca wątroba, kamienica żółciowa, Nawet kiszka niewidoma, to jest dla niej coś faux pas. A do tego jest, co gorsza, z roku na rok coraz zdrowsza, Więc żeby wyrównać bilans, coraz chorszy jestem ja! -------------- Zdemaskowane piosenki "Je me sens dans tes bras si petite, Si petite aupres de toi" - Czy pan widzi tę drżącą kobitę? Jej bezbronność, co w tych słowach łka? Całe serce masz przed sobą odkryte, Wszystek lęk w sercu jej ścichł... "Je me sens dans tes bras si petite: Jestem mała w ramionach twych". Użera się z kuchtą, na schodach od rana Słychać jej wrzask - Potem się wymalowała jak ściana I drzwiami trzask - Do Ipsu, do Litki i Ziutki na plotki I ciastka żrą, Zatańcz z nią w Adrii - jej uśmiech tak słodki - Wargi jej drżą: Jakaś jestem w twych ramionach taka mala... Mógłbyś wziąć mnie na ręce i nieść... Taka jestem zmęcona, nieśmiala, Tylko pieść mnie, a pieść, a pieść... Nie ściskala... mężusia patrzala... Pan jest mocny... za mocny... a ja? W twych ramionach czuję się taka mala... Si petite aupres de toi... Gdy widzi, że Litka ma nowe źrebaki Zalewa ją krew - Przy brydżu szachruje, na wprost daje znaki, Żeby wyjść w trefl! Mężowi wymyśla: psiakrew! do cholery!! Palto mi kup! O piątej przychodzi do twej garsoniery I łka u twych stóp - Jakaś jestem przy tobie taka mala... Taka mala... to jej trick. To jej lep. Proszę pana, niech się pan nie rozpala: Niech pan weźmie coś ciężkiego i w łeb! Ona duża, proszę pana, ona krowa, Czy pan słyszy, co w głosie mym łka? Jeśli panu się jakaś mala podoba... Taka mala... pszę pana - to może ja? -------------- Du bist zu schön, um treu zu sein! Choć róży zapach nas odurza, Choć cudnie jej kolory lśnią, Lecz zwiędnąć musi każda róża, Dziś zerwiesz, jutro stracisz ją! Bo nie ma piękna bez utraty, Na próżno marzy o tym świat. Nie więdną tylko sztuczne kwiaty - Lecz krótko trwa prawdziwy kwiat. Daremne łzy! Daremny żal! To już miłości naszej grób! Rzuciłaś mnie, odeszłaś w dal, Choć ja klęczałem u twych stóp... Więc żegnaj mi czarowny śnie, Już dłużej mi nie wolno śnić! Musiałaś wszak porzucić mnie - zbyt pięknaś jest... by wierną być... O szarej siedzę sam godzinie I patrzę w mrok jak niemy widz... I ciebie, choć bym chciał, nie winię... Boś ty nie winna temu nic! Słowika milknie śpiew natchniony, Gdy jesień świat otuli w mrok - Odleciał!... Tylko czarne wrony Zostają z nami cały rok... Daremne łzy, daremny żal! To już miłości naszej grób. Musiałaś pójść ode mnie w dal, Choć ja klęczałem u twych stóp! Zdradziłaś mnie... lecz w sercu mem Choć żalu nie potrafię skryć Przebaczam ci... bo ja to wiem Zbyt pięknąś jest, by wierną być!... -------------- Ten wąsik, ach, ten wąsik (CHARLIE CHAPLIN) Łachmany, ale tyle gracji, Melonik ten, melodia ta, Bez niepotrzebnej prezentacji Wiadomo zaraz: Tak, to ja. Na twarzy uśmiech niby lampa Świecąca poprzez świata mrok I buty, zdarte buty trampa, I taki niepokaźny krok. I wąsik, luksus mój i szyk, Podkręcam go, a wszyscy w ryk. Ten wąsik, ach ten wąsik, Ten wzrok. ten lok, ten pląsik, I wdzięk, i lęk, i mina, I śmiech - tak jest, to ja. Ach panie, ach panowie, Tak trzeba, śmiech to zdrowie, Titina, ach Titina, to jedyna piosnka ma. Pamiętasz, była raz sobota, Gdyś smutny, biedny sam jak pies Był w kinie na "Gorączce złota", A jednak śmiałeś się do łez. A pani sobie przypomina, Po swej żałobie pierwszy raz Gdyś przyszła na mój "Cyrk" do kina - Dostrzegłem w mroku twoją twarz, Zrobiłem tylko tak, a ty Zaczęłaś śmiać się już przez łzy. Ten wąsik, ach ten wąsik, Ten wzrok, ten lok, ten pląsik, I wdzięk, i lęk, i mina, Gdy mnie policja gna. Ach panie, ach panowie, Ten śmiech, ten śmiech to zdrowie, Titina, ach Titina, to cała piosnka ma. Niestety, konkurencja czuwa. Ostatnio na mój skromny tron Zazdrosny rywal się wysuwa, Kandydat nowy, groźny ON. Milczenie me zastąpił wrzaskiem, Mój śmiech przemienić pragnie w strach, Melonik mój mianował kaskiem, Policja także za nim, ach... Mój wąs, rekwizyt mój, mój trik, Wziął, wypiął go, a wszyscy w ryk. Ten wąsik, ach ten wąsik, Ten wzrok, ten lok, ten dąsik, I wdzięk, i lęk, i mina, I śmiech, tak jest, to to ja, Ten krzyk nad ludu mrowie', Że krew, że gniew to zdrowie, Titina, ach Titina, to smutna piosnka ma. Ten wąsik, ach ten wąsik, Ten wzrok, ten lok, ten dąsik To jego czy Chaplina Kto więcej światu dał? Świat z niego się, panowie, Dziś śmieje, śmiech to zdrowie, Titina, ach Titina, to cała piosnka ma. (na melodia "Titiny") Piosenka wykonywana przez Ludwika Sempolińskiego w rewii Orzeł czy reszka, której premiera odbyła się 31 V 1939 w teatrzyku "Ali-Baba" w Warszawie. Piosenka niedokończona L. Od miesięcy słyszę w radio niemal co dnia, Tę irlandzką piosenkę grają wciąż i znów - Aż się głowy uczepiła ta melodia I sama sobie polskich szuka słów. Jakie wiersze dla niej dobrać - dla zabawy? Nagle rym z melodią się połączył sam: "Jeśli kiedyś jeszcze wrócę do Warszawy" - I jakże teraz piosnkę skończyć mam? 2. Już za oknem wilanowskie szumią drzewa. Już za bramą, w mrok, na prawo - Nowy Świat. Już w Łazienkach zabłąkana kwili mewa. I wiosna znowu - sprzed trzynastu lat. W górze księżyc płynie cichy i jaskrawy I słów piosnki szuka pośród gwiazd i mgły, "Jeśli kiedyś jeszcze wrócę do Warszawy"... A gwiazdy uśmiechają się przez łzy. 3. Tymi łzami i uśmiechem tym bezwiednym, Tą melodią, która polskich szuka słów, O tym myślę, o tym śpiewam, o tym jednym - A ono mi ucieka wciąż i znów. W sercu drży słodyczą śpiewu i obawy, Jakby wiersz się sam dalszego ciągu zląkł... Jeśli kiedyś jeszcze wrócę do Warszawy - odnajdę tej piosenki dalszy ciąg. -------------- Narzeczony Łatwo dzisiaj mówić mamie, że jak była w moim wieku, Miała tuzin narzeczonych do wyboru. Przebierała dwa trzy lata, aż ją wreszcie zdobył tata, Za pomocą romantyzmu i uporu. Był i dziedzic i fabrykant i wojskowy absztyfikant, Jeden malarz był, i książę - ale Gruzin. Swoją drogą, jeśli tato był najlepszy, dajmy na to, No to jakiś nieszczególny był ten tuzin. Mnie niepotrzebnie mama tym tuzinem w oczy kłuje, Ja to wiem najlepiej sama, jak ja strasznie potrzebuję Narzeczonego, jednego, ale już. Narzeczonego mi trzeba, ale już. Narzeczonego, do kina, czy na spacer czasem, czy na Jakiś dans nie ma sans, ani rusz. Narzeczonego potrzeba mi na gwałt! Narzeczonego na randkę, czy na raut! Narzeczonego - po pracy figle migle, cacy cacy - żeby był, by się kręcił about. A mama miała absztyfikantów... Przebierała... Niechby spróbowała dziś Poszukać męża pośród emigrantów, Czy flirtować z tym i owym W Polskim Domu Narodowym Aż mnie chwyta czasami gorzki śmiech. Ja nie chcę ośmiu, ani pięciu, ani trzech. Narzeczonego jednego mi potrzeba - I co z tego. Skąd go wziąć? Skąd go wziąć? Ot, i pech! Łatwo dzisiaj mówić mamie, że jak panna chce, to znajdzie... Więc ja nie chcę... i marnuję młode lata... A ja przecież tak szalenie chcę, że dałam ogłoszenie, Całe tłustym drukiem - do "Nowego Świata. Jeden list dostałam wierszem. Od kolegi mego taty. w drugim pytał ktoś, pod pseudonimem "Mścibór", Czy by mi nie przeszkadzało, że jest biedny i żonaty. I to już. To mój tuzin i mój wybór. To jest wybór polskiej panny na wygnaniu, na wydan.iu, Która nie dla siebie tylko więdnie w zapo-trzebo-wamu. A w naszym rządzie nie pomyśleli, Że w tym planowej gospodarki główny cel: Ja przecież mam być matką tych mścicieli, Co podejmą po nas trud - Lecz to na dalszą metę, wprzód, Narzeczonego mi trzeba, ale już. Narzeczonego, bez niego ani rusz. Narzeczonego, no, już by do tej patriotycznej służby - No, bo jak? No, bo tak, bo cóż? Jako "matce tych mścicieli" może rząd mi coś przydzieli? Ale już! Ale już! Ale już! -------------- Pani się nic nie zmieniła... (WALCZYK WARSZAWSKI) 1. Niezapomniana uroda, Podniecająca i miła! Pani się nic nie zmieniła - Wciąż taka ładna i młoda! Pani się nic nie zmieniła - Patrzę i serce mi drży. w oczach mam łzy - moja miła, Czy to mój sen, czy to ty? Warszawo moich wspomnień, Warszawo tamtych lat, Co tłumem biegną do mnie Przez dawny Nowy Świat! I marzeń, i uśmiechów, Piosenek, żartów, kpin I czarujących grzechów, I wad, i ślicznych win... 2. W szalu błękitnym, w woalu, W srebrnym welonie i w gazie, Widzę cię w Adrii, w Oazie, Widzę w Operze na balu - Pani się nic nie zmieniła! Myślę tak - dziwna to myśl - Czy to jest prawda, żeś była, Jaką pamiętam cię dziś? Warszawo srebrnowiślna, Od nieba aż do gwiazd Najbardziej lekkomyślna Ze wszystkich świata miast! Niewinna i bezsenna, Pół-panna i pół-wąż... Warszawo przedwojenna, Kocham się w pani wciąż. 3. W uchu mam śpiew twój syreni, Ten sam w nim urok i siła. Pani się nic nie zmieniła, Pani się nigdy nie zmieni! Pani już taka zostanie, Jaką pamięta cię dal, Moje młodzieńcze kochanie I niewygasły żal - Warszawo moich wspomnień, Warszawo tamtych lat, Co tłumem biegną do mnie Przez dawny Nowy Świat! Przymykam oczy miła, Najmilsza moja wiesz - Pani się nic nie zmieniła. Ja się nie zmienię też. -------------- Piosenka o przychodni lekarskiej w Londynie 1. Człowiek w Londynie chodzi i kwęka Łamie go noga, boli go ręka, To w boku strzyka, to w krzyżach kłuje. I tak w ogóle - źle się czuje. Człowiek w Londynie co dwa tygodni Łazi na nowo do tej Przychodni. Doktór w Przychodni opukał, sapnął, Powiedział "fosfor", powiedział "wapno". Siostra mnie igłę wbija - za nogę - Że potem tydzień siedzieć nie mogę. Nic nie pomaga, bo w tej chorobie, Ja wiem, co ja bym zapisał sam sobie: Jeden szlug lwowskiego powietrza - Jeden głęboki łyk. I już nic by więcej mi nie trza, Żebym znów był zdrów jak byk. Jeden spacer po lwowskim śniegu - Jeszcze w uszach mam wciąż ten skrzyp. Jeden kęs chleba kulikowskiego. Panie Boże, co to był za chlib! 2. Doktór się pyta: Jak z apetytem? - ja mu mówię, wzdychając przytem, Ze mam apetyt nie bardzo wielki Na te fish'n chips i te brukselki. Ale na przykład, u Teliczkowej, Zjadłbym kiełbasy polędwicowej, Tej, że wisiała tam u sufitu, Ze dwa trzy kilo - bez apetytu. Ale na przykład lwowskie pirogi - Rano czy w nocy - owszem. To mogi. Bo na apetyt, oj mamciu słodka, Mnie nie potrzeba żadnego sirodka, Ino łyk lwowskiego powietrza, Kiedy owieje skroń. I już nic by więcej mi nie trza, Żebym głodny był jak koń. Żebym znowu poczuł się młody, Jeden środek znam, jeden cud, Jeden łyk dobrostańskiej wody! Była czysta i zimna jak lód! 3. Doktór w Przychodni na mnie się złości: Czemu pan nie ma jakiej miłości? Miłość jest lepsza od waleriany. Człowiek zdrowszy, gdy zakochańy. Niech się pan kocha, niech pan próbuje! Nie mogę. Serce nie reaguje. Przejdzie koło mnie panna w ogrodzie - Patrzę się - obca. Co mnie obchodzi? Pcha się koło mnie do autobusu. I nic. Nie czuję do niej przymusu. Chodzę samotny. Wiatr do mnie szepta: Wiesz, jaka tobie potrzebna recepta? Jeden łyk lwowskiego powietrza - Jeden głęboki szlug I już nic by więcej mi nie trza, Bym się znów zakochać mógł. Ani wapna ani fosforu, Ni witaminy B - Jeden uśmiech lwowskiego wieczoru Muśnie serce - i coś w sercu drgnie - I już zdrowa dusza i ciało, Znikł wszelkich cierpień ślad. To tak dużo - patrz, a tak mało - Tak niewiele, a patrz - cały świat, Tak daleko - patrz - a tak blisko. Czemu łzy ciekną z lic? Bo kiedyś, kiedy miałem to wszystko, To myślałem - psiakrew - że to nic. -------------- Valse Brune Za dawnych dni, młodopolskich i lwowskich. Gdy jeszcze radia nie było i kin. Cygan-poeta. pan Henryk Zbierzchowski. Przywiózł z Paryża melodię "Valse Brune". Usiadł w kawiarni i machnął od ręki. Przy czarnej kawie, swój tekst "polskich słów." I w tydzień nutą tej nowej piosenki Szumiał i brzmiał cały Lwów. "Gdy ciemność zapada I światła latarń zapłoną, Do naszych serc się zakrada Jakaś tajemna moc. Hej, serce nam bije, W winie niech troski zatoną- Szerzej i piękniej się żyje Cudna, ach, cudna jest noc..." Piosnką zataczał się batiar zawiany, Strażak ją gwizdał, gdy na pożar gnał, Wiśka w jej rytmie trzepała dywany I student na mandolinie ją grał. A gdy się wieczór we Lwowie zawlekał. Biła dziesiąta i w bramie stał stróż Kto żyw przed szperką do domu uciekał ł śpiewał na schodach już "Hej, serce nam bije, W winie niech troski zatoną, Szerzej i piękniej się żyje. Cudna. ach. cudna jest noc!..." Dzieckiem słyszałem tę piosnkę we Lwowie. Po tylu latach pamiętam ją dziś I tak mi chodzi czasami po głowie I taka czasem dokucza mi myśl, Takie sam sobie zadaję pytanie - Gdy się pół wieku rozwieje jak mgła - Czy z moich piosnek choć ta jedna zostanie W czyjej pamięci. jak ta "Gdy ciemność zapada I światła latarń zapłoną. Do naszych serc się zakrada Jakaś tajemna moc" - Ach, serce mi bije - Piosnki w ciemności utoną Moje nie moje niczyje Kiedy zapadnie noc. -------------- Chlib kulikowski Ja nie wiem skąd się nagle przypomniało to mi - Może mi się w nocy przyśniło podświadomi? Może. jak ja koło grosera przechodzę, Ten kminek zapachem zajechał mnie po drodze I już ja nieprzytomna i w nosi mi się kręci I ciągle przed oczyma stoi mi w pamięci Chlib - ten chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib, ten chlib kulikowski. Chlib. chlib. chlib - Pójdę tu do sklepu, kupię jakiś "Hovis" Nie wiem, czy to glina, czy żyto, czy to owis Nie, ja nie obrażam chleba powszedniego! Na chleb się nie powinno mówić w ogóli nic złego, Tylko - jak ugryzę, czuję w zębach skrzyp, Bo to jest tylko chleb. A tamto to był chlib. Chlib ten chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib, ten chlib kulikowski, Chlib, chlib, chlib. Kto jest z Warszawy, z Poznania, albo z Łodzi - Nie szkodzi, ale przecież on nie wie, o co chodzi, Tak skąd on może wiedzieć, nawet - jak się dowie, Że milę od Lwowa, w miasteczku Kulikowie, Była cechowa piekarska osada I piekli tam piekarze, z dziada pra-pradziada, Chlib - ten chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib, ten chlib kulikowski, Chlib, chlib, chlib. Taki duży bochen - na bochnie skorupka Jak z wiśniowego drzewa - ale krucha, ale chrupka! Po szesnastu latach ja pamiętam jeszczy - Jak świci, jak błyszczy się, jak chrzęści i jak trzeszczy I pachnie - jak tylko się wejdzie do kuchni! To ja wam więcej powiem - jak czasem wiatr dmuchni Na Rynku, od straganów, to naraz, całym Rynkiem Zajedzie tym zapachem, tą skórką i tym kminkiem Chlib - ten chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib, ten chlib kulikowski, Chlib, chlib, chlib. A jak go przekrajać - nim mama go przekraje, Przeżegna jego zawsze, takie miała obyczaje - A jak go przekrajać - to pod mosiądzem skórki Takie duże oka, takie duże dziurki! Bo on lekki jak pączek! (Ale nasz, nie tutejszy, Ze jak zjesz go to kamień w żołądku jest lżejszy) Bo on lekki jak pianka, aż dotknąć się frajda I już w ręku pachnąca, gorąca jeszcze pajda, Jak żywa - ta zdaje się, że nagle tobie powie: Ta zjedz mnie i niech tobie wyjdzie na zdrowie: Chlib - ten chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib kulikowski, Chlib, ten chlib kulikowski, Chlib, chlib, chlib. Cóż ja wygaduję! Boże Ty mój, Boże-ż! Zlituj się nad nami, zrób co tylko możesz! Przecież, ja nie proszę z samego łakomstwa - Żeby to zostało! Dla Lwowa, dla potomstwa, Dla tych lwowskich dzieci co rosną wśród Anglików - Może kto z piekarzy, który z czeladników, Jeszcze gdzie pamięta, jaka to recepta? Niech on ją zapisze! Niech on ją wyszepta Dzieciom, umierając, tak by jego synek Wiedział, ile mąki... jakie drożdże... jaki kminek - Niech to ocaleje, niech to się uchowa. Ta mała cząsteczka prawdziwego Lwowa! Bo Lwów to nie jest tylko okolica na mapach - To ludzie - to piosenka - to ta mowa - to ten zapach - Czujesz? Chlib kulikowski. Chlib kulikowski. Chlib kulikowski. Czujesz? Chlib kulikowski - Chlib, chlib. chlib - -------------- Piosenka dla niegrzecznego chłopca Wiatr ułożył się do snu, Ziewnął - ziewnął - potem ścichł. Tylko ty w łóżeczku tu Nie mruż jeszcze oczu swych. Mruczek śpi i zasnął Miś, Burek cały wlazł pod koc. Tylko ty uważaj, byś Nie spał dziś przez całą noc - Nie spał, nie, przez całą noc! Zasnął w stajni siwy koń, Śpią w swej norce myszki dwie. Tylko ty przed snem się broń, Nie śpij, nie śpij. Nie, nie, nie. Wszyscy zasną - tylko ty Spać nie będziesz. Słyszysz? Słysz! No, i kto uwierzyłby, Że już śpisz, że jednak śpisz. Nie do wiary - że ty śpisz. -------------- O kobiecie w rozterce Jeden ma kucharza i stangreta I lokajów pół tuzina, najmniej. Drugi młody, na razie, poeta... Może przyszły nasz Racine czy Corneille... Cóż ma robić rozsądna kobieta? Czyż można dziwić się jej? Kobieta się waha. Kobieta się waha. Czy wyjść za Adama? Czy przejść się za Stacha? Małżeństwo to jednak Jest rzecz nie tak błaha. Nie można jej ganić - Kobieta się waha. Bo słowo się rzeknie... Kobyłka u płotu... Klamka zapadła... I nie ma powrotu. Kobieta rozsądna Dlatego się stracha. Kobieta porządna Dlatego się waha. Jeden prosi do pozłocistych kolas, Na kolana sobolowy ściele błam. Drugi golas... lecz, ba... jaki golas!... Jakby Hektor, albo Adonis sam... Nawet Diana, gdy Adonis ku niej polazł... Zawahała się... jak dziwić się nam? Kobieta się waha. Kobieta się waha. Czy dać się skusić Na tron padyszacha? Czy lepsza z Hektorem Co noc Andromacha?' Kobieta się waha... Kobieta się waha. Czy lepszy ten starszy... Ale zamożny? Czy lepszy ten młodszy... I ochędożny? Jeden ma pałac, Klejnoty i włości... Drugi bogatszy W zasoby miłości... Który dobry na męża? Który lepszy na gacha? Czyż można się dziwić? Kobieta się waha. Czy pójść do ołtarza, Jak rozum uważa... Czy słuchać serduszka I wskoczyć do łóżka? Kobieta się waha. Kobieta się waha. A czas uchodzi. Nogami macha... Gdy ona wreszcie zdecydowana. Już nie ma Józefa Ni Kajetana. Czyż można się dziwić? Nie można narzekać. Ale nie mogli Tak długo czekać. Już nie ma Stacha. Nie ma Adama. Co jej powiedzieć'? Wahaj się sama. Jak stary zegar W kącie, w salonie. Wahaj się. wahaj się. Ja ci nie bronię. -------------- Dieta Mężczyźni, proszę pani - samoluby. Dla męża babsztyl dobry, jak jest gruby. A kobieta kocha dietę, Bo ubóstwia mieć sylwetę, Jak bluszcz. Po cholerę mi ten tłuszcz. Z natury mam figurę Venus z Milo - plus minus, znaczy plus lS kilo. I nie pójdę między ludzi, Aż mi znowu się odchudzi Tu i tam - To co więcej od niej mam. Przez pierwszy miesiąc czuje pani głód. Potem też. Lecz za to w lustrze co dzień nowy cud. Wzdłuż i wszerz - Jak zaczną chudnąć biodra i ramiona, Już czujesz się jak nowo narodzona. Proteiny, białka, skrobie, Kiedy tego mam na sobie Coraz mniej, No to jasne, że mi lżej. Z tą myślą co dzień budzę się, Że znowu dziś odchudzę się, Że tu mi zniknie gram, A kilo tam. T proszę pani, kwestia silnej woli. Bez cukru tylko trzeba i bez soli. Jak sałata nie solona I herbata nie słodzona, To jest grunt. Zaraz traci pani funt. Niech pani w domu nic a nic nie pieprzy. Bo pieprz na jgorszy , ocet za to lepszy. Na śniadanie przepis prosty: Pomidorek, dwa trzy tosty, Orange juice. I już, proszę pani, szlus. Lunch. Wtedy właśnie strasznie jeść się chce. Mmm - otóż nie. Jedna pastylka witaminy B Jak entree. Oliwka, śliwka, pół jabłuszka, Cytryna, aspirynka i pietruszka, Margaryny jedna kulka I marchewka i cebulka I ten sos. I już syta pani wprost. A potem idealny podwieczorek: Kapusta na surowo, pomidorek, Marcheweczka czasem dla odmiany, Tościk i marynowany Rydz. Więcej, proszę pani, nic. Kolacja byle tylko bez kalorii, . . .. Bo kaloria jedna - śmierć całej hlstom. Galaretkę sobie zrobię, Niech się trzęsie, jak w chorobie. No i cóż. I to, proszę pani, już. Odchudzić się to wielki trud Lecz jeśli kiszki skręca głód, To na to też dla pani przepis mam: Niech pani w nocy, na wszelki wypadek, Do łozka weźmie pudło czekoladek Bułkę z szynką i z rolmopsem, Albo pajdę chleba z klopsem, Albo dwie. I niech pani żre! No nie?... -------------- Piosenka o marzeniu ostatnim* 1. Nocą majową, w tych lwowskich ogrodach Wzdychało, wołało lwowskiego studenta, Śpiewało o burzach, podróżach, przygodach Na świecie dalekim, gdzie droga wytknięta Przez miasta i kraje w zieleni i w słońcu, Przez morza, pustynie i gaje oliwne. Zaczęło się w lwowskim ogrodzie, a w końcu - Ach, jakie to dziwne - Z wszystkich marzeń, co nienasycenie W sercu kwitły i przędły się w głowie, Pozostało to jedno marzenie, Aby kiedyś umierać we Lwowie. By się głębią rozwarły tajemną, Gdy już wszystkie się skończą podróże, Lwowska ziemia na dole pode mną, Lwowskie niebo nade mną, na górze. 2. Sława z ciemności wołała go: Synu! Czy widzisz te liście zielone w mej dłoni? Czy widzisz, jak błyszczą? To liście wawrzynu! Przymierzaj do czoła, przymierzaj do skroni I idź! Jeśli iść, to na szczyty, gdzie złotem I mocą twe czoło uwieńczę, i chwałą! Tak w lwowskim ogrodzie szumiało, a potem - Ach, jak to się stało? Z wszystkich tęsknot do świata. do złota. Do tryumfów, i wieńców na głowie. Pozostała ta jedna tęsknota. Aby kiedyś umierać we Lwowie. Pozostała tęsknota jedyna, Wszystkie inne tęsknoty zagłusza: Gdy ostatnia wybije godzina, By z lwowskiego wybiła ratusza. 3. Miłość wołała nocami ciemnemi, Wierszami poety i piosnką słowiczą: Ach, nie masz poza mną rozkoszy na ziemi I żadne się inne kochania nie liczą! Ach, niebo i piekło - w ramionach kobiety! Ach, niebo uniesień i piekło udręki! Tak w lwowskim ogrodzie śpiewało. Niestety, I co z tej piosenki? Srebrnych bajek i snów pajęczyna Przed oczami się snuła jak w kinie. Co zostało z nich? Bajka jedyna Która śpiewa po nocy w Londynie, Że się mrok jak kurtyna rozchyli I wtem - Kopiec! I Góra Piaskowa! I że śmierć szepnie cicho w tej chwili: Widzisz, synku? Wróciłeś do Lwowa. Potem rękę położy na czole, Potem głębią się zamknie tajemną Lwowska ziemia pode mną, na dole. Lwowskie niebo na górze - nade mną. 1946 -------------- Trzy powody Nie idę, z biegiem mody, Na żadne jakieś ugody Z żadnymi reżymieszkami. Mam trzy ważne powody: Raz, że jestem ze Lwowa. Lwów - tak wmówiłem sobie - Polega na mnie że mu Do śmierci świństwa nie zrobię, Że się nie będę bratał Z żadną rodzinną szują, Z tych co się Lwowa wyparły I jes= zbójom dziękują Za to, że nam go ukradli. Czas mija, świat się kręci Lwów jak "Titanic" tonie W ciemnościach niepamięci A cień zdaje się rosnąć, Nie maleć lecz ogromnieć. Im nie wolno pamiętać. Nam nie wolno zapomnieć. Tak mało nas zostało. Każdy dzień nas wytraca, Każda noc nas prazerzedza. Ostatnia moja praca, Ostatnie obowiązki I ostatnie posługi Nie przynieść Lwowi wstydu. To powód pierwszy. A drugi, Że niezależnie od tego Z jakiego jestem miasta, Ja w ogóle nie jestem Polakiem od króla Piasta, Z krwi lechickiej, z przypadku I z metrykalnych przyczyn, Moja ambicja, że jestem Polakiem ochotniczym, Z zaciągu, nie z poboru. Nie pamiętam od kiedy - Od "Ojca zadżumionych", Czy od "Lilli Wenedy"? Czy od tej Alpuhary, z której Almanzor ocalał? Od walki Ursusa z bykiem, Gdy "amfiteatr oszalał"? Od mego pojedynku Z Bohunem? Czy byłem zaczęty Od mojej śmierci w ciele Longina Podbipięty? Mogłem narodzić się w Pińsku, W Radomiu, czy w Leżajsku, Mógłbym dziś Horacjusza Przekładać po hebrajsku, Mógłbym być w Izraelu Satyrycznym gwiazdorem - w tym sęk, że bym nie mógł, bo jestem Polakiem amatorem, Z miłości od pierwszego Wejrzenia, a nie z przymusu, Tym bardziej muszę strzec mego Amatorskiego statusu. Mnie słuchać nie wolno na to Z lekceważeniem beztroskim Pozwolić, aby w moim Paszporcie nansenowskim. Aby w moim uchodźczym Podróżnym dokumencie Ubeccy milicjanci Przybijali pieczęcie. Gdy mi ubecki stempel Twarz w paszporcie poplami - Jakże ja stanę, kiedyś Przed mymi pradziadami, Co powiem, gdy pytać będą Z ironią i zgryzotą: To na tos ty od nas odszedł? By tak dać się, strefnić? To po to? Co ja o tym pomyślę. I już dziś mnic strach obleci I już mój drugi powód. Ale mam jeszcze trzeci: Jestem z zawodu poetą. Kolegą nie byle duchów Nie komiwojażerem I handełesem ciuchów. Ja nikomu nie bronię Patriotycznej fantazji. Życie ludzkie jest krótkie. Korzystajcie z okazji. Póki jeszcze wymienny Kurs funta korzystny taki, Jedźcie na tanią wódę, Na półdarmowe kociaki, Na gościnne przyjęcia, Oni was tam zabawią. Sobie od gęb odejmą A przed wami postawią. Jedną, jeżeli mogę, Dam wam tylko przestrogę: Nie zabierajcie z sobą Moich książek na drogę. One tam same pojadą, One tam trafią same - Poprzez ręce celników Za mur, za kratę, za bramę, Poza plecy cenzorów, Nie ostatnie, nie pierwsze Rymy, sonety, ody, Fraszki moje i wiersze - A ja już tu zostanę. Ja już się stąd nie ruszę. Wasze życie jest krótkie. Moje życie jest dłuższe. 1971 -------------- Ostatni tren Jan Kochanowski wydał XIX trenów na śmierć Urszuli, choć ich umyślił XX. Dwudziesty tren, ostatni, zaczął już pisać, ale go po kilku strofach nie dokończył i nie zachował rękopisu. Oto historia ostatniego trenu. DOROTA Janie - JAN Spałem? - niedługo chyba - DOROTA Przyniosłam ci miodu. Słońce już się nad lipą chyli do zachodu, I chłód ciągnie od stawu. Tam, na trawie, biała Leży kartka papieru - JAN Z kolan mi zleciała I z wiatrem pofrunęła na wieczorną rosę. DOROTA Widzę wiersze - nie wstawaj, ja ci je podniosę. JAN Wiersz pisałem, dziś jeszcze przeczytam ci może. Umyśliłem wczorajszej nocy, że ułożę Po dziewiętnastu trenach, dwudziesty, ostatni. Będzie dwadzieścia trenów, i na tym przestanę. Patrz, teraz pióro na nic - na ziemi, złamane, Z palców pewnie wypadło, gdy tu niespodzianie Sen mnie zdjął... idź, Doroto, i nowe mi zatnij, Bo mnie wiersz męczy. DOROTA Idę - JAN To w liściach pszczół granie Tak mnie uśpiło. Teraz, po spóźnionej wiośnie, Podochocone brzęczą tak pilnie, tak głośnie - Słyszysz? - jak czasem jedna struna w teorbanie Brzęczy, palcami dziecka przelotnie dotkniona - Jezu Chryste! DOROTA Co tobie? Zbladłeś i drżysz - JAN Ona - Nagle pamiętam! - ona była tu - przed chwilką! DOROTA Janie, przestań - JAN Prawdziwa, żywa znów - że tylko Zatrzymać ją - przebiegła tam - za żywopłotem - Zadyszana - śpiesząca się do mnie z powrotem - Mignęła mi - już do niej rozwarłem ramiona - Ona prosto w nie leci słońcem wyzłocona - A ty z takiego snu mnie zbudziłaś! Kobieto, Jeszcze ci w dobie śmierci tego nie przebaczę! Teraz siedzisz i płaczesz. To jedno co umiesz. Tyle z mej troski, z żalu mojego rozumiesz. Teraz siedzisz i płaczesz. DOROTA Tak, siedzę i płaczę. Tobie się zdaje, że ty cierpisz więcej, Że ty żałujesz więcej tej śmierci dziecięcej, Bo umiesz pisać wiersze i układać rymy, Które za ciebie płaczą. JAN Wiersze moje winisz? DOROTA Myślisz, że sobie więcej żałoby przyczynisz, Kiedy kropla inkaustu spłynie z twego pióra - JAN Zamilcz! DOROTA Myślisz, że cierpisz więcej niż ja, która W łonie, pod sercem, moją dziecinę nosiłam, Czułam jej pierwsze ruchy w łonie mego ciała - Potem ją mlekiem własnym z mej piersi karmiłam I uczyłam słów pierwszych - "lala", "mama", "tata" - I nagle mi umarła - nagle odleciała, Jak ptaszek, co z klateczki niebacznie wylata I już nie wie, jak wrócić - i żarłoczna paszcza Ciemności go porywa - i noc go pochłania - A mnie nic nie zostało prócz mego płakania - Tak jest - siedzę i płaczę - i po ciemku zwłaszcza, Gdy poeta znużony sztuką rymów zaśnie, Wtedy ja spać nie mogę - wtedy płaczę właśnie, Ciszej niż twoje pszczoły brzęczą wśród twych liści. JAN I pomyśleć - gdy mówisz takie gorzkie słowa, Że nasz smutek podobny jest do nienawiści, Że stoi wielki, czarny, zły pomiędzy nami. Dłoni nam nie połączy, i serc nie przytuli, Więc bardziej rozłączeni jesteśmy i sami. Bo jaka dzisiaj w domu może być rozmowa Między ojcem i matką umarłej Orszuli? * * * JAN Co tam? DOROTA Psi ujadają na skraju dziedzińca - Jedzie ktoś - JAN W białej chmurze pyłu wzdłuż gościńca Raz po raz żywym ogniem lśni coś i połyska - To kolasa wspaniała i cała złocista! DOROTA Już naszą topolową przemyka aleją - Cztery siwe araby w zaprzęgu jaśnieją! JAN Na koniach purpurowe mienią się czapraki - Czy król sam do nas jedzie? Czy karmazyn jaki - Czy to księcia kanclerza, czy księdza prymasa Rzędy takie błyszczące i złota kolasa? DOROTA Już z alei skręcili w stronę naszych wierzej - Już im pachołki bramę otwierają szerzej - Stanęli - Janie! - Widzisz? Ktoś wysiada - kto to? JAN Nie poznaję - postawny - w błękitnym kontuszu I kołpaku - nad głową jakby szczyre złoto Świeci mu promieniami w rajskim pióropuszu - I młody - jaki młody - czy widzisz, Doroto? DOROTA To z Krakowa do ciebie posłaniec królewski! Przynosi ci starostwo - toż ci się należy! - JAN Idzie tu - DOROTA To ja umknę na tyłach ogrodu - Ogarnę się - zastawię stoły do wieczerzy - Ty tutaj przyjmuj gościa - ja wam przyślę miodu - JAN Już tutaj idzie - młody - piękny i niebieski - * * * GOŚĆ Witam cię, gospodarzu, panie czarnoleski. Pozwól, że ukłon złożę tak zacnej osobie. JAN Gościu, siądź pod tym drzewem i odpocznij sobie. My tutaj w Czarnolesie odcięci od świata, Droga do nas nieprosta, dostęp uciążliwy - Niejeden tu pobłądzi - trudno się dopytać - GOŚĆ Warta ta droga trudu, by ciebie przywitać. JAN Zaszczytne twoje słowa. GOŚĆ Zaszczyt jest mój. JAN Panie, Zdradźże mi, kogo witam? Kogo w moje progi Życzliwe i przychylne sprowadziły bogi? Uśmiechasz się. Czy moje dziwi cię pytanie? Patrzę na cię i nie wiem - czyśmy się już może Spotkali gdzie? W Krakowie? Na królewskim dworze? W Królewcu? W Sandomierzu? Na warszawskim sejmie? Wybacz mi, gościu miły, proszę cię uprzejmie, Jeślim nie poznał może tak świetnej osoby. Przyjechałeś tu do nas w czas wielkiej żałoby, Która myśli mi miesza i przytomność truje. GOŚĆ Wiem ja o niej i z serca wielce ci współczuję. JAN Córkę straciłem bardziej kochaną nad inne, Dziecię, nieletnie jeszcze, jagniątko niewinne, Tyle w niej było szczęścia i pociecha taka - Miała oczy niebieskie i złociste włosy. Bóg, który nóż zatrzymał nad głową Izaaka, Nad mym dzieckiem śmiertelnej nie powstrzymał kosy, Umarło - małe, śliczne, śpiewne i taneczne - GOŚĆ Wiem- "teraz wszystko szczęście stało się zbyteczne - Wszystkie radości błahe, wszystkie sprawy płone, Wszystkie nadzieje naraz wniwecz obrócone"... JAN Człowieku - co ty mówisz? Skąd ty znasz te słowa?! GOŚĆ "Panie, przed Tobą w prochu moja siwa głowa. Wróć mi ją, Panie Boże, na tronie z obłoków! Odmień czarne litery srogich swych wyroków! Wróć mi ją, a ja Tobie wszystkie mienie zwrócę, Wszystkie skarby odtrącę, wszystkie sprawy rzucę, I wszystkiej się wyrzeknę szczęśliwości innej, Za jej życie - za powrót ptaszynki dziecinnej, Mojej Orszulki"... JAN Przebóg! Co ty mówisz?! Przebóg! Czym ja zmysły postradał? Kim ty jesteś? Tyś nie mógł Tych słów teraz wymyślić - ja, ojciec sierocy, Do rymu układałem je wczorajszej nocy - A dzisiaj tu pisałem - pod drzewem, na ławie - Gdzie ta karta? Wiatr uniósł ją - leżała na trawie... GOŚĆ Niby klejnot najczystszy i największej ceny. Niby koncha szumiąca z głębiny dobyta, Błyszczy twój wiersz, śpiewają twoje rzewne treny, A w nich twoja Orszulka - tak właśnie ukryta Jak w muszli morskiej perła, co z upływem czasu Coraz rośnie, miast maleć, miast brzydnąć, pięknieje - JAN Na rany Chrystusowe! Co się ze mną dzieje?! Skąd wiesz o moich trenach? Ja jeszcze nikomu Nie wspomniałem o nich? Jeno jednej żonie Czytałem - lecz nie wyszły zza ścian tego domu - Aż się za głowę chwytam i przyciskam skronie - Jak wiesz o moich trenach? Cóżeś za wędrowiec? Skąd przybywasz, a imię taisz? Ktoś zacz? Powiedz! GOŚĆ Odpowiem ci kim jestem i skąd się tu wziąłem. Janie, ja jestem polskiej poezji aniołem. Pan Bóg mi pieczę nad nią powierzywszy w niebie, Kazał jak oczu w głowie strzec was - jej i ciebie. Bo ona się zaczęła tak ślicznie, tak jaśnie, W tym domu, na tej ławie, pod tym drzewem właśnie, W którym pszczoły tak brzęczą jakby w teorbanie Struny - a ty w nie pierwszy uderzyłeś, Janie. I myśmy dech wstrzymali, słyszący w tej chwili, Że strojny to instrument i Mistrz się nie myli. Ona, poezja polska, teraz się zaczyna W twoich, po śmierci córki rozpłakanych trenach. Chwilo niepowtarzalna, cudowna, jedyna, Raz tylko jeden w całej historii narodu Możesz się zdarzyć - w kącie starego ogrodu, Pod szumem starej lipy - potem w jakich księgach - w jakich strofach i tomach i na jakich scenach - w jakich ona kolorach, piórach pawich, wstęgach, Będzie szła od tej lipy przez świat coraz gładsza, Patrzysz - coraz piękniejsza i coraz bogatsza. I w wyszukanych rymów akordami pyszna I chłopskiej kołysanki rzewnością uciszna. I w gwiazdy zapatrzona złote, i kwitnąca Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca. Ona wawrzynem wodza przystroi zwycięzcę, Ona podźwignie naród po najgorszej klęsce. Ona błyskawicami potrafi złotemi Z ziemi uderzać w niebo - i z nieba do ziemi Spadać rojem gwiazd. Ona żołnierzowi rany Jak wierny pies będzie lizać, ona, gdy wygnany Na obcej ziemi stanie nagi i bez broni, Ramieniem go obejmie, przed hańbą uchroni. W usta go ucałuje, z rąk mu zdejmie Pęta - Ona, poezja polska - od ciebie zaczęta. JAN Słucham co mi powiadasz, lecz sercem nie hardem, Wróżysz mi taką sławę, której sam się boję. Prawda-li to co mówisz? GOŚĆ Jako tutaj stoję Przed Petrarką Polaków, przed polskim Ronsardem. Po tobie - spadkobiercy przyjdą twojej sztuki. Będą się pięknie w Polsce rodzili poeci Wszyscy z twego natchnienia, wszyscy twoje wnuki. Wszyscy prawnuki twoje, twych prawnuków dzieci, Dumni z ciebie, pamiętni Czarnoleskiej Rzeczy, Co na lutni grać uczy i duszę uleczy, Aż będą nazywali tomy swoich wierszy Tą "Rzeczą Czarnoleską" - bo ty jesteś pierwszy, Który wdarł się na skałę pięknej Kalijopy, Gdzie przed tobą nie było śladu polskiej stopy, JAN O, Aniele złocisty, paniczu niebieski, Twoje słowa nade mną jak organów granie U fary GOŚĆ Wstawaj z kolan, Janie Czarnoleski, I słuchaj, ja ci ważne przynoszę posłanie. Pan nasz, Bóg nasz w niebiesiech, żałuje twej męki. Za wstawiennictwem naszej Najświętszej Panienki Lituje się nad tobą, że ojcowskie w tobie Serce sprostać nie może okropnej żałobie I już na to przyzwala, aby dziecię twoje Z mroków śmierci wróciło żywe w twe podwoje. JAN Prawda-li to - Aniele? GOŚĆ Jak przed tobą stoję Pan nasz, Bóg nasz, przyzwala na powrót Urszuli, Choć ją w niebie Pan Jezus sam do piersi tuli, Chociaż ją święta Anna po głowinie gładzi, I choć jej aniołkowie jak siostrzyczce radzi - Twój żal jest taki rzewny i waży tak wiele, Że przemógł prawa śmierci. JAN Aniele! Aniele! Jaka to wieść szczęśliwa! Jakie to wesele! Jak Gdybym dzwony słyszał! Jakby dzwony biły Wiosenne, wielkanocne - jakby dzwonów złoto Grało z nieba! Orszulka powraca z mogiły! Orszulka wraca do nas! Doroto! Doroto! Bywaj tu! - Pozwól, panie, że się z nią podzielę, Jakom się łzami dzielił w żałobnej niemocy - Doroto! Gdzie ty?! GOŚĆ Janie, dzisiaj, o północy Wróci twoja Urszula, znowu się ożywi W łóżeczku swym dziecinnym. Lecz nikt się nie zdziwi, Bo nikt nie będzie o tym pamiętał, że ona Kiedyś była umarła i już pogrzebiona. Żeście po niej płakali słusznym żalem zdjęci - To na zawsze wam wszystkim zniknie już z pamięci - Tobie także. JAN O Boże! Boże miłosierny! Oto mi dziś nowina! Oto dar bezmierny! Otom uszczęśliwiony pośród wszystkich ludzi! Nie pycha, lecz pokora w mym sercu się budzi! Szczęście staje się trwogą, aż zaczyna dręczyć - Czym ja za tyle łaski mógłbym się odwdzięczyć? Że po takiej rozpaczy chwila tak wesoła - Jak mógłbym się odpłacić? Co mam dać? GOŚĆ Nic zgoła. JAN Nic - za tyle dobroci? Za łaskę bez ceny? GOŚĆ Jeno tych dziewiętnaście kart papieru - treny. JAN Treny moje? GOŚĆ Tak. A toż po żywej Urszuli Nie będziecie w tym domu żadnych żalów czuli. Niepotrzebna żałoba ani nieprawdziwa, Na nic te piękne wiersze, gdy Urszula żywa. JAN A ty - co z nimi poczniesz? GOŚĆ Ja dzisiaj wieczorem Lecąc, koło zatoczę tu nad twoim dworem I tym drzewem raz jeszcze - i pożegnam ciebie, A twoje kartki podrę, rozrzucę po niebie. Sfruną wiosennym śniegiem, gdzie je wiatr poniesie, Po całym polskim kraju - i coś może gdzieś się Z tego poetyckiego siewu potajemnie Znów od początku zacznie - gdzie indziej. JAN Beze mnie? GOŚĆ Kto inny weźmie lutnię, i palmę. A potem, Kiedy już córkę swoją odzyskasz z powrotem, Pięknie tutaj podrośnie w czarnoleskim dworze - Potem ją za mąż wydasz w sąsiedztwie - i może Wnuków się z niej doczekasz, a oni po dziadku Kochanowskim, majątek wezmą w spadku. Nic mi nie odpowiadasz? Czemu milczysz, Janie? Dawaj mi twoje treny. Przecie czekam na nie. Jak wybierzesz, tak przyszłość twoja się potoczy. Wybieraj. A ty milczysz i zamknąłeś oczy. JAN Ja wdarłem się na skałę pięknej Kalijopy, Gdzie przede mną nie było śladu polskiej stopy. Ja tu sam - z głową w chmurach - w dole przepaść w koło. GOŚĆ Wybieraj. A ty stoisz bez ruchu i czoło Objąłeś i rękami przyciskasz obiema, A trenów mi nie dajesz... JAN To nie mój głos krzyknął: " Wybrałem" - Gdzie ty jesteś? Patrzę - a on zniknął. Chciałem mu rzec, com wybrał - a jego już nie ma. Jak cicho. Jeno w liściach pszczół brzękliwe granie. A on zniknął i nie wiem, co uczynić? * * * DOROTA Janie - JAN Spałem? DOROTA Niedługo chyba. Przyniosłam ci miodu. Słońce się już nad lipą chyli do zachodu I chłód ciągnie od stawu. Wydawało mi się, Że tu szum jakiś głośny usłyszałam że pod Chmurami jakby skrzydeł usłyszałam trzepot, Jakby dzikie łabędzie przebiegły po stawie I wzbiły się w powietrze i w czerwone złoto Zachodu odleciały. JAN Ja spałem. Doroto. Zasnąłem od pszczół brzęku i od liści szmeru. Coś mi się śniło - nie wiem - DOROTA Ta kartka papieru - JAN Wiersz pisałem DOROTA Sfrunęła na wieczorną rosę - JAN Wiersz pisałem DOROTA Nie wstawaj - ja ci go podniosę. JAN Wiersz pisałem - wtem czyjeś go mówiły usta - DOROTA Musiało ci się przyśnić. Kartka przecież pusta. KONIEC -------------- Umowa Jeden akt wierszem KATARZYNA Pan dzwonił? FRYDERYK Wybacz, pani Katarzyno, Że ciebie trudzę - KATARZYNA Niech pan trudzi, ino Może nareszcie już pan Frycek zje co? FRYDERYK Nie o tom dzwonił - KATARZYNA Mam krupniku nieco? Jak księżna pani kazała, na kości - I z Płocka przyszły - FRYDERYK Gdybym przy jejmości Mógł się do słowa czasem dostać - KATARZYNA Grzyby! Grzyby suszone! Aż na kuchnię całą Jakby mi naraz lasem zapachniało! Toż samo zdrowie z takich grzybów - FRYDERYK Gdyby Można rzec wreszcie - KATARZYNA Włożyłam do masła I duszę, duszę - o! o! jak pan kasła! Jezusie Mario! Chustkę pan zakrwawi! FRYDERYK Już - już mi przeszło - KATARZYNA Przyniosę konfitur - FRYDERYK Nic tu nie przynoś. KATARZYNA Mam polskie maliny - Na kaszel lepsze niż lipowe kwiaty - FRYDERYK Nie męcz mnie, serce - KATARZYNA Niech pan zje troszeczkę. Ja mam rozkazy księżny Marceliny, By pana męczyć. Proszę! Choć łyżeczkę - FRYDERYK Słuchaj mnie. serce - jak mój gość się zjawi, To nam tu podasz angielskiej herbaty I tych angielskich biskwitów garnitur I twoich malin... zjem trochę, przyrzekam. KATARZYNA Gość? Jaki? FRYDERYK Przecież wiesz na kogo czekam? Nie pomyliłem chyba dnia i pory? KATARZYNA Mówił pan o tym malarzu... też "gość" mi... FRYDERYK Nie drocz się ze mną i nie mów na złość mi... Wiesz jak go lubię... a że teraz w biedzie, To ty się nie pusz. KATARZYNA Ale on nie chory! To na co jemu herbata? Niech przyjdzie Do kuchni, zamiast na pańskie salony, Dam mu krupniku... nie będzie się bronił! FRYDERYK Przestań terkotać. Słuchaj, o com dzwonił. Poproszę, żeby zdjął z siebie na chwilę Ten swój spencerek KATARZYNA Ten niby zielony - Że tylko strzępy wiszą u rękawa - I bez guzików! FRYDERYK Będziesz tak łaskawa, W kuchni przyszyjesz co trzeba i tyle, Toż nie odmówisz biednemu sierocie? KATARZYNA Jak pan każe. FRYDERYK A przy tej robocie - O, tę kopertę weź - niepostrzeżenie Wsadź w jaką kieszeń - nie, nic nie mów, nie, nie, Nie słucham. Wracaj do grzybowych wianków. KATARZYNA Jezusie Mario! FRYDERYK Idź z Bogiem. KATARZYNA Sto franków! Jak powiem księżnej - FRYDERYK Nie powiesz nikomu! Żadnych mi plotek nie wyniesiesz z domu! KATARZYNA Pan ledwie zipie! Nie dośpi, nie doje, Tylko te brzdąka kompozycje swoje, Mało w tych nutach na nos nie upadnie, Po to by jakiś obdartus z ulicy - FRYDERYK Bardzo mnie opisujesz ładnie! KATARZYNA Brał po sto franków z tej pańskiej krwawicy! FRYDERYK Jeden mi wierszyk stoi przed oczyma: "Kto daje, niechaj się, dając, ukłoni..." To on tak kiedyś napisał!... (dzwonek u drzwi wejściowych ) KATARZYNA Ktoś dzwoni. FRYDERYK Jeśli kto inny, to mnie w domu nie ma. * * * FRYDERYK Bywaj, Cyprianie, serdecznie cię witam. CYPRIAN Kłaniam się nisko, pozwól, że zapytam, Jak pan się czujesz? FRYDERYK Przy pomocy Bożej Kwękam z dnia na dzień. CYPRIAN Nie wyglądasz gorzej. Jak wiosna przyjdzie, będzie czas ozdrowieć. FRYDERYK Bardzo mnie twojej Wizyty zapowiedź Uradowała. CYPRIAN Od razu wyjawię. Że dzisiaj biegłem tu w szczególnej sprawie. Z prośbą... szczególną - FRYDERYK Jeżeliś w potrzebie, Nic się nie żenuj, mów - CYPRIAN Nie, nie dla siebie Chcę czegoś prosić. Przyznam, żem poniekąd Nie mógł doliczyć minut, nawet sekund Do tej dzisiejszej wizyty przed panem. FRYDERYK Już mnie zrobiłeś zaintrygowanem... Teraz, co powiesz, może skończyć tak się, Że pozostawisz mnie w antyklimaksie! CYPRIAN Nie, nie - mnie naraz trzy się zbiegły znaki, Jakbym wyraźnie miał TRÓJNAKAZ taki, A w nim ukryta TRÓJTREŚĆ - taka sama! Najprzód onegdaj, u pana Adama Byłem - FRYDERYK Jak Adam, to już wiem, że seria Cudów nastąpi i same misteria... CYPRIAN Rozmowa zeszła na ciebie - FRYDERYK (naśladując wileński akcent Mickiewicza) "Gagatkom Nerwy łaskoce i arystokratkom! I salonowym lwicom pieści uszy! Miast sięgać duszą, przez duszę, do duszy". - A co? Nie zgadłem? "Jeniusz boski traci, Miast pisać hymny do towiańskich braci!" - Jakbym słuchał tego Demokraty! Czy nie tak mówił? CYPRIAN Nie śmiej się. Nie całkiem w tym sensie. FRYDERYK Chciałbym, lecz mnie kaszel trzęsie. KATARZYNA O! Znów pan kaszle! Przyniosłam herbaty - Niech pan choć przełknie! FRYDERYK Pozwolisz, Cyprianie - To jest pan Norwid - to moja niebieska Piastunka - pani Kasia Matuszewska, Ostatni prezent księżny Marceliny, A z nią wianuszek grzybów i maliny I konfitury i pijawki w słojach - CYPRIAN Jużem się z panią poznał w przedpokojach. KATARZYNA Niech pan nie słucha, co pan Frycek judzi. Taką naturę ma, że zły dla ludzi, Co go kochają... FRYDERYK Kasiu, duszo moja, Wiesz, że to żarty. KATARZYNA (do Cypriana) Niech pan spencer zdejma. CYPRIAN Co? Co mam zrobić? KATARZYNA Przyszyję guziki - Te strzępy skrócę - i tu wstawię łatę, A pan tymczasem wypije herbatę. CYPRIAN Nie! Jakżeż mogę!! FRYDERYK Posłuchaj podwiki, Z nią próżny opór. KATARZYNA Próżny. Niech pan zdejma. CYPRIAN Co robić? FRYDERYK Kasiu, bądź pani uprzejma I podaj panu robdeszan - Cyprianie, Usiądź wygodnie, w ciepłym robdeszanie - Skosztuj tych malin - herbaty mi nalej - CYPRIAN Już - już - FRYDERYK I sobie. I słucham - mów dalej. CYPRIAN Mówił - lecz wiesz sam, jak trudno powtarzać Co mówił Adam - chociażby uważać - Chociaż byś pilnie każde słowo łowił, Nawet zapisał - lecz trudność jedyna Nie w tym CO mówił, lecz w tym, JAK on mówił. FRYDERYK Wiem. CYPRIAN Mówił, że się ód ciebie zaczyna Muzyka polska. FRYDERYK Ba..... CYPRIAN Której nie było Przed tobą. FRYDERYK Była. Nigdy mi nie miło Słuchać pochwały, gdy jest zbyt przesadna. CYPRIAN Lecz... że muzyka twoja jest za ładna I nazbyt gładka... pieściwa i płynna... I nazbyt łatwo przylega do uszu... Ale powinna być zupełnie inna! FRYDERYK Nie mówił jaka? CYPRIAN Na miarę geniuszu Który jest w tobie - i wie tajemnice Jakich nikt w Polsce przed tobą nie wiedział! Lecz w tobie NARÓD ma Prometeusza, Który pioruny zamienia w błyskawice, A błyskawice w sztuczki wirtuoza, Co fajerwerkiem oślepia źrenice I mogąc budzić - usypia... i wzrusza, Zamiast jak sztandar prowadzić na wroga... Nie w tym CO mówił lecz JAK to powiedział... FRYDERYK Jak gdybym słyszał płakanie Juliusza Gdy on go nazwał "kościołem bez Boga"... Teraz z kolei ja - kościół bezpański I opuszczony przez Ducha Akropol... Oni dwaj tylko, Adam i Towiański, Na Pana Boga dostali monopol. CYPRIAN Nie, mój kochany! Ja Adama bronię. On nie nagany szukał przez krytykę! On marzy, abyś ty swoją muzykę Dał NARODOWI, na wieczyste WIANO! By w rok po tobie jej nie zapomniano! By w niej synteza była i symbioza Wszystkich artyzmów polskich i talentów. I wszystkich sztuk i wszystkich instrumentów! Aby z niej polska wyrosła OPERA! Chce mieć polskiego w tobie FRYDERYK Meyerbera - Czy nie tak mówił? Powiedz, że nie zgadłem. Jedzże tych malin. Powiem, że ja zjadłem I Katarzynie zrobimy przyjemność. CYPRIAN Jaki pożytek jest z wirtuozerii? Jaka biegłości twojej nadaremność, Kiedy utrwalić jej nie masz sposobu I z wirtuozem musi zejść do grobu? Dźwięki kunsztowne, co spod palców płyną, Gdy w palcach żyją -wraz w palcami giną. Sztuka w OPERZE, jak chorał peanu Wyleci ponad pudło fortepianu, Niby korona diamentowa, którą Na czoło swemu narodowi wkładam I jakbym śpiącą w nim zanurzył duszę... FRYDERYK Ty to już mówisz? Czy jeszcze twój Adam? CYPRIAN Żartem mnie zbywasz, ale ja z uporem Proszę, byś słuchał, bo dokończyć muszę. FRYDERYK Słucham, kochany Cyprianie. CYPRIAN Wieczorem Tego samego dnia, siedziałem w bistrze, Gdzie na Montmartrze schodzą się sztukmistrze Z całej dzielnicy, malarze, muzycy, Poeci - zszedłem w dół, do półpiwnicy, Jeszcze przejęty słowami Adama Siedzę i myślę nad swym Calvadosem - wtem słyszę - obok, podniesionym głosem Rozmowa toczy się - znów ta sama - Lecz po niemiecku. Ja słucham - rozumiem - I podnieceniu oprzeć ślę nie umiem. Obok mnie - młody dość jeszcze mężczyzna - Twarz ostra, ptasia - nad nią aksamitem Beret artysty - peroruje - przytem Rękami macha, jakby dyrygował Kołem słuchaczów - a oni z zachwytem Łykali słowa. Mówi im: "Ojczyzna! Naród" - powiada FRYDERYK Niemiecki? CYPRIAN To do każdego narodu odniesie - "Naród odnajdzie syntezę swej sztuki, Gdy sięgnie w złoża pra-dawnego MITU, Który jest starszy niż najstarsze druki. Jest jeszcze NOCĄ - już przeczuciem ŚWITU - Tam gdzie pomroki pierwsze i pomruki Tworzą IDEĘ plemiennego bytu, Co ramionami swą obejmie ziemię - Nie trzeba mylić NARODU Z PLEMIENIEM... Naród jest kwiatem, plemię jest korzeniem - Naród odrodzi się tylko przez PLEMIĘ, Przez MIT PLEMIENNY - a tylko muzyka Tam sięgnąć zdoła - poza dal i za tło Przeszłości - w CIEMNOŚĆ, z której zrobi ŚWIATŁO! I tak jak pryzmat na siedem kolorów Tęczowych światło słoneczne rozszczepi, Tak ONA - blaskiem słonecznym oślepi Sczepiając siedem kolorów sztuk siedem - w jedną syntezę SZTUKI, w utwór jeden. Uważaj - mówił słowami Adama - Lecz dalej sięgał i bardziej był śmiały: " W syntezę sztuki" - lecz nie w melodrama Włoskiej opery i konwencjonały Arii, duetu, recitativa - Chce sięgać wyżej, ponad styl przebrzmiały W DRAMAT MUZYCZNY!! tak on to nazywa Gdzie od początku do końca jedyna Jedna melodia jak most się rozpina Ponad harmonii orkiestralną strugą, Co współ-aktorem sceny jest! Nie sługą! Gdzie SŁOWO - z DŹWIĘKIEM spaja się - więc śpiewa! A dekoracja jest akcji symbolem I ŚWIA TŁO całą rozjarzoną sceną Barwy ożywia i oczy olśniewa Gazowych lamp nowoczesnym półkolem! Tak on wykładał - jakby w myśli czytał Słowa Adama i moje sekreta. Gdym na ulicy z wrażeń oprzytomniał, Pomiarkowałem, żem nawet nie spytał Garsona - kim był ów gość, co tak blisko Siedział koło mnie - muzyk, czy poeta - FRYDERYK To pewnie Wagner. CYPRIAN Znasz jego nazwisko? FRYDERYK Tak. Ryszard Wagner. Liszt mi o nim wspomniał, Że tu przyjechał z końcem listopada, Że bardzo zdolny, ale dużo gada. CYPRIAN Pan dziś drwi ze mnie - może ja źle robię - Może za dużo mówię i za szczerze? FRYDERYK Zmiłuj się, ja tak nie rzekłem o tobie... To Liszt tak mówił o twoim Wagnerze... A ty już na mnie nadąsany taki! Fe, wstyd. Mówiłeś, że miałeś trzy znaki? Jakiż był trzeci? CYPRIAN Przed paroma laty Wpadły mi na myśl dwa dziwne tematy Z naszych plemiennych mitów - i w przymusie Nagłego - chciałem powiedzieć NATCHNIENIA, Lecz mi to słowo przychodzi z oporem - Przez cały pisząc dzień i noc do świtu, I dzień następny - skończyłem wieczorem Pierwszy z trylogii dramat - o KRAKUSIE... Czułem, że mi się baśń barwnego mitu W misterium polskiej tragedii przemienia, Która się w całą HISTORIĘ rozwidni - I zaraz potem, w dwa dni, albo w trzy dni, Zacząłem pisać rzecz o córce KRAKA, O W ANDZIE - ty wiesz lepiej niż kto inny, Jak się zaczyna inspiracja taka. Jakbyś był tylko piórem w czyimś ręku. A ona tobą wodzi po papierze I zmienia ciebie w R YTM zmienny i płynny. W akordy rymu, lub w harmonie dźwięku - Lecz komuż o tym mówić?... Całkiem szczerze Wyznam. że oba rękopisy owe Marzyłem kiedyś. że w twe ręce złożę. Tak mi po głowie chodziło - że może Gdy ty o polskiej pomyślisz OPERZE Znajdziesz w nich w sam raz libretto gotowe I godne ciebie - tak marzyło mi się... FRYDERYK I cóż się z nimi stało? CYPRIAN W rękopisie Bohdan Zaleski obie sztuki czytał. Listy mi pisał... że w "Krakusie" witał CZYN, który wcielił się w Narodu ZBA WCĘ... Że "Wandę" niby kochankę polubił... Że mi dla obu dzieł znajdzie wydawcę... A potem oba rękopisy zgubił... FRYDERYK Zgubił? CYPRIAN Bez śladu. Jakże się z Bohdanem Gniewać?.. To złote serce... lecz nie pierwszy Rękopis cudzy zawieruszył mu się. Już zapomniałem o swoim Krakusie I biednej Wandzie. I wczoraj nad ranem, Na dnie kuferka szukam jakichś wierszy - wtem - nad kajetem staję zapomnianem - A w nim notatki - skróty dawne tropię - w AND A i KRAKUS! Jakby w skrótach kopie Dialogów, pieśni i scen - wielki Boże! - I pieśń znalazłem na dnie tego pudła Mam ją w kieszeni - pieśń, polskiego Źródła - w tydzień obydwa fragmenty odtworzę! FRYDERYK Bardzo się cieszę! CYPRIAN Uprzytomnij sobie: Wszystkie TRZY ZNAKI zaszły w jednej dobie! FRYDERYK Bardzo się cieszę, żeś odnalazł straty CYPRIAN (podniecony) Toż to COS ZNACZY! FRYDERYK Nalej mi herbaty. CYPRIAN Toż z palcam tego sobie nie wyssał! FRYDERYK To znaczy, żebym ja wreszcie napisał Operę na narodowe tematy. Do "Dziadów", albo do "Lilly Wenedy", Albo do twego podwójnego mitu , Bym już posłuchał próśb i łez Elsnera... Że niepotrzebne nam nic, jak opera... Żebym nareszcie już dosięgnął szczytu Mojej muzycznej kariery... i wtedy Umrę spokojnie. Ja bym co rok pisał Polskie opery dla polskich słuchaczy, Gdybym ja wiedział pierwej, co to znaczy Ta "narodowa muzyka"? CYPRIAN Czy słyszę Dobrze, co mówisz? FRYDERYK Gdyby kto jak dziecku Umiał pokazać mi - które klawisze Grają po polsku? Które po niemiecku Zagrają Bacha? A które Mozarta Po austryjacku? Czy ta w cis-moll kwarta - Czy kwinta w as-dur - czy ta mała lerca - w którym języku przemówi do serca? Co ludzie słyszą w muzyce? Tytuły? Prawda? Daj tytuł polonezikowi "Żal po straconej Ojczyźnie"... w tej nucie Słuchacz od razu sobie uzmysłowi Ojczyznę biedną... z żałością prawdziwą Siedzi i wzdycha... patriotycznie czuły. "Żal po straconej kochanej Maryni"... Już sentymentów innych mu przyczyni. Swoją Marynię widzi w niej jak żywą. Znawca muzyki ileż wrażeń dozna, Kiedy plusk wody w lewej ręce pozna, Albo mu powiedz tytuł "Ave Maria"... Od razu klęka, kościelnie wzruszony. w "Marszu żałobnym" niech rozpozna dzwony! - Lub do złudzenia - w preludium deszcz pada! Albo armatnia w basach kanonada, Albo triolki graj - słyszy konnicę! To narodowe! To nasza husaria! Lub na kanapie już podrygiwamy! Lub zgrzytnie struna - pozna Targowicę... Wiesz, co ja tobie powiem o muzyce? Ona nie znaczy nic. Prócz siebie samej. Kiedy ty piszesz "naród", to w tym słowie Jest dźwięk, co znaczy naród - słowo "miłość" Oznacza miłość, a słowo "rozstanie" Znaczy rozstanie. Ja na fortepianie Gdy wezmę akord - to cała muzyki Prostota w tym i zarazem zawiłość, Że ten mój akord tyle tylko znaczy, Co każdy zechce sam... co sobie powie... Ma tyle znaczeń, ilu jest słuchaczy. Każdemu znaczy jakieś inne teksty A sobie tylko - kwinty - kwarty - seksty - I modulacje - wariacje i gamy - Mądrość ukrytą w sobie potajemnie, Co nic nie znaczy. Oprócz siebie samej. CYPRIAN Zmiłuj się, powiedz, że żartujesz ze mnie, Bo kiedy słucham, serce mi się kraje. FRYDERYK (po chwili) Żartuję. (pauza) Trochę. (pauza) Mniej, niż ci się zdaje. (Chwila ciszy. Fryderyk zaczynna grać na fortepianie, podczas tego mówi) Trochę mi gorzko, że wszystkie pochwały, wszystkie aplauzy, brawa i wiwaty, Jakby się ze mną na świecie mijały, I coraz głębszy między nami przedział. Trochę mi dziwno - jakby nikt nie wiedział, Za co mnie chwalić... jakby nikt nie wiedział, Jakie opery i jakie dramaty Miłości, żalu, gniewu, nienawiści - I jakie chóry i jacy soliści - Od spiżów basu do pereł sopranu - Są tu, w tej skrzyni mego fortepianu. Trochę mi dziwno, że nikt o tym nie wie. Idź za melodią - i oddechu nie gub - Melodia śpiewa, więc oddycha. Przegub Dłoni oddycha! Słyszysz - każdą razą Dłoń tchu nabiera przed następną frazą. Jenny Lind wszystko wiedziała o śpiewie... Jak bierzesz oddech - potem lecisz - długo Melodią, która jak most się rozpina, Jedną melodią bez końca - nad strugą Orkiestry w lewej ręce - to jedyna Sztuka oddychać - (zanosi się kaszlem, urywa granie) CYPRIAN Fryderyku! Wody< Napij się - pozwól - krew ci otrę z brody! KATARZYNA O! znów pan kaszle tak, aż panem rzuca! Po co pan sobie wygaduje płuca, Zamiast dać gadać panu Norwidowi! I nic pan nie zjadł znów! (do Cypriana) Niech pan sam powie To taka z pana dusza katolicka, Że nie uważa pan na pana Frycka! Niech pan ubiera ten spencer! FRYDERYK No! Widzisz! Takiś wytworny, aż się pewnie wstydzisz! CYPRIAN Jak mam dziękować pani? KATARZYNA Nie wiem za co. Nie może Polak chodzić jak ladaco, Wśród obcych. Nawet, jak on malarz. FRYDERYK Brawo! Pan Cyprian tak się tu uwinął żwawo, Już mnie namówił, bym pisał operę Do jego sztuki - KATARZYNA Dobrze pan uczyni! FRYDERYK Tylko, że jeszcze nie zaczęta sztuka... CYPRIAN Dziś już zapraszam panią na premierę! I ty mi pozwól, mój polski Bellini, Że ci przeczytam ten wiersz - tę pieśń ŻRÓDŁA - Którą znalazłem dzisiaj na dnie pudła - Mam gdzieś w kieszeni KATARZYNA Nie- niech pan nie szuka - CYPRIAN Może z niej zrobisz pieśń godną Schuberta! FRYDERYK Nie, nie - nie szukaj CYPRIAN To nie ta koperta? Co w niej? Ach - Boże! - ach, wstyd mi bez granic! FRYDERYK Cyprianie drogi - CYPRIAN Nie! Od ciebie - za nic! FRYDERYK No, Katarzyno! Co z nim zrobić? KATARZYNA Słyszę, Że pańskie sztuczki wcale nie gotowe! Kto nam zaręczy, że pan je napisze? Jak z pana taki ambitny gagatek, Niech pan pieniądze weźmie na zadatek! FRYDERYK A wiesz, Cyprianie, że trafiła w sedno! Chcesz mieć operę - to róbmy umowę! Weź tę zaliczkę, byś miał wolną głowę I mógł wykończyć, co masz na wokandzie! CYPRIAN Myślisz tak? Myślisz serio, Fryderyku? FRYDERYK Przynieś mi swoje misterium o Wandzie I o Krakusie - KATARZYNA Już po całym krzyku. FRYDERYK Nie będzie w świecie piękniejszej opery - Tylko CYPRIAN Co? Powiedz! FRYDERYK Tylko mi potrzeba - KATARZYNA Czego, paniczu? CYPRIAN Przychylę ci nieba! Ziemię w ogrody rajskie ci zamienię! FRYDERYK (po chwili) Dajcie mi tylko pięć lat życia - cztery - Trzy lata tylko - jeszcze dwie jesienie - Dwie zimy jeszcze - CYPRIAN Fryderyku miły, Nadejdzie wiosna i wrócą ci siły. Rumieńcem błyśnie twoja twarz wychudła I minie febra i kaszel i dreszcze I wszystek twego cierpienia gra vamen - Zobaczysz, wszystkich nas przeżyjesz jeszcze! KATARZYNA W dobrym znaczeniu tego słowa - amen. FRYDERYK Nim pójdziesz, powiedz ten wiersz - twego źródła. CYPRIAN (czyta wiersz) "w miedziany kask Księżyca blask Nie tak upada niedbale - Jak wód mych nić Perłowa - lśnić Schodzi pomiędzy korale. Nakłonem chmur Zza siedmiu gór Rosnę - lecz w niebie się rodzę. Rób-że, jak chcesz, Czy tam mnie bierz, Czy tu, gdzie sam przychodzę. Nie jestem nic, Ni rąk, ni lic. Wydźwięk mam tylko perłowy Rzemiosło moje Ochładzać znoje Cóż chcesz od wody źródłowej? - Dochodzić - trud, A dojść - jest cud - Mniejsza czy konno, czy pieszo, Bo jedni z was Mijają czas - Drudzy mu ledwie wyśpieszą? Rycerzu, wiedz, Żeś przyszedł lec, Gdzie ludzie progów nie kreślą, Lecz ludziom - Bóg Zakłada próg Nie wszystko pełniąc jak myślą..." (chwila ciszy) Muzyka CYPRIAN Tak fale źródła nucą, kiedy płyną. Fryderyk To bardzo ładne. Nie płacz, Katarzyno. KONIEC -------------- Na obchód lwowski 1962 ZAMIAST PRZEDMOWY Poróżniło się raptem dwóch takich zacnych gości: Czy o Lwowie pamiętać przy każde sposobności, Czy tylko przy niektórych?.. Czy się o Lwów handryczyć, Czy protestować, żałować, upominać się, krzyczeć, Dumać, gniewać się, śpiewać, napomykać, narzekać Przy każdej sposobności - czy przeciwnie, czekać Aż się nawinie jaka szczególnie tego warta Okazja - może co druga, co trzecia, lub co czwarta? Niekoniecznie za często - co szósta - co dwunasta Sposobność przypomnienia utraconego miasta - I wtedy - weźmy, w rocznicę obrony Lwiego Grodu, Przez bite trzy godziny uroczystego obchodu Niech sobie każdy ulży, kto chce niech się wygada, I znowu do przyszłego czekajmy Listopada. Jak lepiej? Czy codziennie tak samo i ab ovo, Czy raz na rok, ale dobrze? Co za dużo - niezdrowo. Przy każdej sposobności takie same programy... Nie wszyscy są ze Lwowa... Poza Lwowem mamy Moc innych trosk i zadań, zagadnień, interesów... O to się powaśniło dwóch szanownych prezesów. * Głodnemu chleb na myśli. Głodnemu chleb na myśli. Przez cały dzień za nim chodzi i w nocy mu się przyśni. Trudno mu perswadować - człowieku, proszę ja ciebie, Myślisz tylko o chlebie, gadasz tylko o chlebie. Przy każdej sposobności znowu byś jadł - żarłoku Nigdy nienasycony! Toż jadłeś w zeszłym roku?! A wciąż masz gorączkę woku - chudy-ś, skóra i kości! Głodnemu chleb na myśli. Przy każdej sposobności. Spragnionemu na myśli - bez chwili przerwy - woda. Zakochanemu na myśli najmilsza sercu uroda. Pokrzywdzonemu na myśli - krzywda, co go rozdarła. A sierocie na myśli - matka, matka umarła. * Mnie samemu aż czasem nieswojo, jak gdyby nowy Jakiś lwowski towianizm uczepił mi się głowy, Miasto jakby przestało być spłachetkiem ziemi I kompleksem kamienic i pomiędzy niemi Siecią ulic i placów - ja je moją tęsknotą, Egzaltacją miłości i krzywdy i wspomnienia Zantropomorfizowarem, w oczach mi się przemienia Po towiańsku - i jakby Lwów był kimś, był istotą Jedną, ludzką, nadludzką, żywą wciąż, chociaż w trumnie, Ja zwracam się ku niemu, on się zwraca ku mnie. Patrzy na mnie światłami, oknami kamienic, Wyciąga do mnie ręce jak strumienie ulic, Ma tysiąc różnych głosów, setki różnych źrenic, Jakby w kalejdoskopie tłumnych, zmiennych stu lic, Ma twarze mych przyjaciół i przechodniów znajomych Profesorów z gimnazjum, pomników nieruchomych I aktorów w teatrze lwowskim, bohaterów Przeżyć mych na galerii, i twarze kelnerów Z kawiarni, i twarz pierwszej kochanki, tak tragicznej, Jak tylko pierwsza miłość bywa - i tak prześlicznej, I pianistów i skrzypków na estradzie w Apollu, I one wszystkie w jednym stapiają się symbolu, W twarzy jednej kobiety - siwa, stara, mała, Jam ze Lwowa uciekł, ona tam została, Żegnając mnie ostatnim błogosławionym słowem, Skamieniała, jak w posąg przemieniona Niobe I ona już mi do śmierci pozostała Lwowem I Lwów mi się przemienił w jej świętą osobę. I teraz wszystkie twarze, wszystkie ręce, do mnie. Wyciąga tu i wszystkimi głosami woła: Broń mnie! Woła: Ratuj mnie! Broń mnie! Ta co Slę z tobą stało? Gdzie jesteś? Czy co rano walkę o mnie zaczynasz? Ile byś mnie wspominał - za mało wspominasz! Ile być mnie pamiętał - pamiętasz za mało! O, Lwowie, mnie tu radzą, żeby na twoim grobie Przy każdej sposobności nie mówić o tobie. * Dla nas, dla lwowskich dzieci, rzecz w tym, że obrona Naszego miasta jeszcze - ho, ho! - nie dokończona. Co wszczęła twoja rozpacz, łyczakowska mogiło, Nasze męstwo, niestety, jeszcze nie dokończyło. * Chmury na obcym niebie obcy rozgarnia wicher I z drzew spadają liście niby strzaskane skrzypce. My, ostatni obrońcy, po klęsce, w rozsypce. Gdyby chociaż mieć w ręku austriackl manlicher Sznurkami obwiązany - tamte patrontasze Przewieszone przez ramię - ostatnie naboje Mam wojować z przerwami? Niedoczekanie moje. Bo Lwów mógłby nas nudzić? Niedoczekanie nasze. * Pogódźcie się, panowie, za sprawą poety. My przychylimy ucha waszej roztropnej radzie: Będziemy wspominali Lwów tylko w listopadzie. Ale wy nam przebaczcie także, że niestety, Kalendarz lwowski innych trzyma się układów: Że my mamy dwanaście w roku listopadów. -------------- Bajka Andersena Co tylko mieli najgładszej pościeli W całym pałacu Pierzynka na pierzynce, Każda w jedwabnej zapince, Materac na materacu - Atłasowe poduszki, W atłasach puch z kaczuszki, Z piersi gęsiej i pelikaniej Jakieś jaśki pod głowę, Podszewki koronkowe To wszystko dla niej. Sama królowa kładła Jedwabne prześcieradła Na kaszmirowy koc, Żeby ci się, panienko, Błogo spało i miękko, Przez całą noc. Ażeby ci się miło Spało i ślicznie śniło, Mgłą różaną, cieniami błękitu, Blaskami świecidełek, Kwiatków, piórek, perełek - Do świtu. w tej wygodzie, w tej bieli, W chłodzie świeżej pościeli - A właśnie... Na pałacowej wieży Zegar północ uderzy A księżniczka nie zaśnie. Z boku na bok i słucha, jak dzwonem bije głucha Godzina - pierwsza - druga - Z boku na bok przewraca się. Noc rozwleka, nie skraca się, Taka druga - za długa - - Strachy jakieś nachodzą ją. Zmory jakieś uwodzą ją. Próżno im się opiera. Księżyc firankę muśnie A księżniczka nie uśnie. Coś ją w łóżku uwiera. Poprzez siedem poduszek. Poprzez pierze, przez puszek, Przez materace, sprężyny, Poprzez śnieżne pościele, Przez wełny i flanele, Atłasy i satyny - Cóż po takiej wygodzie? Na dole, na samym spodzie - Co się zdrzemnie po trochu, Spod siódmego piernata Coś ją uwiera... ugniata... Ziarenko grochu. Taka już jej natura, Że krew niebieska - skóra Delikatna, wrażliwa. Taki był jej rodowód, Taki był w bajce dowód, Że księżniczka prawdziwa. Pośród chmur księżyc leci, W oczy przez okna świeci. jak wygodnie, jak miękko Można by w bajce - niby - Zasnąć. Spać - spać - spać. Gdyby Nie to ziarenko. Jedno ziarenko grochu, Jedno ziarenko szlochu, Jeden okruch koralu: Jedno ziarenko pamięci, Co się w głowie zakręci, Jedno ziarenko żalu. Gdyby nie jedno słowo Co przemknie senną głową I już straszy i wzrusza.. Imię - - czy nazwa miasta W oczach wieżą wyrasta - Dzwonem bije z Ratusza. Ziarenkiem z tamtego świata Ach, uwiera... ugniata... Dokucza... w tym cała bieda. A księżniczka bezradna. A to mi bajka ładna Co zasnąć nie da. -------------- Alan P. Herbert You Ungrateful Poles (Przekład sonetu napisanego w T. 1945) Wy niewdzięczni Polacy! Narodzie landlordów! I jakże wam surowej nagany nie skąpić... ! Dobrowolnie nie chcecie Sowietom ustąpić Swych wileńskich Cambridge'ów i lwowskich Oksfordów! Ach, niewdzięczny narodzie faszystowskich panów! Co w nagrodę za męstwo, za wierność, w podarku Nie chce nosić na rękach rosyjskich kajdanów, Nie chce nosić czerwonej obroży na karku! My, tak namiętnie wszelkiej tyranii niechętni, Tak zazdrośni o wolność we własnym zarządzie, My tutaj, od dziewięciu wieków niepamiętni Co znaczy stopa wroga na brytyjskim lądzie, My tutaj nie możemy wyjść z podziwu - jacy Niewdzięczni wy, niewdzięczni... niewdzięczni... Polacy... -------------- Wspomnienie na czasie Pięćdziesiąt kilka lat temu, Mniej więcej o tym czasie, W maju, byłem we Lwowie Studentem w trzeciej klasie Cesarsko królewskiego Gimnazjum, przy ulicy Sokoła. Pewnego ranka, W okropnej tajemnicy, Kolega Staszek Bielski Zwierzył mi, że w niedzielę Ojciec jemu obiecał, Że weźmie go po kościele Na wiec socjalistyczny. Zamarłem. A on dumnie Śledził wrażenie na mojej Twarzy. Schylił się ku mnie I szeptał: "Naturalnie, Że gdyby mnie tam wykryli Nawet z rodzonym ojcem, Wyleciałbym w tej chwili Z wszystkich gimnazjów Monarchii Austriacko-węgierskiej... " Mówiąc te słowa, miał wyraz Posępny i bohaterski Na twarzy granitowej. Przełknąłem bułkę z salami I szepnąłem: " Ty... Staszek... Czy ja bym mógł pójść z wami?" Drogo odpowiedź ważył, Aż bajronicznym obliczem Skinął. Rzekł: "Punkt dwunasta Bądź przed Musiałowiczem". Wiec był przy jagiellońskiej jedenaście, w drewnianym Letnim Teatrze Żydowskim. Z sercem rozdygotanym Buntem, męstwem i żądzą Rewolucyjnych zadań, Sterczałem od jedenastej Przed "pokojem do śniadań" Musiałowicza, na rogu Trzeciego Maja. Liście Majowych drzew migotały Ku rewolucjoniście Co w czarnej pelerynie Czekał. A już się pchają W bramę pod jedenastym, Gwarną gęstnieją zgrają, Już na ulicy śpiewają "Krew ludu leją katy! " Już krzyczą "precz!" i "niech żyje!" I noszą czerwone krawaty I wtem ktoś konspiracyjnie Z tyłu mnie stuknął w ramię, To Staszek. I po chwili Tłoczyliśmy się w bramie, Krok w krok za ojcem Staszka, Minęliśmy podwórze Skryliśmy się w ławach, Z tyłu, na samej górze, I wtem przeleciały tłumem Płomienie, podniecenie, Oklaski i okrzyki. Przed nami stał na scenie Wysoki Trybun Ludu. Twarz miał orlą, hetmańską, Szczęki suche, włos jasny, Podstawę żywą i pańską I mówił niby hetman Do niesfornej czeredy. "To jest" - szepnął mi Staszek - "Ignacy Daszyński". Wtedy Pierwszy raz go ujrzałem, Na scenie, na mównicy, W lwowskim Teatrze Żydowskim Przy jagiellońskiej ulicy. I gdyby Los w tej chwili Wywróżył mi z oddali, Że kiedyś będę siedział W Warszawie, w sejmowej sali I srochał jego, co będzie Polskiego Sejmu Marszałkiem - Gdyby sam Los tak szeptał, Nie uwierzyłbym całkiem. Wtedy mi się objawił Jak bohaterski amant Socjalizmu. A drugim Mówcą był Herman Diamand. Ignacy był posągowy, Herman krępy i gruby. Ignacy miał głos puzonu, Herman chrapliwej tuby. Herman był sarkastyczny, Ignacy - jak poemat słowackiego wygłaszał. A obaj na ten sam temat Mówili - o wyborach. Zapewne owej pory Szło o jakieś sejmowe Galicyjskie wybory. Ignacy - jakby miotał Z mównicy piorunami: Chcecie wolnych wyborów? Bądźcie socjalistami ! Tylko socjalizm niesie Wolne wybory wszędzie! A bez wolnych wyborów Socjalizmu nie będzie! Socjalizm i wybory To jeden wzajemny kanon! To jest jedna wzajemna Conditio sine qua non!... * W pół wieku - jakaż zmiana Socjalistycznej warty! "Wolne wybory?" - mówią - "To - mówią - wolne żarty. Oni wiedzą, że dać wam Wolne wybory - ano, Okupacyjny socjalizm Znikłby na drugi dzień rano. Oni z oczu nie mogą Odpędzić strasznej zmory, Że albo ichni socjalizm, Albo wolne wybory. Dawnego socjalizmu Reżymowe bękarty Szydzą: "Wolne wybory? To - szydzą - wolne zarty!" Ja tak wspominam, i dumam, Gdy myślą w przeszłość patrzę - Że gdyby wtedy, we Lwowie, W tym żydowskim teatrze Los szepnął Daszyńskiemu, Że kiedyś taki slogan Zjawi się w ustach polskich Socjalistycznych pogan - Dumam tak - spoglądając Poza pół wieku predział - Czy on byłby uwierzył? I co by odpowicdział? I jak byłhy zapłakał Nad zdrajcą swojej schedy I jakby dłonie podniósł I jakby go przeklął wtedy. -------------- Dekada kultury polskiej Nagle słyszę w Londynie O radosnej nowinie: O "IX kadzie Kultury Polskiej na Ukrainie"! Przez dziesięć dni Ukraina W zasięgu i w obrębie Kultury polskiej! To znaczy Że z nieba jak gołębie Lecą na Ukrainę Rozświegotane sztafety, Artyści i artystki, Teatry i balety, Hop dziś dziś, w sto par tańczą Kujawiaka w Kijowie, "Wesele" Wyspiańskiego Wystawili w Charkowie I nawet wam się nie śni Że "Wieczór Polskiej Pieśni" Urządzili - gdzie? Nigdy Nie zgadniecie - we Lwowie! * We Lwowie letni wieczór Gwiazdami się zapala ! nagle brzmi po polsku Spiew - "Barkarola" Galla! Księżyc na lwowskim niebie Zdumiony flknął młyńca, Pamięta tego Galla, Starego Ukraińca, Znaczy się, lwowianina! Czyś ty zapomniał, synku, Ta ty tę Barkarolę Skomponował na Rynku?! Po drodze do Naftuły Szedł przez Plac Bernardyński W sierpniowy wieczór lwowski Znaczy się, ukraiński, I na Rynku ci wpadła Melodia gondoliera I zagrałeś ją potem U Naftuły Toepfera, Pierwszy raz u Naftuły, Na rozbitej pianoli Zagrałeś swoją nową Pieśń "Ach, zejdź do gondoli" - Naftuła oczy zamknął, Twarz w tłuste dłonie schował, Płakał. A ramionami Kołysał - dyrygował - Potem krzyknął w przystępie Wzruszonego porywu: Jasiu! Do końca życia Masz u mnie za darmo piwu! Ile jaś potem wypił Piwa z Lwowskich Browarów! O, nocy śpiewnych wspomnień, O, nocy rzewnych czarów! Gondola pełna duchów Po Pehwi letejskiej płynie W tę Dekadę Kultury Polskiej na Ukrainie" - Płynie gondola po Pehwi, Po lwowskim Canale Grande. Niebo gwiazdami mruga Na taką propagandę. Struchlały domy i dachy, Latarnie, wieże i drzewa - Co to jest? Co się stało Że Lwów po polsku śpiewa?! I nagle się pomięszały Melodie, teksty, dźwięki, Soprany i tenory I pieśni i piosenki, Koloratura i giętkie Belcanta włoskich arii I bas Adama Didura Z trylami Ady Sari! Ignacy Mann z siwą brodą Nad "sztosem" swej Racheli I Bronisław Bronowski Na scenie w "Bagateli" I Solnicki i lwowska Ukochana Miłowska Z Kuligowskim! I słowik Lwowa, Ewunia Bandrowska! Stanisław Niewiadomski, Muzyczna kariatyda, Co tydzień pieśń ułoży, Co kwartał album wyda! I w "Ulu" młody Kiwdul Talajner! A tam, panowie, To Ludwik Ludwikowski Z ogródka na Lyczakowie! Z ogródka, z tingeltanglu, Z estradki w kawiarence, Ojciec lwowskiej piosenki, Piosenki o "Magdalence" Która była była była Taka miła miła miła - * W tej samej chwili, w "Romie" Henryk Zbierzchowski układa Od ręki, przy czarnej kawie, Walc "Gdy ciemność zapada I światła latarń zapłoną"... Posępna pieśń apasza... I w tej samej minucie, Przez Pasaż Mikolascha Idzie student z gimnazjum Przy ulicy Sokoła, Mały bękart, na niego Kiedyś Muza zawoła: "Ty, Maniek! Stój" - i rozkaże Małemu bękartowi: "Pisz do śmierci piosenki! A szczególni o Lwowi! Piosenki proste, jakby Sama lwowska ulica Pisała słowa mroku Do muzyki księżyca I śpiewała je potem, Grając na mandolinie, W jezuickim Ogrodzie, We Lwowi. Na Ukrainie". Tak Muza nań zawoła, Więc on do śmierci się stara I pisze - pisze piosenki - "słowa Mariana Hemara" I inni, młodsi, piszą, Szlechter, Hollender, Budzyński, Nowy narybek lwowski, Znaczy się, ukraiński, "Wesoła lwowska Fala" Śpiewa - słyszysz z oddali Znajome głosy Szczepcia I Tońcia, na lwowskiej fali? Nagle, kwitną kasztany, Za oknem noc niebieska, A w głośniku radiowym Kwili Włada Majewska I radca Strońć bałaka - I już nikt się nie dziwi Że niewiadomo którzy Umarli, którzy żywi? Kto tę rzekę otworzył I w gwiazdy porozwlekał? Że też Lwów tego dożył! Że Lwów tego doczekał! Ludzie, co to się dzieje? Ludzie, co wam się stało! Dziesięć dni nie wystarcza! Dziesięć dni to za mało! Niech trwa nutą po nucie, Niech trwa słowem po słowie Nieustający Koncert Polskiej Pieśni we Lwowie! Każdym snem nocy letniej Niech z ciemności wychynie Wieczna Dekada Polskiej Kultury na Ukrainie! * Ja, jak tylko co w kraju Do krytykowania znajdę, Odczuwam, jak to się mówi, Głęboką szadenfrajdę. Owszem to prawda. Stale Szargam co mogę. Ale Czasem co mi się trafi Co gorąco pochwalę. -------------- Fantazja Dla Stanisława Kozioła W drodze do Budapesztu, Dwadzieścia cztery godziny Zatrzymał się w stolicy Zachodniej Ukrainy, We Lwiwie Tak ja tu czytam. Tak zwie się ta stolica: Lwiw Patrzę w okno Na tarczy Nieruchomego księżyca Widzę - jak na ekranie, W dodatku Pata w kinie - Minuta po minucie, Godzina po godzinie - Przez księżycowy telstar (Mbity migotliwie Przebieg całej wizyty W tej stolicy. We Lwiwie. Widzę - na Dworcu Głównym Na frontowym peronie Leży czerwony dywan Wzdłuż toru, na betonie, Tam mniej więcej, gdzie ma się Zatrzymać lśniący wagon Salonki, przed dywanem Ustawione w paragon Błyszczące półkoszulki, Odświętne garnitury I togi profesorskie, I oficerskie mundury, I robotniczy kaszkiet Przy barankowej czapie, A już puf-puf- nadjeżdża, już puf-puf - Parą sapie Lokomotywa, iskrami Błyska i dymem chrząka, A za nią - wiwat! wiwat! Sto lat! Sto lat! - salonka I we własnej osobie Ta postać - mała, jak żywa, Ruchliwa, uśmiechnięta - To on przyjechał do Lwiwa! Orkiestra gra, grzmią wiwaty, Lokomotywa dymi Wychodzą z dworca On pierwszy, Tłum za nim. ja za nimi. Oni limuzynami Dworcową - i w Sapiehy, A w szpalerach dokoła Oklaski, krzyki, uśmiechy - A ja za nimi. Oni Kawalkadą sowiecką Wkoło kościoła Elżbiety I już suną Gródecką Na dół - I Kaźmierzowską I dokoła teatru Skręcili - a ja w górze, jakby mną podmuch wiatru Obrócił niby listkiem Z lwowskich topól czy klonów Za nimi - i już jadą Przez ulicę Legionów. Mijają plac Mariacki, Objeżdżają dokoła - Mickiewicz nic nie widzi Bo patrzy na Anioła, Z Aniołem coś rozmawia. Przelotem tylko, przytomnie, Kiedy ja go w powietrzu Mijałem - mrugnął do mnie. W hotelu George'a, w hallu, Rojnie, gwarno jak w ulu. Zajechali przed hotel, Wchodzą do westybulu, On pierwszy, a po bokach, Dokoła, z każdej strony jego świta. A z tyłu ja - niezauważony. Na pierwszym piętrze pokoje Z balkonem przez pół frontu, Z różową tapetą w sypialni, Z zieloną łazienką. On tu Wytchnie po trudach drogi, W tej wannie się wymoczy, W tej pościeli, w tym łóżku Zmruży znużone oczy. Pamiętam tę sypialkę I w różowej tapecie Pamiętam drzwi do łazienki, Pokrowiec na bidecie I nad zieloną wanną Poręcz ze szkła i chromu. Ja znam ten apartament. Ja tu jestem jak w domu. Kiedy Ratusz zadzwonił Z bliska, przez plac Mariacki, Kiedy po kilku wódkach I po tłustej kolacji Miły gość, przybysz luby, Drogi ruski batiuszka, Zdjął buty i skarpetki I spodnie... i do łóżka Położył się... i ziewnął... Poczuł, że zaraz zaśnie. Przeciągnął się. I czekał. I nie mógł zasnąć. Właśnie Przewracał się z boku na bok I coś jakby go gniotło, jakby mu się na szyi Pętlą ciężką zaplotło. Jakby mu coś skrzeczało Czy szeptało mu do uszu Nie spał. Właśnie wybiła Dwunasta na Ratuszu. jakby zmora nie zmora, jakby zgaga nie zgaga, Zrobił światło i zażył Magnezji. Nie pomaga. Zgasił światło. Wybiła Pierwsza. Wybiła druga. Leży w gorącym łóżku, Oczami w ciemność mruga. jakby pies sapał z bliska, W ciemności. Co u czarta? Zrobił światło. Żadnego Psa nie ma. Wybiła czwarta. W mroku przebłyskiwały Zielonkawym fosforem jakieś słowa okropne. Próbował je z uporem Desperackim odczytać - Wsiąkały w czarne ściany. łóżko jechało w górę I w dół. Nie był pijany - Trzeźwy był - przestraszony. Coś się skradało z kąta Ku łóżku - miało źrenice Skośne. Wybiła piąta. Świt, malarz pokojowy, W zmętniałe okna chlusta I chlapie siną farbką Z Ratusza wybiła szósta. Leży i patrzy w sufit Spojrzeniem osowiałem. Nie wie dlaczego nie spał? To ja mu spać nie dałem. Jam mu do ucha szeptał I krtań mu ściskałem nagą. Ja byłem jego zmorą. Ja byłem jego zgagą. Ja byłem jego strachem, Kotem i psem i biesem. Fosforem go straszyłem, Mane-Tekel-Faresem. To ja się napracowałem Jak diabeł w rumuńskiej dojnie, By on nie mógł spać smacznie, By nie mógł spać spokojnie W tym pokoju, w tym łóżku I na tym materacu, I w tym hotelu starym U Mariackiego placu, Ażeby on nie mógł zasnąć Ani na pół godziny W tym Lwiwie... W tej stolicy Zachodniej Ukrainy. -------------- Kolęda lwowska dla Andrzeja Chciuka autora ślicznej książki "Atlantyda" Na Lewandówce, W cichej kołyscy Dziecko maleńkie Jak ptaszyna kwili. Chodźci na palcach, Patrzci si wszyscy, Lwowski Pan Jezus Narodził si w tej chwili. Matka bledziutka, Matka szczęśliwa Głaska dziecinę I do serca tuli, Głosem cieniutkim Cicho mu śpiwa Luli, ta luli, Ta lulaj mi, ta luli. A On aż oczki Mruży z rozkoszy. Luli, ta lulaj mi, Synku najdroższy. * Matka bledziutka Nuci i płaczy, Synku najdroższy, Ja si myśleć boim, Ile cierpienia, Ile rozpaczy Bedzi przed tobą I przed miastem twoim. Jak ciebie strzec Na ziemi i w niebie? Kto cię uchroni, Kto cię uchowa Przed tym nieszczęściem Co porwie ciebie Z ramion matczynych I tego miasta Lwowa? Troska okropna Serce mi płoszy Luli, ach, lulaj mi, Synku najdroższy. * Nad Lewandówką W niebie się jarzy Gwiazda ogromna jak miejska latarnia. Widzą ją oczy Lwowskich baciarzy, Po całym świeci Nadzieja ich ogarnia. Śnieg mokry pada, W gięstej zamieci Skrzydłami w mroku Szumią jakieś echa Zewsząd się zlata Tłum lwowskich dzieci, Lwowski Pan jezus Do nich się uśmiecha. Chodźci tu wszyscy, Klękajci wszyscy! Taż On we Lwowie znów, W swojej kołyscy! Siwe oczęta Mruży z rozkoszy. Luli, ach, lulaj-żeż, Synku najdroższy. 1969 -------------- Plotka hrubieszowska Aż tu w Londynie słyszę Jak się Radio Warszawa Z ciemnej masy naśmiewa, Z prostaczków naigrawa, Z naiwnych drwi, z pogardą I bez żadnej litości, Dlatego, że oni ludzie Skołowani i prości. Słucham bardzo ciekawie, Z czego tak drwią w Warszawie? Podobno w Hrubieszowie, Podobno w Krasnym Stawie I we Włodawie, cała Ludność ostatnio żyje W panice i w popłochu... Na gwałt, na łeb na szyję, Za bezcen, wyprzedają Chałupy, chlewy, obory, Działki, ziemi kawałki, Krowy, kozy, maciory, Wszystko czego na własność Dochrapała się bieda, Co się przez noc spakować I na wóz zabrać nie da, Przerażone ludziska Sprzedają byle frantom, Podstępnym wydrwigroszom, Pokątnym spekulantom, Bo nagle po okolicy Rozbiegły się pogłoski, jak ogień obleciały Miasteczka, osiedla, wioski, Że te powiaty wschodnie Mają być okrojone Od Polski, przeniesione Na bolszewicką stronę, Że w dowód trwałej przyjaźni I polsko sowieckiej spółki Moskwa tak zażądała Od wiernego Gomułki, A on - po staropolsku - Zastaw się a się wystaw! Czym chata bogata! Bierzcie Hrubieszów, Chełm, Krasnystaw! Ziemie, chałupy, łąki, Pólka, mokradła, laski, Brzózki, ugory , błota, Płoty i płaskie piaski, Mężczyzn, kobiety, dzieci Wszystko, het, do Prypeci - Lada dzień, ino patrzeć, A tam będą Sowieci. Więc ta ludność sąsiedzka, włościańsko robotnicza, Zapatrzona w portrety Włodzimierza Iljicza, Więc ta ludność graniczna, Więc ta ludność sąsiedzka, Od dziecka prosowiecka Czarowana od dziecka Mekką Moskwy i rajem Radzieckiego obrazka, Ta ludność hrubieszowska, Włodawska i krasnystawska - Jak okazuje radość Ponętnej niespodzianki? Co może to pakuje W tobołki i na furmanki I płacze i zawodzi, Taka to im nowina, I włosy sobie wyrywa I jęczy i przeklina, I wieje owczym pędem, W zaraźliwej obawie Na zachód! Do rozpuku Śmieją się z nich w Warszawie I przez radio, publicznie, Bez żadnych ceregieli, Drwią z nich, łają ich: Ludzie! Czy wyście zbaranieli? Kto Sowietom nie ufa, Ten się do szczętu błaźni! Toż oni nasi bracia! Toż my z nimi w przyjaźni! Hrubieszowskie duraki, Krasnystawskie idiotki, jak mogliście uwierzyć W tak bezsensowne plotki? Jak mogliście dać ucho Tym bredniom, gdy na uwadze Macie radzieckie czołgi W Ołomuńcu i w Pradze? Jak mogliście to dopuścić Na serio, nie na żarty, Widząc Wilno skradzione. I Lwów od Polski oddarty, Widząc pół polskiej mapy Co teraz przynależy Do Rosji, prawem gwałtu, Rozboju i kradzieży? Jak mogliście uwierzyć W groteskowe pogłoski, Ze złodziej mógłby sięgnąć Po powiat hrubieszowski, Że Moskal, polegając Na wiernym polskim słudze, Mógłby wziąć co nie jego? Mógłby ukraść co cudze? Jak mogliście powątpiewać Że się nie znajdzie Polak. Radziecki rękodajny, Bolszewicki pikolak, Któremu z Moskwy krzykną: Ty, garson, dawaj Hrubieszów, Czy Krasnystaw! Czy Brody, Czy Drohobycz, czy Rzeszów! A on rozpromieniony Nie cmoknie ruskiej łapy, Nie wykona życzenia, Nie zmieni polskiej mapy. Nie każe piać przez radio, Nie każe wyć w gazetach, Jacy Polacy szczęśliwi, Ze Włodawa w Sowietach, Że w radzieckim kołchozie Hrubieszowska stodółka! Kto powie NIE?! Moskalowi? jak myślicie? Gomułka? * Co wy tak wyszydzacie, Pismaki rozśmieszone? Ostatnią polską radę I jedyną obronę? Strach ślepy - strach co żadnej Perswazji nie da ucha: Sparzył się na gorącym, Teraz na zimne dmucha. -------------- Proces rehabilitacyjny W tym roku, w połowie kwietnia, Tak czytam tu w gazecie, W Arezzo, we Włoszech, zasiadł Wysoki Sąd, w komplecie, Z prezesem, z ławą obrońców, Z prokuratorem z ramienia Republiki, ze świadkami Obrony i oskarżenia, Z rzeczoznawcami, jak to Zazwyczaj na rozprawie I tylko oskarżonego Nie było tam na ławie. Uroczysta rozprawa Zdawała się widocznie Z wielkim nakładem trudu Sądzić kogoś zaocznie. Czemuż go tam nie było? Nie zdziwicie się, czemu: Umarł, okrągło sześćset Czterdzieści pięć lat temu. jakaż to sprawa, spytacie, Tak dawna i tak odległa A dotąd przedawnieniu jak widać nie uległa? Przeciwnie, tak się ludzie Zainteresowali, Że szpilki nie można wetknąć Na tej sądowej sali. Tromem, głowa przy głowie, Tłoczą się na galerii. Kto jest tym oskarżonym? Poeta Alighieri, Znany z imienia Dante, Autor "Komedii Boskiej", On właśnie, nieobecny, Wielki poeta włoski, On to właśnie, wsławiony Na całym świecie najszerszym, Umarły w roku tysiąc Trzechsetnym dwudziestym pierwszym, To on jest bohaterem Dzisiejszej jurysprudencji. Sześćset pięćdziesiąt lat temu Wygnali go z Florencji, Z Florencji, z ojczystego Miasta, jako banita Musiał uciec po nocy. Florencka Rzeczpospolita Groziła mu więzieniem Za zuchwałą poezję, Za ukryte w poezji Bluźnierstwa i herezje, Za niesubordynację Poglądów politycznych, Za złośliwe aluzje Paszkwilów alegorycznych, Za grzechy w tym rodzaju, Za jakie w owej.dobie jak nic mógł spłonąć na stosie, Lub zgnić w więziennym grobie I mieć na wrotach żelaznych Napis ostatni: "Lasciate Ogni speranza, o, voi Ch'entrate" za tę kratę! Gdy taka groza zawisła Nad przerażonym Dantem, Uciekł ze swego miasta. Potem był emigrantem. Był emigrantem w Arezzo, W Weronie, w Padwie, w Sienie. (To się wydaje blisko, Lecz wówczas oddalenie Owych miast było takie, jakby dziś samolotem Z Londynu lecieć np. Do Lwowa, i z powrotem) Był emigrantem, aż w sześćset Czterdzieści pięć lat po śmierci, Sędziowie, prokuratorzy, Obrońcy i eksperci, Świadkowie, rzeczoznawcy Historii, literatury , Polityki i prawa, Przewertowawszy góry Pergaminów, notatek, Dokumentów, kartotek, Zapisków, listów, świstków, Aktów, ksiąg, tomów, bibliotek, Przebrnąwszy przez archiwa Tajne i familijne, Wszczęli postępowanie Rehabilitacyjne. Zgodzili się jednomyślnie I orzekli niezbicie Że stała się wielka krzywda emigrantowi banicie. I ogłosili wyrok, Że oskarżenie dawne Było zgoła niesłuszne, Bezprawne i bezpodstawne, Że było podyktowane Głupotą mściwej histerii, I stwierdzili na piśmie Że Dante Alighieri jest niewinny Na mocy Zgodnej jurysprudencji, Gdyby żył - miałby prawo Powrócić do Florencji Wolnyod wszelkich zarzutów, I miałby prawo stale I na zawsze przebywać W swym mieście rodzinnym. Ale jemu już wszystko jedno. On lat krzywdy nie liczy. jemu ten wyrok miły Ani nie odjął goryczy, Ani mu serca słodyczą Nie napoił do głębi. Nie cieszy go, nie martwi, Nie grzeje go, nie ziębi, Nie przejął go, nie wzruszył, Nie obszedł, nie zasmucił, On już dawno, w tryumfie Do swej Florencji wrócił. Uciekał z niej po nocy, Wygnańcem, potępieńcem, Wrócił do niej pomnikiem, Z laurowym na czole wieńcem. Przeszedł za życia przez piekło, Wrócił księciem udzielnym, Nieśmiertelnym poetą W swym mieście nieśmiertelnym. Banitą był zaledwie Przez dwadzieścia dwa lata A pozostanie Chlubą Florencji - do końca świata. * P.S. Życzę każdemu Poecie na emigracji, Choćby po sześciuset latach Takiej rehabilitacji. -------------- Na własne urodziny Wybaczcie, że wzruszeniem Głos mi się zakatarza. W tej chwili ważną kartkę Zerwałem z kalendarza. Wybaczcie, że westchnąłem. Wzdycham nie bez powodu. Zerwałem z kalendarza Rok swego życia. Za młodu, W dzieciństwie, rok miniony - To jakby ubył ząb mleczny. Po nim wyrośnie nowy , Mocniejszy, pożyteczny, Na starość, gdy ząb czasu Ubędzie - to wielka strata I niepowetowany Uszczerbek i przykra data. Ubył mi drogi rok, w którym - Zastanówcie się przecie - Mogłem był chodzić sobie , w Warszawie, po Nowym Świecie, Po Placu Teatralnym, I mogłem na premierze Siadywać, dziś w Narodowym Czy w Polskim, jutro w Operze Albo w Letnim. I mogłem Na półpiętrze, na górze, W Ziemiańskiej się spotykać Z kolegami po piórze I po wieku. I mogłem W wiosenny wieczór wonny Samochodem pojechać Do Strugi, czy do Jabłonny, I mogłem w Skaryszewskim Parku, albo w Łazienkach, Marzyć o wierszach, które Napiszę, o piosenkach, Które ułożę po to, By mógł je chłopiec dziewczynie Śpiewać w moim imieniu W Adrii, czy w Colombinie. Z Adrii, czy z Colombiny, Mogłem wracać nad ranem Piechotą na Saską Kępę, Lub mogłem w Zakopanem Grać w brydża na werandzie u Karpia, lub u Trzaski Przez całą noc, aż w oknach Pierwsze różowe blaski Zapalą się na śniegach Giewontu smugami złota. Mogłem, gdyby mnie nagła Naskoczyła tęsknota, By znów po sześciu miesiącach Zobaczyć miasto moje, Wsiąść w samochód i tłuc się Przez błota i wyboje Na Zamość, na Krasnystaw, W dół, na złamanie karku, W osiem godzin z Warszawy Wprost do Stryjskiego Parku, Do tej ławki nad stawkiem, Pod górę, w krzach zielonych, Na której się oświadczałem Każdej z mych narzeczonych. Mogłem znów zajść do Romy I z Romy dookoła Przejść koło mego gimnazjum Przy ulicy Sokoła I koło Filharmonii, Pasażem Mikolascha. Na Jagiellońską, pod numer Jedenasty, gdzie nasza Stara brama czekała, Bym przeszedł na podwórze Rozległe i spojrzał w górę, Na drugie piętro. W górze Na ganku, pod samym dachem, Nad dawnym oknem mojem Jaskółki miay gniazdko. Czy jeszcze jest? Z niepokojem Patrzę w górę - są jeszcze Jaskółki! Tam i z powrotem Śmigają nad naszym gankiem Ze świrem i świergotem Tym samym, prosto znad okna W niebo wysoką świecą. Znów przyleciały, za rok Znów trafią tu, znów przylecą. Ja tak mogłem w tym roku Przylecieć tam - najprościej Prawem mojej polskości, Prawem ludzkiej wolności, Mogłem żyć w mieście własnym W tvrn roku, który minął I beze mnie w mrok, w przeszłość, Jak pusty prom odpłynął, A mnie zostawił na brzegu Jak muszlę na mieliźnie I już mi dni nie zwróci Straconych na obczyźnie I nocy, których zbyt wiele Nie mam już na stracenie. Nie, nie, moi kochani, Nie roztkliwiam się nie, nie, Jeszcze się nie poddaję Rezygnacjom żałoby Poeci w takich wypadkach Miewają swoje sposoby. Skoro mi wracać nie wolno, Ja z obczyzny dalekiej Wierszami się przekradam Przez kolczaste zasieki. Wierszami się muszę bronić Rozczulać i uśmiechać, Wierszami muszę do was Codziennie na nowo jechać, Codziennie na nowo lecieć, Co dzień się wami rozmarzać Codziennie wkoło siebie Wierszami na nowo stwarzać Śliczną Warszawę dawnych Przyjaciół i przyjaciółek I cały Lwów - aż po jedno Małe gniazdko jaskółki. I kiedy o tym pomyślę, COŚ mnie cichutkim głosem Pociesza Serce moje Jakby podciąga nosem, Jakby mi szepce: " Trudno, Rok minął, to przykra strata. Lecz jeszcze nie koniec czasu Jeszcze nie koniec Świata... Sześćdziesiąt pięć lat skończyłeś No" - mówi serce płoche - "Dużo ci już nie zostało, Lecz może... jeszcze trochę..." Zacieram ręce i myślę Z odwagą Potajemną: Rok wierszy mam za sobą. Rok wierszy jest przede mną. -------------- Rurociąg Wy jeden z drugim patrzcie I od małego dziecka Uczcie się, co to znaczy Ta technika sowiecka! Kto ma do takich rozważań Zamiłowanie i pociąg, Niech świeżym okiem spojrzy Na gigantyczny rurociąg, Na wielką inwestycję Techniki i przyjaźni Która niemal rozsadza Granice wyobraźni, Jak jaki ósmy cud świata! W rocznicę Rewolucji Uroczyście nastąpił Początek dystrybucji Tej ropy. Odkręcili Kurek głównego czopa I arterią tej rury Popłynęła ta ropa. Niczem Nil życiodajny, Nowa rzeka potężna Płynie - taka daleka... Taka długa... tak okrężna... Tak drogi nakładająca... Aż dech mi zapiera. Właśnie, Wciąż nie wiesz o co chodzi? Ja tobie to wyjaśnię. Tak jak kiedyś, przez wieki Śmiałych podróżnych tylu Szukało źródeł Białego I Błękitnego Nilu, Tak ja schylony nad mapą Przy biurku mym, w Londynie, Siedzę ten strumień ropy - Skąd płynie? Dokąd płynie? Patrzę przez lupę na mapę, Szpilka na mapie wytycza Źródło strumienia w Rosji. Na zachód od Drohobycza. W Borysławiu Tam ropa Z ziemi tryska przez dziurę, Od razu z dziury przez lejek Nalewają ją w rurę, W grubą rurę stalową - To brzmi jak w jakiej bajce - I już ta ropa chlup chlup Na Złoczów, na Podhajce, I już ta ruska ropa Co w Borysławiu tryska Płynie wprost na Tarnopol I na Podwołoczyska I prosto na Płoskirów I przez Zmerynkę płaską, Jak sierpem rzucił, ta rura Z tą ropą borysławską Ponad rzeki i jary, Przez rozłogi i stepy, Przez równiny i łany I trawy i wertepy Do Winnicy Z Winnicy Do Kijowa zamierza I hen, skręca na Charków, I w dół do Woroneża, I dalej, na Saratów, I het, do Kujbyszewa I zaraz za Kujbyszewem Lukiem się trzyma, z lewa, Kołem, jakby na Gorki, I Moskwę obchodzi górą i znów na dół, na Smoleńsk, Chlup chlup ta ropa tą rurą I na Mińsk - i błotami I olszynami Prypeci Kilometr za kilometrem Stalą na błocie świeci I znów po suchym się czołga Jak wąż o pancernej skórze I omija Warszawę, Chlup chlup ta ropa w tej rurze, Trzechsetny dzionek jej minął, Trzechsetna minęła nocka, Zadyszana, zbehana, Dopłynęła do Płocka. A w Płocku jaka radość! Jaki ruch! jakie święto! Dwie orkiestry bez przerwy, Dęta na zmianę z rżniętą, Rżnięta na zmianę z dętą! I mowy falą namiętną, Mętna na zmianę z drętwą, Drętwa na zmianę z mętną. Młodzież szkolna szpalerem, Gości stołecznych kopa, Niech żyje ten rurociąg! Niech nam żyje ta ropa Która jak Odysseusz Odbyła takie podróże, Zanim do Płocka chlup chlup W tej gigantycznej rurze Której na imię PRZYJAŹŃ! Sto lat, sto lat, niech żyje! Teraz Polska tej ropy Ożywczej się napije, Zaraz jej sił przybędzie, Energii i paliwa I przemysłowych witamin! Entuzjazm ją podrywa, Jakby w ojczysty zadek Dostała tęgą szpilką Pobudzający radziecki Zastrzyk hormonów!...I tylko Ktoś - jeden, drugi, trzeci, Czwarty, w Płocku, w tym tłumie Mimo woli nie umie Opędzić się zadumie. Co go tak zastanawia, Tak mu wpada niebacznie... Ta rura z Borysławia Mogłaby być krótsza znacznie...? Mimo woli myśl trwożna Próbuje się cichcem przekraść: To polska ropa... można Jej było wcale nam nie kraść... Z Drohobycza do Płocka Zdążyłaby w dwa trzy dni... Ach, wy zuchwali ludzie, Niewdzięczni i bezwstydni! Ta rura do was z sercem, Z przyjacielskim wytryskiem! - A wy do niej z takimi Myślami, z takim pyskiem! Zamiast w rękę całować I uczyć się od dziecka I rozumieć - co to znaczy Ta technika sowiecka! -------------- Jan bez ziemi Pewnego ranka. w rnaju, słuchałem radia z kraju, Usłyszałem wiadomość Szczególnego rodzaju. Pobieżnie, w kilku słowach Wspomnieli tego rana, wśród innych drobnych wydarzeń, Że pomnik króla Jana, Przeniesiony niedawno Do Warszawy ze Lwowa - Rzetelnie, jak słyszano, Powtarzam co do słowa - Że pomnik króla Jana Od najbliższej niedzieli Ma być usytuowany W Gdańsku - tak powiedzieli - Według zgodnej opinii Fachowych projektodawców, Plastyków, urbanistów, Planistów, rzeczoznawców... Coś jeszcze w tym przedmiocie Brzęczeli, bałakali - Ja zamknąłem odbiornik, żeby nie słuchać dalej. * Konik niewielki, krępy, Z okrągłym tęgim brzuchem, Przysiadał na tylnych łapach, A przednie dziarskim ruchem Wspiął do skoku - na grzbiecie, Niby w fotelu, w kulbace Siedział tłusty zażywny Król. Jak zielone race Strzelały w pobok króla Lwowskie włoskie topole W niebo, a on miał kołpak Z czaplim piórem na czole, Szumiasty wąs z marmuru, I był w marmurowej delii, Co spływała na koński Zad, i przy karabeli, A w prawicy buławę Podnosił i buławą Naprzód! Za mną! - wskazywał A za nim, pancerną ławą, Jezus Maria! Husaria! Płomień serca ogarnia! Przed nim wiedeńska wyprawa, Za nim "Wiedeńska Kawiarnia". Pod kopytami konika, Na przestrzał, na samym końcu Alei widać Teatr Lwowski. W majowym słońcu, Wzdłuż alei, na ławkach Dokoła króla randki, Studenci, podporucznicy Studentki, guwernantki, I defilada wiosenna Dziecięcych wózków mamek I preclarzy. A z tyłu Nad królem - Wysoki Zamek. * A z Wysokiego Zamku, Ach, zielone przestrzenie! Widok - het, na Podhajce, Na Żółkiew, na Zniesienie, Na wschód zieleń daleka, Na póhloc zieleń szeroka, Jakby pod Zamkiem królewskim Zielona chorągiew Proroka Na ziemi rozpostarta Przed zwycięzcą królewskim, Przed jeźdźcem marmurowym, Przed Janem, przed Sobieskim, Co prosto spod swego Zamku, Ze swych Wałów Hetmańskich Ma być usytuowany Na jednym z placyków gdańskich, Tak zadecydowała Najwyższa uroczysta Rada naszych planistów, Stalin, nasz urbanista Nasz architekt, Mołotów, I Ribbentrop, jego spółka I nasi dekoratorzy Wnętrz, Bierut i Gomułka. O, królu wysiedlony! O, królu Janie bez Ziemi, Na emigracji, tym gorszej, Że pomiędzy swojemi! * Ludzie, co go będziecie Na koniu, na cokole Stawiać w Gdańsku - posadźcie Wkoło niego topole Taką samą strzelistą I wysmukłą aleją, Niech się w maju zielenią, Niech się na wietrze chwieją, Niech im szum znad Bałtyku W listkach z rusińska maje, Niech po lwowsku zaciąga, Niech królowi zdaje, Że on jeszcze u siebie, Że on uzdą łeb koński Kieruje prosto w wylot Ulicy Jagiellońskiej. Miejcież wy Boga w sercu, Jakże z wami rozmawiać? Kiedy będziecie króla W Gdańsku usytuawiać Ja wam chyba tą prośbą Roboty nie utrudnię - Ustawcie go, niech jedzie Z północy - na południe. Niech marmurowa buława, Niechaj dłoń marmurowa Z drugiego krańca Polski Wskazuje w stronę Lwowa, Wołając: Naprzód, za mną! My ludzie z ziemskiego prochu, My się w proch rozsypiemy W przygodnym grobowym lochu, Ale on jest z marmuru. Niech trwa w marmurze z daleka. Nas ani was nie będzie, A on może doczeka, A on może w marmurze Przeczeka i przetrzyma I patrzący przed siebie Marmurowymi oczyma, Ponad ziemi rozłogi, Wzdłuż niebieskiego stropu, Może kiedyś, tętentem Tryumfalnego galopu. Z jednego krańca Polski Wróci na drugi kraniec, Na swoje Wały Hetmańskie, Na swój zamkowy szaniec. Kiedy we Lwowie postanie Emigrant co wrócił z podróży, Złóżcie mu wtedy u stóp Ten wiersz co już dziś mu tak wróży. -------------- List do pana prokuratora w Szczecinie Pięć lat więzienia, i pięćset Tysięcy złotych grzywny. Wyrok surowy, ale Nie wydaje się dziwny. Nie często podobna gratka Prokuraturze się zdarza, Że w swe ręce dostanie Wszechstronnego zbrodniarza, Godnego tak surowej, Lecz sprawiedliwej kary. Bo raz, że on do kraju Przemycał złote dolary, Dwa, gdy polski marynarz Przyjeżdżał do Stockholmu, To on go ciągnął do baru I mówił po szwedzku "skol!" mu I po iluś tam wódkach I piwach tylu a tylu Namawiał, żeby on w Szwecji Prosił o prawo azylu, I z ludowego raju Do piekła kapitalizmu Wciągał ofiarę swego Rozbestwionego sadyzmu. Już za to samo - przyzna Każdy kto nie naiwny - Zasłużył na pięć lat pierdla I pół miliona grzywny. Ale to jeszcze nie wszystko, Bo jego główna wina, Nie uwierzycie, ale Dopiero się zaczyna: Takiego marynarza Zapraszał do mieszkanka, I tam się odbywała Drastyczna niespodzianka - Oględnie, tylko pokrótce My jej rąbka uchylmy - Wyświetlał dla marynarzy Pornograficzne filmy. W trakcie takiego seansu, Za pornografią w tropy, On nastawiał dla gościa Radio Wolnej Europy. Marynarz ze zgorszeniem Ogląda gołe dziwki, A przy tym on weń wsącza Ideowe podrywki. Marynarz ogląda scenki Jak z filmów Polańskiego, A on propagandą wrażą Załamuje i gnie go. Marynarz jeszcze się broni Ostatnim woli wysiłkiem, A wtem czuje po ciemku, Że coś mu wtykają chyłkiem - Patrzy, oczom nie wierzy - Chwyta go przerażenie - To" Wiadomości" londyńskie Z dodatkiem "Na Antenie"! "Dziennik Polski"! W "Dzienniku" Emigracyjne zarazki! I książki! Wiersze Hemara! Nowelki Marka Hłaski! I paszkwil Piotra Guzego Wraz z "Kulturą " paryską! I łabadiu - Lobodowski! I to też jeszcze nie wszystko. Bo gdy w wyniku takiej Prowokacyjnej udręki Ostatnie, jak mówią, liny Majtkom wyrwały się z ręki, Wtedy on ich prowadzi W dół Stockholmu - tam w dole Jest najgorsza spelunka: KOLO LWOWIAN. W tym kole Schodzą się potajemnie Najgorsze szumowiny, BYLI LWOWIACY. Po nocy Puk puk, do drzwi meliny - Otwiera się jakieś okienko I szeptem schrypłej drżączki Pyta. "Kto idzie?" - "Swój". - "Hasło?. - "Baciarz". - "Wejdź". - "Cajirączki". Siedzą męty ludzkości W spelunce "Lwowskiego Koła", Udają że u Atlasa. Udają żeu Kozioła. Kiedy północ w Stockholmie Kurantem blisko gra tuż, Udają, że to bije Ich dawny lwowski ratusz. I śpiewają chóralnie, Że na Wysokim Zamku W deszczowy i ponury Dzień siedzi ułan z mamką I spójrz na tego, powiada, Manlichera, niestety, Z dala już widać, śpiewają, Wieże kościoła Elżbiety - Wzmocniwszy w sobie tym śpiewem Zbrodnicze samopoczucie, Mordują komunistów, Tak jak mają w statucie. A potem robią plany, Że od radzieckiej macierzy Lwów ma być oderwany, Bo on do Polski należy. A kto w nich podtrzymuje Zbrodniczą schizofrenię? No, jakżeż? Niemcy zachodnie - Bo mają w tym wyliczenie, Bo w zamian za grabież Lwowa, Ta mordercza melina Na rzecz Niemców się zrzeka Wrocławia i Szczecina I naturalnie Gdańska I oczywiście Poznania, Takie mają Lwowiacy Z Niemcami rozrachowania. Te wszystkie "Koła" w których Lwowiacy knują przy piwie - w Londynie, w Montrealu, W Chicago, w Tel-Avivie, W San Paulo, czy w Stockholmie - Aż myśleć o tym strach tu - Dostają grube subwencje Z Bonn Z Niemiec Od Wehrmachtu. Pięć lat więzienia... i pięćset T}"Sięcy złotych grzywny... Za wszystko razem... to wyrok Tak łagodny... aż dziwny. Panie Prokuratorze, Nie jestem człowiekiem wścibskim, Nie moja rzecz sąd sprawować Nad oskarżonym Lipskim. Czy winien, czego winien, Jak winę wyrok wycenia? - To rzecz waszego prawa I waszego sumienia. Ja chciałbym się przyczepić W tych swoich epistołach Do tego, co pan powiedział O nas. O lwowskich "Kołach", I o naszych pretensjach Finansowych konszachtem Lwowiaków - z rewizjonizmem Niemieckim i z Wehrmachtem. Jeśli wy sekret krzywdy I Żalu i żałoby Tak sobie tłumaczycie Na tak brzydkie sposoby, Jeśli wy w to wierzycie Tak nędznie i tak obskurnie - Toście więksi, niż nawet Ja sam sądziłem - durnie. Jeśli mówicie nie wierząc - Współczuć wam sercem calem. Boście większe łobuzy Niż nawet ja sam myślałem. -------------- Strofy lwowskie Jeden zapomniał - Trudno się jemu Dziwić, jest młody. Nim się przeszłości Nachłonął, już się Odwrócił od niej. Drugi zapomniał - Sam sobie przyznał, Że dla wygody. Byłby pamiętał, Ale zapomnieć Było wygodniej. Trzeci zapomniał - Trosk miał za dużo, Dolę tak podłą. Czwarty zapomniał, Bo mu się w życiu Za dobrze wiodło. Piąty zapomniał - GdzieŚ się zakopał Na farmie, w Walii. Szósty zangliczał - Mówi się "sorry", Idzie się dalej. Jeden po drugim, Trudno się dziwić, Pozapominali. Siódmy, niech tylko Trochę wypije, Już - kuma dryja! I "w dzień deszczowy!" I "Bernardyński Plac w nocy mija!" I w ten cylinder Paf! Rozczulony, Że Teliczkowa! Już się pakuje! Siada na pociąg! Wraca do Lwowa! I już się śmieje, I już mu dobrze, Już się weseli! A on najgorzej Zapomniał, z wszystkich Co zapomnieli. * My jesteśmy z polskiej Florencji. Z miasta siedmiu pagórków fiesolskich, Z miasta muzyki, inteligencji I najpiękniejszych kobiet polskich. Z miasta talentów, ideałów, Temperamentów i błyskawic I teatru i gwiazd i zapałów I tej "panoramy Racławic" - O, śliczny oleodruku! My jesteśmy z miasta poezji Co się u nas rodziła na hruku, Jakhy kamień się zmieniał W natchnienie, A natchnienie wsiąkało w kamienie I pomnikiem W sercu miasta stoi. My jesteśmy z tej jedynej Troi, Z tej jedynej na cały świat, Którą kiedyś, w śmiertelnej potrLebie, Hektor zdołał przed wrogiem obronić, A miał wtedy Piętnaście lat. A był wtedy w gimnazjalnym mundurku, W surducinie ulicznego baciarza, A miał wtedy piętnaście lat Gdy w kul hzyku i w franatów huku Na kamieniu się urodził, Na bruku, I na kamień swą śmiercią się kładł. Ale miasto ohronił swoje, Ale swoją ocalił Troję, A miał wtedy piętnaście lat. * Śmierć na obczyźnie nas wymiata Jak pajęczyny w kącie. Coraz nas mniej z naszego świata Co się oddala i odlata I tylko po nim dzwony dzwońcie. Coraz tu ktoś upada obok. Coraz topnieją nasze rzędy I dawniej słychać krzyk komendy "Szlusuj!" I ścieśnia się czworobok I zamykają się szeregi, Bez przyjaciela, Bez kolegi. Nasz front, Na wszystkich świata mapach Tą samą wykreślony kreską. Ale pośrodku czworoboku Jeszcze chorągiew wieje w mroku A na niej krzyż Z czarno-niebieską Wstążką i Lew Na tylnych łapach. Do czyich rąk ostatni z nas Odda chorągwi drzewce? Komu Przekaże, gdy nadejdzie czas, Aby ją caro niósł do domu? Gdzie są te ręce, w które my Oddamy nasze gwiazdy, szańy, Pieśni, marzenia, struny, hańy, Przysięgi, krzyże, wiersze, Lwy? * Po wszystkich nocach, światach, ranach, Po wszystkim żalu i tęsknocie, Pamiętaj, myśląc o powrocie, Że wracać trzeba na kolanach. Ludzie prawują się i kłócą Z losem co w drodze ich wytraca. Ludziom się zdarza, że nie wrócą. Ale ich naród zawsze wraca. Po wszystkich dolach i odmianach, Ucieczka kończy się powrotem. Synu, pamiętaj tylko o tem, Że miłość wraca na kolanach. -------------- Zdrada Obiektywnie, bez zbytniej Emocjonalnej przesady, Zastanówmy się wspólnie Nad definicją zdrady. Chciałbym zasięgnąć opinii Kraju i emigracji: Onegdaj, przed mikrofonem Warszawskiej radiostacji, Młody cwaniak, pisarczuk, Rozradowany szalenie, Wyrażał w waszyrn imieniu Powszechne zadowolenie, Wyrażał ulgę ojczyzny I całego narodu, Że już w granicach Polski Nie ma ziemi od wschodu. Wyrażał satysfakcję. Że nowa Polska Ludowa Jest bez naleciałości Obcych, w rodzaju Lwowa, Wilna Czy Nowogródka, Czy Zbaraża czy Kowla. Że już za nami Halicz, Podhajce, Mińsk, Trembowla, Jakiś Złoczów, nie Złoczów, Krzemieniec, nie Krzemieniec - To bardzo dobrze się stało. Tak mówił ten młodzieniec. Myśmy byli za Bugiem - Taka jego nauka - Na prawach kolonistów, Znaczy, prawem kaduka. Jak Anglia w Pakistanie, W Gujanie, czy na Cejlonie, Tak Polska miała na wschodzie Nie swój kraj, lecz kolonie. Jak Francuzi w Marokku, W Tunisie, czy w Wietnamie, Tak-żeż Polacy mieli Kolonię w Ostrej Bramie. Drohobycz - to tak, mniej więcej, jak dla Holandii Celebes, Czy Borneo - kolonia. Tak przemawiał ten hebes. Polak we Lwowie, jak jakiś Murawiew, czy Nowosilców, Zawsze czuł się nieswojo Pośród obcych tubylców, Bardzo mu byro przykro. Przez sześćset lat, z uporem Marzył tylko, jak przestać Być kolonizatorem. Duże szczęście dla Polski, Że nasi hracia czerwoni Zdjęli z nas ciężar i hańbę Zagranicznych kolonii, Że nie szczędząc wysiłków, Ani ofiar, ni trudu, Spełnili skryte marzenie Cakgo polskiego ludu. Oni nas wybawili, Nasi niscy kamraci, Od tej kuli u nogi, Od tych wschodnich połaci. Baba z wozu i koniom Lżej - jak mówi przysłowie. Tak Polsce lżej bez Lwowa. Rosja teraz we Lwowie. Niech nam wyjdzie na zdrowie Dobry interes, kokos. Tak z Warszawy, po polsku, Mówił bezczelny młokos. * Wynajęli Polaka, Pisarczuka psubrata, Agenciaka, Zbigniewa Florczaka, literata. Dali mu Parę złotych, Koszulę, buty i palto. Nu, powiedzieli, teraz Ty sam, po polsku chwal to. Mów. I uwaŻaj, byśmy Mordy tobie nie skuli I forsy nie odebrali I butów i koszuli. Nie wiem czy nad Florczakiem Stoi ubecki dozorczak W radio, przy mikrofonie. Wiem tylko, że ten Florczak Polskę bez Lwowa zachwala Z dziękczynną fanfaronadą. Jeśli to nie jest zdrada, Cóż jest - was pytam - zdradą? Słucham z bolesnym wstydem Florczaka tałatajca, Jeśli on nie jest zdrajcą - Kto - odpowiedzcie - zdrajcą? Może ja nie mam racji I mój sąd się nie liczy, Bo ja, może, lwowianin, Bo ja, może, stronniczy. Wy to sami osądźcie, Spokojnie, bez patosu, Plebiscytem prywatnym, Większością sumień i głosów. A jeśli demokratycznie, Obiektywnie i ściśle Osądzicie Florczaka Tak jak ja o nim myślę - Może kto z państwa będzie Tak grzeczny i tej swołoczy Przy sposobności, splunie W moim imieniu, w oczy. -------------- Okrzyk i aprobata Aż mi wyrazić trudno, lak ja się cieszę na to, Ze podobno, z wizytą, Zanim się skończy lato Ma do was przybyć jedna Z pierwszych na świecie figur, Wódz którego cechuje, Temperament i wigór I polityczny polot I historyczna rola, Na myśli mam, rzecz jasna, Generała de Gaulla, Tę postać podniecającą I w zalety bogatą - Aż mi trudno wyrazić, Jak ja się cieszę na to, Że on, niezmordowany, Chociaż w podeszłym wieku, Teraz na wschód się wybiera W turę - prosto z Kwebeku, Gdzie - wiadomo wam przecie - Jako persona grata Wzbudził ogromną sensację. Wobec całego świata. Wzniósł jeden piękny okrzyk Z balkonu, z Montrealu. I zaraz od Gór Skalistych Do Alp... i het, do Uralu Rozległ się echem donośnym Jego krzyk dookolny, Grzmiąc "Vive le Quebec Libre!" - Niech żyje Kwebek wolny!... Jaki entuzjazm tłumu, Jaka radosna wrzawa Odpowiedziała mu! Jakie Zatrzepotały brawa! W każdym czrowieku w tłumie Rozedrgał każdą fibrę, Gdy dłonie wzniósł i z góry Vive - wołał - le Quebec Libre! Od tego jednego gestu, Od tego jednego zdania, Zatrzęsła się w posadach Anglosaska tyrania. Zachwiała się Kanada Ameryka zadrżała. Lecz rzecz jeszcze ważniejsza, Że okrzyk Generała Spotkał się z błyskawiczną Sowiecką aprobatą. Aż mi wyrazić trudno, Jak ja się cieszę na to, Że on prosto z Kwebeku, Nie tracąc ani chwili, Za tydzień już może w Kownie Na balkonie... ach, mili! - Podnosi w górę dłonie Z gestykulacją wymowną I na cały świat woła: Niech Żyje Wolne Kowno! Jaki entuzjazm w dole Pod balkonem się czyni! Zupełnie, jak w Montrealu. Tyle, że tu Litwini - Wznoszą głowy jak stado Zurawi albo czapel I biją brawo! A z Moskwy Ten wolnościowy apel Spotyka się z oficjalną Sowiecką aprobatą! Nie mogę wam powiedzieć, Jak ja się cieszę na to. Już go oczami duszy W górze nad tłumem widzę - Jak woła na balkonie Do wdzięcznych Łotyszów, w Rydze, Niech Żyje Wolna Łotwa! A z Sowietów dolata Oficjalna odpowiedź: Gorąca aprobata. A on któremu wstrętna Jest wszelka hegemonia, Już w Talinie - Niech Żyje Wolna - woła - Estonia! Co w Moskwie się spotyka Z zupełną aprobatą. Aż mi trudno wyrazić, Jak ja się cieszę na to. Co pomyślę, to wpadam W szał jakiś, iście wariacki: Balkon "Hotelu George'a" Wychodzi na Plac Mariacki - Na balkonie Generał, Natchnienie mu lśni z oblicza, Patrzy przed siebie, na pomnik Adama Mickiewicza - Na stopniach tego pomnika - Kto pamięta? Kto powie? - Pół wieku temu, generał Foch stał tutaj, we Lwowie! Generał Foch, marszałek Tej samej Francji siostrzycy, Odbierał deflladę Tutaj - na tej ulicy! A teraz nad tą ulicą Francuski hetman polny Ręce wznosi - i słyszę - Niech Żyje - krzyczy - Lwów Wolny! Ten okrzyk grzmi piorunem, Ten okrzyk huczy annatą I spotyka się z pełną Sowiecką aprobatą! A ona serca okrzykiem jakby ostrogą spina: Niech żyje wolna Białoruś! I wolna Ukraina! I wolna Czechosłowacja!! I wolne Węgry! A na to Sowieci przytakują Z zupełną aprobatą. A teraz on w Warszawie - Ku niemu, na balkonie, Obracają się oczy, Wyciągają dłonie, Generale! - wołają - Ciebie Polska nasza Czekała długo, długo, Niby Żydzi Mesjasza, Abyś tu stał przed nami, Abyś rzucił na szalę Swój okrzyk: Niech żyje wolna Warszawa! - Generale, Pokaż nam, pokaż światu, Że można w każdym calu I wszędzie i każdej chwili, Nie tylko w Montrealu, Być szampionem Wolności, Naczelnym Demokratą, I cieszyć się zupełną Sowiecką aprobatą! Szanowny Generale! Niech ci ta podróż służy. Jedź czym prędzej do Polski I szczęśliwej podróży! -------------- Haussa Na emigrację, do nas, Przedostają się z kraju Wiadomości, niekiedy B. dziwnego rodzaju. Napiszcie mi oględnie, Donieście mi z ostrożna, Czy to prawda co słyszę Coraz częściej, że można W Krakowie, czy w Wrocławiu, Za pięć czy sześć tysięcy Kupić dom? Taką sumę Wymieniają mniej więcej, Dom solidny, to znaczy Przedwojenny, czynszowy, W śródmieściu, w dobrym stanie, Trzy czy cztero-piętrowy, W parterze parę sklepów, Na piętrach po dwa mieszkania Trzy pokojowe - cena, Właśnie - dlatego tak tania, Aż to się podejrzane Mogło by wydawać komu, Że przed kupnem, na razie, Nie można obejrzeć domu. Kupujesz na niewidziane, Na ślepo, lecz ostatecznie Kupujesz tytuł własności Sprawdzony hipotecznie, Kupujesz jawnie, prawnie, Legalnie, rejentalnie, Dom za bezcen Za kilka Tysięcy. Naturalnie, Czym prędzej trzeba dodać, By nikt nie sądził mylnie - Te domy stoją we Lwowie, Lub w Brodach, albo w Wilnie, Lub, weźmy, w Nowogródku, Czy w Tarnopolu... najprościej, Ktoś tam miał dom tam przed wojną, Sprzedaje tytuł własności A nabywca rozumie Gdzie dom kupuje, lecz mniema Że w tej transakcji ryzyka Nazbyt wielkiego nie ma. Gdy Lwów wróci do Polski - Bo przecież nie bezpowrotnie Odszedł, prawda? - ryzyko Opłaci się stokrotnie. Ale to jeszcze nie wszystko. W ciągu ostatnich miesięcy Te domy skoczyły w cenie O sto procent, mniej więcej, Podobno - to najciekawsze - Ostatnio, tj. od czasów Sowiecko-chińskich pyskówek, Przekomarzań i kwasów, W miarę jak coraz ostrzej Besztają się nawzajem Mao Tse z Kosyginem I Breżniew z Czou En Lajem, W miarę jak rośnie chińsko Sowieckie naprężenie, O sto złotych, o dwieście, Taki dom skacze w cenie. Kamienica we Lwowie Na rogu Trzeciego Maja, Podobno, po ostatniej Przemowie Czou En Laja, Gdy on powiedział że Breżniew Jest tępym samojedem - Przez godzinę skoczyła Z sześciu tysięcy na siedem. Te drgania na giełdzie domów, Wprost nie macie pojęcia Do jakiego mnie tutaj Doprowadzają napięcia, Jak mnie to zaciekawia I śmieszy i rozrzewnia. Jeśli to prawda o czym Ten i ów mnie zapewnia, Że ludzie w kraju patrzą W niebo - i widzą chmurę Sowiecko chińską - - i domy We Lwowie idą w górę - - To tylko w Polsce może COŚ takiego się zdarzyć. Marzenie gra na giełdzie A giełda uczy marzyć. -------------- Ziemia lwowska W październiku dostałem krótki list od Koła Lwowian, zapraszający mnie, bym w dzień rocznicy Listopadowej, przyszedł do jakiejś tam sali Jakiegoś londyńskiego gmachu czy kościoła - Podali dzień, godzinę i adres ulicy - I żebym im przeczytał Parę moich wierszy. Oczywiście, zgodziłem się. Nie po raz pierwszy Czytam wiersze na takich obchodach tutejszych. Ponad Lwów, nie ma dla mnie tematów ważniejszych I droższych mi słuchaczów nie znam, niż lwowianie, Na podwójne bolesne skazani wygnanie, Bo nawet w kraju, w Polsce, uchodźcy - wygnani Ze Lwowa. Cóż dopiero tu, w W. Brytanii. Dzień był bardzo angielski Mglisty i niechętny Obcokrajowcom, zwłaszcza mówiącym do rymu. Patrzał na mnie spode łba. Drobny deszcz natrętny Na szybach i na szkiełkach okularów potniał, Nawet papier z wierszami w kieszeni zwilgotniał. Gdym przyszedł tam, już tłumem siedzieli na sali, Której mgła, pomieszana z pajęczyną dymu, Dawała jakieś dziwne, rozchwiane wymiary . w tysiąc twarzy wzniesionych ku górze, słuchali - Na estradzie stał człowiek zmęczony i stary I przemawiał - zarazem z lwowska i z patosem - O historii obrony Lwowa. Sala czasem Odpowiadała gęstych oklasków hałasem, Jak gdyby echem dawnych salw i kanonady, Kiedy słowa znajome padały z estrady, Zniekształcone akustyki głuchym pogłosem: Poczta Główna - Gmach Sejmu - Łyczaków - Kleparów Politechnika - Gródek i Rogatka Stryjska - Jakby się rozstąpiła fałdami kotary Ta mgiełka i ta plucha i ta noc brytyjska I dziwem teatralnych konwencji i czarów Znów się toczyła wielka lwowska bitwa z Losem. Wtedy Lwów ją wygrywał. Dzisiaj jest przegrany I został niedobitkiem rocznicowej daty Zakreślonej w umarłych dawno kalendarzach. Tłum starych ludzi zaległ cztery gołe ściany Tej przykościelnej hali. Po wzniesionych twarzach Wzrokiem wzruszonym wodzę - poznaję je - patrzę - Widywakm je kiedyś - przed iloma laty? - Na Rynku - i w ogrodach miejskich - i w Teatrze! To moje rówieśnice! Moi rówieśnicy Z przechadzek i z kawiarni, ze szkoły, z ulicy, Z Wałów Hetmańskich, z Corsa, z uniwersytetu. Co im powiem? I po co zaprosili mnie tu? Co ja im mówić mogę, o czym oni sami Nie wiedzą już, takimi samymi słowami? "A teraz pan" - powiedział mi ktoś z komitetu. Zacząłem czytać z kartek rzewny wiersz o Lwowie, Jeden z dziesiątków takich wierszy. I w połowie Wiedziałem, że dziś na nic, że wiersz ich nie chwyci, Że się pomiędzy nami słowa rwą jak nici, Zamiast nam serca wiązać. Może ten dzień zimny Winien temu... w tej sali za maro intymnej... W której wiersz choć najlepszy brzmiałby niestosownie? Może to ja po prostu zawiodłem widownię? Nim skończyłem, wiedziałem, że ich dziś nie przejmę I nie wzruszę. Niestety, zbity z pantałyku, Uprzejmie dziękowałem za brawa uprzejme, Którymi mnie żegnali, raczej zawiedzeni. Pośród papierów, z których kończyłem czytanie, Miałem w ręku kopertę z grubego plastyku - Wydobyłem ją, razem z wierszami, z kieszeni. Przy niej kartka papieru przypięta na szpilkę. Podniosłem ją do góry - "Panowie i panie" Powiedziałem - "Przepraszam was jeszcze na chwilkę. Tę kopertę z plastyku, z tą kartą papieru, Przed tygodniem dostałem w paczce, z Manchesteru, Przyczytam wam tę kartkę, jak jest napisana: "Szanowny panie Hemar! Przesyłam dla pana Tę kopertę, w imieniu siostry mojej, Mieci, Z Wrocławia. W tej kopercie jest ziemia z cmentarza Orląt na Łyczakowie, Z mogił Lwowskich Dzieci. Ona ją miała z sobą w Rosji. Z Kazachstanu Przywiozła ją nietkniętą. A teraz ją panu Przysyła - niech pan robi z nią co pan uważa. Nie podaję nazwiska jej, mojego też nie, Bo nigdy nie wiadomo, całkiem niezależnie Mogłoby się to wydać i niech Pan Bóg broni. Pozostaję Z szacunkiem, Lwowianin, Antoni". Przeczytałem tę kartkę - spojrzałem po sali. A wtem widzę, że wszyscy naraz - w krzesłach - wstali Wstali - i milczą - wstali - i patrzą - i stoją Przed tą garsteczką ziemi. Przed tą ziemią swoją. Przed odrobiną żwirku - i piasku - i krzemu - Co przyszła ku lwowskiemu narodowi swemu. Zszedłem ze stopni - ale -Iedwiem widział stopnie - Bo mi szkła okularów mgłą zaszły okropnie. -------------- Pomnik Co tylko polskich miast, na głównym skwerze Każdego miasta, jak gdyby na straży Bogini grecka, kiedyś - ja tak wierzę - Stanie jej pomnik z białego marmuru Z napisem "MATRI PATRIAE". Niechaj stoi Bez żołnierskiego pasa i munduru, Bez oficerskich gwiazdek, i nie w zbroi, I nie z antycznym szyszakiem na głowie, I nie spiżowej włóczni wznosząc ostrze, Ale niech będzie z białego marmuru Naga - jak z tym jej najbardziej do twarzy. Dokoła bujne miasto się rozpostrze W śnieżystej bieli, w zieleni wiośnianej, W szumie i gwarze zabawy i pracy. A ona będzie w Warszawie, we Lwowie, W Wilnie, w Toruniu, w Krzemieńcu, w Lublinie, Pomnikiem Polskiej Kobiety Nieznanej Z napisem: Matce - żonie - córce - siostrze - Kochance - wdowie - sierocie - Polacy, Którzy, jak żaden inny naród w świecie, Najwięcej winni są swojej kobiecie. * Co tylko męstwa w nas i co ogłady, Co tylko wiary, pociechy, porady, Nadziei, która czuwa nad człowiekiem, Miłości wiernej, co mu życie złoci, Co w nas skromności i co w nas dobroci, To wszystko od niej, wyssane z jej mlekiem, To z jej nauki, z jej troski... A za to, Czym odpłacała jej duma i moc twa? Domu ruina, i marzeń utratą, Żalem wdowieństwa i smutkiem sieroctwa. Za wszystkie próby i wszystkie wysiłki, Za swary, klęski, złudzenia, pomyłki, Ona płaciła najboleśniej - ona Najgorzej zawsze była pokrzywdzona, Gdy wszystkie nasze opłakała losy I wszystkie nasze łzy wzięła na włosy. Złoty hełm wieje chwały pióropuszem, A ona w nocy płacze po kryjomu. O ileż piękniej być Odyseuszem, Niż Penelopą, która czeka w domu. [Za łuny krwawe, co przed wzrokiem gasną, Za żużel domu, co do nieba dymi, Najłatwiej płacić krwią- a zwłaszcza własną. Najtrudniej łzami - a zwłaszcza cudzymi. Łatwiej samemu zginąć, niż po sobie Serce najdroższe zostawić w żałobie. * My, jak nikt w świecie od wieków skazani Na wieczną wojnę, co najgorzej zrani Najdroższe serce, najbliższą istotę - Jakie znajdziemy pocieszenie dla niej?] Czym jej odpłacić za gorzką samotność Czekania na nasz powrót z pola bitwy? I jak zapłacić jej za bezpowrotność Szczęścia? Za nie wysłuchane modlitwy? Za nie spełnioną, daremną tęsknotę? Jak łzy scałować z ukochanej twarzy? Gdy o tym myślę, pomnik mi się marzy Z napisem "MATRI PATRIAE". Niechaj stoi Bez żołnierskiego pasa i munduru. Niech nam zostawi gwiazdki, epolety I akselbanty, orzełki na głowie I szamerunki pozłocistej zbroi. Niech będzie naga z białego marmuru - W Warszawie, w Wilnie, w Poznaniu, we Lwowie - Pomnikiem Polskiej Nieznanej Kobiety. Niech nasza wdzięczność i nasze kochanie Prześliczne kwiaty pod jej pomnik znosi I klęka tam i przebaczenia prosi U naszych kobiet - dziewcząt - żon - sióstr - matek. A zanim pomnik marmurowy stanie, Ja już ten wierszyk składam na zadatek, Jakby na stopniach pierwszy lichy kwiatek. 1967 Heksametry Dla Włady Majewskiej Dokąd, cieniu, odjeżdżasz na lawecie armatniej, Otoczony przez wiernych marynarzy czworokąt? Bębny krępą spowite rytm wybijają im. Dokąd Oni ciebie uwożą na tej drodze ostatniej? Milion ludzi szpalerem rozstąpił się przed zaprzęgiem, Na nim trumna dębowa, jakby na greckiej tarczy. Świata dla twojej chwały zdawało się, że nie starczy. Ona największa w tej chwili, gdy poza życia zasięgiem. Idą przed tobą, po ośmiu w rzędzie, środkiem ulicy. Jedna orkiestra drugiej podaje żałobne marsze. Idą błękitni lotnicy, idą gwardie monarsze I grenadierzy królewscy, bermyca obok bermycy, Ramię obok ramienia, ramion rytmiczne wahadła. Chwieją się końskie ogony na huzarskich szyszakach, Konie kare i białe tańczą w czarnych czaprakach. Flaga nad świętym Pawłem do pół masztu opadła. A w katedrze, na trumnę czekają w ławach królowie. On im trony ocalił i korony na głowie. Znowu się jarzy gromnica, pierwszy raz zapalona Od dnia, kiedy do grobu kładli tu Wellingtona. Korowodem błyszczących karet i samochodów Przyjechali wodzowie stu czterdziestu narodów, stu czterdziestu narodów w żałobie wspólnej i bratniej. Eskadrami kurantów dzwony lecą ku niebu. Jak świat światem, nie było jeszcze takiego pogrzebu. Jak świat światem, nie będzie już takiego pogrzebu. Dokąd, cieniu, odjeżdżasz na lawecie armatniej? Zostawiłeś za sobą podziemia westminsterskie, Sarkofagi kamienne, grobowce bohaterskie, , Krypty panteonowe, gdzie mogłeś mieć na cokole Posąg z napisem PATRI PATRIAE - i z wieńcem na czole, Z mieczem w droni, wzniesiony nad pokonanym smokiem Mogłeś tam stać, uświęcony kadzidłem i półmrokiem I organów muzyką. Już to za tobą daleko - Już przed tobą letejska woda, rzeka zielona - Na niej dzikie łabędzie białą suną kolumną - Mewy biją skrzydłami i kwilą nad twoją trumną. Teraz trumnę z lawety armatniej zdjęli nad rzeką - Dokąd, cieniu, odjeżdżasz w łodzi - w łodzi Charona? * Na cmentarzyk nieduży, na cmentarzyk wiejski. Tam będzie kres podróży po tej wodzie letejskiej. Tam, obok grobu ojca i obok grobu matki Niechaj będzie grób syna. Niech z waną pierwsze kwiatki. Ze wsi przynoszą ludzie na grób sąsiada, który Tutaj chciał leżeć - tak sobie wymarzył i wybrał z góry, Że po najdłuższym życiu, gdy już zgaśnie i zaśnie I snem wiecznym spać będzie, to tu - to tutaj właśnie, Jak przystało dobremu synowi - koro mogiły Ojca i matki I nieba to życzenie spełniły Szczęśliwcowi - jak gdyby przyrzekły mu już w powiciu, Że spełnią mu najważniejsze, ostatnie marzenie w życiu. * Wtem się podniósł do nieba lament szkockich dudziaży. Bęben głucho uderzył i larmo grają trębacze. Obok mnie, młoda pani patrzy, widzę, i płacze. Dlaczego płaczesz? - pytam. A jej łzy płyną po twarzy. Dźwięczą szkockie piosenki, a ona łzom się nie broni Czemu tak płaczesz? - pytam. Czemu ty płaczesz po nim? Ja, powiedziała, płaczę, bo ja mam jedno marzenie. Coraz gorzej mnie dręczy i wciąż mi chodzi po głowie, To mi żalem dokucza, to mnie tęsknotą żenie, Ja, powiedziała, gdy umrę, chciałabym leżeć we Lwowie. Ja chcę mieć grób za murem łyczakowskiego ogrojca, W bocznej alejce, na prawo, przy grobie mojego ojca. Szumi woda letejska i falę zieloną toczy. Dokąd, cieniu, odpływasz? Już ledwie cię ludzie dostrzegą. Ja, powiedziała, nie po nim płaczę. Ja płaczę przez niego. -------------- Gdyby... Stał na estradzie w Pradze Pięściami, zaperzony, Walił w pulpit przed sobą I przez trzy mikrofony Wrzeszczał: "To jest nieprawda Co puchnie jak jakieś drożdże! To jest ohydne kłamstwo! Ja je tutaj przygwożdżę! To oszczerstwo, że u nas, W naszej wschodniej Jewropie, Narody nie są na wolnej I niepodległej stopie! Że jakiśkolwiek naród Nosi naszą obrożę To jest (krzyczał) nieprawda! Ja jej tu koniec położę! Że jakiśkolwiek naród Poczuwa się uciskany I pragnie jakiej społecznej Czy politycznej zmiany, To jest (krzyczał) nieprawda, Ze nasi krasnoarmiejce Trzymają kogokolwiek Za mordę, wzgl. za lejce, Że jakiśkolwiek naród Ma rząd, który nie w smak mu, I władzę, której nie kocha, I że wolności brak mu! I że komuś dolega Nadmiar sowieckiej kontroli, To jest nieprawda! Każdy Naród po dobrawoli Sam sobie wybrał własny Ludowo-demokratyczny, Na naszym wzorowany, Ustrój socjalistyczny! Każdy naród sam z siebie Z pogardą i z ohydą Zerwał więzy ze zgniłym Zachodem - i pod egidą Sowiecką jest wolnym członkiem W naszej wspólnej rodzinie! Kto mówi o niewoli, O żelaznej kurtynie Co jakieś marzenia tłumi, Krzyk głuszy i opór łamie I wolności zabrania - Ten kłamie! Słyszycie? Kłamie! Kłamie (tak wrzeszczał Chruszczow) Sabotaż sieje i zdradę! Kłamie! Ja temu kłamstwu Koniec na zawsze kładę!" Tak on krzyczał. I w pulpit Pięścią do taktu walił I tak się, wiecie, uniósł, Tak się, wiecie, zapalił, Tak sugestywnie wygłaszał Te męskie, szczere zdania, Z takim ogniem i z mocą Takiego przekonania - Tak wiarygodnie miotał słowa swojej diatryby Światu całemu w oczy - Że słowo wam daję, gdyby - Gdyby - kochani moi, Ja sam otwarcie też tu Przyznam - że gdyby nigdy Nie było Budapesztu I czołgów z czerwoną gwiazdą, Z których radzieccy kamraci Strzelali w twarze swoich Węgierskich sióstr i braci, Gdyby w pamięci przebrzmiała Ta węgierska rapsodia Nad bezimiennym grobem Maletera i Nagy'a, I gdyby w tej Pradze czeskiej Jeszcze w bruk czeski nie wmokła Krew Jana Masaryka Wyrzuconego z okna, I gdyby nie miliony Uchodźców, dusz niczyich, Emigrantów co z domu Uciekać musieli, by ich Do końca życia nie zakuł W monopartyjne dyby Ten łże-socjalistyczny Ustrój wschodni, i gdyby Socjalizm samozwańczy, Ich socjalizm na niby, Miał coś wspólnego z ideą Socjalizmu, i gdyby Proletariusze wszystkich Narodów nie ginęli W bratnich łagrach, w serdecznych Czystych, w rodzinnej celi, Tak jak Ehrlich i Alter Złapani w mordercze tryby Tego bolszewickiego Socjalizmu, i gdyby Nie trzeba było wznosić Chińskiego muru w Berlinie, Aby krewniaków na siłę Zatrzymywać w rodzinie, I gdyby moich wierszyków W mym kraju, na granicy Nie konfiskował celnik, I gdyby bolszewicy Nie zdradzili powstania Warszawskiego, i gdyby Nie Lwów i Wilno, i gdyby Nie borysławskie szyby, Gdyby nie kumoterstwo Partyjne i brakoróbstwo I afery złodziejskie I wieczne drętwe głupstwo, I gdyby nie przez całe Straszne dwudziestolecie Jedna rozpacz sowieckiej Okupacji - to wiecie, Tak się uniósł chłopisko I rękami tak machał Że gdyby nie to wszystko, Ja sam bym się zawahał W oczy mówił tak blisko, Tak zęby w uśmiechu szczerzył, Że gdyby nie to wszystko - Ja sam bym jemu uwierzył... -------------- Telepatia Po co w takim sekrecie, Znienacka, ciemną nocą Zjechali się - bo przecie Po coś? A właśnie - po co? Ten z Sachalinu, ten z Mińska, Jak jakieś pogotowie, Jak straż pożarna - dlaczego? Nikt nie wie, nikt wam nie powie, Mnie pytajcie, ja powiem: W nocy, w milczeniu, w pięciu, Z Aristowem, śnieg chlapał, Czekali na Okęciu. Pierwszy przyleciał Breżniew. Człapali z nim po błocie. Potem sfrunął Kosygin, W następnym samolocie. W ciemnościach pojechali Z lotniska wprost na obrady, Usiedli w gabinecie Sowieckiej ambasady. Pierwszy powiedział Breżniew: "Towarzysze Paljaki, Nasz obecny stosunek Z kitajcami jest taki, Że każdego wieczora Kiedy kładziemy spać się, Nie wiemy, czy jutro rano Nie przyjdzie z nimi prać się. Napięcie wciąż się zwiększa, Pacyfizm wciąż się zmniejsza, My z nimi w zimnej wojnie, A ona co raz cieplejsza!" "Owszem" - odrzekł towarzysz Gomułka - "przyznaję, że nie Uszło naszej uwagi To wasze naprężenie, Wy chwalebnie cierpliwi, Pacyfistycznie wytrwali, Ale - powiedział - "wy chyba Nie z tem dziś przyjechali?" "W samej rzeczy" - powiedział Towarzysz Kosygin - "nie z tem. Ja innym zagadnieniem Zaciekawiony jestem Nie, żebym ja bynajmniej COŚ podejrzewał ściśle, Ale" - powiedział - "pozwólcie, Ja tylko głośno myślę - Wy też tak wyobrażajcie, Cały wytężcie mózg wy - Gdyby kitajce z nami Chcieli poszukać pluskwy I gdyby nas napadli W swoim braterskim szale - Nie, żebyśmy się bali... Nie boimy się... ale Historia daje przykład Nie pierwszy, nie dziesiąty, Że najryzykowniejsza Jest wojna na dwa fronty... Strategiczne teorie Zawsze tego uczyły, W zimnej wojnie, czy w ciepłej, Grunt mieć spokojne tyły..." Tak głośno pomyślał I umilkł. W nagłym zaciszu, Towarzysz Ochab drżącym Głosem rzekł: "Towarzyszu, Do czego wy pijecie?" "My byśmy tylko - chcieli" - Odrzekł Kosygin - "wiedzieć". "Co?" - spytał Ochab. Jeżeli Tam by się co zaczęło... Z Chińczykami... na wschodzie... Czy u was, w waszym polskim Lekkomyślnym narodzie Jakieś fantazje ludziom Nie lęgłyby się w głowie? Dajmy na to, o Wilnie... Dajmy na to, o Lwowie... Czy byście skrytym mrzonkom Nie dawali się kusić, Że wtedy jakimś szantażem Coś można na nas wymusić?" Patrzał w sufit. Z rękawa Strzepnął drobinę pyłu. "My frontem do Pekinu, A wy" - powiedział - "z tyłu.. No, co więc ja muszę przyznać, Że nasze ludowe chłopce Znalazły się bez pudła, Jak to się mówi, w kropce. Ochab z Cyrankiewiczem I Gomułka z Rapackim Obu radzieckim gościom Do nóg buchnęli plackiem, Szloch rwał im piersi, z oczu Łzy lały się obficie - "Towarzyszu!" - wołali - "Cóż wy o nas myślicie?" "Do nas" - krzyczał Gomułka - "Takie zachcianki głupie? Lwów?" krzyczał, "Wilno?" krzyczał, "Po moim" krzyczał "trupie! Czy zdrajce, czy żmije, Ażeby kąsać dłonie, Co nas wyhodowały Na swym radzieckim łonie?!" A Rapacki z Ochabem Dalej-że na wyścigi Ręce z płaczem całować Towarzyszowi Kosygi- nowi. A on ich podniósł Osłabłych i bez siły, "Teraz" - powiedział - "widzę, Że wy w sam raz dla nas-tyły. Dziękuję wam!" - powiedział. I Breżniew im dziękował, Cyrankiewicza tulił I Gomułkę całował. I wszyscy gromkim głosem, Aż w oknach zadrżały szyby, Zakrzyknęli: "Na Pekin! Na Pekin! Na Pekin!!" Gdyby kto wątpił, nie dowierzał, Skąd ja wiem, co w Warszawie Cichcem, skrycie radzili - Chętnie wam to wyjawię: Raz, że ja telepata I wcale mnie to nie trudzi. Dwa, że ja znam te sprawy. Trzy, że ja znam tych ludzi. -------------- Rocznica To już dwudziesta rocznica Konferencji jałtańskiej. To wtedy umierający Prezydent amerykański Co był już tylko cieniem Swej mocy, chwały i wiedzy I pióro jemu w ręku Wodzili sowieccy szpiedzy, A on wychudły i zgasły Siedział wśród sowieciarzy I już miał pustkę w głowie I już miał śmierć na twarzy - A z nim brytyjski premier Który miał tylko w duszy jeden strach, jedną grozę, Ze się w ka wałki kruszy Imperium wyniszczone Daremnym wojennym trudem, Że skarb ma pusty i w długach, Że Londyn w gruzach, że cudem Jeszcze się wszystko nie wali, Jeszcze się kupy trzyma, Ale już trzeszczy, co tylko Jedno miał przed oczyma, Że Indie, że Australia - Że Afryka Południowa - Że deficyt - że Suez - Gdzie spojrzeć, pęka głowa I w oczach się rozłażą Szwy odwiecznego ustroju, O tym myślał, o niczym Innym - w takim nastroju Oni dwaj, wtedy, w Jałcie Usiedli do pokera. A za partnera mieli Zawodowego szulera. A on był trzeźwy i krzepki I zimny, jak z kamienia, I wszystko miał do wygrania A nie miał nic do stracenia, Bo jakby nawet przegrał, To też nic by nie stracił, Bo by go na kolanach Błagali, by im nie płacił, Ale wiedział, że wygra Bez żadnej awantury, A oni mu, jeden z drugim, Na siłę zapłacą, z góry. Grał z nimi w znaczone karty, Na pewniaka, bez lęku, Zanim się odezwali, Wiedział, co który ma w ręku, A oni nie wiedzieli, Że on nic w ręku nie ma, Że bluffuje ich "streetem", Albo parkami dwiema, Że ich w pole wywodzi, Że ich w kółko tumani, A z tyłu za nimi stali Jego kibice szczwani I umówione sygnały Mrugali do szachraja. A on, patrzcie, fIluje I już stawki podwaja I tylko się na dwie strony Uśmiecha jak bazyliszek I zagarnia te fiszki. A Polska jest jedną z fiszek. A jedną fiszką zieloną Co się na stole mieni Jest Lwów. Patrzcie! Przegrali. Schował ją do kieszeni. A jedną fiszką zieloną Na zielonym stoliku Jest Wilno. Patrzcie! Przegrali. I nie ma o to krzyku. Grają jak dżentelmeni, Towarzysko niedbali. A jedną fiszką żółtą Jest Borysław - przegrali! A jedna fiszka, która Na suknie różowieje, To polskie zaufanie, To są polskie nadzieje, To ofiara co jeszcze W zgliszczach Warszawy się pali I w nozdrzach świata wierci Dymem - patrzcie! - przegrali. A ten Stalin, faktycznie, Gra jak w natchnionym widzie, Wprost nie do uwierzenia, Jak jemu karta idzie! A teraz kupka fiszek - Kupka wszystkich wolności, Wolność od strachu, wolność Pogardy i miłości, Wolność prawa i słowa I wiary i sumienia I wyborów do sejmu I samostanowienia, Wolność od obcych wpływów I własnych zdrajców-kanalii, I narzuconych rządów - Patrzcie! - znowu przegrali. A ta fiszka - to Karta Atlantyckiemu słowu Powierzona na morzu - Patrzcie - przegrali znowu! Karta, kiedy się uprze, Zawsze jednemu wali, Krymski świt świecił w oknach, Gdy od stolika wstali. Wiatr w kolorowych flagach Igrał w morskiej przystani. Oni grali w pokera, A my gorzko przegrani. Nie ma już dziś żadnego Z tej jałtańskiej partyjki. Zabrali z sobą do grobu Swe bluffy, licytacyjki, Umizgi i uśmieszki, Niedopite kieliszki, Niedopalone cygara I brudne karty i fiszki. Zostawili po sobie Pamięć nieszczęsnej zimy I przegraną, za którą My wciąż jeszcze płacimy I będziemy dopóty Płacili, za cudzą winę, Aż nam historia kiedyś, Ziści marzenie jedyne, Spełni jedyną prośbę, jedyne życzenie, które Brzmi tak: Jeżeli kiedyś Grać przyjdzie o własną skórę, Jeżeli my będziemy W grze stawką nie na zabawkę, Abyśmy mogli wtedy Sami grać o tę stawkę. Grać sami o własną skórę, Gdy w nią ugryzie giez nas, A nie, jak w Jałcie, by obcy Znów grali o nas - bez nas. -------------- Dwanaście sekund Raz dwa trzy cztery pięć sześć Raz dwa trzy cztery pięć sześć To jest dwanaście sekund W jedną zamkniete chwilę - Raz dwa trzy cztery pięć sześć - Dwanaście sekund. Tyle Trwał spazm głuchego grzmotu I podziemnego ryku I dreszczu co zadudnił Dołem, dnem Atlantyku I z wysokiego zenitu Spadł gromem w czarny nadir I w stos gruzu zamienił Piękne miasto Agadir, W kupę zgliszcz i czerepów, Zwalonych stropów i słupów, W tysiące zburzonych domów, W dziesiątki tysięcy trupów. Pierwszą sekundą je zabił, Dwunastą sekundą dobił, Zostawił w pustyni cmentarz Anonimowych mogił. Pod całunem popiołu I pyłu, kurzu i kiru, Zniknął z powierzchni ziemi Ślad miasta Agadiru. Już tylko wapnem zalać Cuchnące rumowisko Ażeby się w zarazy Nie zmieniło siedlisko, Ażeby nnie wybuchło Ogniem dżumy pustynnej. Dla umarłego miasta Nie ma już rady innej. Nie ma innego ratunku, Nie ma innej pomocy. I minęło dwanaście Dni i dwanaście nocy. I szła patrol wśród gruzów, Wśród trupow stu tysięcy. I nagle stanęli - w ciszy Usłyszeli dziecięcy Płacz - usłyszeli nagle Że pod gruzami kwili Płacz dziecka - i spod lawiny Ceglanej wydobyli Troje dzieci - a one Pół żywe, lecz niedraśnięte, Śmiertelnie przestraszone, Ale już uśmiechnięte, Gdy nieśli je w ramionach, W ciepłym, czułym okryciu, Aby je śmierci wydrzeć, By je przywrócić życiu. A niebo już nad dziećmi Chyli się jak miłosna Twarz matki, a w powietrzu Już marokańska wiosna Wzdycha, szumi i nuci Kołysankę dla dzieci. A oczy wpół otwarte Widzą że w niebie świeci Sznur gwiazd - i zanim się zamkną Snu bezpieczną słodyczą, Upewnia się że to prawda, Ze żyją - i gwiazdy liczą - Raz dwa trzy cztery pięć sześć - Raz dwa trzy cztery pięć sześć - Zmierzch na niebie fiołkowym Gwiazdami mówi złotemi Że życie jest silniejsze Niż śmierć - niż trzęsienie ziemi Co grody w niwecz obraca, W popiół Sodom i Gomór, Że życie jest silniejsze Niż głód i grad i pomór, Że życie jest silniejsze Niż powódź i pożoga I huragan na morzu, I wojna, i furia wroga. I złość ludzka, choć zbrodnią Najgorszą się wysili - Że życie jest silniejsze I że zawsze zakwili Głośniej, niż grom i burza I płomienie i woda. I jeśli jedno dziecko Ujdzie rzezi Heroda - Jeśli jedna dziecina Z pogromu się ocali - To znak dla wszystkich ludzi, Że nigdy nie przegrali Ludzkiej wojny z rozpaczą, Ze strachem i z beznadzieją - Że życie jest silniejsze, Że cuda wciąż się dzieją I choćby się zdawało Że nie ujdziemy pogromu, Że już nie ma powrotu Do miasta i do domu, Że nie ma wyjścia z kręgu Niewoli na świat pusty, A za nami mogiła Zamknięta na cztery spusty I na zawsze stracone, Nieodzyskane raje - Chodź by się tak zdawało, Nieprawda, gdy tak się zdaje Wiosna zdejmuje z siebie Krepę czarnego kiru Gwiazdami mnie prowadzi W ruiny Agadiru - Wonnym wichrem znajomym Śpiewa mi, szumi w głowie O nigdy nie umarłym Mieście - o moim Lwowie - Gdzie teraz noc ta sama. I ten sam księżyc świeci. I pod gruzami -- słyszysz? - Płacz kwili - Płacz Lwowskich Dzieci. -------------- Przemówienie na balu Jutro w Londynie mamy Pierwszy w tym karnawale; W naszym "Ognisku Polskim" Wielki bal - ja na bale Od wielu lat nie chodzę. Już mi te chętki przeszły. Frak zrobił mi się za ciasny A mój wiek zbyt podeszły. Lecz jutro się pokuszę O ten ostatni wyczyn I na bal się wybiorę Z paru poważnych przyczyn. Komitetowi balowi zażądali ode mnie, Bym ja tam cos powiedział Wesoło i przyjemnie, W rodzaju powitania, Czy też wstępnego słowa Bo przyjść ma elegancka I międzynarodowa Elita towarzyska, Śmietanka inteligencji, Bo bal jest polski, ale. Na pomoc dla Florencji. Cel tak piękny, że przyjdą Goście z wszystkich narodów, Więc, powiedzieli, tym bardziej, Dla przełamania lodów Niech pan coś powie - i tak mnie Nagabywali z uporem, Ze przyrzekłem - i właśnie, Siedzę dzisiaj wieczorem I obmyślam - co jutro Powiedzieć tam? To wcale Nie takie łatwe. Ludzie Nie po to chodzą na bale, By słuchać mów... Przychodzą Na zabawę, na picie, Na tańce - co ja im powiem? Jeżeli pozwolicie, Chciałbym się was poradzić - słuchajcie, co mam w planie: "Ladies and gentlemen!" - powiem - "Panowie, znaczy i panie! Była kiedyś, tak powiem, Śliczna piosenka którą Śpiewała Josephine Baker, Gazela z czarną skórą - J'a deux arnours..." pamięta Każdy kto nie tak znów stary-ż - "Mam dwie miłości" - śpiewała - "Mój własny kraj - i Paryż!" Te słowa stały się zaraz Nowym jakby przysłowiem... "Ladies and Gentlemen!" - właśnie, Tak jutro na balu powiem - "Każdy z nas mógłby podobnie Rzec, że ojczyzny ma dwie: Jedną swoją - a drugą We Włoszech - w Weronie, w Padwie, W Rzymie, w Bolonii, w Sienie, W Assyżu... we Florencji... Że w każdym z nas, dwie Florencje W najmilszej ko-egzystencji Mieszczą się w głębi serca, Jakby dwa miasta bliźnie - Jedna włoska, a druga Własna, w naszej ojczyźnie! I kiedy straszliwa burza Rozbestwionych żywiołów Uderza w cudowne miasto Muzeów i kościołów, Gdy katastrofa powodzi Zalewa ulice i place I mukm cuchnącym kala Bramy, mury, pałace I marmury posągów I starych obrazów płótna I starych ksiąg pergaminy - To ta klęska okrutna Jest naszą pospołu klęską w tej samej mierze co włoską, I naszą zarazem stratą I naszą i włoską troską. Więc my, z własnej ojczyzny Uchodźcy, chcemy, ażeby Naszej pomocy nie zbrakło W chwili waszej potrzeby, Byście o naszym współczuciu Wiedzieli choć, przyjaciele. Niewiele wam dać możemy, Bo sami nie marny wiele, Lecz jeśli trzeba nawet Zatańczyć... no, to i my Też, trudno, zaciśniemy Zęby... i zatańczymy Z warni, na polskim balu, Serdecznie, towarzysko, Pod polskim dachem. Ale To jeszcze nie jest wszystko. Ja jestem rodem z Polski, Z pewnego miasta które Było polską Florencją - Przez swą architekturę Świetnego renesansu, Wspaniakgo baroku Wież, katedr i kamienic, I było na każdym kroku Podobne do Florencji, Chociaż pradawne, polskie - Zieleniły się nad nim Wzgórza niby fiesolskie I nawet wroskie Corso Biegro przez środek miasta, Na Corsie, w każde południe, Gdy z wież biła dwunasta, Ludzie włoskim sposobem Szli przez śliczne śródmieście Spacerem - jakby na jakiejś Codziennej florenckiej fieście. Ja jestem z tego miasta Które nam w Polsce zalała Powódź straszliwa, powódź Okropna, wstrętna zakała Brudnego mułu zaległa Place, ulice dławi, Księgi bezcześci, posągi Znosi, kościoły plugawi. My żyjemy tą myślą, Wciąż nam po głowie chodzi, Że kiedyś z naszego miasta Ustąpi fala powodzi I bagno iłu i szlamu - I trzeba się będzie krzątać, By stare księgi ratować, Aby gruzy uprzątać, By zmywać ślady błota Co mury kala i plami. Kiedy przyjdzie ta chwila - Wy wtedy bądźcie z nami. Wy wtedy nam pomagajcie W trudnej, ciężkiej minucie, Okazujcie nam serce, Ochotę i współczucie. Nawet, gdyby wam przyszło - wspomnijcie moje słowa - Zrobić bal we Florencji... Na cel ocalenia Lwowa - - Wspomnijcie moje słowa, Które dziś na tym balu Mówię do was, w tym polskim Emigracyjnym lokalu - A teraz, bawcie się dobrze. "Enjoy yourself!" Ach, mili - Czy tak jutro powiedzieć? Czy tak byście mi radzili? -------------- Dumania żartem Żartobliwie... bo przecie Humor mi jeszcze został, Zastanawiam się, wiecie, Ile lat ja bym dostał? Że ja na emigracji, Bezpieczny, bo z daleka, To wyroku nie zmienia, Karę tylko odwleka. Nowe prawa ojczyste - Straszna to myśl, zaiste - z ideowego wygnańca Robią kryminalistę. Nie dziwcie się, że jednak Trochę to mnie przeraża. Co to znaczy, że pisarz Oczernia, czy znieważa, Czv kala własny NARÓD? I że z tego powodu Można go ciągać po sądach, Jako zdrajcę NARODU? Być może, żem niekiedy Za bardzo piórem hulał... Ale ten cały problem Mnie dotyczy... jak ulał. * Gdy kto przez lata. z uporem, Patosem lub humorem Drażni się z polską komuną Co soboty wieczorem - Niech się kto zastanowi, Niech sobie uzmysłowi - Dlaczego to ma być zbrodnia Przeciwko NARODOWI? Sprawa jest zbyt poważna, Zeby obracać w żart ją - Toż partia nie jest NARODEM A NARÓD nie jest partią? To dwa różne pojęcia, Czasem wprost z sobą sprzeczne. Partia;... pojęcie przejściowe. NARÓD... pojęcie wieczne. W demokratycznym państwie Z nowoczesnym wyglądem, Toż wolno obywatelom Nie zgadzać się ze swym rządem I brać mu za złe grzechy Rozmaitego rodzaju? Przecie wstręt do ustroju Nie jest wstrętem do KRAJU? Pan Gomułka, przed wojną, Nie walczył z "państwem swojem, Tylko z rządem, z sanacją, Z sanacyjnym ustrojem, Lecz nie walczył z NARODEM. Przesiedział się za sanacji, Bo sanacja nie była Tym wzorem demokracji Jakim są dzisiaj w Polsce Komunistyczne przyczółki, Bolszewickie zdobycze, Rządy p. Gomułki. Dziś ten sam p. Gomułka Pisarza sądzi za to, Że pisarz jest w swym kraju Tym samym demokratą Jakim chciał być p. Gomułka, Kiedy za demokrację Cierpiał w Polsce i siedzał Za to, że zwalczał sanację. Jeśli się nic nie zmieniro, No, to nie widzę racji - Po co bym odchodzić Od "Adrii" i od "sanacji"? * Dumam - gdy ktoś się nie umie Pogodzić z kradzieżą Lwowa I żalu nie ukrywa I z gniewem się nie chowa I wciąż go boli i złości Ze Lwów rosyjska gubernia - Jeżeli pisze o tym, Czy on swój NAROD oczernia? Czy swój NARÓD szkaluje, Gdy Lwów w rymach wymienia? Dla takiego pisarza De? Pięć lat więzienia? * Dumam - co winien pisarz, Gdy zarzucają mu że Zohydza i zniesławia Swych kolegów po piórze, Że on tym samym kala Dobre imię NARODU? Ludzie! Pół przyjemności Pisarskiego zawodu, Polowa literackiej Rozrywki, że czrowiek może Czasem napisać co mysli O koledze Melchiorze, Że może o Miłozu, Tymonie, czy Antonim, Napisać czasem, to co Na prawdę myśli o nim, Ażeby przyjaciela Doprowadzić do szału... Za to - na miłość Boską! - Dziesięć lat kryminału! Jeżeli ja napiszę Np. o Putramencie, Że to jest literacka Pluskwa i beztalencie, To ja obraŻam NARÓD?! Jeśli kto wspomni czasem Jakim nędznym pajacem, Jakim marnym fagasem Zrobił się Iwaszkiewicz Z dobrego ongiś pisarza, Jeśli kto tak napisze, To on NARÓD obraża? Jeśli co bąknie o małym Leonku Pasternaku, To może ze trzy lata Posiedzieć na Pawiaku, Bo on NARÓD obraził? W tej proporcji, w tej skali, Dumam z rosnącym strachem: De lat mnie by dali? Gdyby mnie mieli w ręku. Domyślacie się, mili, Jak mi od takich żartów Skóra ścierpła w tej chwili. -------------- Puścizna Tak mi po głowie chodzi, Może nie bardzo skromnie, Że gdyby jednak - gdyby Coś mogło zostać po mnie - Szukam w myśli Co wybrać? Wiedziałbym Ale niestety, Taka pośmiertna selekcja Należy nie do poety. Na nic jego marzenia, Wola, pycha, czy skromność. Co warte niezapomnienia, To wybiera potomność, Cenzor nieprzebłagany, Korektor obojętny, Redaktor bezlitosny, Metrampaż beznamiętny. Jak ją dziś prosić, na brzegu Nieodgadłej czeluści - Niech wszystkie rymy moje W czarną niepamięć puści, Wszystkie jej podaruję, Niech mi tylko uchowa Te którymi szukałem Powrotnej drogi do Lwowa. By w szepcie moich wierszy, w moich zwrotek szeleście, Została iskrą w popiele Pamięć o moim mieście. Aby strzępkiem melodii Zostały w powietrzu dźwięki Cakj mojej puścizny - Jakiejś jednej piosenki, Jednej lwowskiej piosenki Co idzie we mgle przed siebie I śpiewa cienkim głosem O kulikowskim chlebie I może komu przypomni Nagle, pod obcym niebem, Chleb co był całym miastem I miasto co bym tym chlebem. I może tej piosence Z daleka druga odpowie, Ze jak być młodym... i jeśli Kochać się... to we Lwowie. Co cię obchodzi, kto to Ułożył, kto to napisał, Kiedy piosenką będziesz Dziecko do snu kołysał? * Dawno temu, pod jesień, W kącie lwowskiego podwórza, Ze zmiętej kartki papieru Czytał mi Staszek, syn stróża. Piosenkę którą sobie Odpisał tego rania Na Rynku - nagryzmolił Pośpieszne pochyłe zdania, Teraz je odczytuje rrędko, słowa połyka - Spiewa - i myli mu się Rytm słów i ta muzyka - "W dzień deszczowy i ponury, z Cytadeli idą góry" - Niby sekret do ucha mi mruczy - "Szeregami Lwowskie Dzieci, Idą tułać się po świeci" - Tak mi nuci i melodi mnie uczy. Idą tułać się, mówi, Po świeci. Na granicy Czamogórza. Na pustym Podwórzu kamienicy Lwowskiej, stał mały student Z kartką papieru w ręce I czytał mi o Lwowskich Dzieciach co w tej piosence Śpiewali że się może Uda im i że zdrowi Wrócą z wojny i znowu Zobaczą się we Lwowi. Na Jagiellońskiej ulicy, Na podwórzu, w tej chwili, Oni mi tak śpiewali. Oni mnie nauczyli Wiernej lwowskiej tęsknoty, Wiecznej lwowskiej nadziei, Wiary w powrót do Lwowa Z czarnogórskiej zawiei, Oni mnie nauczyli, To była moja pierwsza Szkoła lwowskiej piosenki, Lekcja lwowskiego wiersza. Chciałbym im odpowiedzieć, Chciałbym wyciągnąć rękę, Chciałbym im podziękować Piosenką za piosenkę. Zostawić ją we Lwowie Na zawsze. Tak marzę skromnie. Tak sam bym wybrał - gdyby COŚ miaro zostać po mnie. To mi marzenie miłe, To mi nadzieja cała. Ach, potomności - jak wołać, Abyś mnie dosłyszała? -------------- Rozmowa z kolegą 1. Kolega, powiada: Ta dam sy na piec I bryz! - do Tamizy się rzucę. Albo coś sobie zrobię - ta tu nie ma hec. Ta ja już do Lwowa nie wrócę. Kolega powiada: Tak skończę z tym raz, Samobójstwo sy chyba odbiery! A ja mu powiadam: Na to zawsze jest czas. Denerwują się tylko frajery. Powiadam mu - owszem, ino nie śpiesz się z tym. Bo widzisz - powiadem - ja wim. Nie wim jak, i nie wim kiedy, Nie wim jaka to sprawi moc, Ale wim, że ja we Lwowi bedy. Coś mnie mówi w każdą noc. Nie wim kiedy, nie wim którędy Będzie droga do Lwowa szła, Ale wim że ja tam jeszcze siędy W Stryjskim Parku, któregoś dnia. Bo mnie mówi coś - mój "Jóźku, Ino nie śpiesz się - i pomaluśku". I już nic więcej nie powie, Tylko cicho tak, blisko tak brzmi. Mówi "Jóźku - ty będziesz we Lwowie". A jak mówi tak - to chyba wi? 2. Kolega powiada: Ta popatrz się sam, Ta sIedzą we Lwowie Sowieci! Ta jak ja się w życiu pogodzić z tym mam? Ta to największa putęga na świeci! Ta kto z nimi wygra? Ta strach na mnie padł, Sam pomyśl - kto Lwów im odbierze? A ja mu powiadam: A wieleż to lat, Jak mówiłeś tak o Hitlerze? A gdzie on jest dzisiaj? Co stało się z nim? Ja nie chcę nic myśleć - ja wim. Nie wim jak, nie wim kiedy, Nie wim jaka to sprawi moc, Ale wim, że ja we Lwowie bedy. Coś mi mówi w każdą noc. Nie wim kiedy, nie wim którędy Będzie droga do Lwowa szła, Ale wim że ja tam jeszcze siędy U Atlasa, któregoś dnia. Bo mnie mówi coś - mówi - "Jóźku, Tylko nie bój nic - i pomaluśku". I już nic więcej nie powie, Ale taki mam gorąc we krwi - I już wim że ja bedy we Lwowie. Bo jak mówi tak - to chyba wi?! 3. Kolega powiada: Bałakaj sy zdrów. Ty sicher tak gadasz na grandy. A ja już mam dosyć gadania i słów I nadziei... i tej propagandy... I na to dopiero zalała mnie krew. Bo ja jestem raptus i nerwus. Bo ja jestem straszny, jak chyci mnie gniew. Powiadam mu: Tak?! No, to serwus! Powiadam mu: Tak?! To ty whisky pij sam. A po mordzie we Lwowie ci dam. Nie wim jak - i nie wim kiedy, Nie wim jaka to sprawi moc, Ale wim że we Lwowie bedy! Mnie coś mówi w każdą noc. Nie wim kiedy, nie wim którędy Będzie droga do Lwowa szła, Ale wim że ja tam jeszczę siędy Z tym kolegą - - jakiegoś dnia. Bo mnie mówi coś - mówi "Jóźku, Tylko trzymaj się. I pomaluśku". I to już - cała rozmowa, Ale więcej nie trzeba mi. I już wim, że ja wrócę do Lwowa! Bo jak mówi tak - to chyba wi?! -------------- Syn l. Żeby nie szukać daleku - Tak myślę dziś akurat* - Moj tatu, jak był w moim wieku, To ja miał już z piętnaście lat Tu kiedyś mi się w nocy przyśnił, Że ulicą my szli - on i ja - I znajomym się kłaniał i przed każdym się pysznił Że syna dużego ma... Nagle we śnie mnie spytał: Czemu ty nie masz syna? A mnie Żal taki chycił, aż mnie targnął ze snu. Jabym chciał... tylko z tym się cały dramat zaczyna. Dajmy na to, że mam... że urodził się tu - Jak ja mu powiem, jak wytłumaczę Zapomocą słów - Co to jest Polska i co to znaczy, Że tam jest Lwów? Jak mogę żądać od małego dziecka, By zrozumiaro co to jest Gródecka? I że jego tato Ż}je tylko na to, By tam być znów? Jak ja wyjaśnię mojemu synowi, Co jest Swięty Jur - Gdy zachód słońca niebo różowi A on wśród chmur? Co to są precli na Hetmańskich Wałach? Spacer z dziewczyną po Czartowskich Skałach? Taż on jak obcy będzie mi rósł, Ta guzik zrozumie i szlus! 2. Ani biciem nie wskóram ni krzykiem.- A zresztą - ta za cóż go bić? Ze mój syn będzie już Londyńczykiem? Ta nie może inaczej być. Jak o Corsie będziemy mówili, Naturalnie, że będę zły - Dziecko sobie pomyśli, że to jak Piccadilly. Picadilly do Corsa! Kudy?! I to ciągle już będzie ta sama historia, Ze my oba będziemy z innych miast, z innych stron. Jego świat, jego miasto, będzie Earls Court, Victoria, Oxford Circus, Swiss Cottage i ten South Kensington... Weźmy na rozum - jak on ogarni Najprostszą rzecz: Że dajmy na to "Pogoń" i "Czarni" - Co to był za mecz! Jego sensacja - Chelsea z Arsenalem. A ja mu tłumaczę coś poza futbalem - Ze Wacek Kuchar! Ze Garbień i Bacz! A dziecko się zlęknie i w płacz. Jak mu zabronisz, jak mu nie pozwolisz - Rośnie jak dąb - Ta don't speak english! Ta speak to me polish A on ani w ząb. jeszcze się ojca rodzonego wstydzi, Że po angielsku mnie niebardzo idzi. A dać mu w ucho - to to nie jest fair. Bo on jest mod. A ja skwer. 3. Znam babę co chce mnie dla siebie... Angielka, tu, na Golders Green. Po ślubie chce zaraz mieć baby. Gwarantuje, że będzie syn. I powiada, że jak to się uda - (Niby to taka sztuka, żejoj...) - To już mnie rząd angielski nigdy stąd nie wysiuda, Bo mój syn będzie British boy. Ja jej mówię uczciwi - ja tu jestem chwilowu. jeszcze dzień, może miesiąc, może rok, może trzy. Jak ta droga jedyna mnie otworzy się znowu, Nic mnie tu nie zatrzyma, ni twój rząd, ani ty. Memu synowi tak wytłumaczę, Bez wielu słów: Nic nie istnieje i nic nie znaczy, Jest tylko Lwów. Już nie ma świata, Anglii, ni Londynu, Teraz do śmierci ty ze mną, synu - Albo niebożę, nic nam nie pomoże - good bye, bądź zdrów. Jak ja to powiem własnemu synowi - Ze to taki mus? A on Brytyjczyk - obcy we Lwowi. Jabym to zniósł?! Niedoczekanie takiego szczeniaka, Żebym ja syna miał a nie Lwowiaka! Ot, dusza rozdarta. Nie mam bękarta. I żal mi. I nie chcę. I szlus. Ostatnia piosenka napisana dla Szczepcia. Szczepcio nie zdążył już zaśpiewać jej w "Szóstce", wyjechał do kraju, chory, z nadzieją, że polskie powietrze, chleb i woda go wyleczą, i że wolno mu będzie pojechać do Lwowa. Umarł niedługo po powrocie, piosenka nigdy nie była wykonywana. Chciałem by została jego własnością. Wnuczka Mam jeszcze w uchu śpiewny jego głos, Co się zacinał czasem niespodzianie. Miał szare oczy i Cyranowski nos I ślicznie grywał na fortepianie. w kawiarni siedział, czarną kawę pM A wiersze pisał w fotelu fryzjera Mówili o nim wszyscy, że to był Ostatni cygan z Bohemy Murgera. Kiedy umierał, już nie był młody, Już nie czytano go, już wyszedł z mody. I był czas wojny - i zginął po nim ślad. I przeleciało osiemnaście lat - A dzisiaj każdy kto mnie spotyka Powiada: - Boże - wnuczka Henryka! Powiada: Boże! - i każda twarz Uśmiechem jasnym złoci się aż. Kto mnie poznaje, w oczach się zmienia, Powiada: Boże - to wnuczka Henia! I z całowaniem do mnie się pcha - Nie, nie dlatego, że to ja - Każdy by życie tu mi umilił, Wszystkie przede mną otwarte drzwi I każdy nieba by mi przychylił! Ach - dziadziu kochany, dziękuję ci. Babcia płakała nie raz i nie dwa Bo on ją zdradzał, niby od niechcenia Ale powiadał, że trudno że ma, Prawa poezji, że to dla natchnienia... Pamiętam, kiedyś, w domu taki strach! - Na tydzień zniknął - i szukaj wiatru w polu! Potem telegram przyszedł - po ośmiu dniach - By go wykupić w Warszawie z Bristolu. "W wojennych gromach, w wojennych dymach, Nikt nie pamiętał O przebrzmiałych rymach. I moze nawet nie zauważył nikt, Gdy on ze świata i z pamięci znikł. A dzisiaj każdy kto mnie spotyka, PowIada: Boże! Wnuczka Henryka! I ten i tamten zaczyna: Ach - - I nagle widzę oczy we łzach. A dzisiaj cały świat - jedna łąka A na niej, jakby kwiatów nasionka Swymi wierszami rozrzucił on - A ja po latach zbieram ten plon - I każda dusza taka mi rada I wszystkie przede mną otwarte drzwi - Każdy mi śpiewa "Gdy Ciemność Zapada..." Ach, dziadziu - jak mam dziękować ci...? W "Kabarecie Hemara" śpiewała tę piosenkę rodzona wnuczka Henryka 25 lat 1. Mówili że semper widelic i że na grabieżach Rzeczypospolitej Mówili że geograficznie Sebastian kultury w Europie. Spiewali że pójdziem jak zabrzmi nam złoty wróg i po wiekach niewoli tej Powstanie jak Filip z popiołów, czy coś w tym rodzaju, jak Feliks z konopi. Jak zjazd legionistów był u Atlasa, to rano o piątej godzinie, Wołali że nie ma Polski bez Lwowa! Śpiewali: "O, mój rozmarynie!" "Że tylko we Lwowie" śpiewali wojskowi i z medalami cywili Ta przyznajcie się sami - to wy tak śpiewali, krzyczeli, pisali, mówili. Ja tak myśle dziś akurat - Ta zlitujcie, zmiłujcie się ludzie! To dopiero dwadzieścia pięć lat A ten Lwów już was duje i nudzi. To dopiero dwadzieścia pięć lat - Jedna chwila rozłąki czy przerwy - Jeszcze po nim nie zatarł się świat, A ten Lwów już wam idzi na nerwy? Nie gniewajcie się, ludzie kochane, Jak was drażni tak, to ja przestanę. 2. Ja czytam gazety, przez radio co dzień przysłuchuję się tej propagandzie - Ze wszystkim się wolna ojczyzna należy, w Wietnamie czy w Kongo, czy w Ghanie. I chce mi się płakać i śmiać, że ten Lwów choleryczny nie leży w Ugandzie, Że my nie Zulusy, że my nie dzikusy, że my wykiwani lwowianie. Tak łatwo zaśpiewać że "tyle jest miast", Jak się kochać to tylko we Lwowie" I "serce batiara" i "moja gitara" i że cmentarz na Lyczakowie. Tak łatwo piosnkami rozczulić się w szynku, przy wódce, przy winie, przy piwi. A dziś w nocy księżyc tam chodzi po Rynku i on tyż tak samo się dziwi. I tak myśli dziś akurat - Czy wam serca zmęczone zakrzepły? To dopiero dwadzieścia pięć lat! Ta co jest? Ta ten Lwów jeszcze ciepły! To dopiero dwadzieścia pięć lat - A co będzie za sto, czy za dwieście, Jak już wy zapomniecie i świat O tym małym zdradzonym mieście? Nie gniewajcie się za te wspomnienia. Jak was drażni, to do widzenia. -------------- Ballada o Białoniu (parafraza piosenki ulicznej) Na Lewandówce, w cichym ustroniu, Gdzie nie dosięga policji moc, Tam twa kryjówka była, Białoniu, Znała ją tylko milcząca noc. U swej kochanki, na Lewandówce, W gaju, na skra.ju podmiejskich pól, Tam się czaiłeś w swojej kryjówce, Ty - postrach Lwowa, bandytów król. Czyja to była zdradziecka sprawa, Kto ciebie wydał w godzinę złą, Gdy żandarmerii zbrojna obława W nocy obległa kryjówkę twą... A on w obliczu zdradzieckiej śmierci, W serce kochanki wbił krwawy nóż, Potem powiada: Teraz mnie bierci, Na życiu mnie, nie zależy już!... Potem go wzięli, skuli w kajdany, Widziała cała uliczna brać - Wiedli go miastem - Białoń schwytany! Teraz już można spokojnie spać. Przyszedł dzień sądu i pomsty pora I szubienicy zazgrzytał hak, Gdy na pytanie prokuratora Sędziów dwunastu odrzekło: Tak. Na Lewandówce, w cichym ustroniu, Twój duch po nocy włóczy się znów. Czego ty tutaj szukasz, Białoniu? Czy na zbójecki wychodzisz łów? A on zaklęty w balladę lwowską On zawiązany w uliczny rym - Czy jest upiorem, czy tylko piosnką - Nie wiem, i jak mi rozmawiać z nim? Jeśli tutaj kto w mroku spotka go, Gdy się widmem wychyli z ustronia - prędko pacierz mów za miniony Lwów I lwowskiego bandytę - Białonia. On największy zbój, groźny postrach twój, Taka moc w nim, szaleństwo i siła... I jednego dnia pękł jak okruch szkła - Gdy go jakaś dziewczyna zdradziła. -------------- Widzisz. Lewicki... (parafraza ulicznej ballady anonimowej z r. 1912) Widzisz, Lewicki, co miłość może. W ciemnej mogile kochanki trup, A ty w kajdanach, pożal się Boże, I szubienicy nad tobą słup. Do twojej celi w mroku się skrada Smutna melodia i spoza krat Tak ciebie żegna lwowska ballada I odprowadza na tamten świat... Dumne serce nie przebaczy, Gdy złamała wierność mi. Wolę zemstę od rozpaczy, Nie "chcę łez - chcę tylko krwi. Już w przysięgi nie uwierzę. Gdy się miłość zmienia w ból, W bezlitosnym rewolwerze Znajdę sześć śmiertelnych kul. A na ulicy Akademickiej Chłopcy, dziewczęta, chodzą ze szkół, W tłumie młodzieży, może Lewicki Kiedyś tak chodził, kiedyś tak czuł - Tak zakochany - na tej ulicy Pyłki by zmiatał sprzed drogich stóp. A dziś, kochanek na szubienicy I w ciemnym grobie kochanki trup. Świat przechodzi do porządku Nad dramatem dwojga dusz, Każdy człowiek bez wyjątku Wkrótce zapomniany już... Tylko czasem z tej zawiei, Z niepamięci, z ciemnej mgły, Ktoś - przypadkiem - ocaleji Tak jak ocalałeś ty... Dawno już nie ma naszego Lwowa, Najlepszych ludzi zasnuła mgła. Jedna ballada anonimowa Jeszcze trzepoce w mroku jak ćma - Ona pamięta ciebie, niebożę, Z twoim nazwiskiem już wzięła ślub. Widzisz, Lewicki, co miłość może... I kto silniejszy, ona, czy grób?.. (melodię do tej ballady ulica lwowska wzięła z piosenki rosyjskiej "Hajda trojka") -------------- Rok uchodźczy Tak bliziutko czasami od śmiechu do łez - "Wczoraj ze mną rozmawiał mój groser - że to takie ciekawe, że w Sunday Express Znowu było o tych Flajink Soser. Że podobno już robi się takie rakiety, Będzie można pojechać na różne planety - Na Saturna - na Wenus - no, sam-żeż pan powidz - A na księżyc to wogóli tak, jak do Brzuchowic - A ja nic, tylko słucham jak durna, A ja oczy mam nagle we łzach, Że tak blisko jest stąd do Saturna, A do Lwowa daleko - że strach. A ja myślę - to dramat czy farsa, Czy to jakaś pomyłka bezbożna, Że rakietą można jechać na Marsa, A pociągiem do Lwowa - nie można. Milion gwiazd lśni na niebie, na tarczy, Coraz bliżej - od kresu po kres - A do Lwowa stąd - życia nie starczy, Tyle lat, tyle mil, tyle łez. Mnie znajome Anglicy namawiają od lat - Czemu ja si sumuję i gryzy - Przecież mogę być British - i otwarty mam świat - I mi nie trza paszportu ni wizy... To przeszkody nieważne, formalności niewielkie Jak ze starej Lwowianki zrobić świeżą Angielkę... Ja zostanę Angielką jak angielska królowa Mnie pozwoli - why not? - jedź, kobito do Lwowa - I już nic - tylko czekam jak durna - Tylko szukam pociągu express - A błyszczące pierścienie Saturna Zapalają się w tęcze mych łez - Mleczna droga na niebie rozsnuta - Kolejowym się mostem rozpina - A na księżyc stąd - jedna minuta - A na Wenus stąd - jedna godzina - Błyski rakiet syczących i głowic Zapadają się w niebo po skraj - A ja dokąd - a ja do Brzuchowic - Na wakacje - Great British... good bye!.. Cóż ja tu wygaduje, jak durna? Zapomniałam, zgubiona w tych mgłach, Ze tak blisko jest stąd do Saturna - A do Lwowa daleko - że strach. -------------- Rozmowa z księżycem 1. Księżyc w Londynie na niebie Zagląda w okno me. w milczeniu patrzymy na siebie Przez chwilę, albo dwie. I nagle dreszcz wyobraźni Przenika mnie na wskroś - Bo słyszę - słyszę wyraźni - Że on do mnie szepce coś: Ta ludzie kochane! Ta Matko Królewska! Taż oczom nie wierzę - to panna Majewska! A pani się patrzy, jak obca na obcego, Jakby pani nie spoznała księżyca lwowskiego! A jak pani na Corsie chodziła szpacerem I na ławce w Stryjskim Parku siedziała z kawalerem I w bramie na dobranoc, jak on panią całował - To kto wtedy w chmurach dyszkretnie się chował? Czy ja tak się zmienił, czy tak się postarzał, Zeby dziwczuk ze Lwowa mnie nie zauważał? Czy ja się tak posunął, posiwiał i zbrzydł? Ach, pani Majewska - faktyczni, że to wstyd! 2. Wstyd chwycił mnie niewymowny, Połknęłam w gardle łzy , I mówię - księżycu szanowny - Ta joj - to pan? To ty? Powiedz mi - niech pan mi powie, Co słychać? Czy pan zdrów? Pan teraz tu? Nie we Lwowie? Pan tyż już - opuścił Lwów? Ta co pani gada? Ta pani Majewska! To szczęście, że ja panią znam od oseska! Taż ja tam Po Lwowie co nocy szpaceruję, Od bramy do bramy, jak pies tak waruję, Od Kopca do Corsa, od Corsa do Dworca, Bez chwili urlopu, jak nocny dozorca. Po rynnach się ślizgam, po dachach się posuwam, I srebrzę i złocę, uważam i czuwam, I w każdym zaułku i na każdym zakręcie Pilnuję tego Lwowa - na wasze przyjęcie! Ja tylko tu na chwilę - bo tam teraz świt - A pani mnie posądza!... Faktycznie, że to wstyd! 3. Więc ja wyciągam ramiona - A on na górze lśni - I wołam jak jakaś szalona: Księżycu!! Powiedz mi! Powiedz mi tylko dwa słowa, Ty mi to wyjaw sam - Kiedy ja wrócę do Lwowa? Czy w ogóle wrócić mam? Ta co za pytanie? Ta pani Majewska - Ta jasne - a wtem jakaś chmurka niebieska Zasnuła go z boku i mrokiem go zawlokła I próżno się patrzę - wychylam się z okna - I deszcz zaczął siąpić i błyszczy się ulica I niebo jest czarne i nie ma księżyca. A ja myślę: Tym lepiej. A ja myślę: Nie szkodzi! On teraz we Lwowie po Łyczakowskiej chodzi. I w każdym zaułku i na każdym zakręcie Pilnuje - sam powiedział - na moje przyjęcie. Już w oknie londyński zieleni się świt. Aja płaczę i śmieję się. Faktycznie, aż mnie wstyd. -------------- Piosenka o cmentarzu na Łyczakowie A mnie tak śpiewem chudzi po głowie, Że lam się został - daleko stąd - Na tym cmentarzu, na Łyczakowie, Małych mogiłek równiuśki rząd - Rząd koło rzędu, drugi i trzeci, Czwarty i piąty - w oczach je mam. Gdzie, dajmy na to. na całym świecie Jest drugi cmentarz taki, jak tam? Listopad sypie garściami liści Na grządki, w których pokotem śpią Małe batiary - gimnazjaliści - Pod czarną ziemią - za siwą mgłą. Śmierć, co po drodze, to kosą zetnie. Po ziemi chodzi z głową wśród gwiazd. Czternastoletnie... Piętnastoletnie... I już im groby zagłuszył chwast. Matka płakała: Czyś ty zwiarował?! Ojciec się gniewał: Czyś ty się wścikł?! Zamknął go w domu, czapkę mu schował. Kolega gwizdnął - i chłopiec znikł. Chłopiec od szewca, chłopiec od krawca, Chudy gazeciarz, różowy skaut Patrzcie się, jaki znalazł się zbawca! Akurat ciebie trzeba na gwałt! Kto go tak uczył? Kto go tak skusił" Jaką muzyką:' Do jakich słów:' Kto go opętał:' Kto go przymusił, Zęby on ginął? Za co? Za Lwów - Kto mu wyszeptał słowo nadziei, Ze on, na zawsze, na wszystkie dni, Do polskie] mapy ten Lwów przyklei dumą arabską... kropelką krwi...? No, moje dzieci - z Nim żartów nima. Spijcie spokojnie w głębokim śnie. Kto wam obiecał, ten wam dotrzyma. Kto was zawołał, len o was wie. To, co jest teraz - to się odmieni. To jest chwilowo To obok nas. A my od dawna przyzwyczajeni Czekać na jutro. Aż przyjdzie czas - Ze Lwowa zczezną ruskie kacapy, l wiatr kwietniowy zatarga mgłą - l Lwów zostanie do polskiej mapy Już. przyklejony - tą waszą krwią. Zakwitną drzewa na Łyczakowie. Na grobach róża będzie się piąć. Niebieskie niebo się zaróżowi Chmurką, co sobie płynie - gdzie bądź. Znowu tam Wysoki błam błękitu - Znowu ten sam. I te same u góry Lwowskie gwiazdy - że je prawie palcami tknąć Tak mi to śpiewem chodzi po głowie. Jakbym słyszała - z daleka skądś. -------------- Trawestacje Adam Mickiewicz Z "Ballad i romansów" Ktokolwiek będziesz w nowogrodzkiej stronie, Ujrzysz za miastem u drogi Kurhan niewielki, a wokół w koronie Kwitnące róże i głogi. Ledwie najpierwszy zaświta ranek, Zanim skowronek zawoła, Bieży codziennie na ten kurhanek Pasterz z bliskiego sioła. I najprzód staje i płacze szczerze I smutnie poziera dokoła, A potem klęka, mówi pacierze I tymi słowy zawoła: Marylo moja, czwarte już lato, Jak w zimnym leżysz tu grobie! w ciąż inną ziemia stroi się szatą, A ja wciąż płaczę po tobie! Czemuś święconą różę zerwała Z kurhanu owego wieczora? Za to ci sroga wyrocznia kazała Przemienić się w postać upiora! Ale mi zbrzydło już życie bez ciebie, Podzielę twój los, nieszczęśliwa, Gdziekolwiek jesteś - w piekle czy w niebie! To mówiąc, kwiat róży zrywa. A wtem się ziemia zatrzęsie dokoła, W kurhanie coś jęczy, coś kwili I na pasterza z grobu zawoła Duch potępionej Maryli. Dnia następnego kurhan rozwarty Święconą wodą skrapiano, I zniknął pasterz z bliskiego sioła I więcej go już nie widziano... Juliusz Słowacki Z poematu "Pan Beniowski" Panna Aniela wyszła przed próg chaty, By się nasycić świeżością poranka, Co się rozedrgał w powietrzu, skrzydlaty, Pryskając rosą ze srebrnego dzbanka Na kolorowe, na wpół senne kwiaty, Co się słaniały, jak gdyby kochanka Warg czekające usteczka, nieśmiałe, Trwożne, a świętą miłością - wspaniałe! Przez tę noc jedną rozkwitła na krzewie, W ogrodzie róża purpurowa, świeża, Zapachem w każdym dźwięcząca powiewie, Piękna jak gest dziecięcego pacierza, Jak w sercach świętej miłości zarzewie. Na powitanie pana Kazimierza, Ku czci kochanków, obsiadły przez chwilę Krzew egzotyczne, czerwone motyle: Więc się Aniela ku kwiatom zbliżyła, Białe po różę wyciągając dłonie, A choć jej róża była bardzo miła - Milszą się zdała na kochanka łonie. Wtem zbladła - dłoń się o ciernie zraniła, Co strzegły różę w zazdrośnej koronie. Ujrzał pan Kaźmierz, jako się na dłoni Białej cenniejsza stokroć róża płoni... A więc po szarpię sięgnął w mig do kieski Lecz ona, z bólu jeszcze walcząc echem I w oczach srebrne jeszcze mając łezki, Już przypinała mu różę - z uśmiechem, Który był święty i taki niebieski, Że mu się jego miłość zdała grzechem Wobec kochania tego, co niepomne Bólów - ma w sobie symbole ogromne! O, Polsko! Póki odstraszać cię będzie Cierń, co do róży zamyka dostęPY, Póki łzy srebrne będziesz mieć na względzie I krwi kropelki i ból cierpień tęPY, Póty się jutrznia Tobie nie rozprzędzie! Choćbyś dłoń miała zaszargać na strzęPY. Sięgnij po wolność poprzez cierniów pęta, Jeśli nie sięgniesz - Polsko! Bądź przeklęta!! Stanisław Wyspiański Z "Wesela" Poeta - Rachel POETA: Bowiem wiedz, bowiem wiedz, Że nie wolno kwiatów rwać. RACHEL: Kole krzew, kole krzew! POETA: Zapał trać, siły trać, Będą łzy, będzie krew: RACHEL: Kole krzew, kole krzew! Ale za to też u łona Jedna róża jest czerwona, Warta łez, warta krwi - Jedna róża purpurowa. POETA: Serce tęskni, dusza śni - RACHEL: Serce tęskni, sen się snowa - POETA: Słowa, słowa, słowa, słowa - Kazimierz Przerwa – Tetmajer Z "Erotyków" Lubię, kiedy kobieta, jak rozkwitła róża, Źrała własnym zapachem, purpurą pijana Słania się u mej piersi i w szale się nurza, A w oczach jej mgła grzechu zachodzi Nirwana. Gdy rozkosz krwawa cierniem przeszywa nam ciała I wytchnień wargom spiekłym pocałunek wzbrania, Ty prężysz krągłe biodra naga i omdlała, A ja wciąż myśleć muszę o łzach - pożegnania.. 1925 -------------- Rymy zwierzęce albo ogród zoologiczny dla dzieci i dorosłych ŻYRAFA Żyrafa ma długądługądługądługą szyję. Nie widziałem tak długiej szyi Jak długo żyję. TCHÓRZ Tchórz Nasmrodził, uciekł, i już, I niby nie zawinił! Odważny by tak nie uczynił. Odważnemu nasmrodzić także nie pierwszyzna, Ale odważny się przyzna. LEW Lew Wpada w gniew, Gdy w pustyni kogo spotka. Ryk wydaje niby grzmot. Uczeni mówią, że to kot. Dziękuję panom Za takiego kotka. ŻÓŁW Ma z wierzchu skorupę A pod skorupą tułów. Z tułowia robią zupę A ze skorupy grzebyki cellullojlilidoli - Llilowe. Ludzie, którzy mu dobrze życzą, Dziwią się, czemu chodzi tak powoli? Wtedy żółw odpowiada z goryczą, Wzruszając skorupą: "Do czego mam się śpieszyć? Żeby prędzej być zupą?". HIENA Umówmy się, że do hieny nikt się nawet nie uśmiechnie. Bo ona żyje z tego, jak kto inny zdechnie. Może to bardzo niedobrze, Gdy na polu kto zdechły zostanie się, Ale co innego, czy kto jest pożyteczny, A co innego uśmiechanie się. WILK Wilk jest kudłaty, kaprawy i zły. Jest bury, Ma pazury, Kołtuny i kły. Chociaż nie każdy ma gust tak wymagający, Np. owce twierdzą, że wilk jest po prostu Porywający. HIPOPOTAM Płynie! Płynie! Hipopotam! Jaki duży! Widać go tam! Wygląda jak krowa, której w jakąś dziurkę Ktoś niegrzeczny wetknął rurkę I nadmuchał nadmuchał nadmuchał. Mówili mu: przestań dmuchać! Ale on nie posłuchał. RAK To nieładnie tak się nagle zmienić, Panie raku! Żeby się ze złości zaczerwienić, Panie raku! Pan jest widocznie w gorącej wodzie kąpany, Panie raku Kochany... WIELBŁĄD Wielbłąd ma garb Taki duży jak arbuz. Taki garb to skarb, Chociaż wołają na niego: o, garbus, garbus! A za to on na nich napluje, A jak na nich napluje, niech uważa, bo to są moi koledzy, więc pożałuje! FLAMING Flamingu, flamingu! Wyglądasz jak atrakcja z dancingu. Taki jesteś biały, Taki jesteś zgrabny, Taki jesteś różowy, Taki jesteś jedwabny, Taki inny niż inne ptaki, Taki - no więc już sam nie wiem, jaki. BOCIAN Bocian bocian zawsze się zaperzy, Gdy się w niego nie wierzy. Ale ja już nie wierzę w bociany, Bo już wiem, że to nie bocian, tylko mój tatuś Ukochany. ZEBRY Zebry Są wymalowane w pasy z czarnej i żółtej febry. Gdyby im dawać chininę Dopóki nie podrosły, Febra może by znikła, Zostałyby białe osły. SARENKA Sarenka Wiotka, delikatna, najgrzeczniejsza panienka, Tylko strasznie płochliwa, czemu? - nie wie Wygląda jak siostra Halama, Nie pamiętam już która, bo jest kilka Halam, W każdym razie sarenkę Bardzo a bardzo pochwalam. ŻMIJA Chętnie się w nogę wpija. Wtedy trzeba natychmiast wypić dużo, dużo wódki, Żeby udaremnić skutki. W ogóle wypić dużo wódki nie jest źle, Czy ugryzła, czy nie. GAZELA Gazela Jest powiewna jak duża ćma Na czterech nóżkach. I jakaś krucha, jak ze szkła, I taka lśniąca, jak haft na jedwabnych poduszkach. Kiedy się do niej strzela, Ma się potem wyrzuty sumienia I kilka kilo mięsa do zjedzenia. SŁOŃ w zooooologu słoń mnie czeka, Trąbą kiwa już z daleka. Ten wiersz nie jest mój. Zabrałem go jednemu poecie. ponieważ z pewnych powodów kiedyś wydawał mi się Najpiękniejszy na świecie. 1935 -------------- Wiosna warszawska (z cyklu Wierszyki żartobliwe) O 11-ej wieczorem ogrody warszawskie Zamykają strażnicy na klucz. Od 11-ej do rana w klatce żelaznych sztachet Wiosna się tłucze. Krzyczy: "Otwórzcie mi! Przelecę przez ulicę" - Krzyczy: "Wypuśćcie mnie. Miasto wiatrem nasycę" - Krzyczy: "Zlitujcie się! Tylko się w okna wcisnę!" - Krzyczy: "Otwórzcie mi!. Tylko zielenią błysnę" - Nie można odemknąć na noc Majowej surowej otchłani, Boby po nocy w ogrodach Włóczyli się zakochani. Całowaliby się, Dotykaliby się, W krzaki jaśminowe Zaszywaliby się. Nie można odemknąć jeziora Czarnych, szumiących liści, Boby po nocy pod nimi Szwendali się komuniści. Noc miazmatami zatruliby, Świętości wszystkie opluliby, W alejach majowych, W krzakach jaśminowych Knuliby. Nie można na wścież otworzyć Pachnącej, wiosennej ogromni, Boby po nocy na ławkach Kładli się do snu bezdomni. Tkwiliby Po wszystkich dróżkach, Śniliby, Że śpią w łóżkach. Poczekajcie wszyscy do rana. Noc majowa niedługa. Rano siedzi na drzewach wiosna niewyspana, Jak zielona mizerna papuga. 1935 -------------- 19 marca 1940* Cisza była w kościele, przerywana jeno Płaczem kobiet. Rycerze stali nieruchomo. Tylko im wąsy drgały w szlochu. Na ambonę Wystąpił ksiądz Kamiński, blady jak opłatek. Przez ramię przewieszony miał bęben żołnierski, W dłoniach pałeczki trzymał. Milczał długo. Nagle Uderzył w bęben werblem żołnierskim - i urwał. I zdurnieli się wszyscy. Znowu dłonie uniósł I znów zagrał na larum - na trwogę - aż cisnął Pałeczki na kamienną posadzkę kościoła I na katafalk zwrócił oczy i zawołał: Panie Wołodyjowski! Wtedy, z niewiastami, Zapłakali rycerze. A ksiądz wołał trupa - panie Wołodyjowski! - wróg w ojczyźnie stanął A ty śpisz? A ty szabli nie dobywasz? Konia, Rycerzu, nie dosiadasz? O, Panie Marszałku! O, Marszałku Piłsudski, O, daleki cieniu, Błękitny, nieuchwytny, Przeinaczony w wspomnieniu - W tej najcięższej, najsroższej przeprawie Wołały Cię krzyki werblów Milknących już, rozpaczliwych. A Tyś miecza nie dobył. Konia nie dosiadł. Nie było Cię pośród żywych. W trumnie pod wieżą Srebnych Dzwonów, W kamiennym lochu leży On, Co sam za życia był jak dzwon, Gdy w serce swoje wziął z milionów Serc - wszystką gorycz, wszystek żal I wszystek hart samotnej mocy I wszystką dumę głuchych nocy I polskich marzeń wszystką dal. I wszystko w sobie stopić urniał W jednego spiżu trudny ton. Ale nikt w Polsce nie rozumiał, Dla kogo brzmi bezsenny dzwon, Dlaczego lampa lśni co noc, Do świtu, w oknie w Belwederze I skąd się bierze owa moc, Że prężą się - jak młodzi porucznicy - I bledną- najstarsi żołnierze, Gdy w oczy patrząc Zmarszczy brwi. O, Panie Marszałku, O, Marszałku Piłsudski. Stertami kwiaty kładli Na belwederskim dziedzińcu - Ziemię znosili, kopiec Sypali Ci na Sowińcu. Serce zanieśli na Rossę. A ciało, jak próżną zbroję Złożyli w krypcie Wawelu. I wrócili - swój do swego, po swoje. I robili wycieczki, I biadali: Ojczyzna! I stawiali pomniki, I krzyczeli: puścizna! I nagle ich było tak wielu Przy puściźnie Twojego imienia. Tę puściznę rozrywali w tłoku Cały rok, dzień i noc, bez wytchnienia, A dla Ciebie - tylko raz do roku - Zostawiali minutę milczenia. I tylko tej minuty - jeden raz do roku - Można było usłyszeć bez niczyjej komendy, Jak w górze - coraz dalej - skrzydła biją w mroku. To odlatał archanioł umarłej legendy. Ale dzisiaj, w przeraźliwym blasku Nieszczęścia, wstydu i klęski, Serca mając trzepocące w potrzasku I szloch w gardle dławiąc niemęski - Gdy wydaje się w myśli bezładzie, W beznadziejnej, nikczemnej obawie, Że już prysły polskie sny o szpadzie, Sny o mocy i sny o sławie - Gdy już tylko szukamy - czyj błąd? Kto był winien? Jakiej komu kary? Kto oszukał i kogo pod sąd? - Jakby dość było takiej ofiary - Kiedy triumf przemocy diabelskiej, Patrzeć każe złu twarzą w twarz - Gdy u tej krypty wawelskiej Niemcy trzymają straż! - Przez łzy nawisłe u rzęs Pytają bezradne spojrzenia - Jaki był w Polsce sens Jego istnienia? Odpowiedź surowa. Ale brzmi najprościej. Jego testament - dwa słowa: Nakaz wielkości. Wielkości - to znaczy: Większe niż los - mieć serce. I być wielkim w rozpaczy. w nędzy i w poniewierce. Nauczyć się - poprzez zło I gwałt dwugłowego czarta, Co znaczy wolność, i co Jest, i co będzie warta. Dzisiaj nie czas na kręte wysiłki, Na sąd, kto winien - o, tamci, czy inni? Każdego błędu i każdej pomyłki My wszyscy, wszyscyśmy winni! Winien jest kłamca, i każdy co wierzył Kłamcy, bo wierzyć było najwygodniej. I każdy, co Polskę swoją miarą mierzył I mniej miał dla niej, a więcej chciał od niej. Kto się dla siebie wymówki doprasza, Niech jeno spojrzy prawdzie w twarz: Każde zwycięstwo jest nasze I każda klęska jest nasza. Nasz, wspólny, jest honor. I każdy Grzech, każdy błąd - jest nasz. Oto jest nakaz wielkości. My już nie mamy wyboru. My już musimy po wieczność wieczności Żyć według jednego wzoru. Oto ślub nasz, Panie Marszałku, Dziś rozbitki miotani przez fale - Jutro będziemy wielcy - Albo nie będzie nas wcale! Albo stanie na gruzach Warszawy Pomnik sławy, łuk zwycięstwa promienny, Albo niech zatkną tam krzyż Na grób. Ale krzyż bezimienny. Ażeby się nie dowiedział Do końca świata wzrok ludzki, Że tu leży naród, którego wodzem, Na próżno - Był Józef Piłsudski. 1940 -------------- Piłsudski* Nie pozostawił tutaj żadnego dziedzica. Wielka to nasza wina, nie do przebaczenia. Imię jego tak przeszło jako błyskawica W chmurach, wysoko. W pobok polskiego sumienia. O, miłości, co sercu każesz jeno zhardzieć, I krzywdzonemu - krzywdzić, i trwać w gniewnej dumie, Że do końca, do śmierci, po śmierci - nie umie Ani przestać miłować, ani przestać gardzić. Zgrzytem na Złotej Bramie wyszczerbił się brzeszczot. Na Bramie niezdobytej, Bramie triumfalnej. O, trosko bez nadziei, czułości bez pieszczot, Wiedziałaś, że nie zdzierżyć - Tej Sile Fatalnej. Została w nas ta siła fatalna, co w końcu Wciąż nas aniołów strąca z wysokiego nieba, I strąconych przerabia na zjadaczy chleba - Wciąż tęskniących do słońca. Wciąż ślepnących w słońcu. (Londyn, 1943) -------------- Wigilia Dla Toli Korian Świat między nami, Noc między nami. Śnieg. W śniegu zbłąkany, W mroku ścigany Zbieg. lica pobladłe, Oczy bezradne Wzniósł W niebo nad głową, W pustkę lodową, W mróz. Noc między nami, Świat między nami - Drżącą - Na wysokości, W czarnej ciemności - Błysło - Niebieską iskrą, Kroplą ognistą, Lśniącą Gwiazdą. I słyszy: Noc szumi - w ciszy - Wisłą. * Gdzieś, za światem, za nocą, Pasterze w strachu dygocą, Nawołują się, wstają, Blask dziwny widzą, bredzą, Nie wiedzą, nagle - wiedzą! Śpiewają! I wtem anielskie chóry Chmurą zlatują z góry I w dłoniach lilie niosą. Panna Dziecko utula A już Heroda Króla Ściga Śmierć z kosą. Sponad lichej stajenki Zorze, świetlane pęki, W ciemne niebo wytrysły. A oto trzej Królowie - Ach, mąci się w sercu i w głowie Od szumu - Od szumu Wisły. * Tutaj, naprzeciw siebie, Zbieg samotny na ziemi, Gwiazda samotna w niebie, Oboje niemi. A ta daleka rzeka Tak blisko, tak blisko szumi. I już serce człowieka Sprostać nie umie Gwieździe, rzece i niebu, I wspomnieniu, co je rozdarło. I umiera tej Nocy. Ach, który - Któryż to raz już umarło? 1944 -------------- Bazie Tam, na wierzbowej witce kwitną srebrne bazie. Niebo jest tak niebieskie jak na złym obrazie. Nagle błyskać zaczyna siwy z dachu sopel Siedmioma kolorami brylantowych kropel. Z wywieszonym jęzorem wiatr, Burek kosmaty Lata jak oszalały od chaty do chaty. A chmurki białobure na niebie - jak bazie, A niebo tak niebieskie jak na złym obrazie. Ujrzysz je na obrazie i zdziwisz się: gdzie-bo Możliwe jest naprawdę tak niebieskie niebo? * Ach, w Polsce! Na Wielkanoc! Słońce się rozjarza I oczy tak ciepleją i twarze się złocą - I nieważny się staje marzec z kalendarza, Bo Wielkanoc jest wiosną, wiosna Wielkanocą. Baziami kwitnie niebo i wierzba przydrożna I szczęścia w jednym sercu pomieścić nie można I już ludzie do ludzi z życzeniami śpieszą, Swoim szczęściem się dzielą i cudzym się cieszą. * Słońce błyśnie - tak nagle przypomni się wszystko. Wiatr dmuchnie - człowiek znowu wszystko tak pamięta. Bazie kwitną - uśmiechnij że się. Przecie Święta. Nie płacz. Dom jest daleko. Polska wciąż jest blisko. (Londyn, marzec 1945) -------------- Odpowiedź Brzechwie* Jan Brzechwa w "Szpilkach" z połowy lutego Ogłosił wiersz - "Gryps do Jana Lechonia". Choć gryps nie do mnie, lecz mnie do żywego Tak dopiekł sarkazm wiersza i ironia, Jak gdybym usiadł na płonące głownie. Zaraz - wprzód wierszyk przytoczę dosłownie: Kochany Panie Janie, piszę potajemnie, Żeby w porę ten gryps Pan otrzymał ode mnie, Albowiem Pańskie dobro mając na uwadze, Wracać Panu nie radzę. Naprawdę, nie radzę. Tu życie nie dla Pana. Bo czyż wiarę Pan da, Że gorzej tu, niż głosi wasza propaganda? W Łodzi nie ma nikogo. Wszyscy na zesłaniu. ja, z garstką literatów, na twardym posłaniul W łachmanach i w kajdanach, Z "pepeszą" przy mordach, Za karę oglądamy nowe filmy Forda. Głowy mamy golone. Nasz pokarm jedyny To z łebków emigranckich przysłane trociny. Milicjanci nas łapią i pod chloroformem Każą pisać do "Szpilek" i chwalić reformę. Światło, wodę - od dawna skasowano w Łodzi, Do kościoła, rzecz prosta, nikt dzisiaj nie chodzi. Bo tam żandarm sowiecki, przebrany za księdza, Każdego, kto się zjawi, na Sybir wypędza. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. .. U nas, jeśli do baru kto wejdzie na wódę, Od razu wpada konny oddział NKWD, By gościa, jego żonę i ojca i matkę Całkiem nagich traktorem wywieźć na Kamczatkę. W knajpach pełno befsztyków, rumsztyków, kotletów, Podają je oprawcy na ostrzach bagnetów - Nim się człowiek obejrzy, ma bagnet w żołądku. A ryby? Po żydowsku!!! Od piątku do piątku! Mikołajczyk przemawia, lecz podczas przemowy Ma lufę pistoletu przytkniętą do głowy, Poczem go się pakuje za kolczaste druty, Gdzie czeka nań już Kiernik w kajdany zakuty. Takie to u nas życie, drogi Panie Janie, Zatem lepiej dla Pana, jeśli Pan zostanie. A gryps ten proszę spalić! Tuwim jest uparty! I na pewno pomyśli, że to tylko żarty. A mnie... Pan sam rozumie: postawią "pod ściankę" - Rozstrzelają, powieszą i zrobią rąbankę. * * * Lechoń daleko. Ja bliżej, po drodze. Lecz Lechoń zdąży odpisać niebodze, Niech mi pan Brzechwa za złe nie policzy, Że ja się włączę do tej konwersacji. Gryps, acz nie do mnie, wszystkich nas dotyczy, Wszystkich poetów polskiej emigracji, Którym do kraju tęskno - a nie śpieszno, Chociaż pan Brzechwa z ironią prześmieszną Wykpiwa, szydzi, w parodię obraca, Że nasza "Greuel-propaganda" - bzdura, Kiep, kto nie wraca, i tchórz, kto nie wraca, Żeby pracować w narodzie, z narodem, Kiedy już w kraju pełna wolność pióra, Sumienia, prasy - najlepszym dowodem "Szpilki"! Satyra, swoboda, odwaga, Nieskrępowanie, z jakim tam się smaga Sanację, faszyzm, warszawskie powstanie, Armię Krajową i W Brytanię, Turka nie Turka i Persa nie Persa, Komorowskiego, Maczka i Andersa, Arciszewskiego, starego landlorda, Ba, nawet filmy pułkownika Forda!... A my tu w strachu. że w kraju tortury, Że NKWD, że ucisk cenzury, Że tam kościoła nie ma, ni befsztyka, Światła, humoru, wódy ani wody, A patrzcie - "Szpilki": Dowody swobody, Bo nie krępują Brzechwy satyryka!... * Panie poeto, co w kraju Traugutta, Okrzei, Ziuka i księdza Skorupki, Stajesz w obronie jakiegoś Bieruta, Wykpiwasz wrogów jakiegoś Osóbki I to ci starcza za wolność! I taka Twoja poety duma i Polaka - Drwisz z emigracji, że ~ was i sznycel, I kościół pełny, i już w szafie kiecki. A nasza groza - że sowiecki szpicel Węszy po kraju. że żołdak sowiecki Butami depce krwawy bruk Warszawy, I że to znaczy: " Triumf słusznej sprawy". Jeśli tam wolność sumienia i słowa, Jeżeli taka odwaga cywilna, Napisz - co myślisz o Polsce bez Lwowa? Napisz- co myślisz o Polsce bez Wilna? Ten tylko temat nas wszystkich obchodzi. O tym bym pisał, gdybym też był w Łodzi. Wolność sumienia? Niech pan nas przekona! Wolność poezji, wśród wolności mnóstwa? Niech pan napisze, że linia Curzona J es t linią zdrady i linią oszustwa, Z którym się nigdy nikt żywy nie zgodzi! Bo ja bym pisał tak, gdybym był w Łodzi. Prawem poety, z poety swobodą - Jeśli ci nikt tam swobody nie broni - Napisz, że polskiej wierności nagrodą Jest krzywda taka, że gdy wspomnieć o niej, Pióro rwie rękę, samo ręką wodzi - Ja bym tak pisał. Dlategom nie w Łodzi. Bo jednak - czujesz, jak każdy z nas czuje, Komu w rękę los dał pióra ostrze? Jeśli nie czujesz - to ci gratuluję. Jeśli nie śmiesz - to ci nie zazdroszczę. Lecz nie kuś, by się kto wracać ośmielił I z tobą podłość albo hańbę dzielił. Różne bywają w świecie demokracje. Nie wierzysz w naszą- to mi waszej dowiedź. Twój wiersz, na całą polską emigrację Dziś ja rozgłaszam - jeśli mą odpowiedź Z kolei wasze przedrukują "Szpilki", Oświadczam: Wracam, nie czekając chwilki. Słowo się rzekło, stanęła umowa. Lecz jeśli wam się nie uda zamiana - Pisz, łódzką ciesząc się wolnością słowa, "Satyry na prezydenta Trumana". Ale się nie pchaj z nędzną swą ironią Do tych, co ciebie - choć wbrew tobie - bronią! 1946 -------------- Monte Cassino W ciszy, w złotawym szkle Nieruchomego wieczoru, Zmierzchem majowym, na cle Czarnych ruin klasztoru, Przez rumowisko i gruz Szedł chłopiec w mundurze, Z orzełkiem na czapce. I niósł Książki i róże. Oczy zapadłe miał w głąb W twarzy sczerniałej od kurzu. Krzyk ludzi, świst kul, ryk bomb - Już spłynęły po wzgórzu. Wieczór majowy rósł Błękitem i srebrem w górze. Chłopiec zmęczony niósł Książki i róże. Kula złamała krzew Ledwie rozkwitły. Kwiaty, jak żywa krew, Więdły na polu bitwy. Leżały w pyle i szkle Stare foliały. Niósł je, ratował je, By nie zmarniały. Ach, idziesz już tyleset lat. Drogi się plotą jak wstążki. Jużeś tylekroć padł, I wstawał, i znów szedł przez świat - w twym ręku róże i książki. ilekroć ocalisz je - One ciebie ocalą. Burza zagładą tchnie, Wicher pożogą dmie, Gwiazdy na niebie się palą. Światy walą się w gruz. Aż majową, wieczorną pogodą - Bóg nad tobą. I widzi, żeś niósł Księgę starą i różę młodą. 1946 -------------- Chopin Na skos, przez ciemne okno Wawelskiej baszty, pająk Rozpiął jedwabne nici Jak koronkę melodii Srebrem połyskującą I drżącą w czarnym niebie Kropelkę światła łowi - Gwiazdę daleką. Olchy nieruchome mokną W czarnej zielonej wodzie, Brzozy bieleją w mroku Nad śpiącą stojącą rzeką. Mgłv się wloką wśród pni, Mgły na polanie tańczą, Śpiewają kołysankę, Dłonie bledziutkie kładą Na mogiłę powstańczą, Samotną. Boże - kto Ciebie nie czuł W Ukrainy polach - jadą Srebrni rycerze. Skrzydła U ramion mają sokole. Koń pod rycerzem biały, Koń biały prowadzi w step, Koń nurza się w zieloność, Jak łódka biała brodzi Wśród fali traiw i bodiaków, Pośród kwiatów powodzi. Koń biały pochyla łeb Nad drewnianym barłogiem. O, sławo, przyszłaś za późno. Patrzą gasnące oczy, Śmierć stoi w drzwiach. Ode drzwi Z buławą w ręku kroczy, Buławą żegna. O, sławo, Zawsze przychodzisz za późno. Zawsze przychodzisz za późno. A idą posępni, A grają im dzwony Ze wszystkich kościołów, A grają im dzwony Żałobne. A grają im dzwony Ze wszystkich kościołów, A szumią, łopocą szarfami przyczołów Chorągwie, proporce Pogrzebne. Śliwo niedobra, właśnie Pora była zgasnąć... Teraz wiatr od ogrodu firanki rozchyla, Zielono do księżyca odbłyska posadzka. List przyszedł dzisiaj rano, A pani Słowacka Już go na pamięć umie, Lecz raz jeszcze czyta. Siedzi z listem po ciemku, Do piersi przytula, A list w dłoniach rozkwita A list szumi w głowie. List z Paryża - od Jula - Jakże teraz gasnąć? Zielono do księżyca Połyska posadzka, Wiatr od góry zamkowej Firanki rozchyla. W kamienicy, we Lwowie, Płacze pani Mochnacka. Napisał jej Maurycy O śmierci Kamila. Wiem, że wróceniem moim lat bym ci przysporzył. Mów, matko, gdy spytają, czy twój syn powraca - Że syn twój na sztandarach jak pies się położył I choć wołasz - nie przyjdzie. Oczy tylko zwraca. Świeco niedobra właśnie Pora była gasnąć. Chwieją, się, chylą się, świecą Złote płomyki, Jeszcze chwila - ulecą Na podmuchu muzyki - Zawirują, zakręcą Razem z muzyką twarze, Ramiona obnażone, Atłasowe krawaty, Te płomyki - i panie, I panowie, i kwiaty - Ważki srebrne, błękitne - Wspomnienie i przeczucie - I dumka ukraińska - I francuskie pasaże - Wszystko w jednej minucie Walca - w jednej minucie - Ktoś stanął przy fortepianie, Ktoś szepnął: "On vous adore"... On vous adore. Ach, czemu To nie Marysia Wodzińska?... Na próżno serce truciznami poim, Kochanko pierwszych dni- Znów jestem twoim. Daj mi wstążkę błękitna, Oddam ci ją, Bez opóźnienia. Albo daj mi cień twój Z giętką twą szyją - Nie, nie chcę cienia. Bywałemja od Boga nagrodzonym Rzeczą mniej wielką: Spadłym listkiem Do szyby przyklejonym, Deszczu kropelką. Siąpi deszcz mazowiecki. Szepce, pochlipuje, Deszcz zgrzebny, kapuśniaczek Cichutki. A malutki pastuszek, W szarym worku na głowie, Ociekający wodą, Podśpiewuje Pajęczynę piosenki - Oj, da dana, oj, dana - Taki wicher, ulewa, A to idzie i śpiewa - Oj, dana - Taka bieda na dworce A ty śpiewasz niebogę? Ach, Delfino - Delfino - Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły I coś tam klaszcze za borem. To słowiki - W leszczynie - W leszczynie - W Antoninie - Wieczorem. Gdzie to? Gdzie to? Gdzie to wszystko? Książę pan tak łaskawy - Księżniczka taka śliczna. A on był Nauczycielem muzyki. Słucha król piosnki słowiczej, Słucha w Gródku, na chłodzie, do rana. Od tej nuty tajemniczej W trzy dni, królu, śmierć tobie pisana. Tak się sama układa ballada - Kaszel rwie się z piersi suchotniczej - Król Polaków na piosnkę słowiczą zapada. Król Polaków umiera od piosnki słowiczej. Gdzie to? Gdzie to wszystko? W tej muzyce zostało Na zawsze. W niej mgły cieńsze, Noce zieleńsze, gwiazdy Jaskrawsze. W niej lilie bielsze, Słowiki śmielsze, oczy Kobiet gorętsze, W niej rycerze prawdziwsi I aniołowie tkliwsi I dziecięce kolędy świętsze. W niej Bóg bliższy, step szerszy, W niej czarnoksięskich wierszy Rzewniej sza kantylena. W niej żywsze zostało, Niźli za życia, ciało Szopena. Człowiek spłonął jak świeca. A płomień uleciał ptakiem, A płomień frunął aniołem, Ognia niebieskim słupem, Ognia srebrną kolumną, Nad trupem, nad popiołem, Nad fortepianu trumną W niebo - I stoi w oknie Wawelskiej baszty Gwiazdą wyniosłą. Leci liście z drzewa, Co wyrosło wolne. Gwiazda nie zagaśnie. Ponad smutnym drzewem Wieczna - świeci w górze. A to Polska właśnie. 1949 -------------- Rozmowa Od początku do końca Byłem przy tej rozmowie, Wszystko państwu powtórzę, Wiernie, słowo po słowie, Nic nie ujmę, nie dodam, I nie zmienię porządku, Tylko powiem tak, jak się Zaczęło od początku, Gdy w poczekalni - niby Swobodnie i niedbale - Siedział pan Bierut, we fraku, Z czarną krawatką - ale Zdenerwowany - w rodzaju Hamleta albo Fausta. A wtem adiutant otworzył Drzwi i szepnął: "Pażausta". Pan Bierut frak obciągnął, Trochę mu zbladła mina, I wszedł do gabinetu Towarzysza Stalina. * Uniósł się wpół za biurkiem Stary życzliwy witeź. "A, wot ken aj du" - powiedział - "For ju? - powiedział - Saditieś". Papierosy podsunął, Sam zapalił. I czeka. A pan Bierut nic. Milczy. Widać jakby odwleka. "Ot, durak ja - powiada - Przez całą drogę wewnętrznie Układał ja, jak zacząć - A teraz mnie niezręcznie. Sprawa - mówi - drastyczna. Mam kłopot. Z moją donią. Z Polską, znaczy. Poważnie Martwię się - mówi - o nią". "To dla mnie - mówi Stalin - Niespodzianka prawdziwa. Kłopot z Polską? Toż ona Notorycznie szczęśliwa?" "Szczęśliwa jest, musowo, - Rzekł Bierut. - Tylko humor Straciła, bo się nagle Zakochała na umor". "Nu, tak co za tragedia? Toż miłość uszlachetnia, - Mówi Stalin - a ona, Przepraszam cię, pełnoletnia? Toż miałbyś kłopot z donią, Gdyby była frywolna, Kokietka, do uczucia Głębokiego niezdolna". A że się zakochała W przyzwoitym chłopaku - Nie chcę być niedyskretny - W kim to?" - "W Rokossowszczaku". Umilkł. A Stalin siedzi I nic. Papierosa pali. I nic. Tylko w biurko bębni. Więc Bierut mówi dalej: "Do wczoraj tyle o nim Wiedziała, co z nazwiska. Że on podobno z polskiej Familii. Znaczy, z bliska. Raz tylko się spotkali, Żeby powiedzieć ściśle, Gdy on na czele armii Zatrzymał się na Wiśle, A za Wisłą, w Warszawie, O kilometr od niego, Krwawiło się powstanie Faszyzmu warszawskiego. Dogorywało w burżu - Azyjnej desperacji, W zmaganiach z ariergardą Niemieckiej demokracji. A on, z bronią u nogi - (On Polak) - stał za Pragą. I czekał aż się ogień Dopali. I z rozwagą - (On Polak) - przez lornetę Obserwował zza Pragi, Aż zobaczył wiatr w strzępach Powstańczej białej flagi I wyczekał, aż niebo Ostatnią salwą błysło I zgasło. Wtedy zrobił Radziecki cud nad Wisłą. Ocalił lud i miasto, Które czekało cudu - To znaczy, to co postało Z miasta. I z tego ludu. Tyle ich znajomości. I nagle, z jasnego nieba, Po tylu latach - taki Grom. Uczuciowa potrzeba. Taki dur, taka miłość - Że proszę, że się zżymam, Wprost perswaduję - a czuję, Że dońki nie utrzymam". A Stalin w biurko bębni. "Ot mnie - mówi - nowina. Rokossowski - powiada - Toż on u mnie za syna". "Ja też - powiada Bierut - Przyszedłem jak do ojca, W swaty. I w pas się kłaniam - Odstąpcie nam mołojca. On sokół, on watażka, A krasny jak gagodza. A u mnie w sam raz wakans Na naczelnego wodza. Bo ten Żymierski, faktycznie, Gienierał do kołchozu. Rola, że z przeproszeniem Szkoda na nią nawozu. A Rokossowszczak - ataman. Kraj już radością huczy. A parę słów komendy Po polsku - to on się nauczy". "Zaraz - powiada Stalin - Straszny z ciebie zapałek. On mnie wierność przysięgał. On sowiecki marszałek. Mój gienierał. To jakżeż Ma wodzem być w suwerennym, Znaczi się, niepodległym Wolnym państwie ościennym? Serce, sercem - powiada - Sercem nie szukaj sensu, Ale nie było na świecie Takiego precedensu! Nu, chwała Bogu, że dotąd Polska i Związek Radziecki Żyj ą w braterskiej zgodzie I w przyjaźni sąsiedzkiej - Ale wypadki chodzą Po ludziach - nu, w przyjaźni Bywają zadrażnienia. Nu, niech się co zadrażni - Nu, drobiazg, nu, incydent - Coś gdzieś się może zderzyć - Sam widzisz, że nikomu Nigdy nie można wierzyć, Sam popatrz - taki Tito. Przyjaciel. Co przyjaźń warta? Chował ja go na syna, Dochował się bękarta. Niech zajdzie coś takiego, I nieszczęście gotowe. Wasz wódz - będzie znał moje Tajemnice sztabowe, Wywiad, plany, sekrety, Fortyfikacje, budowle - Od razu ja przed wami Bezbronny jak niemowlę... Wasz wódz - a mój gienierał. Od razu on w rozterce. Pomyśl - toż chłopcu może Pęknąć żołnierskie serce! A jeszcze zagranica Zapyta, o co chodzi? Was kocha - a mnie wierny?... Mnie słucha - wami dowodzi?... I ty chcesz, bym ja na to Narażał Rokossowszczaka?" "Nie wiem - odrzekł Bierut - Czy trudność jest aż taka. W młynie historii wszystko Już było, już się przemełło. Potrzeba precedensu - Jest przecież król Jagiełło. On też wżenił się w Polskę I w sposób przyjacielski, Przez unię personalną Zrobił anszlus lubelski... A co do zagranicy, Także nie jestem pewien, Czy to ich co obchodzi... Załóżmy się, że pan Bevin Na drugi dzień po fakcie, Powie wyraźnie całkiem, Że to jest Polish biznes, Kogo chcą zrobić marszałkiem". Tu Stalin nie wytrzymał I mówi zły i chmurny: "Zmiłuj się, co ty gadasz? Pan Bevin nie taki durny!" "Durny - rzekł Bierut - nie durny, Czy cwany, czy nie cwany, Ale na Piśmie Świętym Praktycznie wychowany. A Pismo Święte powiada: Jak miłość przydusi mołojca, To jego prawo rzucić Dom i matkę i ojca. A nie pisze tam nigdzie, Nie ma takich podziałów, Że to się szeregowych Dotyczy, nie gienierałów. Przeciwnie, gienieralicja, Z taką samą sielanką Rzuca wszystko - i świata Nie widzi za bogdanką". "Ach, kochliwe - rzekł Stalin - Kochliwe te Polaki. Ot, romansowy naród. I ty - mówi - także taki. Jeszcze rok, dwa - powiada - Posiedzisz w tej Warszawie, To między Polakami Sam mi się spolszczysz... prawie..." I zmarszczył brwi. A Bierut Jakby na węglach siedzi. "Idź - mówi Stalin - do Tassa. Niech Tass da na zapowiedzi. Ale stawiam warunek, Że musisz zrobić coś, by Wyraźnie Tass ogłosił, Że to na wasze prośby! Zęby to było jasne Jak dwa a dwa jest cztery. Bo Anglia z Ameryką, Podejrzliwe cholery - Nie uwierzą, aż czarne Przeczytają na białym, Że wy mnie uprosili Romansowym zapałem. Dopiero jak to w druku Zobaczą tak podane - To uwierzą, że zgodnie Z prawdą - bo drukowane". * Bierut zerwał się z krzesła, W ukłonach aż się miota. Ale Stalin wciąż chmurny. "Ot, ja - mówi - despota. Ot, ze mnie - mówi - tyran. Ja z Ameryką, igram, Na Anglię sobie bimbam - A z miłością nie wygram. A przed taką miłością Cudną, niepospolitą - Ja słaby, jak Gołofiernies Ostrzyżony Judytą... Kochacie Rokossowskiego, Nu, to ważna przyczyna. To go sobie zabierzcie. Trudno - straciłem syna". A Bierut rzekł wzruszony: "Odpędź z czoła tę chmurkę. Straciłeś - mówi - syna. Zyskałeś - mówi - córkę". * I z uśmiechem mrugnęli Jak dwie gwiazdki na niebie. I tak ich zostawiłem - Uśmiechniętych do siebie. 1950 -------------- Narada satyryków W Warszawie się odbywa, dziś właśnie, w tej chwili, Narada satyryków. Mnie nie zaprosili. Lecz choć nie zaproszony, ja w tej chwili, duchem, Jestem na tej naradzie. Z nastawionym uchem Siedzę tam, nie poznany. Hemar incognito. Satyryk zagraniczny. Satyryczny Tito. To puste krzesło, które w kącie stoi skromnie, To moje miejsce. Ja tam siedzę. A koło mnie - Co żądło, to ostrzejsze, śmielsze, jadowitsze. Co pióro, to maczane w żółci i w szampitrze. W pierwszym rzędzie - Putrament. Choć pośledni pisarz, Lecz komunista przedni. Więc pisarz-komisarz. Obok Leon Pasternak. Pisarz równie mierny, Lecz w czerwonej chorągwi towarzysz pasterny. A przy nich Iwaszkiewicz. Też się na satyrach Mniej zna, lecz on radziecki Baldureń von Schirach. Amator pacyfizmu i młodzieży pilot. Od dziecka kocha młodzież. I zna ją. Na wylot. Dalej Tuwim. Niestety, zmienił się mistrz pióra, Bo kiedyś miał na twarzy myszkę. Dziś ma szczura. Dalej Jan Yesman Brzechwa, satyryk posępny, Obok Ważyk, towarzyk jego nieodstępny I Gałczyński, Konstanty7 z duszą Ildefonsa. Co kiedyś kąsał, liże. Co lizał, dziś kąsa. Minki ewicz - piękna jego pisarska kariera: Zaczął od pikolaka, wyrósł na kelnera. A tam, z tyłu, Słonimski siedzi wśród czeladzi. Od dawna nic nie pisze, tylko drugim radzi. Gdy proszą: "Pisz wierszyki, fraszki i kawały!" - Żyd wzbrania się. Powiada, że palce zgrubiały. Na szczęście, charakterem, wiedzą i wymową, Reprezentuje dzisiaj mniejszość narodową. Boby naród był w doli iście niebożęcej, Gdyby takich Słonimskich było trochę więcej. A dalej - wielu innych. Wielka ich tu podaż. Wtem ktoś wchodzi na salę. Sam prezes. Sam Włodarz. * Wstali wszyscy. On milczy. W krąg spojrzeniem cisnął, Wzdął policzki jak bania, w oczach krwią zabłysnął, Czoło bardzo zachmurzył. Mówi: "Towarzysze! Mnie po cholerę pisarz, jak on nic nie pisze!" Na te słowa Słonimski zbladł jak prześcieradło. Spadł z krzesła. Ale Bierut - jakby nic nie spadło - Mówi dalej: "Jak pisarz fraszków nie dostarczy, I humorem nie szczeka, i piórem nie warczy, I satyrą nie gryzie - to taki satyrak W sam raz mnie jest potrzebny, jak na udzie czyrak!" (Wspomniał inną część ciała, zazwyczaj nie chudą. Ja sobie pozwoliłem zmienić ją na "udo"). "A tu niebezpieczeństwo, aż wprost monomachia! Drą się polskie szczekaczki z tego - no - Monachia! Każden radio nastawia, każden w kraju słucha I cieszy się, chichota od ucha do ucha, Kiedy taka szczekaczka Rosję-Mać znieważa, Łzy reżym i obraża nawet mnie, Włodarza! Jak mogę, tak zagłuszam - guzik ich zagłuszę! Aż jak się sam nasłucham, jak się tak rozjuszę, Jak mnie już tak rozbestwią jazgotem i wrzaskiem, Że chcę coś odpowiedzieć im w radio warszawskiem, Tak, żeby szlag ich trafił - bo już nie wytrzymam - To guzik mnie wychodzi, bo ja sater ni mam! To guzik odpowiadam i gadam na wiater, Bo ja mam satyraków, co nie piszą sater!" (Inne słowo powtarzał z pasją krasomówną. Ja zmieniłem na "guzik" brzydki wyrazów). "No, Więc żądam, by mnie każden psiakrew inteligent Dostarczał satyryczny miesięczny kontyngent! Wy mnie tyle do kupy piszcie, towarzysze, Ile tam jeden Hemar w jeden tydzień pisze. Uradźcie taką normę! Jak nie uradzicie, To z góry wam powiadam: Gorzkie wasze życie!" Siadł. Tłum zbladł. Wszyscy patrzą w stronę Pasternaka. Więc on wstaje. I mówi: "Moja rada taka: Ja mam pomysł szatański. Niech od dziś ogłasza Nasze radio radzieckie, że odpowiedź nasza, Naj straszniejsza odpowiedź, bolesna i harda, To kompletne milczenie i wstrętna pogarda! Zrobimy tym postrachiem, za jednym zamachiem, Krótki koniec z Hemarem i z całym Monachiem". Już wszyscy chcieli brawo krzyczeć wielkim głosem, Ale Bierut brwi marszczy. Bierut kręci nosem. "Ja - rzekł sucho - rozumiem chytrą radę waszą. Oni się tak waszego milczenia przestraszą, Że ja wam będę dawał mieszkanie, odzienie I sto złotych na miesiąc za samo milczenie? Toż mnie taniej wypadnie, ty chytry bęcwale, Jak wy wszyscy będziecie milczeć - w kryminale!" Wstał, trzasnął drzwiami, wyszedł. Miny towarzyszy Zrzedły. Cisza zapadła. I nagle, w tej ciszy - Ktoś się podniósł. To ja się z pustego podnoszę Krzesła. Stoję przed nimi. I powiadam: "Proszę O głos!" I mówię: "Ludzie - nie bądźcie dziecinni! Ja satyryk nie lepszy, nie gorszy niż inni. Gdy mój wiersz rwie z kopyta, a wasz na pysk pada - To nie moja zasługa ani wasza wada. Gdy mój wiersz wasze wiersze w puch i prach rozpieprza - Ja nie lepszy poeta. Moja sprawa lepsza! Moja sprawa jest sprawą satyry od wieków - Od zarania poezji, od Rzymian, od Greków, Od pierwszych heksametrów i zwrotek i zwrotów, Które zawsze godziły w przemoc i w despotów, Które nigdy nie stały po Tyrana stronie Przeciwko człowiekowi - lecz zawsze w obronie Wolności! To nie talent, nie biegłość, nie zdolność Rodzi trafną satyrę, lecz wojna - o wolność. Wolność słowa i wiary, żartu i sumienia - To jest sprawa, co w ręku pisarza przemienia Pióro gęsie - w miecz ostry. W tym jest jego biegłość, Gdy ostrzem pióra pisze słowo "niepodległość". Ilekroć ostrzem pióra godzi w pierś tyrana - Nietrudna jego sztuka, triumfem rozgrzana, Zwycięska, gdy tyrana aż do krwi ubodła! Wasza satyra zła - bo wasza sprawa podła. Na nic talent poety, gdy on w takiej roli, Że jest obrońcą gwałtu, lokajem niewoli. Kiedy on barbarzyńcy pisze panegiryk - Szubrawa jego sprawa. I żaden satyryk Nigdy na niej nie rośnie i nigdy nie wyrósł! Nie dziw, że dziś z Tuwima satyryczny szmirus! Gdy Słonimski padalec, gdy Tuwim służalec, Nie dziwota, że w babie poezji - zakalec, Że wszyscy w rezultacie, choć palec wysysać, Nie macie o czym gadać ani o czym pisać, Że w was wysycha wiersza brylantowa łaska! To sam Apollo pióro w waszym ręku strzaska I odbierze wam męskość patosu i śmiechu, Aby was impotencją - ocalić od grzechu. Słyszycie?" Rzecz ciekawa - każdy z nich, w tej ciszy - Wie o tym, że tak mówię. I każdy mnie słyszy. I wie o tym, że prawdę mówię im w tej chwili. Choć mnie tam nie ma. Chociaż mnie nie zaprosili. 1953 -------------- Kabareciarz Nostalgia rozmaicie W człowieku się wyraża. Czasem tęsknię do kraju Tęsknota, kabareciarza. Czasem, pod wieczór zwłaszcza, Koło ósmej godziny, Kiedy po całym świecie Podnoszą się kurtyny Z aksamitu i z pluszu, Z brokatu i z purpury - Kurtyna moich marzeń Także idzie do góry, Słyszę dawne piosenki, Wraca tango po tangu I żarty, uśmiechy, rymy, Jakby na bumerangu Tęsknoty, co poleciał W stożek światła jaskrawy I znowu do mnie, w ciemność Wraca - z tamtej Warszawy. Ta Warszawa, co z nami Bawiła się zabawa. W kabaret, była dawną Faszystowską Warszawą - T. j., tak zwie ją dzisiaj Gradiuszczyj cham kałmucki. A za Kałmukiem, pokornie Liżąc chamskie onucki, Tak dzisiaj o niej mówi Poeta, co razem ze mną Kiedyś miał w tej Warszawie Młodość przyjemną, Melodyjną, swobodną, Żartobliwą, zabawną - Uwierzyć trudno, że to Tak dawno, a tak niedawno. W tej Warszawie faszyzmu, Reakcji i dyktatury, Ciekawa rzecz - nie było Nad kabaretem cenzury. Co prawda, formalnie biorąc, W Komisariacie Rządu Był cenzor, safanduła Z urzędu i z wyglądu. On czasem, z przerażeniem Znalazł w skrypcie premiery Ostry żart z Głowy Państwa, Lub coś na cztery litery. Wtedy bladł - przepraszał - I nieomal ze łzami Błagał, abyśmy z tego Zrezygnowali sami. Kto w tej chwili nie widział Poety!... "Ja, proszę pana, Zadzwonię! Do Belwederu! Na Foksal! Do Rajchmana! Do Wałodi! Do Błocia! Do Ignasia! Do Genia! Pan jeszcze nie wie, panie, Z kim pan ma do czynienia!" Więc cenzor brał go na litość, Zagryzał wargi blade, Mówił: "Dobrze, niech będzie. Niech ja stracę posadę". Targ w targ, krakowskim targiem - Myśmy skreślali kawał O d..., a za to tamten, O Głowie Państwa - zostawał. * Pisywaliśmy szopki Polityczne, aż miło - Jak to się żartowało! Z kogo to się nie kpiło! Z Rządu i z opozycji, Z Żydów i z generałów, Z komunistów, z policji, Z endeków i z socjałów, A oni przychodzili Tłumem, hurmą i ławą, Bawili się wraz z nami I bili, ale brawo. A obrażał się tylko, Kto bywał pomijany, A więc niegodny żartów, Albo za mało znany - (Takie mi się w tej chwili Nasunęło wspomnienie - Kiedyś, po jakiejś szopce, Czy po "Pięknej Helenie", Pułkownik L. u Becków Żalił mi się ogromnie: "O wszystkich napisałeś, Psiakrew, tylko nie o mnie!") Faszystowska Warszawa Miała to wielkomiejskie Tolerancyjne poczucie Humoru - europejskie, To, co odróżnia ludzi Wolnych - od niewolników, I odważnych - od tchórzów, I żywych - od nieboszczyków. W faszystowskiej Warszawie Tak to było najprościej: Żart poety był cennym Dyplomem popularności. * Teraz, kiedy już nie ma Faszyzmu, dyktatury, Terroru, pułkowników, Żandarmów i cenzury - Teraz, gdy się już rozwiał Bez echa i bez śladu Smród Ozonu i zaduch Sanacyjnego czadu - Gdy nasz bastion reakcji Przeszedł radziecki remont I zmienił się w prawdziwy Demokratyczny Piemont, Gdy już ta demokracja Zwycięska, wniebowzięta - Teraz chyba jak nigdy Tnie żart, kłuje puenta? Teraz chyba jak brylant W nowej, lepszej oprawie Błyszczy warszawski uśmiech? I dźwięczy śmiech w Warszawie? Teraz kabaret wolny! Szopka nieskrępowana! W szopce widzę - figurka Bieruta! I Bermana! Minca! Tyrankiewicza! Zawadzkiego! Kolego, Że myśmy wtedy nie mieli Takiego Rokossowskiego! Jakiż to byłby temat! Żartów cały tasiemiec! Pomyśl tylko - naczelny Polski wódz - cudzoziemiec! Ach, nie wątpię, że takiej Zabawy prawdziwe fety Święcą, dziś polskie szopki I polskie kabarety. Koledzy kabareciarze, Nawet nie wiecie sami, Jak ja tęsknię do kraju, Do takiej współpracy z wami. * Chociaż - tu na Zachodzie Słyszałem jakieś plotki, Że los dowcipu w Warszawie Podobno nie taki słodki? Chociaż - tu na Zachodzie Krąży taka pogłoska, Że u was gorsza cenzura, Niż tamta... faszystowska... Że pióro wasze złośliwą Porażone anemią, Że sławny dowcip Warszawy Musi się kryć pod ziemią, A co głowę wychyli Nieostrożnie z podziemi, To go po mordzie biją Pięściami kałmuckimi - Chodzi plotka, że nawet Niektórzy humoryści Zrobili się służalczy, Padalczy, uroczyści, Pijani samogonką Sowieckiej grafomanii I wyprani z ironii I z humoru wyprani I takie rzeczy piszą Złym wierszem i lichą prozą, Że widzę ich - przed wojną - Zdjętych wstrętem i grozą, Jak się za głowy łapią I ledwie ze śmiechu dyszą, Czytając to, co dzisiaj Sami - na serio - piszą... * Ach, biedny przyjacielu, Ach, nieszczęsny kolego, Jeśli to prawda - poczekaj - Jeszcze nic straconego. My tu wiemy - ja pierwszy Poświadczyć za was gotów, Że wy tylko ze strachu Udajecie idiotów. Rok jeszcze udawajcie. Potem ja wrócę przecie. I znów zrobię porządek W warszawskim kabarecie. 1953 -------------- Fraszkopis HANNA Przeczytajże... IGNACY Znasz przecie. HANNA Zapomniałam może... IGNACY Lepiej niż ja pamiętasz. HANNA Ja się tak nie drożę, Gdy mnie prosić... IGNACY To prawda. Wiadomo, że Jejmość Nie drożysz się. HANNA Dziękuję za dworską uprzejmość... Miast być prawdziwie wdzięcznym, że posłuchać pragnę. IGNACY Jam niewdzięcznik. HANNA Wiesz, księże, że jak parol zagnę, To na swoim postawię... IGNACY Pogróżek się chwytasz? Więc właśnie nie przeczytam. HANNA Lubię, kiedy czytasz. W oczach wtedy malutkie błyszczą ci iskierki I świecą ci się oczy, jak kotu do szperki, Albo kiedy na wróbla do skoku się skupi. A na ustach masz uśmiech... wcale nie biskupi... IGNACY Pomnij, do kogo mówisz, gdyś osoba świecka. HANNA Tyś jest biskup Krasicki, jam pani Rajecka... IGNACY Bo te pochlebstwa - plewy. A wróbel za stary. HANNA Znam wróbla... Już go świerzbi, żeby okulary Wyjąć... chuchnąć... obetrzeć... i na nos nałożyć... Jeno próżny - więc przody musi się podrożyć... IGNACY Jam jest biskup Krasicki, tyś Rajecka z Rajec. Trudno, to już posłuchaj... tej szperki się najedz. HANNA "Czytaj... i pozwól niech czytają twoi. Niech się z nich każdy niewinnie rozśmieje. Żaden nagany sobie nie przyswoi, Nikt się nie zgorszy. - IGNACY Mam pewną nadzieję. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Niechaj występek jęczy i boleje. Winien odwołać, kto zmyśla zuchwale. Przeczytam - osądź. Nie pochwalisz - spalę". HANNA Ja wszystko chwalić będę. IGNACY To twój defekt wielki. HANNA Powiedz: defekt krytyka, cnota wielbicielki. IGNACY Wczoraj usnąć nie mogłem. Zapaliłem fajkę, Zamyśliłem się trochę. Napisałem bajkę. HANNA Nowa? To niespodzianka! Jakażem szczęśliwa! IGNACY Tytuł: "Jagnię i wilcy". HANNA Dobrze się nazywa. IGNACY "Zawsze znajdzie przyczynę, kto zdobyczy pragnie. Dwóch wilków jedno w lesie nadybali jagnię. Już mieli go rozerwać. Rzekło: "Jakim prawem?". - "Smacznyś, słaby, i w lesie". - Zjedli niezabawem". HANNA Zjedli! Ach, śliczne! Ale - IGNACY Jest więc jakieś ale? HANNA Autor widać zapomniał - IGNACY O czym? HANNA O morale... Zjedli... Z okrutnej bajki moralna pamiątka? Że prawo tam gdzie wilcy?... Nie mogłeś jagniątka Ocalić w bajce? IGNACY Mogłem, miłosierna damo. - Wolałem strachem przestrzec. Ocali się samo. HANNA Domyślam się, kto jagnię... W srogim wilków tłumie... IGNACY Gdy Jejmość zrozumiałaś, cały kraj zrozumie... I będzie w bajce morał, bądźmy bez obawy. Ja wierzę w rozumienie - drogę do poprawy. HANNA Masz może o rozumie pojęcie zbyt duże... Pomnę jedną z twych bajek. IGNACY Którą? HANNA "Nocni stróże". "Miłe złego początki wzrastają z uporu, Zawsze ludzi omamia płochy punkt honoru. Miasto jedno w ustawnej zostawało trwodze: Jan i Piotr, nocni stróże, kłócili się srodze. Piotra wójt utrzymywał, a Jana ławnicy. Więc rozruch w domach, w karczmach, na każdej ulicy, Za mężami szły żony, za starszymi dzieci, Przeniósł się wreszcie rozruch od mieszczan do kmieci. Wojna zatem - i oto przez lat kilkanaście Jan krzyczał: "Gaście ogień!". A Piotr: "0gień gaście!"". IGNACY Pamiętasz doskonale. HANNA Każdy ją pamięta. A treść w bajce nietrudna, jasno rozwinięta, Po prostu przedstawiona, dawno napisana - Nie przekonała Piotra. Nie zmieniła Jana. Nad nimi, jak "Iliady", huf bogów i bogiń - Ci krzyczą: "Ogień gaście!". A ci: "Gaście ogień!". Nie mogą się pogodzić. Choć miasto się spala, Choć rozum nakazuje - cóż im nie pozwala? Honor... Dawna to bajka, a zgody ni znaku. IGNACY To nie wina rozumu. HANNA Ale? IGNACY Jego braku. Daj im czas. Za lat setkę, sto pięćdziesiąt, dwieście, Zmądrzeją nocni stróże. Zgoda będzie w mieście. Żaden pożar im wtenczas nie przekroczy progu - HANNA Warto na to wiek czekać?... IGNACY Warto. HANNA Chwała Bogu... IGNACY Tymczasem - bajka inna. Zwie się "Lew - pokorny". HANNA Ha ha ha! IGNACY Już się śmiejesz? HANNA Sam tytuł - wyborny! IGNACY "Złe zmyślać - źle i prawdę mówić w pańskim dworze. Lew, chcąc wszystkich przeświadczyć o swojej pokorze, Kazał się jawnie ganić. Rzekł lis: "Jesteś winny, Boś zbyt dobry, zbyt łaskaw i zbyt dobroczynny".. Owca, widząc, że kontent, gdy liszka ganiła, Rzekła: "Okrutnyś, żarłok, tyran" - już nie żyła". HANNA Już nie żyła! IGNACY W pół zdania. HANNA Widzę ją - przed tronem Staje - ach, jaka głupia! - z czołem podniesionem, By króla rozweselić... Prawdy mu nie kryje!... Mówi: "Okrutnyś... tyran... żarłok"... IGNACY Już nie żyje. HANNA Błagam, musisz mi przyrzec, że w najbliższy czwartek Tę bajkę przy obiedzie znajdziesz śród swych kartek I przeczytasz królowi... a ja będę z boku Patrzyła, jaką minę robi przy "żarłoku"!... IGNACY Mam być tą owcą?! HANNA Musisz! Ledwie się doczekam Obiadu czwartkowego - przyrzeknij! IGNACY Przyrzekam. Jeśli bajkę przeżyję, to go udobrucham Bajeczką o furmanie i motylu... HANNA Słucham! IGNACY "Ugrzązł wóz. Ani ruszyć już się nie mógł w błocie. Ustał furman, ustały i konie w robocie. Motyl, który na wozie siedział wtenczas prawie, Sądząc, że był ciężarem w takowej przeprawie, Pomyśli! sobie: "Litość nie jest złym nałogiem". Odleciał i rzekł chłopu: "Jedźże z Panem Bogiem"". HANNA Czytasz mi taką bajkę, i aż dziw mnie bierze. Mówisz słowa te same, które na papierze Napisałeś. A słucham, jak mówisz - i oto Ożywają. I widać czarne, gęste błoto - Wóz pakowny, ugrzęzły. I szkapy. Ustały - Dymią, zgrzane. A furman klnie. A motyl - biały - Odlatuje z litości nad szkapami dwiema. Wszystko to chwilę żyło. Było tu - już nie ma. IGNACY A Jejmość wszystko chwalisz. To twój defekt wielki. HANNA Powiedz - defekt krytyka, cnota wielbicielki. IGNACY Dość bajek, wielbicielko. HANNA Jeszcze tylko parę - Powiedz mi o "Kulawym i ślepym"! IGNACY To stare. HANNA Za sto lat będzie nowe, w sam raz, jak na miarę! IGNACY "Niósł ślepy kulawego, dobrze im się działo. Ale że to ślepemu nieznośne się zdało, Iż zawdy musiał słuchać, co kulawy prawi, Wziął kij w rękę: "Ten - rzecze - z szwanku nas wybawi". Idą. A wtem kulawy krzyknie: "Umknij w lewo!". Ślepy wprost - i choć z kijem, uderzył łbem w drzewo. Idą dalej - kulawy przestrzega od wody - Ślepy w bród! Sakwy zmaczał, nie wyszli bez szkody. Na koniec, przestrzeżony, gdy nie minął dołu, I ślepy i kulawy zginęli pospołu. I ten winien, co kijem bezpieczeństwo mierzył, I ten, co bezpieczeństwo głupiemu powierzył"... HANNA Przyszłość w bardzo okrutnej ukryłeś zagadce... IGNACY Mam bajkę wyraźniejszą- zwie się "Ptaszki w klatce". "Czegóż płaczesz? - Staremu mówił czyżyk młody. - Masz teraz lepsze w klatce niż w polu wygody". "Tyś w niej zrodzon - rzekł stary - przeto ci wybaczę. Jam był wolny. Dziś w klatce. I dlatego płaczę". HANNA Ach - w czym kryjesz sekrety bajek twych, mój księże, Ze się dowcip wierszyka z sentymentem zwiąże. Zacznie się żartem... Nagle, z uśmiechu przeskoczy Na sens tak patriotyczny... IGNACY Wytrzyj Jejmość oczy. HANNA Kraj cały oczy wytrze, czytając ten opis Ptaszków w klatce... IGNACY I westchnie: "Ach, cóż za fraszkopis!". HANNA Boć nie było takiego w ojczyźnie od czasu Najpierwszego poety, Jana z Czarnolasu! IGNACY Jejmość jego pamiętasz? HANNA Mój księże biskupie! Piszesz rzeczy tak mądre, a mówisz tak głupie! IGNACY Wczoraj usnąć nie mogłem. Wypaliłem fajkę, Myślałem - gdybym taką raz napisał bajkę Nie wierszem gładkim, jasnym, bystrym - nie do rymu Okrągłego, jak kółka z fajczanego dymu - Lecz prozą, napuszoną... i gdybym w nią wtrącał Wyrazy trudne, obce... i sens w niej tak zmacał, By treść była ta sama, w tym samym pojęciu, Lecz nie w dziesięciu słowach - na stronach dziesięciu! By nikt zrozumieć nie mógł za jednym zamachem I bajkę nie z uśmiechem czytał, lecz z przestrachem, Z pokorą, że on głupi - bo pojąć nie umie, Choć przecie drukiem czyta, nijak nie rozumie! - Wtenczas byłbym dlań mędrcem w tej mitrze księżęcej! Może mniej czytywanym - szanowanym więcej. Tą samą bajką - ile bym posłuchu budził, Gdybym jeno mniej bawił, ale bardziej nudził. Bo Polacy to mają przekonanie płonę Że co zabawne - błahe. Co nudne - uczone. Gdy bajka żartobliwa - nim uśmiech wyszumiał, Każdy powie: "Toć fraszka, bom jaw mig zrozumiał". A że czyta się łatwo, dość rytm rozkołysać - Każdy myśli, że sam też mógłby tak napisać. Chociaż w łatwości - trudność, dla kogo ten popis? Chwaląc mnie - pobłażają... Wyborny fraszkopis... Dziś bawi, jutro będzie niepamięci łupem. Całe szczęście, że jestem poza tym biskupem. Biskupem przede wszystkim. HANNA Gorzkim, zawsze z rana... Ta jedyna kropla żółci, to noc niedospana. O próżny! - a gdzież twoja poetycka skromność? O kapryśny! - poczekaj, co powie potomność? IGNACY Jejmość wiesz już, co powie? Słyszysz dźwięk jej rogu? Warto na to wiek czekać? HANNA Warto. IGNACY Chwała Bogu. HANNA "Chyba Jan Kochanowski za swojego czasu, Gdy ranną pieśń wyśpiewał od Czarnego Lasu, Miał równą sławę w Polsce i tak wdzięczne chęci, Jako Biskup Warmiński za dawnej pamięci. W każdym domu i w mieście i w każdym klasztorze, I w najmniejszym zaścianku i w największym dworze Znalazłeś jego książkę i każdy ją chwytał, Gniewał się lub podziwiał, ale każdy czytał. Ten przytaczał satyry, a ów bajki gadał, I nie było człowieka, co by nie przepadał Za "nowalią warmińską", bo tak wówczas zwano Owe rytmy, co w kolej sobie podawano Od Warmii, w całej Litwie i w całej Koronie, Aż doszły w końcu nawet szlachty na zagonie. I nie można już było ni piękniej zaświecić, I na dworze, choć pańskim, lepiej się polecić, Jak gdy szlachcic potrafił podać wiersz stosownie, Lub z okazji, przytoczyć bajeczkę wymownie". IGNACY Tak, myślisz, że mnie wspomną? HANNA A potem, z oddali, Gdy już wiek wszystkie książki niepotrzebne spali, Gdy już ci uroczyści, zawili, nadęci, Znikną z drewnianych półek i z ludzkiej pamięci - Jeszcze te twoje fraszki, po najdłuższym czasie, Będą, jak złote nitki w spełzłym słuckim pasie, Tak błyszczały - wiek cały nie zdoła ich zniszczyć - Jak tylko szczyre złoto potrafi się błyszczeć. A zwłaszcza jedna nitka, jedna z twego pióra Zwrotka, którą sam wykpić próbowałeś... IGNACY Która? HANNA Boś się zawstydził - że przebrałeś miarę Patosu... Powtórz ją teraz. Za karę. IGNACY "Święta miłości kochanej ojczyzny, Czują cię tylko umysły poczciwe. Dla ciebie zjadłe smakują trucizny, Dla ciebie więzy, pęta nie zelżywe. Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny, Gnieździsz w umyśle rozkosze prawdziwie! Byle cię można wspomóc, byle wspierać, Nie żal żyć w nędzy. Nie żal i umierać". HANNA Za to będziesz miał piękne wyroki potomne. IGNACY Spotkamy się po wieku - to się sam upomnę. Jam jest biskup Krasicki, tyś pani Rajecka - Gdzież, spytam, moja sława? Wróżbitko zdradziecka! HANNA Po wieku się nie znajdziem... ty mnie, ni ja ciebie. Ja będę jeszcze w czyśćcu. Ty, już dawno, w niebie, 1953 -------------- Solski* Wszystkim się zdawało Że to Solski gra jeszcze. A to echo grało. Jakby on znowu chwycił, zapałem przejęty, Arkusz swej roli, długi, pokreślony, zmięty, W rozmodleniu oburącz do ust go przycisnął, Zachłysnął się słowami, w oczach ogniem błysnął, Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha I zagrał. I znów rola niewstrzymanym dechem Ożywa krzykiem, szeptem, szlochem i uśmiechem. Umilkli wkoło wszyscy słuchacze, zdziwieni Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni. Starzec kunszt cały, którym sto lat w Polsce słynął, Jeszcze raz przed uszami naszymi rozwinął. Napełnił wnet, zaroił scenę i kulisy, Jakby od nowa swoje zaczynał popisy, Bo w graniu była sztuki historyja długa. Król, żebrak, mnich i rycerz, pan i chłop i sługa, Z północy i zachodu, wschodu i południa - On sam zmienia się w orszak i scenę zaludnia. W kontuszu i w surducie, w zbroi i w kierezji, On jeden idzie tłumem prozy i poezji, Zawija się, zaplata, zapałem przejęty, W polonez ludzi - długi, kolorowy, kręty, Jak wąż boa. I znika. Wszystkim się zdawało Że to Solski gra jeszcze, a to echo grało. Zagrał znowu; myśliłbyś, że swe kształty zmieniał, Bo na oczach widowni to grubiał, to cieniał, Udając głosy różne i postacie mnogie, Groźne, miłe, pocieszne, śmieszne i złowrogie, A każda za kulisy schodzi bez powrotu. Oto w szarych łachmanach Judasz z Iskariotu Jak wulkan miota słowa i rozpaczą dysze. A oto płacze Papkin i testament pisze, Już gitarę zapisał dla Klary-kochanki. Oto wchodzi na scenę Wiarus z "Warszawianki". W^idać, że z pola bitwy przyszedł wprost. I staje Wyprężony przed wodzem i papier podaje. Milczy. A od milczenia zimne idzie mrowie. On, milcząc, mówi więcej niż głos wszelki powie. I milczącym żołnierskim zszedł ze sceny cieniem I do skarbca teatru przeszedł tym milczeniem. A teraz noc wenecka i Szajlok brodaty Krzyczy: "O, moja córko! O, moje dukaty!". A wtem z weneckiej nocy nagle Noc Trzech Króli, I rycerz Chudogęba pijany się czuli W zalotach do wesołych windsorskich kumoszek. A wtem - Łatka! Zarazem Skąpiec i Świętoszek - A teraz na nim błyszczy kołpak generalski - A wtem Fryderyk Wielki! A wtem - Pan Jowialski Bajeczki wszystkim znane powtarza sto razy, A wtem - patrzcie - Kościuszko! A wtem Pan Damazy! Wtem przerwał. I dech wstrzymał. Wszystkim się zdawało, Że to Solski gra jeszcze. A to echo grało. Wysłuchawszy stuletniej arcydzieło sztuki, Powtarzały je syny synom, wnukom wnuki I aktorzy aktorom. I sami z teatru Odchodzili w mrok cieniów, popiołu i wiatru - Już prawnuki obsiadły na widowni rzędy. Na scenie człowiek żywy, a jakby z legendy, Której i śmierć niegroźna i czas ją omija, Bo ona z wiekiem rośnie i starość jej sprzyja I podziwu przydaje. Więc ona do góry Ulata i triumfu hymnem bije w chmury - Wtem przerwał i dech wstrzymał. Wszystkim się zdawało Ze to Solski gra jeszcze, a to echo grało I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza, Coraz czystsza i milsza, coraz doskonalsza, Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu. A on, jak Wojski, ręce od złotego rogu Odjął, opuścił. Pierwszy raz zagrać nie umie W tej charakteryzacji, w tym dziwnym kostiumie. Z oczami zamkniętymi, jak gdyby w zadumie, I z obliczem promiennym, jak gdyby natchniony, Łowi uchem ostatnie znikające tony, Co jeszcze drżą w powietrzu. Tysiące oklasków, Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków, Niosą mu wieńce, szarfy i złote litery, Szumią mu gratulacje i pochwalne szmery I przez drzwi garderoby, falami, aplauzy Przenikają w tę ciszę ciemnej, długiej pauzy, Huczą, huczą jak dzwony. Jemu się zdawało, Że te brawa brzmią jeszcze. A to echo grało. 1955 -------------- Pomnik Na wysiedlenie Fredry ze Lwowa do Wrocławia We Lwowie, na placyku swojego imienia, Na spiżowym fotelu, na zrębie kamienia, Siedział przez lata sławny galicyjski hrabia W charakterze pomnika, co miasto ozdabia. Pod ziemią wierna Pełtew, tameczny Skamander, Pluskała po cichutku. Z góry Cytadeli Wiatr wiersze mu do ucha szeptał. Aleksander Fredro siedział wśród swoich spółobywateli I patrzał na ulicę na pamięć znajomą I z ukosa, ukradkiem, na kobiet powaby. Przy stolikach, na dworze, przed kawiarnią "Romą" Siedziały Podstoliny i lwowskie Geldhaby. Król kurkowy, pan Cześnik, w drodze do Naftuły, Wracał z parku Stryjskiego, z porannej przechadzki. W "Szkockiej" redaktor Papkin pisał artykuły, Co dzień piętnował nowy skandal magistracki. W południa, jak sypnęło się z gimnazjów żeńskich Na Corso! - szły parami prześliczne dziewczyny, Zwierzały się z tajemnych swych ślubów panieńskich. Za nimi żwawe Gucie i smętne Albiny. I za Klarą się skradał Wacław, młody wilczek W pelerynie uszytej z wiosennego wiatru. U Zaleskiego suchy c. k. rejent Milczek Studiował "Słowo Polskie", recenzję z teatru. W teatrze - "PanJowialski". Fiszer i Gostyńska. Cóż za para! Przez całe miasto ubóstwiana. I młody Jaś Nowacki i Niusia Zielińska I Feldman - jaki komik! - w roli Szambelana. Wieczorami, odbita od murów Katedry, Ponad drzew konarami przylatała wrzawa - To z teatru szumiały oklaski i brawa I jak wróble krążyły nad pomnikiem Fredry. Znaliśmy się. Znał wszystkich na lwowskim podwórku. Pamiętam, że się do mnie uśmiechał niejako, Gdy miałem pierwszy złoty pasek na mundurku I na bakier włożyłem gimnazjalne czako. Raz mnie widział, gdy niosłem w głąb Romanowicza Pod peleryną kwiaty... mój miłosny aport. Tam moja pierwsza miłość mieszkała dziewicza. Nazywała się Hala. Halina Rapaport. Widział mnie przed kawiarnią, z blaskiem wkoło głowy, I słyszał, jak mi serce waliło łoskotem. Czytałem po raz setny, w gazecie "Wiek Nowy". Pierwszy wiersz podpisany "Maryan Hemar". Potem Koło niego chodziliśmy w nocy z Brunonem Jasieńskim. Noc, pamiętam, że była gwiaździsta. Bruno, z monokłem w oku, z czerwonym plastronem, Bardzo mi imponował jako komunista. Gadaliśmy o wierszach, o odkrywczej magii Asonansu, co nowy styl w poezji stwarza. Przyznaję, nie zwracaliśmy żadnej uwagi Na hrabiego z pomnika, starego nudziarza. W oczach migotał kubizm, w głowach ekspresjonizm, Futurystyczny wschodził nad Lwowem poranek. A w spiżowym fotelu siedział anachronizm. Prymityw dla młodzieży, dla szkolnych czytanek. O, Boże mój, po świecie rozglądam się wokół - Którędy iść mi teraz, jak drogi nie zmylić. Aby wrócić na tamten plac i przed ten cokół I tam stać, zdjąć kapelusz i głowę pochylić? Ale jego już nie ma na pustej ulicy, Gdzie go gwiazdy szukają oczami złotemi, W nocy, w mieście struchlałym, przyszli bolszewicy I wydarli go z bruku jakby drzewo z ziemi. Nocą przybiegli zbójcy, było ich dwunastu, I śpiącego na swoim placu go opadli I przemocą wydarli bezbronnemu miastu, I jemu bezbronnemu jego Lwów ukradli. Wysiedlili złom spiżu i milczący kamień I zaorali po nim plac i bruk uliczny. Stój teraz za granicą. W Wrocławiu się zamień W tragiczny pomnik "Zemsty za ten mur graniczny". Tylko w nocy, we Lwowie, na pustym placyku - Patrzcie ludzie! - to jakieś zjawy księżycowe: Ktoś w spiżowym fotelu siedzi na pomniku. Ktoś stoi przed pomnikiem i pochyla głowę. 1956 -------------- Na 31 sierpnia Przypadają nam czasem nienazwane święta, O których nikt nie myśli i nikt nie pamięta. Wśród wielu rocznic - sławnych, smętnych lub ponurych - Zdarzają się rocznice, dni i daty, których Nikt jakoś nie obchodzi i nie zauważa, Choć co rok je wspomina kartka z kalendarza. Mnie dziś z kalendarzowych wyłania się kartek Pamiętny dzień - trzydziesty pierwszy sierpnia, czwartek. Był to dzień tak pogodny, tak śliczny, jak mało. Nad Polem Mokotowskim słońce rozgorzało Na niebie, jakby jakaś korona królewska. Dzisiaj, co przymknę oczy, to mi ta niebieska Przestrzeń się przed oczami rozchyla jaskrawa, A w niej obłoczki białe, a pod nią - Warszawa Błyszczy - i w kamienicach nie szyby, brylanty! I gołębie nad świętym Janem jak bażanty", Nie ptaki, lecz diamenty! Niżej, na błękicie Czarna kreska, sylwetka kolumny, na szczycie Stoi król z karabelą w dłoni obnażoną I patrzy na Warszawę białą i zieloną. W ogrodach i w Alejach strumienie zieleni Jeszcze nie poplamionej rdzą bliskiej jesieni, A w oknach kwiaty, jakby na barwnych rabatach, Bo pan Starzyński marzył o Warszawie w kwiatach - W kwiatach. - Otwieram oczy, a obraz wciąż świeci, Zieleni się i złoci, z oczu nie uleci, Zostaje, ku tamtemu zanosi mnie miastu, W rocznicę dnia tamtego sprzed lat siedemnastu. Tak mi się przypomina w tej zjawie promiennej Ostatni dzień wolności w Polsce przedwojennej. Ostatni dzień, gdy byliśmy w domu, u siebie, Ostatni dzień pokoju. Gdy słońce na niebie Błysło taką ulewą złota i gorąca, Jakby chciało w ostatnim dniu tego miesiąca Pożegnać nas uśmiechem, który pozostanie W pamięci, tym piękniejszy, że na pożegnanie, I ogrzać nas, oświecić na zapas, na wszystkie Lata mroku i mrozu, tak już wtedy bliskie, Na wszystkie dni niewoli, ciemności i głodu, Co już ku nam szły wtedy z zachodu i wschodu. Jakby ono wiedziało, błyszczące w błękicie, Że za dwanaście godzin, o następnym świcie, Już je dymem zasłoni wichr powietrznej trąby I kurzem je splugawi wybuch pierwszej bomby I niebem się przetoczy pierwszy strzał armatni I przyjdzie mrok niewoli. O, piękny, ostatni Dniu miasta, w którym jeszcze nie postała noga Zachodniego najeźdźcy i wschodniego wroga, Dniu ludzi niepobitych, domów i kościołów Nie zamienionych jeszcze w gruz, w zgliszcza popiołów! W złocie słońca, w obłoków białych gronostaju, O, dniu - kto ciebie wtenczas widział w naszym kraju! Kto pamięta, czym była Polska przedwojenna, Uśmiechnięta do życia, nadzieją brzemienna, Jaka miodem i mlekiem płynąca, kwitnąca Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca! Dniu piękny, dziś przypada święto twej rocznicy. Zbłąkany w labiryncie londyńskiej ulicy Ja ciebie dotąd widzę na ojczystym niebie. Szukam do ciebie drogi, bo tęsknię do ciebie. 1956 -------------- Liść Siedzieliśmy tej nocy, Późnej nocy, w niedzielę, W samochodzie, w pięcioro - Dwaj moi przyjaciele, Stefan Norblin i Kaźmierz Wierzyński, i ich żony, I ja. Noc była chmurna I mrok nieprzenikniony. Gdzieniegdzie tliły nikłe Ogniki papierosów W tłumie, co wkoło szemrał Tysiącem spłoszonych głosów, Stłumionych nawoływań I bezładnych zapytań I bezradnych pożegnań I żałosnych powitań I jak fala czarnego Jeziora, szumiał, wzdychał I zanosił się szlochem I znów milkł i przycichał. A o dach samochodu Drobniutkimi kroplami Deszcz szeleścił i szeptał W drzewach, w liściach nad nami. Ta cała scena była Tak dziwnie, tak boleśnie Nieprawdziwa, jak zmora Która przeraża we śnie, Lecz nie zdarza się w życiu Normalnych trzeźwych ludzi. Ktoś rozsunie firanki - Ktoś mnie zaraz obudzi - Przetrę oczy - dzień w oknach - Słońce - ach, straszna zmoro! W dwuosobowym aucie Stłoczyliśmy się w pięcioro, Przerażeni ciemnością, Nieruchomi i niemi, W tę czarną noc wrześniową, Ostatnią na polskiej ziemi, O sto kroków od mostu Na rumuńskiej granicy. Tego dnia, rano, weszli Do Polski bolszewicy. Czy mi kalendarz kłamie, Czy tak się pamięć myli, Że to już siedemnaście Lat zeszło od tej chwili? Że to już siedemnaście Lat mojego wygnania, Które mnie światem wodzi I wracać mi zabrania I zagradza mi drogę Ku rodzonemu miastu - Od tej niedzielnej nocy, Od tych lat siedemnastu. Zator wozów i ludzi W odmęcie czarnych mroków Znowu popełznął naprzód, Znów zrobił kilka kroków. Już światełka na wzgórzach Rumuńskich, niedaleko, Pełgały przed oczami, Już byliśmy nad rzeką. Wyszedłem z wozu. Obok, Tuż przy drodze, na lewo, Zamajaczyło przede mną Ciemne ogromne drzewo. Zamajaczyło w mroku, Zamajaczyło w tłumie, Deszcz w nim szeptał, szeleścił, Poznałem je po szumie. Dotknąłem dłonią kory, Mokra była u dłoni. Chłonąłem woń zieleni, Poznałem ją po woni. Poznałem po zapachu Jedynym, potajemnym, Nie oddanym słowami, Gorzkim jakby i ciemnym I nasyconym rosą I jesieni oddechem. Stałem chwilę w ciemności Pod tym drzewem, orzechem, Słuchałem, jak w nim szepce Drobnych kropel ulewa. I zerwałem liść jeden - I zerwałem liść z drzewa - I zerwałem znad głowy, Dłońmi roztrzęsionemi, Liść z ostatniego drzewa, Co rosło na mojej ziemi. Kiść ośmiolistną, jakby Wyciętą z mokrej wstążki, I zaniosłem do wozu I włożyłem do książki, Włożyłem do zielnika Z nie skończonymi wierszami, Niech je przejdzie zapachem, Niech je rosą poplami. I wziąłem liść ze sobą Na swą drogę daleką, Co się wtedy zaczęła Za tym mostem, za rzeką, I wiodła przed oczami Tułaczego przybłędy To tam, to sam, to tamtędy, To tędy, to owędy. Dziś, gdy piszę te słowa, Rzewna to mi pociecha, Otwieram dawną książkę A w książce liść orzecha. Jakby z przezroczystego Szkła, cieniutki i kruchy, Lecz wciąż jeszcze zielony, Choć przybladły i suchy I pachnie wciąż - tym samym Gorzkim jakby i ciemnym, Nijak niewys łowionym Zapachem potajemnym, A w nim - deszcz cichy pada I czarna noc podolska I wiatr, i szum, i chmury, I tłum, i żal, i Polska. I nie mogę uwierzyć Wspomnieniu szepcącemu Że w Polsce, u granicy, Siedemnaście lat temu Rósł na drzewie, nade mną, Ten Usteczek sierocy. Że sam go tam zerwałem Tej niedzieli, tej nocy. 1956 -------------- Pean na powitanie skarbów wawelskich Witajcie na Wawelu Skarby Jagiellońskie, Zygmuntowskie arrasy, Zbroje rycerskie, Kulbaki i czapraki I rzędy końskie I złotem lite pasy Tureckie i perskie, Karabele zdobyczne Na mężnych rycerzach, iluminacje śliczne W świętych psałterzach, Topazy i malachity, Turkusy i chryzolity, Akwamaryny, rubiny, W aksamitów szkarłacie, I szarfy papieskie Żółte i niebieskie - Kiedyś, tu, w tej komnacie, Widziały was oczy królewskie, Gładziły was dłonie królewskie, Wy, dotyk spojrzeń i rąk, Po wiekach pamiętacie. Klejnoty i księgi, Jedwabie i pałasze, Witajcie na swoim miejscu. Tutaj jest miejsce wasze. * Przeszłości sławna, Która jesteś nadzieją, Świetności dawna, Której wichry nie zwieją, Ani ognie nie spalą, Ani deszcze nie spłuczą, Niechaj się dzieci polskie Twojej wymowy uczą. Niech widzą na własne oczy, Niech widzą na polskie oczy, Że nic w narodzie nie ginie, A jeno się kołem toczy, Że się nic nie zatraca, Że nic w narodzie nie ginie, Falą z przeszłości wraca, Falą w przyszłość wybiega, Falą przed siebie płynie. A płynna niezmienność fali, Fali wieczystość płynna, Każdego wieczora ta sama, Każdego poranka inna. Tutaj, w zamkowej komnacie, Objawia się kształtem stali, Zagięciem rycerskiej zbroi, Połyskiem jedwabnej nici, Literą psałterskiej księgi, Spłowiałym kolorem wstęgi, I królom w krypcie podziemnej Meldunek tajemny składa, Powiada: Królowie moi, Otośmy znowu tutaj, Przy waszym majestacie, Otośmy znowu tutaj, Na miejscach swoich. * Nie ma w dziejach narodu Wygnania ani uchodźstwa, Tak jak nie ma ucieczki, Wdowieństwa ani sieroctwa, Jak nie ma zapomnienia, Przerwy ani przestanku. Rozłąka nic nie uśmierca, Co z oczu, to nie z serca, Wszystko co znikło, trwa, Jak w chmurach zagubiona gwiazda, Jak w serduszku jaskółki W ciemności, na oceanie, Trwa prosta droga do gniazda, Scieżka przez niebo wytknięta, I każda chwila ją skraca I każdy trzepot skrzydełek Sam z siebie ją pamięta. Wszystko, co znikło, wraca, Wraca na swoje półki, Na swoje miejsce na ścianie, W gablotce, czy w relikwiarzu, W szufladzie, czy na kolumnie, Czy w swojej chociażby trumnie, Na swoim cmentarzu. * Witajcie na Wawelu Skarby, klejnoty, blaski, Ptaki z wyraju Co dokończyły lotu. Niechajby kiedyś - Boże, Nastaw ucha wygnańczej pokorze! - Niechby kiedyś wróciło do Kraju Wszystko, co godne Twej łaski, Wszystko, co warte powrotu. 1961 -------------- Point of No Return NOTATKA AUTOBIOGRAFICZNA Niedawno temu, ściślej, We czwartek, w dniu 6-m kwietnia, Coś zaszło w moim życiu, Co mnie tak uszlachetnia, A w każdym razie zmienia Na lepsze, że moralnie, Fizycznie i psychicznie I intelektualnie Jestem innym człowiekiem. W dniu 6-m kwietnia, z rana, Skończyłem lat sześćdziesiąt. Jest to doniosła zmiana. W głowę zachodź i dumaj I z myślami się poraj, Już ty nie ten sam Hemar, Co o tej porze - wczoraj. * Za moich lat młokosich, Pierwolirycznych, lwowskich, Za moich lat wesołych, Warszawskich, quiproquoskich, Kiedy ja byłem zdolnym, Obiecującym wygłupem - Poeta w podobnym wieku Właściwie był żywym trupem Na wyrku zwiędłych laurów, Na wawrzynowym zgliszczu, I w najlepszym wypadku Mówiłem do niego: "Mistrzu". Sędziwy mistrz, na świeczniku, Pośród innych obwiesiąt, Ramolał w oczach. Ja właśnie - Skończyłem lat sześćdziesiąt. * Skończyłem lat sześćdziesiąt I myślę: Boże złoty, Toż nie zrobiłem jeszcze Połowy mojej roboty. Ni jednej trzeciej, ani Jednej mizernej ćwierci, Taki wciąż niedorosły, A tak już blisko śmierci. Kalendarz mi się zepsuł. Okropnie mnie to peszy, Że coraz gorzej chodzi, Coraz bardziej się śpieszy. Coraz bardziej się śpieszy, Coraz mniej mnie to bawi, A gdzie ten kalendarmistrz, Który mi go naprawi? Wiersze nie napisane, Jak kukułcze pisklęta W głowie - kto je nakarmi? Kto spisze? Kto spamięta? Tyle wciąż do nauki, Wciąż jeszcze nic nie umiem. Jakbym zaczynał umieć. Jakby przez mgłę rozumiem, Co czuł stuletni Tycjan, Kiedy westchnął głęboko: "O Boże, dopiero teraz Wiem, jak malować oko"... * Jeszcze mi trzeba pięciu Lat... jeszcze chyba dziesięciu, By się lepiej wyrobić W poetyckim zajęciu, W tym rzemiośle tak trudnym. Jeszcze choćby piętnastu Krótkich lat... Twarz strapioną Zwracam ku memu miastu. Po gwiazdach, jak po kamieniach W ciemnej rzece, do Lwowa Brnie moja sentymentalna Zaduma urodzinowa. * Nie szkoda mi dzieciństwa, Nie minęło daremnie. Łzy, strachy, śmiechy, bajki - Wszystko zostało we mnie. Nie szkoda mi młodości - Była trudna i chmurna I melodramatyczna I pewna siebie i durna, Lepiej, że już mnie nie męczy, Wawrzynami nie łudzi I po nocach nie wtoczy I romansami nie nudzi. I nie żal mi, że minął I już mi się nie liczy Mój wiek męski, wiek klęski, Wiek wiary i goryczy. Już mi żałoby nie ujmie, Pociechy mi nie doda. Skończyłem lat sześćdziesiąt. Jeśli mi czego szkoda, Jeśli czego żałuję, Jeśli się o co boję - Czy mi wystarczy czasu, By ujrzeć znów miasto moje? To jedno mam przed sobą Najważniejsze zadanie Niedokończone. Czy mi Życia wystarczy na nie? Do kogo zwrócić słowa Strachu, nadziei, protestu? Ilu mi lat jeszcze trzeba? Dziesięciu? Piętnastu?... Dwudziestu?... * Wierszyki jak pajęczynę Na niebie marzeń rozwlekam. Jeżeli ja nic wrócę, Jeśli ja nie doczekam, Może mój wiersz co niektóry, Może mój wiersz co dziesiąty Odnajdzie drogę do Lwowa, Odszuka znajome kąty Nie zmienione w pamięci, I wszystkie je pozdrowi I ode mnie do kolan Ukłoni się Lwowowi. Może jaka piosenka, Jak ćma między lwowskie latarnie Poleci w wieczór wiosenny. A gdy ją Lwów przygarnie I pozna i przytuli I będzie jak swoją nucił - To przecież wszystko jedno. To tak, jakbym ja sam wrócił. * Kto leci nad oceanem, Ten, w trakcie swego lotu, Mija punkt w pewnej chwili, Z którego nie ma powrotu. "Punkt bezpowrotny" - tak to Technicznie się nazywa, To znaczy, że wszystko jedno, Czy dość, czy nie dość paliwa, Czy stery, silniki, świece W porządku, czy nie w porządku - Już jest bliżej do końca Drogi niż do początku: Nie ma powrotu. Więc nie ma Paniki, żalu, rozpaczy, Bo to znaczy, że trzeba Lecieć dalej. To znaczy, Że póki lecisz dalej, Na swoim kursie zwłaszcza, Dopóty reszta życia Niezmiernie się upraszcza. * Skończyłem lat sześćdziesiąt I lecę w jedną stronę I całe życie, nareszcie, Mam bardzo uproszczone. Chciałbym wszystkich przyjaciół Zapewnić, że niestety Starość ma swoje wielkie Powaby i zalety. 1961 -------------- Książę Koń kopytami przebiera, Koń tańczy jak baletnica. A nad głową wieją siwe chmury, W chmurach Sława kracze, Głodna orlica. A za tobą młodość łaskawa, A za tobą swywolna Warszawa, W Łazienkach francuska Opera, Stare Miasto przy blasku księżyca, I kompania w winiarni Fukiera. Na Kanonii, z okna facjatki Dziewczyna patrzy przez kwiatki, Jeszcze całusa rzuca z góry. A przed tobą noc i tajemnica, Rzeka z czarnego onyksu - Elstera? A on konia spina do skoku, Zaraz zniknie w czarnym szumie Styksu, Zaraz zniknie w zaietejskim mroku. Nie usłyszał ostatniej kuli, Tylko gwiazda mu w oczach błyska I zgasła. Teraz głowę tuli Obca rzeka. Czemu nie Wisła? * Może jemu w ostatniej chwili, Na tym koniu i w tej na ramieniu Zawadiacko wiejącej attyli, Może jemu w jednym okamgnieniu - Tak jak mówią, że w jednej minucie W chwili śmierci, całe życie w skrócie Błyskawicą jeszcze raz się rozchyli - Może jemu na okamgnienie Przeleciało przez głowę wspomnienie Jednej nocy Na Saskim placu, Gdy kompanią szli z jakiegoś szynku Czy z winiarni na Starym Rynku, Z zabawy na Staromieściu Rozbawieni szli do pałacu Pod Blachą - w pięciu czy w sześciu - Młody Tyzenhauz i Jaś Koniecpolski I kapitan Leszek Dobrowolski I najgorszy pogromca dziewczyński, Podchorąży Longin Sowiński - Księżyc świecił, a oni zawiani Szli w podochoconej kompanii, A on nagle stanął - w mrok Ogrodu Patrzał - Ciemność chłodną wiała wonią - I powiada, pokazując dłonią: "Tutaj - mówił - widziałoby mi się. Tutaj - mówi - chciałbym kiedyś stać". I w powietrzu kreśli ruchem dłoni. "Stać - powiada - na koniu spiżowym, Na cokole - powiada - z granitu, Na kamiennym - powiada - cokole, Jakby jakiś - mówi - Colleoni, I z laurowym wieńcem na czole. Cóż jest warte całe - mówi - życie, Jeśli ma się zakończyć ze szczętem I po śmierci zniknąć bez śladu? Jeśli warto być, to monumentem, Dla pamięci, dumy i przykładu. Tu, w tym miejscu - powiada - widzicie?" Pokazuje rękawiczką w dłoni, Jakby kształty w powietrzu zaznaczał, Jakby rzeźbił posąg swój - a oni W śmiech, aż kolki ich ze śmiechu sparły, Aż się Longin Sowiński zataczał - Że ich kumpan, że swywołne książątko, Bawidamek i salonów lwiątko, Postrach słodki Niemek guwernantek I wodzirej ponocnych birbantek - Śmiechem rżeli na całą ulicę, Na Plac cały - że on tu w górze Ze spiżu - i w kusej tunice - I z laurowym wieńcem - na fryzurze A la Titus - na koniu na oklep! Będą tutaj panny przychodziły, Panny szwaczki, nieboraczki z Kanonii, Małgorzatki, Anulki, kochanki, Aby chlipać z żalu pod pomnikiem, Pod figurą księcia szaławiły, Jaki tłum tu będzie co niedzieli! Ach, mój Pepi - ach, Pepi, mój Pepi! - Do strzemienia będą się tuliły, A ty schyl się i Anulkę poklep - A ty siedzisz na rumaku boso, Schyl się, pogładź główkę czarnowłosą - Śmieli się, śmieli się, śmieli - I on śmiał się wraz z nimi. Sto armat błyska i dymi. Wirem czarnym się kręci Rzeka wezbrana w biegu - Rzeka różowa od krwi - Co będzie na tamtym brzegu? Co będzie na tamtym brzegu? * Przyszli w nocy studenci, Z pochodnią i wieńcem szli. Za spiżowym pomnikiem Na ziemi warszawskiej kładą Wieniec - pod kolumnadą - I płomień zapalili I położyli płytę Kamienia, a na niej wyryte Słowa: tu będzie grobowiec Nieznanego Żołnierza. A przed nim, na koniu ze spiżu, Na granitowym cokole, Książę z wieńcem na czole, Książę na wiernej straży. Któż by inny? Młodość jemu powierzy Honor wszystkich Nieznanych Żołnierzy, Wszystkich Polaków. * Co rozwalą bomby ekrazytu? Co rozbije młot i kilof ślepy? Złom metalu tylko i czerepy Poczerniałego granitu, Nic więcej. A on uszedł przed nocą, do świtu A on uniósł swój wieniec książęcy, Żadną klęską nie tknięty ulata, A on żadną nie dotknięty plamą, Imię jego dawne bohatery. Patrzcie ludzie, jaka piękna scena, Stąpa kary koń z tamtego świata, Wraca Jeździec zza czarnej Elstery, Książę - Colleoni Thorwaldsena - I buławę podnosi Tę samą. Jakby jakaś triumfalna brama Otworzyła się przed tobą - a ty Jedziesz przed się, a dokoła kwiaty, Tłum i wrzawa i płacz i wiwaty - To Warszawa, widzisz ją? Ta sama. Widzisz, jak się marzenia Spełniają, jak sen się przemienia I jaka zeń śliczna jawa? W złote jesienne rano, Widzisz, Książę? Twoja Warszawa Do twojego tuli się strzemienia. A ty schylasz się nad nią z konia, Gładzisz głowę W tobie zakochaną. 1965 -------------- Strofy trudne Pamięć - łez zapomina i smutki upiększa. Wierność - gorzkie pamiątki słodyczą nasyca. Nie zostawił po sobie żadnego dziedzica. Jego to wina jest, czy nasza? Czyja większa? I jaka jest w tym dziejów naszych tajemnica, Ze wśród stu spadkobierców umarł bezpotomnie I w chwili śmierci wiedział: Co zostanie po mnie? Imię moje - tak przemknie jako błyskawica. Z jednej chmury na drugą na niebie przeskoczy, Z jednej chmury na drugą zabłyśnie żelazem. I kiedy śmierć mu siwe zamykała oczy, Wszystko, co w oczach było mocą i nakazem I natchnieniem Wielkości - umarło z nim razem. I nie zostawił tutaj żadnego dziedzica. * Nam nie trzeba historii, ale mitologii. Nam Wódz po to potrzebny, aby był legendą. Gdy go wiersze owiną i piosnki oprzędą, Będzie nas wiódł na wszystkie bezdroża i drogi, Póki cud jest strategią, a pieśń jest komendą. Nam najgorszym ciężarem dni powszednie ciężą. My zawsze swym hetmanom, na każdą wyprawę, Jedną ręką dajemy zwycięską buławę, By drugą im odebrać ją - ledwie zwyciężą. O, miłości, co sercu każesz jeno zhardzieć, I krzywdzonemu krzywdzić, i trwać w gniewnej dumie Że do końca, do śmierci, po śmierci nie umie Ani przestać miłować, ani przestać gardzić. Czas płynie po to, aby chwały mu przyczynić. Wtem, uleciał tak szybko, przemknął całym wiekien- Jak go teraz żałować i za co go winić? Że myśmy byli ludźmi, a on był człowiekiem? * Nie pozostawił tutaj żadnego dziedzica. Wielkość się nie zmieniła, małość się nie zmienia. Raz na sto lat przychodzi powrotna rocznica I będziemy ją czcili Stuleciem Milczenia. Czy dzisiaj Srebrne Dzwony w podwawelskiej baszcie Przypomną go podzwonnym srebrnej melacholii? Lecz wy, coście go znali, w podaniach przekażcie, Że po wielkim marzeniu, po nocy niewoli, Po ciemności, co złotym świtem się przesila, Gdzieś jest w Historii polskiej taka jedna chwila - Chwila, od której idą ognie, blaski, dreszcze I krzyki i wiwaty - wciąż je słychać jeszcze - Grają na złotych trąbkach natchnieni trębacze, Oszalała ze szczęścia warszawska ulica Kwiaty rzuca i krzyczy - śmieje się i płacze - A on jedzie pośrodku krzyczących szpalerów, A on jedzie na czele swoich szwoleżerów - A wszystkie dzwony biją ze wszystkich kościołów - Amarantem i bielą trzepocą sztandary - "A on mówić nie może. Mundur na nim szary". Nie zostawił po sobie żadnego dziedzica. * Lecz wy, coście go znali, w podaniach przekażcie, Ponad żal, ponad ciemność mogił i popiołów, Ową chwilę - chorągiew wolności na maszcie. * Jeszcze wiernych poetów idzie za nim lament. Oni jedni go zbawią od polskiej amnezji, By mógł, wprawiony w wiersze jak ognisty diament, Pozostać tam, gdzie jego miejsce jest - w Poezji. (1962-1967) -------------- Towarzysz Tadeusz Dziwna wiadomość z kraju Bardzo mnie porusza - Podobno skonfiskowali "Pana Tadeusza". Cenzor miał wątpliwości. Czytał, wahał się, chwiał się. Spocony jak mysz pod miotłą, Otwarcie mówiąc - bał się. Wy się jemu nie dziwcie, Nie śmiejcie się, mili moi, Z biednego urzędnika, Że on się - trudno - boi. Niech was to nie oburza, Nie miejcie go za tchórza, U niego pensja mała, Odpowiedzialność duża. Puści co nieopatrznie, Z posady go wyleją. Nie puści, skonfiskuje, Wszyscy się z niego śmieją. Czytał. Bał się. Miał różne Skrupuły i skrupułki. Nareszcie poszedł z tekstem Do towarzysza Gomułki. Gomułka bierze książkę Do ręki. Okładkę czyta. Głową kręci. Brwi marszczy. "Co to takiego? - pyta. "Pan Tadeusz"? Sam tytuł Mnie razi od pierwszej chwili. Nie trzeba żadnych panów. Panowie się skończyli. Wy - mówi do cenzora - Ideowy słabeusz. Zmieńcie zara ten tytuł Na "Towarzysz Tadeusz". A kto - pyta - wymyślił Tytuł takiego chowu?" "Mickiewicz" - powiada cenzor. "Co? - rzekł Gomułka - On? Znowu? Ja zaczynam - powiada Z chmurą groźnego oblicza - Mieć już po uszy tego Waszego Mickiewicza. "Litwo, ojczyzno moja". Jakie to ma znaczenie? Że on z paszportu Litwin?" "Nie - odrzekł cenzor - nie, nie, To inwokacja... w rodzaju Poetyckiej modlitwy" - "Nie może pójść - rzekł Gomułka. Ręce precz - rzekł - od Litwy. "Litwo, ojczyzna moja, Ty jesteś jak zdrowie - Ile cię trzeba cenić Ten tylko się dowie, Kto cię stracił" - nie może Pójść. Nasza sąsiedzka Litwa nie jest stracona, Przeciwnie, odkąd radziecka, Zyskana dla demokracji! "Dziś cię w całej ozdobie Widzę i opisuję. Bo tęsknię po tobie". Widzi i opisuje? Fotografuje może? I za granicą wydaje? Towarzyszu cenzorze, Sprawdźcie, czy jest u niego Piśmienne zezwolenie Na swobodne zwiedzanie Po radzieckim terenie I na opisywanie... Bo samo się nasuwa, Że wywiad zagraniczny Nie śpi... szpieg czyha, wróg czuwa... "Panno święta, co Jasnej Bronisz Częstochowy" - A wot. I wiadomo, z czyjej To pisane namowy! "I w Ostrej świecisz bramie" - W Wilnie, co? Tuś mi, bratku. Skreślić! Tego nie można Puścić! W żadnym wypadku! Nie możem się narazić Na ostrą radziecką notę, Że my propagujemy Dywersyjną robotę I próby jakiejś ponownej Grabieży czy aneks j i! Kosygin, jakby to czytał, Dostałby apopleksji! "Jak mnie, dziecko, do zdrowia Przywróciłaś cudem" - Nie może pójść! W medycynie Nie ma cudów! My z trudem Wyjaśniamy ludowi, By się wyzwolił ze szponów Kleru i z religijnych Bajek i zabobonów, A on nam psuje robotę I tyle robi krzyku, Że jemu gorączka spadła Po proszku czy po zastrzyku - "I zaraz mogłem pieszo Do twych świątyń progu Iść, za wrócone życie Podziękować Bogu - Tak nas powrócisz cudem Na ojczyzny łono" - Nie może pójść!!! Tę całą Propagandę skrzywioną Skonfiskować! To przecież Wewnętrzne emigranctwo! Mocarstwowe zakusy! Wyraźne religianctwo!" Tak on krzyczał, nogami Tupał, zębami zgrzytał I oczy wybałuszał I pięścią bił w stół - aż przeczytał: "I z dziecinną radością Pociągnął za sznurek, By stary Dąbrowskiego Usłyszeć mazurek" - Wszystko skreślić! Poprawić! Przepisać słowo w słowo! Sam wam podsunę - powiedział - Jak to zmienić na nowo: "Rosjo, ojczyzno nasza! Ty jesteś jak życie! Ile cię trzeba cenić, Tera wszyscy widzicie! Dziś twą przyjaźń i dobroć Widzę w całej ozdobie, Bo ty z nami jak matka, My jak dziatki przy tobie! Włodzimierzu Iliczu Co czuwasz w szklanej trumnie, Jak kiedyś, gdy byłem dzieckiem, Swe oczy zwróciłeś ku mnie I dialektykę Marxa W dziecięce wpoiłeś grono, Tak nas przygarniasz na naszej Radzieckiej ojczyzny łono! I z dziecinną radością Pociągnął za stryczek, Ażeby popularnych Posłuchać muzyczek". Tak mi ma zostać! l wtedy Nikomu to nie zawadzi. Z grubsza podsuwam - i niech to Iwaszkiewicz wygładzi. A Mickiewicza, autora Tych wrogich nam poematów, Wykluczamy pośmiertnie Ze Związku literatów!!!" [Taka przyszła wiadomość... Wciąż mi chodzi po głowie: Czy to prima aprilis? Czy prawda?... kto mi powie?] 1968 -------------- Plama Kto, w najśmielszej fantazji, Co przed niczym nie stchórzy, Mógł pomyśleć, że kiedyś W historii się powtórzy Rzeź Pragi - i że wtedy Polskie chorągwie będą Na służbie Suworowa I pod jego komendą? Kto, w najdzikszej fantazji Co się przed niczym nie wzdraga, Mógł pomyśleć, że kiedyś Znów padnie zdobyta Praga, A wtedy żołnierz polski Będzie jej okupantem, Nie jej obrońcą, ale Janczarem i aliantem Napastnika - z nim ruszy Przeciw wolności czeskiej? Jakby ci przed oczyma Przemknął król Jan Sobieski - Jakbyś przerażonego Zobaczył króla Jana W służbie Kary Mustafy, W szeregach Solimana. To tak, jakbyś przez jedną Groteskową minutę Widział Ordona, który Szturmuje na swą redutę, Jakbyś zobaczył scenkę, Aż serce od niej boli, Jak beznogi jenerał, Stary Sowiński, na Woli Kuśtyka ze szpadą w ręku I pułk ruskiej szarańczy Prowadzi do ataku Na kościółek powstańczy. To tak, jakby książę Józef Z czołem rozpłomienionem Skakał w nurty Elstery W pościgu za Napoleonem. Tak właśnie, na Rzeź Pragi, Ale po stronie rezuna, Pchnęła polskiego żołnierza Gomułczana komuna. * Nie róbcie jeden z drugim Ironicznej uwagi, Jak bardzo ja przesadzam Mówiąc o "Rzezi Pragi", Nie mówcie z prześmiechami Przemądrzałych wygłupów - Jakaż to "rzeź"? Zaledwie Trzydzieści, czterdzieści trupów... Pacyfiści beztroscy, Demokraci pogodni, Każda rzeź się zaczyna Od jednej pierwszej zbrodni. Czy jeden trup chłopięcy, Czy trupów sto tysięcy, To już tak samo się liczy, Nie za mniej, nie za więcej. Krew z ulicznego bruku Zostaje na sztandarze Plamą, której nikt długo Nie zetrze i nie wymaże. Krew jest zawsze ta sama, Wolność wszędzie ta sama. Im czystszy, bielszy był sztandar, Tym jaskrawsza ta plama. * Ileż to trzeba było Wieków - przez wszystkie lata, Ile krwi trzeba było Zmarnować na oczach świata, Ile to trzeba było Legend, i "Snów o Szpadzie" I męstwa, co się przemocy Jak lew na drodze kładzie - Ile potrzeba było Szaleństwa i uporu I męczeństwa i buntu, I dumy i honoru, Ile ludzi - bojowców, Spiskowców, marzycieli, Poetów, wodzów - byśmy Na zawsze zrozumieli, By z imieniem Żołnierza Na zawsze, nierozłączenie Związać w Polsce dźwięk słowa Wolność - i uniesienie Hasła, które powtarza, Jakby było pacierzem, I niby gwiazda świeci Na niebie, nad żołnierzem, I już mu żadne mroki W oczach jej nie zgaszą, Że jeśli bić się, to za "Waszą wolność i naszą". Za naszą i waszą wolność, W jednej służbie i roli, Bo nikt nie może być wolnym, Gdy obok kto w niewoli. Bo wolność jest niepodzielna Wszędzie, pod każdym niebem, I tylko jej przybywa, Gdy dzielić się nią jak chlebem, Jak łykiem wody, jak iskrą Ognia, jak ziarnkiem soli, Bo nikt nie jest wolny - póki Ktokolwiek jest w niewoli. Ile trza było wieków, Byśmy w sobie zgłębili Tę prawdę - i by ją zdeptać I zhańbić w jednej chwili, Gdy ruszył na Rzeź Pragi Z ruskiem rezunem w spółce Ten polski żołnierz - jak, kiedy Przebaczyć to Gomułce? [Wyprowadzili żołnierza Na to czeskie Psie Pole Z nowym hasłem: "Za waszą I za naszą niewolę", By większy dół wykopać Między Zachodem a nami Tą krwią z praskiego bruku Co nam sztandar poplami]. Wspomnicie moje słowa, Czytelnicy potomni: Jeszcze po trzystu latach Naród im nie zapomni. Wy im popamiętacie, Wy ocenicie godnie Jeszcze po trzystu latach Tę bolsze-zbowidzką zbrodnię, Tę gomułczaną hańbę, Ten podstęp najoczywistszy, Tę plamę - tym jaskrawszą Im sztandar nasz był czystszy. 1968 -------------- Do widzenia Z wielu stron słyszę tutaj Żywe pretensje. Wielu Wyrzuca mi, że ilekroć Mówię o Izraelu, Jak przelotny turysta, Jak jakiś obcy goim, Mówię o waszym kraju, Nie naszym, czy zgoła moim I o waszym narodzie, Jak spoza niego ktoś cudzy, Więc to mi tutaj za złe Biorą jedni i drudzy. Gdy kto jest krwią z krwi naszej I kością z naszej kości, Czemu wśród nas podkreśla Separatyzm obcości? Wielu mi tak z goryczą Przygania tu. Rzeczywiście, To nie jest takie proste. Nie byłem z wami, gdyście Z oczami krwią nabiegłymi I z pyłem krzemiennym w płucach Piaski martwe z kamieni Karczowali w kibucach I słonym potem zraszali Każdy jałowy dunam. I nie słyszałem waszego Krzyku, kiedyście ku nam Zwracali ręce, żebrząc O broń. Nie byłem z wami, Kiedyście w morzu wrogów Opuszczeni i sami, Wbrew arabskiej przemocy, Wbrew angielskiej obłudzie, Marzyli o wolności, O mesjaszowym cudzie Co w dniach bezwodnych i głodnych, W dniach grozy, nędzy i biedy, Gorzał wam w snach malarycznych. Nie byłem z wami, kiedy Budowaliście tutaj Fantazji donkiszoterią Kraj własny, kraj, którego Nikt prócz was nie brał na serio, Gdyście ze statków dziurawych Wpław brnęli, padali w biegu I mokrą, i słoną wodę Całowali na brzegu. Gdy z was na świecie kpiła Błahych żartów łatwizna, Ja byłem wśród żartujących. Gdy ja mówiłem "ojczyzna", Miałem na myśli inną Co mi serce uwiodła, Inne miała chorągwie, I hasła, gwiazdy i godła. Kiedy wyście się bili O każde piaszczyste wzgórze I pustynną dolinę, Ja byłem w innym mundurze, Z inną pieśnią na ustach, Wciąż echem w uchu gra mi. Gdy wyście wygrali swą wojnę, Ja wtedy nie byłem z wami. Nie zarzynajcie cielaka I nie stawiajcie wina Na stół rodzinny, na powrót Marnotrawnego syna. Ja już nad Oceanem Jak lotnik, pod koniec lotu Minąłem ten punkt feralny, Z którego nie ma powrotu. Wolę, gdy mnie ganicie, Niżby kto rzekł: "Rega, rega! Teraz pan do nas wspólnik? Teraz pan nasz kolega? Teraz do gotowego, Pan do nas drogi szuka? Teraz, gdy my na górze? Teraz to nie jest sztuka". Gdyby choć jeden człowiek Tak tu rzekł - rzeczywiście, Jak by mi było przykro. Tylko sami pomyślcie. * Co jest we mnie tęsknoty, Straciłem nad nią władzę, Wszystka została w Polsce. Nic na to nie poradzę. Ile jest we mnie życzeń Gorących - wszystkie są dla was. Ile we mnie zostało Modlitwy - wszystka jest dla was. Ile zostało nadziei W moim sercu niemłodem Wszystka jest z wami - z waszym Krajem. Z waszym narodem. (2 listopada 1968) -------------- Monte Cassino dla Generała Władystawa Andersa Kogo pytać, jeśli nie tych trumien, Gdzie rzędami pokładli się śpiąc? Za nich nikt odpowiedzieć nie umie, Ani wiersz, ani wódz, ani ksiądz. Oni jedni wiedzą, co to znaczy. Oni jedni mają prawo rzec, Że nie można było inaczej, Tylko trupem na tym szczycie lec. Na tej górze, na tej skale, skąd Syzyfowy głaz znów w dół się toczy. Ale ci, co tu wstaną na Sąd, Będą mogli Bogu spojrzeć w oczy. W kirach, w chmurach armatniego dymu, On tę drogę Sam wyznaczył im: Zawsze wiodła przez Polskę do Rzymu. Zawsze wiedzie do Polski przez Rzym. 1946 -------------- Ekshumacja Przyszli świtem opryszki Od towarzysza Kliszki, Rozbierali co siły Cegły starej mogiły. Pod sklepieniem, w mogile, Trumny, nikt nie wie, ile, Czy dwa, czy trzy tuziny? Nikt nie pamięta, czyje? Kiedyś, ktoś, jeden jedyny Pamiętał. Też już nic żyje. Nad zatęchłą piwnicą Masowa piramida. Szukali z latarkami Jednej trumny: Norwida. * Kiedy ją wydobędą Z obcego lochu, Otworzą, sprawdzą z kosmyka Włosów, z garsteczki prochu, Z piszczelą, z czaszki, że to On właśnie - o, Poeto! Nędzną trumienkę twoją W szarfy i wstęgi przystroją, Zawiną w czerwone płachty I wieńcami zarzucą I salonowym wagonem Do kraju z tobą wrócą. A tam przybysza powita Gomułka - przed mikrofonem Mowę z kartki przeczyta, Wszystko ma napisane Dużymi literami I słowa, które należy Gestem albo akcentem Podkreślać, ma podkreślone Czerwonym atramentem. "Witajcie!" - tak będzie prawił. "Wieszczu!" - tak on wygłosi. "W Polsce klechy i szlachty I sanatora i Żyda Przez wiek nie było miejsca Dla poety Norwida. Aż nową ludową porą Lud Ciebie ułaskawił, Do powrotu zaprosił Na nasze ojczyste łono! Witaj w kraju!" Tak właśnie, Taką spiżową prozą Mowę miał ułożoną Na przywitanie Poety, Gdy go tylko przywiozą, Gdy się tylko dobiorą Do tej trumny - - Niestety - Na nic wieńce i dzwony I mowy złotouste. Ekshumacji nie będzie. Tam, gdzie miała być trumna, Pod murem sklepienia, w rzędzie, Miejsce świeciło puste. Leżała kartka papieru, Czytali po kryjomu: Pan Norwid kazał powiedzieć, Że nie ma go dla was w domu. Pan Norwid kazał powiedzieć, Żebyście poszli sobie, Nie ma go dla was w domu, Nie ma go dla was w grobie. Nie zakłócajcie spokoju Tym, co tu leżą pod strażą Ludzkiego zapomnienia. I jeśli śpią, to marzą, Że zbudzą się w ojczyźnie, Z której spełzła ohyda Klęski. Idźcie stąd. Tutaj Nie ma pana Norwida. * Muszą być tacy poeci, Dla których ojczyzna znaczy Raj utracony i powrót Zamknięty i kostur tułaczy I gwiazda, co w górze świeci, A nie liczy stuleci - On był z takich poetów - Muszą być tacy poeci. Muszą być tacy poeci, Poza śmierć jeszcze wygnani, Niepogodzeni z przemocą Nienawistnej tyranii Oni dumą swej sławy I swej bidy goryczą W oczy świecą wrogowi A lat swej śmierci nie liczą, A swój grzech, swoją winę, Swój gniew i wzgardę swoją Zamienią w wiersze - triumfy jedyne, Co im przystoją. * Tam jest ojczyzna moja Skąd wolno mi tęsknić da niej. Tam jest moja ojczyzna, Gdzie wolno mi śpiewać o niej. Pan Norwid kazał powiedzieć: Wy z tego obcego dołu Nie ekshumujcie mej trumny, Piszczelą ni popiołu. Ten popiół z obcej ziemi Jeszcze się modli do Boga O ekshumację Polski Z niewoli wroga. Ją dobądźcie na światło Zamkniętą w trumnie, Ją odkopcie z mogiły masowej, Z Nią idźcie ku mnie. Dla Niej niech będą szarfy Dzwony, chorągwie, wieże - Tam jest ojczyzna moja w mogile leżę, Gdzie wolny. * Po cóż byś była. Poezjo, W którą tak wierzą Polacy, Jeśli nie po to, by z Ciebie Gwiazdami rodzili się w niebie Poeci tacy? (15 września 1969) -------------- Staruszek Staruszek - miał lat pięćdziesiąt - Krew łomotała w skroni, Pot mu zalewał oczy - Szpadą w słabnącej dłoni Bronił się jako fechmistrz Ostatni w stopniałym kółku Swych żołnierzy - już tylko Po to, by w tym kościółku Polec, a broni swojej Nie oddać po chwil ostatki - Po to, by dziatki polskie, By polskie, mówię, dziatki, Na godzinie historii, Kiedyś, znudzonym wzrokiem Wodziły za muchami Brzęczącymi u okien, Gdy będzie im nauczyciel Opowiadał wzruszony, Jak padł beznogi generał Sowiński - dla obrony Beznadziejnej pozycji, Nadaremnej ofiary, Jak bronił się Rosjanom - Aż jeden żołnierz stary Pierś przebił mu bagnetem I krwi różowy krążek Zaczerwienił rozetkę Niebieskich i czarnych wstążek Orderu - i na kamienie Śliskiej od krwi posadzki Upadła szabla i upadł Staruszek - (jak o nim Słowacki Napisał) - już po to tylko, By sto czterdzieści lat potem Jego nazwisko było Żartem niemal, przedmiotem Przekąśliwego humoru, Emigracyjnej ironii, Co się na niego tak dąsa, Co się przed nim tak broni, Gdy w brytyjskim paszporcie Ma reżymowe wizy I ciuchami na sprzedaż Napakowane walizy, A jakby jej na drodze Stał staruszek beznogi I krzyczał: "Po moim trupie!"... Jak trupa usunąć z drogi? Krępująca to scena, Gest taki i poza taka... Mam w domu akwarelkę, Szkic Juliusza Kossaka, Na niej on, z tą samotną Szpadą przeciw nawale Moskiewskiego sołdactwa. Szepcę doń: Generale - - I nie wiem, co powiedzieć, W naszym pisarskim klanie, Zdawałoby się, słów mamy Zawsze na zawołanie. Nie umiałbym odpowiedzieć, Jak to się dzieje i czemu, Że nam, poetom, słów braknie Częściej niż komu innemu. (marzec 1970) -------------- Przyczynek autobiograficzny Trzy ćwierci mego nad wyraz Pracowitego życia Schodzą mi na to, że czegoś Szukam. Gazety, kartki, Kwitu, cytaty, daty; Kalki, kajetu, ćwiartki Papieru z czyimś nazwiskiem, Notatki z ważnym zapiskiem, Książki, broszurki, sznurka, Nożyczek, listu, koperty, Wycinka, spinacza. Sterty Papierzysk w pudłach i pakach, W starych walizkach i teczkach, W szufladach szaf i biurka Przerzucam, przetrząsam, rozrzucam, Wywracam. Szukam. Przed chwilką Miałem w ręku kopertę Z adresem z tyłu. Tylko Co położyłem ją tutaj - O, tu - przy maszynie, na prawo, Rozmyślnie zapamiętałem, Gdzie położyłem. Na głos Powiedziałem dobitnie: Uważaj, żeby mi potem Nie było żadnych wymówek, Tutaj cię kładę, abym Nie musiał szukać. A oni Znów mi świsnęli spod ręki Kopertę i adresik, Książkę, kartkę, notesik, Ołówek i pióro biro. Na dziesięć sekund, nie więcej, Odwróciłem się tyłem Od stołu - cap! - porwali Wiersz przepisany na czysto, Tu był, tu leżał jak byk, Pięć sekund temu. I znikł. Uśmiecham się zimno. Tak Jak tylko ja jeden potrafię. I mówię: No, to dobrze. To będę szukał. Mam czas Dopiero jedenasta, Do rana osiem godzin, Zobaczymy, kto kogo przetrzyma, Czy wy mnie, czy ja was. Znalazłem wiersz. O trzeciej Nad ranem. Gdzie był? W szafie, W bocznej kieszeni spodni, Których nie miałem na sobie Od dwóch do trzech tygodni, Razem z tuzinem spinaczy I piórem biro, które Kupiłem przedwczoraj. Nikt mi Zagadki tej nie wytłumaczy. Trzy ćwierci mojego życia Schodzą mi na to. Kaja czasem Życzliwie bąknie przy śniadaniu I ze współczuciem oczywistem: "Shouldn't you have a filing system?" Zdarzają się niestety Chwile w życiu poety, Gdy marzy o zamordowaniu Ukochanej kobiety. 1971 -------------- Awangarda i ja Pokornie się przyznaję, Nie taję, nie taki-m hardy. Jak bardzo zazdroszczę młodym Kolegom z awangardy. Na poetyckiej bieżni, W morderczym maratonie, Oni na przedzie, ja z tyłu, Nijak ich nie dogonię. To odrobinkę odpadnę, To zbliżę się odrobinkę, Oni na przedzie kupą, Ja z tyłu, w pojedynkę. Otwarcie się przyznaję, Nie robię tajemnicy, Marzę, żeby być wśród nich W awangardowej szpicy, I pisać jak popadnie, Chlup chlap chlup, padu padu, I żeby w tym nie było Formy, sensu i składu, I żeby nie było rymów, To b. ważna umowa, Tak woli Giergielewicz I Danilewiczowa. I żeby wiersz się obywał Bez strofy i bez rytmu I gramatyka żeby Nie zawadzała zbyt mu. A gdy już coś napiszę, By nikt nie mógł zgadnąć, czy to Napisał poeta Miłosz, Czy też poeta Sito? Czy poeta Czerniawski, Czy poeta Bujnowski, Czy poetka Reszczyńska, Czy poeta Brzękowski? Czy pod poetę Dobka Napisał poeta Sito? Bo w tym smak, żeby było Wszystko na jedno kopyto. To ten styl nowoczesny, To ta zdobycz przedziwna, Dzięki niej awangarda Robi się kolektywna. Przeżuta przez wszystkie miłosze, Przesiana przez wszystkie sita, Wszyscy naraz ją piszą. Potem nikt jej nie czyta. Nie czyta, czy czyta, nieważne - Ważne, że ona nowa I chwali ją Giergielewicz I Danilewiczowa. To mi pilna zachęta! To dla mnie nakaz twardy: Dość mego pascizmu! Przechodzę do awangardy! Radośnie podniecony, Z dumą nowego poety Siadam do Smith-Corony, Chlap chlap, chlup chlup! Niestety - Co piszę, to mi się samo Składa w rytmy - znienacka W magmie słów - bąble rymów! Już rym z rymem się cacka Jak w klatce ośmiozgłoskowca Dwa czule budgerigary - l nagle - co za nieszczęście! I nagle - nie, nie do wiary - I nagle awangarda Tego mi nie przebaczy - Chciałem napisać bez sensu, A wiersz znowu coś znaczy. * Nie liczcie na mnie w szeregach Awangardowej mody. Czemuż się nie nadaję? Jestem jeszcze za młody. Piszę wiersze dopiero Pięćdziesiąt lat. Ot, czemu: Pięćdziesiąt lat się uczę, Jak pisać po staremu? Skąd mi do awangardy, Choćbym nie wiem jak kluczył, Kiedy ja paseizmu Jeszczem się nie nauczył. 1971 -------------- Przyczynek do autobiografii Coś nieraz żywo mnie obruszy, Do czerwoności mnie rozgniewa. Już biegnę do maszyny. W duszy Krwawej rozprawy tylko pragnę. Piszę na śmierć i życie. Nagle W połowie mi się odechciewa. Stoję w tej stajni. Myślę sobie, Jak Herkules - (kto mu dorówna?) - Jak ja poradzę? Co ja zrobię, Sam jeden tu na tyle mierzwy? Rękawy - dumam tak - zakąszę... Zapał publiczny mnie rozgrzewa... I nic nie bójcie się, Augiasze! W oczach mi stają twarze wasze. W połowie mi się odechciewa. Coś w sobie czasem mam z Errola Flynna - sam jeden przeciw pięciu - W mej dłoni szpady aureola - Szach mach! Sztych! Cięcie lśni po cięciu! Młynkiem - i z mańki - z prawa! Z lewa! Twarze czerwonym znaczę haftem! Połowa wrogów w prochu! A wtem W połowie mi się odechciewa. Czasem urodą mnie podnieci śliczna - wysmukła - czarnobrewa - Aż drgnęło we mnie serce stare, Takim je poraziła wdziękiem. Pachnie Chanelem, N0 cinque'm... Ścigają mnie jej oczy szare... Już zastawiłem na nią sieci I już mam jej telefon - dzwonię - Umawiam się - i w telefonie W połowie mi się odechciewa. I to jest - będę z wami szczery, Nic już tu nie mam do ukrycia - Ciągła tragedia mego życia. Jakież minęły mnie kariery, Jakie kobiety... i wawrzyny... Teraz znów siedzę u maszyny. Od pięćdziesięciu lat tak piszę. Przede mną papier i klawisze, I gniew i zapał mnie pogania. A w oknie księżyc, noc i drzewa I sów kwilenie z mroku słyszę. I tyle wciąż do napisania. W połowie mi się odechciewa. 1971 -------------- Ballada wilanowska l. Ujrzał król Jan pewnego dnia, Ze królowa w swej komnacie łka. "Skarbie mój ty, czemuż te tzy" "Smutno mi, że deszcz tu wiecznie mży! We Francji wiosna już jest radosna, A tutaj źle mi, tu słońca brak!..." "Jutro skoro świt, W parku tym będzie kwitł każdy krzak, Niech mój kraj ci da miłości mojej znak!" Refren: Do Wilanowa wiatr z dalekich pól Wiosnę przyniósł przed jutrzenką, Rano wszedł do parku zakochany król Z piękną żoną, Marysieńka. Słońce przedarło się przez szare mgły, Scałowału Marysieńki łzy. Taka była moc W miłosnym króla słowie, Że przez noc zakwitły bzy, Wszędzie kwitły bzy I była wiosna w Wilanowie! 2. Pamięta park królewską moc Jeszcze dzisiaj, w pierwszą wiosny noc. Pałac we śnie, drzewa we mgle, W pierwszą noc wiosenną budzą się. Czy to się pali w narożnej sali, Że przez rolety światło drżące lśni? Siwy strażnik śpi I przez sen słyszy trzask starych drzwi. Ktoś po parku chodzi, dziwny nad nim blask! Refren: Do Wilanowa wiatr z dalekich pól Wiosnę przyniósł przed jutrzenką, Rano myśli strażnik - dzisiaj tędy król Szedł z królową Marysieńką. Słońce złociste blaski rzuca w krąg, Z drzew tysiączny się wyrywa pąk. Taka to jest moc W królewskim jednym słowie, Że przez noc zakwitły bzy, Wszędzie kwitną bzy I znów jest wiosna w Wilanowie! (blues - gavotte) muz. Henry Hussun Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Marię Korską w rewii Podwójny nelson w "Qui pro Quo" w Warszawie (1927). Pensylwania l . Zmierzch cichy co dzień przynosi mi Echo twoich słów Nikłą piosenkę z tych dawnych dni... Dal się skraca. Młodość wraca. Znów... Refren: Pierwszy raz byliśmy zakochani W ten piękny czas, gdy kwitły bzy w Pensylwanii! Szumiał wieczór i w drzew gałęziach drżał Śpiew daleki brzmiał W rzecznej przystani. A gdzieśmy szli pełni łez i zakochani, Po dziś dzień kwitnie bez w Pensylwanii! Tylko przed domem tuż Kwitnie krzak pąsowych róż, Gdzieś mi rzekł pierwszy raz, Że mnie kochasz! 2 . Ach, ty dziś już nie pamiętasz sam! Wszystko poszło w dal... Ja też na próżno to w sercu mam. Myślę o tym. Co mi po tym? Żal... Refren: Ze był czas, gdy kwitły bzy w Pensylwanii. Pierwszy raz byliśmy zakochani! Szumiał wieczór i w drzew gałęziach drżał Śpiew daleki brzmiał W rzecznej przystani. A gdzieśmy szli pełni łez i zakochani, Po dziś dzień kwitnie bez w Pensylwanii. Tylko przed domem tuż Kwitnie krzak pąsowych róż, Gdzieś mi rzekł pierwszy raz, Że mnie kochasz! (walc) muz. R. A. King Piosenka po raz pierwszy śpiewana przez Marię Modzelewską. w przedstawieniu Artyści Artura Hopkinsa i Georgcsa Mankera Wattersa (w scenicznej adaptacji M. Hemara) w Teatrze Polskim w Warszawie (1929). Rumba Rumba To jest właśnie ten radosny tan Kolumba, Kiedy odkrył Nowy Świat Rumba, Kto nie tańczy, ten niech żal ma do Kolumba, Bo on pierwszy na to wpadł. Skok zrobił co sił Krok naprzód i w tył Kajtek Pewien znany, zaufany jego majtek, Krzyknął z góry: Widzę ląd! I rumba Powitalny, triumfalny tan Kolumba Pochodzi stąd. Hallo, tutaj radio Ameryka! Zza gór, zza mórz Słuchajcie nas! Hallo, oto jest dzisiejszego dnia Odkryta już Na wieczny czas: Rumba, Powitalny, triumfalny tan Kolumba, Kiedy odkrył Nowy Świat, Rumba, Kto nie tańczy, ten niech żal ma do Kolumba, Bo on pierwszy na to wpadł. A! szczęśliwy rok! Raz-dwa i odkryto jednego dnia I Nowy Świat i nowy krok! (Fiesta) muz. Walter G. Samuels i Leonard Whitcup Piosenka śpiewana po raz pierwszy przez Zulę Pogorzelską. w składance kabaretowej jajko Kolumba w teatrzyku "Banda" w Warszawie (1931). Nie będziesz ty, to będzie inna... l . Statystyka uczy, że mężczyzn jest mniej. Nie śmiej się! Chcesz, to się śmiej... Ja mimo to znoszę te humory i złość, Ale nie śmiej się! Mógłbym mieć dość! Ja nie grożę, broń Boże, powiedz: "Tak" albo "Nie", Ale nie mów już "może", "jeszcze nie wiem", "kto wie?" Bo ja liczę do trzech, dość napsułaś mi krwi Raz, dwa i - Refren: Nie będziesz ty - to będzie inna, To będzie inna I nie pomogą ci łzy. Raz, dwa, trzy - I będzie inna I będziesz winna ty sama, tylko ty! Żal ci będzie, ja wiem, jak nikomu! Będziesz gryźć się, ja wiem, czekać w domu Na mój list, na telefon, na znak, A ja będę inną tulić, wiesz jak... Nie bądź zła - i tak dziecinna, I tak dziecinna, Bo nie pomogą ci łzy Tego dnia, gdy będzie inna, Pierwsza lepsza, byle nie ty! 2. W niedzielę dam anons w kurierze przez front: Gentleman młody i blond, Przystojny, zamożny, subtelny, to ja, Szuka żony na rok albo dwa. Przecież przyjdą tysiące, Będę o mnie się rwać! Przecież całe miesiące U mych drzwi będą spać! Jeszcze liczę do trzech, jeszcze wracam od drzwi Raz, dwa i - Refren: Nie będziesz ty - to będzie inna, To będzie inna I nie pomogą ci łzy. Raz, dwa, trzy - I będzie inna I będziesz winna ty sama, tylko ty! Będziesz tęsknić, ja wiem, potajemnie! Każdy dzień będzie pusty beze mnie! W każdą noc będzie czegoś ci brak A ja będę inną tulić, wiesz jak... Nie bądź zła - i tak dziecinna, I tak dziecinna, Bo nie pomogą ci łzy Tego dnia - gdy będzie inna Pierwsza lepsza, czemu nie ty? (walc) muz. Marian Hemar Piosenka śpiewana przez Andrzeja Boguckiego w teatrzyku "Banda" w Warszawie (1932) oraz przez Lenę Żelichowską i Fryderyka Jarosy'ego. To ta pierwsza miłość Przez noc nagle w sercu coś budzi się, nagle w sercu coś trudzi się, ni to łzy, ni to śmiech. Przez noc - jakby w drzewach wiosenny deszcz Jakby w piersi - tajemny dreszcz, ni to strach - ni to grzech. Zawirowało dokoła wszystko, Świat jest daleko, a noc jest blisko. Refren: To ta pierwsza miłość tak się zaczyna. To ta pierwsza miłość, to ta jedyna Wierszem się odzywa, muzyką gra - To jest ta prawdziwa, cudna, złudna, zła... To ta pierwsza miłość, to ta uparta, Ta najboleśniejsza, najwięcej warta, Która trwa najdłużej, a kończy się, Albo bardzo dobrze, albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. muz. Ralph Benatzky Piosenka z komedii muzycznej Georgc'a Berra i Louisa Verneuila Moja siostra i ja wystawianej w teatrzyku "Banda" w Warszawie (1933) w adaptacji M. Hemara i Juliana Tuwima. Upić się warto l. Taka noc październikowa, niewierna I w te okna tylko deszczu ciągły plusk I taka chandra się kładzie cholerna Na głowę i na serce i na mózg Już cały dzień taki był i cały tydzień I będzie drugi, będzie trzeci taki sam Już nie mogę, już nie wiem, już nie widzę Co z sobą począć, gdzie się podziać z sobą mam? Refren: Kochać nie warto, lubić nic warto, Znaleźć nie warto i zgubić nie warto, Przysiąc nie warto, uwierzyć nie warto, Chodzić nie warto i leżeć nie warto, Pieścić nie warto i boleć nie warto, Stracić nie warto, zarobić nie warto, Sprzedać nie warto, kupić nie warto, Jedno co warto, to upić się warto. 2. Przypomina się cholera, dziewczyna No to co! I znowu bez niej ani rusz. Ani ona była jedna, jedyna Ani drugiej mieć nie będę takiej już. Podeprzeć głowę rękami obiema, Na siebie patrzeć chwilę, tak jak obcy widz. O co chodzi? Że była. Że jej nie ma. I co z tego? A właśnie, że nic. Refren: Upić się warto, upić się warto, W szynku na rogu wygłupić się warto, W dobrej kompanii popić, to warto, Czystą kroplami zakropić, to warto, Wódkę do łbów ponalewać, to warto, Siedzieć i płakać, i śpiewać, to warto, Z sercem ściśniętym, z dusza, otwartą. Upić się, upić - to jedno, co warto. (tango) muz. Paweł Asłanowicz i Marian Hemar Piosenka śpiewana początkowo przez Chór Dana (1934). Karpacka Brygada* I Myśmy tutaj szli z Narwiku! My przez Węgry! A my z Czech! Nas tu z Syrii jest bez liku! A nas z Niemiec zwiało trzech! My przez morza! A my z Flandrii! My górami! My przez las! Teraz wszyscy - do Aleksandrii! Teraz my już wszyscy wraz: Karpacka Brygada! Daleki jest świat, Daleki żołnierza Tułaczy ślad. Daleka jest droga W zawiejach i mgłach, Od śniegów Narwiku W libijski piach. Maszeruje Brygada, maszeruje, Maszeruje co tchu, co tchu! Bo z daleka jej Polska wypatruje, Wyczekuje dzień po dniu. I wzrok na nią zwraca Zza gór i zza mórz - Czy idzie Brygada, Czy widać już? Co noc słuch wytęża Przez dal i przez mrok - Czy słychać Karpackiej Brygady krok?... II Byłem w Polsce inżynierem. Miałem w Wilnie domy dwa. Byłem krawcem. A ja szoferem. A ja byłem w BGK. A ja malarz. A ja stolarz. Miałem kino. A ja las. A ja monter. A ja golarz. Teraz my już wszyscy wraz: Karpacka Brygada - Daleki jest świat, Daleki żołnierza Tułaczy ślad. Daleka jest droga W zawiejach i mgłach, Od śniegów Narwiku W libijski piach. Maszerują żołnierze, maszerują! Maszerować żołnierski fach! A z daleka każdego wypatrują Czyjeś oczy, we łzach, we łzach. Gdy wieczór zapada I dnia ścichnął ruch - Karpacka Brygada Wytęża słuch. I słyszy niektóry, Jak z dala, do snu, Szum sosny karpackiej Dziękuje mu. III Byłem w Polsce socjalista! A ja endek pełnej krwi! A ja tak... pół-komunista... Ale teraz przeszło mi! Jam ludowiec był istotny! Ja w Ozonie cały czas. A ja byłem bezrobotny. Teraz my już wszyscy wraz: Karpacka Brygada! Daleki jest świat, Daleki żołnierza Tułaczy ślad. Daleka ta droga W zawiejach i mgłach, Od śniegów Narwiku W libijski piach. Maszeruje Brygada, maszeruje! Zachód! Północ! Południe! Wschód! Ani nóg, ani drogi nie żałuje! Maszerować żołnierski trud! Karpacka Brygada - Do domów, do chat, Do Polski idziemy Przez cały świat! Nie zbraknie na świecie Bezdroży ni dróg - Dojdziemy do Polski! Tak daj nam Bóg. muz. Marian Hemar Piosenka śpiewana po raz pierwszy przez Helenę Kitajewicz podczas uroczystych obchodów święta 3 Maja w Latrun (Palestyna) w 1941. Pamiętaj o tym, wnuku, że dziadzio był w Tobruku! Fragment prologu rewii, pod tym tytułem, przygotowanej przez Czołówkę Teatralną Sekcji Propagandy, Oświaty i Kultury WP na Śr. Wschodzie - dla Obrońców Tobruku. PROLOG Kiedyś, gdy z tej wojny wrócę - Za jakich kilkadziesiąt lat - Plecak złożę, buty zrzucę I siądę sobie - bardzo rad. Wnuków zbierze się gromadka U stóp - i wnet szczebiotem swym O bajkę będą prosić dziadka. A cóż ja wtedy powiem im? Refren: Pamiętaj o tym, wnuku, Że dziadzio był w Tobruku I myślał sobie - oj, niedobrze, oj, niedobrze, oj, niedobrze Coś za dużo huku. Szumiało morze w blasku, Błyszczało niebo w trzasku. A dziadzio myślał: co tu tyle Nasypali, nasypali, nasypali piasku. Wnuki się pytają kołem: Po coś, dziadziu, wziął się tam? Po co się w Tobruku wziąłem? Prawdę mówiąc - nie wiem sam, Czy dla wprawy, czy dla hecy - Czy żeby lepszą kontrol mieć - Posadzili nas w fortecy. Tutaj - powiedzieli - siedź. (prozą na tle przygrywki; A przepustki dawali - owszem, dawali przepustki na patrol!) Refren: Pamiętaj o tym, wnuku - Że dziadzio byt w Tobruku I myślał sobie różne rzeczy, różne rzeczy, różne rzeczy - Raczej nie do druku. Ażeby człek zmysłowy Nie czuł się zbyt nerwowy - Dostawał takie witaminy, witaminy - Że jak zjadł, nie było więcej mowy... muz. Eldo di Lazzaro Piosenka śpiewana po raz pierwszy przez Wojciecha Wojteckiego (Wojciecha Wasilewskiego) jako prolog do rewii Czołówki Karpackiej Pamiętaj o tym, wnuku, której premiera odbyła się 17 X 1941. Przechadzka Piosenka Szczepcia - Kazimierza Waydy Szedłem wieczorem po Hyde Parku, Nie bacząc dokąd ani gdzie. Wśród drzew zaszedłem w mrok i mgłę Nieznajomego zakamarku. A wtem ktoś do mnie szepnął: Stój... A wtem ktoś do mnie szepnął: Stój... Aż dreszcz mnie przeszedł - Boże mój - Jakbym przez sen ten szept zrozumiał, Jakby mi serce ścisnął mróz - Stanąłem, jakbym w ziemię wrósł, A głos nieznany szeptał, szumiał. Z ciemności wołał do mnie: Stój - Z ciemności wołał do mnie: Stój - To nie twój park, nie wieczór twój - Co ty tu robisz, lwowskie dziecko? Jaka cię tu zaniosła moc? Toż twoje prawo, w taką noc, Chodzić Zieloną i Gródecką! Przez Stryjski Park jak cień się snuć - Przez Stryjski Park jak cień się snuć - Nie tędy droga twoja! Wróć... Toż w taką noc, gdy lwowski wrzesień Z kasztanów złoty strąca liść, Wysokim Zamkiem tobie iść Przez lwowski zmierzch i lwowską jesień I z góry widzieć świateł rój, Brylantów sznurki, świateł rój - Nie tędy droga twoja! Stój. Takes w tej obcej mgle się zgubił - Czego tu szukasz błędny, sam? Tu nic nie znajdziesz już. To tam Wszystko, coś kochał i coś lubił - Radości - twoje, smutek - twój, I śmiech i świat, nie cudzy, twój... Czego ty tutaj szukasz? Stój. Chciałem zapytać: Kto mnie woła? Nie mogłem z gardła dobyć tchu - Aż jakbym zbudził się ze snu - Mrok był i cisza dookoła, Wiatr tylko strącał krople mgły - Wiatr tylko strącał krople mgły - Spadały z drzew jak łzy. Jak łzy. Jakże mi znaleźć moją drogę, Gdym sam jak liść na ziemię spadł, A czarna mgła zalała świat, A w górze znaleźć gwiazd nie mogę? Kto z mroku do mnie szepnął: Stój - ? Ktoś wołał: Wróć! Ktoś westchnął: Stój! Poszedłem dalej... Boże mój... 1946 -------------- Madame Wasilewska Towarzyszka Wasilewska, Laval-liera kujbyszewska. Od Uralu aż po Soho Pierwsza nasza Lady Haw-Haw. Od Tamizy do Uralu Ona pierwsza nasza Hacha, Polska Leni Riefenstahl'u Sowieckiego monomacha. Od "Płomyczka" do rzemyczka, Czort sam się rozczulić gotów, Ona-ż teraz przewodniczka W Związku Polskich Patryjotów. Teraz frontem "Tass" ku Wandzie, Wanda frontem ku "Tassowi", Nie ustanie w propagandzie, Aż się polski rząd odnowi. Marzy jej się w głębi duszy Rząd jedności, that's the question, Z socjalistów, agrariuszy , Pułkowników, drobnomieszcz'n. Z narodowców i kułaków, I bundowców też, a jakże, W Rosji wybór dla Polaków: Albo w rządzie, albo w łagrze. Ślęczy Wanda w noc bezsenną Ponad kartą atlantycką, jak tu zrobić suwerenną Silną Polskę katolicką? Patryjotyzm ją przenika, już ta Polska w snach urasta - Pierwsza w świecie republika... A w Sowietach siedemnasta... Z nią na czele... w charakterze Patronichy i Egerii... Z Kornijczuchem w Belwederze... Z Polakami na Syberii... Towarzyszko, śliczna bajka! Pomaleńku, pomaleńku. Aż roztropna czrezwyczajka Zaprowadzi was pod stienku. Puszczą motor, i po balu. Grób wykopią w szczerym polu. Głucho będzie na Uralu. Cicho będzie w Albert Hallu. Co najwyżej p. Mołotow Powie, że Madama Chairman Związku Polskich Patryjotów Okazała się pro-german. -------------- Projekt karykatury P. Mikołajczyk zaasekurował się na wszystkie strony. Napisał w swoim Jutrze Polski.: "uznajemy siebie za optymistów, realistów i - romantyków zarazem... (z cyklu Kartki z pamiętnika) Jakby machnął Czermański albo Him i Lewitt: Widzę pólko, na pólku nasz bożek - Swantewid Dwoje lic ma, dwie twarze - od tym i z przodu. Jedną na wschód zwrócony, drugą do zachodu. I chociaż ten sam bożek i ta sama g1ina, Ale na jednym licu romantyczna mina, A na drugim realizm, tak pokornie gorzki... Jakby to nie dwie twarze, lecz dwa rozne bożki. Na zachód patrzą oczy, romantycznie modre, Poza Wrocław i Szczecin, za Nysę i Odrę. Ale twarz, z realizmem na wschód obrócona, Nie śmie sięgnąć spojrzeniem za linię Curzona. Na zachód - buzia Chrobra. Śmiała. Krzywousta. Na wschód - zmieniona gęba: Stanisławaugusta. * Romantyzm i realizm - dobrze, gdy po troszku W jeden aliaż się stopią w politycznym bożku. To mądre. Taką mądrość pochwalam istotnie. Tylko bym tego bożka przestawił - odwrotnie. Realizmem - do pokus, utopii, owacji, Obiecanek, cacanek, pochwał, deklamacji. Romantyzmem - ku stronie grozy i cierpienia, Gdzie nic, prócz romantyzmu, nie ma do stracenia. Ku gwałtowi i hańbie, ku linii Curzona, Romantyzmem - chociażby reduty Ordona. * A świętoszek się pieni. "Zdrada! - krzyczy - Strata!" Jeśli co zmieniać - krzyczy - zmieńmy strony świata!" Można. Ale na razie - przepraszam świętoszka - Troszkę prościej, i pewniej, było zmienić bożka. -------------- Anegdotka reklamowa (Z CYKLU KARTKI Z PAMIĘTNIKA) Henryk Ford ogłosił kiedyś: W tym sezonie każdy może Bez dopłaty kupić forda, W jakim tylko chce kolorze. Każdy kolor, jak kto woli, Elegancki czy wulgarny - Do wyboru. Naturalnie pod warunkiem: byle czarny". W nowym, cudnym, rajskim świecie, Co rozwiera się przed nami, Tak będziemy suwerenni, Jak życzymy sobie sami. Jak zechcemy - pańscy, chłopscy, Robotniczy lub endeccy. (Pod warunkiem, naturalnie, Że będziemy prosowieccy). Politycznie - niepodlegli. Ustrojowo - szmer podziwów. (Naturalnie pod warunkiem, Że w sowieckiej sferze wpływów). Wolni, silni, katoliccy, Aż się serca w nas weselą. (Z tym warunkiem, że naturalnie pod sowiecką kuratelą). Własne państwo, własna szkoła, Własna armia i komenda. (Pod warunkiem, że naturalnie Unconditional surrender). * ogłoszenie reklamowe: W tym sezonie Polska może Sama sobie wybrać przyszłość, W jakim tylko chce kolorze. Wielka przyszłość - wedle woli, Tryumfalna czy ofiarna. Byle kolor był czerwony. Byle dola była czarna. -------------- Ładna sytuacja (Z CYKLU KARTKI Z PAMIĘTNIKA) Między Scyllą niemiecką A Charybdą sowiecką płyniemy w wątłej dinghy, Rodzimym obyczajem, Jedni drugim nawzajem Berlingi lub Quislingi. la nami wrzask Goebbe1sa, Koło nas bełkot Wellsa, Nad nami boska łaska: planowanie Globalne, Bezpieczeństwo Totalne, Opinia Anglosaska. Radosna Rekonstrukcja, Sfery Wpływów, produkcja, Age of Plenty, kres troski. Błogosławieństwo czeskie, Miłosierdzie papieskie I paszport nansenowski. -------------- Piosenka o amnestii I Słodki jest owoc zwycięstwa, Niby dojrzała jagoda. I słodka nagroda męstwa I wiernej służby nagroda. Rozpacz minioną masz za nic I za nic wysiłki ofiarne - Choć męka była bez granic, Ale nie poszła na marne. Zwycięstwo wszystkich nagradza, Co sercem ufali mu całym, Więc duma dziś cię rozsadza, Gdy widzisz - czarno na białym - Że się najśmielsze spełniają Marzenia, cele i plany: "Amnestia. Wracaj do kraju. Nie będziesz prześladowany". II Za te przełęcze tatrzańskie, Za te przemyty karpackie, Za te Mirandy hiszpańskie, Za te więzienia słowackie. Za kryminały madziarskie, Za twe nazwisko zmienione, Za jakieś wizy bułgarskie, Za wszystkie granice zielone. Za pluskwy w każdym areszcie, Za noce i sny niespokojne, Za jedno marzenie - by wreszcie Na wojnę! Znowu na wojnę! Znowu do boju, do raju, Po śmierć, po zemstę, po rany - "Amnestia! Wracaj do kraju. Nie będziesz prześladowany". III Za to, że szabli twej klinga Zdrady rdzą się nie kala, Za to, żeś nie miał Quislinga, Za to, żeś nie miał Lavala. Żeś nie zląkł się krwi własnej plusku, Kajdanów, stryczków ni kulek, Nie poddał się po francusku, Ani po czesku nie uległ. Żeś nie miał Hachy, Petaina, Lorda Haw-Haw ni Darlana - Wysoka wdzięczności cena, Zapłata nadspodziewana. O toś się bił - to ci dają, Byś nie czuł się oszukany: "Amnestia! Wracaj do kraju. Nie będziesz prześladowany". IV Na górze Monte Cassino - Grobów bez liku, bez liku - Polski cmentarzyk. A inny W Tobruku, a inny w Narwiku. A inny w angielskim parku, W Newarku. A inny w Normandii, A inny, po drodze, w podarku Szkocji, a inny Holandii. A inne - jakże spamiętasz? Na każdym leżysz tak samo. Od dziś każdy polski cmentarz Ma napis u wejścia nad bramą. W pustyni, w górach czy w gaju Napis radosny, świetlany: "Amnestia! Wracaj do kraju! Nie będziesz prześladowany". -------------- Furmanka z powrotem W wyniku "referendum", Wśród wielu pogłosek, Krąży w Londynie plotka, A właściwie wniosek, Że się p. Mikołajczyk Wybiera skwapliwie Z powrotem do Londynu. Sam się trochę dziwię, Czemu mi ta pogłoska, Gdy ją usłyszałem, Skojarzyła się w głowie Z pewnym starym kawałem. * Biegł raz, w skwarne południe, Biedny Źydek szosą, Spocony i zziajany, W łachmanach i boso. Spotkał go drugi, spytał - (Ciekawość rzecz ludzka): "Dokąd tak biegniesz, Srulku?" Rzekł Srulek: "Do Łucka!" "Co coś nagle do Łucka?" - Spytał niedowiarek. Srulek odrzekł mu dysząc: "Bo w Łucku jarmarek!" "Co tobie po jarmarku? Biednyź ty i głupiż - Nic nie masz do sprzedania, Ani nic nie kupisz..." "Lecę - rzekł biedny Żydek Cały zlany potem - Bo może mi się trafi Furmanka z powrotem..." * Zdaje mi się, że jednak W morale żarcika Jest związek z sytuacją P. Mikołajczyka... -------------- Leniuch Pewnego dnia, raniutko, Do Bezpieki, do celi, przyprowadzono grzecznie Dwóch nowych obywateli. jeden z nich zaraz sobie Znalazł kącik na pryczy I zasnął. A drugi przysiadł I wzdychał - nie bez goryczy. Starsi mieszkańcy celi Szeptem, chociaż w zaciszu, Zapytali przybysza: "Wy za co tu, towarzyszu?" Przybysz głowę opuścił Wstydliwie i nieśmiało. "Za lenistwo - powiedział. - Ot... spać mnie się zachciało". "Przy pracy? - zapytali - w sabotażu?" - A przybysz Westchnął głośno: "Niestety... Nie przy pracy... ba... gdybyż... Ale mnie w domu, w nocy, Nieszczęsnemu lebiedze, Zachciało się położyć, Dlatego teraz siedzę". Jakże to? Co też mówicie?" - Zapytali biedaka. "Uważacie - powiedział - Rzecz była - powiedział - taka: Wczoraj wieczorem do mnie przychodzi w odwiedziny Staszek - mój, znaczy, kolega I przyjaciel jedyny, I towarzysz partyjny, I kompan towarzyski, Chłop jak złoto - no, człowiek, jak to się mówi - bliski. Miałem butelkę wódki, Nakrajałem kiełbasy, I zaczynamy sobie Gadać za wszystkie czasy. Naprzód, niby - co słychać? -, Bo różnie ostatnio słyszem, I w ogóle, tak jak się Rozmawia z towarzyszem - Szczerze, znaczy, serdecznie, Żeby powiedzieć pokrótce, Tak jak się mówi we dwójkę W domu, w nocy, przy wódce. jak podyktuje serce, jak tego zapragnie dusza, Zwłaszcza gdy przy kiełbasie Wódka języki rozrusza, Znaczy, z tematu na temat, Minuta po minucie - o tym marksizmie... o naszym Ukochanym Bierucie... Kieliszek po kieliszku, Kiełbasa po kawałku - o Bezpiece... o wojsku... O Rokossowskim marszałku... O Polsce przedwojennej... O rublu i o złotym... O emigracji w zgniłej Demokracji... i o tym Monachium... i o Wilnie... O Wrocławiu... o Lwowie... Cóż - z tematu na temat, Jak w przyjacielskiej rozmowie. Aż skończyła się wódka I ta kiełbasa z chrzanem, I nagle się zrobiła Trzecia czy czwarta nad ranem. No, więc Staszek się żegna. "Czas na mnie - mówi - dziękuję, Bardzo było przyjemnie". I idzie. A ja czuję, Że teraz do Bezpieki Należy pójść, musowo, I tę całą rozmowę Powtórzyć słowo w słowo. Ale - spać mnie się chciało. Stoję przed łóżkiem posłanym I myślę: Iść czy nie iść? A była czwarta nad ranem. Położę się na godzinkę - Tak ułożyłem w myśli - I pierwsza rzecz, pójdę rano. A rano już po mnie przyszli. Bo Staszek od razu do nich Poleciał na jednej nodze. Bo zapomniałem, widzicie, Że jemu było po drodze". * Więźniowie wysłuchali Opowiadania bez ruchu. "Samiście sobie winni - Powiedzieli - leniuchu! A ten drugi? - spytali - Ten śpiący - co to za ptaszek? Nie wiecie?" "Wiem - rzekł przybysz - To mój przyjaciel. Ten Staszek". -------------- Nowy adres Pan Słonimski dokonał Bohaterskiego wyczynu: Przeniósł się do Warszawy Ze zgniłego Londynu. Z Russell Square'u pojechał Lux-ex-Orient - ekspresem. Ciało ciągle to samo, Duch pod nowym adresem. A gdzie pan w Warszawie mieszka, Były panie kolego? "W mieszkanku przy ulicy Feliksa Dzierżyńskiego". Nowa jakaś ulica? Nie pamiętam w tej chwili - Nie było jej przed wojną. A może mnie pamięć myli? A któryż to Dzierżyński, Ów rodak takiej sławy, Że się jego nazwiskiem Chlubi ulica Warszawy? "To ten... tamten..." Kolego, Cóż pan plecie za bajki? On w Warszawie uczczony? Rzeźnik czerezwyczajki? Ford taśmowego mordu, Co był nad ruską ziemią Człowiekiem-katastrofą, C1lowiekiem-epidemią, Człowiekiem-zmorą, co światu przyśniła się na jawie? Kto śmiał takie nazwisko Uczcić - nie przekląć - w Warszawie? * Przywiedli z Moskwy tablicę I na rogu ulicy Warszawskiej uroczyście przybili. Na tablicy Czarny napis: Ulica Feliksa Dzierżyńskiego. No, jakże się panu przy niej Mieszka, panie kolego? A może na tej ulicy Rosną kasztany zielone - Zmiłujżeż się, człowieku - przez Pana Boga sadzone? Zmiłujżeż się, człowieku, Bo Pan Bóg się rozgniewa. jakże tak wolno ludziom Obrażać jego drzewa? Jakże drzewa znieważać? Aż płaczem się zaniosły. Jakże im kazać, żeby Na takiej ulicy rosły? Bo ludzi można obrażać, Niektórym to odpowiada. Spluń im w oczy. A oni Pomyślą, że deszczyk pada. Zawieszą w oknach firanki, Postawią w oknach doniczki, Nowa arystokracja Nowej warszawskiej uliczki. Zamerdają wierszykiem Psim - na chwałę Stalinu. Nie na bunt pojechali Do Warszawy z Londynu. Nie na bunt pojechali Orientacyjnym ekspresem, Ale na pakajanje, Ale za interesem. Zamerdają ogonkiem Pokornie i radośnie. A w doniczce, miast kwiatu, Zeschły badyl wyrośnie. A drzewa uschną rzędem, Liście z nich krwawe poleci. Bo drzewa to jednak lepsi Polacy - i poeci. -------------- Zabawa w demokrację Nie mogę się domysleć - Po co im ta zabawa W jakieś "wybory do sejmu", W jakieś wyborcze prawa, W jakąś demokratyczną Reprezentację narodu? Po co im tyle kłopotów? Po co tyle zachodu? * Gdy grzeczne dzieci się bawią W "żandarma i bandytę", Wyżywają się w dzieciach Instynkty niewyżyte. Ale po jaką cholerę - Niechże mnie kto oświeci - Dorosłe czerwone zbiry Bawią się w grzeczne dzieci? Ale po jaką chorobę - Kto mnie poinformuje? - Stare sowieckie opryszki, Sędziwe radzieckie zbóje, Pełnoletni bandyci, Oprawcy i złodzieje Bawią się w demokrację? W prawa i przywileje Krytyki, opozycji, Dyskusji, parlamentu? Po co tyle zachodu? Po co tyle zamętu? * Cały kraj mają w garści. Ukradli i dzierżą w łapie. Jak się żywnie spodoba Bolszewickiemu satrapie - Tak zrobią. Jak każe Kremlin - Tak będzie. Nie ma obawy, Żeby Moskwa o zdanie Pytała się Warszawy. W żadnych sprawach, o żadnych Kwestiach, na żadne tematy Nie ma z Moskwą dyskusji. Nie ma z Moskwą debaty. Nie ma z Moskwą polemik. W ogóle - nie ma rozmowy. Masz inne zdanie? Nieszczęsny! Wybiją ci je z głowy Pięścią. Pięść to ich pierwszy I ostatni argument, Dokument konstytucyjny, Dialektyczny instrument Masz swoje zdanie? Krytyczne? Cień odmiennej opinii? Nieszczęsny! Odchylony Od marksistowskiej 1inii! Już dokoła twej głowy Oskarżycielskie wrzaski! Już nad twą głową klątwa Stalinowskiej nielaski! Już twoją duszą zgubioną Diabły z Bezpieki kupczą! Już oni ciebie zgomułczą! Już oni cię zosubczą! Będziesz się miał z żymierska, Zdrobnerska i z grubecka. I taka twoja kariera Demokratyczno-radziecka. * I naraz te diabelskie Syny, kuzyny i szwagry Po zabawach w procesy, w rewizje, czystki, łagry, W egzekucje i zsyłki, W śmierć ludzką i ludzki lament - Bawią się. W co? W demokrację. W narodowy parlament, W sejm polski - i jego polskie przywileje i prawa... Nie mogę się domyśleć - Po co im ta zabawa? Nie mogę się domyśleć - Tak chcialliym dowiedzieć się od nich: Po co im tyle ZACHODU Dla celów tak bardzo WSCHODNICH? ... -------------- Rocznica NOWA PIEŚŃ NA ZNANĄ MELODIĘ Gdy naród warszawski się porwał do boju, Gdy z bronią powstali cywile - Gdzie ty byłeś wtedy, sowiecki gieroju? Za Wisłą, opodal, o milę. O, cześć wam, radzieccy kamraci! O, cześć, towarzysze przytomni! Za pomoc w Powstaniu niech Bóg wam zapłaci, A Polska wam jej nie zapomni. Gdy ponad Warszawą świeciły się łuny Powstańczej, szaleńczej batalii, Za Wisłą czekali sołdaci komuny, Aż ogień się do cna wypali. O, cześć, sojuszniku łaskawy! O, cześć wam, radzieccy kamraci! Za pomoc dla ludu walczącej Warszawy Niech Bóg wam stokrotnie zapłaci! Gdy trupem padały kobiety i dzieci U miejskich barykad i szańców, Za Wisłą spokojnie czekali Sowieci, Aż Hitler dobije powstańców. O, cześć wam, o cześć, w samej rzeczy! O, cześć wam, o cześć, demokraci! Za pomoc w Powstaniu, za pośpiech w odsieczy Niech Bóg wam stokrotnie zapłaci! Ten sam Rokossowski, nasz wódz-falsyfikat, Widokiem się nie mógł nacieszyć I mruczał: Dopóki strzelają z barykad - Nu, ni ma do czego się śpieszyć. O, cześć ci, marszałku zwycięski! Za odsiecz ginących twych braci, Za pomoc Warszawie w tej dobie jej klęski Niech Bóg ci stokrotnie zapłaci! A Bierut w Lublinie, a Bierut sobaka, Rozkazy już zaczął powielać: Każdego Paljaka, kto tylko był w AK Od razu na miejscu rozstrzelać! O, cześć wam, moskiewskie bieruty! O, cześć wam, ludowi kamraci! Niech Bóg wam stuleciem straszliwej pokuty Za zdradę Warszawy zapłaci! A dzisiaj ta ciżba moskiewskich zaprzańców, A dzisiaj te same psubraty Z butami się pchają na groby powstańców I wieńce im niosą i kwiaty - Dziś oni te groby chcą wziąć w swą arendę I ukraść im honor tej chwili, I zwołać umarłych pod swoją komendę, Gdy żywych już sami dobili. Ach, precz stąd, radzieccy kamraci! Ach, precz stąd, zdradzieccy psubraci! Czekaliście wtedy i dziś poczekajcie. Nie bójcie się. Bóg wam zapłaci. -------------- Orędzie o amnestii Bierut na wścież otwarty Nam, uchodźcom, ogłasza, Że gościnny - i wszystkich Do powrotu zaprasza. On już, znaczy, nie mściwy, On życzliwy. Łaskawy. Możecie, mówi, wracać Bez najmniejszej obawy. Zachodnim emigrantom Oficjalnie zaznacza Że on im wszystkie winy Daruje i przebacza. Nawet jeśli kto żołnierz I ma na swoim koncie Takie winy, że z wrogiem Walczył na pierwszym froncie W Narwiku czy w Tobruku, Czy pod Monte Cassino - Co samo przez się jest już Bardzo poważną winą, Zważywszy że Bierut kiedyś Był z tym wrogiem w sojuszu - To nic. Amnestia puści Te grzechy mimo uszu. Nawet jeśli kto lotnik I nocą potajemną Skakał na spadochronie I z ojczyzną podziemną Nawiązywał konszachty - Lub ku warszawskim szańcom Próbował lecieć, aby Broń zrzucać braciom powstańcom, Tylko że Rokossowski, Co stał za Pragą, blisko, Nie pozwalał mu siadać Na rosyjskie lotnisko - Nawet gdy on marynarz, Co pływał do Murmańska, Gdy Rosję ratowała Pomoc amerykańska I - jaka w tym losów polskich Tragikomiczna dziwność - On wiózł Sowietom czołgi, Amunicję i żywność, Wiedząc, że milion jego Matek, żon, sióstr i braci Ginie tej samej zimy W syberyjskiej pustaci - Nawet gdy on bywalec I judzi każdego rana - Nawet jeżeli mówca W rodzaju, wiemy, Bregmana - Nawet gdy on satyryk I od lat, nierozumnie, Przeciw Sowietom pisywał Paszkwile i kalumnie I z dala, dufny w swoją Bezkarność emigranta, Dotkliwe szpilki wbijał W tłusty zad okupanta, Że czasem ledwie usiąść Mogła radziecka żopa - Nawet jeśli kto szczekacz Z Radia Wolna Europa I pod nosem reżymu, Z głośnika w drugim pokoju Zohydza podwaliny Radzieckiego ustroju - Nie szkodzi. Dla każdego Amnestia. Każdy z nas tu, Kto za granicą bawi Od wielu lat? Szesnastu - Pójdzie do konsulatu, Tylko złoży podanie, Podpisze pakajanje I zakończy wygnanie I bezpłodną karierę Bezdomnego tułacza. Włos mu z głowy nie spadnie. Bierut jemu przebacza. O żadne uchodźcze grzeszki Nie będzie robił kwestii. Możecie, mówi, wracać. Udzielam wam amnestii. I ramiona rozkłada. I uśmiecha się mile. Szukasz, powiada, szczęścia, Wstąp, powiada, na chwilę Na łono demokracji. Z faszystowskiego wygnania Wracajcie - do Warszawy, Do Łodzi, do Poznania, Do Kielc, do Częstochowy, Do Buska, do Jaworzna, Do Lwowa - że jak, proszę? Nie, do Lwowa nie można. Do Lwowa i do Wilna, Do Zbaraża, do Brodów, Do Krzemieńca - nie można. Z bardzo prostych powodów - To przecież zagranica. To jakżeż z zagranicy Wracać wam za granicę? Toż dla was bez różnicy. Lwów drobiazg, Wilno szczegół - Przesąd autosugestii. A grunt, a cud, że Bierut Udziela wam amnestii. * Kto tu komu udziela Tej amnestii? Kto - komu? włamywacz - prawowitemu właścicielowi domu? Złodziej - okradzionemu? Zbój - sędziom swym? Morderca - Ofierze swojej, której Krwi nożem utoczył z serca? Bierut - nam? A w nas razem Gniew i śmiech, i współczucie Krótko jemu i jasno Powiadają: Bierucie! Gdy przyjdzie, jakiejś wiosny, Jesieni czy zimy, Czas amnestii - my tobie Jej nie udzielimy. Dla najemnych Judaszów Bolszewickiej bestii Nie będzie przebaczenia. Nie będzie amnestii. Na naszą łaskę nie licz. Pardonu nie będzie. Takie w kwestii amnestii Jest nasze orędzie. -------------- Wiersz do poety reżymu Słonimski stał przed mikrofonem I namaszczonym barytonem, Tym swoim uroczystym głosem, W rodzaju melodeklamacji, Powiedział z łezką i z patosem WIERSZ DO POETY EMIGRACJI. Wiersz do Lechonia. Pyta Leszka, Czemu w New Yorku Leszek mieszka? Wiersz do Lechonia i Wittlina. wracajcie! - tak ich napomina. U nas - pytluje - jest ideał Na co wam Londyn czy Montreał? Dlaczego odszedł Lechom Wittlin? Pyta patosem takich pytlin. Czemu odeszli? Słonimskiemu Nie sposób się domyśleć, czemu? On, wieczny meches, neofita - Nie wie. On dziwi się. On pyta. Cierpi. Jak stary, łysy Werter. Więc jego rada i przestroga: przejdźcie, jak ja, na stronę wroga. Kolegom radzi tak dezerter. I z troską woła w mrok londyński: Gdzie jest Wierzyński i Baliński? Co im się stało? O co chodzi? Pytają się tu o was młodzi. Pytają się nie po raz pierwszy . Nam trzeba dobrych polskich wierszy, To prawda. Dobrych wierszy brak im. Słonimski jest przykładem takim. Wiec on z tej patriotycznej troski Drogę powrotu im wytycza. To znów ta szelma Kuklinowski Nawraca pana Babinicza. Naiwna, mówi, ta tęsknota Do polskich dżdżów, polskiego błota. "Nas polskie błoto nie czaruje, Bo u nas trzeba walczyć z błotem. Słów nam potrzeba, co budują - Co dźwięczą sierpem, walą młotem". Sierpem i młotem. Cóż za szmata Pod pozorami literata. Popatrzcież na ten rzymski profil: Były frankofil i anglofil, Mało anglofil - anglomaniak! Wellsa wielbiciel i gałubczyk, I były sanacyjny cwaniak, Pan-Europejczyk i Pen-klubczyk, Były esteta, skamandryta I były Żyd-antysemita, Co żydożerczą swą facecją Próbował jednać się z endecją. Patrzcież na tego Słonimskiego - To on, sympatyk lewicowiec Od Saint-Simona i Steckiego, Były beckowiec i ludowiec, Co "lubił lud, lecz w lemoniadzie" Jak kiedyś pisał w swej Paradzie), I były mikołajczykowiec, Adiutant Kota i praporszczyk, Były kosynier i liberał, Były piłsudczyk. I sikorszczyk (W pamięci-m sobie to zachował, jak nam w Londynie imponował, jak tutaj z dumą w krąg spozierał, Bąkając głosem swym niedbałym: "Dziś jem śniadanie z jenerałem"... Mówił "jenerał", nie "generał", przez jot, bo brzmiała mu ta jota Z napoleońska i z Or-Ota) - Wczoraj ziemiańsko-cukierniczy, Dzisiaj włościańsko-robotniczy. Przechrzta co tydzień, na wyścigi, Co z wszystkich sobie wziął religii jedną religię: oportunizm - Dziś się obrzezał na komunizm. Dziś z reżymowej radiostacji Woła poetów emigracji I melodeklamuje o tem, jak dźwiękać sierpem, walić młotem. Sierpem i młotem. jaka szmata Robi się czasem z literata. Na koniec wiersza ze słodyczą Pożegnał ich słowami temi: "Poetów miejsce na tej ziemi. Poetom błędy się nie liczą". Tak rzekł niewinny głos amorka I nagle wyszło szydło z worka. Cała nadzieja wierszopisa, Jego postawa religijna, Ideologia i polisa - Polisa asekuracyjna. Poecie wolno szkód przyczynić, Wolno się załgać i ześwinić, Merdać ogonem i uciekać, pod stół wleźć i hau-hau, odszczekać, Wolno ze słowa zrobić łajno - Jak tylko wierszem, to już fajno! Wolno mu zdradzać - jak do rymu, To nie weźmiemy za złe my mu, To już nie błąd, to już zaleta, Bo pan poeta! Pan poeta! Bo pan artysta! Bo artyście Wolno tym kurrrkiem być na dachu! Nie mógł Słonimski, rzeczywiście, Lepszego sobie dobrać fachu. Nie wie Słonimski, że niestety Poety fach nie taki byczy. Nie ma wyjątków dla poety! potomność błędy mu policzy. Talent oceni na rozprawie, jako obciążające względy. Im talent większy, tym ci błędy Surowiej liczy. Nie łaskawiej. Jej nie uwiedzie błysk talentu, Już ona wie, mój przyjacielu, Kogo pochować na Wawelu, A komu nie dać sakramentu. potomność to cholera taka, Że tylko się rozejrzy wkoło, Wie - kogo pocałować w czoło Za błąd wygnania i tułactWa, A komu w zadek dać kopniaka Za cnotę zdrady i łajdactwa. * Do Leszka piszesz, były śmieszku. Znasz kawał ten o Leszku? Leż ku. -------------- Dwie choinki W te święta dla polskich dziatek, Dla córeczki i synka, W Pałacu Kultury i Sztuki - Reżymowa choinka. Błyskotkami od dołu Do góry zawieszona, A na szczycie choinki Gwiazda - ale czerwona. Tam, w stajence ubogiej, Bóg się rodzi w tej chwili, A ta gwiazda ponura pasterzom drogę myli. A ta gwiazda oszustka Sieje błyski czerwone I prowadzi pasterzy W mrok - w noc - w przeciwną stronę. Po to jest Po to przecie, Na tę służbę jedyną, Lucyfer bolszewicki Zapalił ją mpod choiną. * Pod gwiazdą, na gałązkach, Śnieg tradycyjny, z waty, I fotografia aniołka. A aniołek - brodaty. Patrzcie na niego, dziatki, Napatrzcie się do syta, To aniołek szpicbródka. Aniołek hipokryta. To towarzysz Bułganin. On teraz wasz aniołek. A pod aniołkiem szpicbródką - Widzicie? - Wół i osiołek. Wół i osie! - symbole Radzieckiego ustroju. jeden na bolszewika Haruje w morderczym znoju, Pod batem, w ciężkim jarzmie Nieustannej roboty Wyrcłbia poczwórne normy, Aż biją nań siódme poty, Aż ledwie dycha, aż piana U pyska mu się różowi. A drugi - osieł Znaczy, Wierzy bolszewikowi. * A pod zieloną choinką - Ach, prezenty świąteczne! Zaraz je zobaczycie, jeśli będziecie wzeczne. Ach, prezenty! Lecz wy ich Nie pożerajcie oczyma, Bo prezenty nie dla was. Skądże, tak dobrze ni ma. To prezenty, przeciwnie, Od was dla bolszewika. Patrzcie, ta duża paka, Co się ledwie domyka, To węgiel górnośląski. Wasz prezent dla Moskali, PoJak wykopał. A Moskal W piecu sobie napali. A ta krępa beczułka To nafta drohobycka. Ha, ona już nie polska. Ona już bolszewicka. A ta tęga paczuszka - Widzisz, kochany synku? To złote polskie zboże. Dla Rosji. W upominku. W tych pudłach polskie jajka. A te pękate skrzynki - Indyki, kaczki, gęsi, Kury, wędlinki, szynki! Twój prezent dla Moskala. Nie bądź tak nieużyty. Nie skarż się, że ty głodny. Moskal zje, będzie syty. A te kufry i bele, Każda ciężka i peh1a - To twój len, twoje płótna, Twoje skóry i wełna. Nie płacz, żeś sam obdarty. przyjemnie ubrać kogóś, Moskal będzie ubrany Jak elegancki goguś. Tak czy siak - czy im nie dasz, Czy dasz - toż bez różnicy. Zabiorą. Boś ty niewolnik, A oni - bolszewicy. Zechcą, no to zabiorą. Więc ładniej, że przy święcie Położysz pod choinką I dasz złodziejom w prezencie. * Tę choinkę bolszewik W bluźnierczy znak przemienia, Gdy nią zaszczyca święto Bożego Narodzenia. My się spotkamy wszyscy, Zbratani i wzruszeni, U innej choinki - która W sercach nam się zieleni. A wkoło niej - uśmiechy I kolęda dziecinna. Inny nad nią aniołek I gwiazda nad nią inna. Inne od niej promienie Biją i inne blaski - Nadziei niezmożonej I nieprzebranej laski. A u jej stóp - upominki Złożone w tajemnicy: Życzenia dla was - od nas - z daleka - z zagranicy... -------------- Adam Mickiewicz Pies i wilk (Naśladowanie z Lafontaine'a z przypisami Hemara) Jeden bardzo mizerny wilk - skóra a kości - (Wilk, znaczy się, wygnaniec. Tułacz. Na wolności Bezprizornyj. Więc dola jego zaniedbana) Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha, Spotkał przypadkiem pewnego brytana, Bułganińskiego karku, chruszczowskiego brzucha - Sierść na brytanie błyszczy, gdyby szmelcowana, A podgardle ma th1ste, zwisłe do kolana. (Brytan, wyobraź sobie - Florczak, Iwaszkiewicz, Litauer czy Słonimski - no, któryś z tej psiarni, Z tych, co obecnie w kraju bardzo popularni. Takiego by na myśli miał Adam Mickiewicz, Gdyby dziś pisał bajkę o spotkaniu, w którem nusty bryś tak rozmawiał z mizernym wilczurem:) "A, witaj, towarzyszu!" "Witaj, panie brychu! już od kopy lat o was ni widu, ni słychu. Cóż, kochany, porabiasz? jakże shlży zdrowie?" "Niczego", brysio odpowie. "Oj, oj... niczego! Widać ze wzrostu i z tuszy! Co to za łeb - mój Boże! choć walić obuchem - A kark jaki! a brzuch jaki! Brzuch! Niech mnie porwą sobaki, Jeżeli, uczciwszy uszy, Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!" "Żartuj zdrów, towarzyszu wilku, lecz bez żartu, jeśli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki". "A to jak, jeśliś łaskaw?" "Ot, bez chwili zwłoki Swoje nory i knieje, i bór oddaj czartu, I emigranckich w polu wyrzeknij się świstań - Idź między naszych ludzi i na służbę przystań!" "Lecz co w tej służbie robić?" - wilk mowu zapyta. "Co robić? - dziecko jesteś - służba wyśmienita - Panu pochlebiać ukłonem, Sługom wachlować ogonem. Każą szczekać czy się łasić, Co rozkażą - nie grymasić. Merdać grzecznie, buty lizać, pod stół włazić, kość obgryzać, Biec, przynosić, siadać, prosić, WęsZYć, warknąć, potarmosić, Podać łapkę - ot i już, ba - Nie tak dużo. Letka służba. A za toż, bracie, niczego nie braknie. Sami przynoszą do pyska. Ciepły barłóg, pełna miska, Tylko wąchasz, tylko mlaskasz, Tyjesz, ledwo brzucho taskasz - Słowem, czego dusza łaknie!" Pies mówił, a wilk słuchał: uchem, gębą, nosem, Nie tracił słówka, Połknął wykład cały I nad smacznej przyszłości medytując losem, Już obiecane wietrzył specyjały. Wtem patrzy... "A to co?" - "Gdzie?" -> "Tu, na twoim karku!" "Oto, widzisz, troszeczkę Przeczesano, bo na noc kładą mi obrożkę, Ażebym lepiej pilnował folwarku". "A na pysku te pręgi? One z czego, proszę?" "Drobiazg. Znak od kagańca. Czasem we dnie noszę..." "Toś mi piękną wiadomość schował na ostatku!" "I cóż, wilku, nie idziesz?" "Nie. Nie idę, bratku: Lepszy w wolności kęsek lada jaki Niźli w niewoli przysmaki!" Tak, według Lafontena, Czy w stylu bajek Ezopa, Dziś by napisał Mickiewicz Dla radia "Wolna Europa". -------------- Moja przekora A ja człowiek przekorny, Nie szanujący powag, Byle wszystkim na przekór Wszyscy tak, to ja owak. Przekora piórem wodzi, Przekora lutnię stroi. Ot, przykład: Kiedy w kraju Pisarze, koledzy moi, Przez lata z nabożeństwem Ideowo maniackiem Przed Stalinem leżeli Migdałowym plackiem, Kiedy się do Stalina Kruczkowski migdalił, Kiedy go Jastrun sławił, Gdy go przyboś chwalił, Kiedy miedzianym czołem Iwaszkiewicz mu bił, Kiedy go Mitzner kochał. Gdy go Brzechwa lubił, Gdy go Pasternak 1izał, Putrament ubóstwiał, Gdy mu Kott wonną chwalbą Z kadzidlanych ust wiał, Gdy Słonimski ogonkiem Przed portretami merdał, Aby za to merdanie Bierut jemu order - dał, Kiedy Broniewski pisał Ze łzami i do rymu Jak dobrze, że na Kremlu Pracuje Stalin!" - gdy mu Osmańczyki odolskie I arskie Brandysy Wypisywały wiersze, Pieśni, życiorysy, Eklogi, panegiryki, Artykuliki, dziełka, Że Stalin geniusz, gwiazdka, Słoneczko, perełka, Że on dobry dla Polski, Dla dzieci i dla młodzieży, I że jak, i dlaczego Kochać jego należy, Że cukier krzepi, A Stalin jeszcze lepiej, Że Stalin grzeje, Stalin chłodzi, Stalin nigdy nie zaszkodzi - Kiedy te rozbuchane Najemne mełamedy Tak jazgotały, wyły I piały - to ja wtedy Krzyczałem na kraj cały I na cały globus, Że to wszystko nieprawda! Że Stalin krwawy łobuz! "Przepraszam towarzyszów, Proszę towarzyszek - Tak krzyczałem - to kłamstwo! To jest kat i opryszek! Zarozumiały durak, Paranoik upiorny!" Tak krzyczałem (Mam świadków), Bo ja człowiek przekorny. Aż Chruszczow moje słowa Potwierdził I każdemu Kazał tak mówić, jak ja Mówiłem pięć lat temu. Zaledwie przyszła z Moskwy Komenda, żeby w try migi Likwidować Stalina, Już hurmą, na wyścigi, Ruszyli moi koledzy. Chruszczow kazał. Nu, znaczy, Bić Stalina, jak w kuper, Za przeproszeniem, kaczy. Hej, kto pierwszy, ten lepszy! Do ataku! Do wierszy! Do satyr! Do dyskusji! Patrzcie - Słonimski pierwszy. I jastrun, Kott, Broniewski, przyboś, Mitzner, Osmańczyk - Patrzcie, który gorliwszy, Skwapliwszy wańczyk-wstańczyk. Z bohaterską odwagą, Z ryzykanckim zuchwalstwem Krzyczą: "Precz ze Stalinem!" Krzyczą: "Precz ze służalstwem!" Krzyczą: "Precz z lizusostwem!" Bez żadnych ceregieli Krzyczą. Bo Chruszczow kazał, By teraz tak krzyczeli. A ja człowiek przekorny, Ja odchodzę na stronę I myślę: Czas przed nimi Wziąć Stalina w obronę. * Nie było w dziejach świata Takiego, jak on, kata I nie było gorszego Despoty i wariata Niż to diabła nasienie, Ta sowiecka gadzina - Stalin. Ale to jednak Nie była jego wina. On był winą ustroju, Co w sobie logicznie mieści Możliwość takiej zbrodni, Bezkarnej przez lat trzydzieści. Mogła róść tylko na gnoju Komunistycznej Rosji, Jej ludzi i jej ustroju. Trzeba tę mierzwę rozrzucić, Wtedy purcawka zniknie. Krzyczcie: "Precz z tym ustrojem!" Znam was. Nikt tak nie krzyknie. Wy bojary nikczemne! Wam Iwan w nos urągał I po pyskach was walił, I za brody was ciągał, Żywym ogniem przypiekał I żywcem pasy z was darł, A wy jemu: "Słoneczko! Wiwat! Niech żyje! Na zdar!" A wy mu czołem bili, A wy plackiem i prochem Rozmodleni leżeli Przed kochanym molochem. Toż nie wińcie Iwana! Toż nie wińcie molocha! Moloch nie winien. Winien Ten, kto molocha kocha. Zamiast od razu, w pierwszym Dniu, takiego Iwaszkę Buch w zęby! Co pod ręką, Tym łupnąć! I rozbić czaszkę! Ty, jeden z drugim, coś przed nim Drżał i truchlał, jak womy - Ty teraz na niego z pyskiem? Że car Iwan był Gromy? Teraz "precz!" krzyczysz? Teraz Za późno! Teraz nie sztuka! Wam od Stalina wara. To jest moja chazuka. On był dla was jak u1ał. W sam raz. Dobry. Wyborny. ja jego dzisiaj bronię! (Bo ja człowiek przekorny...) -------------- Wierszyk okolicznościowy W normalnym społeczeństwie, Kiedy umrze dygnitarz - "Co mu było?" - to pierwsza Rzecz, o którą zapytasz. Kiedy ktoś taki w Moskwie Umiera, w pierwszej chwili Pierwsze pytanie: "Czemu jego zabili?" Nie pytasz: "CZY zabili?" Nie ma tego problemu. Że zabili, to jasne. Pytanie tylko, czemu? Jakie, znaczy, z zabójstwa Wskazówki dla nas tajne? Bo samo to, że zabili - Nieciekawe. Zwyczajne. Nu, zabili Bieruta. Co dziwnego? Ta joj-że, Taż to przecież Sowiety. Na sowieckiej dintojrze Obskoczyli go kołem - Opryszek, rzezimieszek, Rzeźnik i zbój. utłukli jak laskowy orzeszek. Zaprosili na kongres, Dał im się, znaczy, podejść. Towarzysz zrobił swoje, Towarzysz może odejść. Towarzysz człowiek Berii. Towarzysz przeniewierca. Nóż błysnął, spluwa trzasła. Umarł. Na atak serca. * A potem biorą trumnę Na ramiona barczyste. Potem kładą na marach Kolegę komunistę I honorową wartą, Zwojem żałobnych bluszczów, Stają wkoło - Bulganin, Surów, Saburów, Chruszczów - Z czarnymi opaskami Na rękawach bekieszek, Ci sami - zbój i rzeźnik, Opryszek i rzezimieszek. Pochowają kolegę W państwowej ceremonii, Niby, że dobrowolnie Umarł... że to nie oni... Bułganin jęczy, Chruszczow Jak małe dziecko kwili. A ty furt tylko dumasz: "Czemu jego zabili?" * Mnie tylko śmieszy ta sztywność Sowieckiego szablonu: Pięć lat temu Dymitrow, Chłop z żelazobetonu, Wstąpił z wizytą do Moskwy, W przyjaznej pogawerce Ze Stalinem znienacka Umarł Na co? Na serce. Potem z żalem ogłosił Malenkow, spadkobierca, Że w Moskwie nagle Stalin Umarł na atak serca. Potem, żeby już iść tym Kardiologicznym saldem, Pamiętacie, jak było Z nieboszczykiem Gottwaldem? Chłop jak byk. Jedzie na pogrzeb. I wraca, jak w bombonierce, Opakowany w trumnie. Umarł w Moskwie. Na serce. Potem Bierut. Zdrów człowiek, Żwawy Polakożerca, Bawi w Moskwie. Umiera. Na co? Na atak serca. Współczesna medycyna Zna tak różne sposoby... Nie mogą tam wpaść na pomysł Jakiejś innej choroby? Trudno się mimo woli Oprzeć pewnej refleksji, Że Moskwa miasto dziwnie Stosowne do apopleksji. * Kwiaty lecą na trumnę, Łzy płyną, niby śluza, Pogrzeb się wlecze, na szczot Sowieckiego Sojuza, "Żegnaj nam, towarzyszu!" przy dźwiękach dętej kapeli. A wy tylko dumacie: "Czemu jego zarżnęli?" Poczekajcie, kochani, Dowiecie się pokrótce, Tylko Chruszczow nowego Wyznaczy wam przywódcę I jego każe kochać I przed nim każe skakać, A Bieruta zapomnieć, Po Bierucie nie płakać. Ja mądry. Ja już dzisiaj Roztropnie radzę: patrzcie, Z której strony wiatr wieje, Zbyt gorliwie nie płaczcie. * Umarł Bierut. Dopóki Żył i porastał w pierze, I kukułczym pisklęciem Gnieździł się w Belwedrze, I był ruskim agentem Na czele polskiego rządu - Dopóty był w instancji Naszego, ludzkiego sądu. Gdy umarł, duszę swoją W inne ręce złożywszy, Poszedł pod sąd od naszego Sroższy. Bo sprawiedliwszy. I jeśli to jest prawda, Że gdzieś, na jakiejś górze, Na jakimś Synaju grzmiącym. W jakiejś wijącej chmurze, Przed jakimś sądem stają Struchlałe umarlaki - Jeżeli to jest prawda, Że Sąd się odbywa taki I Sędzia wyrok czyta Człekowi umarłemu - To nam już nic do Bieruta. To biada, to biada jemu. -------------- Odpowiedź Na wszystkie zalecanki, na wszystkie pokusy, zaloty, I na skryte tęsknoty, i wszystkie wahania, Że może mówią prawdę? Może im uwierzcie? Może jednak w ojczyźnie ta odwilż? ... nareszcie przyszła prosta i szczera odpowiedź z Poznania. I jakiej odpowiedzi jeszcze nam potrzeba, Gdy salwa kulomiotów całą necz uprości - Szli polscy robotnicy i krzyczeli: Chleba! I leżą polskie trupy na placu Wolności. Już ty mi nic nie powiesz, już ty nic mi nie mów, Że Socjalizm, Amnestia i Odwilż, i Łaska! Spadła z sowieckiej mordy uśmiechnięta maska, Szczeknęła gęba prawdę: Salwę z cekaemów! I mało, że bezbronni czołgami pobici. Gęba czerwona z furii, blada z nienawiści, O trupach jeszcze krzyczy: To byli faszyści! Najemni dywersanci! To byli bandyci! Niedobitkom wygrażaj szubienicznym słupem, Znieważaj ich obelgą, stu zbrodni im dowiedź, I myślisz, że tak wygrasz swój proces z tym tropem. Odwilż w Polsce; Amnestia! A ot nam odpowiedź. Myśmy tutaj na zdjęciach widzieli te twarze Bandytów - robotników, dziewcząt i chłopaków, Natchnionych, wynędzniałych i głodnych Polaków - Te plakaty - i sztandar - i krew na sztandarze! Ach, ofiaro cudowna, ach, smutna jałmużno, Złożona na ołtarzu wolności! Przez echa Wystrzałów, płacze w uszach tragiczna pociecha, Że tej krwi żadna kropla nie spadła na próżno. Cały świat wstrzymał oddech. światłem błyskawicy Olśniła go dogłębna, jaskrawa nauka, Zobaczył na wystawie Polskę. Bolszewicy! A ot! Udała wam się poznańska Pewuka! Marszałek Rokossowski wyśle do Chruszczowa Telegramę pokorną, w jednym krótkim zdaniu, I mów w historii świata zostaną te słowa: "Melduję, że porządek panuje w Poznaniu". -------------- Ballada o jednym premierze W Moskwie Jossip Dżugaszwili Długo duma. W pewnej chwili Wzywa on Cyrankiewicza I wskazówki mu wytycza. Mówi jemu: Cyrankiewicz, Ty nam polski kraj zbolszewicz. ja, cholera, w Polsce tera Chcę mieć ciebie za premiera. Inni, mówi, same dranie, Do ciebie mam zaufanie, Że Pal jakom radę dasz. Ty, powiada, człowiek nasz. Cyrankiewicz stoi tam, Ruki, znaczy się, pa szwam, Rozkaz! - mówi. I od razu Robi rząd, i w myśl rozkazu Widzi kraj z zachwytem szczerem: CYRANKIEWICZ JEST PREMIEREM. * Nowy premier ideowy, Ustrój nowy też - ludowy I włościańsko-robotniczy, Tak jak Stalin sobie życzy. Rekonstrukcja, konstytucja, Nadprodukcja, rewolucja, Pałac Sztuki i Kultury - Wszystko przewidziane z góry. Płyną dni, mijają lata, Brzęk kajdanów, świsty bata, Trzeszczą kości, puchną szczęki - Znaczy, rządy silnej ręki. Śledztwa, sądy i obozy, Kryminały i kołchozy, Dzień po dniu, o każdej dobie, Tak jak Stalin życzy sobie. Bierut trzęsie Belwederem - CYRANKIEWICZ JEST PREMIEREM. * Straszne mrozy, droga zima, UB wciąż za mordę trzyma. Cela, krata, kolba, spluwa, UB śledzi, UB czuwa. Bat i knut, i stryk, i kula, To Radkiewicz w kraju hula. Feldmarszałek Rokossowski, Zaufaniec stalinowski. A gdzie jest Gomułka? Stale przesiaduje w kryminale. Za to, że on polski Tito, Zdrowo oczki mu podbito. Polski prymas, ksiądz kardynał, Poznał też, co to kryminał. Tak socjalizm nasz ustrzeżem - Precz z Kościołem, precz z papieżem. Wojna z Rzymem, walka z klerem! CYRANKIEWICZ JEST PREMIEREM. * Wtem - nowina: śmierć Stalina. Wielka heca się zaczyna. Z cekaemu słychać serię, To Maleńkow zatłukł Berię. Dzień po dniu sensacja nowa: Chruszczow zzmiast Maleńkowa! I od Baku aż do Tylży Wszyscy mówią o odwilży. Odwilż! Odwilż! Kra już pęka! Mróz popuszcza, śnieg rozmięka, Błoto chlupie i w chahlpie Coraz cieplej ludziom w kupie, Wiatr wiosennym dmucha szmerem. CYRANKIEWICZ JEST PREMIREM. * Odwilż! Wiosna przed oczyma! Bierut był, Biemta ni ma, Pierwszy fiołek, pierwszy krokus, Znikł Radkiewicz, hokus, pokus. Berman na zielonej trawce I Hilary Minc w odstawce. Rokossowski, wódz i strateg, Uciekł, jak ostatni łatek. Wiosna ludów! Ślicznie brzmi to, Gdy Gomułka, polski Tito, Wśród radości i zapału Już wychodzi z kryminału, By być polskim bohaterem. CYRANKIEWICZ JFST PREMIEREM. * A w Poznaniu huczą strzały, Tłum wzburzony, tłum zuchwały, Tłum włościańsko-robotniczy Buntownicze słowa krzyczy. Tłum zwycięski, a Bezpieka Przestraszyła się, ucieka Przed ludowym o-pe-erem. CYRANKIEWICZ JEST PREMIEREM. * Dym kadzidła w Częstochowie. Co ksiądz prymas ludziom powie? Mgła kadzidlanego dymu, Jedzie polski ksiądz do Rzymu, Tłum prowadzi go szpalerem. CYRANKIEWICZ JFST PREMIEREM. * Słuchajcie mnie, moi mi1i, Bo ja wizję mam w tej chwili. Kto mi wierzy, niech mnie słucha, Widzę już - oczami ducha - Widzę już, przysięgam na to, Po tej wiośnie idzie lato. Wolność kraju i narodu! Uciekł wróg na wschód! Z zachodu Z chorągwiami, z pieśni szumem, Emigracja wraca tłumem! Ach, te krzyki, te wiwaty, Te oklaski i te kwiaty! Ja już wśród was, ja już z wami. Widzę - na wawelskiem błoniu - Jedzie! Jedzie! patrzcie sami - Anders! Wódz! Na białym koniu! W tłumie, patrzcie, mili moi, Toczy białym swym ogierem. Cały rząd go wita. No, i - CYRANKIEWICZ JEST PREMIEREM. -------------- 100 000 000 ludzi Nazajutrz po powrocie Stał w Sejmie, na trybunie, I składał sprawozdanie Ze swej wizyty w UNIE. "Towarzysze! - powiedział - Wy tu wcale nie wiecie, Że niewolnictwo bynajmniej Nie zanikło na świecie! Głęboko mnie to gryzie, Dotkliwie mnie to boli, Że sto milionów ludzi Wciąż jeszcze jęczy w niewoli! Sto milionów, plus minus, W kolonialnej tyranii, W kajdanach Portugalii, Francji i w. Brytanii! Sto milionów helotów Depce francuski ucisk, Brytyjski imperializm I portugalski bucisk! Zlitujcie się, towarzysze, Sto milionów niebożąt Nie wie, co to jest wolność. Swoboda i samorząd! Toż jak o tym pomyśleć, Groza się jakaś budzi - Tak mówił pan Gomułka - Że sto milionów ludzi W szponach W. Brytanii, Francji i Portugalii, Tak mówił pan Gomułka. A na sejmowej sali W Warszawie nagła cisza Zaległa, jak zasiał makiem. Tłum posłów po raz pierwszy Siedział w milczeniu takiem - Co jeden, ręce zaplótł Lub za skronie się trzyma - Oczy zamyka - słucha Z zamkniętymi oczyma - Sam mówca zbity z tropu Aż się dziwi tej scenie - Nie myślał, że wywoła Takie wielkie wrażenie. Tłum wkoło znieruchomiał, Zasępił się, spochmurniał. Czy on nas ma za durniów, Czy sam - myśleli - zdurniał? Kogo ty idziesz straszyć Tą niewolą brytyjską? Nas - w rosyjskiej ciemnicy I za kratą rosyjską? Weź ostatnią koszulę, Tylko radź, jak by ruską Niewolę w jednej chwili Zamienić na francuską? Portugalią nam grozisz? Pół życia byśmy dali, Żeby być dalej Sowietów, A bliżej Portugalii. Kogo ty chcesz poruszyć Cierpieniami niewoli W Ugandzie czy w Urundzie, W Somalii czy w Angoli - Nas - za drutem sowieckim? Nas - pod butem sowieckim? Słowo honoru daję, Gomułka, nie bądźcie dzieckiem. * Gromy miotał na Londyn, Na Paryż, na Lizbonę. Jota w jotę jak z Moskwą Wszystko miał uzgodnione. Nie wiedział, nieboraczek, Że w polskim sejmowym gmachu Nie budził wśród swych słuchaczy Uczucia grozy ni strachu. Nie budził nienawiści, Chociaż w tym celu judził. Nie budził w nich litości, Tylko w nich zazdrość budził... -------------- Szczypiorek Warszawski autor, p.Andrzej Szczypiórski czy Szczypiorski, Czytał niedawno przez radio, Felietonik autorski, W którym on się słowami Bardzo dla mnie przykrymi Wyrażał o mnie. To znaczy O mnie, między innymi Nie o mnie ad personam, Tylko w konfiguracji Ogólnej, mówiąc, znaczy, O całej emigracji, Do której ja należę Jako pionek i członek. Powiedział obcesowo I bez żadnych obsłonek, Że emigracja, jeśli Wziąć ją całą do kupy, Dzieli się, tak powiedział, Na trzy, tak powiedział, grupy, Prosto z mostu powiedział, Bez żadnych faramuszków: Na renegatów, bankrutów I na żałosnych staruszków. Jeżeli w katalogu Towarzysza Andrzeja Nie ma żadnych wyjątków, To jasne chyba, że ja - Logicznie tak mi wynika W konsekwencji ponurej - Jako emigrant należę Do jednej z trzech grup. Do której? Czym jestem? Dumam po nocy , Patrząc w mrok gęsty nad łóżkiem - Renegatem? Bankrutem? Czy żałosnym staruszkiem? Kim są ci "renegaci" Pośród nas? To zapewne Wszyscy, co mają pretensje Zadrażnione i gniewne I nie godzą się w sposób Odszczepieńczo warcholski, Że w Polsce nie ma Lwowa, Że Lwów może nie być polski, I co tylko pomyślą O swoim zdradzonym Lwowi, To jasna krew ich zalewa, Nu... renegaci. Typowi. I o krzywdę Katynia Uparli się jak wariaci, Żeby pamiętać i żeby Gniewać się. Renegaci. Prawda? I uczepieni Kaprysów i humorów, Że nic tylko chcą mieć własny Rząd z własnych swych wyborów- Renegaci! - i takie Knują zakusy podłe, Że chcą być wolni w Polsce, Na własną, polską modłę. A wszystkie obce śmiecie Wymieść ze swej chałupy. Renegaci! Ja właśnie Należę do tej grupy. Zgadza się, ani chybi- A druga grupa - bankruci. Wierzą w zbankrutowaną Przeszłość, która nie wróci. Wierzą w burżuazyjne Mrzonki - w ludzką serdeczność, W dobre maniery, w słodycz Charakteru i w grzeczność. Wierzą w czystość języka, W uczciwość obyczaju, I szukają powrotu I drogi do swego kraju, W którym się rzeczywistość Z marzeniami nie kłóci. To jest ta druga grupa. To właśnie ci bankruci. Zawszem do nich należał W ciągu dwudziestolecia Mej gorzkiej emigracji W Londynie. A grupa trzecia - Staruszkowie żałośni, Którym czasu ubywa... Co kiedy zerkną w lustro, To głowa bardziej siwa. Mniej im bolszewik zagraża, Mniej ich Moskal przeraża, Bo przed nimi wróg gorszy - w postaci KALENDARZA. On im broń z rąk wytrąca, Marzenie w sercu gasi. Ach, żałosna to grupka, Ci staruszkowie nasi, Do których, naturalnie, Muszę się przyznać szczerze, Z metryki i z wyglądu Ja, zgadza się, należę. Ja, emigrant w potrójnej Postaci zakamieniały, I renegat, i bankrut, I staruszek zgrzybiały, Tyle tylko, że czasem, Ot, dla starczej zabawy I z dawnego nawyku, I żeby nie wyjść z wprawy, Wezmę z kąta jakiegoś Pokątnego autorka, Jakiegoś Szczypiórskiego, Szczypiórka czy Szczypiorka, I dobrodusznie - bo chocoym Złośliwie chciał, to nie mogę - Zamiatam nim parę razy Emigracyjną podłogę. -------------- "J'ai deux amours..." Piszą mi przyjaciele, Że niedawno w Warszawie Odbyła się sekretna Odprawa... Na odprawie Dla wyższych, średnich oraz Niższych funkcjonariuszy Padł rozkaz, że Rosję trzeba Ubóstwiać z całej duszy. W uczuciowych stosunkach Musi nastąpić zmiana, Bo Rosja czuje się w Polsce Jakoś niedokochana... Jakby niedopieszczona... Ona z natury pieszczocha, Tym bardziej jej brakuje, Jak kto nie dość ją kocha... Wprost żeby serce w tobie Z miłości zamierało, Tak musisz kochać Rosję. Ale to jeszcze mało, Gdy ty sam, jeden z drugim, Kochasz ją do szaleństwa - Tę miłość trzeba jeszcze Szerzyć wśród społeczeństwa. I nową ARS AMANDI, Znaczy, Sztukę Kochania, Niech on w polskim narodzie Krzewi i zaiwania, By kto żyw, od zarania, Od zarannego dziecka, Odczuwał i rozumiał, Że ta Rosja sowiecka, Która na niebie polskiem Jak krasna gwiazdka mruga, To jego druga ojczyzna. Nie! Wróć! Ona nie druga. Ona pierwsza. A twoja własna ziemia ojczysta - Druga. Po Rosji. Jeżeli Ty, znaczy, komunista. Jeżeli ty komunista Dialektycznie wykluty, Po Marksie oblatany, Na Leninie obkuty, To żadnych wątpliwości, Wahania żadnego nie masz, Że ty masz dwie ojczyzny Na świecie. Nie jedną - dwie masz. Tak jak kiedyś, przed wojną, Śpiewała czarna zulejka, Josephine - pisze się "Baker", A wymawia się "Bejka" - J'ai deux amours" - pamiętasz Ten szlagier?... nie taki on stary-ż... "Mam dwie miłości", śpiewała, "Mój kraj - "mon pays" - i paryż"... Do tej melodii warto Napisać nowe słowa, Będzie nowa radziecka Pieśń międzynarodowa, Po polsku, po angielsku, Po francusku, po włosku, J'ai deux amours" - mam miłości Dwie: "Mon pays et Moscou"... * W Warszawie, na odprawie Dla partyjnego kółka, Gdy taki rozkaz wydał Sam towarzysz Gomułka, Wszyscy, co do jednego, Funkcjonariusze na sali Załamywali ręce. Jak to?.. Jak to? - pytali - Jeszcze namiętniej kochać? Więcej niż do tej chwili? Towarzyszu! - mówili - Niemożliwe! - mówili - Zmiłujcie się! - błagali - Jak dzieci zaczęli szlochać - Już na sto dwa kochamy! Nie można bardziej kochać. Serca nie wytrzymają Takiej miłosnej kampanii. Toż my funkcjonariusze, Nie jacyś nimfomani... Stare ubeckie wygi, Zimne wytrawne hycle, partyjni weterani, Zahartowani szpicle - A szlochali na sali, Aż się robiło żal tu. lecz towarzysz Gomułka Siedział tam, jak z bazaltu. Jak z granitu. Nie zmiękrnlł, Choć w krąg przed nim uklękli - Nie ustąpił. Aż oni Ustąpili. I zmiękli. I zanim się odprawa Zakończyła na sali, Zaczęli kochać Rosję Bardziej, niż dotąd kochali. Kochają ją na wyścigi Miłosnego zapału, Kochają ją na zabój, Kochają ją do szału, Kochają ją, kochają, Jak pracowite pszczółki. Czego się w Polsce nie robi Dla towarzysza Gomułki... -------------- "Pawiem narodów byłaś i papugą" Dzień mroczny, mokry. W sądzie Okręgowym w Warszawie Odbywa się rozprawa Przy drzwiach zamkniętych. Na ławie Oskarżonych zasiada Przed frontem groźnego sądu Młody człowiek, trzydziesto- Kilkoletni. Z wyglądu Jak gdyby inteligent, Malarz może czy aktor, Albo powieściopisarz Czy w ogóle redaktor, Może nawet poeta, Bo czoło ma wysokie, Gładkie - szczupły na twarzy, A włosy jasnolokie, A oczy nieobecne, Jakby zbudzone ze snu ma, A w źrenicach zarazem Płomienie i zaduma. Zgadza się, oskarżony Istotnie, w swoim rodzaju, Jest wybitnym Poetą Polskim, chociaż on w kraju Mniej znany, bo przeważnie Przebywa na emigrancji I tak pisuje - w Szwajcarii, W Anglii, głównie we Francji. I tam wydaje swe dziełka, Które tylko przypadkiem Docierają do kraju I rzadko, i ukradkiem, Pośród młodzieży zwłaszcza, Przelotnym krążą dreszczem, Lecz za granicą jest niemal - Sit venia verbo - "wieszczem". Ogłosił sporo dziełek, Poematów, paszkwili, Wierszy. Nazywa się Juliusz Słowacki. właśnie w tej chwili Siedzi bez ruchu. Wyrazu Bladej twarzy nie zmienia. Słucha, jak prokurator Czytą akt oskarżenia. Sala sądowa jest pusta, Pusta prasowa ława, Galeria dla publiczności Pusta. Cała rozprawa Tajna. Ja tylko, jako Jedyny obserwator, Siedzę skulony w kącie I słucham. A prokurator Powiada: "Oskarżony Dopuścił się zniewagi Rzpltej Polskiej! W sposób jawny i nagi, Piórem, znaczy się, drukiem, Z efronterią cyniczną Obraził Nową Polskę ludowo- Demokratyczną! "POLSKO, LECZ CIEBIE BŁYSKOT- KAMI, napisał, ŁUDZĄ! A TERAZ SŁUŻEBNICĄ JESTEŚ, napisał, CUDZĄ!- A ja bym chciał zapytać, Czytając takie zwrotki, Jakież to pan poeta Na myśli miał "błyskotki", Którymi jest obecnie Nasza Polska ludowa Tak łudzona?.. Jeżeli pod łupę wziąć te słowa - Co to są te błyskotki? Czy to nasze zdobycze Społeczno. wychowawczo - Włościańsko. robotnicze? Czy może sprawozdania Z plenum? Czy dyrektywy Z KC? Czy marksistowska Dialektyka? Czy kolektywy? Czy twórczość planowana? A może pisma Lenina, stalina, Cyrankiewicza, Gomułki i Kosygina? Niestety, nie wydostałem Wyjaśnień od pana wieszcza. Jakie to są "błyskotki", Które w wierszu zamieszcza? I co to znaczy, że teraz - Zwróćmy tylko uwagę Na ten czas teraźniejszy. Na tę bezczelną zniewagę, Że TERAZ JESTEŚ CUDZĄ SŁUŻEBNICĄ... to znaczy Czyją? Może Wysoki sąd zastanowić się raczy - Czyją? Czyjąś Ościenną? Czyjąś, prawda, sąsiedzką? Czy wieszcz insynuuje, Że służebnicą radziecką?! Czy to takie aluzje? Czy to takie poszlaki?! I mało tego! W następnej Zwrotce jest passus taki: "ZRZUĆ DO OSTATKA TE PŁACHTY OHYDNE... TĘ DEJANIRY PALĄCĄ KOSZULĘ! - - tak pisze. Z tej emigranckiej satyry Coś więcej się wyłania Niż sama grafomania! To jest, Wysoki Sądzie, Wyraźny akt podżegania! Co to jest za koszula, Którą pan Juliusz Słowacki Tak nam doradza, ze swojej Emigracyjnej zasadzki, Zrzucić? Bo ona paląca? Ohydna, prawda? Ciasna? Więc zrzucić?! Jak?! Wysoki Sądzie, sprawa jest jasna. Na świadka oskarżenia Oraz na rzeczoznawcę Powołuję" - powiedział. - Nim skończył zdanie, w ławce Zerwał się duży, łysy, Usłużny, już podbiegł blisko, Nogami szastnął, imię Jarosław - szepnął - nazwisko Iwaszkiewicz. Zaświadczam, Że w charakterze poety Znałem oskarżonego Od dziecka... i niestety Uprawia burżuazyjny Mistycyzm... i religianctwo... Zgniły zachodni romantyzm I skrajne emigranctwo... Sabotaż socrealizmu Przez anty-socpanteizm I kontrrewolucyjny Sensrebrnysalomeizm... Żeby powiedzieć krótko, Według mojego zdania, Jest to pisarz niepewny... Niegodny zaufania"... Prokurator wstał znowu I krótko rzekł: "Ekspertyza Naszego świadka i jego Wnikliwa analiza Wszelkie wykręty przygważdża I wymówki przydusza. Dla groźnego przestępcy Słowackiego Juliusza, Za szkalowanie narodu I akty kontrrewolucji, Żądam kary doraźnej, Publicznej egzekucji". Usiadł zadowolony. obrońca wstał z drugiej strony, Rzekł: "Wobec wyraźnej winy, Zrzekamy się obrony". Prezes sądu rzekł głosem Zachrypniętego upiora: "Sąd się przychyla do wniosku Pana prokuratora. Oskarżony zostaje W Ludowym Sądzie Warszawskim Skazany na rozstrzelanie publiczne, na placu Saskim". * Dzień mroczny. Niebo jakby Z brudnego bohomazu. Kilkoma taksówkami Z gmachu sądu od razu Jedżiemy na rozległy Plac. Tam już złowrogi Pluton żołnierzy stoi Z karabinami u nogi. PODNIEŚLI BROŃ DO OKA. CHCĄ ZAWIĄZAĆ OCZY. NIE POZWOLIŁ OFICER WYSTĄPIŁ PO PRZEDZIE. JUŻ MA KOMENDEROWAĆ. COŚ MI SERCE TŁOCZY. NAGLE KRZYK SŁYCHAĆ W TŁMIE: STÓJ! ADIUTANT JEDZIE! OFICER GO NIE WIDZI RĘKĘ PODNIÓSŁ W GÓRĘ. Zbudziłem się. Sny, ostatnio, Miewam dziwnie ponure. -------------- Dosiego nasłuchu Noc po nocy, dzień po dniu, przez siedem dni w tygodniu, Godzina po godzinie, Stuk stuk, stuk stuk na maszynie. Teczki, szufladki, szafki, Spinacze, stenografki, Świstki, stenotypistki, Magnetofony, słuchawki, Nosami w heterodynach, Stuk stuk, stuk stuk na maszynach. Cały rok, na trzy zmiany, Stuk stuk, stuk stuk, na wyścigi. A co oni tak piszą? Psst - powiem wam na migi. To taka tajemnica, Aż w palcach się wzdryga pióro, To nie jest żaden urząd, To nie jest żadne biuro, Od świtu do wieczora, Od wieczora do świtu, To jest gorsza robota Niż w fabryce dynamitu. Te prześliczne panienki Przy biurku, przy maszynie, Każda jakby siedziała Na nitroglicerynie. Ci gorliwi młodzieńcy Ze słuchawkami na uchu - To Tajna Warszawska Stacja Radiowego Nasłuchu. Oni podłuchiwają, Jakby w tajnym podkopie, Wszystko, słowo po słowie, W Radiu Wolnej Europie! Oni wciąż przy nas... Oni Wciąż z nami... każdej chwili, Uchem i wyobraźnią Już tak się z nami 7iyli... Znają nas... w lot chwytają... Tak blisko są... choć w oddali... sami nie wiedzą o tym, Jak nas już pokochali... * "Wie pani - mówi szeptem Marysia - panno Hanko, Że mi sę wczoraj w nocy Znów śnił Wiktor Trościanko... Pochylił się i przytulił... wprost nie mogłam się bronić"... "I co? I co?" - "I budzik, Psia nędza, zaczął dzwonić. Trzeci raz w tym tygodniu, Z p. Trościanką... we śnie... Robi mi to, że dzwoni O pięć minut za wcześnie"... "Znam ten ból - mówi Hanka I doradza jej trafnie: - Budzik się śpieszy... niech pani O pięć minut go cafnie". * "Czyście zauważyli, że dzisiaj Karol Marek Zachrypnięty, jak gdyby Miał, broń Boże, katarek?" "Nie, to nie Karol Marek, Nie prowokuj pan losu! To Józio płaczek... właśnie przechodzi mutację głosu". * A Zuzia, religiantka... Z loczkami w rlocistych pęcr.kach... Co mówi ksiądz Kirszke, ona Stenografuje na klęczkach. * A sobota najgorsza. Harówki co niemiara. Hemar czyta. Najtrudniej przepisywać Hemara. Gdzie przecinki, gdzie kropki? Oj, trzepie jak kołowrotek! Jaki w tym rytm, gdzie rymy, Początki i końce zwrotek? A to trzeba w całości, Nie zmienić ani słowa, Pan premier sam tak rozkazał, Bo pani premierowa Od lat jedyne w niedzielę Ma zainteresowanie, Jak się z nowym Hemarem położy na otomanie. * Stuk stuk, stuk stuk, nad maszyną Ślęczą, garbią się, kurczą, Szpule magnetofonów Uwijają się, furczą, Już goniec na motocyklu Rozwozi tajne pliki, Te ekrazytowe bomby, Te dynamitowe sztyki, Te granaty, te nitro- Glicerynowe czopy, Te dosłowne nasłuchy Z Radia Wolnej Europy. Pan Gomułka studiuje, Pan cyrankiewicz czyta, Pan Moczar sylabizuje, Pan Ochab zębami zgrzyta, Ambasador sowiecki Tupie i KC sapie, I premierowa z nowym Hemarem już na kanapie. * A wiecie, co w tym wszystkim Najzabawniejsze? To, że my Tak samo was słuchamy I stenografujemy, Chociaż nam znacznie łatwiej Robić te stenogramy, Bo was wyraźniej słychać, Bo my nie zagłuszamy. Ale stukają maszyny I furczą powielacze, I teczki, i korektorzy, I szafki, i spinacze, I słuchawki na uszach, I biurko, i szuflada, Stenotypistki i świstki, I stop! - Coś mi na myśl wpada. Zamiast marnować oczy I uszy, czas i życie, papier, kalkę i młodość - Mam pomysł! Mianowicie, Wy co dzień nam przysyłajcie Cały radiowy program, Wasz, autoryzowany, Oficjalny stenogram - My wam prześlemy gotowe Dwadzieścia cztery kopie - Wszystko, co kto powiedział W Radiu Wolnej Europie, Dwadzieścia cztery kopie, Wiernie, bez żadnej zmiany, Cały codzienny program Na czysto przepisany, Dwadzieścia cztery kopie - sto kopii!! Chcecie? - dwieście! Pięćset! Tysiąc! Im więcej, Tym lepiej, tylko bierzcie! Rozsyłajcie gotowe, Jeszcze ciepłe i świeże! lleż zaoszczędzicie Na czasie, na papierze, Na pracy , kosztach, trudach - Co wy na to? Noc głucha. Nikt mi nie odpowiada. Lecz wiem, że ktoś mnie słucha. Wy - najgorliwsi słuchacze, Wy właśnie, współpracownicy Najwierniejsi - wy, którzy W Warszawie, przy ulicy Sobieskiego 101, Słuchacie mnie w tym momencie... W imieniu Radia Wolnej Europy - dziś - przy święcie - przesyłam wam najmilsze I w jak najlepszym duchu Życzenia NAJWESELSZYCH ŚWIĄT! I DOSIEGO NASŁUCHU! -------------- Wizyta, nie-wizyta Nie gniewajcie się na mnie, Mili moi, jeżeli Szczerze poproszę, byście Szczerze mi powiedzieli - Czy to fakt? Czy istotnie On tu był? Ostatecznie O wszystko można pytać, Jeśli kto pyta grzecznie - Ja grzecznie, z ciekawości, Dowiaduję się, badam I nie mogę wybadać, Jak było? Czy wasz Adam- Minister zagraniczny - Rapacki - był w Londynie? Czy on tu dyplomatycznie Bawił przez tydzień, czy nie? Bo to faktycznie trochę Dziwnie wychodzi - ja się Dowiaduję z waszego Radia... i w waszej prasie Bardzo ciekawe rzeczy Czytam o jego wizycie, W Londynie - wy , naturalnie, Też czytacie, słyszycie Peany... jak był witany, Jakie on tutaj wszystkie Sukcesy miał polityczne publiczne, towarzyskie, Jakich audiencji udzielał, Jakie problemy podniósł, Jakie wrażenie wywarł, Jakie tryumfy odniósł, Jakie sprawy poruszył - Wietnam... faszyzm... Euratom... Jak on tu imponował Partnerom dyplomatom... Nie dziw, że wy z niego dumni... Nie chcę wam psuć zachwytu - Nie wiem, jak to powiedzieć Delikatnie - że my tu - Na miejscu, znaczy, w Londynie - Nie gniewajcie się, mili - z tego wszystkiego w ogóle Nic nie zauważyli. Nikt w ogóle nie wiedział, Czy on wizyty poniechał, Czy był, czy go nie było, przyjechał czy pojechał? Nawet wprost z ciekawości, przez jeden i drugi ranek, szukałem po gazetach Notatek, choćby wzmianek, Jakiejś fotografijki, Nagłówka czy podpisu - podobno były. Podobno On do Foreign Office'u Wybrał się i rozmawiał Z nimi o polityce - Podobno bardzo suroWO Przeciwko Ameryce - Podobno bardzo grzecznie Rzekli jemu po chwili: "Pański szef już był tutaj, My to wprost z nim omówili..." Podobno pytał, co zrobią Przeciw Niemcom Zachodnim? "My to wprost - rzekli - z panem Kosyginem uzgodnim". Podobno żądał, by zaraz Ewakuować Wietnam. "Pan Kosygin - odrzekli - Wprost to załatwi wnet nam". Żądał neutralizacji Adenu i Panamy. "My z panem Kosyginem To - rzekli - wprost załatwiamy". Zażądał atomowej Kontroli nad Londynem. "obgadamy to - rzekli - Wprost z panem Kosyginem". "Thank you! - rzekł - omówiwszy Wszystkie bieżące sprawy - W imieniu pana Gomułki Zapraszam was do Warszawy, Przyjedźcie z rewizytą, Jeszcze przed końcem zimy!" "My z panem Kosyginem Wprost - rzekli - to uzgodnimy". * Następnego dnia, pono, Z małą przyboczną świtą Pan minister pojechał Poza Londyn, z wizytą Na cmentarzyk lotniczy, Gdzie leżą pochowani Lotnicy polscy, polegli W obronie W. Brytanii. W walce z Goeringiem - gdy on Na sowieckiej benzynie Leciał na Londyn. A oni Bronili Polski w Londynie. Na cmentarzyku stoi pomnik Polskiego Lotnika. Na szczycie spiżowy orzeł W koronie. U stóp pomnika Pan minister Rapacki, Radziecki poturczeniec, Umyślił, że położy Biało-czerwony wieniec. Polacy emigranci W zarządzie tego cmentarza Rzekli: "Bardzo prosimy! Nikt sobie nie wyobraża, Jaki to dobry pomysł, Jak chętnie powitamy Towarzysza ministra Z tym wieńcem, u tej bramy. Temu dwadzieścia lat z góry, Kiedy tu rząd angielski Uznał władzę Bieruta I Komitet Lubelski - Ci lotnicy, rzędami Ułożeni przy sobie, Jeden koło drugiego, Przewrócili się w grobie. Przewrócili się w grobie I leżą odtąd - niemi, Cisi - twarzą do ziemi. Martwi - wstydem do ziemi. Niech pan Rapacki w swojej urzędowej osobie Złoży ten wieniec - może Znów przewrócą się w grobie Na odwyrtkę - i będą Leżeli już, jak trzeba, Jak im przystoi - twarzami Do angielskiego nieba". * Pono położył wieniec - I przestraszony pono, Choć sam nie wiedział, czego - Prędko - tak tu mówiono - Pobiegł do limuzyny - Nerwowo się uśmiechał - 1 nagle go nie było. Odjechał, nie odjechał? Nikt jakoś nie zauważyŁ Nie było w żadnej gazecie. Czy on tu był w ogóle? Czy nie był? Wy też nie wiecie? Z ciekawości was pytam - Ale to nic nie szkodzi. Nawet ciekawość też mi właściwie już przechodzi. -------------- O co chodzi? Przeczytałem "Miesięcznik Literacki" z Warszawy, Numer trzeci, marcowy, A w nim niezmiernie ciekawy Zasadniczy artykuł Naczelno-redaktorski, Napisał go nie kto inny, Sam Włodzimierz Sokorski. Z dialektyczną maestrią Bojowej ideologii, Jak Ursus w cyrku Nerona, Łapie byka za rogi, Jak Ursus na arenie, Tak on w swym artykule Osadza byka w miejscu I od razu w tytule Rzuca gniewne i dumne pytanie: "O CO CHODZI?" Wyłuszcza. Gromi, szydzi, Przekonywa, dowodzi, To groźbą grzmi, to ironią Dźga, to fałszywe wnioski Wytrąca wrogom z ręki - Istny Wołodyjowski Polemiki i stylu, Pióro jak szpadka świszcze, Bzyka, szach, mach, ćmi, furczy, Migoce - ach, mistrz nad mistrze! Może to już ostatni - Czytajcie, patrzcie, młodzi, Może ostatni, co tak Pyta się: O CO CHODZI? "Chodzi o to - powiada - By nikt z tą myślą nie igrał, Że socjalizm już w Polsce Z kapitalizmem wygrał. Nie! - powiada Włodzimierz I cały aż drży z przejęcia - Ta walka w Polsce jest jeszcze Daleka od wygaśnięcia! Socjalizm jeszcze bynajmniej Nie schodzi z pobojowisk! przeciwnie - u pewnych osób... Z pewnych twórczych środowisk... (Tak on dosłownie pisze, Niczyjego nazwiska Nie podaje, wymienia Bez nazwisk - środowiska - Twórcze... inteligenckie... Zapewne dziennikarskie, profesorskie, studenckie, publicystyczne... pisarskie...) U pewnych - pisze - osób Spotykamy w tym boju Totalną negację roli Partii w naszym ustroju! A kto neguje, że Partia Ma tę naczelną rolę I sprawuje totalną I wyłączną kontrolę, Ten - powiada Sokorski - PostaWą swej negacji Neguje elementarne Zasady demokracji! Bo demokracja to znaczy Monopartyjny totalizm, Jeżeli tym totalizmem Jest, naturalnie, socjalizm. Pewne, mówi, osoby Nie chcą partyjnej cenzury! Kwestionują zdobycze Socjalistycznej kultury! Pewne, mówi, osoby Z twórczego środowiska Kwestionują, że Partia Ma prawo, gdy naciska! Pewne, pisze, osoby Językiem mielą i furczą, Dąsają się, że Partia Ukróca wolność twórczą! O jaką wolność chodzi?!" W sposób genialnie prosty Szermierz wspaniały przeszedł Z obrony, szach, mach, do riposty! Już teraz nie popuści, Ostro naciera, srogo: "O wolność chodzi? Dla czego? O wolność, pyta, dla kogo?! O wolność - przeciwko komu? O wolność dla wybryków przeciwko nam? O wolność Dla naszych przeciwników?! Jeśli o taką wolność, To wiedzcie wszyscy wszędzie, Takiej wolności istotnie Nie może być! I nie będzie! Wolność tak się wyraża Swą mocą dookolną, Że nikomu nie wolno, Tylko nam jednym wolno. Póki nam jednym wolno, Póki my całą hordę Tych, co myślą inaczej, Trzymamy mocno za mordę, Dopóty taka totalność I taka monopolność Defmiuje, co znaczy Socjalistyczna wolność! Wolność to słodki owoc, Egzotyczny ananas, Pod warunkiem, że ona Nasza i tylko dla nas. Gdyby pozwalać innym Na to samo co sobie My sami pozwalamy, Toby po jednej dobie W ogóle nas nie było! Zmiłujcie się, moi złoci, Ale my, komuniści, Nie tacy jednak idioci! Komunizm ma takie właśnie Zalety dobroczynne: Wolność jest planowana... Podobnie jak wszystko inne. Naród - w rodzaju bryczki. Partia - w rodzaju furmana. A wolność - w rodzaju szkapy. Wolność jest kierowana... Wtedy wszystkich pociąga, A nikomu nie szkodzi. Teraz - pyta Sokorski - Rozumiesz, O CO CHODZI?!" * Przeczytałem "Miesięcznik" Z tym pańskim artykułem, Włodzimierzu - od razu Trochę lepiej się czułem. W sam raz pan to napisał I przekonał mnie pan tem: Chodzi o to, że czasem Dobrze być emigrantem. Zwłaszcza przy mikrofonie - Niech się kto zastanowi - Gdy można śmiechem w nos parsknąć Takiemu Włodzimierzowi... -------------- Dwudziestopięciolecie Przyjaciel emigrantów, Kolega kombatantów, Najserdeczniejszy sojusznik Z wszystkich naszych aliantów, Najbardziej nam oddany, Jak nikt dla nas uczynny, Jednym słowem, generał Moczar - bo któż by inny? - Na dwie strony uważny, Życzliwy na dwie strony, I na wschód, i na zachód Jak w dwie tęcze wpatrzony, Rzeczywiście, jak jakiś prasłowiański Światowid, Po to jest, po to żyje, Po to zrobił swój Zbowid, Ażeby rozpiąć pomost Jedną serdeczną struną Między komuną a nami I nami a komuną. I nie spocznie, aż naszą Gromadkę rozprószoną Powróci na Ojczyzny Komunistyczne łono, Nie dośpi i nie doje, O to mu tylko idzie - Generał Moczar, właśnie, Na plenum w swoim Zbowidzie, Niedawno temu dał dowód Serca i charakteru, W dwudziestopięciolecie Powstania Pepeeru Wygłosił taką mowę Rozumną i podniosłą, Że nam na emigrncji Serce na drożdżach rosło. Przypomniał nam, na owo Dwudziestopięciolecie, Że wszyscyśmy - gdziekolwiek Rozprószeni po świecie - Że wszyscyśmy, jednako Nieustraszeni i męscy, Walczyli przeciw tyranii Hitlerowskiego ciemięzcy! Że wszyscyśmy kombatanci W obronie rodzimej miedzy, Zbratani wspólną wojną Ze wspólnym wrogiem - koledzy, Czy walczyliśmy jawnie, Czy pod ziemią, w sekrecie - Dzisiaj nasze powszechne Dwudziestopięciolecie! Emigracja i Zbowid, Pepeer, znaczy, i my, Dwudziestopięciolecie Razem dziś obchodzimy! Podajmy sobie ręce! Dawajmy sobie pyska! Rocznica koleżeńska, Braterska, towarzyska, Kombatancka, gromadzka, Żołnierska i swojacka! Tak to pięknie generał Powiedział. Aż znienacka Wzruszony chciałem wołać: Generale! Kolego! Jak już mamy świętować, Świętujmy na całego! Rocznica to rocznica - Zastanówcie się przecie - Czemu obchodzić tylko Dwudziestopięciolecie? Nasza wojna przeciwko Ciemięzcy brutalnemu Nie zaczęła się przecie Dwadzieścia pięć lat temu? Dwadzieścia pięć lat temu - Obliczcie co do roku - Nasza wojna z ciemięzcą Była już w pełnym toku! Dwadzieścia pięć lat temu - Chyba zgadza się data? - Nasza wojna z ciemięzcą Już trwała dwa, trzy lata. Dwadzieścia pięć lat temu, przepraszam za sprostowanie, Już byliśmy po Narwiku, Po "Bitwie o W. Brytanię", W której latała polska Eskadra Trzysta Trzecia - Dlaczego nie obchodzić Dwudziestosześciolecia? Chciałbym zwrócić pytanie Do generała Miecia: Dlaczego nie obchodzić Dwudziestosiedmiolecia? Ciemięzca już był ciemięzcą, Gwałt gwałtem, zbrodnia zbrodnią, Wróg wrogiem, przemoc przemocą, Już zdychaliśmy pod nią Na barykadach z gruzu I żużla, i szklą, i śmiecia - Dlaczego nie obchodzić Dwudziestoośmiolecia? Generale serdeczny, Kombatancki kolego, Niech pan słucha, ja panu Zaraz powiem, dlaczego: Dwadzieścia osiem lat temu - Niech pan nie zatyka uszu - Pan był z naszym ciemięzcą Przeciwko nam w sojuszu. Dwadzieścia osiem lat temu - Chyba dobrze rachujem? - Z kim pan był kombatantem? Nie z nami, ale z tym zbójem!? Dwadzieścia siedem lat temu, Co do dnia, co do minuty, Stalin wam kazał lizać SS-manowskie buty, No, to nie dziw, że sama Chronologia zabrania Obchodzić wam rocznicę - Czego? Tego lizania? Dwadzieścia sześć lat temu, Gdy zbój dał wam kopniaka, Zbudziła się w was ta nagła Wierność i duma taka, Od razu komuniści Taki zapał poczuli, Żeby dołączyć do polskiej Patriotycznej puli. Już nam dali AMNESTIĘ! I już po całym krzyku. Już oni kombatanci Do naszego Narwiku, Do Falaise i do Arnhem. Już my jedna rodzina, Już spółka do Tobruku I do Monte Cassina! Już wszyscy jeden Zbowid, Jedna dzielna komuna Do Bardu i do Bredy, Do "Orła" i do "Pioruna", Już oni akcjonariusze, Już oni wspólnicy mili Do Warszawskiego Powstania, Które sami zdradzili. * Szanowny generale, Serdeczny kolego Mieciu, Nie licz pan na nas w swoim Dwudziestopięcioleciu. My mamy RÓŻNE ROCZNICE, Bo mamy ROCZNE RÓŻNICE. Dla tych różnic i rocznic Uszliśmy za granicę. Si duo faciunt idem, Non est, jak mówią, idem. Niech pan się odpepeerzy, Razem ze swym Zbowidem. -------------- Befsztyk dla ludu Głupiemu się wydaje, Że pojadł wszystkie rozumy. A inteligent - skromnie I bez fałszywej dumy Nieraz - tak jak ja właśnie - Sam sobie uświadomi, Jak bardzo on się nie zna Np. na ekonomii. Wszyscy się tutaj martwią, Wszyscy głowami trzęsą Na wiadomości z kraju, Że podrożało mięso. Głupiemu to wystarczy - Ju krytykuje, już sarka, Już krzyczy, że znów zawiodła Ludowa gospodarka! Komunizm się zblamował! W komuniźmie przyczyna, Że podrożała pierwsza Krzyżowa i cielęcina! W gomułczanym chaosie, pod Kliszką i pod Ochabem, pożegnajcie się ludzie Z polędwicą i schabem! Komunizm winny, że już Befsztyka nikt nie kupi! Takie pochopne wnioski Wyciąga - kto? - no, ten głupi. A inteligent - nic, tylko Naukowo ciekawy, Słucha radia z Warszawy, Czyta "Życie Warszawy", Z rodzimego głośnika, Na rodzimym papierze, U źródła mu klarują, Wyjaśniają mu szczerze: Czemu zdrożało mięso? Sprawa jest bardzo doniosła - Dlatego, że konsumpcja Nareszcie w kraju wzrosła. Rozumiesz? Nie? Nic nie szkodzi. Inteligenta w thlmie Po tym poznać, że on się Nie wstydzi, jak nie rozumie. Kto pyta, ten nie błądzi. Kto się otwarcie przyzna, Że nie rozumie - niech pyta. pytasz: Skąd ta drożyzna? Na najbiedniejszą ludność Nowym ciężarem spadła. W socjalistycznym kraju Wstyd, żeby ceny jadła Szły w górę, nie? Więc tobie, Jak inteligentowi, Inteligentnie tłumaczą! Niech pan się zastanowi. Przed wojną, za faszyzmu, Reakcji i sanacji, Kto mógł sobie pozwolić Na befsztyk przy kolacji? Dla partyjniaków z BeBe- Wuerów i Ozonów Były mety, kotlety, Zrazy i boeuf Stroganoff. Pieczeń wcinał minister, Obszarnik, hrabia, burżuj, A ludowi mówili: Ty, ludu, z głodu mur żuj. Z literatów jedyny Iwaszkiewicz, co sobie Mógł pozwolić na mięsko, Miał szaęście... był przy żłobie. Tak jak każdy, kto wisiał U sanacyjnych klamek, Znaczy, nie cały naród, Tylko drobny ułamek, Tak niewielki ułamek Jadał mięso ukradkiem, Że wskutek tego w kraju Było go pod dostatkiem. I tym samym - rozumiesz Nasz zachwyt i naszą radość, Że EKONOMII ŚCISŁEJ Dzieje się w kraju zadość. Inteligenta - właśnie - Po tym rozpoznasz w tłumie, Że jak mu inteligentnie Wyjaśnić... to on zrozumie. -------------- Operetka Wiadomość z kraju dla mnie Osobiście ciekawa: Pisarz Janusz Szpotański - (Jeśli syn Stanisława, To jakże! Znałem ojca! I nazwisko, i data Zgadzałyby się - ma właśnie Trzydzieści cztery lata) - Napisał operetkę. Mimochodem zaznaczę, Że jej złośliwy tytuł Brzmi Cisi i Gębacze, Jest to pono satyra Na reżymowe grono. Mówię "pono", bo nigdzie Dotąd nie wystawiono Tej nowej operetki. Tych Cichych i Gębaczy Nikt na scenie nie widział, W teatrze nie zobaczy, Bo jakże się narażać Reżymowemu gronu? Tyle że była nagrana Na taśmie magnetofonu. Po domu, po kryjomu, Po prywatnych mieszkankach, Niegłośno, przy drzwiach zamkniętych I zaciągniętych firankach, I w zaufanym kółku Czasami ją puszczono Dla prywatnej uciechy Wtajemniczonych - i pono - Mówię "pono", bo przecie Wiem tylko z drugiej ręki, W tej operetce były Zabawne Żarty i scenki, Piosenki i kuplety, Bawiono się doskonale, W tajemnicy, rzecz jasna, I w zaufaniu - ale Zaufanie rzecz względna, Tajemnica rzecz krucha. Policja, nic się nie bójcie, Zawsze wszystko wyniucha, Wyniuchała. Pewnego Wieczora zadzwonił dzwonek. przyszli. Skonfiskowali Taśmę i magnetofonek. Poprosili autora W asyście do karetki, Na milicji przegrali Arietki z operetki, Nawet sami się śmieli, Niestety, powiedzieli, Na razie, do rozprawy, Pan przenocuje w celi. Kto, powiedzieli, rozsiewa Fałszywe informacje I w sposób sarkastyczny Zniekształca sytuację, I wyraża ujemnie W sardonicznych pogłoskach Humorystyczne docinki O zasłużonych jednostkach, I z oszczerczą ironią Podważa i lekceważy Autorytety ludowych Wodzów i sekretarzy, I przedstawiając ich jako "Cichych", wzgl. "Gębaczy", Obraża cały NARÓD I w umysłach sluchaczy Zamiast uszanowania Kpiny szerzy i nieci, Temu, w "Kodeksie Małym", Artykuł 23-ci Za zniewagę NARODU I zdradę IDEAŁU Wyznacza minimum kary: Trzy lata kryminału. * Wysoki Sądzie! Ja, chociaż Nie w adwokackiej todze, Mam niejaką nadzieję, Że sprawie nie zaszkodzę, Gdy coś powiem publicznie, Co zastanowi może Panów Sędziów i pana, Panie Prokuratorze: Akurat, równo temu Trzydzieści cztery lata - (Ciekawa rzecz, jak się zgadza Kalendarzowa data) - Janusza Szpotańskiego Nie było jeszcze na świecie, Gdy w "Cyruliku Warszawskim", ÓWczesnym kabarecie, Szła operetka, pióra Tuwima i jego kolegi H emara - tytuł miała Kariera Alfa Omegi. W tej operetce główna Satyra Tuwima i moja Godziła w sanacyjnego Generała Sławoja, Ówczesnego premiera. W Komisariacie Rządu Cenzor, p. Jarosz, szaraczek Z odwagi i z wyglądu, Próbował nam wykreślić Z jednej i drugiej karty Libretta co złośliwsze Antyrządowe żarty. Ja wtedy całe libretto Posłałem premierowi, By sam skreślił, co zechce, Zrobimy, jak postanowi. Odesłał je nazajutrz Z dopiskiem: "Od początku Do końca puścić wszystko. Bez żadnego wyjątku". przyszedł sam na premierę. Operetka przebojem Szła w Warszawie pół roku, Z generałem Sławojem, Którego grał Tadzio Olsza - Miał twarz, nos, Wąsy, figurę Zrobione do złudzenia Na żywą karykaturę Premiera - i sypał żarty O nim i całym rządzie. Tak było w Polsce! W czasach Sanacji. Wysoki Sądzie! Trybunał, co się porywa Z kodeksowym rozmachem Do sądu nad Leharem, Ka1manem, Offenbachem - Trybunał, który posiada I trzyma sub iudice Barona cygańskiego I Hrabinę Maritzę - Co peruki nakłada I wyroki ogłasza Na Cnotliwą Zuzannę I Księżniczkę czardasza - Trybunał, który sądzi Tenora i subretkę, Sam na sądowej ławie Zmienia się w operetkę! * A to wszystko - tak nagle Zaświtało mi w czaszce - właściwie można było Powiedzieć w jednej fraszce: I czemu tu się dziwić? Taki kraj z takim rządem: Gdzie sąd jest operetką, Operetka jest sądem. -------------- "Dziady" Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie? Cyrankiewicz na premierze Palce gryzie, strach go bierze. Takie coś na polskiej scenie! Czyje to niedopatrzenie? Cenzor, widać, nie uważa, Nie określił egzemplarza! Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie? Pan Gomułka blady siedzi, Z przerażeniem Dziady śledzi. Dotąd jakoś ich nie czytał, Teraz aż zębami zgrzytał. Kliszko z irytacji sapał, Ochab się za głowę łapał, Moczar truchlał w pierwszym rzędzie. Co to będzie, co to będzie? Cały utwor jest wyraźnie Nastawiony nieprzyjaźnie Wobec naszych wschodnich braci Oraz całej Rosji-Maci. Już podnosi się kurtyna, Widowisko się zaczyna, Stoi GUŚLARZ i GROMADA I na cały głos powiada: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie?" I od razu śmiech na sali, Wszyscy się rozchichotali. Pierwszych dziesięć słów wieczoru, Pierwszych dziesięć słów utworu, Z pierwszej sceny i obrazu I chwyciło. I od razu Ta satyra aktualna, Jaka celna i genialna! Ta synteza, ta formułka W loży syknął pan Gomułka. Co za geniusz ten Mickiewicz! Z krzesła spadł pan Cyrankiewicz. Dziesięć słów - od razu mknie pod Strop teatru śmiechu trzepot "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie?" Świetny kawał. Pierwsze słowa I wiadomo - o nas mowa. I w dosadnej kwintesencji Sekret polskiej egzystencji. Czego chichotacie, młodzi? Rozumiecie, o co chodzi. Mówcie, komu czego braknie? Kto z was pragnie, kto z was łaknie? Kto tu shlcha, kto tu siedzi, Ma syntezę odpowiedzi: Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Co to będzie, co to będzie? * Patrzcie, ach, patrzcie do góry, Cóż tam pod sklepieniem świeci W reflektorach - jakby szczury Jakby duchy - jakby dzieci? "Do mamy lecim, do mamy, Cóż to, mamo, nie znasz Józia? Ja to Józio, ja ten samy! Ta gruzińska u mnie buzia, To ja, Józio, czarnobrewek, A to mój koleżka Lewek Razem ze mną wciąż się błąka Lewek Trocki, proszę mamy - Cóż to, nie chcesz znać Leonka? My tak sobie z nim latamy!" Dusze potępione obie, Pomykajcie stąd w tej dobie! W imię Ojca, Syna, Ducha, Widzicie Pański krzyż? Wy, sprawcy naszego ustroju, Zostawcież nas w spokoju! A kysz! A kysz! Za Guślarzem sala cała Szeptem w duchu powtarzała. Teatr Narodowy słucha - Odpowiada z mroku - słysz: W Imię Ojca, Syna, Ducha, Zostawcież nas w spokoju! A kysz! A kysz! A za oknem WIDMO - woła: Hej, kruki, puchacze, wrony, O, wy przeklęte żarłoki, Puśćcie mnie tu, do kościoła, Puśćcie mnie, choć na dwa kroki! Wszelki duch! Jakaż potwora! Widzicie w oknie upiora? Włos rozczochrany na czele, Oczy jak węgle w popiele, Łachman na nim skrwawiony. Ledwie się zjawił, na sali Wszyscy ludzie go poznali! Ta twarz wstrętna, ten wzrok winny, To Dzierżyński! Któż by inny? Nie znałeś litości panie, I my nie znajmy litości! Hej, sowy, puchacze, kruki, Szarpajmy ciało na sztuki! Niechaj nagie świecą kości! Musisz się dręczyć, wiek wiekiem, Sprawiedliwe zrządzenia hoże! Bo kto nie był ni razu człowiekiem, Temu człowiek nic nie pomoże. A potem - cisza głucha Cały Teatr w ciszy słucha: Czy widzisz Pański krzyż? W imię Ojca, Syna, Ducha Bronisz nam jadła, napoju, Zostawże nas w spokoju! A kysz! A kysz! Ziemi nam bronisz i nieba! I wolności jak chleba! Opamiętaj się! Słysz! Dosyć twego podboju! Zostawże nas w spokoju! A kysz! A kysz! Sala cała całą ławą Chichotała, biła brawo. Gdy ze sceny grzmią te słowa, Każdy wie To DO NICH MOWA! Ale ONI z rzędów, z lóż Chyłkiem - cichcem - znikli już. * Potem mówił p. Gomułka Do zaufanego kółka: Ten Mickiewicz... wieszcz narodu... Dużo zrobił nam zawodu! Że on umarł, ja nie wiedział. Gdyby żył, to już by siedział. Nie ma wyjścia, nie ma rady SKONFISKOWAĆ CAŁE DZIADY!! -------------- Wiwisekecja Nie mówcie, że to drobiazg. Dla bystrego lekarza Nie ma drobiazgów. Wszystko Ważne, co zauważa, Każde mrugnięcie oka, Każda na nosie krostka, Wszystko równie znamienne. Nie mówcie, że to drobnostka. Nie mówcie, bardzo was proszę, Że ja się zbyt zaślepiam, Włos rozszczepiam na czworo I do słów się przyczepiam, By znęcać się nad poczciwym I Bogu ducha winnym Włodzimierzkiem - ho mowa O nim, nie o kim innym, O Włodzimierzku Sokorskim. Jeśli ja w nim podłubię, To nie dlatego, że go Lubię, albo nie lubię, Że mu jestem niechętny, Lub mam na niego chrapkę. To tak, jakbym przed sobą Położył zieloną żabkę - Biedna żabka - niestety, Gdy ją lancetem zarżnę, Dla żabki to jest przykre, Dla anatomii to ważne. Słucham czasem przez radio, Co pan Włodzimierz Sokorski Wygłasza na swój sposób Śmiały i nowatorski. Tym uważniej go słucham, Że przecie to przedstawiciel Radiowej reżymologii, Jej rzecznik i wyraziciel, Arbitruk elegantiarum, Co siebie za wzór wyznacza, Jak przemawiać przez radio Do szarego shlchacza. Kto tego chce się nauczyć, Ten pilnie ucha da mu. Kiedyś omawiał listy, Które w sprawach programu Piszą różni shlchacze. Powiedział - cytuję w skrótach "Słuchacze nudzą się prozą Już po siedmiu minutach, Natomiast - to jego zdanie Powtarzam słowo w słowo: WIDZOWIE POSTULUJĄ MUZYKĘ OPEROWĄ". Uważacie, kochani, On do was, do szarych żłobów, Mógł to samo powiedzieć Na dziesięć prostszych sposobów. Mógł powiedzieć w potocznej Pogadance radiowej, Że "widzowie chcą więcej Muzyki operowej". Nie powiedział, na przykład, Że "jak z listów wynika, Widzów bardziej pociąga Operowa muzyka". Nie powiedział, że pragną, Że się z życzeniem noszą, Że zgłaszają żądania, Nie powiedział, że proszą, Że większość się dopomina, Albo że się domaga Muzyki operowej To by była uwaga Zbyt łatwa... zbyt wulgarna... Powiedział: POSTULUJĄ. Politrucy tak mówią. Tak właśnie politrują. Powiedział: POSTULUJĄ, I pstryk! - trzasła pułapka, Złapała się w pułapkę Mała zielona żabka I nadyma się - zaraz Zwiwisekuję wam tu ją... Widzowie operową Muzykę POSTULUJĄ. Drobiazg, prawda? Nieprawda. Myli się, kto tak mniema, Pod mikroskopem satyry Żadnych drobiazgów nie ma. Widzowie POSTULUJĄ Muzykę operową To jest to źródło zatrute, Co bije drętwą mową Na cały kraj przez radio, Co stąd chlupie i duka, I sika z pogadanek Pierwszego politruka. Stąd, z radia stołecznego, Na bezbronną ojczyznę Rozpylają od rana Tę grypę, tę nosaciznę, Tę pryszczycę języka, Ten pypeć politruczy, Który ludzi po ludzku Wysławiać się oduczy. To stąd Polskę zamula Ten szlam - ta napuszoność, To forsowane Ważniactwo I ta pseudouczoność I ta mglista kwiecistość, I ta kwiecista mglistość, Ciągła pretensjonalność I dęta uroczystość Jednego i drugiego, I trzeciego radioty. Prostaka poznać po tym, Że boi się prostoty. Prostaka po tym poznać, Że wciąż w nim panika taka, Że jak co powie po prostu, To wezmą go za prostaka. Gdy on nie dość zawiły, Gdy on nie dosyć mętny, Pomyślą, że mniej ważny I półinteligentny. Kiedy go zrozumieją, To, broń Boże, spostrzegą, Że on do powiedzenia Nie miał nic ciekawego. Więc dmucha do mikrofonu Z tą jedyną nadzieją, Że jeszcze raz mu się uda I znów go nie zrozumieją. * Przed skalpelem nauki Nie ma żadnej protekcji Biedna zielona żabka, Ofiara wiwisekcji. -------------- List do redakcji "Timesa" Czytałem wczoraj w "Timesie", W tej chyba na całym świecie Najbardziej opiniotwórczej I miarodajnej gazecie, Artykuł wstępny - myślałem, Że piorun we mnie trzaśnie. Jaka to szkoda - tak w "Timesie" Napisali - że właśnie Ta Polska, co do niedawna Za sowieckim kordonem Zdawała się jedyną Redutą i bastionem Jakich takich wolności Sumienia, słowa i prawa Jaka to szkoda, że właśnie Ta Polska, ta Warszawa, Sąsiadka Czechosłowacji Taka bratnia i bliska, Pierwsza na czeskiej szyi Sowiecką pętlę zaciska! Że miast się wspólnie bronić Przeciw rosyjskiej przewadze, Warszawa tak skwapliwie Nogę podstawia Pradze! Rumunia Czechom bieży Z pomocą i Jugosławia Po ich stronie, w obronie Czechów głowy nadstawia, A ten szlachetny Polak Kto sobie uzmysłowi, Że on - narzędzie szantażu Przeciw bratu Czechowi! Jaki to żal, rzeczywiście, Jaka to myśl niedobra, Jakby nigdy nie było Tego polskiego Octobra! Jakby się tak sromotnie Zmienił Mr. Gomułka Tak oni piszą - i jego Ambicyjka i rólka! Bo kiedyś mogło się zdawać, Że on pierwszy otworzy Zabite polskie okna Na brzaski nowej zorzy, Na powiew, którym wionie Wymarzona swoboda Poprzez Polskę - na cały Zatęchły Wschód... Jaka szkoda - Tak oni piszą - i jaki Wstyd pomieszany z żalem, Że właśnie Polak trzyma Przeciw Czechom - z Moskalem". Przyznaję, chociaż nerwy Mam jak stalowe przęsła, Że mną, kiedym to czytał, Jasna cholera trzęsła. Napisałem do "Timesa": "Szanowny Redaktorze, Wybacz pan, bardzo pana Przepraszam, ale to, że Polska przeciwko Czechom Z holszewikami trzyma, Tak jak pan wczoraj napisał, To nie jest prawda. W tym ni ma Cienia prawdy, źdzbła prawdy, To z palca wyssana bajka. To nie Polacy są przeciw Czechom - to tylko szajka Moskiewskich zauszników, Których jedyna siła I władza, że ich Moskwa Rządem polskim zrobiła, To tylko moskiewska filia, A w Moskwie ich centrala, A oni robią w Warszawie, Co im Moskwa pozwala, Jak im Moskwa wytyczy, Jakie zlecenia wyda Na Czecha, to na Czecha, Na Żyda, to na Żyda, Na wroga, to na wroga, A kto wróg w danej chwili? Nie ich rzecz, nie ich głowa, W Moskwie postanowili. A Polak nie ma głosu. Polaka nikt nie pyta, Czy on jest antyczeski, Czy on antysemita, Czy on jest proarabski, Czy antywatykański, Czy on fi1okacapski, Czy antyamerykański? Z kim on trzyma naprawdę? W czyjej chce być obronie? Naprawdę, przeciw komu? Naprawdę, po jakiej stronie? Bo gdyby go zapytali I gdyby on odpowiedział, To ten Mr. Gomułka w rządzie Kwadransa by nie usiedział. W kwadrans by się rozwiała Ta bajka z palca wyssana. Szanowny Redaktorze! Bardzo przepraszam pana, Niech pan się za nas nie wstydzi. I niech pan nas nie wini, I niech pan nam nie przysparza Antyczeskiej opinii Bo jeśli szukać winy I na sumieniu plamy Za to, co dziś się dzieje I jak dziś wyglądamy, I czemu tak się stało, I czemu pan dziś grymasi, Że się rządzą w Warszawie Bolszewiccy fagasi - To gotów się pan doszukać Winy i satysfakcji Być może - w swoim kraju. Być może - w swojej Redakcji". -------------- Gierek i literatura Wysoki inteligent, Towarzysz Edward Gierek, Zasłużył sobie u mnie Na maty opeerek. Jak mi piszą koledzy Z kraju - wiem o tym od nich - W Katowicach, na zjeździe Pisarzy Ziem Zachodnich, Towarzysz Edward Gierek Do polskich mistrzów pióra Wygłosił zagajenie: Czym jest literatura? Czym nie jest? I czym być musi Bez ideowych usterek? Wielki znawca przedmiotu, Towarzysz Edward Gierek, Powiedział: "Towarzysze, Literatura zawdy Ma mówić prawdę. Całą Prawdę i nic oprócz prawdy!" Tak rzekł. Wszyscy na sali Struchleli w pierwszej chwili. Czy mikrofon niestrojny? Czy może się muzyk myli? Czy on już jest po stronie Opozycyjnej klaki? Czy on już syjonista? Nie mylił się mówca taki. Zawiesił głos niedbale, Spojrzeniem objął salę. "całą prawdę! - powtórzył Prowokująco - Ale Co jest prawdą? - zapytał Znieruchomiałych słuchaczy Prawdą jest to, co Partia Literaturze wyznaczy. My czarne, to prawda czarna, My białe, to prawda biała. I to jej całe zadanie, I jej ambicja cała. Co z Moskwy w niedzielę wieczór Zatelefonowano, To w Warszawie jest prawdą Od poniedziałku rano. Co w Moskwie zdementują We wtorek, to we środę W Warszawie nie jest prawdą, Taką macie wygodę. Gdzie indziej literatura Musi się trapić, biedzić, Myszkować, węszyć, macać, Szperać, szukać i śledzić, Nim się prawdy dochrapie I pozna ją, i polubi, Dziesięć razy zabłądzi, Krok zmyli, nogę zgubi Na jałowych manowcach, W bezproduktywnym znoju. A u nas, w patriotycznym Socjalistycznym ustroju, Rozumiesz, jeden z drugim Literacki kolego, Jakie masz ułatwienie? Przychodzisz do gotowego. Piszcie prawdę! A prawdą Jest to, co w Politbiurze Partia, na rozkaz Moskwy, Wskaże literaturze!" Powtarzam, co rzekł ten Gierek, Nie jak jakiś jasnowidz, Ale okrężną drogą Dostałem list z Katowic. Piszą mi dwaj koledzy: "My tu nie mamy sposobu - Może pan temu Gierkowi Odpowie za nas obu?" Koledzy! Odkąd istnieje Pojęcie literatury, Towarzyszą mu takie Gierki i takie bzdury. To tu, to tam, od stuleci, W nieustającym chórze Tysiące takich Gierków Grożą literaturze. Tysiące takich Gierków, Tysiące zuchwałych malców, Próbują literaturze Pióro wytrącić z palców, Chwytają za dłoń piszącą, To, wrzeszczą, nie jest twórcze! To, krzyczą, niecenzuralne! To wrogie! To światoburcze. To nieortodobyjne! To antyfamilijne! To rewizjonistyczne! Szkodliwe! Niepartyjne! Tysiące takich Gierków Hau, hau, hau, gadu, gadu, A potem po tych Gierkach, Patrzcie no, ani śladu. Byle wiatr na nich dmuchnie I z piasku bicz ukręci I biczem ich przegoni W głuchą noc niepamięci. Jeden Gierek i drugi, Dziesiąty i piętnasty Mrok nazwiska zadepce I wypleni jak chwasty. Ani wieści ni cieni, Ani ech, ani szmerków Nie zostanie na świecie Z tych jednodniowych Gierków. To jedno, co zostaje W końcu z wszystkich stuleci Kilka kartek papieru Wiersz - jeden, drugi, trzeci - Stronica - jedna i druga A na nich błyska znienacka Iskierką złotą - prawda Nie żadna partyjniacka. Nie "obowiązująca", Z nikim nie "uzgodniona", Nie lewa ani prawa, Nie biała, nie czerwona. Ale po drogich wiekach Ciekawa to rzecz - tym trwalsza, Tym bardziej wciąż aktualna, Im kiedyś była zuchwalsza, Po wiekach wszystko ziści, Wszystko sprawi i wskóra. W niej jednej - patrzcie tylko Prawdziwa literatura. Wracając do tego Gierka Nie szukajmy z nim sprzeczki. Nie przejmujmy się. To są Gierki niewarte świeczki. -------------- Hemar skonfiskowany (HISTORYJKA AUTENTYCZNA) Była z wizytą w kraju, Po miesiącu bez mała Wczoraj wróciła, od razu Zatelefonowała, Umówiła się ze mną I z miejsca, na ulicy, Powiedziała mi, co ją Spotkało na granicy Przy wjeździe do ojczyzny. "Ma pani co do oclenia?" Zapytał celnik. "Nie wiem Odrzekła pani Genia. - Proszę, niech pan sam sprawdzi". Wskazała walizki dłonią, Ale on mówił dalej Z sadystyczną ironią: "Domyślam się - tak mówił Że pani tu z sobą wzięła Waszego wieszcza... Hemara... Poezje i arcydzieła? Czy zgadłem?" - "Tak! - odrzekła Genia rozpromieniona. Mam jego książkę Im dalej W las. Patrz pan, oto ona! Ja go znam osobiście Dodała z niewinną gracją. Widzi pan? Mam egzemplarz Z odręczną dedykacją". Celnik, jak gdyby czekał Na podobną odpowiedź, Zaczął z wolna, stopniowo Na twarzy fioletowieć. "Ta książka zabroniona Powiedział do pani Geni Ja ją - rzekł - konfiskuję", I schował tom do kieszeni. Moja znajoma zbladła Jak fajansowy talerz I krzyczy: "Jakim prawem?! Przepraszam pana! Ależ -" Celnik groźny, sprężony Służbowym majestatem, Powiedział: "Ciesz się pani, Że sprawa kończy się na tem". Odprawił panią Genię Skinieniem władczej dłoni. A mojej biążce wjazdu Do ojczyzny zabronił. Skonfiskował mnie. Dumam Nie mogę pojąć, dlaczego. Ta książka to zbiór wierszy. Co w wierszach może być złego? Niektóre znacie z radia, Sam je mówiłem. Inne W odpisach krążą w kraju, Wiecie, jak są niewinne. To satyry, to fraszki, Żarty, zadumy, rymy W nowej Polsce Ludowej My krytykę lubimy - Tzn. - wy lubicie, Chwalicie, popieracie Dlaczego moja biążeczka Ulega konfiskacie? Prosto, jasno pisana I dla każdego dziecka Zrozumiała... Zabawna... Trochę antysowiecka... Jak wszystko w kraju... Trochę Antyrządowa... Do rymu zgłasza drobne pretensje Pod adresem reżymu, Lecz takie jest jej prawo. Toż to prawda nienowa: Satyra wtedy coś warta, Gdy jest antyrządowa. "Prorządowa satyra" O, głupia CONTRADICTI0 IN ADIECTO... Bezpłodna Tandeto! - fikcjo! Złe wiersze, liche rymy Jakich moc w kraju macie Te, rozumiem, powinny Ulegać konfiskacie. Gryzmoły kadzidlane, Pochlebcze mętne śmiecie Konfiskujcie. Zrozumiem, Gdy to skonfiskujecie. Ale - zmiłujcież wy się I krzywdy mi nie róbcie Możecie mnie nie lubić... Trudno, to mnie nie lubcie, Ale musicie - wbrew wszelkim Różnicom ideologii - Przyznać, że to, co ja piszę, Jednak ma ręce i nogi. Ja nie jestem Krasickim, Ja nie jestem Słowackim. Lecz jednak piszę na pewnym Poziomie literackim. Z satyrycznym przekąsem Wykpiwacie Hemara, Nazywając go "wieszczem". I śmiechu co niemiara. Ale przyznajcie - czy wam Przyjemnie, czy nieprzyjemnie Ile wy macie w kraju "Wieszczów" lepszych ode mnie? Więc mojej książki zabraniać W księgarni, na wystawie, W Polsce - to jakaś pomyłka, To wstyd... toż to bezprawie. A może durak celnik Przekroczył swe uprawnienia? A może cała historia Zmyślona? Pani Genia Wyssała ją sobie z palca I ja tu przez tę panią Nieprawdę piszę może I plotki powtarzam za nią? Jeżeli to nieprawda, Nie wątpię, że należycie Przez radio albo w prasie Surowo mnie zgromicie. Jam też, za karę, gotów Do skruchy w tym rodzaju, Że skrzynię moich książek Darmo poślę do kraju, Do księgarni - kto zechce, Za bezcen książkę kupi, Będzie miał łatwy dowód, Jaki ja byłem głupi, Gdy wierzyłem oszczerstwu, Że nie ma wolności słowa W nowej Polsce Ludowej, Że nowa Polska Ludowa Tak się uchroni, tym się Ostoi, tak się umocni, Gdy tomik emigracyjnych Wierszy Hemara ocli. Ale - jeśli to prawda, Co rzekła mi pani Genia Nic nie mówcie. Nie będzie Nic do odpowiedzenia. Skwitujcie mnie milczeniem, Jak głusi i jak ślepi, O sprawach tak haniebnych Im mniej mówić, tym lepiej. -------------- Plamy na mapie Nie po to pytam, żeby Sierdzić się wzajem i zżymać, My tylko tutaj ciekawi, Czego mamy się trzymać? Zainteresowani, Ciekawi, coraz ciekawsi Rozchodzi się o tę nową Ludową kulturę na wsi, Zagadnienie jest takie Ważne i pożyteczne, A wiadomości z kraju Zmienne niestety, sprzeczne. Podobno pierwszy raz w dziejach Dokonaliśmy cudu: Ludowy rząd zaczął w polsce Erę Kultury Ludu. Ze słuszną dumą, radośnie Wrą pisma i rozgłośnie, A nam, na emigracji, Serce z podziwu rośnie. Przed wojną - toż pamiętam I zapomnieć nie mogę Było tak, że przed sobą Chłop miał zamkniętą drogę Do udziału w kulturze. W najlepszym razie, wiecie, Mógł tylko być profesorem Na uniwersytecie, Co najwyżej - premierem, Albo w Sejmie marszałkiem, Do tego stopnia w karierze Był hamowany całkiem. Toż pamiętam - przed wojną, No jakże - za sanacji Mieliśmy problem, na wsi Nie było mechanizacji! A dziś nam powiadają Z dumą radosnej wrzawy, Że wieś tak mechanicznie Słucha radia z Warszawy, Tak mechanicznie wszystko Odbiera, przyjmuje, chwyta, Tak mechanicznie głosuje, Tak mechanicznie czyta Każde słowo Gomułki, Moczara czy Werblana, Że można rzec - nareszcie Wieś jest zmechanizowana. A jeszcze te świetlice, W świetlicach potańcówki, Wieczorki, telewizorki, Elektryczne żarówki, Autorskie pogadanki, Dyskusje, teatry, próby, Jakieś klubokawiarnie, Czy też kawiarniokluby - Wieczorami, po pracy, Przy kawce brydżyk, warcaby, A w leszczynie ćmi słowik, A w stawie kumkają żaby - Wsi cicha, wsi kultura1na! Ja głośno i jawnie chwalę Ten nowy ustrój ludowy, Tzn. chwalił bym, ale Dręczą mnie wątpliwości... Dokucza mi pytanie... Parę tygodni temu Złapałem niespodziewanie Radio Warszawę Pierwszą Czasem ją tutaj złapię Nadawali z goryczą Audycję "PLAMY NA MAPIE". Przychodzą pono do radia Listy jawne i szczere: "Zamiast świetlicy mamy Rozwaloną ruderę, Telewizor nie działa, Od czterech lat zepsuty, Nawet to mała szkoda, Bo program był psu na buty. Pięć lat temu był u nas Zespół śpiewaczy, ani Śladu już z niego nie ma, Dziś tylko chuligani Śpiewają "Wołga, Wołga. Pijaną nocną gromadą, Jak komu się nie podoba, To mu po mordzie nakładą". A z innej wsi, z Grabina, Piszą: "U nas normalnie Mieliśmy klubokawiarnię, Mamy klubopijalnię. Na całą wieś to zupełna Kulturalna zakała. Telewizor zatkany, Ubikacja nie działa, Stoły i krzesła w drzazgach, Rdza kapie z wodociąga, A pijaki żarówką Osram grają w ping-ponga". (Bardzo proszę, kochani, Niech nikt się na mnie nie sierdzi, Nie ja tak twierdzę, to Radio Warszawa Pierwsza tak twierdzi). A spod Włodawy piszą: "U nas od czterech lat czeka Nasza wypożyczalnia Książek i biblioteka Na naprawienie światła, Także samo w świetlicy Ciemno, jak za przeproszeniem, Bo zgasło na ulicy. Mamy telewizorek I radio z lampami dwiema, One by grały, tylko Nieczynne, ho prądu nie ma, A Prądu nie ma, ho cztery Lata temu, przy święcie Urodzin Wiesława Gomułki, Zrobiło się krótkie spięcie I nie można naprawić Od czterech lat, bo kto ma Zapłacić za nowy korek, To jest rzecz niewiadoma". Przepraszam was, najmilsi, Prośba moja najszczersza, Nie gniewajcie się na mnie, To Radio Warszawa Pierwsza Parę tygodni temu, W czerwcu, w ostatnią niedzielę, Cytowało te listy Tych listów było tak wiele, Za wiele - zaczęły mi się Układać w jakiś ponury Paradoks brakoróbczej Niedopieczonej kultury. Przed rozmarzonym okiem Jawi się polska wioska, A w niej nowa kultura... Kultura patiomkinowska... Więc jak z tym jest naprawdę? Naprawdę, żal serce łapie, Że takie brzydkie PLAMY Na takiej ślicznej Mapie. -------------- Dyskusja Dyskusja to dziecinna, Bo rzecz względna i płynna, Z której strony popatrzeć, Z każdej zdaje się inna. Czy Polska jest, czy nie jest Pod okupacją wrogą? Zależy - w jakim sensie, W czyich oczach? Dla kogo? Dla towarzysza Gomułki I jego "Trybuny Ludu"? Uwzględnisz punkt widzenia I odpowiesz bez trudu. Dla generała Moczara, Zbowidzkiego trybuna? Dla Tassa? Dla Pentagonu? Dla Foreign Office'u? Dla Una? Z której strony popatrzysz, Tak sobie poglądy urób Dla FBI? Dla BBC? Dla radiów status quo Europe? Dla amerykańskiego Ambasadora w Warszawie? A on właśnie z Moczarem Przy koniaku i kawie - Z rozpromienionym obliczem Na lunchu z Cyrankiewiczem Polska pod okupacją? Nie wie o takiem niczem! Jedynych dwóch okupantów Zna tu nasz druh jałtański: To ten koniak kaukaski I kawior astrachański. * I o co ta dyskusja? I w czym szkopuły się kryją? Dla kogo Polska "nie jest Pod okupacją niczyją?" Dla semantycznych purystów, Dla kauzyperdów jurystów, Wykrętnych szpicefindrów I mętnych specjalistów, Dla skrzętnych naganiaczy Na ideowe strip-teasy, Dla traweldokumenciarzy Z pieczątką warszawskiej wizy, Dla handełesów ciuchowych, Dla szmuglowych wiarusów, Co jeszcze skórę zedrą Z krajowych obdartusów, Dla pagartowych kumoszek, Dla dwustołkowych pisarków, Dla Panu Bogu świeczkarzy I dla diabłu ogarków, Dla nietoperza, dla Mańki Wstańki, dla Szmaty Hari, Dla zniżkowych pątników Na ojczyste safari, I dla bywalców darmowej Wódy na Portland Plejsie, Pod ten Komitet Lubelski W rocznicę przyjdź i schlej się, Chaim siulim! Ojczyznę, Wolność - uszanowanie Dla pana ambasadora Racz nam zachować, Panie... Dla dyskusyjnych krętaczy, Dla szczwaczy, dla poshlgaczy Polska nie jest pod żadną Okupacją. To znaczy - Dla nich rządzi w Warszawie Rząd normalny, legalny, Prawny, konstytucyjny, Narodowo-moralny. Dla innych, dla nas, prawda Inna jest Gorzka i sroga: Polska na dnie nieszczęścia, Pod okupacją wroga, Pobita, na ziemi leży, Sztych szabli ma u krtani. Stoją nad nią bezkarni, przez cały świat uznani Gwałciciele bezwstydni, Trupojady, hyjeny. A ją świat zdradził I oczy Odwraca od tej sceny. I o co tu dyskusja? I o co się kłócimy? Kto wygra ją? My czy oni? Kto rację ma? Oni czy my? Przecież nieważna racja! Rada ważna i droga, Jak by Polskę wybawić Spod okupacji wroga? Ja widzę tę jedną radę: Ilu nas jest, mniej więcej Czy jeszcze kilka setek, Czy jeszcze kilka tysięcy - Abyśmy wszyscy - kruki, Sępy wątrobojedy Ażebyśmy wymarli Co do jednego. Wtedy Wy wygracie dyskusję. Wy, zwycięscy puryści, Niezwalczeni juryści Tryumralni turyści, Zostaniecie na placu Z tą Polską, jako żywo Semantycznie już wolną. I semantycznie szczęśliwą. -------------- Scenariusz filmowy We wsi koło Radomia Sekretarz Partii z rana Wybrał się do chałupy Rolnika Kajetana. Otwiera jemu baba, Dzień dobry, pani Tolu. Wy do nas z czym? Pyta Tola. Wasz w domu? Nie, on-żeż w polu. Nie przyjdzie aż w południe. Chcecie poczekać? Nie, nie, Chciałem jemu przypomnieć, Że w piątek posiedzenie. Kobita, jak to kobita, O wszystkim musi wiedzieć, Od razu przestraszona. A za cóż on ma posiedzieć? Podatki ma zapłacone, Dostawy wszystkie w porządku, Jak z czym zalega, to jeszcze Może zapłaci do piątku? Nie, nie - mówi sekretarz Partia robi zebranie W piątek. Chciałem przypomnieć, Żeby on przyszedł na nie O szóstej. Powtórzcie jemu. Kobita, jak to kobita Zaciekawiona. Ręce Wyciera o fartuch, pyta, Wycierając - ho właśnie Pierogi robiła z kaszą Ma przyjść? Na jaką partię? Jak to na jaką? Na naszą, Pepeerowską! Wy jemu Powtórzcie - w piątek o szóstej. Kobita wyciera ręce Z tej kaszy czy kapusty, Czy drożdży - wszystko jedno, Co ona tam gniotła w dzieży I mówi: Do żadnej partii Mój, mówi, mąż nie należy, To po co jemu chodzić I tracić czas roboczy? Obywatelko, powiada Sekretarz, wy mnie w oczy Nie pieprzcie tym podobnych, Proszę was, powiedzonek, Że my w Partii nie wiemy, Kto członek, kto nie członek! Nie! - upiera się baba Z typowo babskim jazgotem On nie członek! On nigdy Mnie nic nie mówił o tem! Jakżeż! - krzyczy sekretarz Ja jego mam na liście Członków Partii! - popatrzcie, Kajetan Grud Rzeczywiście, Na liście Gruc, Kajetan, Litera po literze, Tera widzicie? Widzę. Tera wierzycie? Wierzę. Powtórzcie mu - w piątek, u mnie W chałupie, znaczy się, w biurze. Nic się nie bójta, odrzekła. Już ja jemu powtórze. Cześć, powiedział sekretarz I błotem brnąc, przez kupy, Poszedł sto kroków, opodal, Do Kleofasa Krupy. Wy z czym? - pyta w opłotkach Duża chuda niewiasta. Krupa w domu? Nie, nie ma, Pojechał na targ do miasta. Powtórzcie, mówi sekretarz, Towarzyszowi Krupie, Że w piątek jest zebranie Partii, u mnie w chałupie, Żeby on był, jak zwykle, Bo spraw jest cała masa. A co wam - mówi baba Do mego Kleofasa? I jaka to znowu partia? Cóż to - krzyczy sekretarz Czy wy Z księżyca spadli? Wy dorosła kobieta-ż, Nie wczoraj narodzona! Co tak mrugacie oczyma? Nie wiecie, jaka partia? Jedna jest, innej ni ma, Tylko nasza, ludowa, Dla starszych i dla młodzieży! Wiem, mówi baba, tylko Przecież mój nie należy . Jakżeż on nie należy?! Należy! Od zeszłej zimy Toż w ewidencji członków My jego prowadzimy! Nieprawda! - krzyczy baba Od razu zła i zuchwała Toż on by mnie się przyznał! Ja bym przecież wiedziała! A nigdy pary nie puścił! A ja go mam na liście! O, tu! - krzyczy sekretarz Widzicie? Rzeczywiście, Na liście, czarno na białym, Wyraźnie, bez obsłonek Pisze: Krupa Kleofas, Rolnik, żonaty, członek. No? Więc czy powtórzycie Swojemu Kleofasu? Piątek szósta wieczorem. A teraz cześć, nie mam czasu, Innym też chcę przypomnieć I jeszcze wpaść do wójta. Powtórzę, rzekła baba. Powtórzę. Nic się nie bójta, Już on to zapamięta. Powtórzę mu jak ulał. I przyjdzie. Chyba żeby Na obie nogi zakulał. A towarzysz sekretarz Po drugiej stronie drogi Już puka do chałupy Macieja Kuternogi. A, Macieju! - powiada Z urzędowym zapałem Jesteście. To bardzo dobrze, Że was w domu zastałem, Chciałem was zawiadomić, Że w piątek jest zebranie W Partii, znaczy się, u mnie A Maciej niespodziewanie Psst! - mówi - ciszej! - mówi Głowę skulił w ramiona... Co jest? - pyta sekretarz. A Maciej szepce: Żona... Żona w kuchni... sza! - mówi Błagam was, mówcie ciszej... Dlaczego? - pyta sekretarz. Bo jak żona usłyszy, Że ja partyjny członek... Że ja do partii chodzę... Ja, wiecie, towarzyszu, Nie mówiłem niebodze... Ona, wiecie, dewotka... uświadomiona nie całkiem... Po mordzie by mi nakładła Lub w łeb kuchennym wałkiem... Ja - płacze - partię kocham... Tylko co za różnica? Przed żoną... przed rodziną... Psst - cicho - to tajemnica. * PPR w konspiracji... Przychodzi mi do głowy, Cóż to byłby za tytuł I scenariusz filmowy! Tylko gdzie film nakręcić? O tym też myśleć należy Tam-żeż nikt nie pozwoli... Tutaj nikt nie uwierzy... -------------- Pytanie bardzo aktualne Gdybyż kto mi wyjaśnił wreszcie W krótkich słowach, prostym językiem, Jak to można być jednocześnie Komunistą i katolikiem? Jak to można w kościele przy święcie Na kolanach dopraszać się cudu I uważać, w tym samym momencie, Że religia to opium dla ludu? Kto marksista, toż uświadomiony, Nie pójdzie na lep oszukaństwa, Nie da nabrać się na zahohony Burżuazji i drobnomieszczaństwa. Jemu życia poza grób nie trzeba. Bogiem głowy mu nie bałamutaj. Czyśćca nie ma i nie ma Nieba. Tylko piekło jest, właśnie tutaj. Tu partyjna legitymacja To dla niego chrzestny sakrament, Dialektyczna indoktrynacja Zastąpi mu Nowy Testament Ma na Kremlu swego papieża, W Kominternie swój episkopat, Prosto nosa, dokąd każą, zmierza, Dopóki w niełaskę nie popadł. Bo kiedy się łaska odmienia, To go złamią jak badyl chrustu I nie będzie dlań rozgrzeszenia, Zmiłowania ani odpustu. Jego spowiedź - w więziennej piwnicy Pod żarówką nagą. Jego skrucha, Gdy mu zęby wybiją strażnicy, A pokutą - śmierć ślepa i gh1cha. Jak ziarenko piasku w maszynie Ani zgrzytnie, nie usłyszysz zgrzytu, Kiedy sczeźnie i minie, i zginie Na zesłaniu, w wiecznościach niebytu. Człowiek nie ma losu ni nadziei Poza Państwem, poza Ustrojem. Jest tylko paliwem Idei, Cegłą, mierzwą, nawozem. Gnojem. Sam wie o tym, sam godzi się ściśle Z tą doktryną prostą i przejrzystą. Jak to można być naraz - tak myślę Katolikiem i komunistą? * Katolicyzm - całkiem inna lekcja. Inna pono za trudy zapłata. Całkiem inna, zdaje się, protekcja, Inna łaska - nie z tego świata. Człowiek nagle taki ważny, wiecie Dusza w ciele człowieka zamknięta, To rzecz, mówią, na całym świecie Najważniejsza, najbardziej święta. On sam, wolą swą i rozumem, On, samotny, odpowiada za nią, Nie przed Partią i nie przed tłumem, Nie przed tajnej policji tyranią - Przed czymś innym. A jeśli zgrzeszy, Jeśli duszę winą wypaczy, Wie i wierzy, że ktoś go pocieszy, Wie i wierzy, że ktoś mu przebaczy I wysłucha błagalnej wymówki, Ktoś, kto gwiazdą w mroku połyska. Ktoś, przed którym los jednej mrówki Ważniejszy niż ustrój mrowiska. * Tak się czasem zadumam, aż żal, bo W labiryncie sprzecznych różnych przynęt Wydawałoby się - albo, albo Alkoholik - albo abstynent - - A tu patrzcie - jakie wygibasy! A tu patrzcie - jaka tragiheca! Biegną truchtem od kasy do kasy! Po chleb cwałem od pieca do pieca! Wynalazcy sprytnego sposobu, Ohojniackie chudopachołki, Wyścigowcy od żłobu do żłobu, Jednym tyłkiem pną się na dwa stołki! Katolicko-bolszewickie świątki. Ja w tym wrzasku-m się zgubił, w tym ścisku-m! Nasze polskie genialne wyjątki... Co powiedzieć im? "PAX" vobiscum. -------------- http://gim4.bci.net.pl/biblteka/autor079/text0276.html - ostatni Wiersz ten poświęcony bywalcom kawiarni Ziemiańska w Warszawie plk/gen.bryg. Bolesławowi Wieniawie Długoszewskiemu i poetom – Janowi Lechoniowi, Antoniemu Słonimskiemu, Julianowi Tuwimowi, Marianowi Hemarowi. Inny tytuł – Do Poezji polskiej Inny tytuł – Kartki z pamiętnika. Wstęp do serii drugiej… Inny tytuł – Trzy sonety na 17 września Oczy czarne Inne tytuły – Piosenka, - Piosenka lwowska Inne tytuły - Nakaz wielkości, - O, Panie marszałku, - Rapsod 19 marca Inny tytuł -Na 19 marca Inny tytuł - Odpowiedź Inny tytuł - Parafraza Inny tytuł – Marsz Brygady Karpackiej 1