Zebrał i opracował Vratislav Slovićek Tłumaczyła Elżbieta Radziwiłł Ilustrowała Zdenka Krejćova g ISBN 83-85152-48-2 Redaktor: Andrzej Biernacki Redaktor techniczny: Zbigniew Winiarski © 1991 AVENTINUM, Praga (Pierwsze wydanie 1980 Artia, Praga) © 1994 Agencja ELIPSA, Warszawa Fotoskład ..ElgraF", Warszawa, ul. Wolska 84/86 Druk: Neografia, a. s., MARTIN Spis treści 10 U wschodu słońca i zachodu księżyca. Wprowadzenie I. Opowieści Wiatru Wschodniego 7 Opowieść o dwunastu królewnach (bajka flandryjska) Baron cygański (bajka cygańska) 14 O księciu Mruczku (bajka indonezyjska) 16 Opowieść o Uraszimie (bajka japońska) 20 Opowieść o dzielnym krawczyku (bajka węgierska) 24 Opowieść o czarodziejskim gwizdku (bajka indiańska z Ameryki Południowej) 28 Opowieść o Meduzie (bajka włoska) 30 Jak to uczeń udzielił nauki mistrzowi (bajka indyjska) 34 O biednym Jasiu i czarodziejskiej fasoli (bajka angielska) 36 Opowieść o zaczarowanym migdale (bajka melanezyjska) 40 Opowieść o czerwonym carze i złotowłosym Cichocie (bajka rumuńska) 42 O sześciorgu największych głuptasach (bajka angielska) 46 Opowieść o Tomciu Paluszku (bajka niemiecka) 48 Opowieść o diable i starej gałganiarce (bajka łotewska) 52 Jose i królewna Florabella (bajka hiszpańska) 54 JJ. Opowieści Wiatru Południowego 58 ^Kopciuszek, czyli opowieść o szklanym pantofelku (bajka francuska, wg Ch. Perrault) 60 Opowieść o studni dżinów (bajka arabska) 66 Opowieść o Korzonku (bajka czeska) 70 O tym, jak żaba została carycą (bajka rosyjska) 72 Nowe szaty cesarza (bajka duńska, wg H.Ch. Andersena) 76 Mała księżniczka łąk (bajka norweska) 78 Kto daje i odbiera... (bajka murzyńska) 80 Kryształowe siostry (bajka australijska) 82 Jak to chytrus chytrusa przechytrzył (bajka azerska) 86 Cudowna lampa Aladyna (wg Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy) 88 Diadem z kropelek rosy (bajka chińska) 92 Porwana narzeczona (bajka indonezyjska) 94 W jaki sposób Giufa spłacił swoje długi (bajka włoska) 98 O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach (bajka niemiecka, wg Braci Grimm) 100 O zaczarowanej sakwie (bajka bułgarska) 106 LLI. Opowieści Wiatru Zachodniego 108 -t <(jOpowieść o Czerwonym Kapturku (bajka francuska, wg Ch. Perrault) 110 Opowieść o służącej, jej kocie i niedobrej pani (bajka japońska) 112 Opowieść o dwóch siostrach, czyli o tym, jak dobro zostało nagrodzone, a zło ukarane (bajka polska) 114 Mała syrenka (bajka duńska, wg H.Ch. Andersena) 118 Opowieść o żonie, która zstąpiła z nieba (bajka indiańska z Ameryki Południowej) 124 O Meteczce pastereczce i o królewiczu angielskim (bajka duńska) 128 O królu, który był kłamczuchem i o kłamczuchu, który został królem (bajka islandzka) 130 O miłej Niebodze, jej niedobrych siostrach i o złotej rybce (bajka jawajska) 132 4 (^Opowieść o kocie w butach (bajka francuska, wg Ch. Perrault) 136 O księżycowej dziewczynce (bajka syberyjska) 140 O dwóch staruchach i zarozumiałej rybce (bajka eskimoska) 141 Opowieść o księciu Aszrafie i o królu dżinów (bajka arabska) 142 O olbrzymie, który miał trzy złote włosy (bajka niemiecka) 146 O cybecie, która umiała mówić i o błyszczącej niebieskiej rybce (bajka wietnamska) 152 Zaczarowane owoce (bajka czeska) 154 O złotopiórych żurawiach (bajka indiańska z Ameryki Północnej) 156 Opowieść o mleczu, czyli o nieszczęśliwej miłości Wiatru Południowego (bajka indiańska z Ameryki Północnej) 157 IV. Opowieści Wiatru Północnego 158 QO śpiącej królewnie (bajka francuska, wg Ch. Perrault) 160 O drewnianym koniu i o wizerunku na amforze (bajka uzbecka) 164 Księżniczka na ziarnku grochu (bajka duńska, wg H.Ch. Andersena) O Długim, o Grubym i o Bystrookim (bajka czeska) 168 Opowieść o dwóch domkach (bajka grecka) 172 Rondelku, nawarz zupy (bajka niemiecka) 173 Opowieść o dwunastoramiennym świeczniku (bajka irańska) 174 Opowieść o księciu Lini oraz o jego siąsiadeczce Sini (bajka islandzka) Domek z piernika (bajka niemiecka, wg Braci Grimm) 180 O Sikulume i jego siedmiu braciach (bajka murzyńska) 184 Niedźwiedź i chłop (bajka fińska) 186 Ali Baba i czterdziestu rozbójników (wg Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy) O przebiegłym Nikorimie (bajka polinezyjska) 192 O Nibygroszku (bajka rosyjska) 194 O tym, jak miasto Gotham zapłaciło daninę królowi (bajka angielska) O owsiance z Gotham (bajka angielska) 199 Zwierciadlane piękności (bajka chińska) 200 O uczciwym złodzieju i roztropnym królu (bajka szwedzka) 204 U wschodu słońca i zachodu księżyca. Zakończenie 206 167 178 188 198 U U wschodu słońca i zachodu księżyca Wprowadzenie Opowieści Wiatru Wschodniego Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, tam, gdzie bierze swój początek tęcza, mieszkało w nędznej lepiance ubogie małżeństwo z całą gromadką dzieci. Jakże często i ojciec i matka błagali niebiosa, by choć raz móc nakarmić potomstwo do syta: los nigdy się do nich nie uśmiechnął! Aż tu pewnego dnia, podczas gdy na dworze szalała śnieżyca, zastukał do drzwi lepianki wielki biały niedźwiedź w oszronionym futrze. Wszedł do środka, pochylił się i cisnął im pod nogi garść złotych monet, po czym zaryczał: — Przynoszę wam, dobrzy ludzie, zapowiedź szczęścia i dobrobytu, jeżeli obiecacie mi rękę waszej najstarszej i najpiękniejszej córki. Biedacy wybuchnęli płaczem. Czyż mogliby oddać ukochane dziecko bestii o potężnych łapach i przeraźliwych pazurach! Jednak dzielna dziewczyna nie zawahała się ani przez ch wilę i powiedziała do nich z uśmiechem: — Me rozpaczajcie, drodzy rodzice, chętnie poślubię białego niedźwiedzia, skoro zapewni to szczęśliwe życie wam i całemu rodzeństwu. Wyrzekłszy te słowa, spakowała swój skromny przyodziewek i w towarzystwie misia opuściła dom. Długo wędrowali pośród wirujących płatków śniegu, aż dotarli wreszcie do podnóża mrocznych gór. Tam niedźwiedź roztrzaskał łapą wielką skałę, a wówczas zachwyconym oczom dziewczęcia ukazał się wspaniały pałac, cały ze złota i drogocennych kamieni. Niedźwiedź wprowadził narzeczoną do przepięknej komnaty, przyklęknął na jedno kolano i rzekł: — Oto dom mojej oblubienicy! Słysząc to, delikatne kwiaty okalające salę pochyliły swe kielichy szepcąc: — Jakże jest piękna! Wieczorem dziewczę i jej ukochany przeszli do sypialni. Gdy już spoczęli na złocistym posłaniu, miś zdmuchnął wszystkie palące się świece, a także gwiazdy błyszczące na niebie, po czym oświadczył: — Pamiętaj, by nigdy nie zapalać światła, choćby nawet iskierki, bo ściągnęłabyś na nas straszliwe nieszczęście! I nagle zdumiona dziewczyna poczuła, jak ludzka dłoń, bynajmniej nie ciężka niedźwiedzia łapa, gładzi ją po włosach, a męski głos nuci jej tkliwie do ucha piękną i rzewną kołysanka Zamilkł i całkiem już zniknął w gęstej mgle, a z nim razem zniknął i pałac, jakby go pochłonęła ziemia. Młoda żona ocknęła się nagle sama na czarnej skale w głębi ponurego boru. Zdjęta trwogą i rozpaczą wybuchnęła płaczem, i długo nie mogła się uspokoić. Wreszcie przyszedłszy do siebie postanowiła wyruszyć na poszukiwanie małżonka. — Cóż to za czary — zdołała tylko pomyśleć i natychmiast zapadła w głęboki sen. Przez całą noc nie opuszczały jej senne widziadła, równie miłe jak matczyne pieszczoty. Tak upływały dzień za dniem, noc po nocy, a młoda kobieta coraz to bardziej przywiązywała się do swego urzekającego niedźwiedzia, słuchając z rozkoszą jego kołysanek. Jednakże pewnego wieczoru ogarnęła ją przemożna ciekawość i nim się położyła do łóżka, wsunęła sobie dwie igiełki lodowe pod powieki, żeby nie usnąć. Kiedy już małżonek usnął, zapaliła świecę i pochyliła się nad nim. Co za dziwo! U boku jej spoczywał przepiękny jasnowłosy książę, uśmiechając się przez sen. Wtem trzy krople roztopionego wosku skapnęły ze świecy na koszulę młodzieńca, który obudzony wykrzyknął: — O, nieszczęsna! Jestem księciem i pochodzę z dalekiej krainy. Okrutna macocha rzuciła urok przemieniając mnie w białego niedźwiedzia. Jedynie w ciemnościach przybieram kształty ludzkie. Nikt na świecie nie może ujrzeć mej twarzy nim urok ten zostanie zdjęty. Nie usłuchałaś mnie. Za karę przyjdzie nam się rozstać! I książę rozpłynął się w powietrzu niby rozpuszczony płatek śniegu. Tylko jakby z oddali dobiegał jeszcze jego głos. — Gdzie mogę cię odnaleźć, mój miły? — zawołała żona w rozpaczy. — W bardzo dalekim kraju, dokąd nie wiedzie żaden szlak, u wschodu słońca i zachodu księżyca, gdzie z przejrzystej morskiej toni wyłania się szklana wyspa, na której wznosi się kryształowe zamczysko. Tam przykutego łańcuchem więzić mnie będzie ma-cocha^ okrutna czarownica. Wędrowała przez pola i lasy, aż wreszcie dotarła do małej chatki całej z pajęczyny i ptasich piórek. Chatkę zamieszkiwała biała jak śnieg staruszka. Była to matka czterech wiatrów. Widząc młodą kobietę, rzekła: — Znam ja przyczynę twego bólu, lecz sama nie potrafię ci pomóc. Jeśli chcesz, możesz o drogę do zamczyska zapytać moich synów, czterech wiatrów. To mówiąc sięgnęła do kieszeni fartucha i podrzuciła w górę garść złocistych ziarenek pszenicz-nych. Od wschodniej strony pojawił się niespodziewanie mały podrygujący stworek o ptasim dziobie i skrzydłach motylich, wyjadł złociste ziarenka, po czym usadowił się na kolanach staruszki. Był to jej najmłodszy syn. Zapytała go: — Synu mój, Wschodni Wietrze, powiedz, jak dotrzeć do szklanej wyspy pośrodku przejrzystej morskiej toni. Tam, u wschodu słońca i zachodu księżyca, okrutna macocha więzi w kryształowym zamczysku pięknego księcia. — Wałęsam się stale po świecie, w pobliżu słońca oraz gwiazd, lecz nie znam drogi, która by tam wiodła, odparł Wschodni. Myślę jednak, że brat mój, Wiatr Południowy, musiał w swych wędrówkach dotrzeć w tamte strony. — A kiedy tu przybędzie Wiatr Południowy? — zapytała nieszczęśliwa żona. — Wtedy, gdy słońce rozproszy wszelki cień, odparła staruszka. I zabrała się do rozczesywania włosów Wschodniego, całych splątanych różową po- 8 świata jutrzenki. Następnie, chcąc podnieść na duchu młodą kobietę, dodała: — Rozchmurz się dziecinko i nim mój syn Południowy zakończy wędrówkę, Wschodni opowie nam swoje bajki. Nic nie mów i nadstawiaj ucha. A ty, synu, opowiadaj! Opowieść o dwunastu królewnach Dawno, dawno temu był sobie potężny król, który władał bardzo rozległym królestwem. Król ten miał dwanaście córek, a wszystkie tak piękne, że wprost nie sposób opisać. Najpiękniejsza z nich była najmłodsza, królewna Lina. Gdy ją tylko ujrzał Michał, ogrodnik królewski, zapałał do niej bezgraniczną miłością. Owe dwanaście córek, jak łatwo się domyślić, sprawiało staremu królowi niemało kłopotu. Stale musiał kupować im stroje, klejnoty: jedwabne suknie i drogocenne kamienie. Ale najbardziej złościło go, że co rano nie można się było królewien dobudzić. Wszystkie — pobladłe — ziewały chórem i nawet najmłodsza, królewna Lina, nie oglądała nigdy brzasku poranka. Gorzej jeszcze: po każdej nocy zastawał ich atłasowe trzewiczki tak poniszczone, że palce dziewcząt wystawały przez dziury. — Gdzie tak biegacie co noc! — utyskiwał król i aby spokojnie zasnąć, sam wieczorami zamykał królewny na trzy złote zamki i trzy srebrne zasuwy. Jednakże, choć wydawać by się to mogło nieprawdopodobne, każdego ranka dziewczęta budziły się blade, a z nowiutkich pantofelków sterczały im wszystkie palce. Na próżno się ojciec dopytywał, gdzie poniszczyły trzewiczki, nie potrafiły udzielić mu odpowiedzi. Nie pamiętały niczego: kładły się do łóżek, a potem... nic! Stary król odchodził od zmysłów! Kazał ogłosić wszem i wobec po wszystkich królestwach, że odda rękę jednej z córek, a co więcej — połowę własnego państwa temu księciu, który zdoła noc całą zatrzymać królewny w sypialni — lecz wszystko to nadaremnie! Wielu królewiczów przybyło, rzecz jasna, na wezwanie, wszyscy jednak za- 10 mknięci na noc w komnacie niesfornych krolewien znikali bezpowrotnie, jak znika śnieg w promieniach letniego słońca. Przepadło w ten sposób jedenastu królewiczów; królewny jednak nie wiedziały, co im się przytrafiło. Po przebudzeniu nie pamiętały niczego! Pantofelki ich nadal były w strzępach, ziewały na wyścigi jedna przez drugą i ku strapieniu króla zasypiały wszędzie tam, gdzie się tylko znalazły. Pewnego dnia, gdy ogrodnik Michał, który tak bardzo zakochał się w Linie, najmłodszej i najpiękniejszej z krolewien, okopywał klomb róż, wychynęła z wnętrza kwiatowego pęku malusieńka wróżka i zanurzyła się w kropelce rosy, by zażyć kąpieli. — Co tutaj robisz? — zapytał ogrodnik. — To moje mieszkanie, odparła wróżka, a ponieważ tak troskliwie doglądasz moich posiadłości, ofiaruję ci dwa czarodziejskie krzewy. Krzew róży i krzew jaśminu. Posadź je pod swoim oknem, okopuj złotą motyką, a podlewaj wodą ze srebrnej konewki. Kiedy urosną takie duże — tu wróżka wspięła się na paluszki — spełnią każde twoje życzenie. Michał gorąco podziękował wróżce i skrupulatnie zastosował się do jej wskazówek. Przez cały tydzień podlewał rośliny wodą ze srebrnej konewki i okopywał je złotą motyką. Królewny tymczasem zasypiały wszędzie tam, gdzie się znalazły, a każdego ranka trzewiczki ich były w dziurach. Sytuacja wydawała się beznadziejna i król nie przestawał utyskiwać. Kiedy czarodziejskie krzewy urosły, Michał zwrócił się do róży: — Piękny mój krzewie pachnącej róży, spraw, proszę, bym stał się niewidzialny! Krzew zaszemrał, zaszeleścił i nagle oderwał się odeń kwiat. Ogrodnik wsunął go do butonierki i poszedł przejrzeć się w studni, by zobaczyć, czy mu z nim do twarzy. Ale — możecie wierzyć albo nie — w lustrze wody nie pojawiło się jego oblicze: stał się więc niewidzialny! Pod wieczór Michał ukrył się w sypialni dwunastu krolewien i zaczekał, aż król zamknie drzwi na trzy złote zamki i trzy srebrne zasuwy. Ledwie tylko się ojciec oddalił, dziewczęta wyskoczyły z łóżek, włożyły najpiękniejsze szaty i ustawiły się w rządek wedle wieku. Najstarsza przycisnęła diamentowy kwiat zdobiący ścianę komnaty, a wówczas otwarły się ukryte drzwi wychodzące na kryształowe schody, po których królewny poczęły zstępować jedna za drugą. Ma się rozumieć, że ogrodnik pospieszył za nimi, jednak z obawy, by drzwi się nie zatrzasnęły, zbyt szybko postawił krok i przydepnął tren najmłodszej królewny, ślicznej Liny. Wówczas ta wykrzyknęła: 11 ^m» i f — Ktoś idzie za nami, ktoś mi przydepnął rąbek sukni! Ale najstarsza z sióstr uspokoiła ją mówiąc: — Zahaczyłaś nim o jakiś gwóźdź. Kryształowe schody wiodły do zaczarowanego lasu, gdzie rosły diamentowe krzaki, rubinowe krzewy i szafirowe wrzosy. Królewny zagłębiły się w las i po pewnym czasie dotarły nad brzeg niewielkiego jeziora, na którym kołysało się dwanaście łodzi o żaglach haftowanych promieniami księżyca. W każdej z nich, za wyjątkiem jednej tylko, znajdował się piękny książę. Gdy królewny podeszły do łodzi, książęta pomogli im wsiąść i łodzie odbiły od brzegu. Tylko najmłodsza, Lina, nie miała towarzysza, gdyż książąt było jedenastu. Niełatwo przyszło małej Linie samej wiosłować, tym bardziej, że z tyłu siedział niewidzialny Michał. Niebawem wszyscy ją przegonili i biednej królewnie łzy stanęły w oczach. Wreszcie łodzie dopłynęły do ogromnego liścia lilii wodnej. Na liściu tym wznosił się pałac cały z rybich łusek; oświetlały go robaczki świętojańskie, gdy tymczasem ważki wysysały liliowy nektar. Kto umoczył usta w owym słodkim napoju, zapominał o bożym świecie i tańczył, tańczył do białego rana. Takie oto było działanie tego czarodziejskiego nektaru! Wszystkie królewny miały tancerzy, z wyjątkiem Liny, która musiała tańczyć sama. Michał podbiegł więc do niej i porwał do tańca z taką werwą, że jej spódnice zafurkotały. Zdumiona wykrzyknęła: — Siostry, siostry, ktoś ze mną tańczy! 12 Lecz one poczęły ją uspokajać: — Skądże, skądże! To tylko podmuchy wieczornego wiatru! I tak ogrodnik oraz mała królewna przetańczyli całą noc. O świcie dziewczęta pożegnały swoich towarzyszy i wróciły do sypialni. Idąc za nimi przez zaczarowany las Michał zerwał parę brylantowych i rubinowych gałązek. Nazajutrz nie sposób było dobudzić się królewien, a po całonocnych tańcach buciki ich były w strzępach. Król odchodził od zmysłów i rozpaczy! Tymczasem Michał śmiejąc się w duchu ściął najpiękniejsze kwiaty z ogrodu, wsunął między nie trzy brylantowe gałązki i ofiarował bukiet królewnie Linie. — Siostry moje, siostry, ogrodnik odkrył naszą tajemnicę! — wykrzyknęła Lina. Przerażone królewny jęły się naradzać, co należy uczynić. Najstarsza oświadczyła: — Musimy go zabrać do zaczarowanego pałacu i poczęstować nektarem z lilii wodnej. Zapomni 0 bożym świecie, a ty Lino, siostrzyczko moja mała, będziesz wreszcie miała tancerza. Biedna Lina wybuchnęła płaczem: cóż to za wstyd mieć za tancerza zwykłego ogrodnika! Lecz niewidzialny Michał usłyszał ich rozmowę. Popędził do ogrodu i poprosił swój krzak jaśminu aby przemienił go w księcia. Kiedy przejrzał się w studni, oczom własnym nie mógł uwierzyć: ujrzał w wodzie przepięknego rycerza! Natychmiast więc poprosił króla o audiencję i zaofiarował się, że następnej nocy będzie trzymał straż w sypialni niesfornych królewien, czym niesłychanie go uradował. Królewna Lina wprost oczu oderwać nie mogła od urodziwego księcia! Wieczorem, gdy ojciec zamknął drzwi na trzy złote zamki i trzy srebrne zasuwy, ukrytymi schodami poprowadziła młodzieńca do zaczarowanego pałacu. Tam królewny wręczyły mu puchar czarodziejskiego liliowego nektaru. — Pij, ukochany, to napój miłości i zapomnienia — rzekła najmłodsza. Lecz Michał odsunął kielich 1 rzekł: — Znam ja piękniejsze puchary oraz skuteczniejsze nektary królewno! I ucałował usta Liny. Wówczas ziemia zatrzęsła się w posadach, a zaczarowany pałac, jezioro i diamentowy las zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Książęta i królewny skłonili się głęboko przed zdumionym ogrodnikiem i poczęli dziękować mu za to, że zdjął z nich urok. Tym właśnie sposobem Michał został królem. Kiedy pobiegł podziękować małej wróżce i czarodziejskim krzewom, już ich nie było w ogrodzie. Gdzie są? Nikt tego nie wie. Może się wam pewnego dnia ukażą? m- 13 Baron cygański Było sobie raz trzech Cyganów. Pracy nie kochali, a życie o suchym chlebie niezbyt ich nęciło. Cóż więc mieli robić? Pozostawało tylko szukać wybiegu, ażeby móc się najeść do syta. Pewnego dnia siedząc na przyzbie zobaczyli niedźwiednika z misiem.Ten natychmiast ich zaczepił: — Hola, łobuzy, powróżcie-no mi z ręki, powiedzcie, co mnie czeka i co mi się przydarzy! Cyganie, rzecz jasna, nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Najstarszy i najsprytniejszy ujął dłoń niedźwiednika, po czym zaczął wyrywać sobie włosy z głowy i zawodzić: — Olaboga, biedaku! Com ci ja z tej ręki wyczytał! Jutro już żyć nie będziesz! Gorzej nawet, dzisiejszej nocy pożre cię twój własny niedźwiedź! Nieszczęśnik oczyma duszy ujrzał już siebie martwego. Przerażony, począł błagać Cyganów, aby zechcieli zatrzymać sobie misia. Cyganie długo nie mogli się zdecydować, ale ponieważ ten nie ustępo- wał, a co więcej, ofiarowywał im sporą sumkę za ową przysługę, dali się wreszcie uprosić. Kiedy naśmiali się do woli z głupka, jęli zachodzić w głowę, jaką by z tej przygody wyciągnąć dla siebie korzyść. Najstarszy uznał, że trzeba misia nauczyć po węgiersku, a potem się zobaczy. Zabrali się do wbijania języka węgierskiego w niedźwiedzią głowę, lecz bez większego powodzenia; uczeń bowiem nie okazał się zbyt zdolny. Jedyne, co udawało mu się powiedzieć, to „iguen, iguen", czyli po węgiersku „tak, tak". Gdy się Cyganie przekonali, że nie ma co liczyć na dalsze postępy, wyruszyli do miasta, napadli na bogatego mieszczucha, który wracał pijany do domu, zdarli z niego świąteczny przyodziewek i zabrali mu złoty łańcuch oraz tabakierkę też ze złota. Następnie misia przebrali za szacownego obywatela, naciągnęli mu na łapy białe rękawiczki, nauczyli obcierać nos rękawem, a gdy złoty łańcuch zawiesili mu na szyi, nabrał całkiem książęcego wyglądu. Wreszcie ogolili mu 14 twarz, wsunęli do kieszonki koronkową chusteczkę, posadzili w powozie z opuszczoną budą i wio... pojechali wprost do bogatego kupca. — Hej, otwórz-no sklep, panie, jest tu pewien baron cygański, który pragnie dokonać zakupów. Przybywa ze swego zamku nad Dunajem, jedzie się zaś żenić, potrzebuje więc prowiantu na weselisko. Kupiec spoglądał z podziwem na ważną personę. Skłonił się aż do ziemi zamiatając przed gościem podłogę i posadził misia na jedwabnej poduszce pomiędzy beczką konfitur a wielką misą twarogu. Tymczasem nasi hultaje wynosili do powozu wszystko, co mogłoby się przydać do uczty. Ale kupiec mający już pewne doświadczenie w handlu z Cyganami, szepnął im do ucha: — Powiedzcie, chłopcy, kto zapłaci za cały ten towar? — A co ty myślisz? Baron, oczywiście! Żeni się z cygańską księżniczką i wykupi ci cały sklep — oświadczyli Cyganie, a ukradkiem dając zdrowego kuksańca misiowi, krzyknęli: — Czyż nie ty, Panie, zapłacisz za wszystko? — Iguen — odparł niedźwiedź — zanurzając równocześnie jedną łapę w konfiturach, a drugą w twarogu. Kupiec pomyślał sobie, że wielcy tego świata dziwne mają obyczaje. Cyganie zaś wypytywali Jego Wysokość Pana Barona, co należałoby jeszcze kupić. Worek mąki? Słój smalcu? Dzban miodu? Ogórki? Wędliny? — Iguen, iguen, iguen — mruczał Jego Wysokość wylizując misę po twarogu. Kupiec nie wahał się dłużej i sam pospieszył z pomocą Cyganom ładując towar do powozu, w duchu zaś radował się i obliczał, jaką to sumę przyniesie mu owa transakcja. Wreszcie powóz wypełniono po brzegi, a sklep niemal całkowicie opustoszał. Wówczas Cyganie rzekli: — Pozwól-no zdrzemnąć się nieco Jego Ekselen-cji. Trochę sobie w drodze podpił, język mu się plącze i głowa się kiwa. Kiedy tylko odsapnie, zapłaci całą należność. Tymczasem nasz baron, nażarty, chrapał tak donośnie, aż się ściany trzęsły. Kupiec z radości, że trafił mu się dobry klient, przystał chętnie na prośbę Cyganów i rozstał się z nimi w największej zgodzie. Miał się, niestety, wkrótce gorzko rozczarować. Długo czekał na przebudzenie Barona, wreszcie jednak stracił cierpliwość. Chwycił Jego Wysokość za kołnierz, potrząsnął i wrzasnął mu do ucha: — Płać, Baronie, bo wezwę żandarmów! I trząsł nim ze wszystkich sił. Nasz spokojny miś zniecierpliwił się wreszcie i nie rozumiejąc, czego chce odeń ten przebrzydły typ, złapał go wpół i wrzucił głową naprzód do beczki z konfiturami — Na Boga! Toż to nie żaden baron, ale zwykły niedźwiedź! — wykrzyknął nieszczęsny kupiec oblepiony słodką mazią. Jaki ze mnie dureń! — Iguen — odrzekł miś po węgiersku, co w tym języku oznacza ,.tak", i spokojnie się oddalił. Dokąd?... Któż to wie! 15 O księciu Mruczku Hen wysoko na palach rósł sobie zagajnik, a w tym zagajniku stał mały domek. Tak był obszerny, że zdolny pomieścić całe prawie królestwo. Mieszkały w nim wszystkie ciotki, wszyscy wujowie, wszystkie wnuki i jeszcze pięć sióstr, brat oraz już nie wiem ile babć. By dostać się do tego królestwa, należało — daję słowo — wdrapywać się po drabinie. A żeby się zen wydostać — możecie mi wierzyć lub nie — schodzie też po drabinie; tak to już było! Pewnego dnia najmłodsza z sióstr szepnęła siostrze nieco starszej, aby ta powtórzyła siostrze jeszcz starszej, aby ta oznajmiła najstarszej siostrze, że icE brat powinien wstąpić w związki małżeńskie. Wysłano go więc do sąsiedniego królestwa po oblubienicę. Zabrał z sobą bawołu, trzy kury, trzy kokosowe orzechy i złożył w darze królewnie. Następnie oboje wrócili do tego królestwa gdzie żyli wszyscy wujowie, wszystkie ciotki, wszystkie wnuki, ojciec, matka, a także pięć sióstr. Wdrapali się doń oczywiście po drabinie. Wkrótce młodej parze urodził się syn. Ledwie tylko otworzył oczy, wydął usteczka i powiedział do swojej mamy „miau". Najmłodsza z sióstr szepnęła pośpiesznie siostrze nieco starszej, by ta powtórzyła siostrze jeszcze starszej, by ta powiedziała jeszcze znów starszej siostrze, by ta oznajmiła najstarszej siostrze, że dziecko — święta prawda — zamiast głowy ma łebek kota. I nazwano je księciem Mruczkiem. Ojca kociego niemowlęcia przejął taki wstyd, że porzucił żonę i wyruszył w świat w poszukiwaniu nowej narzeczonej. Oświadczył, że nie chce za nic mieć następnych dzieci kociąt albo Bóg wie czego. O tym to najmłodsza siostra doniosła starszej siostrze — i tak dalej. Mama kociego niemowlęcia wypłakiwała oczy. Nikt nie mógł pojąć, skąd się to nieszczęście wzięło; nawet czarownik z sąsiedztwa zarzekał się, iż nie rzucił uroku. Co zaś do księcia Mruczka, było mu to całkiem obojętne, gdyż wszyscy go kochali. Psy tylko nie chciały się z nim przyjaźnić i nieraz musiał uciekać przed nimi na sam czubek najwyższej palmy. Ale matka nie ustawała w płaczu i to sprawiało przykrość chłopczykowi. Pewnego dnia podbiegł do niej, zwiną! się w kłębuszek na jej kolanach, pomruczał, pomiau-czał i wreszcie szepnął: — Nie płacz, mamo droga, będę kiedyś wielkim królem. Lecz te słowa bynajmniej matki nie pocieszyły. Zwróciła doń twarz zalaną łzami i zapytała ze szlochem: — Jakimże sposobem, drogie kociątko, ty, którego nawet myszy się nie boją? 16 Książę Mruczek wyrósł na pięknego ludzkiego kota albo też — jeśli wolicie — na pięknego kociego człowieka. Pewnego dnia udał się do swej najmłodszej ciotki i poprosił, by powiadomiła pozostałe — aż po najstarszą — że ojciec jego wróci wkrótce do domu z nową narzeczoną. Wszyscy poczęli się głowić, jak się książę o tym dowiedział, lecz on się tylko uśmiechnął i zamiauczał: — Skąd wiem, to wiem, ale nie powiem; to koci sekret! Miau, miau, miau! I przykazał całej rodzinie wyjść naprzeciw ojcu, który właśnie zbliżał się do królestwa. Wyruszyli więc i szli póki go nie ujrzeli, prowadzącego za rękę oblubienicę. Mruczek skłonił jej się niziutko i zamiauczał: — Miau, miau, miau księżniczko, nie wstydź się kociego pasierba, gdyż wkrótce sama wydasz na świat śliczną koteczkę, moją siostrzyczkę, miau, miau, miau! Słysząc te słowa ojciec postanowił bezzwłocznie ukatrupić nieszczęsnego kota, jednak rodzina nie dopuściła do zbrodni z obawy, by nie sprowadzić na wszystkich nieszczęścia. Następnie nowożeńcy zaprosili całą wioskę na wesele. Przybyli więc wszyscy mieszkańcy królestwa i wszystkie duchy, zabrakło jedynie Mruczka i jego matki, wstyd bowiem było ich pokazywać. — Nie płacz, droga mamo — rzekł Mruczek matce — zostanę kiedyś wielkim królem. — Jakże to możliwe, skoro nawet myszy się ciebie nie boją, odparła i poszła obrządzać bawoły. Książę Mruczek zmilczał i tylko uśmiechnął się wesoło. Wreszcie któregoś dnia oznajmił: — Postanowiłem się ożenić, mamo. — A któż cię zechce, kociaku kochany, westchnęła. Lecz Mruczek miauknął radośnie i ruszył w drogę. Wędrował, goniąc przed sobą myszy, aż dotarł do innego królestwa. Zastał tamtejszego króla skulonego u stóp drabiny, jak wzdychał boleśnie: — Olaboga! Skąd się tu wzięły te wszystkie myszy! Wyjadły już całe zapasy ryżu, roi się od nich po kredensach! Co za nieszczęście! Mruczek zaoferował królowi swoje usługi mówiąc, że uwolni go od szkodników, o ile ten odda mu w zamian rękę jednej ze swych córek. — Która z was chce pojąć kota za męża? — zawołał król. Decydujcie się szybko, w przeciwnym razie sam dokonam wyboru! Królewny wyściubiły nosy ze swego kącika i podniosły wrzask na widok kłębiącej się przeraźliwie całej masy myszy. Najmłodsza zgłosiła się na ochotnika, 17 lękała się bowiem najbardziej. Król uradował się wielce, lecz posłuchajcie, co było dalej! Mruczek przyskoczył do myszy, począł warczeć, charczeć, pluć, miauczeć. Rozpierzchły się wówczas na wszystkie strony: ani jedna się nie ostała na placu boju. — A co dalej mam robić, panie? — zapytał Mruczek króla, bo spieszno mi do domu. Król posłał go do roboty w polu. Po skończonej pracy królewicz poszedł się wykąpać w jeziorze. Najmłodsza królewna, jego narzeczona, która śledziła go z ukiydą, ujrzała, jśmuca i mbie kocie futerko i przeistacza się w pięknego młodzieńca. Nucił przy tym wesofo i t0 bynajmniej nie kocim C2aSP°biegłdl^ mi\a o)cu, że jest gotowa natychmiast poślubić kota Król kazał wszem wobec obwieścić nowinę przy wtórze donośnych dźwięków bębna. Wesele odbyło się z wielką pompą, tańcowane parę dni i nocy, a wszystkie siostry, od najstarszej dt najmłodszej, uśmiechały się radośnie w kąciku. I tak oto książę Mruczek poślubił córkę bardzo bogategc króla. Następnie powrócił z małżonką do swoje matki, w małym domku pośród zagajnika, hen wyso- konarach. Cnmi „fa^ 18 lękała się bowiem najbardziej. Król uradował się wielce, lecz posłuchajcie, co było dalej! Mruczek przyskoczył do myszy, począł warczeć, charczeć, pluć, miauczeć. Rozpierzchły się wówczas na wszystkie strony: ani jedna się nie ostała na placu boju. — A co dalej mam robić, panie? — zapytał Mruczek króla, bo spieszno mi do domu. Król posłał go do roboty w polu. Po skończonej pracy królewicz poszedł się wykąpać w jeziorze. Najmłodsza królewna, jego narzeczona, która śledziła go z ukrycia, ujrzała, jak zrzuca z siebie kocie futerko i przeistacza się w pięknego młodzieńca. Nucił przy tym wesoło i to bynajmniej nie kocim głosem. Wówczas pobiegła do pałacu jak umiała najszybciej i oznaj- miła ojcu, że jest gotowa natychmiast poślubić kota. Król kazał wszem wobec obwieścić nowinę przy wtórze donośnych dźwięków bębna. Wesele odbyło się z wielką pompą, tańcowano parę dni i nocy, a wszystkie siostry, od najstarszej do najmłodszej, uśmiechały się radośnie w kąciku. I tak oto książę Mruczek poślubił córkę bardzo bogatego króla. Następnie powrócił z małżonką do swojej matki, w małym domku pośród zagajnika, hen wysoko na palach. Wdrapali się tam po drabinie. Pewnego dnia młoda kobieta zapytała kociego małżonka: — Czemu ukrywasz przede mną swą prawdziwą twarz? 18 — A skąd wiesz, jaki jestem naprawdę? — Czyż najpiękniejsze owoce nie chowają się często pod chropawą powłoką? — odparła bystro królewna. — Nie wystawiaj swej matki zbyt długo na próbę, już tyle łez wylała nad twoją niedolą! — Dobrze, odparł Mruczek. Uzbieraj siedem orzechów kokosowych, upleć siedem mat z trzciny, rozpal siedem ognisk. Nalej mleka kokosowego do siedmiu mis, ułóż siedem jaszczurek na matach, każ podsycać ogień siedmiu staruchom. I niechaj mi one żarem obsypią twarz! Staruchy wykonały polecenie, płomienie strawiły kocią skórę, a książę obmył twarz w siedmiu misach z mlekiem. Wówczas siedem jaszczurek przemieniło się w siedem bawołów, a kot w pięknego młodzieńca. — Duchy nadały mi postać kota, aby pysznych powalić na kolana. Tych, którzy mnie kochali, czeka szczęśliwy los; ci, którzy mną gardzili, zostaną ukarani. Zaledwie książę wyrzekł te słowa, dom jego ojca stanął w płomieniach, bawoły uciekły wyłamując ogrodzenie, a tysiące pcheł obsiadły macochę kąsając ją tak dotkliwie, że pędem pobiegła do dżungli, by nigdy stamtąd nie wrócić. Ojciec przyszedł błagać Mruczka o choćby odrobinę jadła i napoju, lecz młodzian nawet słuchać nie chciał jego próśb. Wówczas odezwała się matka: — Przebacz mu, synu — ty, któryś jest wszechmocnym królem! I Mruczek przebaczył ojcu. Zamieszkali wszyscy razem jak niegdyś, w małym domku pośród zagajnika, hen wysoko na palach. Zamieszkali tam również wszyscy wujowie, wszystkie ciotki, ojciec, matka, liczne siostry oraz nie wiem już ile babć. Król Mruczek i jego małżonka wydali na świat pięcioro kociąt — chcę powiedzieć pięciu chłopczyków — i jeszcze małą dziewczynkę. I byli bardzo szczęśliwi. 19 Opowieść o Uraszimie Hen daleko stąd, na morskich bezkresach, w krainie wschodzącego słońca jest przepiękna wyspa. Niegdyś, w czasach bardzo odległych, na wyspie tej mieszkał młody rybak imieniem Uraszima. Każdego ranka wsiadał do łodzi i odpływał w dal, by śpiewem swym zwabiać w sieci całe mnóstwo ryb. Nadszedł jednak taki dzień, w którym zdawać by się mogło, że morze się nań pogniewało. Od świtu do samej nocy pomykał ślizgając się po grzbietach fal i nie złowił ani jednej ryby. Odtąd szczęście się odeń odwróciło. — Nie przejmuj się, dziecko — powtarzała mu stara matka — nadejdą lepsze czasy. Pewnego ranka zamocował na maszcie biały żagiel i wyruszył na połów. Zarzucił sieci mówiąc sobie: — Jeśli i tym razem nie uda mi się złowić choćby jednej ryby dla starych rodziców, to bodaj pochłonęło mnie morze! Wtem w odmętach zalśniła błyskawica i sieć zanurzyła się tak gwałtownie, że łódź omal nie straciła równowagi. Uszczęśliwiony Uraszima wyciągnął sieć i ujrzał coś niezwykłego: rybę, jakiej nigdy dotąd żaden rybak nie oglądał. Była ogromna, srebrzysta, łuski miała z masy perłowej, a na głowie złotą koronę. — Nareszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście — pomyślał Uraszima. Lecz w pięknych oczach ryby czaił się wyraz takiego smutku, że młodzieńcowi żal się zrobiło cudownego stworzenia i niewiele myśląc wrzucił je na powrót do morza. — Cóż ja nieszczęsny uczyniłem najlepszego — jęknął. Nie mogę znowu powrócić do domu z pustymi rękami. Niechaj mnie już raczej złe morze pochłonie! W tej samej chwili rozległ się miły, łagodny głos: — Uraszima, dobry mój Uraszima! Młody rybak rozejrzał się wokół, lecz niczego nie dojrzał na bezkresnym oceanie za wyjątkiem ogromnego żółwia morskiego, który unosił się na wodzie tuż obok łodzi. Żółw przemówił ludzkim głosem: — Przysyła mnie potężny król mórz. Każe ci podziękować za zwrócenie wolności srebrzystej rybie, jedynej jego córce. W nagrodę zaprasza cię do swojego pałacu na dnie oceanu. Zdumiony Uraszima odpowiedział: — Jakże ja, biedny rybak, mógłbym się udać w morskie odmęty? Przypłaciłbym to życiem! Lecz żółw go uspokoił: — Ani groźne fale, ani potwory morskie nie mogą uczynić ci krzywdy, skoro znajdujesz się pod opieką ich władcy. Siadaj bez obawy na moją skorupę i trzymaj się mocno! Ruszamy! Uraszima usłuchał. Zanurzyli się w toni, woda rozwierała się przed nimi niby kryształowe bramy, 20 a stado rekinów strzegło ich bezpieczeństwa. Znaleźli się w dziwacznym świecie, w którym światło przybrało niezwykłe barwy; płynąc mijali ogrody pełne morskich anemonów oraz malownicze koralowe groty. Po drodze stary żółw wyjaśnił rybakowi, że lekkomyślna królewska jedynaczka oddaliła się zbytnio od pałacu i dlatego właśnie wplątała się w zanurzone sieci. — Jestem starym piastunem królewny. Gdyby nie wróciła do domu, nasz władca surowo by mnie ukarał. Toteż i ja jestem ci niezmiernie wdzięczny. Uraszima nie wiedział, ile czasu tak płynęli. Nagle wody rozbłysły błękitnym blaskiem i podróżnicy znaleźli się u wrót pałacu, całych z czerwonego koralu usianego perłami. Wejścia strzegł oddział włóczni-ków dzierżących złociste latarnie, w których migotały malutkie niebieskie rybki: strażnicy otwarli ciężkie uczynić krzywdy bliźniemu. Takie już jest nasze prawo! Nagle z ogromnej muszli rozległy się dźwięki fanfary i na czele orszaku młodych dziewcząt odzianych w białe tuniki ukazała się córka króla mórz. Z uśmiechem podała rękę Uraszimie i poprowadziła go przez szereg przepięknych komnat. Wreszcie przystanęli przed kotarą z połyskliwego czerwonego koralu, pereł i podwodnego kwiecia. Królewna szepnęła: — Mój ojciec wygląda tak groźnie, że każdy, kto spojrzałby w jego oblicze, musiałby zginąć. Spoza zasłony dobiegł głos głęboki jak łoskot fal bijących o skały: — Z całego serca dziękuję ci, Uraszima, żeś zwrócił mi córkę. Możesz pozostać w moim pałacu tak długo, jak ci się spodoba. odrzwia wsparte na migocących diamentami szyld-kretowych zawiasach. Wówczas w mgnieniu oka żółw przeistoczył się w szacowną starszą damę, wartownicy zaś w pięknych młodzieńców spowitych w powłóczyste szaty. Włosy ich przypominały rybią łuskę, v uśmiechu zaś odsłaniali nie zęby, lecz ostrza sztyletów. — Każdy, kto przekroczy bramę pałacu — objaśnił stary żółw — przybiera postać ludzką. Nie lękaj się niczego, drogi Uraszima. Tutaj nikomu nie wolno 21 I niewidzialna dłoń zarzuciła mu na szyję naszyjnik ze złotych muszelek, po czym znalazł się w fotelu z piany morskiej. Wtem zabrzmiała muzyka delikatna jak szept fal, a przed Uraszimą pojawiły się półmiski z masy perłowej pełne nieznanych owoców morza oraz kwiatów. Podczas gdy się młodzieniec posilał, królewna opowiadała mu niezwykłą historię królestwa mórz. W pewnej chwili młody rybak przypomniał sobie rodziców i ogarnęła go przemożna chęć powrotu do nich. Na próżno królewna usiłowała go odwieść od tego zamiaru; widząc wreszcie, że go nie przekona, wydobyła ze stosu drogocennych kamieni i złotych przedmiotów zwyczajną muszelkę. — Przyjmij ten dar na pamiątkę — rzekła. W muszelce ukryty jest czarodziejski kamień, rzecz najcenniejsza, jaką posiada mój ojciec. Lecz nie próbuj przypadkiem otworzyć muszelki. Czarodziejski kamień tę samą ma właściwość, co oblicze króla mórz. Nikomu nie wolno nań spojrzeć. Jeśli jednak wypowiesz jakieś życzenie, kamień ten spełni je bezzwłocznie. Uraszimą podziękował królewnie, pożegnał się i opuścił pałac. Przy bramie spotkał starego żółwia, usiadł z powrotem na jego ogromnej skorupie i wkrótce już był na swojej plaży. Nim się żółw ponownie zanurzył w odmętach, powiedział: — Bacz, byś nie zapomniał o przestrodze królewny! Uradowany Uraszimą popędził w stronę chatki rodziców. Nagle zbity z tropu spostrzegł, że okolica, choć na pozór znajoma, jakby się zmieniła. Z niepokojem zagadnął jakiegoś przechodnia: — Gdzie tu mieszkają rodzice rybaka Uraszimy? Przechodzień wzruszył ramionami i odparł: — Nie mam pojęcia, o kim mówisz, nigdy nie słyszałem podobnego nazwiska. Uraszimą pobiegł do wioski. Ledwie ją mógł rozpoznać: domy wyglądały zupełnie inaczej. Młody rybak mijał ludzi o obcych twarzach, osoby całkiem mu nieznajome. Wreszcie przy ostatnich opłotkach natknął się na bardzo starego mnicha, który miał pewnie ze sto lat. — Uraszimą? — powiedział stary mnich. — Czy to nie imię młodego rybaka, który pięknego, słonecznego ranka dawno temu zaginął na morzu? Rodzice opowiedzieli mi kiedyś tę historię. Wówczas chłopak zrozumiał, że wiele czasu musiało upłynąć na ziemi, odkąd udał się wraz z żółwiem do pałacu na dnie mórz. Usiadł więc na piasku i zalał się gorzkimi łzami. Nagle przypomniał sobie o muszelce i o zaczarowanym kamieniu. Wyszeptał: 22 — Jakże bym chciał znów zobaczyć naszą chałupkę! Jakże bym chciał uściskać swoich kochanych rodziców! W tej samj chwili potężna fala zalała z hukiem całą plażę, a gdy się cofnęła, oczom Uraszimy ukazała się stara chatka, z której wybiegli uszczęśliwieni rodzice wyciągając doń ramiona. Uraszima opowiedział im o swojej przygodzie. Niebawem wszyscy mieszkańcy wioski zebrali się przed domkiem, a zacny rybak częstował ich jadłem i napojami, oraz przy pomocy czarodziejskiej muszelki spełniał wszystkie ich życzenia. Pewnego dnia złożył wizytę Uraszimie prywatny doradca cesarza. Długo nie zabawił, lecz wkrótce przysłał doń swoich urzędników. Gdy rybak zaprosił ich, by usiedli na przyzbie, zapytali go: — Powiedz-no Uraszima, czy twoja muszelka potrafi również wyczarować pieniądze? Rybak wyszeptał coś do muszelki i oczom zdumionych urzędników ukazał się wielki stos złotych monet. Wtedy zawołali: — Mamy cię, chłopcze! Jedynie cesarz może bić monetę! Musimy odebrać ci muszelkę. I z ciekawością jęli się jej przyglądać. Na próżno rybak ich ostrzegał: rozwarli obie połowy muszelki, a wówczas czarodziejski kamień zajaśniał błękitnym blaskiem. Nim sobie zdali sprawę z tego, co się dzieje, chmura dymu spowiła Uraszimę i jego rodziców. Włosy ich posiwiały, twarze pomarszczyły się i zżółkły niby pergamin, jakby mieli po paręset lat. Następnie z głębi morza dobiegł grzmot i potężna fala zmiotła wszystkich z powierzchni ziemi. W ten oto sposób przepadł na zawsze Uraszima, a wraz z nim i jego rodzice. Ptaki morskie twierdzą, że powrócił do pałacu księżniczki, gdzie stał się na powrót młodzieńcem. I że odtąd żyje w nim szczęśliwy! 23 Opowieść o dzielnym krawczyku Pewnego razu, zajęty lataniem spodni, począł się krawczyna użalać nad sobą: — Nie ma sprawiedliwości na tym łez padole. Jedni obżerają się ciastem, a drugim wystarczyć muszą okruszki, jakich nie chciałyby nawet muszki! Jeszcze nie przestał biedolić, gdy ogromna chmara much, tak wielka, iż rzec by można, że się zleciały z całego świata, opadła na stół, przy którym pracował. Nitka błyskawicznie porwał spodnie pana burmistrza i trzask! prask! zamierzył się nimi na przeklęte muszyska. Coś podobnego! Sam się zdumiał, tyle powalił owadów! Ni mniej ni więcej, tylko dwadzieścia much, i to bez celowania, za jednym zamachem! — Któż by uwierzył, że jestem do tego zdolny —pomyślał, i szybko wciągnął na siebie spodnie pana burmistrza. — Dość już szycia, dość wszystkich kłopotów i nieszczęść, mam tego po dziurki w nosie! Chwilę podumał, po czym kazał jednemu z synów pięknie wykaligrafować na kartoniku: „Dwadzieścia za jednym zamachem". Następnie wezwał swą żonę, dzieci, ucałował każde po kolei, zawiesił sobie kartonik na szyi i napuszony jak paw wyruszył w świat w poszukiwaniu szczęścia. Ludzie, których mijał, kiwali głowami, i ustępując mu miejsca na chodniku, jedni drugim szeptali: — Patrzajcie-no tylko! Choć taki niepozorny, dał radę dwudziestu przeciwnikom! A krawczyk wypinał pierś jeszcze dumniej. Zdarzyło się, że w ciasnej uliczce natknął się na diabla. Diabeł ten wyglądał... jak potwór piekielny! Cały był czarny i usmolony, na głowie sterczały mu potężne rogi, z portek wystawał ogon, a zamiast stóp miał kopyta. Przez chwilę krawca obleciał strach, szybko się jednak opanował i warknął: — Zejdźże mi z drogi, rogata bestio, bo spiorę cię na kwaśne jabłko! I podetknął mu pod nos kartonik. Czart zsunął okulary na sam czubek nosa, przełknął ślinę i z trudem wydukał: „Dwa-dzieś-cia za-jed-nym za-ma-chem!" — Gdzieżeś się to uczył czytać, włóczęgo? Chcesz, żebym cię odprowadził za ucho do szkoły? — wrzasnął krawiec. Żyl sobie raz krawczyk Nitka, tak chudy, że z łatwością mógł się przecisnąć przez ucho igielne, utopić w naparstku wody i bezpiecznie huśtać na nici pajęczej... Gdy dmuchał wiatr, przywiązywał się mocno do krzesła, nie był bowiem większy od szewskiego młotka, kiedy zaś kowal zaczynał walić w kowadło — chował się pod stołem. Lecz język miał cięty, dzieci zaś tyle, że nie pamiętał nawet, ile ich jest. 24 Przerażony diabeł wyjąkał: — Nie gniewaj się! Nie miałem wobec ciebie żadnych złych zamiarów! Widzisz, koleś, szukam właśnie kogoś tak silnego jak ty. Czy przystaniesz do mnie na służbę? Jeżeli przez trzy lata porządnie będziesz pracował, zarobisz wór prawdziwie diabelskich dukatów. — Czemu nie? — odparł odważny Nitka i zgodził się na służbę do czarta. — Kogoś mi tu przyprowadził! wykrzyknęła na widok krawczyny stara diablica. — I to ma być nasz nowy parobek! Nietęższy jest od zapałki, wystarczy trzasnąć z bata, a wzbije się w powietrze jak piórko. Ty stary czarcie, żadnej pociechy z niego nie będzie! Lecz mąż począł zza pleców krawczyka dawać jej znaki, by nie obrażała człowieka, który na ziemi pokonał równocześnie dwudziestu przeciwników. — Dobrze, dobrze, mruknęła diablica. Weź te skórzane bukłaki idź nad rzekę i przynieś mi wody! Biedny Nitka! Zarzucił sobie jeden bukłak na plecy, wyszedł z piekła i pomaszerował w kierunku rzeki. Przybył nad brzeg taki zmęczony, że się położył w trawie i zapatrzył w dal. — Czego się tak gapisz! Stara potrzebuje wody! — wrzasnął do niego czart. — Doczekać się ciebie nie można! Krawiec kiwnął mu ręką, żeby się uciszył. — Nie myślisz chyba, że mam zamiar szarpać się przez cały dzień z tymi bukłakami. Rozmyślam nad sposobem skierowania biegu rzeki tak, aby wpływała prosto do piekła. Wtedy mielibyście wodę przez okrągły rok! — Oburzony diabeł wykrzyknął: — Wobec tego sam przytaszczę bukłaki. Rzeka przecież wypłukałaby wszystkie nasze brudy i tylko by się dzieciaki wstydu najadły, jakby kto taką czystość zobaczył! Idź, kolego, do lasu i narąb gałęzi, żeby nam paleniska nie wygasły! Krawczyna udał się więc do lasu. Kiedy długo nie wracał, stara posłała męża, aby go przynaglił. Nitka właśnie wymierzał po kolei drzewa za pomocą sznurka. — Co ty znów kombinujesz, durniu? Dlaczego nie narąbałeś gałęzi? — Może ci się zdaje, że będę od rana do nocy taszczył całe naręcza! Akurat! Wolę powiązać razem wszystkie drzewa i za jednym zamachem przenieść las do piekła. Diabeł wystraszył się nie na żarty: — O, nie! Błagam cię, nie! W piekle nie byłoby się gdzie obrócić z tymi wszystkimi drzewami! Słu-chaj-no, już sam się zajmę opałem! I chwycił za czubek najwyższego drzewa, przygiął je do ziemi, po czym rzekł do krawca: I 25 — Potrzymaj to chwilkę, proszę, bo coś mnie gryzie w plecy. Krawczyna złapał za drzewo, ale kiedy tylko czart je puścił, by się podrapać pod łopatką, drzewo wyprostowało się porywając Nitkę do góry i wyrzucając go w powietrze. Biedak przeleciał nad lasem, nad stawem, nad polami i spadł w chaszcze tuż obok malutkiego zajączka. — Nie ruszaj się, nie ruszaj! krzyknął krawiec, lecz przerażone zwierzątko uciekło w popłochu. — Co za pech, oświadczył diabłu Nitka. — Dałem potężnego susa, żeby złapać zająca, a łobuz umknął mi sprzed nosa. Czart osłupiał, po czym w te pędy pobiegł do piekła. — Niech — z przeproszeniem — diabli wezmą tego mocarza! Na ziemi jednym zamachem pokonał dwudziestu przeciwników, odwraca bieg rzeki, dźwiga na plecach cały las, a co więcej — jednym susem przebywa kawał świata, by złapać głupiego zająca! Posłuchaj cie-no bracia moi, czarci, oddajmy mu wór dukatów i czym prędzej się go pozbądźmy, w przeciwnym bowiem razie zamieni nam życie w piekło! Lecz najpotężniejszy i najskąpszy z diabłów zaprotestował: — Nie tak szybko! Niech się najprzód ze mną zmierzy; zobaczymy, który z nas więcej jest wart! I następnego dnia oświadczył Nitce: — Chodź, zmierzymy się. Ten, który mocniej trzaśnie z bicza — zwycięży. Jeśli wygrasz, zaniosę cię na plecach do domu wraz z workiem dukatów. — Czemu nie? — odparł krawiec. — No, trzaskaj! Czart trzasnął z bicza tak mocno, że pobliskie skały rozpękły się na kawałki, a krawczyk z przerażenia wpadł do rzeki. Następnie jednak wyskrobał się na brzeg i zawołał: — Teraz moja kolej! Tylko zamknij oczy, żeby wskutek impetu nie wyleciały ci z oczodołów! I kiedy durny diabeł zamknął oczy, Nitka cisnął mu w twarz garść kamieni, aż tamten upadł bez przytomności na ziemię. — Wygrałem! krzyknął krawiec, gdy tylko czart wrócił do siebie. Tak więc nieszczęsny diabeł wziął go na plecy wraz z ogromnym workiem dukatów i odniósł do domu. Umordował się przy tym niewiarygodnie, wprost tchu nie mógł złapać! 26 A wtedy właśnie żona krawca zbierała do worka suche liście na ściółkę dla kozy, co widząc Nitka powiedział do diabła: — Możesz mi wierzyć lub nie, ale moja żona i dzieci są jeszcze silniejsze ode mnie! I niepostrzeżenie ukrył worek dukatów za workiem z suchymi liśćmi, po czym przykazał żonie, by zataszczyła dukaty na strych. — Co też mój wariaturicio kombinuje — pomyślała sobie kobieta, chwyciła worek jak piórko i cisnęła na poddasze. Czart osłupiał i zawrócił w stronę piekła. Po drodze spotkał wilka. — Ha, ha, ha! Ależ się dałeś nabrać! zachichotał wilk. Chodź, pomogę ci odzyskać worek z dukatami. Diabeł-sknera chętnie się zgodził, ale dla większej pewności postawił warunek, że obaj zaprzęgną się do oślego jarzma. — Abyś mnie nie porzucił w niebezpieczeństwie, wyjaśnił. Kiedy zjawili się przed domem krawca, dzieci bawiły się w ogrodzie. — Cóż za piękne zwierzęta! krzyknęło najmłodsze. — Zaprzęgniemy je do naszego wózka, rzekło najsprytniejsze. — Będziemy je ciągnąć za ogon, dorzuciło naj-psotniejsze. Tego już było za wiele: diabeł wraz z wilkiem wzięli nogi za pas i uciekli. Myślicie, że tu kończy się bajka? O, nie! Dzielny Nitka wciąż jeszcze miał na sobie spodnie pana burmistrza. A ponieważ w przypadku burmistrza spodnie ważniejsze są od głowy, krawiec został burmistrzem w miasteczku. Tak toczy się świat! 27 Opowieść o czarodziejskim gwizdku Na morskich falach kołysała się łupina orzecha. I cóż się w niej znajdowało? — Bajka! Skąd się wzięła? Nikt nie wie. Wyłowiłem ja ów orzech z wody i niewiele myśląc, rozłupałem. A ponieważ dobry ze mnie człowiek, bajkę tę wam opowiem. Daleko, hen na krańcu świata, w samym sercu dziewiczej puszczy żyli sobie Indianie. Polowali na dzikie zwierzęta za pomocą specjalnych dmuchawek, z których wystrzeliwali zatrute strzały. W krainie tej mieszkał nigdyś młody myśliwy imieniem Wowa. Był z niego najlepszy chłopak pod słońcem! Nie miał jednak szczęścia, gdyż trzy jego siostry poślubiły najsprytniejszych myśliwych we wiosce. Ponieważ Wowie rzadko kiedy trafiała się znaczniejsza zwierzyna, złośliwi szwagrowie śmieli się zeń okrutnie i przezywali niedojdę, co go doprowadzało do rozpaczy. Pewnego dnia Wowa odkrył w lesie gniazdo pełne maleńkich ptaszków. — Nareszcie — pomyślał sobie — pokażę szwagrom, że dobry ze mnie myśliwy. I już się szykował do wystrzelenia zatrutej strzały, gdy ptaszki poczęły go błagać: — Daruj nam życie, Wowo, a spotka cię nagroda. Weź sobie tę wydrążoną dynię, którą widzisz pod drzewem, a kiedy będziesz szedł na ryby, do polowy napełnij ją wodą. Ale nie zapominaj, że tylko do połowy! Wowa gorąco podziękował ptaszkom, pobiegł nad rzekę i uczynił jak mu przykazały. Gdy zanurzył dynię do połowy, woda w rzece opadła, wkrótce koryto jej pokrywała jedynie płyciutka warstwa błota, w której trzepotało się moc ryb. W mgnieniu oka chłopak nałapał ich co niemiara i uradowany powrócił do domu. Źli szwagrowie wcale się tym nie ucieszyli; przeciwnie — poczęli mu zazdrościć. Kiedy więc poczciwy Wowa opowiedział im, jak to ptaki ofiarowały mu czarodziejską dynię, dręczyli go dopóki im jej nie pożyczył. Pierwszego dnia usłuchali jego rady i wyłowili tyle ryb, że nie byli w stanie przytaszczyć ich do wioski. Następnego jednak, zachłanni, zanurzyli całą dynię w rzece. W mgnieniu oka woda podniosła się tak wysoko, iż cudem jedynie uszli z życiem! Dynię porwał prąd, a wróciwszy do domu źli szwagrowie zasypali Wowę wyrzutami, że przez czary omal ich nie potopił! Zmartwiony chłopak wyruszył wzdłuż rzeki na poszukiwanie swego talizmanu. Nagle usłyszał w górze szum skrzydeł i jakiś ptak zawołał do niego z wysoka: — Nie odnajdziesz już dyni, ryby ją porwały. Ale ponieważ darowałeś nam życie, ofiarujemy ci zaczarowaną strzałę. I zabijesz moc zwierzyny, jeśli wsuniesz ją do połowy dmuchawki. Pamiętaj jednak, że tylko do połowy! Ptak zamilkł, a u stóp Wowy upadła nieduża kolorowa strzała. Chłopak wsunął ją do połowy w dmuchawkę i wystrzelił. Wówczas z nieba poczęły spadać kaczki, nurki, gęsi — wszystkie te ptaki, w których najbardziej gustują Indianie. Poczciwy Wowa! I tym razem nie przyszło mu do głowy zataić przygodę, i tym razem opowiedział szwagrom całą historię, i tym razem pożyczył im swój talizman! Ależ sobie napytał biedy! Najprzód szwagrowie usłuchali jego rady, później jednak zachłanność 28 wzięła górę i całą strzałę wcisnęli w dmuchawkę. ledwie wystrzelili, z nieba runęły na nich drapieżne orły i sępy, atakując dziobami i pazurami. Jedynie szaleńczej ucieczce zawdzięczali życie. Zmartwiony Wowa udał się do lasu na poszukiwanie strzały. — Ptaszki porwały twoją strzałę — usłyszał z góry głos. Ale ponieważ ulitowałeś się nad nami, damy ci jeszcze jeden prezent. Weź sobie ten czarodziejski gwizdek, pamiętaj jednak, że możesz się nim posłużyć tylko raz dziennie! W przeciwnym razie wydarzy się wielkie nieszczęście. 29 szaleńczej ucieczce zawdzięczali życie. Zmartwiony Wowa udał się do lasu na poszukiwanie strzały. — Ptaszki porwały twoją strzałę — usłyszał z góry głos. Ale ponieważ ulitowałeś się nad nami, damy ci jeszcze jeden prezent. Weź sobie ten czarodziejski gwizdek, pamiętaj jednak, że możesz się nim posłużyć tylko raz dziennie! W przeciwnym razie wydarzy się wielkie nieszczęście. 29 Opowieść o Meduzie Był sobie raz król tak potężny, że władcy wszystkich sąsiednich krain zazdrościli mu bogactwa i sławy. A jednak król ten był bardzo nieszczęśliwy. Nie miał komu przekazać swojego królestwa. Codziennie w pałacowej kaplicy spędzał na klęczkach długie godziny błagając niebiosa, aby zesłały mu dziedzica. Gdy tak pewnego dnia żalił się w kaplicy na swój smutny los, dobiegł do niego cichutki głosik: — Prośby twoje zostaną wysłuchane, królu, lecz musisz dokonać wyboru. Co wolisz: syna który wkrótce umrze, czy też córkę, która cię opuści? Król poprosił o dzień do namysłu i natychmiast zwołał swych ministrów, aby zasięgnąć ich rady. Najstarszy i najmądrzejszy jego doradca fuknął: — Czy rozlanym mlekiem można zaspokoić pragnienie? Na cóż ci syn, który musi umrzeć? Wracaj do kaplicy, królu, i poproś głos, by cię obdarzył córką. Tak też się stało. Rok jeszcze nie minął, jak w królewskiej kołysce szczebiotała śliczna malutka dziewczynka. Król kazał wznieść dla królewny potężne zamczysko otoczone pięknym parkiem; zarządził, by park ogrodzić murem wysokim do samego nieba, a za murem wykopać przepastną fosę. Nad fosą przerzucono jeden tylko most; jedna tylko złota brama prowadziła do zamku i jeden tylko złoty klucz mógł bramę tę otworzyć. Ten zaś klucz król nosił stale przy sobie. A wszystko to, by córka go nie opuściła. Na nic się owe środki ostrożności nie zdały! Pewnego razu złoty klucz wypadł z królewskiej kieszeni. Znalazł go młody książę z sąsiedniego królestwa, włożył do zamka w złotej bramie i w ten oto sposób królewna zawarła znajomość z przyszłym oblubiericem. Szybko doszli do porozumienia i książę zabrał ją do królestwa swojego ojca. Na wiadomość 0 ucieczce córki nasz król rozgniewał się straszliwie 1 poprzysiągł okrutnie się zemścić; nie odważył się jednak napaść na sąsiadujące królestwo. W jakiś czas później królewna wydała na świat syna. Chłopiec rósł z godziny na godzinę i nie upłynął nawet rok, kiedy przemienił się w pięknego młodzieńca. Pewnego dnia począł się wypytywać o dziadka. Matka mu powiedziała: — Twój dziadek poprzysiągł mi zemstę, ponieważ uciekłam z jego królestwa. Bacz, byś i ty nie ściągnął na siebie jego gniewu! Młody książę nie wziął sobie jednak do serca 30 matczynych ostrzeżeń i ostatecznie postanowił złożyć wizytę staremu królowi. Gdy zjawiwszy się przed nim przyklęknął, ten wybuchnął gniewem: — Zejdź mi z oczu, nie mam ani córki, ani wnuka, wszyscy mnie opuścili! Jeśli zaś chcesz mi dowieść swojej miłości i odwagi, to ruszaj w drogę i przynieś mi głowę Meduzy. Wówczas oddam ci całe moje królestwo. Tu ukradkiem król uśmiechnął się złowieszczo. Mało kto bowiem ośmielał się mówić o okrutnej Meduzie, a już nikt nie wymawiał głośno jej imienia. Piękna twarz Meduzy miała tę straszliwą właściwość, że kto na nią spojrzał, zamieniał się w głaz. Lecz młody książę, niczym nie zrażony, dosiadł rumaka i wyruszył na poszukiwanie pałacu pięknej czarownicy. Pewnego dnia znalazłszy się wśród nieprzebytych gór dostrzegł nieszczęsnego starca, który skulony na ścieżce osłaniał rękami oczy, broniąc się przed napastującymi go okrutnymi ptaszyskami. Niechybnie by zginął, gdyby książę nie dobył miecza i nie pozabijał drapieżników. — Dzięki ci z całego serca — wymamrotał starzec — żeś uratował mi życie. Ponieważ potrafię czytać w ludzkich myślach, znam cel twojej wyprawy. Ale bez mojej pomocy nie zdołasz odnaleźć pałacu Meduzy. To mówiąc uczynił znak, a wówczas nieoczekiwanie pojawił się obok nich skrzydlaty koń. Starzec wyszeptał: — Meduza mieszka w pałacu z jadowitych kłów wężowych; pałac ten znajduje się za niedosiężnymi górami i nieprzebytymi rzekami. Skrzydlaty koń dowiezie cię tam bez szwanku. Pamiętaj tylko, że jeśli choć raz spojrzysz na twarz Meduzy, przemienisz się w głaz. Młody książę zafrasował się: — To jakże mogę ściąć głowę tej czarownicy? Czy nie lepiej już zawrócić do domu? Ale starzec uśmiechnął się doń uspokajająco: — Niczego się nie lękaj, drogie dziecko. Za kryształową górą żyją w kryształowym domu dwie bardzo stare wiedźmy, które mają czarodziejskie zwierciadło. W zwierciadle tym oglądają cały świat, nawet słońce i gwiazdy! I ani słoneczny żar, ani lodowaty blask gwiazd nie szkodzą ich oczom. Odbite w tym zwierciadle niezwykłe przedmioty stają się normalne, potwory zaś — nieszkodliwe. Wykradnij owe lustro wiedźmom i gdy już się znajdziesz w obecności Meduzy, patrz nie na nią, lecz na odbicie w zwierciadle. W ten sposób nie padniesz ofiarą jej zdradzieckiej urody. Młody książę podziękował gorąco starcowi, po czym dosiadł skrzydlatego rumaka, by udać się do kryształowego domu. Kiedy przelatywali nad kryształową górą, spostrzegł za kryształowym domem dwie dziwaczne staruchy siedzące przed czarodziejskim zwierciadłem. Obydwie miały jedno tylko wspólne oko, którym dzieliły się w razie potrzeby. Książę zeskoczył na ziemię rozmyślając, jak by tu wejść w posiadanie lustra. Ale właśnie w tej chwili jedna starucha rzekła: — Proszę cię, droga siostro, użycz mi oka na moment, bo chciałabym popatrzeć, co się dzieje na świecie. 31 ZL Na te słowa druga wyjęła oko z oczodołu w czole, aby podać je tamtej i przez chwilę obydwie nie widziały nic. Skorzystał z tego młody książę, sięgnął ręką i zabrał oko. — No, dajże mi oko! — zażądała pierwsza. — Ale dałam ci je przecie do ręki! — odparła druga. Zaczęły się szamotać, i szukając w trawie swego oka postawiły lustro na ziemi. Na to właśnie czekał książę: porwał zwierciadło, skoczył na skrzydlatego rumaka i wzbił się w przestworza. Lecieli bardzo długo, aż wreszcie pośród kamiennego boru ujrzeli pałac z wężowych jadowitych kłów. Wszystko wokół było kamienne: drzewa i kwiaty, zwierzęta i ptaki! Cokolwiek się znalazło w zasięgu złowieszczego spojrzenia Meduzy, zostało przemienione w głaz. Przed samą bramą książę zeskoczył z konia i zawołał: — Meduzo, okrutna czarownico, przybywam po twoją głowę! Wówczas rozległ się przenikliwy dźwięk, podobny do syku węża i Meduza wyszła z pałacu. — Spójrz na mnie, piękny młodzieńcze — rzekła do księcia, który bynajmniej jej nie posłuchał, a tylko popatrywał w zwierciadło, czekając, by podeszła bliżej. Wtedy zarzucił jej swój płaszcz na głowę i odrąbał ją jednym cięciem miecza. Z ciała czarownicy buchnęła zatruta posoka, przemieniając się w jadowite węże; te zaś rzuciły się na księcia. Gdyby nie skrzydlaty rumak, drogo by młodzieńca kosztowało jego zuchwalstwo! Niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jeździec i wierzchowiec zniknęli w przestworzach, tracąc z oczu pałac Meduzy, przy czym książę nie omieszkał zabrać z sobą jej odciętej głowy. Po jakimś czasie w pobliżu morskiego brzegu ujrzeli miasto całe spowite w czarne welony. — Cóż to za dziwne królestwo — pomyślał książę i postanowił wylądować na wybrzeżu. Zobaczył tam piękną młodą dziewczynę w czerni. Klęczała na plaży zanosząc się od płaczu. Na jego widok wykrzyknęła: — Uciekaj, jeśli ci życie mile! Jestem córką władcy tego kraju i czekam na siedmiogłowego smoka, który ma się wyłonić z morza, aby mnie uprowadzić. 32 1?'/, Książę jednak nie znał strachu, zawołał więc: — Przybądź zmierzyć się ze mną, szkaradny potworze! Zakołysały się ogromne fale i z morza wychynął siedmiogłowy smok. — Któż to taki ośmiela się mnie wzywać? — zagrzmiał — i każda z siedmiu jego głów potrząsnęła grzywą. Szybki jak błyskawica książę odsłonił głowę Meduzy, a ledwie tylko potwór rzucił na nią okiem, już się przemienił w głaz. Jakaż radość zapanowała w całym królestwie! Uszczęśliwiony król oddał księciu za żonę swoją córkę, którą ten był ocalił oraz złoto i drogocenne kamienie znalezione w brzuchu smoka. W jakiś czas później nasz bohater postanowił wrócić do swojego dziadka. Stary mściwy król nie wierzył własnym oczom, gdyż sądził, że wnuk dawno już nie żyje. — Pokaż-no mi głowę Meduzy. Jeśliś jej nie przyniósł, każę cię wtrącić do lochu! — rzekł do księcia. Na próżno wnuk go ostrzegał; uparty starzec za nic nie chciał ustąpić! Cóż było czynić? Książę odsłonił głowę czarownicy i uniósł ją do góry. W jednej chwili król przemienił się w głaz! Ludzie powiadają, że spotkała go kara za jego zawziętość. Dzielny książę wraz z młodą małżonką zaskarbili sobie mądrymi rządami miłość i wdzięczność poddanych. A pewnego dnia skrzydlaty rumak, czarodziejskie zwierciadło i głowa Meduzy zniknęły, i nikt więcej ich już nie oglądał. 33 Jak to uczeń dzielił nauki istrzowi i W dalekiej krainie żył sobie raz pustelnik, męd rzec nad mędrcami. Mieszkał w szałasie pod najgrub szym drzewem w samym środku ogromnego lasu Sława jego mądrości rozeszła się po całym kraju toteż wielu młodych i żądnych wiedzy studentóv chcących zgłębić tajemnice tego świata, podążało d< jego pustelni. Pewnego dnia odwiedzili pustelnika rodzici chłopca imieniem Czunda, po czym rzekli do syna: — Czundo, drogie dziecko, gdyby psikusy i żar ty stanowiły dowód roztropności, na pewno oka załbyś się największym filozofem na świecie. Ali urwis czy hultaj nigdy nie zostanie szacownym czło wiekiem, o ile nie będzie czcił rodziców, słucha mądrych nauk i czytał świętych ksiąg. A poniewa; głowę masz równie pustą jak wiecznie pusty jest twó żołądek, poślemy cię do mędrca. W ciszy lasu naucz] cię on wstrzemięźliwości i podzieli się z tobą swój. wiedzą. , Nieszczęsny Czunda musiał się poddać woli ro-dziców. Najadł się do syta, aby nie głodować w drodze i udał się do pustelni. Długo, długo bar dzo pozostawał u świątobliwego człowieka, któn uczył go mądrości i wyrzeczeń, jak sobie tego ży czyli ojciec i matka, lecz przyznać trzeba, że chło pak wielkich postępów nie czynił. Czyż w ogoli było to możliwe! Kiszki grały mu stale marsza, a d( ust napływała ślinka na wspomnienie smakoły ków, które mu w domu przyrządzała mama. Pustel nikowi bowiem za całą strawę wystarczało to, a znajdywał w lesie: parę soczystych owoców, łyk wodi lub orzech laskowy, albo znowu jagody, gdy tym czasem Czunda cierpiał piekielne męki! Boże, jaki; był głodny, tak głodny, że w brzuchu burczało mu n; cały głos! Pewnego dnia mędrzec rozgniewał się na niegc i rzekł: — Posłuchaj choć raz, co do ciebie mówię, mó ty nieposłuszny uczniu! Nic ci nie wchodzi do głowy pożerasz oczami wszystko, na co spojrzysz, lepie więc będzie, jeśli weźmiesz koszyk i pójdziesz d( wioski użebrać trochę jadła. Ludzie zawsze się okazy wali szczodrzy dla moich uczniów. I Czunda udał się do wioski, jak mistrz by nakazał. Wszędzie coś mu ofiarowywano: tu kawa ciasta, tam nawet dwaj najhojniejsi nie żałował i czterech. Wkrótce koszyk wypełnił się po brzeg smakołykami, od których aż ciepło się chłopcu robił( koło serca. Cóż za rozkoszne zapachy, nikt nie byłty w stanie im się oprzeć! Wygłodniały Czunda usiad pod drzewem i jął medytować: — Mój mistrz to święty człowiek. Zostawi mi rzecz jasna, po ówę" egó ć1 as a. l, em wię miałbym jej zjeść natychmiast? I w mgnieniu oka Czunda pożarł połowę ciasta. Jakież było pyszne! Chłopak podniósł się z ziemi i ruszył w stronę pustelni. Czuł jeszcze w ustach wyborny smak niesionych wypieków. Po chwili pomyślał znowu: — Gdy mistrzowi oddam tę resztę ciasta, odda mi połowę, mogę więc od razu zjeść swoją część. Jak pomyślał tak uczynił, a w koszyku była już tylko ćwiartka zawartości. Myślicie pewnie, że Czunda nareszcie zaspokoił głód? Gdzie tam! — Mistrz niechybnie odstąpi mi połowę tego, co zostało — rzekł do siebie. Po czym, nienasycony, zjadł i tę połowę. Później następną i następną, aż na dnie koszyka znajdował się już tylko jeden kawałek ciasta. — Przecież — pomyślał Czunda — mój mistrz podzieli się ze mną tym kawałkiem. I bez wahania odgryzł połowę. Tak, że w końcu chłopak przyniósł y ciasta. Starzec zdziwił się: — Tylko tyle użebrałeś w wiosce? — Ależ skąd — odparł szczerze Czunda. — Uzbierałem pełen koszyk ciasta. Zjazdłem wszystko po drodze, lecz za każdym razem wydzielałem sobie tylko połowę, którą byłbyś mi w swej dobroci oddał, a więc która słusznie mi się należała. I chłopak opowiedział wiernie, co się wydarzyło. — Na Boga! — wykrzyknął pustelnik — jakże dałeś radę zjeść aż tyle? — Całkiem bez trudu, właśnie tak! — odrzekł Czunda, po czym chwyciwszy ostatni kawałek ciasta połknął go w całości. — Wracaj do domu, rzekł mu ze smutkiem pustelnik. Powiesz rodzicom, że to ty, a nie ja, odkryłeś wielką prawdę: więcej rozumu bierze się z pustego żołądka niż z nabitej mądrościami głowy! I głodny starzec schylił się, by wykopać z ziemi parę jadalnych korzonków. rzecz jasna, połowę tego ciasta. Czemuż więc nie miałbym jej zjeść natychmiast? I w mgnieniu oka Czunda pożarł połowę ciasta. Jakież było pyszne! Chłopak podniósł się z ziemi i ruszył w stronę pustelni. Czuł jeszcze w ustach wyborny smak niesionych wypieków. Po chwili pomyślał znowu: — Gdy mistrzowi oddam tę resztę ciasta, odda mi połowę, mogę więc od razu zjeść swoją część. Jak pomyślał tak uczynił, a w koszyku była już tylko ćwiartka zawartości. Myślicie pewnie, że Czunda nareszcie zaspokoił głód? Gdzie tam! — Mistrz niechybnie odstąpi mi połowę tego, co zostało — rzekł do siebie. Po czym, nienasycony, zjadł i tę połowę. Później następną i następną, aż na dnie koszyka znajdował się już tylko jeden kawałek ciasta. — Przecież — pomyślał Czunda — mój mistrz podzieli się ze mną tym kawałkiem. I bez wahania odgryzł połowę. Tak, że w końcu chłopak przyniósł pustelnikowi zaledwie ową połówkę nadgryzionego ciasta. Starzec zdziwił się: — Tylko tyle użebrałeś w wiosce? — Ależ skąd — odparł szczerze Czunda. — Uzbierałem pełen koszyk ciasta. Zjazdłem wszystko po drodze, lecz za każdym razem wydzielałem sobie tylko połowę, którą byłbyś mi w swej dobroci oddał, a więc która słusznie mi się należała. I chłopak opowiedział wiernie, co się wydarzyło. — Na Boga! — wykrzyknął pustelnik — jakże dałeś radę zjeść aż tyle? — Całkiem bez trudu, właśnie tak! — odrzekł Czunda, po czym chwyciwszy ostatni kawałek ciasta połknął go w całości. — Wracaj do domu, rzekł mu ze smutkiem pustelnik. Powiesz rodzicom, że to ty, a nie ja. odkryłeś wielką prawdę: więcej rozumu bierze się z pustego żołądka niż z nabitej mądrościami głowy! I głodny starzec schylił się, by wykopać z ziemi parę jadalnych korzonków. 35 0 biednym Jasiu 1 czarodziejskiej fasoli Opowiem wam historię o chłopcu imieniem Jaś oraz o łodydze czarodziejskiej fasoli. Całkiem zwyczajnie ją wam opowiem, wprost lub na opak, jak potrafię. Za górami, za lasami, za dwudziestu rzekami i trzema strumieniami, i jeszcze za wielką łąką mieszkał w ubogiej chatynce mały Jaś. Ojciec jego nie żył, matka zaś z żalu przedwcześnie się postarzała, posiwiała, a łzy wyżłobiły na jej twarzy głębokie zmarszczki. Była to najlepsza matka pod słońcem! Pewnego dnia wzięła Jasia na kolana, pogładziła po głowie i rzekła doń ze smutkiem: — Jasiu, drogie dziecko, skończył nam się worek mąki, w sadzie dojrzewa ostatnie jabłko, a w spiżarni został tylko jeden słoik konfitur. Jakże nas prześladuje los! Trudno, musisz pójść do miasta i sprzedać krowę. Lecz błagam, nie pozwól się oszukać, bo pomrzemy z głodu! Mały Jaś włożył na lewą nogę odświętny but odziedziczony po ojcu, na głowę denko najlepszego jego kapelusza, uściskał matkę i ruszył z bydlęciem w stronę miasta. Nie było mu wesoło, gdyż bardzo krówkę lubił. Gdy tak wędrował, spostrzegł na drodze dziwacznego starca. Cały on był nastroszony i umorusa- ny jak wróbel, który wyleciał z komina. Miał koźle uszy, prawą nogę wkrzywioną w lewo, lewą zaś w prawo. — Dokąd tak maszerujesz, malcze? — zapytał stary, a w oczach zapaliły mu się wesołe iskierki. Jaś odpowiedział grzecznie, że prowadzi krowę do miasta, by sprzedać ją na targu. — Po cóż miałbyś chodzić tak daleko — rzekł starzec. — Mnie sprzedaj tę krowę, a dobrze ci za nią zapłacę. — Czemu nie — odparł Jaś. Jak sprzedawać, to sprzedawać. Tylko nie oszukaj mnie, proszę, bo mama by się na mnie pogniewała. Dziwaczny staruszek wyjął sakiewkę, poszpera! w niej i podał chłopcu strąk suchej fasoli, mówiąc: — W tym strąku znajdują się ziarna czarodziejskiej fasoli. Jeśli je wy siejesz, urosną ci może nawet dc samego nieba. Jaś oczu nie mógł oderwać od strąka. To dopien dziwo! Nie namyślając się wiele, oddał staruszków krowę i czym prędzej zawrócił do domu. Matka a ręce załamała z rozpaczy: — Ależ z ciebie głuptas, istny ptasi móżdżek! Co ty najlepszego zrobił! Straciliśmy ostatni ratunek I w złości otwarłszy okno cisnęła fasolę do ogrodi 36 Biedny Jaś! Taki był zadowolony i tak się wszystko źle skończyło! Zrozpaczony powlókł się do ogrodu, położył na trawie i niebawem usnął. We śnie ujrzał coś, co pięło się coraz wyżej ku niebiosom. Obudził się ledwie żywy ze strachu i przetarł oczy zdumiony: leżał na wielkim liściu u samego wierzchołka przeogromnej łodygi fasoli. A łodyga ta rosła i rosła, jakby ją kto ciągnął z całej siły ku niebu. Naokoło małego Jasia przepływały czarne chmury, a hen daleko, gdzieś w dole, widać było domek, w którym mieszkał. Z tak wysoka wydawał się maciupeńki! Nie wahając się ani chwili, Jaś puścił się w dół, przeskakiwał z jednego liścia fasoli na drugi, by możliwie najprędzej wrócić do matki, lecz im szybciej zbiegał, tym szybciej wzrastał pęd fasoli i chłopiec ani trochę nie był bliższy ziemi. — Dobrze, skoro tak — zdecydował nasz bohater — to pójdę zobaczyć, co dzieje się ponad chmurami! I niby po drabinie, począł się wspinać po łodydze fasoli. Odkąd jednak postanowił się wdrapywać, fasola przestała rosnąć. Gdy Jaś znalazł się ponad chmurami, ujrzał niezwykły krajobraz. Jak okiem sięgnąć rozciągała się kraina lazurowej barwy: błękitne góry, błęki- tne rzeki, błękitne potoki. Nawet trawa, drzewa i kwiaty były błękitne niby niebo. Z czubka fasoli wyrastała łodyga, na której krańcu wznosił się błękitny dom. Zaciekawiony chłopak ruszył w jego stronę. Wtem na progu ukazała się szkaradna olb-rzymka. Jaś sięgał jej zaledwie do kostki u nogi. Wybuchnęła śmiechem i pochwyciła Jasia w dwa palce, wołając: — Chodź-no tutaj, człowieczku! Potrzebuję takiego właśnie maleństwa, aby mi nawlokło igłę! I nieszczęsnemu Jasiowi przyszło chwytać nici grube jak kłoda oraz przeciskać się wraz z nimi przez ucho ogromnej igły. — Dziękuję ci, chłopczyku! Olbrzymka nagrodziła Jasia leciutkim prztyczkiem w głowę, aż się zatoczył i upadł. — Wywdzięczę ci się omletem, ale uciekaj, gdy tylko go zjesz, aby nie zastał cię tutaj mój mąż, okrutny dzieciojad. Olbrzymka wyjęła patelnię, rozbiła jajko wielkości beczki i rzuciła skorupkę na podłogę. W tej właśnie chwili ziemia zadrżała pod ciężarem czyichś kroków i w drzwiach ukazał się olbrzym. Ledwie się mały Jaś zdążył ukryć za skorupką jajka. — Tramtadrata, bum i pach, jaki dziwny tu 37 „zapach! Czuję woń małego Anglika, przyrządź mi go nim się ułożę do snu — zaryczał olbrzym-dzie-ciojad. Jaś aż zdrętwiał ze strachu, lecz ołbrzymka uspokoiła męża mówiąc: — To zapach, który się wydobywa z kominów na ziemi. Zgłodniały wielkolud rozwarł paszczę wielkości bramy i połknął omlet wraz z patelnią. Potem wyciągnął się na łożu i kazał żonie postawić u wezgłowia sakiewkę pełną złotych monet. — Klik i klak, i klik klak — podzwaniały cichutko monety, aż olbrzym zapadł w głęboki sen. Mały Jaś wyszedł ostrożnie z kryjówki, chwycił sakiewkę i począł uciekać co sił w nogach. Ale złote monety krzyknęły: — Klik i klak, i klik klak, wielkoludzie, zbudź się stary, bo nas kradnie Anglik mały! Olbrzym wyskoczył z łóżka i rzucił się w pościg za Jasiem. Już się ze smakiem oblizywał, gdy tymczasem chłopiec spuszczał się szybko po łodydze fasoli, przeskakiwał z jednego liścia na drugi jak wiewiórka, aż wreszcie wylądował w objęciach matki. — Niech cię tylko złapię, a pożałujesz! — ryczał rozjuszony olbrzym, lecz matka ukryła Jasia na podoJku pod swoim fartuchem i odtąd już nigdy, ale to nigdy więcej na niego się nie gniewała. W małej chatce zapanowało szczęście. Pewnego jednak dnia Jasia ogarnęła taka ciekawość, że wdrapał się na swoją fasolę i wrócił do domu wielkoluda. — No proszę, mamy gościa — powiedziała ołbrzymka. Czy to aby nie ten łobuz, który ukradł nam sakiewkę pełną złotych monet? — Ależ nigdy w świecie, dobra kobieto, to był chłopak z innej wioski. Uspokojona ołbrzymka kazała mu tym razem posortować groszek. Ledwie się tylko Jaś zabrał do roboty, gdy zjawił się olbrzym dzieciojad. Chodził po kuchni przewąchując wszystkie kąty, ale nie znalazł Jasia, którego ołbrzymka zdążyła ukryć pod filiżanką do kawy. Po obiedzie mąż jej wyciągnął się na łożu i kazał przynieść sobie złotą harfę, która wydawała srebrne dźwięki. Wreszcie zaczął chrapać, a wtedy Jaś podszedł do niego na palcach, chwycił harfę i szybciutko uciekł. — Tralalala, tralalala! — zawołała harfa. — Wielkoludzie, zbudź się stary, bo mnie kradnie Anglik mały! Nim jednak olbrzym oprzytomniał, Jaś znajdował się już w objęciach matki. — Niech-no cię złapię, a pożałujesz! — ryczał 38 z góry olbrzyrn. Ale Jaś śmiał się tylko i grał na harfie, czym wprawiał matkę w zachwyt. Upłynęło nieco czasu i znowu mały Jaś wdrapał się po fasoli do domu olbrzyma. — O, jesteś! — zawołała olbrzymka. — To ty, łobuzie ukradłeś nam złotą harfę! — Skądże, dobra kobieto, odpowiedział Jaś. To był chłopak z innej wioski. Uspokojona olbrzymka poleciła mu odszukać naparstek, który wpadł jej do jakiejś dziury. Lecz w tym właśnie momencie olbrzym stanął w progu i począł nerwowo przewąchiwać izbę. Na szczęście chłopiec zdążył się ukryć w naparstku, skulił się w nim i go dzieciojad nie znalazł. Wyciągnął się na łożu, kazał sobie przynieść złotą kurę, która znosiła złote jajka i zasnął głębokim snem. Wówczas Jaś wyskoczył z kryjówki, chwycił kurę, wsunął ją pod pachę i uciekł. — Ko, ko, ko — wrzasnęła kura. Wielkoludzie, zbudź się stary, bo mnie kradnie Anglik mały! - Olbrzym włożył swoje siedmiomilowe buty i rzucił się w pościg za Jasiem. Chłopak pędził co sił w nogach, aż iskry mu szły spod podeszew i zdołał schronić się w ramionach matki. Wtem pęd fasoli załamał się pod ciężarem wielkoluda, który poleciał z chmury na nos i roztrzaskał sobie głowę o wielką skałę. Od tej pory Jaś i jego matka żyli szczęśliwie. Mijały dni, upływał czas, aż pewnego dnia przed ich chatynką zjawił się dziwaczny starzec prowadząc krowę. — Oddaję ci bydlątko — rzekł z uśmiechem do Jasia. Tęskniło za tobą! — Muu, muu! — powiedziała krowa. I tak się kończy bajka. 39 jedna , co więcej — zdecydowa się pod II ' nąć rękę i zerwać owoc. Dotychczas pożerał go wzrokiem, teraz już zajadał naprawdę! Ciężka ta praca wyczerpała go do cna, położył się więc na trawie i zapadł w kamienny sen. Tym razem poczciwy Sirini miał już tego dość! Zerwał piękny migdał, który rósł wysoko, migdał naprawdę olbrzymi — i go zauroczył. 40 Opowieść o zaczarowanym migdale Była sobie raz wyspa, na której mieszkał zacny chłopak imieniem Sirini. Miał bardzo ładną siostrę, ale ta — posłuchajcie — wzięła sobie za męża najstraszliwszego próżniaka. Próżniaka tak potwornie gnuśnego, że nawet nocą nie zamykał oczu, ze strachu, iż otwierając je nazajutrz zbytnio się utrudzi. A jeśli przypadkiem zdarzyło mu się wieczorem wykonać jakąś niewielką robotę, potrzebował co najmniej trzech dni, aby dojść do siebie. Pewnego pięknego dnia Sirini zabrał naszego lenia w pole. Najprzód długo trzeba go było namawiać nim zdecydował się spuścić nogi na ziemię, potem należało go popchnąć, wreszcie zmusić do stawiania samodzielnie kroków. Sirini zdążył już od rana skopać i obsiać swój zagon: był cały zlany potem, gdy wreszcie nierób nadszedł, położył się w cieniu migdałowca, rozejrzał się po okolicznych polach i z zadowoloną mMą powiedział: — Pópatrzcfe-no, jakiej to pracyśmy dokonali! Nk^dziwnego, że bolą mnie wszystkie kości! A*l?Bnieważ po tym wysiłku poczuł się głodny, wrócił ob domu na obiad. — Gdzie jest Sirini? — spytała siostra. — Ten guzdrała? Marudzi jeszcze w polu, taki jest powolny! Nie raczył nawet przyjść na obiad, więc to ja muszę za niego odpocząć. To mówiąc próżniak położył się na wznak i zasnął głębokim snem. Nazajutrz Sirini wybrał się z leniem w pole i wszystko odbyło się dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia. Sirini pracował, szwagier zaś leżąc pod migdałowcem błądził spojrzeniem po koronie drzewa. Wtem dostrzegł wspaniały dojrzały migdał. Począł pożerać go oczami, lecz pożytek był z tego niewielki! Należałoby się podnieść i wyciągnąć rękę, ale czyż samo patrzenie nie było dostatecznym wysiłkiem? Toteż wolał wstać i wrócić do domu na obiad. Dzień później Sirini znów się w pole udał z próżniakiem. Sirini tak się spracował, że ledwie się trzymał na nogach, szwagier zaś dotarł tam około południa. Usiadł pod migdałowcem i z największym trudem podniósł oczy w górę. — Spójrzmy na nasz migdał — pomyślał sobie — pomalutku, aby się nie zmęczyć. Pożerał go oczami tak chciwie, że aż się spocił z wysiłku. Nie zaprzestał jednak, co więcej — zdecydował się podnieść, wyciągnąć rękę i zerwać owoc. Dotychczas pożerał go wzrokiem, teraz już zajadał naprawdę! Ciężka ta praca wyczerpała go do cna, położył się więc na trawie i zapadł w kamienny sen. Tym razem poczciwy Sirini miał już tego dość! Zerwał piękny migdał, który rósł wysoko, migdał naprawdę olbrzymi — i go zauroczył. 40 Czy wiecie, jak się to robi? No więc zrywa się migdał, największy, rzeczywiście ogromny i zadaje mu się urok: to wszystko. Otóż Sirini zadał urok migdałowi, położył go obok lenia i przysypał innymi migdałami. Gdy po dłuższej chwili próżniak się obudził, ujrzał obok siebie cały stos migdałów i westchnął: — No proszę, alem się napracował przez sen! Nic dziwnego, że bolą mnie wszystkie kości! I zabrał się do jadła, To dopiero była uczta! Tak dla oczu jak dla podniebienia. Wreszcie schrupał także i migdał zaczarowany. Kiedy znalazł się on w jego żołądku, począł płatać figle. Leniuch wzdychał właśnie z rozkoszy, najadłszy się do syta, gdy niespodzianie jakiś gruby głos zadźwięczał mu w brzuchu: „Ale się dzisiaj najadłem!" Przerażony, myśląc, ze to złodziej ukrył się w gałęziach migdałowca, zaczął krzyczeć jak potrafił najgłośniej: — Na pomoc! Łapać złodzieja! Na pomoc! A wówczas migdał wrzasnął jeszcze donośniej: — Na pomoc! Łapać złodzieja! Na pomoc! Nieszczęśnik zagwizdał, żeby wezwać szwagra, lecz migdał gwizdnął w jego brzuchu jeszcze głośniej! Nie było wątpliwości: dźwięki dobiegały z jego własnego kałduna! Uszczypnął się więc, chcąc, by ów szatański głos zamilkł, lecz migdał uszczypnął go wewnątrz jeszcze mocniej, aż biedak począł pod-skakiwć z bólu. I co dalej się stało? Migdał podskakiwał także, w dodatku z taką siłą, że przerażony i obolały próżniak popędził do domu. Ale migdał pędził w jego brzuchu jeszcze szybciej. — Leń począł dawać susy, w ślad za nim i migdał! — Na pomoc! wołał nieborak, trzymając się za brzuch. Chcą mnie zamordować! A migdał powtarzał jego słowa wrzeszcząc jeszcze głośniej. Na te krzyki nadbiegli ludzie pracujący w polu i rzucili się w pościg za oszalałym próżniakiem. Sądzili bowiem, że pragnie ich zabić! Gonili go tak długo, gonili go tak wytrwale, że pod wpływem nieznanego dotąd wysiłku z głowy jego wyparowały lenistwo i głupota. Wówczas Sirini odczynił urok. I w ten oto sposób ubyło jednego lenia na świecie. Lecz urok nie przepadł, a tylko gdzieś się skrył, żeby oddziaływać na innych leni. Wiecie, jak się to robi? No cóż, bierze się migdał, największy, rzeczywiście ogromny, i potem... Ale może lepiej spróbujcie sami! # 41 Opowieść o czerwonym carze i złotowłosym Cichocie Był sobie raz bardzo potężny car, a nazywał się... Poczekajcie-no, niechaj sobie przypomnę... O, już mam! Nazywano go czerwonym carem. Ubierał się na czerwono od stóp do głów, nosił czerwone trzewiki z czerwonymi sznurowadłami, a kiedy w swoim cesarstwie ogłaszał jakieś głupie zarządzenie — co niektórym carom często się zdarza — robił się czerwony jak pomidor. I oto pewnego dnia z nieba czerwonego cara smoki ukradły księżyc oraz słońce. Odtąd dniem i nocą panowały nieprzeniknione ciemności; ludzie usiłowali zanurzać je w kadziach lub topić w rzece, ale bezskutecznie. Car polecił obwieścić po całym kraju, że odda połowę swojego imperium oraz rękę córki temu, który sprowadzi na nowo księżyc i słońce, lecz nikt bynajmniej się nie kwapił ryzykować życie walcząc ze smokami. Pewnego dnia najstarszy spośród ministrów czerwonego cara poradził mu, by zwrócić się o pomoc do złotowłosego Cichoty. — Świetny pomysł! — wykrzyknął car i puknął się w czoło z taką siłą, że aż się echo rozległo. Któż bowiem na świecie nie słyszał o Cichocie złotowłosym bohaterze, który gołymi rękoma rozrywał skały, a małym palcem wyszarpywał stuletnie dęby wraz z korzeniami? Natychmiast więc car wysłał do Cichoty dwóch ludzi z wielkim worem złota. Cichota właśnie się był ułożył do drzemki z głową w ulu i nogami w mrowisku — po to, by milutkie stworzonka łaskotały go we śnie. — Hola! Wstawaj! — wrzasnęli doń gburo-waci posłańcy i poczęli go dźgać mieczami, póki ten się nie podniósł, przecierając oczy. Obydwaj wysłannicy — w zbrojach, sztywni i nadęci — oświadczyli mu: — Jego Cesarska Mość, czerwony car, rozkazuje ci udać się na poszukiwanie księżyca i słońca, porwanych przez smoki. Jeśli nie usłuchasz polecenia, każe ci obciąć głowę! — Czemu nie — odparł Cichota — nie mam w tej chwili nic specjalnego do roboty. Najpierw jednak, karzełki drogie, zajmę się wami! I pierwszemu pod pancerz wsunął garść pszczół, drugiemu zaś mrówek. Ależ wpadli oni w popłoch! A ile przy tym było krzyku, ile jęków! Zakuci w zbroje nie mogli się biedacy nawet podrapać. Cichota tak się śmiał, że mu łzy ciekły po policzkach! Kiedy się wreszcie opanował, wyruszył w drogę. Wędrował i wędrował, aż dotarł do kuźni najpotężniejszego z kowali na świecie. — Do stu tysięcy błyskawic i grzmotów! — ryknął kowal, którego oczy miotały płomienie, przy- 42 chodzisz tu zmierzyć się ze mną, czy też się napić za przyjaźń, bohaterze? — Jeśliś porządnym człowiekiem, wypijmy za przyjaźń, odpowiedział Cichota i jednym haustem wychylił beczkę wina. Bardzo się to spodobało kowalowi. Poklepał młodzieńca po ramieniu i rzekł: — Cóż za dobry z ciebie kompan! Słyszałem, że się wybierasz do zamczyska smoków po skradzione słońce i księżyc. Doniosły mi o tym wody podskórne. Jeśli chcesz, wytłumaczę ci, jak tam trafić, najprzód jednak rozgość się w mojej kuźni, a pokażę ci czarodziejskie sztuczki. Cichota przyjął zaproszenie, spędził w kuźni siedem dni, siedem nocy i nauczył się od mistrza wszystkich możliwych i niemożliwych czarodziejskich sztuczek. Ósmego dnia wyruszył w dalszą drogę. Najprzód jednak kowal wykuł jego posąg, po czym wrzucił go do paleniska, aby się żelazo nie przestało żarzyć. — Może ci się to kiedyś przydać, wyjaśnił Cicho-cie nim się rozstali. Cichota udał się drogą, jaką mu był wskazał kowal i dotarł na koniec świata. Stało tam czarne zamczysko smoków. Młodzieniec podskoczył, fiknął koziołka i przemienił się w białego gołąbka. Zastukał dzióbkiem do okna zamczyska. — Wpuśćcie-no ślicznego gołąbeczka, rzekła żona smoka do swoich dwu córek. Lecz młodsza, o wężowych splotach na głowie, wykrzyknęła ze złością: — Ależ mamo, przecie to ptaszysko ma oczy tego okropnego Cichoty, którego wszyscy się boją! Gotowe nas jeszcze pozabijać! Widząc, że mu się podstęp nie udał, młodzian zrobił fikołka i przemienił się w złocistą muszkę. Następnie przez dziurkę od klucza przedostał się do komnaty zamkowej. A właśnie w tym momencie matka mówiła do córki: — Czego się boisz, głuptasko! Czyż nie wiesz, że zginąć możemy tylko od zaczarowanego miecza, który wisi na ścianie? Do niego się Cichota nie dobierze. Kiedy wasz ojciec i obaj bracia powrócą z polowania w Zielonym Borze, zajmiemy się Cichotą i zgładzimy go. 43 Słysząc te słowa młodzian przemienił się w orła, porwał smoczy miecz ze ściany i wyfrunął przez okno w stronę Zielonego Boru. Takie właśnie było ostatnie wcielenie złotowłosego Cichoty. — Hola, smoki! Wzywam was do walki! — wykrzyknął. W tej samej chwili rozpętała się burza, błyskawice jęły przecinać pociemniałe niebiosa, a z gęstwiny leśnej wyłonił się najmłodszy smok. — Któż to jest taki zuchwały! ryknął — i strzelił językiem ognia prosto w Cichotę. Ale młodzieniec okazał się nieustraszony! Chwycił smoka, przygniótł go do ziemi i jednym cięciem odrąbał mu głowę. Podobnie postąpił z drugim potworem. Następnie przyszło mu stoczyć walkę z królem smoków we własnej osobie. Trwała ona długo, lecz ostatecznie i staremu królowi przyszło błagać o litość. Obiecał śmiałkowi, że swym serdecznym palcem rozewrze pieczarę, w której był ukrył słońce i księżyc. Cichoty jednak nie wzruszyły zbytnio jego jęki: odrąbał mu głowę, odciął serdeczny palec i zabrał go z sobą. Następnie udał się do pieczary w Zielonym Borze i oswobodził słońce oraz księżyc, które z powrotem wypłynęły na niebo. Tak wielką miał moc złotowłosy Cichota! Na ziemi zapanowała radość jak w największe święto! Słońce świeciło wesoło, wszyscy byli szczęśliwi i głosili sławę dzielnego młodzieńca. Tymczasem nasz bohater wędrował do pałacu czerwonego cara. Po drodze zatrzymał się w zaczarowanym ogrodzie, gdzie rosła grusza, która rodziła owoce o cudnym aromacie. Pachniały tak rozkosznie, że aż ślinka do ust szła. Cichota już wyciągał rękę, by zerwać owoc, gdy nagle zauważył, że pszczoły omijają tę gruszę z daleka. Wówczas niewiele myśląc uniósł do góry czarodziejski miecz smoczy, uderzył nim w pień i ściął drzewo. Grusza przemieniła się natychmiast w młodszą córkę smoka o wężowych splotach na głowie, ciało jej stanęło w płomieniach i opadło na ziemię popiołem. Strudzony już nieco młodzieniec postanowił się orzeźwić łykiem wody z pobliskiego źródełka, obok którego rósł przepiękny krzak róży. Lecz, ciekawa rzecz, nie dostrzegł ani jednej ryby w przejrzystej krynicy, motyle zaś omijały z dala kwiaty owej róży. Gdy sobie to uświadomił, ściął bez wahania czarodziejskim mieczem ów krzew i cisnął go do źródełka. W jednej chwili woda przemieniła się w czarną posokę, wynurzyła się z niej starsza córka smoka, która miast włosów miała na głowie rój nietoperzy — i ciało jej pod postacią słupa dymu rozpłynęło się w powietrzu. Tak dzięki swej rozwadze Cichota uniknął śmierci. 44 Ponieważ jednak czarodziejski miecz mu się wyszczerbił, młodzieniec udał się do kuźni kowala wszechświata, aby ten mu go naostrzył. Wtem na horyzoncie ukazały się niespodziewanie czarne burzowe chmury. Była to żona smoka. Wiedziała dobrze, iż czarodziejski miecz nie nadaje się do użytku i natarła na nieszczęsnego Cichotę z szeroko rozwartą paszczą, chcąc go pożreć. W ostatniej chwili udało mu się schronić za bramą kuźni. Widząc to kowal wszechświata uchylił bramy i cisnął rozżarzony posąg Cichoty wołając: — Łap, przyjaciółko! o to ci przecie chodziło! Niewiele myśląc, stara królowa smoków rozdziawiła pysk i połknęła rozpaloną karmę, a wówczas rozgrzane do czerwoności żelazo wybuchło, niby kasztan rzucony do ognia, przemieniając ciało potwora w górę żelastwa. Z tego żelastwa kowal ukuł Cichocie rydwan oraz parę koni. Możecie mi wierzyć, lub nie, ale owe konie, choć z metalu, były jak żywe. Cichota zaprzągł je do rydwanu, gorąco podziękował zacnemu kowalowi i ruszył w dalszą drogę. Wszyscy pod słońcem doskonale wiedzieli, że złotowłosy Cichota przybywa po córkę cara. Temu jednak odechciało się dotrzymać obietnicy. Za radą najstarszego ze swoich ministrów wysłał naprzeciw bohatera zaprzyjaźnionego diabła. Diabeł przemienił się w głaz i zagrodził mu drogę. Natknąwszy się nań, siłacz podniósł głaz do góry i cisnął go w krzaki. W tej samej chwili stary diabeł przybrał pierwotną postać, porwał z rydwanu smoczy miecz i na powrót przemienił się w kamień. Młodzieniec jednak niczego nie zauważył. Gdy tylko Cichota przekroczył próg komnaty, stary car odezwał się doń tymi słowy: — Gdzie masz smoczy miecz? Jeśli mi go nie okażesz na dowód, że to ty oswobodziłeś księżyc i słońce, każę ci głowę odrąbać! A wówczas Cichota przypomniał sobie o dziwnym głazie, jaki napotkał po drodze. Poprosił cara o zwłokę, po czym zawrócił, podniósł piekielny kamień i ścisnął go w dłoni miażdżąc na proszek. Żaden diabeł nie jest w stanie znieść podobnego traktowania, co gorsza w piekle nie mają odpowiedniego klajstru, którym by się dało skleić tak roztrzaskany głaz. Uradowany Cichota podniósł miecz, który spoczywał obok piekielnego rozkruszonego kamienia, udał się do pałacu i oświadczył czerwonemu carowi, że utnie mu głowę, jeśli ten natychmiast nie odda mu córki za żonę. Cóż było robić? To, co zwykle dzieje się w bajkach. Pojednali się, odbyła się wielka uczta, a po pewnym czasie Cichota został władcą całej ziemi. Tak, tak, tak, naprawdę tak się stało! 45 O sześciorgu największych głuptasach Był sobie raz pewien młynarz. Mieszkał w młynie wraz z żoną oraz córką niezwykłej urody. Lecz, wyobraźcie sobie, owa dziewczyna była tyle głupia co piękna. Wierzajcie mi, najzwyklejsza gęś miała więcej rozumu od niej! Toteż żaden młodzieniec nie poprosił nigdy o jej rękę, a rodzice zamartwiali się, że zostanie starą panną. Pewnego dnia zjawił się przed młynem ubogi wędrowiec. Było to w dzień świąteczny i z kuchni dobywały się smakowite zapachy, przyjemnie łechcąc jego powonienie. Pomyślał sobie: — Cóż za miły dom, słowo daję! A ponieważ w tym momencie śliczna głuptaska szła po wodę do studni, podróżny począł zasypywać ją komplementami. Młynarz z młynarzowa zobaczyli z okna, co się dzieje i zachwalając córkę, zaprosili wędrowca do izby oraz posadzili go na honorowym miejscu przy stole. Żeby swobodniej z nim pogawędzić, posłali dziewczynę po dzban piwa do piwnicy. W piwnicy młynarzówna podstawiła dzban pod kranikiem beczki, przykucnęła na schodach i jęła głupio się gapić, jak to czynią często niemądre dziewczęta. Wtem dostrzegła za drzwiami starą zardzewiałą siekierę z ostrzem wbitym w belkę. — Okropność! — westchnęła. — A jeśli poślubię tego czarującego młodzieńca! A jeśli urodzi nam się synek! A jeśli, gdy malec podrośnie, pójdzie on po piwo do piwnicy! A jeśli ta siekiera spadnie i zabije nam dziecko! O mój Boże, co za nieszczęście! Zrozpaczona, poczęła lamentować i zanosić się od płaczu. — Co ty tutaj robisz tyle czasu? — zapytała młynarzowa, która przyszła zobaczyć, dlaczego córka tak długo nie wraca. Z trudem powstrzymując szloch, głuptaska opowiedziała jej o losie, jaki czeka jej syna, a wówczas matka, usiadłszy obok niej na schodach również zalała się łzami. Niebawem zjawił się stary młynarz, zniecierpliwiony przedłużającą się ich nieobecnością. I on także, gdy tylko opowiedziały mu o nieszczęściu, jakie mogłoby się przydarzyć, począł jęczeć i lamentować. Wreszcie w drzwiach do piwnicy stanął sam wędrowiec. Wielkie było jego zdumienie na widok całej trójki siedzącej na schodach i pogrążonej w najgłębszej rozpaczy, gdy tymczasem piwo przepełniwszy dzban lało się strumieniem po ziemi. Zawołał: — Co się z wami dzieje, co tu robicie, czy chcecie się utopić w tym piwie? — Olaboga! Ale nieszczęście! — poczęli zawodzić na wyprzódki. — Jakiż smutny los czeka twojego syna! I opowiedzieli mu całą historię. 46 r Wędrowiec wybuchnął takim śmiechem, że aż mu łzy po policzkach ciekły. Następnie wziął siekierę, cisnął ją w kąt i rzekł: — W życiu jeszcze nie spotkałem takich głupców! Wolę sobie znaleźć inną rodzinę. Ale byście nie mieli do mnie żalu, obiecuję, że jeśli spotkam troje ludzi jeszcze głupszych od was, wrócę i poproszę was o rękę córki. Po czym ruszył w świat. Po drodze ujrzał stary dąb, a pod nim człowieka, który usiłował nakłonić małego prosiaczka, by ten wspiął się na sam czubek drzewa. Wędrowiec krzyknął: — Co ty wyrabiasz z tym zwierzęciem, przyjacielu? — Nie widzisz? — odparł ostro tamten. Uczę go, jak się wspinać na drzewo. Powinien umieć zrywać żołędzie. Nie pozwolę mu przecież zginąć z głodu! — Czemu więc, mój drogi, sam nie narwiesz mu żołędzi! — powiedział podróżny pękając ze śmiechu. — A to dopiero! Że też o tym nie pomyślałem! — zawołał nieszczęsny idiota. Dzięki za dobrą radę, chłopcze! Wędrowiec pomyślał sobie, że drugiego takiego głupka chyba nie ma na świecie. Jakże się jednak mylił! Nim jeszcze słońce zaszło czekała go nowa niespodzianka. Pośrodku drogi z nogami w górze stał na głowie jakiś człowiek. — Spadł mi kapelusz, wyjaśnił podróżnemu, nie chce mi siedzieć na głowie. Ilekroć próbuję stanąć na nogi, ten przeklęty kapelusz upada na ziemię. Wędrowiec roześmiał się i rzekł: — Czemu więc przyjacielu nie przytrzymasz go ręką? — Do wszystkich diabłów! Nie pomyślałem o tym — odrzekł tamten, sięgając ręką po kapelusz. Dzięki za dobrą radę, chłopcze! — Tym razem trafił mi się chyba król idiotów, pomyślał młodzieniec. Jakże się jednak mylił! Tuż przed zmrokiem dotarł do miasteczka Moony. Dziwny tam ujrzał widok. Kto żyw, wyległ na brzeg stawu, przetrząsając go bądź grabiami, bądź kosą, albo też nurzając w nim sieci i wędki. — Cóż to za dziwny połów, na co tak polujecie? — zapytał podróżny człowieka, który zawiadywał całą akcją. — Spotkało nas wielkie nieszczęście, odparł zagadnięty. Wyobraź sobie, młodzieńcze, że księżyc wpadł do stawu. Usiłujemy go wydostać. — Ależ kochani, czy nie widzicie, że to tylko odbicie księżyca? I zanosząc się od śmiechu wskazał na niebo. — Co takiego! Chcesz z nas zrobić durniów? — wrzasnęli mieszkańcy Moony i obrzuciwszy go kamieniami, przegnali z miasta. Wędrowiec wziął nogi za pas, a kiedy zdyszany zatrzymał się w bezpiecznym miejscu, puknął się w czoło: — Tym razem znalazłem największego głupca na świecie, a jestem nim sam, skoro usiłowałem przemówić do rozsądku idiotom! I zawrócił do młyna, by się ożenić z córką młynarza. Po jakimś czasie mieli już sześcioro dzieci, a jedno piękniejsze od drugiego. Zdrowe były jak ryby i głupie jak gęsi! 47 Opowieść o Tomciu Paluszku Był sobie raz ubogi drwal. Mieszkał z żoną w niewielkiej chacie. A chociaż kochali się bardzo, to jednak nie mieli dzieci i wieczory upływały im na smutnych rozmyślaniach. Oboje siadywali przed kominem, żona przędła len na kołowrotku, mąż wyrabiał z drewna rozmaite zabawki i nie odzywali się ani słowem. Drwal rzeźbił konika, który rżał i wesoło stukał kopytkami, albo kwiaty, które rozchylały płatki w słońcu, a niekiedy też cały las, pełen koziołków, zajęcy, lisów, karzełków i wróżek. Karzełki podskakiwały na polance; wróżki pląsały w krąg przy śpiewie ptaków i świerszczy. Ale na cóż to wszystko, skoro w izbie panowała martwa cisza! Pewnego razu kobieta zaczęła lamentować: — Komuż to ja, nieboga, opowiem wszystkie bajki, jakie znam? Drwal zaś tymczasem wzdychał: — Dla kogo rzeźbię tyle pięknych zabawek? I oboje jęli gorąco prosić niebiosa, aby dały im syna. — Choćby nie większego niż palec, myślał drwal. — Choćby nawet miał się cały zmieścić w naparstku, szeptała żona. A ponieważ byli to bardzo zacni ludzie, niebiosa spełniły ich prośbę. Nie minął rok, jak w chatce urodził się chłopczyk, malutki, malusieńki, nie większy od palca. Toteż rodzice nazwali go Tomciem Paluszkiem. Nie był zeń bynajmniej fujara! O nie! Jadł za dwóch, odwagi starczało mu za dziesięciu i toczył z komarami krwawe boje. Co począć? Mijały lata, a Tomcio Paluszek jakoś nie rósł. Ale wierzcie mi, było to istne diablę, pełne najrozmaitszych pomysłów. Ledwie się tylko matka odwróciła, a już malec huśtał się na wahadle starego zegara lub uciekał na rzekę popływać w łupinie orzecha, czy też chował się w świątecznym cieście, aż nawet raz ojciec o mało go nie schrupał na śniadanie. Matka załamywała ręce: — To dopiero kłopot! Co też wyrośnie z tego dziecka? Myśli tylko o figlach, nie ima się żadnej pracy! Prawdziwe nieszczęście! 48 Tomcia drażniły te utyskiwania. Pewnego dnia, gdy ojciec rąbał drzewo w lesie. Malec wdrapał się matce na ramię i rzekł: — Posadź mnie, mamo, na furmance, zastąpię cię i zawiozę tacie obiad do lasu. Matka zaczęła się śmiać: jakże taki mały człowieczek może powozić osłem? Lecz, że Tomcio Paluch nie ustępował, zgodziła się wreszcie. Malec poprosił, by włożyła go osłu do ucha. Cóż to był za widok! Osiołek rusza, szarpie furmanką, zaczyna porykiwać wesoło. Tymczasem Tomcio w jego uchu wrzeszczy, drze się, naśladuje trzaskanie z bata, aż biedne zwierzę, doszczętnie oszołomione, staje mu się posłuszne. Jadąc tak wyminęli dwóch wędrowców, skończonych łotrów. — Cóż to za czary? — rzekli oni do siebie. — Furmanka bez furmana, a osioł idzie jakby ktoś niewidzialny trzymał lejce! A ponieważ nie mieli nic lepszego do roboty, obaj kompani postanowili z ciekawości ruszyć w ślad za owym dziwnym zaprzęgiem. Dotarłszy na polanę, Tomcio Paluszek począł krzyczeć tak głośno jak tylko mógł: — Tatusiu, kochany tutusiu, przywiozłem ci obiad! I hop! — skoczył z oślego ucha wprost na rękę ojca. Drwal się zdumiał, ale i zachwycił pomysłowością chłopca, gdy tymczasem łotrzyki przyglądali się całej scenie z otwartymi ze zdumienia ustami. Szybko też doszli do wniosku, że mogliby nieźle zarobić, pokazując dziwacznego człowieczka na jarmarkach lub w cyrku, i poprosili drwala, by go im odstąpił w zamian za sakiewkę dukatów. Drwal, ma się rozumieć, ani o tym słuchać nie chciał, lecz Tomcio Paluszek szepnął mu, by się niczego nie obawiał i by przystał na ich propozycję. Obiecał, że szybko da się tym dwóm durniom we znaki i że niewielki będą zeń mieli pożytek. Ostatecznie więc, choć z ciężkim sercem, ojciec ustąpił. — Niechaj Bóg ma mego synka w opiece, pomyślał, wziął dukaty i postawił Tomcia na kapeluszu jednego z wędrowców. Obydwaj kompani ruszyli w dalszą drogę, uszczęśliwieni, że udało im się wywieść w pole naiwnego drwala. A że upał był niemożebny, postanowili chwilę odpocząć. Ledwie położyli kapelusz na trawie, Tomcio Paluszek rzucił się do ucieczki. Pędził co sił w nogach przeskakując z bruzdy na bruzdę — a hul- 49 taje za nim. Już-już go mieli schwytać, gdy malec czmychnął do mysiej jamy. Tam złapał za ogon myszkę, i począł miauczeć jak kot. Wystraszyła się nie na żarty. — Ratuj się, kto może! — zapiszczała. — Mam kota na karku! Zmykała podziemnymi korytarzami jak umiała najszybciej, wlokąc za sobą sprytnego Tomcia Paluszka, który miauczał prezraźliwie, póki przerażona myszka nie wydostała się na światło dzienne po drugiej stronie pola. Wówczas chłopiec puścił jej ogon, ułożył się wygodnie w kielichu żółtego kwiatu i zasnął. Lecz cóż to znowu! Przeraźliwy hałas począł rozdzierać mu uszy! Trzmiel! Brzęczał jak wściekły, po czym zapuścił ssawkę w głąb kielicha kwiatu. — Chwileczkę, żarłoku! Ja ci tu pokażę! — krzyknął Tomcio Paluszek. Wskoczył na grzbiet trzmiela, usiadł dokładnie pomiędzy jego skrzydełkami i wio! Trzmiel z jeźdź-cem na plecach pomknął jak strzała, aż wreszcie padł wyczerpany na ziemię pod liściem łopianu. Tomcio Paluszek ucieszył się, że ma już znacznie bliżej do domu, rozejrzał się dookoła i zauważył opuszczoną skorupę ślimaka. — Cóż za rozkoszne mieszkanko, pmyślał sobie. Wysłał muszelkę pajęczyną, wśliznął się do środka i niebawem spał jak suseł. Ze snu wyrwały go nagle grube męskie głowy. Wyjrzał ostrożnie z kryjówki i dostrzegł dwu straszliwych rzezimieszków. Spierali się o to, w jaki sposób włamać się na plebanię. — Już ja się z wami po swojemu pobawię! — mruknął Tomcio Paluszek i krzyknął, jak potrafił najgłośniej: — Weźcie mnie do kieszeni, wielmożni panowie, zabierzcie na plebanię, a pomogę wam zdobyć pieniądze! Rabusie rozejrzeli się wokół, chcąc się przekonać, skąd dobiega głos i gdy odkryli małuszka, wybuchnęli gromkim śmiechem: — Jakże nam pomożesz, cherlaku, nie większy od pestki moreli? Lecz Tomcio Paluszek przekonał ich, że jeśli by go wsunęli przez kraty okienne plebanii, on mógłby im wynieść pieniądze. Jeden z rzezimieszków schował go do swego kapciucha na tytoń i ruszyli w drogę. Przybywszy na miejsce, postawili malca na parapecie. Ledwie się jednak Tomcio Paluszek znalazł wewnątrz budynku, począł głośno wołać: — Ile wam wynieść dukatów, wielmożni panowie? — Ććć! — szepnęli rabusie, lecz on jakby tego nie słyszał, i wołał coraz donośniej. Nareszcie jego wrzaski obudziły gospodynię proboszcza, babę jak wieża. — Na pomoc! Złodzieje! — krzyknęła, zerwała się z łóżka i wybiegła przed dom. Nie myśląc wiele, rabusie wzięli nogi za pas i uciekli, gdzie pieprz rośnie. Tymczasem Tomcio Paluszek wyszedł z plebanii otwartymi drzwiami i schronił się w stodole, gdzie ukrył się w wiązce siana i zasnął snem sprawiedliwego. Spałby pewnie długo, gdyby krowa proboszcza nie poczuła głodu i nie pożarła tej wiązki. Biedny Tomcio Paluszek nie spostrzegł nawet, co się stało, kiedy obudził się już w jej brzuchu. Ciemno tam było jak w piekle! Dusił się. Począł więc krzyczeć: — Dość tego, krowo, wypuść mnie! Lecz ta o niczym nie chciała słyszeć i Tomcio Paluszek omal się nie udławił wzywając bezskutecz- 50 nie pomocy. Wreszcie przybyła gospodyni proboszcza, aby krowę wydoić. Co za dziwo! Zwierzę woła 0 pomoc, wrzeszczy i przeklina! Gospodyni pobiegła powiedzieć księdzu, że ktoś rzucił urok na krowę. Wielebny nie namyślając się długo wezwał rzeźnika 1 bydlątko zarżnięto. Tamcio Paluszek odetchnął! Ponieważ jednak nieszczęścia chadzają parami, tak się właśnie złożyło, że szedł tamtędy wilk i natychmiast połknął biednego malca, który już będąc w brzuchu, zawołał: — Ty głupcze, mną się nie pożywisz! Raczej mnie usłuchaj, a zaprowadzę cię do domu, gdzie znajdziesz takie smakołyki, jakich jeszcze nie kosztowałeś. Wilk przystał na to i Tomcio Paluszek kierując jego krokami, zaprowadził go do chaty swoich ro- dziców. Tam wskazał mu wąskie okienko do spiżarni. Żarłoczny wilk rzucił się na jedzenie, jadł, jadł, aż mu urósł kałdun tak wielki, że nie dał rady przecisnąć się z powrotem przez okienko. W tej właśnie chwili do spiżarni wszedł drwal, chwycił za siekierę i zarąbał zwierza. Wówczas z brzucha wilka usłyszał głos: — Mamo, tato, wydostańcie mnie stąd! Drwal nie kazał sobie tego powtarzać dwa razy, rozciął brzuch bestii i pomógł Tomciowi się zeń wydobyć. Jakżeż się ucieszyli, że znowu są razem! Rozmowom i opowieściom nie było końca! I wierzajcie mi, nigdy już więcej ojciec nie sprzedał nikomu swego Paluszka. Ani za srebro, ani za złoto. Opowieść 0 diable 1 starej gałganiarce Pewnego razu żyła sobie w małej wiosce stara gałganiarka. Język miała jak żmija i potrafiła tylko źle mówić o ludziach. Wszyscy przed nią uciekali. Któregoś dnia złośliwa baba udała się do miasta, by sprzedać swoje gałgany. Po drodze, nieprzyjemna jak zwykle, nie szczędziła przykrych uwag mijanym przechodniom. A tak się złożyło, że bystre wody potoku porwały mostek, który miała przebyć i zniosły go aż do morza. Starucha zanurzyła palec w lodowatym potoku i aż się zatrzęsła. Brr! Następnie pod-kasała spódnicę, lecz nie odważyła się wejść do wody, a tylko mruknęła: — Wolę już raczej samego diabła poprosić o pomoc! Ledwie wymówiła te słowa, nie wiadomo skąd stanął przed nią diabeł. Zarzucił babę na plecy i hop! przeskoczył przez strumień, po czym zamiast ją zanieść do miasta, zataszczył wprost do piekła. — Przynoszę wam, bracia, staruchę — zawołał rodośnie. — Będzie nam wyczesywać futra, czyścić kopyta i dokładać drewek do ognia. Przykazał jej też natychmiast pozamiatać. Ale stara ani drgnęła! Siedziała sobie spokojnie na grzbiecie swojego diabła i trzymając go za uszy, jakby w roztargnieniu szczypała mocno tu i ówdzie pod futrem, aż ten podskakiwał z bólu. Fikał koziołki, żeby ją zrzucić, lecz ona nie ustępowała. Co gorsza, wrzeszczała tak głośno, iż mieszkańcom piekła pękały w uszach bębenki. Cóż było robić! Musiał ją czart wynieść na świat boży. Nadal jednak gałganiarka nie miała zamiaru rozstać się z diabłem. Dosiadała go niby rumaka i nie przestawała krzyczeć jak szalona. Diabeł miał tego zupełnie dość! Był już doprawdy u kresu sił, kiedy natknął się na garncarza, który wędrował do miasta, by sprzedać swoje garnki. Diabeł począł go błagać: — Proszę cię, uwolnij mnie od tej megiery, a już ja ci się odwdzięczę! Niewiele myśląc, zacny garncarz chwycił za bat i przetrzepał babie skórę. Ta zeskoczyła czym prędzej z grzbietu nieszczęsnego czarta i czmychnęła, gdzie pieprz rośnie. Diabeł aż się łzami zalał z radości i rzekł do garncarza: — Czy wiesz, co się wydarzyło ostatnio? Wczoraj poważnie zaniemogła córka królewska. Opętał ją diabeł, jeden z moich krewnych. Oznajmij królowi, że za godziwą opłatą gotów jesteś ją uzdrowić. Gdy cię zaprowadzi do komnaty królewny, smagnij ją mocno batem i powiedz: „To ja, przyjacielu!", a królewna natychmiast powróci do zdrowia, lecz tylko na krótką chwilę. Jest to niedobra, zepsuta dziewczyna; opętam ją potem na powrót i zawiodę do piekła. Uprzedzam 52 cię jednak, że gdybyś spróbował uderzyć ją po raz drugi, wpadłbyś w tarapaty. Garncarz wylewnie podziękował diabłu, sprzedał garnki i przenocował u swego przyjaciela szewca.Już od samego rana po całym mieście rozległy się krzyki i lamenty: — Królewska córka poważnie zaniemogła! Czart ją opętał! Garncarz udał się do króla. — Jeśli uzdrowisz moje dziecko, otrzymasz wór pełen złotych monet! I władca zaprowadził go do komnaty królewny. Biedaczka rzucała się na wszystkie strony, wierzgała i darła sobie twarz paznokciami, przewracając oczami tak, jakby za chwilę miały jej powypadać z oczodołów. Garncarz smagnął ją zdrowo batem i wyszeptał: — To ja, przyjacielu! — Dobrze, odpowiedział diabeł. — Zabieraj swoje złoto i nie pokazuj się więcej, jeśli ci życie miłe! Ledwie wymówił te słowa, królewna, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ozdrowiała. Garncarz odebrał z rąk króla wór monet, podziękował szewcowi za gościnę i wyruszył w drogę do swojej wioski. Dochodził już do bram miasta, gdy zatrzymała go gromada uzbrojonych dworzan wysłanych za nim w pościg. Zawołali: — Królewna znowu jest chora. Czart ją opętał po raz wtóry. Wracaj czym prędzej do pałacu, garncarzu, uzdrów ją, a jeśli nie usłuchasz rozkazu, król każe obciąć ci głowę! Nieszczęsny usiłował stawiać opór, ale co mógł poradzić? Miał wybór między mieczem kata a piekłem. Gdy tylko wszedł do komnaty królewny, diabeł wykrzyknął: — Com ci powiedział, durniu! Wynoś się natychmiast, bo pożałujesz! — Przyjacielu — odpowiedzał sprytny garncarz, nie przyszedłem tu mieszać się w twoje diabelskie sztuczki, ale po to, by cię uprzedzić, że na dziedzińcu przed pałacem spotkałem starą gałganiarkę. Właśnie nadchodzi, by z tobą pogadać. Nie zwlekając ani chwili, diabeł czmychnął z komnaty i pobiegł wprost do piekła, tak bardzo bał się spotkania z okropną staruchą. A co z garncarzem? Możecie mi wierzyć lub nie, lecz poślubił rozpieszczoną królewnę. Kiedy zaś tej przychodziła chętka udawać diablicę, przetrzepywał jej skórę batem. Tak, tak, tak: nie ma lepszego lekarstwa! Jose i królewna Florabella część spadku. Juan, człowiek nieuczciwy i skąpy, nie poczęstował go nawet kromką suchego chleba, roześmiał się tylko: — Spadek po rodzicach? W izbie na górze stoi pusty kufer; to wszystko, co zostawił nam ojciec. Możesz go sobie zabrać, dokąd ci się podoba. Kłamał jak z nut, lecz Jose zadowolił się i tą skromną resztką. Wszystko to działo się bardzo dawno temu. Tak dawno, iż żadne zwierciadło, nawet naj starożytniej-sze, nie pamięta twarzy królewny Florabelli. A przecie była piękna! Piękniejsza od blasku słońca. Starzy ludzie opowiadają, że w owych czasach w pewnej wiosce żyli dwaj bracia. Starszy nazywał się Jose, młodszy zaś, nieznośny bachor — Juan. Nawet teraz nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego rodzice woleli Juana, dziecko interesowne i gry-maśne. Czemu sądzili, że właśnie Jose przysporzy im kłopotów i rozczarowań? ale tak właśnie uważali. Pewnego dnia chłopcu sprzykrzyło się niesprawiedliwe traktowanie, wyrzuty i razy, zaciągnął się więc do wojska i wyruszył za morze, gdzieś do Ameryki. Okazał się karnym i walecznym żołnierzem, a kiedy służbę zakończył, powrócił do rodzinnej wioski. Wówczas dowiedział się, że rodzice jego nie żyją. Najprzód poszedł się pomodlić na ich grobie, a następnie udał się do młodszego brata po swoją — Ba! pomyślał sobie — taki kufer może przecież służyć na podpałkę. Zabrał się więc do rąbania wieka. Wówczas posypały się zeń drogocenne kamienie, jakich dotąd nikt jeszcze nie widział. I w jednej chwili stał się Jose najbogatszym człowiekiem w kraju. Sprzedał swój skarb królowi, ażeby kupić sobie piękną posiadłość. Lecz kiedy wracał z królewskiego zamku, spotkał biedną kobietę, która zanosiła się od płaczu. Powiedziała mu przez łzy: — Właśnie zmarł mój mąż i zostałam sama z kil-korgiem dzieci. Nie mam ani grosza, żeby go pochować! Poczciwy Jose bardzo się przejął nieszczęściem, jakie spotkało kobietę. Wyprawił zmarłemu okazały pogrzeb, wdowie wybudował śliczny dom i zabezpieczył byt jej dzieciom. Po zapłaceniu wszystkiego nie pozostało mu pieniędzy nawet na kromkę chleba. 54 Nie zmartwił się tym zbytnio, myśląc sobie: — Nieważne! Biedny byłem, biedny jestem i biedny pozostanę. A ponieważ nie miał co z sobą począć, wrócił do króla, prosząc, by przyjął go na służbę. Król wielce się zdziwił, że chopak, któremu tak niedawno wypłacił ogromną sumę pieniędzy za drogocenne kamienie, zabiega o skromną posadę, lecz nie pytając o nic, przyjął go do pracy. Jose okazał się sługą oddanym i wiernym, leżało to bowiem w jego naturze. Wkrótce stary król tak go polubił, że mianował pierwszym szambelanem dworu. Tymczasem młodszy brat Josego, który miał zwyczaj zaglądać do kieliszka, roztrwonił cały swój majątek; dom jego spłonął, a żona, mając pijaka powyżej uszu, odeszła wraz z dziećmi nie wiadomo dokąd. Juan został żebrakiem, aż wreszcie znalazłszy się w czarnej nędzy zwrócił się do starszego brata 0 pomoc. Jose ulitował się nad nim i poprosił króla, by ten go przyjął na służbę. I jakże nieroztropnie postąpił! Nikczemny brat bynajmniej z tej racji nie poczuł doń wdzięczności; przeciwnie — wszelkimi sposobami starał mu się szkodzić. Pewnego dnia Juan dowiedział się, że król zakochał się niegdyś w pięknej księżniczce Florabelli. Ta jednak nie podzielała jego uczuć i uciekła; odtąd ukrywa się nie wiedzieć gdzie, w głębi jakowegoś boru. Cóż za wymarzona okazja dla Juana! Udał się do króla i oznajmił, że Jose zna miejsce pobytu księżniczki, lecz nie chce go zdradzić. Władca wpadł w gniew, wezwał Josego, polecił mu natychmiast wyruszyć po księżniczkę i przywieźć ją na dwór; gdyby zaś młodzieniec nie usłuchał rozkazu, kat miał ściąć mu głowę. Nie było wyjścia. Pozostawało jedynie rozkaz wypełnić. Strapiony Jose poszedł do stajni wybrać sobie konia. Pierwszy, który wpadł mu w oko, był całkiem biały. Jose objął go za szyję i zaczął gorzko płakać. Koń, jakby nigdy nic, przemówił do niego w te słowa: — Nie rozpaczaj, chłopcze, wybierz mnie, wyruszymy razem na poszukiwanie księżniczki, a nie pożałujesz! Została ze mnie co prawda tylko skóra 1 kości, lecz się tym nie przejmuj! Przy mojej pomocy odnajdziesz księżniczkę. Jose zdziwił się, słysząc konia, który mówi ludzkim głosem, lecz usłuchał go, myśląc sobie: — Przynajmniej będę miał z kim pogadać w drodze. I wyruszyli w świat. Wkrótce dotarli do wielkiego lasu, gdzie aż się roiło od mrówek. Biały koń powiedział do Josego: — Rozkrusz mrówkom kromkę chleba! Jose usłuchał i mrówki podziękowały mu cieniutkimi głosikami. Wyjeżdżając z lasu zobaczyli orła, który wpadł w potrzask. Koń poradził Josemu, by ptaka wyswobodzić. Jeszcze później spostrzegli małą rybkę na mieliźnie. — Wrzuć rybkę do wody! — przykazał biały koń. Ledwie Jose zdążył wykonać jego polecenie, znaleźli się na skraju ciemnego boru. Tam właśnie wznosił się pałac księżniczki Florabelli. Biały koń wydał stosowne dyspozycje: — Gdy tylko księżniczka zjawi się na łące, zacznę przebierać kopytami i wierzgać, ale z takim wdziękiem, że ją to zachwyci. Zechce mnie dosiąść, a ty nie protestuj. Kiedy się znajdzie na moim grzbiecie, stanę 55 dęba, udając, że chcę ją wysadzić z siodła. Wówczas weźmiesz mnie za uzdę i pogłaszczesz, aby mnie uspokoić, po czym skoczysz na mój grzbiet, obejmiesz wpół Florabellę i zawieziesz wprost do zamku króla. Wszystko odbyło się tak jak przepowiedział koń. Uradowany Jose wyjechał pędem z boru, nieczuły na błagania księżniczki. Lecz kiedy przebywali rzekę, Florabella upuściła do wody złoty pierścień. Następnie pozwoliła, by wiatr porwał jej chusteczkę z głowy i porzucił na wierzchołku wielkiej góry. Wreszcie, gdy się znaleźli w lesie pełnym mrówek, Florabella rozerwała swój naszyjnik ze złotych paciorków i paciorki rozsypały się po trawie. Jose żadnego z tych wybiegów nie spostrzegł. Król się ogromnie ucieszył, że dzielny młodzian przywiózł mu piękną księżniczkę, lecz zrozpaczona Florabella zamknęła się w swoje; komnacie na cztery spusty, nie wpuszczając nikogo. Na próżno się król domagaj aby otwarła drzwi; była nieugięta. — Nie otworzę dopóki nie odzyskam tego wszystkiego, co pogubiłam po drodze! Rozsierdzony król posłał Josego po owe przedmioty. — O, ja nieszczęsny! — jęknął Jose. Nawet nie wiem przecie, czego mam szukać! Chyba mi już tylko śmierć pozostaje! Lecz biały koń jął go pocieszać: — Nie smuć się chłopcze i w swym nieszczęściu zwróć się do tych, którym czyniłeś dobro. Jose od razu pomyślał o mrówkach z lasu: — Drogie mrówki, przyjaciółki moje, odnajdźcie mi to, co zgubiła księżniczka Florabella! Mrówki natychmiast wyzbieraly złote paciorki z gęstej trawy, oddały mu je, po czym ostatnia mrówka powiedziała: — Poproś o pomoc orła, któremu ocaliłeś wolność! Jose usłuchał jej rady, a przybyły nie wiadomo skąd orzeł pofrunął na szczyt najwyższej góry i przyniósł młodzieńcowi chustkę księżniczki. Nim od-frunął łopocąc skrzydłami, poradził Josemu: — Poproś o pomoc rybkę, której uratowałeś życie. Chłopak zatrzymał się nad brzegiem rzeki i zawołał rybkę. Woda zapieniła się, rozstąpiła i z głębiny wychynęła rybka z pierścieniem księżniczki w pyszczku. — Wielkie dzięki, rybko! krzyknął uradowany Jose. Na co rybka odpowiedziała: — Nie mnie należy się wdzięczność, lecz tobie, za twoje dobre serce. I zanurzyła się w spienionych falach. Kiedy księżniczka Florabella usłyszała, że Jose 56 M tl -¦ • I odzyskał wszystkie zgubione przedmioty, rozgniewana oznajmiła królowi: — Nie otworzę drzwi, pokąd nie polecisz wrzucić do wrzącego oleju nędznika, który mnie porwał! Niewdzięczny król nie zawahał się ani przez chwilę. Kazał sługom przynieść na dziedziniec pałacu kadź pełną wrzącego oleju i zadysponował, by Jose sam się w niej zanurzył. — Niczego się nie lękaj, szepnął biednemu chłopcu poczciwy biały koń. Przegoń mnie po dziedzińcu, następnie natrzyj się moim potem i bez obawy wskocz do kadzi. Jose darzył swego wierzchowca takim zaufaniem, że spokojnie wykonał wszystko, co tamten był mu zalecił. A wtem stał się cud nad cudy! Gdy się bowiem znalazł w kadzi, olej nie tylko go nie poparzył, ale w dodatku chłopak wynurzył się z tej kąpieli tak piękny, iż natychmiast księżniczka Florabella zakochała się w nim na zabój. Wówczas stary szpetny król oraz niewdzięczny brat Juan pozazdrościli urody Josemu i czym prędzej sami rzucili się do kadzi z olejem. W jednej chwili zamienili się w słup czarnego dymu i nikt już ich nigdy więcej nie zobaczył. W ten oto sposób piękny i dzielny Jose został mężem uroczej księżniczki Florabelli, a ponieważ miał dobre serce, poproszono go, by zechciał objąć władzę w królestwie. Gdy ze łzami w oczach dziękował białemu koniowi za wszystkie cenne rady, ten mu odpowiedział: — Nie mnie się należy wdzięczność, lecz tobie, za dobre serce. To ty wyświadczyłeś mi dobrodziejstwo. Przypomnij sobie biedaka, któremu wyprawiłeś godziwy pogrzeb wtedy, gdy jego żona i dzieci nie miały nawet kawałka suchego chleba. Ja jestem właśnie tym człowiekiem. Dusza moja przybrała postać białego konia, by spłacić dług, jaki wobec ciebie zaciągnąłem. Wyrzekłszy te słowa, biały koń przemienił się w chmurę siwego dymu i rozpłynął w powietrzu. Nikt więcej już o nim nie słyszał. 57 f Opowieści Południowego Wiatru Kiedy Wschodni Wiatr skończył opowiadać swe historie, młoda kobieta, która wędrując w poszukiwaniu swego księcia zatrzymała się u matki Czterech Wiatrów, westchnęła z głębi serca: — Jakież to piękne! Oczy jednak miała nadal zamglone smutkiem, w żadnej bowiem z opowieści wiatr nawet nie wspomniał o dalekim zamczysku ukrytym pośród morskiej toni u wschodu słońca i zachodu księżyca. O zamczysku, gdzie przykuty łańcuchem czekał na nią małżonek. Matka Czterech Wiatrów pogładziła ją po głowie i rzekła: — Me rozpaczaj, drogie dziecko, dzień się jeszcze nie skończył. Tymczasem Wschodni rozwinął swe skrzydła motyle, przełknął parę złotych pszenicznych ziarenek i wzbił się ku słońcu. — Żegnaj! Szczęśliwej drogi, siostrzyczko ze świata żyjących! Oto z południa nadlatuje mój brat. Mam nadzieję, że pomoże ci odnaleźć księcia. Wyrzekłszy te słowa, zniknął. W tej samej chwili na kolana staruszki opadł wielki złoty kwiat, a z kwiatu tego wyłonił się piękny młodzieniec w wieńcu z polnego kwiecia. Złożył owadzie skrzydełka i począł przygrywać na trzcinowej fujarce. Wszystkie kwiaty pochyliły główki w jego stronę słuchając melodii, trawa zaś, niczym zielone fale morskie, zakołysała się łagodnie. — Gdzie się podziewałeś tyle czasu, urwisie jeden! — zganiła go matka. Następnie dała mu się napić miodu i rzekła: — Synu mój, Południowy Wietrze, wskaż nam tajemną drogę do zamczyska pośród morskiej toni, gdzie u wschodu słońca i zachodu księżyca zła macocha więzi nieszczęsnego księcia. — Wałęsam się ja po świecie, w pobliżu słońca oraz gwiazd, lecz tej drogi nie znam. Być może brat mój Zachodni słyszał o niej więcej. A nim się on zjawi, opowiem wam historie, które zasłyszałem w drodze. Posłuchajcie! v# Kopciuszek, czyli • r r opowieść o szklanym pantofelku Żył sobie raz zamożny szlachcic, który owdowiawszy poślubił najbardziej pyszałkowatą i najbardziej zarozumiałą kobietę na świecie. Miała ona dwie córki o podobnym usposobieniu: przypominały ją we wszystkim. On sam także miał córkę, dziewczę niezwykłej łagodności i dobroci: charakter bowiem odziedziczyła po swojej matce, osobie najlepszej pod słońcem. Ledwie się tylko odbyło wesele, macocha odsłoniła bez reszty całą swoją złą naturę: ścierpieć wprost nie mogła pasierbicy, której rozliczne zalety jeszcze uwydatniały paskudne cechy własnych jej córek. Kazała więc biedaczce wykonywać najczarniejsze domowe roboty: palić w piecach, zmywać statki, pastować posadzki w pokojach Jejmości i Jej-mościanek; sypiać musiała na poddaszu, a za posłanie miała lichy sienniczek, gdy tymczasem obie siostry zajmowały piękne pokoje, wylegiwały się w wygodnych łożach, lub przeglądały się w kryształowych zwierciadłach. Nieszczęsna sierota znosiła to wszystko z wielką cierpliwością i nie ośmielała się poskarżyć ojcu, który skarciłby ją z pewnością, będąc pod całkowitym wpływem drugiej żony. Po skończonej pracy siadywała przy kominie, a że był pełen popiołu, zyskała w domu z tej racji przydomek Smolucha. Młodsza siostra, mniej złośliwa od starszej, nazywała ją Kopciuszkiem. Kopciuszek jednak, pomimo łachmanów, w jakie był odziany, wyglądał po tysiąckroć piękniej od swoich wystrojonych sóstr. Zdarzyło się, że królewski syn wydawał bal i zaprosił nań wszystkie znaczniejsze osobistości. Nasze obie panny również zostały zaproszone, miały bowiem w okolicy liczącą się pozycję. Od tej chwili zajęły się wyłącznie wyszukiwaniem strojów i kapeluszy, w których najpiękniej by wyglądały. Przysporzyło to dodatkowych zajęć Kopciuszkowi, on to bowiem prasował bieliznę sióstr, plisował ich żaboty i mankiety. Rozmowa toczyła się teraz wyłącznie o tym, w co która wystroi się na bal. — Ja — mówiła starsza — włożę szatę z czerwonego aksamitu oraz klejnoty sprowadzone z Anglii. 60 — Ja — mówiła młodsza — ubiorę się co prawda w codzienną spódnicę, ale za to wystąpię w złotym kwiecistym płaszczu i diamentowym naszyjniku, a nie jest to byle naszyjnik! Posłano po dobrą modystkę, ażeby fachowo urur-kowała czepeczki i w najwytworniejszym sklepie zakupiono muszki na twarz. Następnie siostry zapytały o zdanie Kopciuszka, miał on bowiem bardzo dobry gust. Kopciuszek udzielił im najlepszych w świecie rad i zaofiarował się nawet, że utrefi im włosy, na co chętnie przystały. A gdy je czesał, zapytały: — Kopciuszku, czy nie miałbyś ochoty pójść na bal? — Chyba żartujecie sobie ze mnie, panienki: nie tego mi potrzeba. — Słusznie, to by dopiero był śmiech, gdyby się Smoluch pojawił na balu! Kto inny na miejscu Kopciuszka zrobiłby im nietwarzowe fryzury, on jednak był bardzo dobry i uczesał je jak potrafił najlepiej. Przez dwa ostatnie dni siostry prawie nie tknęły jedzenia, tak dalece rozpierała je radość. Od zwierciadła wprost już nie odstępowały, a ile popękało sznurówek, kiedy ściskano je w gorsetach, by się wydały szczuplejsze w talii! Nareszcie nadszedł ów upragniony wieczór; kareta ruszyła w drogą. Kopciuszek odprowadził ją oczy- ma tak długo jak było to możliwe i gdy zniknęła na horyzoncie, wybuchnął płaczem. Wtedy stanęła przed dziewczyną jej chrzestna matka, dobra wróżka, i widząc ją we łzach, zapytała: — Co ci jest, kochanie? — Chciałabym... chciałabym... Szlochała tak mocno, że słowa nie mogła wykrztusić. — Chciałabyś pójść na bal, nieprawdaż? — O tak! westchnął Kopciuszek. 61 • — Ponieważ dobre z ciebie dziecko — rzekła wróżka — pomogę ci. Idź do ogrodu i przynieś mi dynię. Kopciuszek poszedł więc po dynię, nie bardzo rozumiejąc, w czym dynia mogłaby tu być przydatna. Wróżka wydrążyła owoc, dotknęła go swoją różdżką i zamieniła w piękną złocistą karetę. Następnie zajrzała do łapki na myszy i widząc sześć żywych myszek, przykazała dziewczynie, by uniosła zastawkę. Kolejno dotykała każdej swoją różdżką i wszystkie zamieniły się natychmiast w piękne jabłkowite konie. A kiedy zaczęła rozmyślać, skąd by tu wziąć stangreta, Kopciuszek rzekł: — Zajrzę do łapki na szczury, może się jaki złapał, mógłby to być on. — Słusznie — odparła chrzestna — dobry pomysł! Kopciuszek przyniósł jej łapkę, w której siedziały trzy ogromne szczury. Wróżka wybrała jednego z nich, mającego wielką brodę i przemieniła go w barczystego stangreta o sumiastych wąsach. Następnie powiedziała: — Idź teraz do ogrodu. Za konewką znajdziesz sześć jaszczurek: przynieś mi je! Ledwie dziewczę przyniosło jaszczurki, przeistoczyły się one w sześciu lokai, którzy w szamerowanych liberiach zajęli miejsca z tyłu i po bokach karety, jakby całe życie niczego innego nie robiły. Wówczas chrzestna zapytała Kopciuszka: — No proszę, masz już czym pojechać na bal, jesteś chyba zadowolona? — Tak, tylko jakże się mogę pokazać na balu w łachmanach? Wróżka dotknęła ją swoją różdżką i w jednej chwili skromna sukienczyna przemieniła się w złociste i srebrzyste szaty przetykane drogocennymi kamieniami, a następnie wręczyła Kopciuszkowi parę szklanych pantofelków, najpiękniejszych w świecie. Tak wystrojona, dziewczyna wsiadła do karety. Nim jeszcze konie ruszyły, chrzestna przykazała jej, by koniecznie opuściła bal przed nadejściem północy, w przeciwnym bowiem razie kareta zamieniłaby się w dynię, konie w myszy, lokaje w jaszczurki, a piękne szaty w łachmany. Kopciuszek obiecał jej, że nie omieszka wyjść z balu przed północą. Ruszył w drogę nie posiadając się z radości. Królewicz, uprzedzony, że przybywa jakaś wspaniała, nieznana nikomu księżniczka, wyszedł jej na spotkanie, pomógł wysiąść z karety, podał ramię i poprowadził do sali, w której zgromadzeni byli wszyscy goście. Zapadła wówczas wielka cisza, zaprzestano tańców, a muzyka umilkła — takie wrażenie wywarła niezwykła uroda przybyłej. Słychać było tylko tłumione szepty: — O! Jakaż ona śliczna! Nawet król, choć bardzo stary, nie mógł od niej oderwać oczu, a po cichutku wyznał królowej, że 62 dawo już nie widział osoby równie pięknej i pełnej uroku. Wszystkie panie przypatrywały się uważnie jej szatom i fryzurze, aby nazajutrz postarać się o podobne, o ile tylko udałoby im się wynaleźć tak wspaniałe tkaniny i tak zmyślne krawcowe. Królewicz posadził ją na honorowym miejscu, później zaś zaprosił do tańca. Tyle miała wdzięku w ruchach, że podziwiano ją jeszcze bardziej. Wreszcie służba wniosła wspaniałą kolację, której młodzieniec nawet nie tknął, z tak wielkim przejęciem przyglądał się przybyłej. Ona zaś przysiadła się do swoich sióstr, nie szczędząc im miłych słów. Ofiarowała im nawet pomarańcze i cytryny, jakie uprzednio otrzymała od królewicza, co bardzo je zaskoczyło, gdyż przecie nie znały jej wcale. Kiedy tak rozmawiały, Kopciuszek usłyszał, że zegar wybija za kwadrans dwunastą. Skłonił się wówczas całemu towarzystwu i wyszedł z balu jak tylko mógł najszybciej. Po przyjeździe do domu gorąco podziękował chrzestnej i dodał, że chętnie udałby się na bal następnego wieczoru, gdyż bardzo go o to prosił królewicz. Kończył właśnie opowiadać jej o wszystkim, co wydarzyło się tej nocy, gdy siostry zastukały do drzwi. Kopciuszek poszedł im otworzyć. — Ależ późno wracacie! — rzekł do nich trąc oczy i przeciągając się, jakby się był przed chwilą obudził. A przecież nie chciało mu się spać ani trochę! — Gdybyś poszła na bal — oświadczyła jej jedna z sióstr — nie wynudziłabyś się z pewnością. Była tam piękna księżniczka, chyba najpiękniejsza na świecie; okazała nam wiele względów, ofiarowała nawet cytryny i pomarańcze. 63 Kopciuszek nie posiadał się z radości: zapytał, jak nazywa się owa księżniczka, ale odpowiedziały, że nikt jej nie zna, że królewicz bardzo tym zmartwiony oddałby wszystko, aby się dowiedzieć, kim ona jest. Kopciuszek rzekł z uśmiechem: — Więc aż tak bardzo jest piękna? Mój Boże, cóż macie za szczęście! Czy i ja nie mogłabym jej zobaczyć? Siostro — zwróciła się do młodszej — pożycz mi swoją żółtą sukienkę! — Coś podobnego! — odparła siostra. — Pożyczyć suknię takiemu Kopciuszkowi! Jeszcze nie oszalałam! Kopciuszek spodziewał się odmowy i bardzo się z niej ucieszył, znalazłby się bowiem w nie lada kłopocie, gdyby egoistka zgodziła się suknię pożyczyć. Nazajutrz obydwie siostry udały się na bal, a Kopciuszek także, lecz jeszcze piękniej ubrany niż za pierwszym razem. Królewicz nie odstępował go ani na chwilę, szepcząc do ucha miłe słówka. Zasłuchana dziewczyna zapomniała o zaleceniach wróżki i poderwała się z miejsca dopiero przy pierwszym uderzeniu zegara zwiastującego północ, po czym krokiem pełnym wdzięku wybiegła z sali. Królewicz puścił się za nią w pogoń, lecz już jej nie dopędził. Znalazł tylko szklany pantofelek, który pieczołowicie podniósł z ziemi. Kopciuszek wrócił do domu cały zdyszany, bez karety, bez lokai i w starej sukienczynie. Nie ostało się nic z owych wspaniałości, jakimi obdarowała go wróżka, za wyjątkiem szklanego pantofelka, pary do tego, który był znalazł królewicz. Tymczasem wartownicy zapytani, czy nie widzieli księżniczki opuszczającej pałac, odparli, że nie wychodził nikt za wyjątkiem skromnie odzianej młodej dziewczyny, która wyglądała raczej na chłopkę aniżeli na królewskiego gościa. 64 I Kiedy siostry powróciły do domu, Kopciuszek zapytał je, czy tej nocy bawiły się równie dobrze jak zeszłej, oraz czy piękna księżniczka także była obecna na balu. Odparły, że na bal przybyła, ale że uciekła, gdy wybiła północ — i to tak szybko, iż zgubiła szklany pantofelek, naj śliczniej szy na świecie. Że królewicz go znalazł i nie spuszczał zeń wzroku przez całą resztę balu, i że z pewnością zakochał się w cudnej osóbce, do której ów pantofelek należał. Mówiły prawdę, gdyż w parę dni później syn królewski przy dźwiękach fanfary kazał obwieścić wszem wobec, iż poślubi tę, na której nogę będzie pasował znaleziony trzewiczek. Najprzód zaczęto przymierzać go królewnom, potem księżniczkom i wszystkim dworkom, lecz nadaremnie. Wreszcie posłańcy przybyli do domu obu sióstr, które za wszelką cenę chciały go wcisnąć na nogę: był jednak za maleńki. Patrząc na to, Kopciuszek rzekł ze śmiechem: — Niech zobaczę, czy na mnie nie będzie dobry. Siostry poczęły natrząsać się z niej i kpić. Jednak szlachcic, który przymierzał pannom pantofelek, przyjrzał się uważnie Kopciuszkowi i widząc jak jest piękny, oświadczył, że ma polecenie wkładać pantofel na nóżkę wszystkim dziewczętom. Poprosił Kopciuszka, by usiadł i spostrzegł, że bucik wchodzi jej na nogę z łatwością, a leży jak ulał! Wielkie było zdumienie obu sióstr, ale jeszcze większe, gdy Kopciuszek wyjął z kieszeni drugi patofelek! Na to wszystko zjawiła się chrzestna-wróżka i jednym dotknięciem różdżki przemieniła strój dziewczęcia w szaty wspanialsze jeszcze niż poprzednio. Wówczas siostry rozpoznały w Kopciuszku piękną księżniczkę z balu i padły mu do stóp, błagając o przebaczenie, że tak źle go traktowały. Kopciuszek podniósł je z ziemi, ucałował i oznajmił, że darowuje im z całego serca. Zawieziono Kopciuszka do królewicza: panna wydała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek. W parę dni później odbyło się ich wesele. Kopciuszek zabrał swoje siostry do pałacu i tegoż samego dnia wydał je za dwu najznamienitszych dworzan królewskich. Cv •. » 65 Opowieść o studni dżinów Byli sobie raz dwaj Beduini, którzy wędrowali przez pustynię; mieli przed sobą daleką drogę, szli bowiem aż do Kairu. Każdy z nich dźwigał worek mąki oraz bukłak z wodą, by na pustkowiu nie zginąć z głodu i pragnienia. Pierwszego zwano Poczciwcem, drugiego — Zdrajcą. Wprawdzie imiona ich brzmiały Mushin i Mussa, lecz nikt ich nigdy nie używał. Obaj byli bardzo biedni, każdy jednak w czym innym upatrywał pociechę. Zdrajca lubił dręczyć bliźnich, oszukiwać ich i wywodzić w pole, o ile się tylko nadarzyła sposobność. Poczciwiec darzył ludzi zaufaniem i widział szczęście w szczęściu drugiego człowieka. Obaj mężczyźni uszli już kawał drogi i wprost upadali ze zmęczenia. Przykucnęli więc obok wielkiego głazu i każdy sięgnął do swojego worka, aby z mąki upiec sobie po placku. Następnie wypili z bukłaków po skąpym łyku wody. Wówczas Zdrajca odezwał się w te słowa: — Powiedz-no, Poczciwcze, czemu każdy z nas czerpie z własnego worka i własnego bukłaka tę odrobinę mąki i odrobinę wody? Mamy jeszcze sporo wędrówki przed sobą, a jesteś mniej wytrzymały ode mnie. Moglibyśmy najprzód spożyć wspólnie twoje zapasy, dzięki czemu miałbyś mniej noszenia, a kiedy by ci już nic nie pozostało, przeszedłbyś na mój wikt. Poczciwiec przystał ufnie na tę propozycję. Z każdym dniem brzmię jego stawało się lżejsze, on zaś nie przestawał wylewnie dziękować Zdrajcy za jego dobroć. Wkrótce worek jego i bukłak zostały opróżnione do dna. — Daj mi trochę mąki i wody — poprosił towarzysza. Lecz Zdrajca począł natrząsać się z jego głupoty. Rzekł mu: — Dam ci chętnie pół placka oraz łyczek wody, 0 ile dasz mi w zamian jedno swoje oko. Czyż nie nadźwigałem się więcej od ciebie? Poczciwiec nigdy dotąd za nic nie zapłacił tak straszliwej ceny. Kiedy jednak poczuł, że ginie z głodu i pragnienia, jego zaś błagania nie odnoszą skutku — zgodził się oddać jedno ze swych oczu za kęs strawy 1 odrobinę wody. Lecz głód i pragnienie nie na długo odstępują człowieka, tak że wkrótce zrozpaczony Poczciwiec oddał zdrajcy swoje drugie oko w zamian za kropelką wody i gar steczkę mąki. 66 W ten sposób utraciwszy wzrok, wędrował nieszczęśnik przez pustynię, uczepiony kurczowo burnusa Zdrajcy, aby nie zabłądzić, znosząc jego przytyki i razy. Wkrótce jednak tamtemu sprzykrzyły się lamenty biednego ślepca, nie miał już ochoty wlec go za sobą i począł rozmyślać, jakby się go pozbyć. Zabić się nie ośmielił, lecz ponieważ dotarli właśnie do opuszczonej studni, oznajmił mu, że wprost przed nimi leży porzucony przez kogoś worek mąki oraz bukłak wody. Wygłodzony i spragniony nieszczęśnik puścił się po omacku w kierunku owych skarbów i niebawem znalazł się w głębi studni, zanurzony po szyję w lodowatej wodzie. Zdrajca zawołał do niego ze śmiechem: — Biedny idioto! Czy ty masz dobrze w głowie! Spodziewam się, że nie jest ci najgorzej w tej studni. Możesz się napić do woli, a nawet za darmo tym razem! Nieszczęsny ślepiec gotował się już na śmierć, kiedy nagle dwu dżinów zjawiło się nieopodal i wdało w rozmowę. Pierwszy zapytał: — Bracie dżinie, diable jeden, dokąd się tak wybierasz? Jakiej to nędznej ludzkiej istocie zamierzasz spłatać złośliwy kawał? Drugi odrzekł mu na to przyjaźnie: — Ja, duch ciemności, odpływam zaraz na czarnej chmurze cuchnącej siarką. Zamierzam opętać córkę sułtana i dręczyć ją dopóki nie postrada rozumu. Pierwszy dżin zachichotał: — Znakomity pomysł! A co uczynisz, jeśli jaki egzorcysta wypędzi cię z ciała ofiary? — Tego się nie obawiam, bracie dżinie. Wiesz dobrze, iż ludzie nie mają nade mną władzy. Gdyby ktoś chciał wyrwać z mych szponów sułtańską córkę, uprzednio musiałby stracić wzrok i go odzyskać. Musiałby także co najmniej jeden dzień i jedną noc spędzić w tej studni, następnie skropić królewnę krwią czarnego koguta w pewną sobotę o świcie. Gdzież znajdzie się taki śmiertelnik? Ludzie to głupcy, mój bracie! 67 — Słusznie mówisz, piekielniku: ludzie to głupcy! Sam widziałeś, jak wielu jest ślepców w Kairze, a żaden nie wie, że aby przejrzeć, wystarczyłoby mu tylko przyłożyć do oczu liść krzewu rosnącego obok tej studni. Szerokiej drogi i powodzenia, bracie! Do zobaczenia w tym samym miejscu za rok! I obaj odfrunęli czynić zło. Poczciwiec nie uronił słowa z tego, co mówili, nie potrafił jednak wywindować się ze studni. Cały dzień i całą następną noc spędził w lodowatej wodzie, dygocąc z zimna i omdlewając z głodu. Na szczęście drugiego dnia pod wieczór przywędrowała do studni karawana, ktoś zanurzył wiadro w wodzie, ślepiec uczepił się sznura i tym sposobem podróżni uratowali go z opresji. — Czy rośnie tu w pobliżu jakiś krzew? — zapytał ich natychmiast. Poprosił, by go doń zaprowadzili, zerwał dwa listki i położył je sobie na powiekach. W jednej chwili przejrzał — i już uzdrowiony ruszył w dalszą drogę do Kairu. Nie omieszkał jednak uprzednio wziąć z sobą garść liści z czarodziejskiego krzaka. Przybywszy do miasta, usadowił się na rynku i przystąpił do leczenia ślepców. Jedyną zapłatę, jaką przyjmował, była strawa oraz słowa podzięki. Sława dobroczyn- nego uzdrowiciela rozeszła się szybko po kraju. Pewnego dnia stanął przed nim sułtan we własnej osobie. Od niedawna bowiem córka jego straciła rozum; uczeni twierdzili, że opętały ją złe duchy. Nie zwlekając, sułtan przybył więc prosić Poczciwca: — Jeśli potrafisz stawić czoła piekielnym mocom, pomóż mojej córce, doktorze! Poczciwiec przypomniał sobie natychmiast rozmowę dwóch dżinów, którą był podsłuchał siedząc w studni i oświadczył: — Przyjdę w sobotę o świcie. Wcześniej nic nie mogę dla niej uczynić. — Jeśli uzdrowisz moją córkę, oddam ci ją za żonę — uroczyście obiecał sułtan. I od razu chciał mu ofiarować furę złota, ale ten odmówił, prosząc jedynie, by kupić mu na targu czarnego koguta. Co zaś się tyczy złota, poradził, aby je rozdać biednym, co też sułtan uczynił. W sobotę o świcie Poczciwiec wziął koguta pod pachę i udał się do pałacu. Z daleka już dobiegały krzyki i lamenty biednej królewny, straszne to było! Lecz straszniejszy jeszcze był sam jej widok. Tarzała się po podłodze, jakby smagana tysiącem ognistych biczy, darła twarz paznokciami i szczerzyła zęby na każdego, kto się do niej zbliżył. Cała służba, przerażona, trzymała się w znacznej od niej odległości. Poczciwiec odrąbał kogutowi łeb i skropił jego krwią królewnę. Ujrzano wówczas, jak z głowy nieszczęsnego dziewczęcia wzbił się ku górze czarny tuman i pośród zawodzeń rozwiał się na wietrze. W ten oto sposób Poczciwiec wygnał złego dżina, córka zaś sułtana rzuciła się uzdrowicielowi do nóg. Potężny władca dotrzymał przyrzeczenia i oddał Muszinowi, zwanemu Poczciwcem, piękną królewnę za żonę. A kiedy z czasem przeniósł się w zaświaty, Muszin został władcą ctełej ziemi. Był królem roztropnym, sprawiedliwym i dobrym. Nierzadko, wmieszany w tłum swych poeklanych, opowiadał im historię o studni, która tak szczęśliwie odmieniła jego życie. Pewnego dnia wśród słuchaczy znalazł się jakiś stary żebrak. Był to nie nikt inny, tylko Mussa zwany Zdrajcą, ten sam, który się niegdyś tak okrutnie obszedł z Poczciwcem. Od tamtych czasów zaczęło mu się coraz gorzej powodzić, los się od niego odwrócił. Aż zatrząsł się z wściekłości, kiedy zrozumiał, że właśnie on swym paskudnym postępowaniem dopomógł dawnemu towarzyszowi dojść do bogactwa i sławy. Nie zdradzając, kim jest, oddalił się, zatopiony w myślach. Wreszcie rzekł do siebie: — Czemu nie miałbym spróbować szczęścia? Udał się więc na pustynię i wskoczył do studni. W tej właśnie chwili nadlecieli źli dżini. — Ależ miałem ciężkie przejścia, bracie mój! — poskarżył się pierwszy. I opowiedział, jak to Poczciwiec wypędził go z ciała królewny. Po czym zaczął się żalić: — Od tej pory nie opuszcza mnie pech! — A może wtedy ktoś nas podsłuchał, siedząc w studni? — zapytał drugi. — Masz pewnie słuszność, duchu nieczysty, bracie mój! Zasypmy więc tę przeklętą studnię! I nie zwlekając ani chwili źli dżini zabrali się do dzieła. Wyrywali skalne odłamki i poczęli je ciskać na głowę zdrajcy, aż całkiem go wewnątrz zamurowali. Odtąd już żaden człowiek nie zbliża się do tej studni. Powiadają, że jest zaczarowana. Nocą dobywa się z niej błagalny głos: — Mam prawo do szczęścia! Uwolnijcie mnie, niechaj zaznam szczęścia! Nikt jednak głosu tego nie słucha. Przerażeni ludzie zatykają uszy. I czyż nie jest prawdą, że wołanie zła pozostaje bez echa? Opowieść o Korzonku Był sobie raz węglarz, który mieszkał wraz z żoną w ubogiej chatynce na skraju lasu, a nie wiadomo nawet jak się nazywali. Bieda u nich aż piszczała, ale mimo to kobieta tak gorąco pragnęła mieć syna, że o niego błagała nie tylko Boga, ale i szatana. Mąż przestrzegał ją: — Miej się na baczności, byś nie ściągnęła na nas gniewu niebios! I cóż z tego, skoro żona zawsze robiła wszystko tak jak jej się wydawało słuszne! Pewnego dnia węglarz przyniósł do domu korzeń, który kształtem przypominał dziecko. Wystarczyło tylko obciosać mu stopy i wyżłobić nieco oczodoły, a przysiąc by można, że wygląda jak żywe! Kobieta owinęła je troskliwie w pieluszkę, poczęła tulić w ramionach i zanuciła: — Śpij sobie, śpij, mój Korzonku! Śpij, dzieciątko moje! Aż tu nagle Korzonek zamachał rączkami, otwarł oczy i zawołał: — Mamo, jeść! Co za radość! Węglarz wraz z żoną oniemieli ze szczęścia. A kiedy doszli do siebie, kobieta nawarzyła cały garnek kaszki. — Masz, maleńki — i nie grymaś! Lecz Korzonek bynajmniej nie zamierzał grymasić! Rozwarł szeroko buzię i pożarł kaszkę wraz z rondlem i kopystką! Następnie zaś zaczął krzyczeć na nowo: — Mamo, jeść! Co by mu dać jeszcze? Nic więcej do jedzenia w chacie nie było. Węglarzowa pobiegła czym prędzej do sąsiadów. Po usilnych prośbach udało jej się pożyczyć dzbanek mleka i bochen żytniego chleba. Ledwie te skarby postawiła na stole, Korzonek rozwarł buzię od ucha do ucha, a już nie było śladu ani mleka, ani chleba! — Wielki Boże, Korzonku — wykrzyknęła matka — chyba nie zjadłeś wszystkiego? — Wszystko zjadłem, 'mamo — odpowiedział Korzonek — a teraz zjem ciebie! Ledwo wymówił te słowa, kobieta znalazła się w jego żołądku. W tej właśnie chwili wszedł do chaty ojciec. — Jeść, tato! Węglarz wprost oczom nie wierzył: w kącie stał jego drewniany synek wielki jak dąb, z brzuchem jak balon, paszczą rozwartą niby brama. Wykrzyknął więc: — Boże, chroń nas przed złymi duchami! Korzonku, gdzie mama? — Zjadłem ją — odparł Korzonek — a ciebie, tato, pożrę także! Zaledwie wymówił te słowa, ojciec znalazł się w jego żołądku. Połknął nawet kapelusz i nie zapomniał o sabotach. Potem poszedł do lasu i zobaczył dziewczynkę, która pchała taczki. 70 — Ależ grubas! Widać, że z głodu toto nie umiera! Gdzieś tak sobie napchał kałdun? — Pojadłem sobie — odparł Korzonek. — Wszystko zjadłem: kaszkę z rondlem, mleko z dzbankiem, bochen chleba, mamę, tatę, a ciebie zjem także! I nim nieszczęsna dziewczynka zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, już była w żołądku Korzonka, a wraz z nią i taczki. Korzonek ruszył w dalszą drogę. Wędrował przez pola i łąki, aż napotkał wieśniaka z furą siana. — No, no, no! Ależ ty masz wielki brzuch! — Pojadłem sobie — odparł Korzonek. — Wszystko zjadłem: kaszkę z rondlem, mleko z dzbankiem, mamę, tatę, dziewczynkę z taczkami — i ciebie, durniu, zjem także! Poczciwy chłop słowa nawet nie zdążył odrzec, gdy już zniknął w czeluściach jego żołądka, a wraz z nim furmanka, siano, zaprzęg koni, a nawet bicz. I Korzonek powędrował dalej. Ale oto natknął się na pasterza, który wracał z łąk ze stadem owiec: dzwoneczki pobrzękiwały wesoło, pasterz grał na fujarce. Widząc Korzonka zawołał: — No, no, no! Wygląda mi na to, żeś sobie pofolgował w jedzeniu! — Pojadłem sobie — odparł Korzonek. — Wszystko zjadłem: kaszkę z rondlem, mleko z dzbankiem, mamę, tatę, dziewczynkę z taczkami, wieśniaka z wozem siana. I ciebie, głuptasie, zjem także! Ledwie wyrzekł te słowa, pasterz znalazł się z całym stadem w żołądku żarłoka. Było tam ciemno jak w grobie. Pasterz i owce nie zrozumieli nawet, co im się przydarzyło. Wtem najmniejsza owieczka poczęła beczeć: — Beee, zostawiliśmy na łące moją siostrzyczkę, złotą owieczkę, przyjdzie wilk i ją zje! Słysząc to stary ojciec-cap wpadł w straszliwą złość i począł z całej siły walić rogami w brzuch Korzonka. Brzuch rozpękł się jak stara beczka, Korzonek padł jak długi na łąkę — i warto było zobaczyć orszak, który się nagle ukazał! Pierwszy szedł pasterz ze swoim stadem, grał na fujarce i liczył owce, za nim chłop na capie trzaskał z bicza, potem przeraźliwie wrzeszcząc kuśtykała dziewczynka, dalej ojciec i matka, którzy uciekali co sił w nogach, następnie wytoczył się bochen chleba, pusty dzbanek po mleku i wreszcie rondel z kopystką. A co się stało z rodzicami? Nigdy więcej nie przyszło im do głowy prosić szatana o dziecko; postanowili się w tym względzie zdać na Pana Boga. I wierzajcie mi, nie musieli długo czekać! 71 O tym, jak żaba została carycą Za siedmoma żelaznymi górami, za siedmioma miedzianymi lasami, za kamienistą rzeką żył sobie raz potężny car. Miał on trzech synów, trzy dzielne sokoły. Dwaj starsi byli dumni i hardzi; najmłodszego za to, carewicza Iwana, kochali wszyscy dokoła — za rzetelność i dobre serce. Któregoś dnia car wezwał synów i rzekł im: — Niechaj każdy z was, drodzy chłopcy, weźmie swój łuk, napnie cięciwę i wypuści ostrą strzałę w siną dal. Pojmiecie za narzeczoną i przyprowadzicie do domu tę pannę, u której stóp upadnie strzała. I pierwszy carewicz wypuścił strzałę, jak był mu przykazał ojciec. Strzała śmignęła ze świstem, długo się unosiła w przestworzach, aż opadła u stóp córki pewnego rycerza, pięknej jak wiosenny poranek. Młodzian z dumą przedstawił ją ojcu, a stary car był bardzo zadowolony. Następnie przyszła kolej na młodszego syna. Strzała opadła przed progiem domu najbogatszego kupca, który miał córkę. I tym razem carowi przypadła do gustu urocza narzeczona. Wreszcie wystrzelił z łuku najmłodszy syn, carewicz Iwan. Strzała pomknęła hen gdzieś daleko, carewicz więc dosiadł wierzchowca i wyruszył na jej poszukiwanie. Długo jeździł po świecie, na próżno się wypytując o swoją strzałę, aż wreszcie droga zawiodła go do wielkiego bagniska pośród gęstego boru. Carewicz zeskoczył z konia, by dać mu odpocząć, a wówczas ujrzał ohydną żabę siedzącą na kamieniu. Żaba ta trzymała pod pachą jego strzałę. Zakumkała: — Bądź pozdrowiony, carewiczu Iwanie, drogi mój oblubieńcze! Carewicz aż wzdrygnął się z obrzydzenia i już się miał porwać do ucieczki, kiedy żaba powiedziała doń: — Hola, Iwanie, carski synu, przecie dałeś słowo! Ta która znalazła strzałę, ma zostać twoją żoną! Wstyd się carewiczowi zrobiło, że przez chwilę zamierzał nie dotrzymać uroczystego przyrzeczenia danego ojcu. Zdjął więc chustkę z szyi, owinął w nią żabę i z ciężkim sercem udał się do domu. Wszyscy zdumieli się widząc, że powraca sam. Bracia spytali go ciekawie: — Iwanie, najmłodszy bracie, gdzie twoja narzeczona? Lecz kiedy młodzieniec rozwiązał chustkę, krzyknęli ze złością: — Nie chcemy tutaj tej wstrętnej żaby! Zabijżeż to zwierzę! Jedynie car, pochmurny, nie wyrzekł słowa. Iwan spostrzegł, że żaba płacze ze strachu i smutku. Żal mu się zrobiło biednego stworzenia i powiedział: — Nie znieważajcie mojej narzeczonej. Jest mi przeznaczona, pojmę ją za żonę. Tak więc żaba zamieszkała w pałacu cara. Budziła powszechne obrzydzenie, nawet słudzy nie chcieli się do niej zbliżać; jeden tylko carewicz Iwan odnosił się do niej z dobrocią. Pewnego dnia stary car oświadczył: — Nim wyznaczę datę waszych ślubów, polećcie waszym narzeczonym, synowie, aby upiekły mi po bochnie bielutkiego chleba. Pragnę zobaczyć, czy dobre są z nich gospodynie. 72 Kiedy carewicz Iwan usłyszał te słowa, rzekł ze smutkiem do żabki, którą zdążył już polubić: — Co za nieszczęście, droga oblubienico, car rozkazał, by przyszłe synowe upiekły mu po bochnie bielutkiego chleba. Ty, sobie przecież z tym nie poradzisz, biedactwo! Ale żaba odparła spokojnie: — Noc przynosi dobrą radę, carewiczu Iwanie. Idź spać, jutro wszystko będzie jak należy. Tymczasem rozkaz cara wprawił obie narzeczone starszych braci w wielkie zakłopotanie. Nigdy dotąd żadnych czynności gospodarskich nie wykonywały: nie potrafiły miesić ciasta i wypiekać chleba. Posłały więc służącą na przeszpiegi, aby podejrzała przez okno, jak się do tego zabrała żaba. Służącej nie trzeba było dwa razy prosić, sama umierała z ciekawości. Okazało się, że żaba wrzuciła mąkę do gorącej wody, po czym ciasto wsunęła do pieca. Obie narzeczone postąpiły podobnie. Jednak ich ciasto, niezbyt jasne, wyśliznęło się z piekarnika i wpadło do paleniska z popiołem. Dziewczęta z trudem je wydobyły, uformowały zeń bochenek, włożyły na powrót do pieca i upiekły. Chleb ten jednak był zupełnie czarny, a w dodatku skrzypiał pod zębem. Tymczasem żaba o północy podeszła do okna i zawołała: — Siostry moje drogie, wierne służki, przy- bądźcie mi z pomocą! Muszę upiec piękny bochen chleba, car tego zażądał! Wówczas ze wszystkich bagien wyłoniły się zielone żabki, przemieniły się w piękne dziewczęta i upiekły chleb bielutki jak śnieg, a skórkę miał on złocistą i chrupiącą. Kiedy carewicz Iwan, sam tym zaskoczony, zaniósł bochen ojcu, ten aż oniemiał z podziwu. Za to na widok chleba narzeczonych swoich starszych synów wykrzyknął ze złością: — Wasz chleb nadaje się tylko na karmę dla świń! Następnie polecił, by do następnego ranka przyszłe synowe utkały mu kobierzec. Narzeczone starszych braci pojęcia nie miały, jak się tka dywany i nie wiedziały też, kogo zapytać o radę. Znów posłały służącą, ażeby podpatrzyła, jak się do tego zabrała żaba. Służąca doniosła, że żaba nastrzępiła jedwabiu i rzuciła go na trawę. Dziewczęta postąpiły podobnie, lecz kobierzec sam się nie utkał. Nie pozostawało im nic innego, jak pozbierać brudny jedwab i zrobić zeń dywan, doprawdy nie do pokazania! Tymczasem kobierzec żaby okazał się istnym cudem. Lśnił niby firmament niebieski w jasną noc; sam car uznał, że jest zachwycający. Nic w tym nie było dziwnego, gdyż jak i poprzedniej nocy, żabie przyszły z pomocą jej służki. 73 Car wydał trzecie polecenie: należy rozstawić wielki dębowy stół, niech jego synowie sproszą gości ze wszystkich krańców Rusi, po czym dodał: — Goście będą musieli wybrać najpiękniejszą spośród narzeczonych i to jej oblubieniec po mojej śmierci odziedziczy tron. Zmarkotniał carewicz Iwan: komu też żabka, jego narzeczona, mogłaby się spodobać! Ona jednak raz jeszcze go uspokoiła: — Nie przejmuj się, carewiczu Iwanie, usiądź wraz z braćmi i wszystkimi gośćmi za dębowym stołem. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, właśnie u twego boku się znajdzie najpiękniejsza panna! Wkrótce zjawili się goście. Oczu wprost oderwać nie mogli od pięknych oblubienic obu starszych braci; trudno było orzec, która jest bardziej urocza! Po czym zwrócili się ze śmiechem do najmłodszego: — A ty, carewiczu Iwanie, gdzieś ukrył swoją żabkę? W tym właśnie momencie nadjechała kareta cała z masy perłowej, a w karecie — najpiękniejsza panna, jaką można sobie tylko wyobrazić. Wysiadając rzekła: — Jestem Wasylisa, królewna żab, narzeczona carewicza Iwana. Wszyscy, zaskoczeni niezwykłą jej urodą, zaczęli wołać: — Niech żyje carewicz Iwan, przyszły władca naszego kraju! Lecz Iwana w komnacie już nie było. Pobiegł do pokoiku żabki, gdzie na białym łożu znalazł martwe ciało stworzonka. Nie namyślając się wiele cisnął je do ognia. W jednej chwili niebo pociemniało i młodzieniec ujrzał odjeżdżającą karetę, a w niej Wasylisę, która załamując ręce wołała doń z oddali: — Biada nam, biada, carewiczu Iwanie! Gdybyś był poczekał do jutrzejszego ranka, zostałabym na zawsze twoją żoną. Teraz jednak muszę powrócić, z twojej winy, do zamczyska potężnego czarodzieja, Nieśmiertelnego Kostucha, który zaklął mnie w żabę! Wyrzekłszy te słowa, zniknęła mu z oczu. Carewicz Iwan omal nie umarł z boleści, a gdy nieco wydobrzał, dosiadł ognistego rumaka i wyruszył w świat na poszukiwanie najdroższej swej Wasy-lisy. Jechał i jechał, aż wreszie znalazł się w lesie. Nagle pod rozłożystym drzewem ujrzał domek na kurzej stopie. Był on niewielki, a z jego okna zwisały czaszki ludzkie. W domu tym mieszkała Baba Jaga, straszliwa czarownica, koścista starucha o żelaznych zębach. Grzała się właśnie przy kominie i pomstowała na Nieśmiertelnego Kostucha, że ośmielił się wyciąć brzozy w jej lesie. Na widok młodzieńca wymamrotała. — Wiem, co cię tu sprowadza, carewiczu Iwanie. Dam ci kłębek nici ze szczurzej sierści. Zawiedzie cię on do zamczyska Nieśmiertelnego Kostucha. Przed zamczyskiem rośnie dąb którego wierzchołek niknie 74 w obłokach. Ukryty^ jego listowiu znajduje się kufer z blachy miedzianej, w kufrze — srebrna kaczka,--w kaczce — złote jajko, w jajku — zardzewiała igła. Jeśli ułamiesz czubek igły — uśmiercisz Kostucha. Carewicz podziękował gorąco Babie Jadze i podążył za kłębkiem nici ze szczurzej sierści. Nad brzegiem rzeki spostrzegł niedźwiedzia, który wykłócał się z orłem o rybę. Zawołał do nich: — Nie sprzeczajcie się przyjaciele, mam tyle jedzenia, że starczy dla wszystkich. Podzielił się z nimi własnymi zapasami, rybę zaś z powrotem wpuścił do wody. Zwierzęta mu podziękowały: — Jakże szlachetnie postąpiłeś! Jeśli kiedykolwiek się znajdziesz w opresji, przyjdziemy ci z pomocą. Carewicz udał się w dalszą drogę i wędrując za kłębkiem dotarł do zamczyska Nieśmiertelnego Kostucha. Pośród liści dębu, siedem mil nad ziemią, kołysał się kufer z miedzianej blachy, lecz Iwan nie mógł go dosięgnąć. — O, gdyby tak się tu znalazł jakiś mocarny niedźwiedź — westchnął. ¦'.-' I nagle zjawił się niedźwiedź, uderzeniem ogromnej łapy, powalił dąb, a wtedy runął na ziemię kufer z blachy miedzianej, otworzył się, z niego wysmyk-nęła się stara kaczka i pofrunęła wprost ku morzu. — Przyjdź mi z pomocą, przyjacielu mój orle! — zawołał Iwan. Ledwie wykrzyknął te słowa, ukazał się orzeł z kaczką w szponach. Ta jednak w ostatniej chwili wyrzuciła z siebie jajko w morską toń. — O, przydałaby mi się moja kochana rybka — pomyślał Iwan. W tej samej sekundzie wychynęła z wody ryba, wynosząc jajko. Iwan nie tracił ani chwili: stłukł jajko, chwycił zardzewiałą igłę i ułamał jej czubek. Wówczas rozpętała się straszliwa burza i — na oczach carewicza — kamienne zamczysko rozsypało się w proch. Równocześnie wyzionął ducha Nieśmiertelny Kostuch, a wraz z nim przepadła zła jego moc. Gdy się to stało, nie wiadomo skąd pojawiła się królewna Wasylisa i padła narzeczonemu w ramiona. Carewicz Iwan przywiózł ją triumfalnie do pałacu ojca. Odbyło się wspaniałe wesele i trwało bez końca. A gdyby nie to, że się buciki tancerzy podarły, tańce trwałyby po dziś dzień. 75 Nowe szaty cesarza i Był sobie raz cesarz, który myślał wyłącznie 0 strojach. Jedyne jego zajęcie stanowiło przymierzanie coraz to nowych szat. Całymi dniami przeglądał się w zwierciadle, nieznużenie przypatrując się swojemu odbiciu. Czas upływał mu na rozważaniach, czy dany ubiór dobrze na nim leży, a każdego ranka jego minister wywieszał na bramie pałacu ogłoszenie następującej treści: — Ze względu na przymiarkę nowych szat, żadna sprawa dotycząca królestwa nie zostanie dzisiaj rozpatrzona. I państwo podupadało. Pewnego dnia przybyło do królestwa dwu oszustów, którzy wędrowali po świecie szukając tylko, kogo by wywieść w pole. Zatrzymali się przed bramą pałacu, przeczytali ogłoszenie i z miejsca przyszedł im do głowy pewien pomysł. Podeszli więc do drzemiącego strażnika i zawołali: — Hola, dobry człowieku, zawiadom Jego Cesarską Mość, żeśmy tkaczami przybyłymi z bardzo odległej krainy i że tkamy materiały tak piękne, jakich nigdy nie widział. Krzyki ich bynajmniej nie wywarły skutku na zaspanym strażniku, dobiegły jednak do uszu samego cesarza, który pusząc się nowymi szatami, właśnie przechadzał się po ogrodzie. Władca nakazał, by bezzwłocznie przyprowadzono obydwu przed jego oblicze. — Wasza Cesarska Mość — oświadczyli mu oszuści — potrafimy tkać najwspanialsze i najlżejsze tkaniny pod słońcem. Mają one w dodatku niezwykłą właściwość, stroje bowiem, które z nich się szyje, są niewidzialne dla osób niegodnych urzędu, jaki sprawują, lub też dla oczywistych głupców. Zamów u nas szaty, Panie, a nie pożałujesz! Cesarz bardzo się ucieszył. Będzie najlepiej odzianym ze wszystkich cesarzy, a co więcej — przekona się, którzy spośród jego sług są głupi, nieudolni 1 leniwi. Wydał więc polecenie, by natychmiast rozstawiono krosna dla obu tych nadzwyczajnych tkaczy, oraz dostarczono tyle jedwabiu, złota, srebra i drogocennych kamieni, ile zażądają. Oszuści zacierali ręce. Zasiedli przed pustymi warsztatami i udawali, że pracują. Skarby, które im przynoszono, chowali do swoich worków. — Potrzeba nam więcej złota, więcej drogocennych kamieni — domagał się pierwszy. — Hola, lenie — krzyczał do służących drugi. — Przynieście-no jeszcze jedwabiu i złota! Czyżbyście oszczędzali na szatach Jego Cesarskiej Mości? A słudzy dwoili się i troili, dostarczając rzemieślnikom wszystkiego, co najpiękniejsze. Wkrótce skar- 76 biec cesarski opustoszał, podczas gdy worki obu filutów stawały się coraz to bardziej wypchane. Dniem i nocą słychać było turkot pracującego warsztatu oraz wesołe okrzyki tkaczy: — Popatrz tylko — wołał jeden z nich — cóż za niezwykła robota! — O! Istne cudo! A te kolory! Te wzory! — wtórował mu drugi. Cesarz umierał wprost z ciekawości, bardzo chciał rzucić okiem na dzieło obu kompanów, ale coś go przed tym powstrzymywało: — A nuż, nie daj Boże, okaże się, żem dureń! Że nie jestem godzien tronu cesarskiego! Posłał więc swego najstarszego ministra, by ten przekonał się, jak daleko postąpiła robota, myśląc sobie: — To najstarszy i najrozsądniejszy spośród mych doradców, on z pewnością słusznie sprawuje swój urząd! Minister zastał obydwu szalbierzy pochylonych nad pustymi krosnami. Rzekli mu: — Zechciej się przypatrzyć naszemu dziełu, Ekscelencjo! Spójrz, jakie to piękne! Te barwy! Ten przepych! Nikt dotąd czegoś podobnego nie widział! Tymczasem nieszczęsnego ministra jakby grom poraził: — Wielki Boże! Nic nie widzę! Czyżbym więc był skończonym głupcem? Czyżbym się nie nadawał na swój urząd? — myślał przerażony. Szybko się jednak opanował i począł wychwalać niewidzialną tkaninę, po czym udał się do cesarza, aby opisać mu owo cudo. Podobnie postąpił drugi i trzeci, i czwarty wysłany na inspekcję minister. Wreszcie obaj oszuści oznajmili, że tkanina gotowa i że przystąpią do szycia nowych szat dla cesarza. Wykonywali takie ruchy, jakby zdejmowali materię z warsztatu, wyraźnie cięli wielkimi nożycami w powietrzu, szyli igłami bez nitki, wreszcie poszli do komnaty cesarza udając, że na rozpostartych ramionach niosą uroczyście owe wspaniałe szaty. — Wielki Boże! Nic nie widzę! Jestem więc skończonym głupcem albo też nie zasługuję na cesarski tron — pomyślał nieszczęsny władca. Lecz nie odważył się nic powiedzieć. Obaj kompani skłonili się przed nim i rzekli: — Niechaj Wasza Cesarska Mość pozwoli się ubrać! I poczęli udawać, że wkładają mu koszulę, pan-talony, kamizelkę i mankiety, płaszcz z trenem i koronkowe rękawiczki. Tymczasem wszyscy ministrowie, doradcy, dworzanie i sługi wołali: — Jakież to cudowne! Jakie barwy! Jaki krój! Jaki wzór! Cesarz zaś obracał się w kółko przed zwierciadłem, kołysał się w biodrach i podrygiwał, jakby nie mógł się napatrzyć na te piękne szaty. Kiedy się dostatecznie sobie naprzyglądał, słudzy rozpostarli 77 nad jego głową purpurowy~~batóaćhim, wyprężeni lokaje ruszyli przodem, damy leciutko uniosły fal-bany i treny sukien, po czym wspaniały pochód z cesarzem na czele wyruszył na ulice miasta, ażeby władca mógł się pokazać swojemu ludowi w całej swojej nowej wspaniałości. Zbiegli się wszyscy mieszkańcy królestwa, by uczestniczyć w owej triumfalnej przechadzce. Ludzie tłoczyli się, wspinali na palce, popychali, prawie się bili, jednak ledwie tylko udało im się zobaczyć Jego Cesarską Mość, zamierali z przerażenia. Myśleli sobie: — Czyżbym był taki głupi, że niczego nie widzę? Lecz mimo to wołali: — Jakież to piękne! Co za kolory! Co za przepych! Popatrzcie, nasz cesarz ma nowe szaty! Niech żyje cesarz! Chwała cesarzowi! Wtem, niespodzianie, jakieś małe dziecko krzyknęło: — Mamo, tato, król jest nagi! Cesarz udał, że niczego nie słyszy i z godnością zawrócił do pałacu. Wtedy jednak posypały się gromy na głowy ministrów, doradców i dworzan! Zażądał, by natychmiast sprowadzono przed jego oblicze obydwu oszustów, ale ci zginęli bez śladu. Można by sądzić, że pochłonęła ich ziemia. Przypuszczalnie szyją gdzieś szaty dla ludzi, którzy sobie pozwalają wmówić, że można zobaczyć coś, co nie istnieje. Mała księżniczka łąk Był sobie raz król, który miał dwunastu synów. Pewnego dnia postanowił wysłać ich w świat, aby poszukali sobie narzeczonych. Na odchodnym rzekł im: — Pamiętajcie tylko, że wymagam, by panny, które mi przyprowadzicie, potrafiły prząść, tkać i uszyć koszulę w jedną noc! Bracia wyruszyli w drogę. Postanowili jednak nie zabierać z sobą najmłodszego, którego przezywali Ciapą, by nie sprawiał im kłopotu. W dodatku podrwiwali z niego: — Jeszcześmy nie oszaleli! Szukać narzeczonej dla takiego głuptasa! Nieszczęsny królewicz Ciapa poszedł więc w przeciwną stronę, siadł sobie na skraju łąki i począł płakać. A obok rosła kępa stokrotek. Wtem spośród listków wyłoniła się mała osóbka, bielutka i milutka, tak drobna, że ledwie ją było widać. 78 — Nie trap się, królewiczu, zaprowadzę cię do naszej księżniczki łąk. Może ona potrafi ci dopomóc. Młodzieniec poszedł za nią i niebawem ujrzał w trawie łupinę orzecha, całą pozłacaną. Siedziała w niej osóbka bielutka i milutka, a przy tym olśniewającej urody. Zapytała królewicza o powód jego smutku i jęła natychmiast go pocieszać: — Nie przejmuj się niczym! Do jutra uszyję ci koszulę, której wszyscy ci pozazdroszczą. taka sama jak inne dziewczęta, tyle, że znacznie piękniejsza! Stary król wprost nie mógł od niej oczu oderwać i natychmiast odstąpił swój tron najmłodszemu synowi. Czyż mógłby postąpić inaczej? Pozostali bracia przyprowadzili mu same brzyda-ctwa, aż wstyd o nich wspominać. Umorusane, rozczochrane, czarniawe — istne wiedźmy! Lepiły się do swych oblubieńców natrętnie jak muchy, aż ci pouciekali i słuch o nich zaginął. I tak się stało. Tyle tylko, że koszula była rozmiarów maciupeńkiej księżniczki łąk. Królowi jednak się spodobała. Polecił więc synowi: — Przyprowadź tę swoją księżniczkę łąk, abyśmy wam mogli wyprawić wesele! Wrócił tedy młodzieniec po malusieńką pannę i chciał ją posadzić przed sobą na siodle, lecz księżniczka postanowiła podróżować we własnej karecie; wsiadła do srebrnej łyżki, którą ciągnęły dwie białe myszy w złocistej uprzęży. Kiedy jednak mieli przeprawić się przez strumień, koń Ciapy zarżał, myszki się przestraszyły i cały zaprząg wpadł do wody. Już zrozpaczony królewicz zaczął opłakiwać swoją narzeczoną, kiedy z toni wyłonił się Duch Wód wraz z księżniczką. Ale cóż za cud! Nie była maleńka, była Kto daje i odbiera... Była sobie raz pewna dziewczynka. Dziewczynka ta znalazła arbuza. Przyniosła go matce. Matka jadła właśnie suchy placek. Dziewczynka skrzywiła się i rzekła: — Czemu nie poprosiłaś mnie, mamo, o tego słodkiego arbuza? Czyżbyś sądziła, że jestem skąpa? Matka bardzo grzecznie poprosiła ją o arbuza, a że był smaczny, zjadła cały. Po chwili dziewczynka wróciła do matki i powiedziała: — Mamo, zwróć mi arbuza, którego ci podarowałam. Chcę go mieć na powrót! Matka wyjaśniła jej, co się stało z arbuzem, a dziewczynka zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć i płakać. Zawodziła przez łzy: — Jakżeś mogła zjeść tego arbuza, przecież to ja go znalazłam! Na pociechę matka ofiarowała jej igłę. Dziewczynka powędrowała do ojca, który w cieniu drzewa kościaną igłą cerował rzemień. Z niezadowoloną miną zagadnęła go: — Czemu się męczysz, tato, z tą głupią kością, zamiast wziąć ode mnie igłę? Czyżbyś sądził, że jestem skąpa? Ojciec bardzo grzecznie poprosił ją o igłę i zabrał się do szycia z takim zapałem, że igła się złamała. A wtedy właśnie dziewczynka zjawiła się na nowo i zażądała: — Tato, oddaj mi szybko igłę, którą dostałam od mamy w zamian za arbuza, którego znalazłam! Wówczas ojciec wytłumaczył jej, że igła się złamała, dziewczynka zaś poczęła zawodzić, krzyczeć i wrzeszczeć. Na pociechę ojciec podarował jej śliczny nóż z metalowym ostrzem. Dziewczynka poszła do lasu i spotkała tam swoich braci. Chcąc się dobrać do miodu, usiłowali przy pomocy kawałka krzemienia odciąć gniazdo pszczół od gałęzi. Dziewczynka rzekła im z goryczą: — Czemu nie poprosicie mnie o nóż z metalowym ostrzem? Czyżbyście sądzili, że jestem skąpa? Bracia bardzo grzecznie poprosili o nóż z metalowym ostrzem i zabrali się na nowo do pracy, wkrótce jednak trafili ostrzem na sęk i nóż się złamał. A wtedy właśnie dziewczynka powiedziała: — Zwróćcie mi natychmiast nóż, który dostałam od ojca, któremu dałam igłę, którą otrzymałam od matki, której podarowałam arbuza, którego znalazłam! Bracia wytłumaczyli jej, że nóż się złamał, dziewczynka zaś poczęła mazać się i krzyczeć. Dla świętego spokoju bracia ofiarowali jej plaster miodu. Dziewczynka poszła sobie dalej i spotkała starą kobietę, która jadła suchą kromkę chleba. — Czemu, babciu, jesz ten suchy chleb? Czemu nie poprosisz mnie o miód? Czyżbyś sądziła, że jestem skąpa? Stara kobieta bardzo grzecznie poprosiła ją o miód. Skosztowała go, uznała, że jest pyszny i cały zjadła. A na to dziewczynka: — Szybko, szybko oddaj mi babciu miód, który dostałam od braci, którym dałam nóż, który miałam od ojca, któremu ofiarowałam igłę, którą otrzymałam 80 od matki, której podarowałam arbuza, którego znalazłam! Kiedy stara kobieta oznajmiła jej, że wszystko zjadła, niedobra dziewczynka zalała się łzami i zaczęła straszliwie zawodzić. Na pociechę stara kobieta dała jej śliczne pióro bażancie. Dziewczynka podarowała pióro jakimś dzieciom, ażeby nie sądziły, że jest skąpa. Kiedy dzieci pióro zgubiły, zła dziewczynka zażądała swego pióra natychmiast, ale to natychmiast! Nie chcąc słuchać jej krzyków, dzieci dały jej miskę mleka. Dziewczynka wzięła mleko. Po drodze spotkała kota, który obgryzał wyschłą kość. Z obrażoną miną zapytała: — Czemu nie poprosisz mnie o miskę mleka? Boisz się, że ci odmówię? Wówczas kot bardzo grzecznie poprosił ją o mleko i wychłeptał je z przyjemnością. Dziewczynka jednak zawróciła z drogi: — Szybko, szybko kocie, zwróć mi mleko, które otrzymałam od dzieci, którym ofiarowałam pióro bażancie, które dostałam od starej kobiety, którą/; poczęstowałam miodem, który dali mi bracia, któryrrjij ofiarowałam nóż, który otrzymałam od ojca, któremia.. dałam igłę, którą miałam od matki, której podarowałam arbuza, którego znalazłam! A kiedy kot jej oznajmił, że wypił całe mleko, dziewczynka wpadła w złość i zażądała czegoś w zamian. Lecz kot niczego jej nie dał, zjeżył tylko futerko na grzbiecie i uciekł. Dziewczynka pobiegła za nim. Kot wskoczył w zarośla — dziewczynka wskoczyła w zarośla! Kot wskoczył w błoto — dziewczynka wskoczyła w błoto! Kot wdrapał się na drzewo — dziewczynka wdrapała się na drzewo! Kot zeskoczył z drzewa — ale co takiego? Czemu dziewczynka nie zeskoczyła za nim? Drzewo było tak wysokie, że zakręciło jej się w głowie i nie odważyła się zeskoczyć. Została więc na gałęzie i siedzi tam po dziś dzień błagając o pomoc i zalewając się łzami. Ale ponieważ była złośliwa, nikt nigdy nie zechciał jej pomóc. Jak myślicie, ile czasu jeszcze zostanie na drzewie? Zapytajcie o to sprytnego kota, może on potrafi was objaśnić! 81 Kryształowe siostry Dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, gdy ziemia pogrążona była jeszcze w letargu, a cały wszechświat wykluwał się dopiero, każdego wieczoru zasiadał w grocie swojej przy ognisku Nartu-władca snów. I czuwał nieodmiennie, od zmierzchu do świtu, ażeby o właściwej porze obudzić Yhi, królową-słońce, która spała na posłaniu pod płaszczem złocistych snów. Kiedy, już noc dobiegała końca, Nartu odpędzał od niej sny, rozchylał jej powieki i mówił: — Czas na twój obchód od widnokręgu po widnokrąg; rozdawaj ciepło i blask! Wówczas Yhi, królowa-słońce, skręcała w węzeł złociste swe włosy i wzbijała się ku niebu. U samego zarania najdawniejszych czasów Nartu-władca snów obudził z letargu królową-słońce, a wówczas z blasku jej narodziło się dwu braci. Byli nierozłączni: nie rozstawali się nigdy. Gdy podrośli, chodzili razem na łowy, coraz to dalej i dalej od swych rodzinnych stron. Czas płynął, z chłopców przemienili się w młodzieńców, a mimo to wszyscy członkowie plemienia przezywali ich nadal Berai-Berai, co oznacza „dzieci". Pewnego razu, jak zwykle polując we dwóch, rzucili się w pościg za brunatnym kangurem. Przebyli niemały kawał drogi podążając tropem zwierza, gdy nagle zerwał się silny wiatr i zatarł za nimi ślady. Kiedy Yhi, królowa-słońce, powracała już na ziemię, którą Nartu spowijał w ciemności, obaj młodzieńcy wciąż jeszcze szukali nadaremnie powrotnej drogi. Wtem na wierzchołku jakiegoś pagórka spotrzegli migocące światło. Brat rzekł do brata: prześpijmy się tam, n, królowa-słońce nie wskrzesi dnia. Wdrapali się więc na pagórek i podeszli do obozowiska, gdzie ujrzeli siedem młodych dziewcząt. Każda do pasa okryta była płaszczem błyszczących włosów, ciała ich migotały niby gwiazdy pod warstwą szronu i lodowych igiełek. Siedziały wokół ogniska, Ogarnęła bowiem młodzieńców nieodparta ochota, by iść w ślad za kryształowymi siostrami, napawać się blaskiem ich lśniących długich włosów. Zasnęli, a Nartu zesłał im sen o owych pięknych młodych dziewczynach, sen tak długi i głęboki, że gdy otworzyli oczy, Yhi, królowa-słońce, była już wysoko na niebie, a Maya-Mayi daleko. Bracia ruszyli w ślad ale bił od nich blask silniejszy aniżeli od najgorętszych płomieni. Młodzieńcy rzekli cichym i nieśmiałym głosem: — Jesteśmy Berai-Berai, co oznacza „dzieci". A kim wy jesteście? Dziewczęta, spłoszone, chciały się poderwać do ucieczki, lecz obezwładnił je strach. Odparły: — Jesteśmy Maya-Mayi, kryształowe siostry; nie zróbcie nam krzywdy! Nasz ojciec i matka mieszkają daleko stąd, na wysokiej górze, skąd nie ma powrotu. Same polujemy na zwierzynę i unikamy ludzi. Jeśli macie ochotę, możecie się ogrzać przy ogniu, zjeść resztki naszej wieczerzy oraz odpocząć na skórze oposa, któregośmy zabiły. Musicie jednak przyrzec, że gdy tylko Yhi, królowa-słońce, wzbije się na nieboskłon, drogi nasze się rozejdą. Zasmucili się bracia i choć usta ich wyrzekły „tak", serca cichusieńko wyszeptały „nie". za nimi, kiedy zaś czasem ślad ten zanikł, prowadziła ich łuna lśniąca stale nad głowami kryształowych sióstr. Wędrowali po ścieżkach, których nigdy nie tknęła stopa ludzka, rozpalali ogniska w miejscach, skąd mogli dostrzec ognisko dziewcząt. Kiedy, Yhi, królowa-słońce, powracała do groty, władcy snów, Berai-Berai podchodzili do obozowiska uśpionych dziewcząt i składali im dary. Czasem były to placki z delikatnych ziół, czasem kamienie rzadkiej barwy albo też muszelki wyłowione z przejrzystej toni. Dziewczęta jednak nigdy nie zawracały z raz obranej drogi. Berai-Berai wędrowali ścieżkami, których nie tknęła stopa ludzka, aż napotkali raz starca zajętego wykurzaniem pszczół z gniazda. Był bez oczu, a w miejsce czoła miał siekierę. Powiedział im: — Należę do rasy ludzi-którzy-widzą-nosem. Przerazili się, ażeby więc ich uspokoić, starzec 83 podarował im kawał wydrążonej kory pełen złocistego miodu. Młodzieńcy ruszyli dalej, w ślad za kryształowymi siostrami, które nigdy nie zawracały z raz obranej drogi. Rankiem dziewczęta znalazły w obozie przepyszny miód. Ścieżkami, których nie tknęła stopa ludzka, bracia dotarli do zwartej gęstwiny leśnej. Lecz kiedy zabrali się do obłamywania gałęzi, drzewa poczęły zawodzić, krzyczeć i wreszcie puściły się w pogoń za nimi. Nie były to bowiem prawdziwe drzewa, ale ludzie odziani w korę i listowie, którzy w głębokich dziuplach mieli osadzone oczy. Jeden z nich krzyknął: — Należymy do rasy ludzi-odzianych-w-korę! Uciekli z tego żywego lasu i znaleźli się nad brzegiem błękitnego jeziora. Były w nim ryby. Gdy jednak skończyli rozpalać ognisko, spostrzegli, że jezioro zniknęło, a na jego miejscu rozciąga się spory szmat kamienistego gruntu. — W głowie się to nie mieści — rzekł drugi brat. — Ludzie nie mają oczu, a widzą. Ludzie mają nie skórę, lecz korę drzewną. Jezioro ma wodę, czuję ją jeszcze w żołądku, ale zniknęło, zostawiając nam same ryby. Rano dziewczęta znalazły w obozie upieczone ryby. Następnie bracia ruszyli ich śladem, gdyż Maya-Mayi nigdy nie zawracały z raz obranej drogi. Wtem w obozowisku dziewcząt zjawił się niespodzianie człowiek o-indyczym-sercu, zwany Urrunna. Nie chadzał on ludzkimi ścieżkami, gdyż był wyrządził wiele zła i obawiał się zemsty. Siostry nakarmiły go, napoiły, po czym Urrunna poszedł sobie. Lecz nie oddalił się zbytnio, a tylko śledził z ukrycia, czy która z nich nie oddzieli się na chwilę od reszty. Berai-Berai spostrzegli jego ślady i zrozumieli, że Urrunna czai się jak wąż i wobec dziewcząt ma z pewnością złe zamiary. Toteż rankiem siostry znalazły w obozie głowę węża, którą młodzieńcy podrzucili im, aby je przestrzec. Zlekceważyły jednak owo ostrzeżenie i powędrowały dalej, jak zwykle nie zawracając z raz obranej drogi. Lecz dwie spośród nich pozostały w tyle, by pozbierać z ziemi owoce, a wówczas Urrunna wyskoczył z zarośli i porwał obydwie. Poczęły wzywać pomocy, lecz May-Mayi były już zbyt daleko z przodu, a znów Berai-Berai zbyt daleko z tyłu. Nikt więc wołania ich nie usłyszał. W ten sposób dwie siostry zmuszone były odtąd towarzyszyć Urrunnie. Ten — z obawy, by aureola nad głową dziewcząt nie ściągnęła pozostałych Maya-Mayi z odsieczą — rozpalił ognisko i wrzucił do niego obie swe niewolnice, jednakże ogień zgasł. Urrunna wpadł w złość i rozkazał im naciąć kory z pnia sosny, aby rozpalić następne ognisko. Wtedy uprzedziły go: — Kryształowym siostrom nie wolno tknąć sosnowej kory; jeśli to uczynią, znikną z powierzchni ziemi! Lecz Urrunna pogroził im grubym kijem, a wówczas usłuchały go i wbiły kamienną siekierę głęboko w pień sosny. W tej samej chwili dał się słyszeć straszliwy głos, który wołał: „Birrarl, hohe, Birrarl!" i sosna poczęła rosnąć, równocześnie unosząc ku niebu obie krysz- 84 talowe siostry. Urrunna zamarł z przerażenia. Nagle z krzaków wyskoczyli młodzieńcy. Urrunna zagul-gotal i przeminił się w indora, miał bowiem serce indycze, po czym rozwinął skrzydła i odfrunął. Be-rai-Berai stali jak wryci spoglądając na dziewczęta w konarach drzewa. Kiedy wierzchołek sosny sięgnął nieba, spoza chmur ukazało się pięć pozostałych sióstr. Teraz cała siódemka po raz pierwszy zwróciła twarze w kierunku młodych ludzi i posłała im smutny uśmiech. — I cóż się stanie z naszymi darami, kiedy się obudzi Yhi, królowa-słońce — rzekli młodzieńcy, a w oczach ich rozbłysły kropelki wody. Wtedy stanął przed nimi starzec i rzekł: — Jestem Nartu, władca snów. Po raz pierwszy dostrzegłem smutek w waszych oczach oraz cierpienie w sercu. Pomogę wam udać się w dalszą drogę śladem kryształowych sióstr. Idźcie szlakiem, którym kobieta-słońce zstępuje na ziemię. Będziecie nim podążać przez tyle dni, ile macie palców u rąk, aż dotrzecie do wypalonej promieniami słońca ziemi. Pośrodku znajduje się grota, w której Yhi odpoczywa po trudach wędrówki. Kiedy znajdzie się ona na szczycie nieboskłonu, porwijcie z ciemnych zakamarków dwa ogniste kije, jakie ma zwyczaj porzucać po drodze i uciekajcie w te pędy. Berai-Berai uczynili, co im nakazał. Znaleźli grotę słońca, całą z czerwonego jaspisu. Z głębokiej dziury wystawały dwa kije: bracia porwali je natychmiast i umknęli jakby im ptaki użyczyły skrzydeł. Wówczas z wnętrza góry dobył się grzmot, skały poczęły pękać pod wpływem żaru, źródła zaś wysychać na ich drodze. Następnie buchnął ognisty deszcz i para wyniosła Berai-Berai ku niebu. Tam młodzieńcy na nowo ujrzeli Maya-Mayi, uśmiechnęli się do nich i poczuli, jak ostry ból przeszywa im oczy: to przenikały ich na wylot kryształowe siostry. A kiedy rankiem przebudziła się królowa-słońce, dziewczęta znalazły przepiękny jaspis, wyrwany ze ściany groty. Nartu-władcy snów. Czas płynął. Maya-Mayi i Berai-Berai pozostali już razem i razem są nadal. Biali ludzie sądzą, że to gwiazdy, które zwą Plejadami; my jednak doskonale wiemy, że są to młodzieńcy i dziewczęta. Młodzieńcy tańczą Koroboro, dziewczęta zaś przyśpiewują im do tańca. 85 Jak to chytrus chytrusa przechytrzył Któż by nie znał Nasreddina, tego króla kawalarzy! Opowiadano o jego wyczynach w Królestwie Słońca, a także dalej, w Krainie Śniegów i w Imperium Nocy. Nawet milczące ryby komentowały na migi rozliczne jego przygody i nawet kwiaty zapachem swym przekazywały sobie o nim opowieści. A dowcipniś był z niego nie lada, zamiast pogrążać się w smutku, jak czynią to inni ludzie, wolał łamać sobie głowę, jaki by tu figiel komu spłatać. Tylko posłuchajcie! Oto pewnego dnia pożyczył on od sąsiada filiżankę, starą, okrągłą, pstrokatą filiżankę, istne cacuszko! Kiedy nazajutrz zwrócił ją właścicielowi, wewnątrz znajdowała się druga, mniejsza, ale identyczna: okrągła, kolorowa, istne cacuszko! — Popatrz-no, sąsiedzie — rzekł Nasreddin, udając zdziwienie — twoja filiżanka nocą w moim domu urodziła dzidziusia! Sąsiad, stary chytrus, pomyślał sobie w duchu, że Nasreddin chce go nabrać, jednak niczego po sobie nie pokazał. Podziękował grzecznie młodemu człowiekowi i zadowolony zabrał filiżankę z dzidziusiem. Uśmiechał się przy tym pod wąsem i był przekonany, że Nasreddina przechytrzył. W jakiś czas potem nawiązał do tego wydarzenia, mówiąc doń przymilnie: — Myślę, przyjacielu, że mocny jesteś w czarodziejskich sztuczkach. Potrzebuję drugiej małej filiżanki, ale moja stara nie może już mieć dzieci. Weź tę filiżankę do siebie, może tobie uda się namówić ją na jeszcze jednego dzidziusia! Stary lis sądził, że Nasreddin ofiaruje mu następną filiżankę, chcąc się pochwalić znajomością czarodziejskich sztuczek. Młodzieniec chętnie się zgodził, lecz choć dni mijały, do sąsiada się nie zgłaszał. Wreszcie ten, zniecierpliwiony, sam poszedł zapytać: — A co z moją filiżanką? Nie spodziewa się przypadkiem dzidziusia? — Drogi sąsiedzie — rzekł mu tamten — postaraj się mężnie znieść smutną wiadomość. Otóż twoja stara filiżanka zmarła mi na rękach, właśnie ją wczoraj pochowaliśmy. Na pociechę jednak dodam, że śmierć miała spokojną, ani trochę nie cierpiała. Po prostu kichnęła... i było po wszystkim! — Masz mnie chyba za durnia! Nie wmawiaj mi głupstw! — zawołał sąsiad. — Czy kto kiedy słyszał, by filiżanki umierały! Nasreddin zrobił obrażoną minę: — Spokojnie, sąsiedzie, spokojnie! Skoro filiżanka może mieć dzidziusia, dlaczegóż nie miałaby umrzeć! Ale stary chytrus nie uznał słuszności owych argumentów i zaprosił wszystkich znajomych do herbaciarni, ażeby wspólnie tę kwestię rozstrzygnąć. 86 Gdy obaj przeciwnicy wyłuszczyli sprawę, całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Na koniec uznano, że filiżanka należy się Nasreddinowi, przy czym najstarszy z towarzystwa dodał: — Skoro filiżanka może mieć dzidziusia, to czemu ten dureń tak głośno wrzeszczy, że nie może umrzeć! — Słusznie — poparła go reszta, popijając ze smakiem herbatę. W jakiś czas później Nasreddin i jego sąsiad ponownie spotkali się w herbaciarni, a wówczas Nasreddin rzekł do starego: — Posłuchaj, przyjacielu, czemu żywisz do mnie urazę, pogódźmy się! Chcesz, to pójdziemy o zakład, jeśli uda ci się napić wody z naszej rzeki, oddam ci filiżankę, jeśli nie — ty oddasz mi małą, która przecież należy do mnie. — To bardzo proste — pomyślał sąsiad. — Ależ dureń z tego Nasreddina! Przyjął więc bez wahania zakład, wprost nie wyobrażając sobie przegranej. Udali się we dwóch nad pobliską rzekę i już stary chytrus pochylał się nad wodą, gdy młodzian powiedział: — Poczekaj-no trochę, ty szczwany lisie! Najprzód chodźmy po świadków. Gotów jesteś nie napić się wcale, a potem oświadczyć w herbaciarni, że piłeś! Tamtem, naiwny, nie dostrzegł podstępu i wraz z Nasreddinem poszedł do herbaciarni. — No co, sąsiedzie — zawołali świadkowie — napiłeś się wody z rzeki? Stary chytrus pojął z miejsca, że go wywiedziono w pole i że zakład przegrał. Chcąc nie chcąc, musiał zwrócić figlażowi małą filiżankę. I dziś jeszcze pijąc z niej herbatę, Nasreddin śmieje się na to wspomnienie, po czym zabiera się do obmyślania nowego kawału. 87 Cudowna Daleko, bardzo daleko, gdzieś w głębi Afryki, żył sobie niegdyś potężny czarnoksiężnik. Miał on niezwykły pierścień. Ilekroć zdarzyło mu się przekręcić go trzykrotnie na palcu, w chmurze dymu stawał przed nim ogromny dżin, kłaniał się głęboko i mówił: — Otom niewolnik tego pierścienia, panie. Spełnię każde twoje życzenie! I w mgnieniu oka dżin spełniał każde żądanie czarodzieja, jakie by ono nie było. Pewnego dnia stary czarnoksiężnik zapytał dżina, kim jest najpotężniejsza istota na świecie. Ten odparł: — W dalekiej krainie, u wschodu słońca, znajduje się pod ziemią czarodziejski ogród. W ogrodzie tym stale pali się bardzo stara lampa. Kto tylko potrze ręką szkiełko tej lampy, wywoła z krainy duchów mojego brata, niewolnika lampy, który odtąd będzie wiernie mu służył. A brat mój, panie, jest najpotężniejszym z duchów. Lecz napisane jest w gwiazdach, że jedynym człowiekiem władnym wejść bezpiecznie do czarodziejskiego ogrodu jest niejaki Aladyn, syn Mustafy, ubogi młodzieniec, który mieszka wraz z matką w owej dalekiej krainie. Gdyby znał on tę tajemnicę i zdobył lampę, miałby władzę nieograniczoną. Ażeby jednak móc się udać do podziemnego ogrodu, musi mieć na palcu twój cudowny pierścień, dla ochrony przed złymi mocami. Wysłuchawszy dżina, czarnoksiężnik polecił mu, by przeniósł go natychmiast do miasta w owej dalekiej 88 wschodniej krainie, gdzie mieszka Aladyn. Przybywszy na miejsce, udał się bezzwłocznie do matki młodzieńca i oświadczył: — Jestem bratem twego nieboszczyka męża. Podróżując po świecie dowiedziałem się, że biedny mój brat nie żyje. Przybywam chcąc ci dopomóc, jak przystało bliskiemu krewnemu. Oddaj mi Alladyna na służbę, a zapewnię mu godziwy los. Wdowa zdziwiła się, nigdy bowiem nie słyszała, by mąż jej miał brata, lecz czarodziej nakupił matce oraz synowi moc pięknych szat i rozwiał w ten sposób wszelkie ich wątpliwości. Przykazała więc chłopcu, by towarzyszył stryjowi w dalekich podróżach, toteż Aladyn wraz z czarnoksiężnikiem wyruszyli w świat. Podstępny staruch myślał o jednym: jak wejść w posiadanie cudownej lampy, zatem natychmiast udali się obaj w miejsce wskazane mu przez niewolnika pierścienia. Gdy się znaleźli u podnóża ogromnych czarnych gór, czarownik uczynił w powietrzu parę dziwnych znaków i nagle rozległ się potężny grzmot, a oczom ich ukazała się wielka skała otoczona stalowym ogrodzeniem. Przerażony Aladyn dotknął ogrodzenia, ono zaś rozwarło się, odsłaniając wylot sekretnych schodów wiodących pod ziemię. Wówczas czarownik rozkazał młodzieńcowi: — Zejdź tędy, chłopcze i przynieś mi lampę, która pali się w czarodziejskim ogrodzie. Ale nie ruszaj niczego innego, jeśli ci życie miłe. I weź z sobą mój pierścień — będzie cię chronił przed złymi mocami. Aladyn, aczkolwiek ledwie żywy ze strachu, usłuchał. Zszedł po schodach, minął trzy wielkie komnaty pełne nieopisanych bogactw i dotarł do podziemnego ogrodu. Rosły tam drzewa i krzewy całe ze złota, obwieszone owocami z drogocennych kamieni. Spod listowia winorośli zwieszały się kiście pereł. Na trawnikach pełno było orzechów w diamentowych łupinach. Chłopak nie oparł się pokusie i mimo zakazu czarnoksiężnika wsunął pod koszulę pełną garść owych cudów. Wreszcie we wnęce pod murem spostrzegł starą pokrzywioną lampę z migocącym płomieniem. Wziął ją i zawrócił do stryja. Przybywszy na górę nie mógł jakoś pokonać ostatniego stopnia, poprosił więc starca, by mu pomógł wydostać się na powierzchnię. — Podaj mi wprzód lampę — odparł czarnoksiężnik, który zamierzał porzucić Aladyna w podziemiu, gdy już mieć ją będzie w ręku. Jednak przytomny młodzieniec nie usłuchał, choć starzec chytrze mamił go obietnicami, następnie zaś, zniecierpliwiony, uciekł się do pogróżek. Wreszcie czarnoksiężnik wpadł w złość i z hukiem zawarł wejście do jaskini, po 89 piąć już nędzy, dżin bowiem zaopatrywał ich we wszystko, co było im potrzebne. Aladyn zaś nigdy nie posługiwał się lampą dla celów niegodnych. Pewnego dnia piękna córka sułtana postanowiła się wybrać na przechadzkę po mieście. Monarcha wydał rozkaz, by nikt się nie poważył spojrzeć na oblicze królewny, gdyż byłaby to zniewaga dla jej urody. Jednak Aladyn, ukryty w oknie za firanką, nie usłuchał polecenia. A w tej właśnie chwili wiatr uniósł w górę woalkę królewny, odsłaniając jej prześliczną twarzyczkę. Poruszony tym widokiem do głębi, młodzieniec pomyślał: — Oto moja przyszła żona! Włożył do srebrnej szkatułki owoce z drogocennych kamieni, które był wykradł z zaczarowanego ¦'--Vi -ni- przemieniwszy się w czarną chmurę pomknął na powrót do Afryki. Nieszczęsny Aladyn przysiadł na stopniach wiodących do podziemia i zalał się łzami. Łzy spływały po jego twarzy, padały na lampę, mimowoli więc młodzieniec otarł szkło dłonią. Rozległ się wówczas grzmot, zajaśniała błyskawica i przed wystraszonym Aladynem stanął odrażający dżin. Dżin ten skłonił się niziutko i rzekł: — Jestem niewolnikiem lampy, czcigodny panie. Rozkazuj, a spełnię każde twe życzenie! Gdy tylko młodzian ochłonął ze zdumienia, polecił duchowi, by przeniósł go do domu i życzenie jego zostało spełnione w mgnieniu oka. Z jakąż radością uszczęśliwiona matka wysłuchała opowieści Aladyna o jego przygodach! Żyli odtąd szczęśliwie, nie cier- ogrodu, po czym zwrócił się z prośbą do swej matki, by zaniosła je stułtanowi oraz poprosiła o rękę jego córki. Na próżno przerażona kobieta starała się odwieść go od tego zamiaru, pozostał nieugięty! Ujrzawszy owe skarby, monarcha aż pobladł, każdy bowiem z drogocennych kamieni wart był wszystkich bogactw, które posiadał. Zaprosił więc Aladyna na dwór. Wówczas Aladyn rozkazał swojemu dżinowi, by wyczarował cały orszak niewolników objuczonych złotem i kosztownościami i na czele tego orszaku udał się do sułtana. Na widok urody i bogactwa owego nieznanego księcia, władca i jego córka osłupieli, księżniczka zaś skwapliwie zgodziła się przyjąć oświadczyny. Jednak wielki wezyr, zawistnik, który z dawien dawna pragnął poślubić uroczą księżniczkę, poradził swemu 90 panu, by ten nie wyrażał zgody na ślub, póki Aladyn nie wybuduje dla przyszłej żony pałacu ze złota i diamentów. Słysząc to żądanie Aladyn uśmiechnął się tylko, wezwał dżina i polecił mu wypełnić wolę sułtana. Ledwie wydał dyspozycję, pośrodku ogrodu wyrósł pałac cały jarzący się w promieniach słońca blaskiem drogocennych kamieni. Wówczas, nie namyślając się dłużej, monarcha oddał swą córkę uszczęśliwionemu Aladynowi. Byliby żyli bez przeszkód długo i szczęśliwie... Jednak czarnoksiężnika doszła wiadomość o tym, że dzięki cudownej lampie Aladyn zdołał wydostać się z podziemia, że został zięciem i przyszłym dziedzicem potężnego sułtana. Nie tracąc więc ani chwili, pod postacią czarnej chmury pofrunął do owego wschodniego królestwa. W drodze zaś rozmyślał, w jaki sposób wejść w posiadanie cudownej lampy. Pewnego dnia, gdy Aladyn wyruszył na łowy, czarodziej rozstawił stragan przepięknych lamp na placu przed pałacem, pod samym oknem komnaty córki sułtana i zaczął wołać: — Zamienię swoje złote lampy na stare mosiężne! Żona Aladyna usłyszała to wołanie i przypomniała sobie o starej mosiężnej lampie, która wisiała pod sufitem w jednej z komnat. Posłała więc sługę do nierozważnego starca, aby ta zamieniła ją na lampę ze złota. Biedna naiwna kobieta! Ledwie czarownik wszedł w posiadanie lampy Aladyna, uśmiechnął się złowieszczo i polecił dżinowi przenieść pałac wraz z nieszczęsną księżniczką do swych dalekich afrykańskich posiadłości i tak w jednej chwili pałac ów zniknął z oczu mieszkańców miasta. Kiedy sułtan dowiedział się o nieszczęściu, jakie go spotkało, kazał uwięzić Aladyna, przekonany, że to on właśnie jest sprawcą okrutnych czarów. Oświadczył mu przy tym: — O ile w ciągu trzech dni nie zwrócisz mi córki, każę obciąć ci głowę! •i- 91 Cóż mógł uczynić bezsilny Aladyn? Pełen żalu gorzko się rozpłakał, bezmyślnie obracając na palcu pierścień, który niegdyś powierzył mu czarownik. Wówczas w chmurze dymu stanął przed nim odrażający dżin: — Otom niewolnik tego pierścienia, panie. Spełnię każde twoje życzenie! Ucieszony Aladyn chciał sprowadzić na miejsce pałac wraz ze swą żoną; dżin jednak wyjaśnił mu, że to przekracza jego możliwości i że podobnego wyczynu dokonać może jedynie brat jego, niewolnik lampy, którą chytry czarownik wyłudził od córki sułtana. Następnie rzekł Aladynowi: — Mogę cię, panie, przenieść do kraju czarownika. Tam postarasz się odzyskać cudowną lampę, którą wróg twój stale nosi na piersi. I w jednej chwili dżin przeniósł Aladyna do Afryki. Ten wdarł się do pałacu czarodzieja, a ujrzawszy go królewna omal nie umarła ze szczęścia. On jednak powiedział do niej: — Przyrzeknij czarnoksiężnikowi, że go poślubisz, jeśli wychyli puchar wina w toaście za twoje zdrowie. Najprzód jednak wsyp do środka tego czarodziejskiego proszku, który dostałem od mojego dżina. Królewna wypełniła polecenie swego męża i gdy staruch przybył do komnaty, poczęstowała go zatrutym winem. W jednej chwili padł martwy u jej stóp i zniknął już na zawsze w chmurze dymu. W miejscu, gdzie leżał, pozostała tylko stara mosiężna lampa. Nie tracąc ani chwili, Aladyn potarł dłonią jej szkło i rozkazał niewolnikowi lampy, by wraz z małżonką oraz pałacem przeniósł go do kraju sułtana. ...I nie umarli, żyją tam do dzisiaj w szczęściu! Diadem z kropelek rosy Dawno, dawno temu panował w dalekiej krainie potężny cesarz, który miał córkę niezwykłej piękności. Nawet w innych krajach wysławiano urodę księżniczki, choć szeptano także o jej próżności i bezmiernej pysze. Szaty utkane miała zawsze z najdelikatniejszych materii, haftowane złotymi nićmi, przetykane perłami i drogocennymi kamieniami, zdobne w promienie zachodzącego słońca oraz w białe chmury na tle lazurowego nieba. Złotnicy z całego świata składali najcenniejsze klejnoty u jej stóp, nieszczęśni zaś rybacy zmuszeni byli nurkować w przepastne morskie głębiny poszukując największych i najczystszych pereł. Nic jednak nie robiło wrażenia na księżniczce, nic nie znaczyły dla niej wszystkie te cudowności. Natomiast zazdrościła piękna kwiatom; cierpiała, że blaskiem nie dorównuje gwiazdom i marzyła, by połyskiwać jak ogień. Pewnej nocy, gdy dręczona bezsennością obmyślała kolejne stroje, wstała nagle z łóżka i wyszła boso do cesarskich ogrodów. W tej właśnie chwili — bo to było przed samym świtem — zza horyzontu wyjrzało słońce, a jego promienie oświetliły kropelki rosy na źdźbłach trawy, liściach i kwiatach. Zdawać by się mogło, że leżą przed nią wszystkie skarby świata! Ziemia jaśniała takim blaskiem, iż się księżniczce zakręciło w głowie. Nawet ptaki zamilkły na chwilę z zachwytu, po czym podjęły swój koncert na nowo, jakby chciały głosić chwałę najniezwyklejszego piękna, które przyroda jest w stanie objawić. — Cóż to za cuda! — westchnęła księżniczka. Następnie pobiegła do cesarza i poczęła gorąco go prosić: — Ojcze, muszę mieć diadem z kropelek rosy, w przeciwnym razie umrę! Stary monarcha nie potrafił się oprzeć żadnemu z kaprysów córki. Wezwał do siebie zewsząd złotników i polecił im spełnić życzenie księżniczki. Gdyby do następnego ranka nie dostarczyli diademu, 92 czekać miał ich topór. Nieszczęśni opuścili pałac pogrążeni w najgłębszej rozpaczy. Pożegnali się z najbliższymi i sposobili na śmierć. Nie jest bowiem w mocy zwykłych ludzi wykonać podobny klejnot! I następnej nocy całe miasto rozbrzmiewało płaczem. Kiedy wstał dzień, złotnicy powlekli się smutno do pałacu. — Czy przynosicie mi diadem z kropelek rosy? — wrzasnął cesarz. — Litości, Naj j aśniej szy Panie — zawołali jubilerzy. — Nie jesteśmy w stanie tego uczynić! Księżniczka wpadła w złość i cesarz miał właśnie wydać złotników w ręce kata, gdy niespodzianie w drzwiach stanął jakiś nieznajomy starzec. Nikt nie widział go wchodzącego do pałacu, on zaś trzęsącym się głosem powiedział: — Spełnię życzenie twojej córki, Cesarzu. Niechaj sama pozbiera krople rosy — te największe i najbardziej błyszczące — a ja stworzę z nich klejnot, o jakim marzy. / Pełna nadziei księżniczka pobiegła do ogrodu, aby zebrać największe i najbardziej błyszczące krople porannej rosy, lecz kiedy tylko ich dotykała, znikały jak znika płomień w podmuchu wiatru. Nie chcąc się przyznać do porażki, uwijała się biegając we wszystkie strony, pochylała nad każdym listkiem i każdym źdźbłem trawy, ale na próżno: w ręku nie zostawało jej nic. — Pospieszże się księżniczko, abym mógł przystąpić do roboty. Jeśli przyniesiesz mi pełną garść kropli rosy, zrobię ci z nich diadem, jakiego nie mają królowe niebios. — Nie mogę, czcigodny starcze, pozbierać kropli rosy, znikają gdy tylko dotknę ich ręką — jęknęła dziewczyna. Wówczas starzec przestał się uśmiechać i rzekł do niej surowo: — Wracaj więc do pałacu i powiedz ojcu, by oddał cię w ręce kata razem ze złotnikami. Nie potrafiłaś dokonać tego, czego pod karą śmierci wymagałaś od innych! Zdjęta wstydem księżniczka jęła się rumienić, w miarę zaś, jak twarz jej stawała się coraz to bardziej czerwona, starzec rozpływał się w promieniach słońca. — Już nie chcę tego diademu z kropelek rosy! — wykrzyknęła. Ależ ja byłam głupia! Wówczas starzec uśmiechnął się ponownie, pogłaskał dziewczynę po głowie i zniknął na dobre. A zarozumiała księżniczka? Przestała być zarozumiała. Próżność jej zniknęła wraz z poranną rosą. 93 Porwana narzeczona Dawno, dawno temu żył sobie na niewielkiej wysepce młody, myśliwy, który nade wszystko lubił słuchać śpiewu ptaków. Pewnego razu ściął on drzewo, wydrążył pień nadając mu kształt łodzi, po czym załadował do niej sidła na ptaki i wypłynął na morze, w kierunku ptasiej wyspy. Wiosłował przez wiele dni i nocy, aż wreszcie usłyszał głośne ćwierkanie i zrozumiał, że przybył do celu. Wysiadł na brzeg, zastawił sidła nad samą wodą, a sam ukrył się za drzewem. Wtem do jego uszu dobiegł jęk. Rozgarnął więc krzaki i ujrzał w sidłach pięknego srebrzystego ptaka. Ptak miał na głowie złoty warkoczyk, na łapce zaś trzcinowy pierścień. — Nie zrób mi krzywdy — poprosił — a nauczę cię mojej pieśni. — Dobrze — odparł młody, myśliwy — lecz nie jest łatwo człowiekowi nauczyć się śpiewać jak ptak i wymaga to czasu. Wobec tego muszę cię zabrać do domu. Młodzieniec posadził sobie ptaka na ramieniu, wsiadł do łódki i skierował ją ku swojej wyspie. Gdy tak płynęli, srebrzysty ptak powiedział: — Zsuń mi pierścień z palca, trochę mnie uwiera! Ledwie chłopak spełnił życzenie ptaka, gdy ten przemienił się w piękną srebrzystą dziewczynę. — Kim jesteś? — zawołał myśliwy. — Wyglądasz jak księżycowa wróżka! Dziewczyna odparła z uśmiechem: — Możesz mnie tak nazywać, to ładnie brzmi. Jestem córką króla ptaków z ptasiej wyspy. Przepowiednia głosi, że ten, kto zdejmie mi z palca trzcinowy pierścień, zostanie moim mężem. 94 — Nazywam się Manimporok — odparł młodzieniec. — To ja zdjąłem ci z palca trzcinowy pierścień, ja zatem pojmę cię za żonę. — Manimporok — zaświergotała ze śmiechem dziewczyna — nie jest zbyt ładnym imieniem. Będę cię nazywała Trzcinowym Pierścieniem. Manimporok zgodził się i zaprowadził dziewczynę do chatki swoich rodziców. Następnie załadował do łodzi moc prezentów i udał się do króla ptasiej wyspy, by złożyć okup za jego córkę. Po drodze spotkał Mololewę, kowala z sąsiedniej wyspy. Łódź jego z trudem utrzymywała się na wodzie, tak była pełna cennych przedmiotów. — Dokąd płyniesz, kowalu? — zapytał go Ma-nimporok-Trzcinowy Pierścień. Kowal odpowiedział, że płynie do króla ptaków na ptasiej wyspie, ażeby poprosić go o rękę królewny. — Wracaj do swojej kuźni? — zawołał wówczas Trzcinowy Pierścień. — Córka króla ptaków jest już moją żoną. Mieszka w chatce moich rodziców. Kowal jednak nie zawrócił z drogi. Obydwaj wysiedli ze swoich łodzi, złożyli dary u stóp drzewa, na którym siedział król ptaków i kowal poprosił władcę, aby wybrał jednego z nich. — Córka moja należy do tego, który zdjął z jej palca trzcinowy pierścień — zaświergotał król. Słysząc te słowa kowal wpadł w złość i poprzysiągł okrutną zemstę Trzcinowemu Pierścieniowi oraz jego narzeczonej. Manimporok przeraził się nie na żarty. Nie było w tym nic dziwnego, wszyscy bowiem lękali się Mololewa. Wszyscy też wiedzieli, że zna on czarnoksięskie sztuki, a starsi ludzie szeptali nawet, że zawarł pakt ze złymi duchami puszczy. Nadszedł dzień wielkich łowów. Manimporokowi dopisywało szczęście: upolował dziką świnię i wiele innych zwierząt. Wtem do uszu jego dobiegł z krzaków śpiew ptaka pustyni. Mawiano, że śpiew ten stanowi zapowiedź nieszczęścia. Trzcinowy Pierścień zawołał: — Ptaku wędrowny z kolczastego gniazda, dla kogo śpiewasz? Komu zagraża nieszczęście? Kto stracił drogą istotę? — Na ciebie spoglądam i dla ciebie śpiewam — odpowiedział ptak wzbijając się w powietrze. Manimporoka ogarnął strach, przypomniał sobie bowiem pogróżki kowala Mololewa i pospiesznie wrócił do domu. W chatce zastał wygasłe palenisko oraz matkę we łzach. A 95 — Bieda, synu, bieda — jęknęła. Kowal Mololewo porwał twoją ptasią narzeczoną i wiezie ją na swoją wyspę. Pozabijał wszystkich, którzy usiłowali stawić mu opór. Z pewnością wezwał na pomoc złe duchy dżungli. Słysząc to Trzcinowy Pierścień wykopał korzeń kurkumy, rośliny odrzucającej i w ptasim języku wezwał papugę kakadu, którą był oswoił przed laty. — Braciszku mój, ptaku, zanieś mojej żonie, Księżycowej Wróżce, ten korzeń o właściwościach usypiających. Wróg nasz, kowal, porwał ją na swoją wyspę. Powiedz Księżycowej Wróżce, żonie mojej, aby ów korzeń dała do żucia kowalowi Mololewie. Papuga odfrunęła. Trzcinowy Pierścień wsiadł do swojej łodzi i wyruszył na pomoc Księżycowej Wróżce. Już z daleka ujrzał Mololewa, który walił młotem rozżarzony kawał żelaza, drugą ręką obejmując nieszczęsną księżniczkę, z obawy, by mu nie uciekła. Spod młota sypały się iskry, parząc twarz biednej Księżycowej Wróżki, lecz dziki Mololewo bynajmniej na to nie zważał. Trzcinowy Pierścień ukryty za krzakiem przemówił do żony w języku ptaków, a wysłuchawszy go księżniczka poprosiła kowala: — Czuję nieznośny ból w plecach. Weź do ust i pozuj ten korzeń kukurmy, rośliny uśmierzającej, ktOTą ^rz^mcy&l mi btadsLefc. mó^ kakadu, abym. mogła przyłożyć plaster do bolesnego miejsca. Mololewo spełnił jej prośbę i prawie natychmiast głowa opadła mu na piersi; głośno chrapiąc zwalił się na kowadło. Skorzystała z tego para młodych: wsiedli do swej szybkiej łodzi i odpłynęli. Kiedy się Mololewo obudził, Księżycowej Wróżki nie było. Wówczas dmuchnął w żar tlącego się jeszcze paleniska i zapytał: — Powiedzcie mi, błękitne płomyki, w jaką stronę uciekła moja narzeczona, Księżycowa Wróżka? Z ognia wzbiły się ku górze iskierki i pofrunęły w kierunku, który obrała łódź Trzcinowego Pierścienia. Nie tracąc ani chwili Mololewo chwycił garść c,otqacydv wę%U i cisnął \z do morza. Morze za-skwierczało, zahuczało i z wody wyłoniła się łódź. 96 Mololewo wskoczył do niej i niby wygłodniały rekin puścił się w pogoń za uciekającymi. — Biada nam, biada! — zawołała z płaczem księżniczka na widok oślepiającego blasku, co bił od ognistej łodzi kowala. — Ściga nas okrutny Mololewo! Lecz Manimporok podrzucił w górę swój najpiękniejszy nóż o trzonku inkrustowanym srebrem i składając go w ofierze demonowi wiatru poprosił: — Potężny demonie wiatru, wzmóż nasze tempo! Wówczas zerwała się gwałtowna wichura i łódź uciekinierów poczęła pruć fale z szybkością strzały. Co widząc Mololewo wrzasnął ze wściekłości i podrzucił w górę swą siekierkę o trzonku z drogocennego czerwonego drzewa: — Najszlachetniejsze demony burzy, wysłuchajcie błaganie moje! Ześlijcie huragan, który by dodał skrzydeł mojemu statkowi. Proszę was o to ja, Mololewo, kowal! Zadowolone z ofiary demony burzy spełniły jego prośbę. Kiedy Trzcinowy Pierścień spostrzegł, że Mololewo jest coraz bliżej, poprosił bóstwo gór o pomoc. Bóstwo spuściło z wierzchołka wyspy ogromną skałę i wrzuciło ją do morza, prosto przed łódź kowala. Jednak rozpędzony huraganem statek przesadził skałę i pomykał dalej. — Ratujcie nas, bogowie dżungli! — westchnął w ostatniej chwili Trzcinowy Pierścień. Potężni bogowie dżungli wysłuchali jego błagania, cała dżungla wkroczyła do morza, ażeby odciąć drogę kowalowi. Lecz ten wezwał na pomoc demony puszczy i łódź jego zdołała utorować sobie drogę wśród splątanych lian. W największym przerażeniu Trzcinowy Pierścień zwrócił się o pomoc do boga mórz, ten jednak spał snem głębokim na posłaniu z porostów i nie usłyszał jego wołania. Wówczas niby śpiew jakowegoś ptaka rozległ się głos Księżycowej Wróżki: — Zmiłuj się nad nami, boże mórz, a nauczę cię pieśni, której tak często słuchałeś u brzegów mojej wyspy! Oto wzywam cię ja, córka króla ptaków z ptasiej wyspy! Ocal nas od zemsty okrutnego kowala! Śpiew ten obudził boga mórz. Morze podniosło się, tworząc olbrzymią górę wody i pochłonęło na wieki Mololewa wraz z jego ognistym statkiem. Pełna wdzięczności Księżycowa Wróżka z wyspy śpiewających ptaków nauczyła boga mórz najpiękniejszych melodii. Czy je słyszeliście? I teraz jeszcze morze nuci je co wieczór! 97 W jaki sposób Giufa spłacił długi Czyście kiedy słyszeli o Giufie i jego dziwacznych pomysłach? Niezwykła to była postać, drodzy przyjaciele. Chodził po świecie boso i w łachmanach, a zachowywał się jak wielki pan i każdego napotkanego człowieka darzył dobrym słowem. Jednakże pewnego dnia sprzykrzyła mu się nędza. Pomyślał sobie: — Dłużej tak być nie może, spodnie mam przetarte, wiatr mnie przeszywa na wylot, a jedyna skóra, jaką mam na nogach, to moja własna! Udał się więc na rynek do zakładu krawieckiego. — Posłuchaj mnie, bracie, potrzebny mi piękny strój. Wybieram się jutro z wizytą do ważnych osobistości. Zapłacę ci po powrocie, bo są to moi dłużnicy. Zaskoczony krawiec zapytał: — Do kogo się wybierasz, drogi Giufo? Wówczas Giufa wskazał palcem na niebo, przybierając poważny wyraz twarzy. Krawiec z przejęcia skłonił się aż do ziemi przed takim klientem: — Dam ci wszystko, co mam najlepszego w sklepiku, ale kiedy już się tam znajdziesz na górze, wspomnij o mnie, poproś, by grzechy zostały mi odpuszczone! Giufa przyrzekł nie zapominać o krawcu i wyszedł od niego wytwornie ubrany, po czym udał się do szewca. Tymczasem na rynku panowało wielkie poruszenie, każdy już wiedział, że Giufa wybiera się z wizytą do nieba! Gdybyście tylko mogli zobaczyć, jak wszyscy go obstąpili! Szewc wybrał mu buty z najdelikatniejszej skóry, iście balowe ciżemki! W następnym sklepiku wszedł w posiadanie przepięknych pończoch, wreszcie balwierz, naostrzywszy najlepszą brzytwę ogolił go starannie. Giufa przepraszał ich, że nie ma pieniędzy, lecz oni z niedbałym gestem mówili: — Zapłacisz nam, gdy wrócisz z nieba, skoro ci tam na na górze to twoi dłużnicy. Tylko nie zapomnij wstawić się za nami! Giufa obiecał im wszystko, co chcieli: w nowym stroju czuł się tak swobodnie jakby stąpał po niebieskich łąkach! Minęło dni parę i Giufę poczęli nachodzić wierzyciele. Stukali do jego drzwi i wołali: — Hej! Wróciłeś już, Giufo? Oddaj, coś nam winien! Jedynym wyjściem z tej trudnej sytuacji było udawać nieboszczyka! Kiedy sąsiedzi zajrzeli przez okno, ujrzeli na łóżku sztywniusieńkiego Giufę: oczy miał zamknięte, a w splecionych dłoniach krucyfiks. — To dopiero byliśmy głupi godząc się na kredyt! — zawołał krawiec. — Mogliśmy się przecież domyślić, że nikt nie wraca z podobnej wizyty! ¦ i Szewc zaś dorzucił smutno: — Ale ci, biedny Giufo, wypłacili należności tam w górze! Zabili cię po prostu! Wreszcie wszyscy orzekli: — Co się stało, już się nie odstanie! Darowujemy ci długi, biedaku. Drożej od nas przypłaciłeś tę wizytę w niebie. Nieprawdaż, sąsiedzi? Pospuszczali głowy, przeżegnali się i zanieśli nieboszczyka do kościoła. Zgodnie ze zwyczajem miał tam pozostać w otwartej trumnie do następnego ranka. A w kaplicy było okrutnie zimno! Giufa trząsł się cały i czekał nocy, ażeby zemknąć. Ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi! Zmrok właśnie zapadał, gdy do kościoła weszli okrutni bandyci, aby się tutaj podzielić łupem. Liczyli i przeliczali złote monety, lecz zawsze zostawał im jeden dukat. Tak się poczęli kłócić, komu ma przypaść on w udziale, że omal nie doszło do bijatyki. Biedny Giufa dygotał z zimna i dzwonił już zębami w głos. Słysząc to herszt bandy wykrzyknął: — Spójrzcie-no na tego umrzyka! Ma czelność dzwonić zębami w świątyni pańskiej. Uczyńmy tak, przyjaciele: który z nas wceluje mu w nos z odległości dziesięciu kroków, dostanie dodatkowego dukata. Bandyci sięgnęli po pistolety i szykowali się do oddania strzału. Giufa zamarł z przerażenia. Nie należał jednak do ludzi, którzy się poddają. Poderwał się więc gwałtownie z trumny, wzniósł ręce ku górze i grobowym głosem zawołał: — Umarli, do mnie! Przyjdźcie mi z pomocą! Wrażenie było piorunujące! Nasi bandyci porzucając łupy, rzucili się natychmiast do ucieczki i uciekają po dziś dzień! Jeden z nich zapomniał nawet swej drewnianej nogi; kuśtyka odtąd po świecie tylko na jednej, tak go przeraził widok zmartwychwstałego nieboszczyka! Tymczasem sprytny Giufa pozbierał dukaty, wrócił do domu i nazajutrz rano pozwracał długi zdumionym sąsiadom. Sobie zatrzymał na pamiątkę drewianą nogę bandyty. Sami się możecie o tym przekonać! 99 O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach Dawno, dawno temu żył sobie potężny król, który szaleńczo kochał swoją żonę. Łagodna i piękna była niby zorza. Król pragnął gorąco, żeby dała mu córkę równie śliczną jak ona; czas jednak płynął, a dziecka wciąż nie mieli. Pewnego zimowego dnia, gdy siedząc przy oknie królowa haftowała śnieżnobiały obrus, ujrzała na niebie stado kruków. Zaciekawiona jęła się przypatrywać, jak zataczają kręgi nad ogrodem i ukłuła się w palec złotą igłą. Trzy kropelki krwi spłynęły na biel obrusa. Wtem jeden z kruków zawołał do towarzyszy: — Krra, krra, krra, czy wiecie bracia, że wkrótce królowa wyda na świat córeczkę o twarzy białej jak śnieg, policzkach rumianych jak krew i oczach czarnych jak skrzydło kruka? — Krra, krra, krra, cóż to za dobra nowina! — odpowiedział mu drugi. Obydwa ptaki zatoczyły kilka kręgów nad wieżą zamkową, po czym przyłączyły się do reszty stada. Uradowana królowa pobiegła szybko uprzedzić króla, aby poczynił przygotowania do uroczystych chrzcin. Przepowiednia kruków wkrótce się ziściła. Nie minął rok, jak w złocistej kołysce spoczywała dziewczynka o twarzy białej jak śnieg, policzkach rumianych jak krew i włosach czarnych jak skrzydło kruka. Nazwano ją Śnieżką. Jednak szczęście pary królewskiej nie potrwało długo, królowa bowiem zapadła na śmiertelną chorobę i wkrótce umarła. Król omal nie oszalał z rozpaczy, nie mógł się pocieszyć po stracie ukochanej małżonki. Tymczasem Śnieżka dorastała, aż wreszcie ojciec uznał, że potrzeba jej troskliwości i miłości macierzyńskiej, i ponownie się ożenił. Nie było kobiety, która by mogła dorównać urodą nowej królowej; ukradkiem jednak szeptano o niej rozmaite rzeczy: że jest pełną pychy czarownicą, że w zaciszu swej komnaty oddaje się złowrogim czarnoksięskim praktykom i że na króla rzuciła urok. W istocie królowa przechowywała w sypialni zaczarowane zwierciadło, a ilekroć się w nim przeglądała, przemawiała doń tymi słowy: — Lustereczko, gadajże mi Kto najpiękniejszy jest na ziemi? Wówczas zwierciadło odpowiadało: — Tyś najpiękniejsza, Królowo! I królowa była szczęśliwa. Radość jej jednak nie miała trwać długo, młoda Śnieżka rozkwitała bowiem 100 .V H %-¦ * jak pąk róży i wieść o jej urodzie przenikała nawet poza granice królestwa. Macocha nienawidziła swojej pasierbicy. Pewnego dnia przywdziała najpiękniejsze szaty, stanęła przed zwierciadłem i zapytała: — Lustereczko, gadajże mi Kto najpiękniejszy jest na ziemi? — Królewna Śnieżka, Królowo! Słysząc to macocha omal nie zadławiła się z wściekłości. Cisnęła zwierciadłem o ziemię, aż popękało, następnie wezwała królewskiego strzelca i rzekła: — Zaprowadź Śnieżkę w głąb boru i przebij ją sztyletem! Później powiesz królowi, że padła ofiarą dzikich zwierząt. Jeśli byś nie spełnił mojego polecenia, każę cię własnym psom rzucić na pożarcie! Drżąc o życie, nieszczęśnik nie ośmielił się odmówić okrutnej władczyni. Zabrał więc królewnę do boru obiecując, że pokaże jej gniazdo złocistego ptaka. Tam wydobył sztylet i już się nim zamachnął, gdy Śnieżka zawołała z płaczem: — Chyba nie zamierzasz zamordować złocistego ptaka, przyjacielu! Strzelec tak się zawstydził, że odrzucił daleko swój sztylet i uciekł z lasu, pozostawiając królewnę na łasce bożej. A chcąc zagłuszyć wyrzuty sumienia, powtarzał sobie: m w, ;/ „•- 101 — Z pewnością przygarną ją jacyś dobrzy ludzie nim padnie pastwą drapieżników. Biedna Śnieżka błąkała się po lesie dopóki nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa. Zewsząd dochodziły do niej ryki dzikich zwierząt, a spoza każdego kamienia błyszczały oczy jadowitych węży; zdawać by się mogło, że tylko opiece leśnych wróżek zawdzięcza życie. W chwili, gdy już właśnie paść miała na ziemię z wyczerpania, na pobliskiej gałęzi przysiadł kruk i powiedział: — Krra, krra, krra, Śnieżko, jestem królem wszystkich kruków. Postanowiłem przyjść ci z pomocą, albowiem włosy twoje czarne są jak skrzydło kruka. Idź w ślad za piórkiem, które ci zrzucę, a wyprowadzi cię ono z boru zdrową i całą. Był to ten sam ptak, który przed laty zapowiedział dobrej królowej narodziny córki. Wyskubał sobie piórko ze skrzydła, a ono unosząc się na wietrze zaprowadziło Śnieżkę na leśną polanę. Pośrodku polanki stała dziwna chatka: ściany miała z gliny, zamiast dachu — kapelusz grzyba, a zamiast drzwi — łupinę orzecha; okna błyszczały tęczowym światłem rzucając blask podobny do tego, jakim na liściach migocą krople wody po ulewnej burzy. Śnieżka zastukała do drzwi, ale nikt jej nie odpowiedział; spostrzegła wówczas, że nie są zamknięte na klucz i weszła do środka. Ależ niezwykłą ujrzała izdebkę! Pod ścianą stało siedem łóżeczek: jedno mniejsze od drugiego, nad nimi lampę zastępował świętojański robaczek. Pośrodku stał malusieńki stół, a wokół — siedem krzesełek. Stół by! nakryty, na nim siedem talerzy, siedem kubeczków, siedem malutkich noży, siedem łyżeczek i siedem maciupeńkich kromek chleba. Lecz jakiż panował tam brud! W każdym kącie zwisały pajęczyny i wszystkie sprzęty pokryte były warstwą kurzu. Śnieżka wprost patrzeć na to nie mogła! Zakasała rękawy i zabrała się do zamiatania, odkurzania, pastowania, froterowania. Po tych porządkach poczuła głód, nadgryzła więc wszystkie siedem kromek chleba, wypiła po łyku wody z sied- 102 miu kubeczków i skosztowała sera z siedmiu talerzyków, wreszcie — ponieważ bardzo się zmęczyła — wypróbowała każde z siedmiu łóżeczek, ułożyła się na największym i zapadła w głęboki sen. Wtem z głębi lasu dała się słyszeć wesoła pieśń. To nadchodzili mieszkańcy chatki, siedmiu krasnoludków, siedmiu brodatych karzełków. Go rano udawali się oni do podziemnej jaskini — kopalni złota i brylantów, co wieczór zaś powracali z workami pełnymi skarbów. Zawczasu już się cieszyli, że odpoczną po trudach całodziennej pracy. Gdy weszli do domu, pierwszy zawołał zdumiony: — Kto zabrał mój chleb? — Kto jadł z mojego talerzyka? — zapytał drugi. — Kto pił z mojego kubka? — zapytał trzeci. — Kto siedział na moim krześle? — zapytał czwarty. — Kto używał mojego noża? — zapytał piąty. — Kto oblizywał moją łyżkę? — zapytał szósty. Siódmy zaś krzyknął najgłośniej: — Oh! Oh! Oh! A któż to leży w moim łóżku? Wszyscy podbiegli do siódmego łóżeczka i w ciszy poczęli się przyglądać śpiącej Śnieżce. — Jakaż ona śliczna — szeptali. — Ććć! Ććć! Nie trzeba jej budzić! I krasnoludkowie odstąpili od Śnieżki na paluszkach, po czym poukładali się w swoich łóżeczkach, za wyjątkiem siódmego, który wyciągnął się na ławie. Kiedy rankiem królewna otworzyła oczy, ujrzała wokół siedmiu wpatrzonych w siebie ludzików. Mieli tak przyjazne miny, że ani trochę się ich nie zlękła, grzecznie się przywitała i poprosiła o pozwolenie pozostania w chatce, by nie dosięgła jej nienawiść macochy. — Czemu by nie? — zawołał pierwszy z radosnym uśmiechem. — Będzie weselej w naszym domu. — I czyściej — dodał drugi. — Śnieżka będzie nam gotować pyszne potrawy! Z przyjemnością przeniosę się na ławę! A może zechce opowiadać nam bajki ! — poczęły się przekrzykiwać chórem krasnoludki. Najstarszy zaś ją przestrzegł: — Tylko nikomu nie otwieraj drzwi! Królewna przyrzekła, że nie wpuści nikogo do domu i krasnale udali się do pracy. Tymczasem w zamku zapanowała żałoba. Strzelec oznajmił królowi, że córkę jego pożarły dzikie zwierzęta, wszyscy płakali, a nieszczęśliwy ojciec pogrążył się w rozpaczy. Macocha zaś pobiegła do swojej komnaty i zapytała czarodziejskiego zwierciadła: — Lustereczko, gadajże mi 103 Kto najpiękniejszy jest na ziemi? A wówczas zwierciadło odpowiedziało: — Najpiękniejsza na ziemi jest Śnieżka, która u krasnali mieszka. Królowa wpadła w złość, aż oczy jej poczęły miotać błyskawice. Poprzysięgła też w duchu krwawą zemstę na strzelcu, za to, że jej nie usłuchał. Następnie przemieniła się w starą kupczychę i drogą, którą jej opisało zwierciadło, wyruszyła do chatynki krasnoludków. Zastukała do drzwi i rzekła miłym głosem: — Otwórz mi, dziecinko, mam śliczny gorsecik na sprzedaż! Śnieżka uchyliła drzwi, ujrzała starą kobietę i niczego nie podejrzewając wybrała z koszyka najładniejszy gorsecik, po czym poprosiła staruszkę, by pomogła jej go zasznurować. Kupczycha ściągnęła sznurówki tak mocno, że królewna padła na ziemię jak martwa. I byłoby już po Śnieżce, gdyby krasnale nie wrócili właśnie z pracy. Czym prędzej przecięli sznurówkę, w ten sposób ratując życie Śnieżce. Rzekli do niej surowo: — Mówiliśmy ci przecie, byś nikomu drzwi nie otwierała! Przyrzekła im wówczas, że na przyszłość będzie ostrożniej sza. Tymczasem królowa wróciła do zamku i natychmiast pobiegła zapytać zwierciadła: — Lustereczko, gadajże mi Kto najpiękniejszy jest na ziemi? $ Ono zaś odpowiedziało: — Najpiękniejsza na ziemi jest Śnieżka, która u krasnali mieszka. Tym razem królowa wpadła w taką złość, że od jej krzyków aż ściany się trzęsły. Szybko przemieniła się w ubogą Cygankę, zabrała koszyk, do którego włożyła grzebień umoczony w trującej substancji i pobiegła do chatynki. Zawołała przez drzwi: — Śliczna panienko, kup ode mnie srebrny grzebień, pięknie będzie wyglądał w twoich czarnych włosach! I znowu prostoduszna królewna dała się oszukać. Ledwie tylko dotknęła grzebieniem głowy, padła zemdlona na ziemię. Kiedy krasnale wrócili wieczorem do domu, ich kochana Śnieżka wyglądała jak martwa. Lamentując jęli ją gładzić po włosach, aż wreszcie wypadł z nich grzebień i królewna ożyła. — Nigdy więcej nie otworzę nikomu drzwi! — przyrzekła. I krasnoludki przebaczyły jej raz jeszcze. Lecz zła królowa znowu dowiedziała się od zwierciadła, że Śnieżka żyje. O mało nie umarła ze złości! zerwała w sadzie najpiękniejsze jabłko, zatruła połówkę śmiertelną miksturą i przybrawszy postać starej wieśniaczki pobiegła do chatki w lesie. — Skosztuj-no tylko tych pysznych jabłek, śliczna panienko — wyszeptała. Królewna jednak nie chciała nieznajomej słuchać. Wówczas macocha sama odgryzła kawał jabłka od niezatrutej strony. Nie mogąc się oprzeć pokusie, z kolei Śnieżka ugryzła owoc, lecz była to druga połowa. Ledwie w niej zatopiła zęby, padła na ziemię. Tym razem, gdy okrutna królowa wróciła do zamku i zapytała zwierciadło: — Lustereczko, gadajże mi Kto najpiękniejszy jest na ziemi? usłyszała upragnioną odpowiedź: ' — Teraz już ty, o pani, jesteś napiękniejsza. Tymczasem w chatynce krasnoludki usiłowały przywrócić Śnieżkę do życia. Płacząc, lamentując 104 rozsznurowały jej gorsecik, umyły ją, uczesały — ale wszystko na próżno. Złożyły ją wreszcie do szklanej trumny i wyniosły na szczyt pagórka, ażeby ptaki mogły dla niej śpiewać pieśni, które tak lubiła. Pewnego dnia przechodził tamtędy młody książę z sąsiedniego królestwa. Gdy ujrzał cudne dziewczę, owładnęła nim miłość tak wielka, że widząc ją martwą sam omal nie umarł z żalu. Uprosił więc krasnali, by pozwolili mu zabrać biedną królewnę do swego pałacu. Błagał ich tak długo i gorąco, aż wreszcie ustąpili, wzięli szklaną trumnę na ramiona i ponieśli ją przez las. Wtem jeden z nich się potknął o korzeń, trumna ześliznęła się z ich ramion i spadła na ziemię. A wówczas z przełyku Śnieżki wypadł kawałek zatrutego jabłka. Królewna ożyła, wstała i powiodła wokół zachwyconym spojrzeniem. Jakaż to była radość dla księcia i siedmiu poczciwych krasnali! Uszczęśliwiony książę zabrał do pałacu piękną królewnę i wkrótce odbyło się ich wesele. U szczytu stołu siedziało rzecz jasna siedmiu brodatych krasnoludków. Wkrótce do złej królowej dotarły wieści, że w sąsiednim kraju panuje śliczna młoda władczyni. Zżerana zazdrością zapytała zwierciadła: — Lustereczko, gadajże mi Kto najpiękniejszy jest na ziemi? Zwierciadło pociemniało i odpowiedziało: — Najpiękniejsza pod słońcem jest królewna Śnieżka! I rozprysło się na tysiąc kawałeczków. Wówczas okrutna macocha przemieniła się w czarną wronę i straszliwie kracząc odfrunęła za góry i rzeki. Aż pewnego dnia stary samotny król dowiedział się, że jego Śnieżka żyje. Wielce tym uradowany udał się czym prędzej do sąsiedniego królestwa. Odtąd zamieszkali razem, nigdy się już nie rozstali i żyją szczęśliwie po dziś dzień. 105 O zaczarowanej sakwie Żył sobie raz ubogi wieśniak, tak ubogi, że miał tylko skrawek ziemi wielkości chusteczki do nosa. Nie dość, że bytowanie jego było jednym pasmem nieszczęścia i nędzy, ale na dodatek pojął za żonę kobietę skąpą i wrzaskliwą, prawdziwą megierę! Pewnego dnia chłop nasz obsiał prosem swe kamieniste pole. Proso urosło wysokie i było tak piękne, że nawet sąsiedzi mu go zazdrościli. Uradowany, powiedział do żony: — Ależ mamy szczęście, przez całą zimę będziemy jedli pyszne zacierki! — Gadaj sobie zdrów, nierobie, o jakichś zacierkach! Wielkie mi bogactwo! Jest doprawdy z czego się cieszyć! Lepiej niechaj już wiatr powyrywa twoje proso, ptactwu na pastwę! Nieostrożne były to słowa! Ledwie je wyrzekła, gwałtowny wiatr poniszczył młodziutkie roślinki, a ptaki wy dziobały ziarenka co do jednego! Wówczas megiera zmieniła śpiewkę: — Ty fujaro, nie mogłeś to skosić prosa o właściwym czasie! I co ja teraz do rondla włożę! Zaczęła mu więc wiercić dziurę w brzuchu, żeby udał się do matki Czterech Wiatrów i zażądał odszkodowania. — Zapamiętaj dobrze, co do ciebie mówię, nie próbuj mi wrócić z pustymi rękoma, bo pójdziesz spać do obórki razem z osłem! — wrzasnęła na zakończenie, a gdy odchodził rzuciła w niego jeszcze kawałkiem czerstwego placka. Nieszczęsny wieśniak ruszył przed siebie i przybył do domku matki Czterech Wiatrów. Przystanął pod oknem i zawołał: — Paniusiu droga, przyszedłem po odszkodowanie za krzywdę, jaką wyrządził mi twój syn. Zniszczył całe nasze proso, żona moja we łzach tonie. Staruszka wybiegła na próg, uśmiechnęła się i kiwnęła głową: — Dobrze, dobrze biedaku. Chętnie ci szkodę wynagrodzę. Weź tę oto czarodziejską sakwę. Wy- starczy, że jej powiesz: „Sakwo, sakwo, otwórz się", a będziesz miał jedzenia pod dostatkiem. Kiedy zaś już zaspokoisz głód, rzeknij: „Sakwo, sakwo zamknij się" i stół zostanie uprzątnięty. Wieśniak podziękował jej gorąco, wziął sakwę i wrócił do domu. Widząc go, żona podniosła wrzask: — Co takiego, zamiast pieniędzy przynosisz mi starą sakwę! Uspokoiła się jednak, gdy jej wyjaśnił, jak niezwykła to sakwa. Odtąd jedli i pili do syta, i niczego im nie brakowało. Jednak głupia baba nie zdołała utrzymać języka za zębami i opowiedziała wszystkim 0 szczęściu, jakie ich spotkało. Wieść o czarodziejskiej sakwie dotarła do uszu jednego z sąsiadów, chytrusa 1 bogacza. Złożył więc im wizytę, skosztował smakołyków i zaproponował naszemu wieśniakowi, by oddał mu sakwę w zamian za stado złożone z dziesięciu owieczek i tryka. Chłop ani nawet słuchać o tym nie chciał, lecz głupia kobieta przystała na zamianę. Następnego dnia po transakcji wieśniak popędził owce na pastwisko, tymczasem jednak, gdy zapadł wieczór, całe stado z trykiem na czele wróciło jak co dnia do zagrody dawnego właściciela. Na próżno biedak domagał się zwrotu swoich zwierząt, bogacz wyśmiał go tylko. Wówczas żona wpadła w złość i krzyknęła: — I na co czekasz, nierobie? Posiejże proso na polu, byśmy mieli chociaż te przeklęte zacierki! Wieśniak zasiał proso, a ono wyrosło gęste nad podziw. Kiedy oznajmił o tym żonie, ta odrzekła: — I znowu proso! Mam dość twojego prosa! Robi mi się od niego niedobrze! Lepiej już, żeby je wiatr powyrywał! Nieopatrznie się odezwała, wiatr bowiem powy-szarpywał całe proso, ku uciesze ptactwa. Kobieta jęła wówczas lamentować i znowu posłała męża po odszkodowanie do matki Czterech Wiatrów. — Dobrze, dobrze — oświadczyła staruszka. Dostaniesz swoje odszkodowanie. — Weź tę drugą sakwę. — Powiesz jej: „Sakwo, sakwo otwórz się i uczyń to, co do ciebie należy!" Wieśniak czym prędzej zawrócił w stronę domu, jednak taki był ciekaw swojej nowej sakwy, że postanowił ją wypróbować już w drodze. Wówczas wyskoczył z niej solidny kij i począł go okładać dopóki oprzytomniawszy nie zawołał: „Sakwo, sakwo, zamknij się!" Kij zniknął, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, posiniaczony zaś chłop ruszył dalej. Przybywszy do chałupy rzekł do żony: — Powiedz mojej nowej sakwie, aby uczyniła to, co do niej należy. Kobieta usłuchała i oberwała wielkie cięgi, wprost kości nie mogła pozbierać! Kiedy mąż uznał, że kary wystarczy, polecił megierze, aby poszła do sąsiada zamienić nową sakwę na stado owiec. Ma się rozumieć, że stary chytrus chętnie przystał na ową zamianę. Następnie wymówił czarodziejskie zaklęcie, a wtedy z sakwy wyskoczył wielgachny kij i zabrał się do przetrzepywania mu skóry tak skutecznie, że ten wziął nogi za pas i przerażony uciekł. Mówią, że ucieka po dziś dzień! 707 Opowieści Zachodniego Wiatru •¦ © © — Ladaco z ciebie, synu — rzekła surowo matka Czterech Wiatrów do Południowego, kiedy ten skończył ostatnią opowieść. — Świetnie pamiętam tę czarodziejską sakwę i dobrze wiem, łobuzie, kto zniszczył pole prosa biednemu wieśniakowi. Tu staruszka pogroziła palcem. Lecz Południowy tylko się roześmiał, zagrał jakąś melodyjkę na fujarce i zawołał: — Oto nadchodzi Wiatr Zachodni. Może on, siostrzyczko ze świata żywych, przyniesie ci wieści 0 zagionionym małżonku. Ja zaś muszę ruszać: czeka na mnie praca! Wyrzekłszy te słowa, usadowił się w kielichu złocistego kwiatu, potrząsnął pszczelimi skrzydłami 1 już go nie było! W tej samej chwili pojawiły się na niebie zwiewne błękitne chmurki. Od czasu do czasu rozlegał się grzmot i migotały błyskawice. Były to jednak nie prawdziwe chmury, tylko ogromne skrzydła. Skrzydła należały do wielkiego krzepkiego mężczyzny o długich włosach z traw i porostów. Przejrzyste oczy pełne miał deszczu. Zatoczył łuk nad chatką, a wtedy zaczęło mżyć i na niebo wypłynęła tęcza. , — Witaj, Zachodni Wietrze — rzekła stara matka, wyciągając do niego ramiona. Widzę, że przynosisz nam złą pogodę. Pewnie jednak wszystkie żabki radośnie wyskoczyły z ukrycia, jak to bywa przed deszczem. Powiedz, synu, nie znasz ty drogi, która wiedzie do zamczyska pośród przejrzystej toni? Tam, u wschodu słońca i zachodu księżyca, okrutna macocha więzi pięknego księcia, którego poszukuje nieszczęśliwa żona. — Wałęsam się ja po świecie, w pobliżu słońca i w pobliżu gwiazd, lecz tej drogi nie znam. Nie płacz, młoda kobieto, nie lękaj się, może wyniknie ci ona z jakiej opowieści. Poświęćcie mi chwilkę, apowtorzę wam, com zasłyszał podczas swych wędrówek. Słuchajcie uważnie! 108 Opowieść W głębi wielkiego boru mieszkała sobie niegdyś mała dziewczynka. Była tak śliczna, że matka kochała ją do szaleństwa, a babcia jeszcze bardziej. Ponieważ dziewczynka chodziła stale w czerwonym kapturku babcinej roboty, wszyscy przezywali ją Czerwonym Kapturkiem. Pewnego dnia mama włożyła do koszyka parę placków oraz garnuszek z masłem, i rzekła do małej: — Zanieś te placki i garnuszek z masłem biednej babci, która leży chora. Tylko nie zatrzymuj się po drodze i z nikim nie rozmawiaj! Czerwony Kapturek wziął koszyk i wyruszył do babcinej chatki. Kiedy tak wędrował, z gęstwiny za zakrętem wyłonił się niespodzianie wilk. Miał wielką chętkę pożreć śliczną dziewczynkę, ale się nie odważył, ponieważ spostrzegł, że nieopodal pracuje kilku drwali. Spryciarz uśmiechnął się więc jak umiał najuprzejmiej i słodziutkim głosem spytał małą, dokąd się wybiera. Czerwony Kapturek, bynajmniej nie wystraszony, niepomny na matczyne przestrogi odrzekł: — Idę do babci, która jest bardzo chora, żeby zanieść jej te placki i garnuszek masła. — No to zobaczymy — powiedział wilk — kto z nas dwojga przybędzie tam pierwszy. Ty idź tą ścieżką, a ja pójdę tamtą! I co sił w łapach pomknął krótszą drogą. Tymczasem Czerwony Kapturek wędrował niespiesznie, stale się zatrzymując, a to, by zerwać kwiatek, a to znowu, by podnieść orzeszek z ziemi lub przypatrzeć się biedronce. Kiedy wilk dotarł do babcinej chatki, zastukał do drzwi i naśladując cieniutki głosik dziewczynki powiedział: — To ja, babciu, twój Czerwony Kapturek, przynoszę ci od mamy placek i garnuszek z masłem. Babcia niczego nie podejrzewając, odparła: — Wejdź, dziecinko! Pociągnij zasuwkę, a kółeczek ustąpi! Wilk pociągnął zasuwkę, gdy zaś drzwi się otwarły, jednym susem przyskoczył do babci i pożarł ją w mgnieniu oka. Następnie w jej czepeczku na głowie położył się do łóżka i naciągnął kołdrę pod sam nos. Wkrótce nadszedł Czerwony Kapturek i zapukał do drzwi: — To ja, babciu, twój Czerwony Kapturek, przynoszę ci od mamy placki i garnuszek z masłem. — Wejdź, dziecinko! Pociągnij zasuwkę, a kółeczek ustąpi — odpowiedział wilk, naśladując głos babci. babcinej chatki. Wszedł więc do środka, spojrzał na łóżko i pojął od razu, co się wydarzyło. — Poczekaj-no, przeklęty zwierzaku — mruknął. Chwycił za nóż, pochylił się nad śpiącym wilkiem i rozciął mu brzuch. Ze środka wyskoczyły babcia z wnuczką, całkiem oszołomione i ze łzami w oczach poczęły dziękować dzielnemu myśliwemu za ratunek. Czerwony Kapturek poprzysiągł sobie, że zawsze będzie słuchać mamy i nigdy więcej nie zada się z wilkiem. — Ależ miałam stracha w tym brzuchu! Jakże tam było ciemno! Nigdy jeszcze niczego podobnego nie widziałam, babciu — powiedział. Tymczasem myśliwy przyniósł kilka wielkich kamieni, wsunął je wilkowi do brzucha i otwór zaszył. Wszyscy troje wy taszczyli śpiące zwierze z chatki. Po przebudzeniu wilk poczuł straszliwe pragnienie i powlókł się nad rzekę. Gdy się pochylił nad wodą, ciężkie kamienie przeważyły: wpadł do rzeki i poszedł na dno. Czerwony Kapturek pomyślał sobie, że babcia ma dziś bardzo gruby głos, ale przypisał to chorobie i wszedł do izby. Wilk ukrył się pod kołdrą i rzekł: — Postaw koszyk na skrzynki i połóż się do łóżka koło mnie. Dziewczynka rozebrała się, położyła i zdziwiona poczęła pytać wilka: — Babciu, dlaczego masz takie wielkie ręce? — Ażeby cię mocniej obejmować, dziecinko. — Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy? — Ażeby cię lepiej widzieć, dziecinko. — Babciu, dlaczego masz takie wielkie uszy? — Ażeby cię lepiej słyszeć, dziecinko. — Babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby? — Ażeby cię zjeść! I w jednej chwili zły wilk połknął Czerwonego Kapturka. Nażarty wyciągnął się w łóżku i zasnął, głośno chrapiąc. A właśnie przechodził drogą myśliwy, który zdumiał się słysząc owo tak donośne chrapanie zza drzwi 111 Opowieść o służącej, jej kocie i niedobrej pani W krainie słońca żyła sobie pewna pani, bardzo piękna, ale bardzo niedobra... serce miała z kamienia. Opowiem wam, co się jej przydarzyło. Jest to historia o świecie kotów i prawi że... Że w domu tej niedobrej pani mieszkała biedna służąca z przemiłym kotem. Nazywała się Yukiko, a życie jej było pasmem nieszczęść. Wcześnie straciwszy ojca i matkę, poszła na służbę do owej złej pani, która dokuczała jej na wszelkie sposoby. Jedynym powiernikiem dziewczyny był kot — jemu tylko mogła opowiadać o swoich troskach: kochała go więc jak brata. Niedobra pani krzywym okiem patrzyła na tę zażyłość, prześladowała i dręczyła biedne zwierzątko jak potrafiła, po to tylko, by sprawić przykrość Yukiko. Aż wreszcie kiedyś kot w tajemniczy sposób zniknął. Na próżno zapłakana Yukiko przeszukiwała wszystkie kąty i zakamarki. Ukochane stworzonko przepadło! Pewnego razu przechodził tamtędy wędrowny wróżbita, a widząc rozpacz dziewczyny oznajmił jej, że kot udał się do kociego zamku, na kociej górze pośrodku kociej wyspy. Yukiko poczęła błagać swoją panią, by zezwoliła jej odwiedzić przyjaciela i błagała ją tak długo, aż ta ustąpiła wreszcie, zastrzegając jednak: — Po powrocie będziesz musiała odpracować nocami każdy dzień, który spędzisz poza domem. Yukiko przyjęła warunek i wyruszyła w drogę. Długo, długo wędrowała nim dotarła w okolice kociej wyspy. Tam spotkała rybaka i poprosiła go, aby pomógł jej przeprawić się przez morze. Poczciwy ten człowiek usiłował ją przekonać, by nie płynęła na wyspę; mówił, że roi się na niej od dzikich kotów, które rozszarpują ludzi; lecz widząc, że dziewczyna nie ustąpi, zabrał ją do łodzi i wkrótce dobili do brzegu wyspy. Yukiko pomaszerowała w stronę gór na poszukiwanie kociego pałacu. Nogi miała już całe we krwi, gdy wreszcie — na szczycie najwyższej góry — spostrzegła bardzo dziwną budowlę o dachu w kształcie kociego grzbietu, w której oknach siedziały piękne dziewczęta spoglądając przed siebie kocimi oczami. Wszystkie w milczeniu wylizywały swe ramiona i nogi różowymi języczkami. Nagle rozwarły się wrota i stanęła w nich urocza brunetka. Yukiko skłoniła się przed nią do samej ziemi i rzekła: — Piękna pani, poszukuję mojego braciszka-ko-ta, który zaginął. Czy nie wiesz, gdzie mogłabym go odnaleźć? Czarna piękność odparła na to: — Chodź-no, właśnie szykujemy obiad. Smakowity będzie z ciebie kąsek! 112 Lecz w tej samej chwili ukazała się przedziwna stara dama o kocich uszach; odepchnęła niedobrą brunetkę i wprowadziła Yukiko do wspaniałej komnaty. — Skoro przybyłaś tu z miłości do swojego kota, pozwolę ci go zobaczyć. Klasnęła w ręce i na progu stanęła zgrabna młoda osoba. Ciało miała smukłe, a głowę kocią. Yukiko ze zdumieniom rozpoznała w niej swego przyjaciela. Uradowane padły sobie w ramiona, następnie kot-dziewczyna posadziła Yukiko przy niziutkim stole i uraczyła przepysznym posiłkiem, który podawała jej na klęczkach, jak to jest w zwyczaju, gdy się przyjmuje znamienitych gości. Następnie rzekła: — Jesteś w kocim pałacu. Tutaj właśnie szukają schronienia koty w podeszłym wieku, gdy poczują nadchodzącą śmierć. Dlatego i ja musiałam cię opuścić. Nie możesz zbyt długo ze mną pozostać, o ile ci życie miłe, ponieważ po zachodzie słońca moje towarzyszki rozszarpałyby cię na strzępy. Ode mnie zaś przyjmij w upominku ten oto prezent; lecz nie rozpakowuj go przed powrotem do domu. Gdyby cię w drodze napastowały jakie dzikie stwory, pokaż im tylko paczkę, a nic cię złego nie spotka. Yukiko podziękowała, upewniła przyjaciółkę, że zastosuje się do wskazówek, po czym wyruszyła w stronę domu. Z mrocznych leśnych zakamarków wyłaniały się dzikie koty o błyszczących zielonych źrenicach, wysuwając na jej widok straszliwe pazury, wystarczało jednak pokazać im paczkę, by uciekły. W ten sposób zdrowa i cała dotarła do rybaka i o czasie wróciła do swojej pani. Niedobra kobieta przyjęła ją zgryźliwie i natychmiast zażądała, by jej pokazać zawartość paczki — podarku od kota. Jakże się obydwie zdumiały na widok obrazu przedstawiającego psa z wyszczerzonymi zębami. A kiedy poczęły się w niego wpatrywać — pies zaszczekał i z pyska jego potoczyły się złote monety. Pani przykazała Yukiko, by ta opowiedziała jej, co się wydarzyło w kocim pałacu, a że była chciwa i zazdrosna, również zapragnęła podobnego prezentu. Wsiadła więc na pokład wspaniałego statku i popłynęła na kocią wyspę. Tam kazała się zanieść w lektyce do bramy kociego pałacu i głosem nie znoszącym sprzeciwu zawołała: — Przybywam tu, kocie mojej służącej, po zapłatę za to, żem ciebie żywiła! Ledwie zdążyła wymówić te słowa, kiedy zamiast dziewcząt, które się spodziewała ujrzeć, wypadły dzikie koty i rozszarpały ją na strzępy. Tak kończy się moja kocia historia. Opowieść o dwóch siostrach czyli o tym, jak dobro zostało nagrodzone, a zło ukarane Była sobie raz wdowa, która miała dwie córki. Starszą kochała jak źrenicę oka; trzymałaby ją wręcz pod kloszem, gdyby tylko mogła. Codziennie gotowała dla niej najpyszniejsze potrawy i stroiła ją w najpiękniejsze sukienki. O młodszą zaś nie dbała, jakby ta nie była jej dzieckiem. Smutno więc było niebodze; starała się pozyskać względy matki wykonując najcięższe roboty, lecz wszystko to na próżno. Od matki, jak i od siostry, doznawała jedynie przykrości oraz upokorzeń. Pewnego dnia poszła biedaczka do lasu na poziomki. Nie wiadomo czemu pomyliła drogę i zabłądziła w borze. Wokół nie było żywego ducha, zapadała noc, toteż rozpłakała się ze strachu. A gdy tak płakała, dzbanek wypadł jej z rąk i poziomki potoczyły się po mchu. Wówczas, nie wiedzieć skąd, zjawiła się dziwna stara kobieta w czerni, o siwych włosach do ziemi i zapytała dziewczynę: — Czemu rozpaczasz, moje dziecko? Ta wyjaśniła jej, że się zgubiła, że rozsypała poziomki i że dostanie baty, gdy wróci do domu. — Skoro się boisz matki, wstąp do mnie na służbę — rzekła jej staruszka. Młodsza córka wdowy była tak nieszczęśliwa i przerażona, że się zgodziła. Ruszyły więc razem 114 w las, aż zawędrowały nad brzeg głębokiej rzeki. Kobieta poprosiła: — Przenieś mnie, dziecko, na drugi brzeg. Stara jestem, prąd mógłby mnie porwać! — Chętnie — odparła dziewczyna, bała się jednak, że nie starczy jej sił. Starowina zapewniła ją, że waży tyle, co piórko; wzięła ją więc na plecy i dotarła bez przeszkód na przeciwległy brzeg. Wkrótce znalazły się w domu kobiety. Nikogo w nim nie było z wyjątkiem dwu małych piesków i dwu małych kotków. Staruszka oświadczyła: — Zajmiesz się gospodarstwem i będziesz doglądać moich zwierząt. Jeśli się dobrze spiszesz, sowicie cię nagrodzę. Młodsza córka wdowy bez ociągania zabrała się do roboty. Dobra z niej była gospodyni. Stara kobieta przemawiała do zwierząt ludzkim językiem, a one odpowiadały jej podobnie. Przyzywała je srebrzystym dzwoneczkiem i wydawała dyspozycje: — Pieski, kotki, kochane moje, przynieście mi laskę! Otwórzcie okno! Zmyjcie podłogę! A gdy tak mówiła do zwierzątek, dziewczyna czym prędzej wykonywała jej polecenia. Pielęgnowa- ła też troskliwie owe psy i koty: kąpała je, szczotkowała i wyczesywała grzebieniem, wyjmowała kolce z łapek; troszczyła się o nie tak, że sierść miały jak lustro. Ilekroć nadchodziła pora posiłku, stara wręczała dziewczynie ziarnko grochu i ziarnko jęczmienia, i za każdym razem mówiła: — Nakarm całe towarzystwo, a bacz, byś kogo nie pokrzywdziła, choćby o kęs! Pierwszego dnia wprawiła tym w zakłopotanie swoją pracownicę. Jakże tu dwoma ziarenkami wyżywić wszystkich domowników? Dziewczyna nie odezwała się jednak słowem i postawiła garnek na ogniu. A ledwie wrzuciła do wody obydwa ziarenka, zakipia-ło, zabulgotało i rondel wypełnił się taką ilością jadła, że starczyłoby go dla całego pułku głodomorów. Stara wówczas pochwaliła ją bardzo, że tak przykłada się do pracy. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Aż wreszcie upłynął rok, odkąd młodsza córka wdowy wstąpiła na służbę do staruszki. Wówczas ta rzekła: — Spisałaś się doskonale. Pan Bóg obdarzył cię dobrym serduszkiem i słusznie należy ci się nagroda. Gdy wstaniesz jutro, idź do mojej sypialni. Zobaczysz tam rozmaite kufry; wybierz sobie ten, który ze- 115 chcesz; potem z bożą pomocą możesz wracać do domu. Dziewczyna podziękowała i poszła spać. Wtedy do jej izdebki wsunęły się pieski i kotki, i poczęły ją lizać. — Byłaś dla nas dobra — powiedział jeden z kotów — zasłużyłaś na kosztowny prezent! — Nasza pani ma w sypialni moc kufrów, a jeden piękniejszy od drugiego — dorzucił jego brat. — Niektóre są zdobne w cudne malowidła, inne misternie rzeźbione, jeszcze inne inkrustowane srebrem lub złotem. — Kochani moi — westchnęła dziewczyna — mnie wystarczy zwykły kufer, byle się w nim znalazło kilka kawałków porządnego płótna! I pogładziła czule zwierzątko, a wtedy odezwał się drugi pies: — Zastanów się dobrze nie bądź głupia! Dziewczyna jednak uczyniła tak jak była powiedziała. Kiedy staruszka zaprowadziła ją do sypialni, w której stały drogocenne kufry, wybrała najzwyklejszy, popaczony, na pozór co najwyżej zdatny na podpałkę. Kobieta jednak, uśmiechając się tajemniczo, pochwaliła bardzo jej wybór: — Słusznie postąpiłaś 'dziecino. Poczekaj jednak trochę. Ten kufer jest zbyt ciężki, nie ujdziesz z nim daleko. Coś na to poradzimy. Wyrzekłszy te słowa, zaprzęgła do kufra oba swoje pieski i oba kotki, posadziła dziewczynę na wierzchu i wręczyła jej złoty bat. Cała gromadka wesoło ruszyła w drogę, budząc sensację wśród przechodniów, którzy pozdrawiali przyjaźnie ów dziwaczny zaprzęg. A co się stało, kiedy dziewczyna przybyła do domu? Matka jej i starsza siostra od dawna sądziły, że zginęła w lesie, czym się bynajmniej nie przejęły. Wystarczyło jednak, że stanęła w progu, a już obydwie rzuciły się do kufra, chcąc zobaczyć, co też on zawiera. Omal też ducha nie wyzionęły ze zdumienia i zazdrości. Posłuchajcie-no tylko: kufer pełen był złota i drogocennych kamieni! Poczęły więc w nim grzebać, aż tu nagle wyskoczył z niego młody i piękny książę, przyklęknął przed młodszą siostrą i rzekł: — Zostań moją żoną, żadnej innej nie chcę! Matka i niedobra córka omal się nie udławiły ze wściekłości. Wreszcie wdowa wysłała starszą córkę do boru, ażeby, ona spotkała staruszkę, młodsza bowiem opowiedziała im wszystko, co jej się przydarzyło. Ledwie tylko się starsza znalazła w gęstwinie, upadła na ziemię, poczęła płakać i zawodzić tak głośno, że wszystkie niedźwiedzie z lasu pouciekały. A wówczas, nie wiadomo skąd, zjawiła się dziwna stara kobieta w czerni, o siwych włosach do ziemi. — Przyjmij mnie na służbę — zażądała dziewczyna. — Ja też chcę otrzymać zapłatę, taki sam prezent, jaki dałaś mojej siostrze! Staruszka nie odmówiła. Kiedy przybyły nad rzekę, niedobra dziewczyna nawet słuchać nie chciała 0 tym, by przenieść pracodawczynię na drugi brzeg. — Co! Chyba nie sądzisz, że zamierzam się utopić dla twojej przyjemności! — oznajmiła bez ogródek. I ruszyła naprzód; kobieta uśmiechnęła się tylko, po czym suchą stopą przebyła rzekę, nie zamoczywszy nawet podeszwy bucików. Już w domu, dała dziewczynie ziarnko grochu oraz ziarnko owsa przykazując, by nakarmiła tym całe towarzystwo. Ta roześmiała jej się w nos i wsypała do rondla worek grochu. Co gorsza, podkradała jedzenie pieskom 1 kotkom! Wcale się też nie troszczyła o zwierzęta, a gdy staruszka wydawała jakieś polecenie, nawet nie udawała, że je zamierza wykonać. Wkrótce z nieszczęsnych stworzeń pozostała już tylko skóra i kości, a brudne były, że aż litość brała. Upływały dni i miesiące. Gdy dobiegł końca rok, staruszka poleciła służącej, by w nagrodę za wykonaną pracę wybrała sobie kufer. Pazerna dziewczyna wzięła najpiękniejszy, szczerozłoty, inkrustowany drogocennymi kamieniami. Kobieta uśmiechnęła się leciutko, zaprzęgła do kufra swoje zwierzęta, posadziła służącą na wierzchu i odesłała do domu. Powożąc, starsza siostra nieomal do krwi smagała zwierzęta złotym batem, a gdy tak jechali, z lasu wychynęły węże, jaszczurki i wszelkie drapieżniki, aby się przypatrzeć dziwnemu zaprzęgowi. Na miejscu matka i córka czym prędzej otworzyły kufer, a wówczas wypełzł zeń stary wyliniały wąż i oświadczył: — Ciebie tylko pojmę za żonę, żadnej innej nie chcę! A ledwie wymówił te słowa, wszystkie węże i wszystkie jaszczurki rzuciły się na obie kobiety i porwały je... dokąd? Nikt tego nie wie. 117 Mała syrenka rosty kołyszą się dałikatnie w takt najdrobniejszych nawet ruchów wody. Lecz kwiaty nie wydzielają woni, liście nie szumią, ryby milczą. To królestwo ciszy. Jedynie przeźroczyste fale powtarzają cudowne pieśni dobywające się z głębiny. Śpiewają je mieszkańcy podwodnego świata, podobni z wyglądu do ludzi, z tą jednak różnicą, że ciało ich od pasa pokrywa łuska rybia i zakończone jest rybim ogonem. Żyją szczęśliwi w błękitnej toni, a kiedy nadchodzi ich ostatnia godzina, przemieniają się w płat słonej piany i pogodnie, w słonecznym blasku, opadają na dno morza. Hen w morskich głębinach woda przybiera odcień błękitu, jaki mają płatki najpiękniejszych chabrów, a przeźroczysta jest niby najczystszy kryształ. Nigdy jednak nie dane będzie człowiekowi oglądać całego tego piękna. Tam właśnie, z dala od rozfalowanej powierzchni oceanu, kryje się cudowna kraina. Rosną w niej czarodziejskie kwiaty i drzewa, a pośród nich — tak jak w naszych lasach i ogrodach fruwają ptaki — przepływają różnobarwne ryby. Wszystkie rośliny i wodo- W samej głębi oceanu, spowity błękitnym światłem, wznosi się pałac króla mórz. Ściany jego zbudowane są z koralu, spiczaste okna z bursztynu, dach zaś z muszli wypełnionych macicą perłową, które otwierają się i zamykają w miarę jak przepływają i odpływają fale. Dawno, dawno temu król mórz miał sześć córek, sześć przepięknych syrenek. Kiedy ich matka przemieniła się w pianę, dziewczynkami zajęła się babka — matka króla. Matrona ta cieszyła się wielkim szacunkiem mieszkańców wód i ogon jej zdobiło osiem 118 złotych ostryg — oznaka wysokiej pozycji. Nikt też w całym podwodnym królestwie nie dorównywał jej mądrością. Gdy księżniczki pobaraszkowawszy sobie z rybami lub zwiedziwszy wnętrze jakiegoś zatopionego okrętu powracały do domu, babka opowiadała im cudowne historie, najczęściej dotyczące świata ludzi — i małe słuchały ich z uwagą. Najpilniej jednak słuchała owych opowieści najmłodsza: prześliczna syrenka o smutnych oczach i niezwykłym wprost głosie, podobnym do tych, jakie niekiedy słyszą marynarze żeglując po cichych wodach dalekich mórz. Dziwna to była dziewczynka. W przeciwieństwie do reszty sóstr nie lubiła bawić się przedmiotami znalezionymi we wrakach statków, za to całe godziny spędzała w swoim ogrodzie, przypatrując się w milczeniu posągowi z białego marmuru, który przedstawiał młodego chłopca. Posąg ten wraz z ciałami wielu marynarzy opadł na dno oceanu w dniu straszliwej burzy. Mała syrenka zrozumiała wtedy, że istoty ludzkie nie mogą żyć w jej podwodnej ojczyźnie, co bardzo ją zasmuciło. W pobliżu posągu zasadziła wierzbę płaczącą, której czerwone gałązki opadały na ramiona chłopca, gdyż światło słoneczne na tych głębokościach przybiera barwy pąsowej róży. Pewnego dnia babka wyjawiła syrenkom wielki sekret; powiedziała: — Z chwilą, gdy ukończycie lat piętnaście, będzie wam wolno wypłynąć na powierzchnię morza, usiąść na brzegu w świetle księżyca i przypatrywać się okrętom. Ujrzycie wówczas wygwieżdżone niebo, ciemne lasy i światła wielkich miast. Zobaczycie świat istot ludzkich. Odtąd mała syrenka bywała jeszcze częściej rozmarzona. Myślała już tylko o chwili, kiedy będzie mogła posłuchać śpiewających ryb — jak na użytek wnuczek babka jej nazywała ptaki — wdychać wonny zapach kwiatów i na własne oczy ujrzeć nareszcie owe istoty podobne do posągu z jej ogrodu. Ponieważ jednak dopiero najstarsza siostra miała ukończyć piętnaście lat, małej syrence pozostało do upragnionej chwili długich lat sześć. Gdyby mieszkańcy podwodnej krainy potrafili płakać, mała syrenka wylałaby z pewnością wiele gorzkich łez, syreny jednak nie znają dobrodziejstwa płaczu, przez co cierpienia ich stają się jeszcze dotkliwsze. Widząc smutek syrenki, siostry obiecały opowiadać jej szczegółowo o świecie ludzi, gdy już będą mogły wypływać na powierzchnię. Czas mijał i dla każdej z nich, kolejno, nadchodził ów szczęśliwy dzień. Po- wracały do podmorskiego pałacu pełne wrażeń: opisywały sklepienie niebieskie podobne do ogromnego kryształowego dzwonu, purpurowe i fiołkowe chmury żeglujące jak statki po niebie, stada białych łabędzi w promieniach zachodzącego słońca. Lecz mała syrenka słuchała najchętniej opowieści o miastach, które 0 zmierzchu rozbłyskiwały niby wygwieżdżony firmament, o ukwieconych łąkach, o łanach zbóż na polach oraz o ludzkich dzieciach, które niemal równie dobrze pływają jak syreny. Czasami, podczas szalejących burz, siostry wynurzały się z odmętów, pląsały wokół zagrożonych statków i śpiewem swym zapraszały marynarzy do czarodziejskiego królestwa w morskich głębinach. Marynarze sądzili jednak, że to głos huraganu i przerażeni kreślili znak krzyża, by zażegnać niebezpieczeństwo. Pewnego razu, kiedy po straszliwej burzy cała masa ciał nieszczęsnych majtków opadła na dno w pobliżu pałacu, mała syrenka zapytała babki: — Czy ludzie, którzy nie toną w morzu, mogą żyć wiecznie? Czy i oni zamieniają się w słoną pianę? — Ludzie umierają, ich życie trwa jeszcze krócej niż nasze, lecz mają nieśmiertelną duszę — odpowiedziała babka. W godzinę śmierci dusza ta uchodzi z ciała i wzbija się ku niebu. Podczas gdy my białą pianą bez czucia i pamięci unosimy się na falach, ich dusza żyć będzie wiecznie w krainie szczęścia 1 spokoju. — Ah! — westchnęła syrenka —jakżebym chciała również mieć nieśmiertelną duszę! Lecz babka odrzekła jej ze smutnym uśmiechem: — Żyjemy wedle praw naszego świata, dziecinko. Możesz liczyć na nieśmiertelną duszę tylko o ile jakiś człowiek pokocha cię tak, że staniesz mu się droższa od ojca i matki. Wtedy jego dusza przejdzie do twego ciała i będziesz dopuszczona do udziału w przyszłym ludzkim szczęściu. Lecz to się stać nie może. Nasz śliczny ogon rybi nie podoba się na ziemi. Aby mężczyzna mógł cię pokochać, musiałabyś mieć takie nogi, jakie mają ludzie. W miarę jak płynął czas — bardzo powoli, zdaniem syrenki — ona zamykała się w sobie oraz bardziej. Przypatrywała się promieniom słońca przenikającym w głąb morza i myślała: — Chętnie bym zamieniła ogon rybi na nieśmiertelną duszę! Nadszedł wreszcie upragniony dzień, ukończyła lat piętnaście. Babka wystroiła ją w najpiękniejsze klejnoty, włożyła na głowę ciężki diadem z pereł oraz umocowała na ogonie osiem ostryg — oznakę wysokiego urodzenia. — Żegnajcie! zawołała syrenka i niby leciutki pęcherzyk powietrza wypłynęła na powierzchnię. Słońce chyliło się ku zachodowi rzucając czerwony blask na taflę wody, po której mknął biały okręt. Prąd wyniósł syrenkę w pobliże statku, wielka zaś fala pchnęła ją na krawędź okienka: wówczas ujrzała w kabinie młodego i pięknego księcia, całkiem podobnego do swego ukochanego posągu. Wzruszyło ją to niezmiernie. Na okręcie odbywał się wielki bal, świętowano szesnaste urodziny księcia. O zmierzchu pokład roz-błysł tysiącem świateł; rzec by można, iż jakaś pochodnia sunie po powierzchni morza. Mała syrenka nigdy czegoś równie cudnego nie widziała, ale pomimo 120 wszystkich tych wspaniałości nie odrywała wzroku od pięknego księcia. — Gdybyż tak zechciał podarować mi duszę! — modliła się w duchu. Wtem reje zatrzeszczały złowieszczo, fale poczęły zalewać pokład i rozpętała się straszliwa burza. Zaniepokojona syrenka zanuciła swą najpiękniejszą pieśń, ażeby ostrzec marynarzy; ci jednak sądzili, że to głos huraganu i żegnali się znakiem krzyża, nie domyślając się niczego. Wszystko to nie potrwało długo. Fale miotały wielkim statkiem tak, że tańczył on na wodzie jak łupina orzecha, maszty zwaliły się na pokład niby domek z kart i okręt szedł na dno. Mała syrenka zanurzyła się w odmęty, wśród szczątków statku i zwłok utopionych majtków szukając swego pięknego księcia. Był już nieprzytomny! Wzięła jego ciało w ramiona i utrzymując mu głowę nad powierzchnią wody popłynęła do brzegu. Ułożyła delikatnie księcia na suchym piasku i ukryła się za stertą piany, czekając świtu. Ledwie się rozjaśniło, w drzwiach pobliskiej świątyni ukazała się piękna młoda dziewczyna, podeszła do młodzieńca, który leżał bez życia i pochyliła się nad nim. Wówczas otworzył oczy i umiechnął się. Mała syrenka poczuła się bardzo nieszczęśliwa. Przypomniała sobie o pewnej starej czarownicy, która żyła w morskich głębinach i postanowiła zwrócić się do niej o pomoc. Nurkując minęła las pełen ohydnych ośmiornic, dopłynęła do straszliwego domostwa zbudowanego ze szkieletów topielców i poprosiła wiedźmę. — Przemień mnie w istotę ludzką, abym mogła mieć nieśmiertelną duszę! 121 Czarownica zarechotała złośliwie: — Wiem dobrze, po co tu przybyłaś i spełnię twoje głupie życzenie, w zamian jednak oddasz mi swój przepiękny głos. Wiedz tylko, że stąpając po ziemi odczuwać będziesz przy każdym kroku przeszywający ból. Wiedz również, że jeśli książę odda swoje serce innej kobiecie, w dzień po jego weselu umrzesz i zamienisz się w złotą pianę. Słowa te nie odwiodły małej syrenki od raz powziętego postanowienia. Wówczas czarownica rozpaliła pod kotłem, wrzuciła doń język biedaczki, dolała jeszcze własnej krwi i płyn ten przykazała jej wypić o świcie na plaży w pobliżu pałacu księcia. Syrenka spełniła polecenie wiedźmy: ledwie pojawiły się pierwsze promienie słońca, wychyliła kielich czarodziejskiego napoju. W tej samej chwili poczuła straszliwy ból w całym ciele i straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, ujrzała ukochanego: pochylony wpatrywał się w nią czarnymi oczyma. Uświadomiła sobie wtedy, że zamiast rybiego ogona ma teraz śliczne nogi. Książę zapytał, skąd wzięła się na plaży, ona jednak nie mogła mu odpowiedzieć i ze smutnym uśmiechem położyła tylko palec na ustach. Wówczas podał jej rękę i zaprowadził do pałacu. Przy każdym kroku mała syrenka omdlewała z bólu, szła jednak za nim z uśmiechem, a nawet przybywszy do pałacu zatańczyła z zachwycającą lekkością i wdziękiem. Książę przywiązał się do małej syrenki. Nie rozstawał się z nią ani na chwilę i zwierzał jej się ze wszystkiego: — Jesteś równie piękna jak młoda dziewczyna, która niegdyś ocaliła mi życie. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Gdybym potrafił o niej zapomnieć, pojąłbym ciebie za żonę — mawiał często. Pewnego dnia król postanowił ożenić syna i wybrał mu na narzeczoną córkę władcy sąsiedniego kraju. Książę jednak za nic się nie dał namówić, o czym oznajmił syrence, a następnie dodał: — Wolę na zawsze pozostać z tobą, moja mała niema dziewczynko. Tak bardzo przypominasz mi tę, którą utraciłem! I słowa te wynagrodziły małej syrence wszystkie cierpienia. W parę dni później do portu wpłynął wspaniały okręt. Wysiadła z niego księżniczka niezwykłej wprost urody. Ujrzawszy ją, książę zawołał natychmiast: — To ona! To ta, która znalazła mnie, kiedy leżałem bez czucia na brzegu! Jakże opisać jego szczęście? Porwał narzeczoną w objęcia i wprowadził ze wszystkimi honorami do pałacu, a następnie pobiegł podzielić się radosną nowiną z małą syrenką: — Wiem, że ucieszy cię moje szczęście, kochasz mnie przecież bezgranicznie! Mała syrenka ucałowała jego dłoń. Bardzo cierpiała, że nie może uronić łez, syrenom jednak nie dane jest płakać. Nadszedł wreszcie dzień wesela i rozdźwięczały się wszystkie dzwony. Książę i księżniczka, a wraz z nimi mała syrenka, która niosła tren oblubienicy, wstąpili 122 na pokład wspaniałego okrętu, gdzie miały się odbyć urozystości. Serce syrenki ściskało się z bólu. Wiedziała, że nazajutrz o świcie przyjdzie jej umrzeć. I chwila, w której ona sama przemieni się w płat słonej piany, napawała ją przerażeniem. Samotnie, z dala od ludzkich oczu spędziła resztę dnia. Z nastaniem zmierzchu statek rozjarzył się światłami niby pochodnia. Wtem spoza fal mała syrenka ujrzała blade twarzyczki swoich sióstr. Szepnęły jej cichutko: — Przyniosłyśmy ci czarodziejski nóż, który dała nam czarownica w zamian za nasze włosy. Nim wstanie świt musisz zatopić go w piersi księcia. Kiedy gorąca krew je opryska, twoje nogi zrosną się w ogon, staniesz się znowu syreną jak my. Mała syrenka ukryła nóż i poczekała, aż wszyscy zasną na okręcie. Nie miała odwagi posłużyć się nożem, myśl jednak o śmierci przejmowała ją grozą. A kiedy świt zajaśniał na niebie różowym blaskiem, weszła do kabiny księcia. Na piersi jego spoczywała głowa prześlicznej oblubienicy, on zaś uśmiechał się do niej we śnie. Mała syrenka pochyliła się i złożyła pocałunek na jego ustach, a potem odrzuciła nóż daleko w morze. Nie czuła nawet, że umiera. Słońce wznosiło się coraz to wyżej na niebie i w jego promieniach ponad jej głową unosiły się tysiące przeźroczystych istot. Syrence zdawało się, że odróżnia ich głosy. — Któż to do mnie mówi? — zapytała — i ku swemu wielkiemu zdziwieniu usłyszała swój własny głos. A niezwykłe te istoty odpowiedziały: — My, córy powietrza. Podobnie jak syreny, nie mamy duszy, ale dobrymi uczynkami możemy na nią zapracować. Życie nasze trwa trzysta lat, następnie zaś, jeśli na to zasłużymy, zyskujemy duszę, która podobnie do ludzkiej zażywa wiekuistego szczęścia. Córy powietrza ulitowały się nad tobą, ponieważ masz kochające serce i przyjmujemy cię do naszego grona. Wówczas mała syrenka zobaczyła, że wzbija się w zalane słonecznym blaskiem przestworza. Rzuciła ostatnie spojrzenie na okręt swojego księcia. Nie czuła już ani bólu, ani żalu, lecz oczy jej stały się dziwnie wilgotne. — Cóż to takiego? — pomyślała. Były to łzy! •s" % \ 123 Opowieść o żonie, która zstąpiła z nieba W bardzo dalekim kraju, tam gdzie wierzchołki gór sięgają samego nieba, mieszkało stare małżeństwo wraz z synem. Młody ten człowiek zwał się Keczua. Pewnego ranka ojciec posłał syna w pole, aby nakopał kartofli. Kiedy Keczua przybył na miejsce, zobaczył, że pole zostało spustoszone, nie znalazł ani jednego kartofla: ukradziono wszystkie! — Poczekaj-no, złodzieju, jeszcze ci pokażę! — pomyślał chłopak. Pod wieczór wrócił na swoje pole i postanowił czuwać. Nie zjawił się nikt. Już o samym świcie zapadł w krótką drzemkę i choć nie trwało to długo, tak samo jak poprzedniego dnia kartofli nie było. Rzecz miała się podobnie przez parę kolejnych nocy: ledwie tylko Keczua zasypiał, złodzieje wykradali ziemniaki. — Muszę się wreszcie przekonać, z kim mam do czynienia — postanowił chłopak. I następnej nocy ukrył się jak zwykle, po czym udał, że zasypia. Ledwie zamknął oczy, z nieba poczęły się na zimie spuszczać gwiazdy, a z chwilą gdy dotykały gruntu, przemieniały się w prześliczne dziewczęta, wszystkie w jednakowych srebrzystych szatach. Widząc to Keczua zawołał: — Powiedzcie-no, wy, gwiazdy, nie wstyd wam okradać biednych ludzi? I popędził w ich kierunku, lecz nim dobiegł, gwiazdy wzbiły się ku niebu. Najmłodsza jednak, gwiazdka — żywa jak iskierka — zaczepiła welonem o gruby bambus. Keczua chwycił ją wpół i przytrzymał. Była taka śliczna i tak żałośnie płakała, że natychmiast ją pokochał. Zapytał więc, czy nie chciałaby zostać jego żoną. — Bardzo chętnie — odparła — ty też mi się podobasz, musisz jednak wiedzieć, że póki mam na sobie tę oto srebrzystą szatę, nie mogę z tobą pozostać. Ilekroć na swój strój spojrzę, bierze mnie chętka wzbić się ku niebu. — To nie ma znaczenia — pomyślał Keczua. Zaprowadził ją do chatki swoich rodziców i poprosił matkę, by ukryła srebrzystą szatę na samym dnie skrzyni. Następnie poślubił gwiazdę i żyli jakiś czas szczęśliwie. Pewnego dnia gwiazda zajrzała przypadkiem do skrzyni i ujrzała ową szatę. Coś ją podkusiło by się w nią przyodziać; ledwie jednak to uczyniła, lekka niby tchnienie wzbiła się w przestworza i dołączyła do pozostałych gwiazd. Keczua obserwował z daleka jej lot i — zrozpaczony — począł wspinać się na najwyższą górę. Nie zdołał jednak dotrzeć do nieba. Wtem ponad jego głową pojawiło się coś na kształt ciemnej chmury: był to cień gigantycznego ptaka, kondora, króla owych gór. — Przestańże lamentować — rzekł mu ptak. — Jeśli upolujesz mi dwie lamy, bym miał czym się posilić w drodze, przeniosę cię na skrzydłach do samego nieba. Keczua czym prędzej dostarczył mu zabite zwierzęta; kondor najadł się do syta, wziął na grzbiet Keczuę oraz resztę mięsa i wzbił się ku górze. Lecieli tak dzień i noc, a kiedy ptak był głodny, prosił chłopaka, by karmił go w locie. Podróż trwała długo; wreszcie ujrzeli w oddali ogromne błękitne jezioro. Pośrodku wznosił się na podwyższeniu wpaniały pałac cały ze złota. — To świątynia nieba — oznajmił kondor — wszystkie gwiazdy zbierają się tutaj co wieczór. Szybko, daj mi mięsa, bo gonię ostatkiem sił! Keczua przeraził się! Mięsa już nie było! Niewiele myśląc podsunął ptakowi własną rękę. Ten rozszarpał ją dziobem, napił się krwi chłopca i pokrzepiony wylądował nad brzegiem jeziora. Wówczas Keczua zanurzył rękę w wodzie i — ku jego zdumieniu — rana znikła. A wtedy ptak powiedział do chłopca: — Ukryj się w pobliżu pałacu. Gdy zaczną się schodzić gwiazdy, pochwyć w ramiona ostatnią — będzie to twoja żona — i wracaj do mnie. Musisz jednak działać szybko oraz niech żadne z was nie obejrzy się za siebie, gdyż wtedy zostalibyście rozdzieleni na zawsze. Keczua obiecał zastosować się do jego zaleceń i poszedł się ukryć. Pod wieczór zjawiły się srebrzyste gwiazdy; chłopak czym prędzej złapał ostatnią i pociągnął za sobą w stronę kondora. — Nie oglądaj się za siebie — poprosił — bo nigdy więcej się nie zobaczymy! Kondor trzepotał niecierpliwie skrzydłami, gdy nagle rozległy się zasmucone głosy pozostałych gwiazd: — Nie porzucaj nas, siostrzyczko! Żona Keczuy nie miała siły rozstać się z nimi nie pożegnawszy ich nawet spojrzeniem. W chwili, gdy się odwróciła, przemieniła się w prawdziwą gwiazdę i wzbiła ku niebu, przyłączając do pozostałych sióstr. Kondor pochwycił w pazury nieszczęsnego Keczuę i począł opadać na ziemię. — Przestań się trapić — rzekł mu na pociechę — bo choć już nigdy nie odzyskasz żony, ona przybywać będzie do ciebie co noc i świecić nad twoim domem, by ulżyć ci w bólu. I mądry ptak powiedział mu prawdę. Nim jeszcze niebo zatonęło w ciemnościach, nad chatką Keczuy zabłysła jasnym światłem nowa gwiazda. 125 O Meteczce pastereczce i o królewiczu angielskim Żyła sobie raz pastereczka imieniem Meteczka. Pasła swoje owce po górach i dolinach, lecz choć biedna jak mysz kościelna, bardzo była dzielna. Pewnego dnia piękny królewicz postanowił wyruszyć w daleki świat na poszukiwanie żony. Ukochana miała być dobrze urodzona, piękna jak gwiazda, dobra, skromna, pracowita i prawdomówna. Oto jakiej narzeczonej zapragnął królewicz! Znajdźcie-no takową! Niełatwe zadanie! Rozmaite księżniczki bywają na świecie, lecz żeby tyle aż warunków spełniały — niełatwo, jak wiecie. Mimo wszystko królewicz dosiadł rumaka, przepłynął wielką wodę i szuka. Jedzie sobie, galopuje Wtem mu drogi ustępuje Meteczka pastereczka I jej owieczki białe. Pasterka w łachmany odziana była, lecz wianek z kwiatów na głowę włożyła. Królewiczowi angielskiemu żal się jej zrobiło: — Niech Bóg cię strzeże, Meteczko! Jakiż smutny masz los! — Nie żartuj, przecie piękne jest życie! Gdy twoją żoną zostanę, Wyglądać będę na damę! — Nigdy to nie nastąpi głuptasie, odparł ze śmiechem królewicz. — Nastąpi — i że tak się wyrażę — czas to niebawem pokaże, odparła ze śmiechem Meteczka. Królewicz pogalopował dalej i przybył do bardzo bogatego kraju. Żyła tam najpiękniejsza na świecie księżniczka. Tak zręcznie udawała skrom-nisię, że nawet nasz królewicz się na to nabrał i poprosił króla o rękę jego córki. Wspaniałym powozem wyrusza księżniczka z liczną świtą do królewicza w odwiedziny. Orszak naprzód pomyka I kogóż po drodze spotyka? Meteczkę pastereczkę, Co niesie na ręku owieczkę. Księżniczka spojrzała na pasterkę i zapytała: — Meteczko, niech Bóg cię strzeże! Co nowego u królewicza angielskiego! — Mam dobre wiadomości, królewicz czeka na gości i pięknej narzeczonej wypatruje — odparła Meteczka. — Miej się jednak na baczności, o pani, gdyż u wejścia pałacu jest zaczarowany kamień. Kto na nim nogę postawi, tego on cechy wyjawi! — Cóż mi to szkodzi — pomyślała księżniczka. — Piękna jestem jak wiosenny poranek, a skromna jak fiołek. Nie mam czego się lękać. Ledwie jednak postawiła nogę na progu, rozległ się głos: 126 — Wynoś się, księżniczko, wracaj tam, skąd przybyłaś! Udajesz tylko skromnisię. Wiem dobrze, jaka jesteś: kapryśna, głupia i leniwa! Słysząc te słowa królewicz kazał zabarykadować wejście i księżniczka sromotnie odjechała do swojego ojca. Wówczas królewicz ponownie wyruszył w świat. Jedzie sobie, galopuje Wtem mu drogi ustępuje Meteczka pastereczka I jej owieczki białe. Pasterka w łachmany odziana była, lecz wianek z kwiatów na głowę włożyła. Królewiczowi angielskiemu żal się jej zrobiło: — Niech Bóg cię strzeże, jakaś ty biedna! Ale pasterka zaśmiała się tylko: — Będę wkrótce twoją żoną, Klejnotami obwieszoną! — Nigdy to nie nastąpi, głuptasie — odparł ze śmiechem królewicz. — Nastąpi — i że tak się wyrażę — czas to niebawem pokaże. Na tym się rozstali. Młodzieniec pogalopował dalej i jeszcze dalej. W drodze posłyszał o istnieniu księżniczki pięknej jak majowy poranek, a pracowitej jak pszczółka. Nikt co prawda nie widział, żeby czymkolwiek miała ręce zajęte, ale każdy wychwalał jej talenty. Nawet nasz królewicz dał się na to nabrać i poprosił króla o rękę jego córki. Lecz i tej pannie zalecił, by jeszcze przed ślubem złożyła mu wizytę. ~} I oto księżniczka udaje się do swego królewicza, ,'a z nią tysiąc lokai i tysiąc służących, którzy nie nadążają spełniać wszystkich jej kaprysów. Orszak naprzód pomyka. I kogóż po drodze spotyka? Meteczkę pastereczkę, Co niesie na ręku owieczkę. Księżniczka zawołała pasterkę: — Meteczko, niech cię Bóg strzeże! Co nowego u królewicza angielskiego? — Mam dobre wiadomości, królewicz czeka na gości i pięknej narzeczonej wypatruje. Miej się jednak na baczności, o pani, gdyż u wejścia pałacu — w progu — jest zaczarowany kamień. Kto na nim nogę postawi, tego on cechy wyjawi! — Cóż mi szkodzi głupi kamień — pomyślała księżniczka. — Wszem wobec i każdemu z osobna wiadomo, żem piękna jak majowy poranek, a pracowita jak pszczółka. Nie ma takiej drugiej na świecie. I przybywszy do pałacu bez obawy postawiła nogę na progu. Wówczas jednak rozległ się głos: — Wynoś się, księżniczko! Wracaj tam, skąd 127 przybyłaś! Udajesz tylko pracowitą pszczółkę. Wiem dobrze, jaka jesteś: kapryśna, głupia i leniwa! Chcąc nie chcąc przyszło zapłakanej ze wstydu księżniczce powrócić do zamku swojego ojca. I znowu wyruszył królewicz w świat daleki na poszukiwanie narzeczonej. Jechał sobie jechał, nucąc smętnie, aż spotkał Meteczkę, pastereczkę ze stadem owieczek. Królewiczowi żal się jej zrobiło: — Niech Bóg cię strzeże, Meteczko! Jakież masz ciężkie życie! Ale pasterka aż podskoczyła: — Nie żartuj, przecie cudne jest życie Jako twoja żonka Dam ci pięknego potomka! — Moja kochana głuptasko, ne razy mam ci powtarzać, że nigdy to nie nastąpi! — odparł ze śmiechem królewicz. — Nastąpi — i że tak się wyrażę — czas to niebawem pokaże! — zanuciła kpiąco Meteczka. Po czym się rozstali. Wiele czasu upłynęło nim królewicz znalazł wreszcie odpowiednią narzeczoną. Ależ z tej księżniczki była kłamczucha! Kłamała po prostu jak z nut, wszyscy jednak wychwalali 'ją za prawdomówność, nawet i królewicz dał się oszukać. I ją także zaprosił w odwiedziny na angielską ziemię. Po drodze księżniczka spotkała Meteczkę, która uprzedziła ją o istnieniu zaczarowanego kamienia w progu pałacu. Każdy jednak kłamczuch bierze prawdę za kłamstwo, toteż księżniczka postawiła nogę na kamieniu, a wówczas rozległ się głos: — Królewiczu drogi, wiedz, że w twoje progi wkracza teraz kłamstwo, co ma krótkie nogi. Księżniczka, która przybywa jest jak poprzednie: kłamczucha, głupia i leniwa! Królewicz wprost się załamał. Jednakże pewnego dnia doniesiono mu, że hen, daleko, na wschodnim krańcu ziemi mieszka królewna piękna jak marzenie, dobra jak anioł, pracowita i prawdomówna! Natychmiast więc puścił się w drogę. I oto spotyka Meteczkę, pastereczkę w łachmanach, jak gna przed sobą stado owieczek. Żal się jej królewiczowi zrobiło, bardzo żal! Ona jednak posłała mu najpiękniejszy uśmiech, mówiąc: — Niebawem z radością w sercu Staniemy na ślubnym kobiercu! Królewicz raz jeszcze pomyślał, że nigdy by się nie ożenił z taką nędzarką i pogalopował dalej. Nowa narzeczona okazała się piękniejsza nawet niż się spodziewał, toteż — uradowany — zaprosił ją czym prędze") w odwiedźmy. "Wkrótce na czek "wspaniale) świty księżniczka wyruszyła w drogę. Orszak naprzód pomyka I kogóż po drodze spotyka? Meteczkę pastereczkę, Co niesie na ręku owieczkę. Księżniczka spojrzała na nią z góry i zapytała: — Meteczko, niech cię Bóg strzeże! Co nowego u królewicza angielskiego? 128 — Mam dobre wiadomości, królewicz czeka na gości i pięknej narzeczonej wypatruje. Lecz słuszniej byś uczyniła, księżniczko, wracając do domu, gdyż u wejścia do pałacu jest zaczarowany kamień. Kto na nim nogę postawi, tego on cechy wyjawi! Księżniczka się przestraszyła, nie miała bowiem zbyt czystego sumienia. Podumała, po czym poprosiła Meteczkę, aby — przyodziana w jej piękne szaty — udała się do pałacu. A pomyślała sobie tak: — Poczciwa to pasterka, nic złego przecie kamień o niej nie powie. Meteczka chętnie się zgodziła. Ledwie tylko postawiła w progu nogę, odezwał się głos: — Szybko ogłoś zaślubiny, nie znajdziesz lepszej dziewczyny! Ucieszył się królewicz słysząc te słowa, złożył pocałunek na czole księżniczki i obiecał, że wkrótce przybędzie poprosić króla o jej rękę. A żeby przypadkiem o nim nie zapomniała, włożył jej na głowę złoty diadem kunsztownej roboty. Meteczka wróciła do swojego stada, zwróciła księżniczce piękne szaty i przywdziała na powrót swoje łachmany; diadem jednak zatrzymała. W parę dni później królewicz jechał już do narzeczonej, gdy po drodze znowu spotkał pastereczkę. Niech cię Bóg strzeże! Ależ z ciebie bidota! Meteczka wówczas się roześmiała: — Nie żartuj, przecie piękne jest życie! Królewiczową zostanę, a wtedy Koniec będzie mojej biedy! — Głuptasku, kochany głuptasku, nigdy to się nie stanie — rzekł ze śmiechem królewicz. — Nastąpi — i że tak się wyrażę — czas to niebawem pokaże! A kiedy potrząsnęła głową, złoty diadem kunsztownej roboty ześliznął się na ziemię. Wówczas królewicz zrozumiał, że piękną, dobrą i prawdomówną jego narzeczoną była właśnie Meteczka. I odbyło się huczne wesele, które po dziś dzień ludzie wspominają. A co z księżniczką z dalekiego kraju? Wciąż jeszcze czeka na królewicza. 129 O królu, który był kłamczuchem i o kłamczuchuj który został królem W pewnym królestwie panował niegdyś król, który był skończonym kłamczuchem. Kłamał tak bardzo, że sam już prawdy od kłamstwa nie odróżniał. Dlatego też co chwila doradcy jego musieli macać mu nos: w kraju tym bowiem każdemu, kto wyrzekł ¦ kłamstwo, robił się miękki nos. — Nos Waszej Królewskiej Mości — mówili mu". stale doradcy — znowu jest miękki jak przegotowany kartofel! — Usiłujecie mi wmówić, że kłamię — fukał król. — Niechaj Bóg broni, Wasza Królewska Mość — chcieliśmy tylko powiedzieć, żeś się cokolwiek rozminął z prawdą! Tak właśnie bronili się doradcy, król zaś śmiał się z tego macania nosa i to śmiał się wprost do rozpuku. Otóż trzeba wam wiedzieć, że miał on córkę, dziewczę przedziwnej urody! Cała nakrapiana, jakby się miała zwyczaj opalać przez sito, a w dodatku sucha była jak szczapa. Wierzcie mi, takie to było cudo! I oto co król wymyślił! Postanowił, że odda swą jedynaczkę temu, kto zdoła okłamać go tak bezczelnie, tak bezwzstydnie, że on sam, król, zmuszony będzie mu powiedzieć: — Kłamiesz! Natychmiast też rozesłał heroldów w cztery strony świata, aby rozgłosili ową pocieszną nowinę. A gdy dotarła ona do uszu pewnego ubogiego młodzieńca na irlandzkiej ziemi, z pomocą bożą wyruszył on w drogę do królestwa nieprawdy. Kiedy już stał u stóp tronu, król odezwał się w te słowa: — Więc sądzisz, chłopcze, że potrafisz wygłosić kłamstwo tak wierutne, bym nie zdołał ci uwierzyć? Chybaś za młody jeszcze na tego rodzaju zabawy! Ja sam kłamię jak z nut, a przecie nie zdołałem wymyślić kłamstwa, które w żaden sposób nie mogłoby zostać uznane za prawdę. Skoro jednak tak przy tym ob- stajesz, to proszę bardzo, wygłoś swoje kłamstwa! Tylko zapamiętaj sobie: jeśli nie uda ci się mnie przekonać, zapłacisz głową! Młodzieniec podszedł do okna i zaczął mówić: — Widzę, Wasza Królewska Mość, że masz wielkie stada bydła — i to prawda. Gdybyś jednak zobaczył, ile bydła jest u mojej matki! Krów mamy tyle, że z nadejściem suszy, kiedy braknie wody w rzekach, ich mlekiem poruszane są koła młyńskie w całym kraju... — Trele morele — zachichotał szyderczo król. — I ty mi takie rzeczy mówisz! Całkiem to możliwe. Ja na przykład mam główkę kapusty tak wielką... 130 — Z pewnością, z pewnością — przerwał mu młodzieniec. Nasza przypuszczalnie jest jeszcze większa, podczas bowiem odpustów wystarczy jednego jej liścia, by osłonić przed deszczem wszystkich tańczących mieszkańców miasteczka... — A czemużby nie — zawołał ze śmiechem król. —Ja na przykład mam przeogromny pęd fasoli. Służy za wycior do największych armat... Młodzieniec skrzywił się: — Gadaj sobie zdrów o swej fasoli, Wasza Królewska Mość! Nie widziałeś mojej! Pewnego dnia, gdy zabrałem się do zrywania strąków, musiałem się wdrapać do samego nieba. Chmury jednak były takie twarde, że nabiłem sobie guza na czole! Możesz pomacać, Wasza Królewska Mość, a sam się przekonasz! Król pomacał guza i rzekł: — Trele morele! Już ja się na tym znam! Co z tego, że masz guza na czole! — Na tym się moja historia nie kończy, odparł młodzieniec. Kiedy się już znalazłem na wierzchołku, uświadomiłem sobie, że nie zabrałem koszyka na strączki fasoli. I w tym momencie ugryzła mnie pchła. Zabiłem ją sabotem, a ze skóry jej sporządziłem siedem worków i siedem skórzanych kaftanów. Napełniłem worki fasolą i zacząłem spuszczać się w dół. Tymczasem jednak zrobiła się jesień, liście fasoli uschły i opadły. Musiałem więc sfrunąć i — możesz mi wierzyć lub nie — ale zajęło mi to całe dziesięć dni. A kiedy tak spadałem głową naprzód, wbiłem się w skałę po szyję. Cóż więc było robić? Wyjąłem z kieszeni nóż, obciąłem sobie głowę i posłałem ją do sąsiadów z prośbą o pomoc. Lecz nie wiadomo skąd zjawił się lis. Porwał moją głowę i uszedł do lasu. Tak mnie to rozgniewało, Wasza Królewsa Mość, że — skała nie skała — wydrapałem się z dziur^ popędziłem za łobuzem i obciąłem mu ogon. A czy^ wiesz, królu, co było napisane pod jego ogonem? — A! Skądże miałbym to wiedzieć? — odrzekł król. — Było napisane — powiedział młodzieniec śmiejąc się do rozpuku — że twój ojciec służył jako stajenny u mojego ojca! — Kłamiesz jak z nut, wstrętny kłamczuchu! — ryknął król. Młodzieniec aż podskoczył z radości: — Wygrałem, Wasza Królewska Mość, szykuj wesele! A jeśli chcesz się przekonać, czy to prawda, pomacaj mój nos! Myślicie, że król pomacał mu nos? Bynajmniej! Bo gdyby się to okazało prawdą!... I w ten oto sposób kłamczuch został królem. 131 O miłej Niebodze, jej niedobrych siostrach i o złotej rybce Żyło sobie raz siedem sióstr. Pierwsza była ładna, druga ładniejsza, trzecia jeszcze ładniejsza. Czwarta potrafiła unosić się w powietrzu, piąta spaść na oba uszy, szósta miała włosy czarne jak noc; tę siódmą zaś pozostałe siostry — równie niedobre co piękne — posyłały zawsze na plażę po kamyki. Mieszkały bowiem na wyspie Jawie. A jak zwała się najmłodsza, najpiękniejsza ze wszystkich? Otóż wołano na nią Nieboga, ponieważ nikt o niej nigdy nie pamiętał. Kiedy matka nawarzyła garnek ryżu, szóstka starszych rzucała się nań jak stado wróbli, jadła i rondel wyskrobywała. A biednej Niebodze pozostawało tylko oczy wypłakiwać. Lecz jeszcze gorszy los miał ją spotkać z chwilą, kiedy pomarli rodzice. Starsze siostry czym prędzej powydawały się za mąż; poślubiły wszystkich mężczyzn, jacy byli w wiosce, dla Niebogi nie pozostał ani jeden. Dobrze się wiodło sześciu siostrom: mężowie ich byli bogaci, szałasy mieli jak cacuszka a spiżarnie pełne ryżu. Małej zaś Niebodze wszystkiego brakło, nawet dachu nad głową, toteż nocą chroniąc się przed wiatrem sypiała pod stertą paproci. Pewnego dnia siostry wezwały ją do pomocy przy młócce ryżu. Wątła dziewczyna pracowała ciężko od świtu do nocy, lecz kiedy, już po robocie, poprosiła je o parę ziarnek, tamte, chciwe i pazerne, obrzuciły ją obelgami, nazwały żebraczką, niezdarą i bru- 132 daską, a zamiast dać ryżu — obdzieliły kuksańcami, by nie mogła się skarżyć, że niczego za pracę nie dostała. Cała we łzach, udała się Nieboga na poszukiwanie czegoś do zjedzenia i tak się przytrafiło, iż na swej drodze spotkała starego rybaka. Właśnie złowił malu-sieńką rybkę, która kołysała się jeszcze na końcu wędki, rybkę tak malutką, że ledwie ją było widać. A jakaż była piękna: złocista i cała lśniąca! Ulitowała się nad nią Nieboga i rzekła do rybaka: — Błagam cię, dobry człowieku, podaruj mi tę rybkę! Rybak miał czułe serce i spełnił prośbę Niebogi, a ta uradowała się jak nigdy dotąd, gdyż po raz pierwszy w życiu zdarzyło jej się otrzymać cokolwiek w prezencie. Podniosła z ziemi łupinę orzecha kokosowego, napełniła ją wodą i wrzuciła rybkę do środka. Wkrótce stworzonko to, które nazwała Leungli, stało się dla niej istotą najdroższą na świecie. Chociaż sama niemal umierała z głodu, to jednak gdy tylko dobrzy ludzie poczęstowali ją ryżowym kleikiem, nigdy nie zapomniała uraczyć nim swojej rybki. A Leungli rosła, rosła i utyła tak bardzo, że wkrótce łupina orzecha okazała się dla niej za ciasna. Nieboga wpuściła ją więc do maleńkiego jeziorka pośrodku lasu. — Leungli, do stołu, moja kochana — wołała, ilekroć zdarzyło jej się zdobyć coś dobrego, aby zaś rybka ją rozpoznawała, Nieboga ułożyła dla niej taką oto piosenkę: — Rybko, rybko, Przybądź szybko! Jadłem równo się dzielimy, Gdy go nam zbraknie — pościmy! Wówczas Leungli wychylała się z wody, jadła z ręki Niebogi, która głaskała ją po grzbiecie. Wkrótce rybka urosła do rozmiarów małego dziecka, stała się pięknym złocistym karpiem o lśniącej łusce. Siostry dowiedziały się, że Nieboga chodzi co-dzienie do lasu rozmawiać ze złotą rybką, i odtąd nie dawały jej spokoju, nalegając, by ją złapała i przyniosła do domu. — Nie wiesz, głuptasie, jak pysznie smakuje pieczona ryba? — mówiły. Lecz Nieboga odmawiała stanowczo. Nikomu nie pozwoliłaby tknąć swej ukochanej Leungli! Siostry złościło to niepomiernie, aż pewnego razu rzekły: — Poczekaj-no trochę, a jeszcze zobaczysz, gdzie raki zimują! I gdy pewnego dnia Nieboga wybrała się do sąsiedniej wioski w poszukiwaniu pracy, postanowiły złowić karpia i wybrały się do lasu. Ryba jednak się nie pokazała, ponieważ nie usłyszała piosenki, którą zawsze przyzywała ją Nieboga. Na próż- 133 no więc szukały Leungli: złocistego karpia ani śladu! Aż pewnego wieczoru jedna z nich ukryła się w krzakach okalających jeziorko, by śledzić Niebogę; usłyszała co śpiewa i zapamiętała słowa piosenki. Następnego ranka, pod nieobecność Niebogi, starannie wyostrzyły nóż, poszły nad jeziorko, a najstarsza zanuciła. ¦— Rybko, rybko, Przybądź szybko! '¦i*-* re Jadłem równo się dzielimy, Gdy go nam zbraknie — pościmy! Ledwie tylko ryba usłyszała piosenkę, wychynęła z wody otwierając pyszczek. Niedobre siostry schwytały ją natychmiast i zarżnęły. Wróciwszy do domu, podzieliły łup na sześć części, każda ugotowała ten kawałek, który na nią przypadł, a ponieważ żadna nie chciała wziąć łba — zostawiły go na desce obok komina. Wieczorem Nieboga poszła nad jeziorko i zawołała ukochaną rybkę. Ale nic: nieruchoma powierzchnia wody nawet nie drgnęła. Wówczas dziewczyna rzekła ze smutkiem: — Czyżbyś i ty o mnie zapomniała, rybko moja mała? Wtem, choć oczy miała zalane łzami, spostrzegła na brzegu ślady krwi. Zrozumiała natychmiast, jaka się tu dokonała zbrodnia. Pobiegła do sióstr i zawołała: — Gdzie ukryłyście moją ukochaną rybkę? Siostry na to odpowiedziały jej: — Czyżbyś nas miała za złodziejki? Możesz przetrząsnąć cały dom — i tak nie znajdziesz swojej głupiej ryby! No, szukaj! Nieboga zaczęła się rozglądać po domu, zajrzała w każdy kącik, lecz niczego nie znalazła. Wtem na progu stanęła kura i zagdakała: — Ko, ko, ko, ko, skąd to na desce wzięła się głowa ryby? Siostry, zbite z tropu, ukryły łeb za rondelkami i naczyniami. Kura jednak zagdakała na nowo: — Ko, ko, ko, ko, czemu ktoś ukrył rybią głowę za naczyniami? Siostry już całkiem nie wiedziały, co robić! Wrzuciły łeb do piecyka i zasłoniły go jakąś pieczenia. Kura nie dała za wygraną i zdziwiona znów się odezwała: — Ko, ko, ko, ko, czemu ktoś piecze rybią głowę w piekarniku? Rozzłoszczone siostry odgoniły kurę kamieniami, następnie zaś chwyciły łeb ryby i cisnęły go na środek podwórza wołając: — Masz! Weź sobie łeb swojej ukochanej ryby, nikt go nie potrzebuje! Nieszczęśliwa dziewczyna odeszła z płaczem. Przyciskała do piersi głowę ukochanej Leungli i co chwila się potykając po drodze, zawędrowała nad brzeg jeziorka. Wykopała grób. Zachodziła tam codziennie opłakiwać swoją przyjaciółkę. Łzy jej miały — okazało się — czarodziejską moc. Wkrótce na grobie wyrósł dziwny krzew. Wyglądem przypominał krzew herbaciany, lecz liście jego przywodziły na myśl łuskę rybią i były ze szczerego złota. Na 134 gałęziach wyrosły srebrne kwiaty, a gdy one przekwitły, zawiązały się owoce, jakich nigdy dotąd nie widziano. Były to drogocenne kamienie, szmaragdy i diamenty wielkości rybiej głowy. Niezwykły blask bił od tego krzewu. Pewnego dnia przejeżdżał tędy król. Ujrzał błyszczący ów krzew i zapytał sługi, do kogo on należy. W tej samej chwili wyszła z lasu śliczna dziewczyna i — pełna smutku — opowiedziała mu historię o Leungli oraz swych okrutnych siostrach. Była to Nieboga. Król tak się nią zachwycił, że zabrał ją do swego pałacu i wkrótce poślubił. Nieboga przeniosła do królewskiego ogrodu grób ukochanej rybki wraz z krzewem, i co wieczór chodziła tam opłakiwać przyjaciółkę. Łzy jej nie utraciły swej czarodziejskiej mocy, toteż krzak rozrastał się i rodził coraz to więcej owoców: król stał się wkrótce najbogatszym monarchą na świecie. Aż niespodziewanie na cały kraj spadła klęska suszy. Ludzie i zwierzęta błąkali się po polach i lasach w poszukiwaniu kropelki wody. Dżungla poszarzała, wyschła jak pustynia. Ryż nie wzrastał, a bawoły padały z głodu i pragnienia. Nieszczęście to nie ominęło również sióstr naszej Niebogi: wkrótce nie miały zupełnie co jeść. Słyszały od dawna, że najmłodsza została królową potężnego kraju, lecz dotychczas nie śmiały pokazać jej się na oczy z obawy, że zechce się zemścić za zbrodnię, którą popełniły. Lecz gdy ich dzieci zaczęły wołać, że są głodne, postanowiły zwrócić się do niej i błagać o pomoc. Nieboga nie potrafiła jednak darować im okrutnego postępku i po trzykroć nakazała odpędzić je od bram pałacu. Na próżno skarżyły się na swoją nędzę, lamentowały i płakały. Lecz kiedy pewnego wieczoru jak zwykle opłakiwała w ogrodzie swoją Leungli, czarodziejski krzew zajaśniał niecodziennym blaskiem, a złote jego liście w kształcie rybich łusek zadźwięczały: — Dawna zbrodnia okryła się złotym kwieciem; okrutny jest ten, kto nie potrafi przebaczać! Zawstydziła się królowa. Przebaczyła siostrom z całego serca, przebaczyła im naprawdę. A siostry całkiem się zmieniły. I odtąd wszystkie żyły w zgodzie razem aż do śmierci. 135 Opowieść o kocie w butach Był sobie raz pewien młynarz, a kiedy zmarł, pozostawi! trzem swoim synom młyn,, osła i kota. Najstarszy zabrał młyn, średni — osła, najmłodszy zaś, chcąc nie chcąc, wziął kota. Smutno się najmłodszemu zrobiło, że przypadła mu w udziale tak nędzna scheda. — Bracia moi — rzekł do siebie — jeśli wejdą w spółkę, z łatwością zarobią na życie. Ja zaś, nieborak, kiedy tylko zjem kota, a z jego skórki zrobię sobie czapkę, mogę co najwyżej umrzeć z głodu. Posłyszał to kot, lecz jakby nigdy nic odezwał się do niego: — Nie trap się, panie! Nie tak znów wielka cię spotkała krzywda! Sam to wkrótce pojmiesz, o ile dasz mi worek i sprawisz buty do chodzenia po lesie. Młynarczykowi słowa kota nie zanadto trafiły do przekonania, choć przecie sprytny to był kot! Chłopak często widywał, jak wieszał się on na tylnych łapach lub chował w mące udając trupa, by wprowadzić w błąd myszy czy szczury, które następnie chwytał z łatwością. Toteż kto wie, może okaże się pomocny w nieszczęściu. Kiedy już kot otrzymał swoje buty — zarzucił worek na ramię i wyruszył w pole, po którym grasowały dzikie króliki. Worek napełnił jarzynami, takimi właśnie, za jakimi przepadają króliki; położył go na-ziemi, a sam bez ruchu wyciągnął się na trawie, jakby był martwy. Po chwili przykicał jakiś młody niedoświadczony królik, począł obwąchiwać worek, wyczuł smakołyki i wsunął się do środka. Kot wówczas zawiązał worek sznurkiem, zabił królika, a następnie udał się do króla prosząc o audiencję. Wprowadzono go do sali tronowej. Na widok Jego Królewskiej Mości kot skłonił się aż do ziemi i rzekł: — Przybywam, Wasza Królewska Mość, z polecenia mojego pana, Markiza de Carabas (takie młodzieńcowi wymyślił nazwisko), aby złożyć ci w darze upolowaną przez niego zwierzynę. — Powiedz swojemu panu — odpowiedział król biorąc królika — że bardzo mu dziękuję i że sprawił mi wielką przyjemność. Innym razem kot ukrył się w wysokiej trawie i złowił do worka dwie kuropatwy. Znów udał się do króla, który z jeszcze większą radością przyjął ów dar Markiza de Carabas i polecił nagrodzić kota paroma złotymi dukatami. Podobne zabiegi trwały co najmniej trzy miesiące: kot w hołdzie od swego pana przynosił królowi upolowaną zwierzynę. Pewnego dnia usłyszał, że król wraz z córką, piękną jak marzenie, wybierają się karocą nad rzekę. Rzekł wówczas młynarczykowi: 136 — Dobrze byś uczynił, panie, idąc za moją radą. Pójdź się wykąpać w rzece, w miejscu, które ci wskażę, a co do reszty, zdaj się na mnie. Markiz de Carabas usłuchał kota, nie domyślając się bynajmniej, co się dalej stanie. Gdy już się kąpał, nadjechał król ze świtą. A wówczas kot począł krzyczeć na całe gardło: — Ratunku! Ratunku! Pan Markiz de Carabas tonie! Król wysadził głowę przez okno karocy i poznał kota, który mu przynosił zwierzynę. Przykazał więc sługom, by pospieszyli z pomocą biednemu markizowi. A gdy wyciągano nieszczęśnika, kot podszedł do króla i powiedział, że podczas kąpieli złodzieje ukradli panu jego szaty. (Po prawdzie, sprytne kocisko ukryło pod kamieniem ubogie odzienie młynarczyka). Król natychmiast posłał do pałacu jednego ze swych urzędników po piękny strój dla Markiza de Carabas. Następnie zaszczycił go uprzejmą rozmową, a że wytworne szaty uwydatniały jeszcze urodę młodzieńca, wpadł on natychmiast królewnie w oko. Wystarczyło, że czule spojrzał na nią raz i drugi — a całkiem straciła głowę dla pięknego markiza. Król zaprosił go do karocy na resztę przejażdżki. Tymczasem kot ruszył przodem, gdyż był sobie obmyślił pewien plan. Tak więc spotkawszy wieśniaków, którzy kosili trawę na łące, rzekł im: — Jeśli, drodzy moi, nie powiecie królowi, że łąka ta należy do Markiza de Carabas, posiekam was na kawałeczki! A gdy król zapytał kosiarzy, kto jest właścicielem owej łąki, odparli chórem: — Markiz de Carabas, Wasza Królewska Mość! — bardzo bowiem przestraszyli się kota. 137 — Piękną masz łąkę — powiedział król do Markiza. — Dość jestem z niej zadowolony, Najjaśniejszy Panie — odparł Markiz — gdyż bujna porasta ją trawa. Kot tymczasem natknął się na żniwiarzy i oświadczył im: — Jeśli kochani moi, nie powiecie królowi, że pola te należą do Markiza de Carabas, posiekam was na kawałeczki! Niebawem nadjechała karoca królewska, a król zapragnął dowiedzieć się, kto jest właścicielem owej wspaniałej pszenicy. — Markiz de Carabas — odpowiedzieli wieśniacy. I znowu król powinszował Markizowi urodzajnych ziem. Kot zaś wędrował dalej powtarzając to samo wszystkim napotkanym po drodze ludziom; król nie mógł się wprost nadziwić, takie na nim wrażenie zrobiły bogactwa Markiza de Carabas. Wreszcie kot przybył do pięknego pałacu. Mieszkał w nim olbrzym, bogacz nad bogacze: należały do niego wszystkie ziemie, przez które przejeżdżała królewska karoca. Kot zasięgnął języka, chcąc się 0 nim dowiedzieć jak najwięcej, następnie zaś poprosił, by ten zechciał go przyjąć: ponieważ przechodził właśnie obok pałacu, pragnąłby pokłonić się właścicielowi. Olbrzym powitał go z całą uprzejmością, jakiej oczekiwać można po tego rodzaju osobistościach 1 poprosił by usiadł. Kot zaś przemówił w te słowa: — Doszły mnie słuchy, żeś biegły w sztuce czarnoksięskiej, i że potrafisz przyjąć postać najrozmaitszych zwierząt, na przykład lwa, słonia... — To prawda — odparł olbrzym — zaraz zobaczysz, jak się przemieniam w lwa. Kota tak bardzo przeraziła myśl, że stanie twarzą w twarz z groźnym lwem, iż niewiele myśląc wskoczył na dach i o mało nie spadł, o ile bowiem jego buty nadawały się do wędrówki po lasach i polach, o tyle ślizgały się po dachówkach. Kiedy gospodarz przyjął pierwotną postać, kot zszedł z dachu przyznał, że bardzo się przestraszył. Następnie dodał: — Mówiono mi również, że możesz się przemienić i w całkiem małe zwierzątko, w szczura lub mysz. Cięko rzecz taką sobie wyobrazić, chyba to dla ciebie znacznie trudniejsze! Lub wręcz niemożliwe! — Niemożliwe! — odparł olbrzym. — Zaraz się przekonasz! 138 I ledwie wyrzekł te słowa, kot ujrzał przed sobą myszkę, która biegała po podłodze. Wówczas rzucił się i schrupał ją w jednej chwili. A wtedy właśnie nadjechał król. Widząc piękny pałac, postanowił go zwiedzić. Gdy kot usłyszał tętent kopyt końskich na zwodzonym moście, wybiegł naprzeciw i rzekł do króla: — Witaj, Najjaśniejszy Panie w pałacu Markiza de Carabas! — A więc to do pana, Markizie, należy ten pałac! Nigdym nie widział piękniejszego! Cóż to za wspaniała budowla! Czy mógłbym obejrzeć wnętrze? Markiz podał rękę królewnie, przepuścił króla przodem i postępując w ślad za kotem zawędrowali do wspaniałej komnaty, w której stał ogromny, obficie zastawiony stół: olbrzym bowiem spodziewał się gości na obiedzie. Król nie ukrywał wrażenia, jakie zrobiło na nim bogactwo Markiza de Carabas, królewna zaś wprost oszalała na punkcie młodzieńca. Toteż po kilku pucharach wina, król rzekł do młynarczyka: — Jeśli chcesz, Markizie, oddam ci swoją córkę za żonę. Markiz z wielkim uszanowaniem podziękował za zaszczyt, jakiego dostąpił i dodał, że większe szczęście spotkać go nie może. Tego samego dnia odbyło się huczne wesele. Kot, mianowany najwyższym dostojnikiem dworu, nie musiał odtąd łowić myszy, a jeśli czasem na nie zapolował, to tylko dla własnej przyjemności. 139 O księżycowej dziewczynce Jeśli uważnie przypatrzeć się księżycowi podczas pełni, to na jego tarczy ujrzeć można małą dziewczynkę. Także i wy możecie ją zobaczyć. Włosy spływają jej do stóp, przyjaźnie się uśmiecha i spogląda na nas z góry. Widzicie ją? Co, nie widzicie? A teraz? Nareszcie! No, to posłuchajcie jej historii! Była sobie raz mała dziewczynka. Nie miała ani ojca, ani matki, ani dziadka, ani babki. Nikogusienko nie miała na świecie. Zabrał ją do siebie bogaty kupiec. Lecz nie był to dobry człowiek, o nie! Skąpy i złośliwy, stale tylko czegoś od niej wymagał i gonił do ciężkiej pracy. Żona jego w tym względzie niczym się odeń nie różniła. Biedactwo chodziło stale niewyspane! Pewnego zimowego dnia kupczycha posłała dziewczynkę po wodę. Ponieważ pobliskie źródełko po- <*¦ krywał gruby lód, mała brnąc w kopnym śniegu udała się nad staw, gdzie warstwa lodu była cieńsza. Siarczysty mróz aż krew w żyłach ścinał! Dziewczynka zrobiła otwór w lodzie, nabrała wody i zawróciła ku domowi. Jednakże już przy obejściu potknęła się 0 kamień i cała zawartość wiadra rozlała się po podwórzu. Co tu robić? Nie śmiała się pokazać gospodyni bez wody, ale też i sił nie miała, by na powrót udać się nad staw. A właśnie w tej chwili zachodziło słońce. Dziewczynka poprosiła: — Słoneczko, słoneczko złote, zabierz mnie z sobą w lazurowe przestworza, wybaw od ziemskiej udręki! Słońce jednak słysząc te słowa skryło się za pagórkiem i zapadła noc. Wówczas na niebie ukazał się srebrzysty księżyc 1 mała znowu poczęła błagać: — Księżycu, srebrny księżycu, zabierz mnie z sobą w lazurowe przestworza, wybaw od ziemskiej udręki! A wtedy księżyc opuścił się na ziemię, przemienił w pięknego młodzieńca ubranego srebrzyście i rzekł jej: — Uchwyć się moich włosów, a zabiorę cię do nieba! W tej samej chwili pojawił się złoto odziany młodzieniec: — Chodź ze mną, panienko, mnie przecież pierwszego wezwałaś na pomoc! Ale dziewczynka odpowiedziała: — Nie, słoneczko złociste, na moje wołanie uciekłeś, niech więc księżyc pomoże mi wzbić się w srebrne przestworza! I odtąd podczas pełni zobaczyć można dziewczynkę, jak spaceruje po księżycu. Widzicie ją tam? No to się dobrze przypatrzcie! 140 \ O dwóch staruchach i zarozumiałej rybce Były sobie dwie staruchy, chude jak szczapy. Mieszkały w lodowej chatce zwanej igloo, a nosiły futra z polarnego misia i rękawice ze szronu. Obie były stare, takie stare, że wprost otępiałe. Na oczy nie widziały, na uszy nie słyszały i cale dygotały; słowem — nie sposób znaleźć starszych od nich staruch. Pewnego dnia wypłynęła z morza mała rybka, ukryła się za lodową chatką i chcąc je nastraszyć, zanuciła: — Morze osuszę, cały lód skruszę, Kto mi stawi opór, temu porwę duszę! Lecz głuche jak pień staruchy nic nie usłyszały i dalej spały kamiennym snem. Wówczas rybka zaśpiewała głośniej: — Rozbijam skały, rozdzieram chmury, Was zaś, baby, obedrę ze skóry! Wyrwane ze snu staruchy poczęły dzwonić zębami z przestrachu. — Któż to tak ryczy? Chyba niedźwiedź polarny! — rzekła drżącym głosem pierwsza. — A może jakie złe duchy? — wybełkotała druga. Wysunęły ostrożnie nosy z chatki, lecz nic nie zobaczyły, ponieważ były na wpół ślepe, a także ponieważ rybka była malusieńka. O tym jednak staruchy nie miały pojęcia i wprost umierały z przerażenia. Pierwsza rzekła więc do drugiej: — Pośpieszże się, trzeba nam uciekać przed złymi duchami! Pędźmy nad morze! Wzięły kajak, włożyły do środka nieco prowiantu i zaczęły go wlec po śniegu w kierunku morza. Wtem druga zawołała: — Zapomniałyśmy ogarka i tranu! I jak potrafiła najszybciej zawróciła do igloo. O mało nie pośliznęła się na rybce, która w dalszym ciągu straszliwym głosem śpiewała jakąś pełną pogróżek pieśń. — Wracaj! krzyknęła starucha do towarzyszki — to nie zły duch, lecz mała rybka! Już w domu — staruchy postawiły na ogniu rondel z wodą, by — jak mówiły — ugotować w niej rybkę. Słysząc to rybka zagrzmiała: — Na dwie stare baby nie mam ja ochoty, Zaraz złowię trzech olbrzymów Pędzę do roboty! Po czym zniknęła w morskiej toni. 141 Opowieść 0 księciu Aszrafie 1 o królu dżinów W pewnym pustynnym kraju panował niegdyś bardzo mądry król. Miał on tylko jednego syna, księcia Aszrafa. Był to młodzian piękny i odważny, lecz porywczy i lekkomyślny. Czas upływał mu na zabawach i rozrywkach. Król często go strofował, ale — niestety — bez większego skutku. Gdy pewnego dnia zdał sobie sprawę, że nadchodzi jego ostatnia godzina i że wkrótce przyjdzie mu umierać, wezwał do łoża swego syna i rzekł: — Dziecko drogie, szaleństwa twoje są niby garść piaskuj bacz, aby serce nie wyschło ci jak pustynia. Okaż się monarchą miłującym sprawiedliwość i mądrość. Nade wszystko zaś dbaj o honor, szanuj królewskie słowo, choćby cię to miało wiele kosztować. Nie wolno złamać raz danej obietnicy. Zapamiętaj, co ci powiedziałem i niechaj Allach cię ma w swej opiece! I król wydał ostatnie tchnienie. Książę Aszraf wstąpił na tron. Lecz nie zastosował się do zaleceń ojca. Rządził tak beztrosko i niefrasobliwie, że wkrótce skarbiec królewski opustoszał. Gdy pewnego wieczoru układał się w swojej komnacie do snu, usłyszał za oknem jęki i okrzyki rozpaczy swych poddanych, którzy umierali z głodu. Pożałował wówczas, iż nie posłuchał ojcowskich rad. Pomimo bowiem pychy i uporu, serce miał miękkie i współczujące: poczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Zapadł w niespokojny sen i nagle ujrzał przed sobą starca o dobrotliwym spojrzeniu i długiej mlecznej brodzie. — Następstwem złych uczynków, królu, są żal i niepokój wewnętrzny. Lecz prawdziwa skrucha niesie z sobą przebaczenie i uczucie szczęścia. Jeśli więc chcesz naprawić swoje winy, trzeba ci wyruszyć samotnie na pustynię, dotrzeć do dalekiego Kairu, tam zaś położyć się na słońcu w pobliżu murów obronnych. Jeśli mnie usłuchasz, odzyskasz bogactwa. Nazajutrz, z samego rana, książę zażądał konia i pomimo lamentów przerażonej matki wyruszył na pustynię. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, podążał wytrwale naprzód. Wkrótce padł pod nim koń, dalszą więc drogę przyszło mu odbywać pieszo po 142 piaszczystych bezkresach. Wreszcie, ledwie żywy z głodu i pragnienia, dotarł do Kairu. Pokrzepiwszy się łykiem wody, legł na rozpalonym piasku u bram miasta i zapadł w gorączkowy sen. A wówczas ukazał mu się siwowłosy starzec i rzekł: — Jeszcze nie koniec twojej niedoli, królu Asz-rafie, jeśli bowiem pragniesz, by odpuszczone ci zostały winy, musisz pieszo i samotnie przebywając pustynię wrócić do swego królestwa. szego kryształu. Ściany jego połyskiwały od złota; sufit i podłogi inkrustowane były diamentami i rubinami. Wokół ogromnej komnaty stały dzbany z jas-pisu wypełnione po brzegi złotymi monetami. Z tyłu zaś, w kąciku, dojrzał zwykły gliniany wazon, z którego wystawał zardzewiały klucz. Przy pomocy tego klucza otworzył niewielkie drzwiczki i znalazł się w olbrzymiej, zalanej światłem sali, gdzie na ośmiu złotych cokołach stało osiem posągów, każdy wykuty Aszraf usłuchał starca. Na wpół przytomny podążał wśród piasków, dręczyła go gorączka, sępy zaś napastowały, wyszarpując mu kawały żywego ciała. Wreszcie, u kresu sił, padł w objęcia matki i długo walczył ze śmiercią, aż pewnej nocy znowu ukazał mu się we śnie siwowłosy starzec. — Już koniec twoich mąk, królu, wyszedłeś z próby zwycięsko. Jutro po przebudzeniu, weź oskard i wyrąb otwór w podłodze komnaty swojego ojca! Nazajutrz Aszraf wstał z łoża zdrów i pełen życia, po czym udał się do ojcowskiej sypialni, aby wykonać polecenie starca. Jakież było jego zdumienie, gdy pod posadzką odkrył żelazne drzwi, za którymi znajdowały się białe marmurowe schody! Zstępując po nich dotarł do podziemnego pałacu, całego z najczyst- w jednym ogromnym diamencie. Posągi te przedstawiały dziewczęta niewysłowionej urody. Dziewiąty cokół był pusty, leżał na nim rulon błękitnego atłasu, na którym król przeczytał te oto słowa skreślone ręką swojego ojca: — Poprawiłeś się, synu i moje skarby mogą nareszcze przypaść ci w udziale. Jeśli jednak pragniesz wejść w posiadanie dziewiątego posągu, udaj się bezzwłocznie do Kairu i odszukaj mego dawnego niewolnika imieniem Mubarak. Zaprowadzi cię on do królestwa dżinów. Tam zdobędziesz to, na czym ci najbardziej zależy. Niech cię Allach ma w swej opiece! Król Aszraf, olśniony pięknem diamentowych posągów, wyruszył natychmiast do Kairu, udał się do dawnego sługi swego ojca i poprosił, by ten zechciał go zaprowadzić do królestwa dżinów. Mubarak, który 143 w owym czasie był już ważną osobistością, zgodził się, ze względu na pamięć swego zmarłego pana, spełnić prośbę Aszrafa. Długa to była podróż! Musieli przebyć siedem pasm górskich i siedem pustyń, stawić czoła wielu niebezpieczeństwom nim wreszcie dotarli nad brzeg wielkiego czarnego jeziora. Pośrodku znajdowała się biała wyspa, na niej zaś złoty pałac, cały lśniący od szmaragdów i rubinów. Wówczas starzec oznajmił bardzo już wyczerpanemu królowi: — Jesteśmy na miejscu. Pałac ten należy do króla dżinów. Pamiętaj jednak, by nie odezwać się słowem, gdy przewoźnik zabierze nas na łódź; przemienilibyśmy się bowiem w węże. Ledwie to powiedział, dał się słyszeć przeraźliwy gwizd i na jeziorze ukazała się łódka z masy perłowej. Miała bursztynowy maszt oraz żagiel z błękitnego atłasu. Na ławce siedział potwór o ciele lwa i głowie słonia: pochwycił trąbą Mubaraka i króla Aszrafa, przeniósł ich do łodzi, po czym stateczek pomknął jak strzała w kierunku wyspy. Wszystko to odbyło się w głuchym milczeniu. Gdy tylko wysiedli na ląd, przystąpiły do nich straszliwe poczwary: wyglądem przypominały pająki o dziesięciu ramionach, miały głowy rozmaitych zwierząt, z pysków ich zaś buchał dym. W mgnieniu oka Mubarak rozłożył na ziemi dwa dywaniki: kiedy / król i on sam na dywanikach tych usiedli, poczwary rozpierzchły się na wszystkie strony. — To czarodziejskie kobierce — wyjaśnił Mubarak. — Bronią dobrych ludzi przed potęgą złych mocy. Poczekajmy trochę, wkrótce zjawi się tutaj król dżinów. Jeśli nam sprzyja, przybierze postać ludzką, jeśli nie — ujrzymy najstraszliwszego potwora. Ledwie Mubarak zamilkł, rozpętała się burza: zrobiło się tak ciemno, jakby zapadła noc, co chwila niebo przeszywały błyskawice i nieustannie rozlegał się przeraźliwy odłos grzmotów. Następnie wszystko ucichło. Wówczas Aszraf ujrzał przed sobą tego samego starca, który ukazywał mu się we śnie. — Witaj w moim królestwie, królu Aszrafie — rzekł z przyjaznym uśmiechem. Ojciec twój często odwiedzał mnie w tym pałacu; za każdym razem na dowód przyjaźni darowywałem mu diamentowy posąg. Najpiękniejszy zachowałem dla ciebie. Nie jestem jednak pewny, czy zasługujesz na podobny prezent. Umysł młodzieńca jest równie niestały, jak wiatr na pustyni. Najprzód więc musisz wykonać to, co ci każę. Udaj się w świat na poszukiwanie dziewczyny gołębiego serca i przyprowadź mi ją, bym z niej mógł uczynić swoją niewolnicę. Otrzymasz wówczas ów najpiękniejszy posąg, o którym marzysz. A ponieważ wiem, że niełatwo jest czytać w ludzkim sercu, daję ci zaczarowane zwierciadełko. Tylko dziewica, 144 której twarz odbije się w lustrze, może zostać pierwszą niewolnicą na moim dworze. To rzekłszy, król dżinów przemienił się w ukwiecony krzew. Znowu więc przyszło Aszrafowi wyruszyć z Mu-barakiem w daleki świat. Na wieść o tym, że król Aszraf szuka dziewczyny o gołębim sercu, zewsząd poczęły się zgłaszać najpiękniejsze panny. Wszystkie przeglądały się w zwierciadle, jednak powierzchnia jego zawsze pozostawała matowa. Obaj wędrowcy szli tak od miasta do miasta: stale na próżno! Król bliski już był zniechęcenia, aż pewnego dnia zaprosił ich do swego pałacu pewien bogaty wezyr. — Pozwól się przejrzeć mojej córce w zaczarowanym zwierciadle — poprosił — abyśmy mogli się przekonać, co kryje się na dnie jej serca! Król Aszraf wyraził zgodę, w lustrze zaś ukazała się twarz księżniczki tak pięknej i pełnej wdzięku, że oczom wprost nie mógł uwierzyć. — Ona tylko godna jest najpotężniejszego spośród królów! — wykrzyknął Aszraf. Zapytał więc wezyra, czy gotów jest oddać córkę bardzo potężnemu monarsze, a wezyr przystał na to z radością: ani on, ani księżniczka nie podejrzewali, że owym potężnym monarchą jest nie — Aszraf, ale król dżinów. Poczyniono więc przygotowania do wyprawy i orszak ruszył w drogę. Lecz im bliższy się stawał cel podróży, tym bardziej Aszraf stawał się markotny. Zakochał się bowiem w pięknej dziewczynie i czuł, że życie bez niej straci dla niego wszelki sens. Pewnego dnia zwierzył się Mubarakowi: — Nie potrafię oddać córki wezyra królowi dżinów w niewolę. Cóż bez niej warte będzie moje życie! — Czyżbyś mógł złamać dane słowo? — odparł mu na to Mubarak. Król zwiesił głowę ze smutkiem i już bez słowa dowiózł dziewczynę władcy dżinów. — Poddałem cię ciężkiej próbie — oświadczył mu starzec. — A teraz wracaj do swego kraju. W podziemnym pałacu znajdziesz to, na czym zależy ci najbardziej. Młodzieniec pożegnał z ciężkim sercem córkę wezyra i odjechał. Pierwsze kroki skierował do podziemnego pałacu, aby widokiem nowego skarbu ukoić swój ból. Król dżinów dotrzymał słowa. Na dziewiątym cokole stał przepiękny posąg. Wtem, na oczach oniemiałego z zachwytu Aszrafa, posąg poruszył się i zeskoczył na ziemię, a wówczas król rozpoznał w nim swoją ukochaną, córkę wezyra. Od tego czasu przeżyli wspólnie wiele szczęśliwych lat i nigdy nie zapomnieli o swoim dobroczyńcy, szlachetnym królu dżinów. 145 O olbrzymie3 który miał zy złote włosy Dawno, dawno temu, pewnym wieśniakom urodził się syn. Włosy miał złote, na czole zaś srebrzyste znamię w kształcie sierpu księżyca. — Niebo zesłało wam to dziecko — powiedziała jego chrzestna, stara kobieta, z racji swej mądrości najbardziej szanowana osoba we wiosce. Spójrz-cie-no: takie znamię na czole, toć to przecie zapowiedź szczęścia! Następnie poczęła się wpatrywać w wygwieżdżony firmament i dodała: — Napisane jest w gwiazdach, że gdy ukończy szesnaście lat, poślubi królewską córkę. Niebawem królowa wydała na świat dziewczynkę piękną jak marzenie. Król nie posiadał się z dumy i radości. Jednakże dotarła doń wieść o dziwnej przepowiedni owej starej kobiety z wioski, i bardzo się rozgniewał. Czyż jest do pomyślenia, by oddać miał własną córkę synowi prostych wieśniaków? Począł się więc zastanawiać nad sposobem pozbycia się tego dziecka, aż pewnego dnia, przebrany za bogatego kupca, zastukał do drzwi rodziców chłopca. — Zmyliłem drogę — oświadczył im — czy użyczylibyście mi noclegu? Mąż i żona przyjęli króla niczego nie podejrzewając oraz ugościli jak mogli najlepiej. Obłudnik zaś pochylił się nad kołyską i udając, że jest zaskoczony, powiedział: — Wielki Boże, ależ piękne macie dziecko! Szkoda, że przyjdzie mu spędzić życie w ubogiej chatynce! Oddajcie mi to maleństwo pod opiekę, a wychowam je na szlachcica! Żona odrzekła, iż za nic w świecie nie rozstanie się ze swoim synem, lecz mąż przemówił jej do rozsądku: — Przypomnijże sobie, kobieto, przepowiednię chrzestnej małego! Naszemu synowi przeznaczone jest poślubić córkę króla, królewnie zaś nie przypadłby do gustu prosty chłopak. Lepiej, by się znalazł w bogatej rodzinie, nauczy się wówczas wielkopań-skich manier, ogłady, zdobędzie wykształcenie. Czy chciałabyś stanąć na drodze do jego szczęścia? Matka dała się przekonać i z ciężkim sercem rozstała się z malcem. Król zabrał niemowlę wraz z kołyską, wsiadł na konia i odjechał, a kiedy dotarł nad rzekę, wrzucił kolebkę ze śpiącym dzieckiem do wody. — Już ty się nim zajmiesz, rzeko, niechaj tańczy na balu u jakiej zimnokrwistej rybiej księżniczki! — mruknął szyderczo. Następnie wrócił do swego pałacu, przeświadczony, że niemowlę utonęło w głębinie. Tymczasem prąd porwał kołyskę i niósł ją tak długo, aż dopłynęła 146 I do starego młyna. Tam znalazł ją młynarz i zdumiony zawołał: — Chodź-no zobaczyć, żono, co też nam rzeka przyniosła! Tyle się namodliłaś o dziecko, aż twoje prośby zostały wreszcie wysłuchane! I młynarz z młynarzową przygarnęli chłopczyka. Troszczyli się o niego jak mogli, chowali niczym własnego syna, a na imię dali mu Hans. Mijały lata, z małego dziecka wyrósł piękny młodzieniec. Zbliżały się jego szesnaste urodziny, kiedy pewnego dnia rozpętała się burza tak straszliwa, że najstarsi ludzie podobnej nie pamiętali. Pod wieczór ktoś zapukał do drzwi młyna, po czym do środka wszedł król we własnej osobie. — Zaskoczyła mnie w lesie burza, nie mogę jechać dalej. Przygotujcie mi nocleg! — powiedział opryskliwie. Młynarz z młynarzową, przestraszeni, dwoili się i troili, by dogodzić gościowi, Hans zaś pomagał im jak mógł. Wtem król spostrzegł dziwne znamię na jego czole i począł mu się uważnie przyglądać. Młynarz opowiedział gościowi, jak to rzeka przyniosła im dziecko w kolebce. Wówczas król zadrżał z przerażenia, następnie skreślił parę słów na pergaminie i polecił chłopcu zanieść bezzwłocznie ów list królowej. Treść zaś listu była następująca: — Należy natychmiast obciąć głowę posłańcowi, który owo pismo doręczy. Taka jest moja królewska wola. Pomimo szalejącej burzy młodzieniec wyruszył w drogę, wkrótce jednak pobłądził w borze. Na swoje szczęście dostrzegł pośród ciemności nikłe światełko w oknie jakiejś chatki. — Przytulcie mnie, dobrzy ludzie! — zawołał — pozwólcie mi tu pozostać do rana! Z chaty wyszła piegowata, rozczochrana i umorusana dziewczyna, służąca rozbójników i rzekła: — Uciekaj stąd, jeśli ci życie miłe! Lada chwila zbójcy wrócą do domu, a wówczas niechybnie cię zamordują! Hansa obleciał strach, lecz nie miał wielkiego wyboru: albo mógł paść ofiarą dzikich zwierząt, albo też zdać się na łaskę czy niełaskę rabusi. — Ba — pomyślał sobie — może się nade mną ulitują! — i począł błagać dziewczynę, żeby wpuściła go do chaty. Ponieważ piękny młodzian wpadł jej od razu w oko, ukryła go pod stertą kocy i piernatów. Ledwie Hans zdążył zasnąć, do izby wtoczyła się gromada zbójców. — Daj nam coś do jedzenia! — krzyknął herszt do służącej. 147 ' Chwilę później zjawił się rabuś, który miał bardzo długi nos i węsząc wokół oznajmił: — Czuję tu dziwny zapach, pachnie jak we młynie. Co za człowieka ukrywasz, dziewczyno? Kiedy to mówił, do domku wszedł rabuś, który miał uszy wielkie jak nietoperz i natężając słuch rzekł: — Cóż to takiego słychać? Ktoś chrapie jak koło młyńskie podczas pracy. Gdzie jest mój nóż: zarżnę tego intruza nim się obudzi! Dziewczyna wybuchnęła płaczem, błagając zbójców o litość nad pięknym młodzieńcem. — Dobrze — zgodził się herszt — ale chociaż przeszukajmy mu kieszenie! Bandyci unieśli wszystkie koce, którymi przykryty był młodzian i zabrali się do dzieła, a tak byli zręczni, że Hans nawet się nie obudził! Jeden z nich, o oczach jak rozżarzone węgle, wypatrzył w kieszeni pismo króla: — Popatrzcie-no, list pisany królewską ręką — zawołał — i począł go czytać na głos. — To dopiero podły człowiek z naszego króla! — wykrzyknął herszt. — Wysłał biedaka na śmierć! Szczęściem jeszcze my tu jesteśmy! I czym prędzej skreślił inny list następującej treści: — Droga małżonko moja, natychmiast po przeczytaniu tego pisma wydaj naszą córkę za posłańca, który ci je doręczy. Taka jest moja królewska wola. List opatrzył tą samą królewską pieczęcią i wsunął do kieszeni Hansa. Rano, kiedy się chłopak obudził, zbójcy poczęstowali go śniadaniem i odprowadzili na skraj lasu, śmiejąc się pod wąsem z kawału, jaki zrobili królowi. Młodzieniec podziękował im serdecznie za gościnę i pospieszył do pałacu. Jakież było zdumienie królowej, gdy przeczytała list swego królewskiego małżonka! Nie śmiała jednak sprzeciwiać się jego woli i natychmiast wydała córkę za młynarczyka. Zaskoczony Hans nie stawiał oporu, gdyż uroda królewny zrobiła na nim wielkie wrażenie. Wkrótce powrócił król i począł sobie wyrywać włosy z głowy, w taką aż popadł rozpacz! Dowiedziawszy się od Hansa, gdzie ten spędził noc, zrozumiał od razu, kto wykradł jego list i posłał swoich strażników do boru, aby schwytali zbójców i wywieszali ich na gałęziach. Lecz kiedy strażnicy przybyli na miejsce, nie było ani chaty, ani rozbójników i nikt ich tam nigdy więcej nie zobaczył. Król tymczasem łamał sobie głowę, jak by pozbyć się niechcianego zięcia. Wreszcie, pewnego dnia, wezwał go do siebie i rzekł mu ostro: — Tylko podstępowi zawdzięczasz, żeś znalazł się w naszej rodzinie. Powinienem kazać ci obciąć głowę! Jeśli jednak zdobędziesz dla mnie trzy złote włosy straszliwego olbrzyma zwanego Mędrcem, pozyskasz sobie moje względy. Młodzian postanowił spełnić życzenie swego teścia i puścił się w świat na los szczęścia. Król zatarł ręce z radości, nikt bowiem dotąd nie wrócił żyw z krainy owego okrutnego olbrzyma. Niebawem Hans dotarł na rozstaje dróg. Spotkał tam trzech rozbójników, którzy kłócili się zażarcie o złotą monetę. Chłopak dorzucił im dwie inne monety i powiedział: — Zakończcie te spory, przyjaciele! Objaśnijcie mnie raczej, jakby się tu dostać do jaskini olbrzyma zwanego Mędrcem. — Rozbójnicy rozpoznali w nim młodzieńca, który spędził noc w ich chacie. — Wędruj tam, dokąd cię nos zaprowadzi — poradził mu Długonosy. 148 — Idź, gdzie cię oczy poniosą — dodał Ognisto-oki. — Kieruj się słuchem w wyborze kierunku — powiedział Wielkouchy. Hans usłuchał rad całej trójki i po jakimś czasie trafił do jakiegoś wielkiego miasta. Strażnicy zatrzymali go u bramy: — Hola! Żaden cudzoziemiec nie ma wstępu do naszego miasta, póki nie wyjaśni, dlaczego wyschło zaczarowane. źródło bijące z fontanny na rynku. Dostarczało czarodziejskiego wina, które przywracało życie, gdy było nim zwilżyć usta nieboszczyków. Co się więc stało? Hans, ma się rozumieć, nie miał zielonego pojęcia, co się stało, przyrzekł jednak, że zapyta o to olbrzyma zwanego Mędrcem i przepuszczono go. Wkrótce dotarł do innego miasta. Tutaj także zatrzymał go strażnik: — Hola! Wolno mi wpuścić tego tylko, kto mi powie, czemu królewska jabłoń przestała rodzić złote jabłka, przywracające młodość każdemu, co takiego owocu skosztował. Dlaczego nasza jabłoń uschła? Hans również i jemu obiecał zapytać o to olbrzyma, a wtedy strażnik go przepuścił. Wędrował więc dalej i dalej, aż znalazł się nad brzegiem czarnej rzeki, tak szerokiej, że nie widać było przeciwległego brzegu. Gdy tak na nią spoglądał, ukazał mu się niespodziewanie przewoźnik, który zgodził się przewieźć go na drugą stronę, prosząc przy tym: — Wytłumacz mi, dlaczego stale muszę wozić ludzi na drugi brzeg. Jestem już bardzo wiekowy, a moja łódź nigdy nie chce dobić do lądu. Hans obiecał mu, że zapyta o to olbrzyma i przewoźnik dowiózł go na drugą stronę rzeki. — Uważaj na siebie — powiedział odpływając — niemało już osób przewiozłem na tę stronę, lecz nikt stąd jeszcze nie wrócił! Hans podziękował starcowi i ruszył w dalszą drogę. Długo wędrował, aż dotarł do wielkiej jaskini. U wejścia siedziała stara siwa kobieta, była to babka olbrzyma. — Uciekaj stąd, dziecko, nim powróci mój wnuk — zawołała. — W przeciwnym razie spotka cię nieszczęście! Lecz Hans wyjaśnił jej, co go czeka, o ile nie przyniesie królowi trzech złotych włosów olbrzyma. Opowiedział jej również o przewoźniku, o złotych jabłkach i o zaczarowanym źródle, po czym poprosił staruszkę o pomoc. Wydał jej się taki miły, że nie oparła się jego prośbom. — Zgoda — rzekła. — Pomogę ci, podobnie jak ty zgodziłeś się dopomóc innym. Nie trzeba jednak, by 149 ¦'li i V cię mój wnuk zobaczył. I przemieniła Hansa w maleńką mrówkę, którą ukryła w kieszeni fartucha. Wtem zerwała się straszliwa wichura i do jaskini wszedł olbrzym. Kobieta podała mu kolację, położyła sobie jego głowę na kolanach, a kiedy zasnął, wyrwała mu złoty włos. — Budzisz mnie — zamruczał olbrzym. — Wybacz mi, dziecko — przeprosiła go staruszka. — Przysnęłam, a wtedy ukazał mi się we śnie stary przewoźnik, który nie może opuścić łodzi. Kiedy nadejdzie kres jego męki? Olbrzym parsknął śmiechem: — Cóż to za dureń! Wystarczy, że poda wiosło pasażerowi, prosząc, by mu je potrzymał, a będzie wolny! W chwilę później olbrzym spał znowu. Babka skorzystała z tego, by wyrwać następny włos. — Ojej, babciu, czego jeszcze chcesz? — sarknął. — Coś mi przyszło do głowy. Dlaczego uschła jabłoń, która rodziła złote jabłka? — Gdyby ci głupi ludzie zabili szczura podgryzającego korzenie jabłoni, zaczęłaby na nowo rodzić te owoce. Stara kobieta odczekała dłuższą chwilę i znowu wyrwała mu włos mówiąc, że przyśniła jej się fontanna, zasilana przez czarodziejskie źródełko, które wyschło. — Nic w tym dziwnego. Gdyby ci głupcy zabili wielką żabę zatykającą wlot, fontanna biłaby na nowo. Ale teraz, babciu, już sobie pójdę, bo mi nie dajesz spać! I olbrzym poszedł sobie. Staruszka odczarowała Hansa i czym prędzej odprowadziła go na brzeg rzeki. Przewoźnik począł się zaraz dopytywać, co ma uczynić, aby odzyskać wolność. — Odpowiem ci, gdy mnie przewieziesz nad drugą stronę rzeki ¦— odparł młodzieniec. A wysiadłszy na brzeg powiedział: — Daj do potrzymania wiosło następnemu pasażerowi. Będzie musiał cię zastąpić. W powrotnej drodze Hans powtórzył mieszkańcom obydwu miast to, czego staruszka dowiedziała się od olbrzyma. Wkrótce jabłoń wydała moc złotych jabłek, źródełko zaś z życiodajnym winem wytrysło na nowo. Wdzięczni ludzie zasypali go w zamian złotem i drogimi kamieniami, tak że wróciwszy do teścia Hans nie tylko przyniósł trzy złote włosy olbrzyma, ale i tyle skarbów, że niejeden monarcha mógłby mu bogactwa pozazdrościć. Ujrzawszy go młoda żona padła mu z płaczem w ramiona, lękała się bowiem, że nigdy już ukochanego Hansa nie zobaczy. Król za to, jak zawsze fałszywy i okrutny, bynajmniej się nie uradował. — W jaki sposób udało ci się zdobyć takie skarby? Młodzieniec odparł z uśmiechem: — Jeśli i ty pragniesz podobnych bogactw, to powędruj tam, dokąd cię nos zaprowadzi, idź, gdzie cię oczy poniosą, a kieruj się słuchem w wyborze kierunku. Na przeciwległym brzegu czarnej rzeki wznoszą się góry całe ze złota i drogocennych kamieni. f^i/,/. Chciwy władca nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i wyruszył na poszukiwanie owych skarbów. Przybywszy nad czarną rzekę wsiadł do łodzi, a wtedy przewoźnik podał mu wiosło i wyskoczył na brzeg. Od tej pory niedobry król przewozi przez tę rzekę wszystkich podróżnych! 7 151 O cybecie, która umiała mówić i o błyszczącej niebieskiej rybce Żyło sobie kiedyś dwu braci, którzy mieszkali na przeciwległych krańcach tej samej wioski. Z tego młodszego był dziwny chłopak: spędzał całe dnie na zabawie ze zwierzętami w dżungli, a za pracą nie przepadał. Miał za to dobre serce i za nic na świecie nikogo by nie skrzywdził. Starszy natomiast, wprost chorobliwie zawistny, żył samotnie, niechętny ludziom. Młodszy zyskał w wiosce przydomek Guzd-rały; nikt nie zaprzątał sobie głowy wynajdywaniem przezwiska dla starszego. Pewnego dnia odwiedziła Guzdrałę cybeta, niewielkie zwierzątko z dżungli. Chciała okraść go z czarnych orzechów. Chłopak schwytał ją, a że nic lepszego nie miał do roboty, postanowił oswoić stworzonko. Nauczył je mówić, śpiewać oraz wielu innych rzeczy. Cybeta była bardzo zadowolona: żadne inne zwierzę w dżungli nie mogło jej dorównać wykształceniem! Aż kiedyś Guzdrała wybrał się z cybeta do miasta. Po drodze spotkali bogatego kupca: — Dokąd tak wędrujesz? — zapytał kupiec. — Do miasta — odparł chłopak. — Usiądę sobie na rynku, a moja cybeta będzie śpiewać ludziom. Kupiec wybuchnął śmiechem: — Jeśli zdołasz namówić to stworzenie do śpiewu, oddam ci wszystko, co mam. Gdyby ci się to jednak nie udało, oberwiesz ode mnie kijem! Guzdrała nie przejął się jego groźbą, poprosił cybetę, by zaśpiewała i zwierzątko zaśpiewało. Musiał więc kupiec oddać Guzdrale cały swój majątek. Kiedy po powrocie do wioski chłopak opowiedział swą przygodę starszemu bratu, tamten wprost był chory z zazdrości. Wymógł na Guzdrale, by mu pożyczył cybetę i postanowił również się wzbogacić. Idąc do miasta nie wziął jednak zwierzątka na ręce, lecz kazał mu biec przed sobą, a że nie potrafiło iść szybko, okładał je kijem. Wreszcie spotkał kupca, który go zapytał, dokąd się wybiera. Odrzekł mu to samo, co młodszy brat i kazał cybecie zaśpiewać. Ona jednak nie wydobyła z siebie ani jednej nutki. Wówczas kupiec począł tak energicznie grzmocić starszego brata bambusową laską, że nieborak o mało ducha nie wyzionął. Jednakże wróciwszy do sił, postanowił zemścić się na zwierzątku: chwycił więc za kij, zamachnął się na nie, a bił je tak długo i okrutnie, aż zmarło. Guzdrała gorzko zapłakał, gdy się dowiedział 0 tragicznej śmierci swojej ukochanej cybety, następnie pochował ją pod drzewem kokosowym i odtąd co wieczór chodził modlić się na jej grobie. Kiedy skończył modlitwę, liście drzewa poczynały szumieć 1 na chłopca spadał deszcz srebrnych monet. Powtarzało się to dzień za dniem, Guzdrała więc stawał się coraz bogatszy. Brat jego umierał z zazdrości. Pewnego dnia nie wytrzymał i także poszedł pomodlić się pod drzewem kokosowym. Ledwie tylko skończył modlitwę, liście zaszumiały, a na głowę zazdrośnika polało się błoto i cuchnące płyny, oblepiając go od stóp do głów. Wpadł w taką złość, że natychmiast spiłował drzewo. Guzdrała znowu zapłakał, po czym 152 na pamiątkę po cybecie zabrał pień ściętego drzewa, wydrążył go i w ten sposób powstało koryto na wodę dla prosiąt. Ale, rzecz niesłychana! Prosięta tuczyły się odtąd tak szybko, że już po tygodniu można je było sprzedawać na jarmarku. Starszy brat czym prędzej więc pożyczył czarodziejskie koryto. Jego prosięta jednak chudły coraz to bardziej: wkrótce pozostała z nich skóra i kości. Nieprzytomny z gniewu, cisnął wtedy koryto do ognia. Guzdrale udało się uratować jedynie malusieńki kawałek drewna. Zawiesił na nim haczyk, przymocował do wędki i udał się nad jezioro. W jednej chwili złowił tyle ryb, że musiał sprzedać je na targu. Starszy brat, rzecz jasna, zaraz zażądał czarodziejskiej wędki. Ledwie zanurzył ją w wodzie, jezioro wezbrało tak, iż cudem tylko nie utonął. Wędka spłynęła z prądem. Biedny Guzdrała! Usiadł nad brzegiem jeziora i znowu zalał się łzami. Wtem z wody wyłoniła się prześliczna dziewczyna i rzekła: — Jestem córką króla smoków. Mojemu ojcu wbił się w policzek ostry haczyk, a on nie potrafił go wyjąć. Przyjdź mu, proszę, z pomocą! I dmuchnąwszy, dziewczyna zamieniła go w pęcherzyk powietrza, po czym zaprowadziła do pałacu swego ojca, na samym dnie jeziora. Król smoków miał twarz tak spuchniętą, że wyglądał jak dynia! Guzdrała wyjął delikatnie haczyk z jego policzka, a wdzięczny król podarował mu dzbanuszek, w którym pływała niebieska rybka. Wróciwszy do chaty, chłopak postawił dzbanek z rybką na deszczułce w kącie. Ale, o dziwo, ilekroć wychodził z domu, po powrocie zastawał porządek w izbie i zastawiony stół. — To chyba jakieś czary — myślał sobie. Któż to tak się zajmuje moim gospodarstwem? / -~ Pewnego dnia udał, że wybiera się w pole, naprawdę jednak ukryty za płotem obserwował, co dzieje się w chacie. A wtedy ujrzał, jak niebieska rybka przemienia się w śliczną dziewczynę, która natychmiast zabiera się do roboty. Była to córka króla smoków! Niewiele myśląc, Guzdrała wpadł do kuchni i rozbił dzbanuszek. Wówczas dziewczyna rzekła do niego z uśmiechem: — Teraz muszę już z tobą pozostać. Ale ciało moje pozbawione jest kości. Postaraj się znaleźć na to radę. Poprosiła, by starł na proszek wielki gnat, dorzucił parę wiórków, wszystko razem wsypał do zupy i zagotował. A zjadłszy zupę powiedziała: — Teraz jestem już taka jak inni. Możesz mnie poślubić! I Guzdrała ożenił się z nią. Przeżyli wspólnie wiele szczęśliwych lat. Zazdrośnik również zapragnął pięknej i pracowitej narzeczonej. Poszedł więc wykąpać się do jeziora, a wówczas król smoków przemienił go w rybę. Odtąd już rybą pozostanie, chyba, że by się poprawił. Lecz kiedy to nastąpi? 153 Zaczarowane Był sobie raz świniopas, którego z racji jego zajęcia nazywano we wiosce Prosiaczkiem. Kiedyś chłopak postanowił wyruszyć w świat na poszukiwanie przygód. Po dniu wędrówki, zdrożony, zatrzymał się na skraju lasu i pomyślał: — Nie sądziłem nigdy, że świat jest tak daleko! Rozejrzał się wokół, spostrzegł rozłożysty dąb, uznał, że splątane gałęzie drzewa stanowić będą doskonałą kryjówkę i postanowił spędzić w niej noc. Już się układał do snu, gdy poczuł, że coś uwiera go w plecy. Proszę bardzo — siodło! A cóż takiego leży obok? — Pierścień, słowo daję! Pierścień szczerozłoty! Co jeszcze? — Sakiewka! Nie pusta bynajmniej. Są w niej dwa złote dukaty! Uradowany Prosiaczek oparł się wygodnie o pień dębu i usnął snem sprawiedliwego. Wtem ocknął się raptownie, do uszu jego bowiem dobiegły okrzyki rozeźlonych zbójców. — Chwileczkę, bracia — wołał jeden z nich. — Pod tym drzewem ukryłem czarodziejskie siodło. Kto na nim usiądzie, wzbije się w przestworza! — Ja — mówił drugi — schowałem tu pierścień. Kto go obróci na palcu, temu się żadna księżniczka nie oprze! — Do diabła z takimi głupstwami! — sarknął trzeci. — Zostawiłem tu sakiewkę z dwoma dukatami. Ilekroć je wydam, wewnątrz znajduję dwa następne. W ten sposób nie grozi mi ani głód, ani nędza! Prosiaczek nie czekał dłużej. Chwycił wszystkie te skarby i czym prędzej wdrapał się na wierzchołek dębu. Zbóje posłyszeli trzask gałęzi i zawołali: — Złaź zaraz, złodzieju, bo będziemy strzelać! Już brali go na cel, kiedy Prosiaczek przypomniał sobie o właściwościach czarodziejskiego siodła i wzbił się pod chmury! Leciał tak, leciał, aż doleciał nad stolicę jakiegoś królestwa. A właśnie w oknie pałacu stał król ze swoją córką. Była to królewna tak smutna, że monarcha obwieścił wszem wobec, iż odda jej rękę temu, kto zdoła ją rozśmieszyć. Kiedy dziewczę ujrzało młodzieńca, który okrakiem na siodle bez wierzchowca unosił się w powietrzu, wybuchnęło szalonym śmiechem, jej ojciec zresztą także! — Nareszcie masz konkurenta! — zawołał król, kiedy już odzyskał powagę. Królewna odparła jednak, że nie chce takiego biedaka. Słysząc to Prosiaczek obrócił na palcu czarodziejski pierścień, a wówczas królewska córa wyskoczyła z okna prosto w jego objęcia. Już poczęto czynić przygotowania do wesela, kiedy, na wszelki wypadek, król postanowił się upewnić, czy przyszły zięć pochodzi z dobrej rodziny. — Ależ oczywiście — rzekł mu Prosiaczek. — Mój ojciec jest dowódcą nieprzebranej armii! 154 Monarcha polecił więc chłopcu zaprosić rodziców na ślub. Ten wysłał list opatrzony królewską pieczęcią, w którym prosił, aby na czele swych wojsk przybyli do stolicy owego kraju. Ojciec pomyślał sobie, że rozum synowi odjęło, lecz list królewski to list królewski: spędził wszystkie świnie, matka zagoniła wszystkie kozy i wyruszyli do stolicy. Gdy król zobaczył całą tę armię, wybuchnął gromkim śmiechem, aż mu łzy po policzkach ciekły. Królewna natomiast poczuła się dotknięta: — Ty wstrętny świniopasie! — zawołała. I niefortunny narzeczony oraz jego rodzice zostali bezzwłocznie wydaleni z miasta. Ojciec i matka, upokorzeni, wrócili do domu, Prosiaczek natomiast postanowił wyruszyć w świat na los szczęścia. Pewnego dnia dotarł do bardzo dziwnego ogrodu. Rosły w nim jabłka i gruszki ze szczerego złota, niezwykły to był widok! Młodzieniec nadgryzł jedną z gruszek: ale co się to dzieje? Ręce i nogi porośnięte ma sierścią a zakończone kopytami! Chce wezwać pomocy, lecz dźwięk, jaki z siebie wydobywa brzmi mniej więcej tak: „hi-han"! Czyżby był osłem? Z rozpaczy nadgryzł złote jabłko: w tej samej chwili przemienił się w rogatego kozła! — Mee, mee, mee — zabeczał przerażony i zabrał się do jedzenia tarek z pobliskiego krzaka. Ledwie przełknął pierwszą, stał się na powrót tym samym pięknym chłopcem, co niegdyś! — Znowu jakieś czary! — pomyślał. Nazbierał owoców, powrócił w przebraniu do pałacu króla i ofiarował królewnie jabłka oraz gruszki. Ta, łakoma z natury, wybrała gruszkę, dworkę poczęstowała jabłkiem. I co się wydarzyło? Panny spoglądały na siebie nie wierząc własnym oczom! — Hi-han! — ryczała królewna. — Mee, mee, mee! — beczała dworka. Słysząc te dziwne odgłosy, król pobiegł w te pędy do komnaty córki i załamał ręce: — Osioł! Córka moja przemieniła się w osła! A dworka — w kozę! Wówczas Prosiaczek, przybrawszy postać uczonego doktora nauk czarnoksięskich, poprosił króla 0 audiencję. Oświadczył, że potrafi odczarować dziewczęta, o ile król zdecyduje się powierzyć obydwie jego opiece. Czegóż by nieszczęśliwy ojciec nie uczynił dla swojego dziecka! Sam dopomógł Prosiaczkowi zaprząc osła i kozę do bryczki. Wzgardzony oblubieniec popędził je przez góry 1 doły, aż całkiem pościerały sobie kopyta! A gdy uznał, że wycieczki już starczy, poczęstował je czarodziejskimi tarkami. Wówczas na nowo przemieniły się w piękne panny. Po drodze jednak pustota wywietrzała im z głowy. Królewna padła Prosiaczkowi do nóg, prosząc o przebaczenie i zaprowadziła do pałacu. A kiedy mieli wolną chwilę, razem wyganiali świnki na pastwisko. / s 155 O złotopiórych żurawiach Hen, na dalekiej północy, tysiące i tysiące mil od rzeki Mnoha, żył gatunek ogromnych żurawi o złocistych piórach. Pióra te podarował im w niepamiętnych czasach bóg Indian, Wielki Manitu. Wówczas to wezwał do siebie przywódcę ich stada — imieniem Latakini — i rzekł mu te słowa: — Jesteś, Latakini, przywódcą najpiękniejszych ptaków. Żadnym innym nie podarowałem złotych piór. Darowuję wam je wszakże pod jednym warunkiem: w żadnym razie nie możecie opuścić terenu, który wam przeznaczyłem. Gdybyście mnie nie usłuchali, stracicie złote upierzenie! Latakini przyrzekł uroczyście nie opuszczać przeznaczonego dla żurawi terytorium. Lecz gdy rok miał się już ku końcowi, nadeszła pora, w której wszystkie wędrowne ptaki, za namową kanadyjskich gęsi, dzikich kaczek i kurek wodnych zbierają się do odlotu w cieplejsze południowe krainy. Latakiniego ogarnął jakiś niepokój. Nerwowo obserwował gromady ptactwa unoszące się w powietrzu; noc po nocy budził go nieustający łopot tysięcy skrzydeł, jaki dobiegał z ciemnego nieboskłonu. Gdy pewnego ranka uświadomił sobie, że na wytyczonym obszarze pozostało już tylko jego stado, nie wytrzymał i wydał rozkaz odlotu na południe. Na widok złotych żurawi, szybujących po niebie, Wielki Manitu rozgniewał się straszliwie. A ponieważ ptaki skierowały się ku dorzeczu Mnoha, polecił wszystkim wodom tej krainy, by za karę zmyły złoto z piór Latakiniego oraz jego towarzyszy. Przez wiele dni i nocy stado leciało na południe, wreszcie ptaki ujrzały srebrzyste wody rzeki i lśniące jeziora. Były na miejscu. Latakini i jego towarzysze zatoczyli łuk nad największym z jezior i zanurzyli się w wodzie. Ledwie musnęli skrzydłami powierzchnię, rozpętała się straszliwa burza. Ogromne fale omal nie zatopiły nieszczęsnych ptaków, biły je, pchały, miotając bezładnie od brzegu do brzegu jeziora i wyrywając im złote pióra. Latakiniemu udało się w ostatniej chwili zebrać wszystkich towarzyszy, i z wielkim trudem, przy pomocy przemoczonych i oskubanych z piór skrzydeł, żurawie wzbiły się ku górze. A gdy wzeszło słońce, po niebie pomykały nie wspaniałe złotopióre żurawie, lecz zwykłe białe ptaki. Wówczas Latakini przypomniał sobie groźby Wielkiego Manitu i zarządził powrót na daleką Północ. Miał nadzieję, że bóstwo da się przebłagać. I żurawie leciały na nowo dniami i nocami, aż znalazły się wreszcie w swej mroźnej krainie. Ziemia zdawała się pokryta świeżo opadłym śniegiem. Odtąd ptaki te mają skrzydła białe jak śnieg, gdyż tak właśnie Wielki Duch ukarał złotopióre żurawie za nieposłuszeństwo. 156 Opowieść o mleczu, czyli o nieszczęśliwej \ Południowego Wiatru — Indianie z dalekich stron nazywają Wiatr Południowy — Shawondasee, Wiatr zaś Północny — Kabibinocca, powiedział Zachodni, przystępując do następnej opowieści. Nienawidzą się wzajemnie i stale się kłócą. To jeden, to drugi — na przemian — wygania z prerii swego wroga do najdalej położonych terenów łowieckich. Szkoda wielka — myślą Indianie — że Południowemu nie udaje się zmusić na dobre lodowatego Kabinoccy do pozostania na owym krańcu ziemi. Lecz Shawondasee jest na to zbyt leniwy. Ledwie tylko stopnieje ostatni płatek śniegu przywiany przez Północnego, Południowy układa się wygodnie na trawie, bądź na jednym boku, bądź na drugim i pyka fajeczkę. A im bliżej jesieni, tym się staje ospalszy. Leży sobie i wzdycha. Indianie przypisują ową melancholię nurtującemu go wspomnieniu utraconej miłości. Kimże jest przedmiot owej utraconej miłości Południowego? — Zaraz wam to powiem — oświadczył ze śmiechem Zachodni. Pewnego dnia Shawondasee turlał się w trawie i — swoim zwyczajem — ziewał trąc zaspane oczy. Wtem w oddali, na ukwieconej łące ujrzał jakowąś piękność o złotych włosach. Urocze to zjawisko z miejsca podbiło jego serce. Myślicie może, iż się poderwał, podbiegł, uczynił cokolwiek? Nie znacie go! Leń nie poruszył się nawet, nadal leżał na trawie z otwartymi ustami, wytrzeszczonymi oczami, by móc lepiej podziwiać złociste cudo. Pewnego jednak ranka, kiedy to — obudzony — zamierzał nadal kontemplować przedmiot swej miłości, spotkał go okrutny zawód. W ciągu nocy złociste włosy dziew- częcia przemieniły się w rodzaj srebrzystej korony, jakby się pokryły szronem. Shawondasee pomyślał sobie z goryczą: — To z pewnością sprawka tego wstrętnego Kabibonoccy. I westchnął głęboko, a jego gorący oddech owiał całą okolicę. Coś leciutkiego i białego, niby śniegowe płatki, wzbiło się ku górze i dziewczę rozpłynęło się w powietrzu jak poranna mgła. Shawondasee nie wiedział — i po dziś dzień nie podejrzewa — że pięknością tą był zwykły mlecz: śliczny kwiat o złocistej barwie. Gdy przekwitł, pozostały mu delikatne białe włókienka, które pod wpływem głębokiego westchnienia Południowego Wiatru rozpierzchły się we wszystkie strony. Lecz wyobraźnia Shawondasee jest równie leniwa jak on sam. Toteż wiatr ten potrafi jedynie leżeć na trawie i wzdychać. 157 Opowieści Północnego Wiatru Stara matka roześmiała się i rzekła do Zachodniego: — Ależ z ciebie wstrętny skarżypyta; czy to ładnie obgadywać brata? Zachodni odpowiedział jej z filuternym uśmiechem: — Mamusiu kochana, przecież to tylko bajka! W dodatku nie moja, lecz Indian! No, teraz już na mnie pora. Czuję, jak pod powiekami zamarza mi woda. To nadlatuje mój brat, Wiatr Północny. I Zachodni odfrunął w mgnieniu oka. Wówczas młoda kobieta, która szukała drogi do swego zaginionego księcia, westchnęła: — Nadal nie wiem, dokąd mam się udać, by wreszcie odnaleźć kryształowe zamczysko u wschodu słońca i zachodu księżyca. Chyba nikt już nie potrafi mi objaśnić w tym względzie. Staruszka zarzuciła jej na ramiona pelerynę z białych gronostai i odrzekła uspokajająco: — Me martw się dziecinko! Mój najstarszy syn jest najinteligentniejszy z całej czwórki. Na pewno wskaże ci drogę! W tej samej ch wili na niebie ukazała się przepiękna zorza północna i z łopotem skrzydeł wylądował obok nich dziwaczny człowieczek. Twarz miał pofałdowaną jak stary lodowiec, broda zaś, cała z lśniących bryłek lodu, które podzwaniały leciutko, zwisała mu aż do ziemi. Chuchnął w dłonie i nieoczekiwanie sypnął pierwszy śnieg. Starzec uśmiechnął się zadowolony. — Witaj, synu mój, Wietrze Północny — rzekła matka. — Czy znasz drogę do zamczyska pośród przejrzystej morskiej toni? Tam, u wschodu słońca i zachodu księżyca okrutna macocha więzi pięknego księcia. Poszukuje go ta oto nieszczęsna istota! Północny pogładził młodą kobietę po głowie tak leciutko, by nie skaleczyć jej stwardniałą od mrozu ręką, a wtedy we włosach księżny rozwinął się cudny lodowy kwiat. Starzec odezwał się w te słowa: — Znam ja drogę do zamczyska pośród przejrzystej morskiej toni. Wędrówka twoja dobiega kresu, najprzód jednak musisz wysłuchać moich bajek. Młoda kobieta wybuchnęła płaczem: 158 — Oby te opowieści nie okazały się równie smutne i zimne jak mroźne jest twoje królestwo! Starzec uspokoił ją dobrotliwie: — Me lękaj się niczego, dziecinko! Choć królestwo moje skuwa lód, słucham — podobny w tym do moich braci — / tych historii, jakie krążą w krainach wystawionych na palące promienie słońca, i tych z krain pokrytych wiecznym śniegiem. Rozumiem język ryb oraz ptaków, fal morskich oraz obłoków na niebie. Zamilknij więc i nadstaw ucha! Sądzę, że ostatnią opowiemy wspólnie. I Wiatr Północny przystąpił do pierwszej opowieści. 159 O śpiącej królewnie Ai._S Byli sobie raz król i królowa tak nieszczęśliwi, tak bardzo nieszczęśliwi, że nie mają potomstwa, iż wprost nie sposób opisać! Aż nareszcie, po długim czasie, królowa powiła córkę. Wyprawiono piękne chrzciny; na matki chrzestne zaproszono wszystkie miejscowe wróżki (a było ich siedem), żeby za sprawą darów, jakimi — zgodnie z obyczajem — obsypią małą królewnę, stała się ona możliwie najdoskonalsza. Po ceremonii chrztu całe towarzystwo udało się do królewskiego pałacu, gdzie przygotowano dla wróżek wspaniałą ucztę. Każda na swoim miejscu przy stole znalazła szkatułkę z masywnego złota, a w niej łyżkę, widelec i nóż misternej roboty, zdobne w brylanty i rubiny. Nagle, w chwili gdy zasiadano do obiadu, wtargnęła do komnaty stara wróżka, która nie została zaproszona, gdyż od co najmniej już pięćdziesięciu lat nie opuszczała swojej wieży, sądzono więc, że nie żyje lub że została zaczarowana. Król przykazał, by dostawić dla niej nakrycie, lecz 0 szkatułce z masywnego złota mowy być nie mogło, ponieważ wykonano ich tylko siedem, dla każdej z siedmiu matek chrzestnych. Starucha, urażona, zamruczała coś pod nosem. Usłyszała to jedna z młodych wróżek i bojąc się, że tamta może szukać zemsty na malutkiej królewnie, natychmiast po zakończeniu uczty ukryła się za kotarą, by w miarę możliwości zapobiec złu, jakie niedobra wróżka mogłaby wyrządzić. Tymczasem chrzestne matki poczęły składać dary dziewczynce. Najmłodsza przyrzekła, że wyrośnie ona na osobę najpiękniejszą w świecie; druga — że mieć będzie anielskie usposobienie; trzecia obdarowała ją wdziękiem; czwarta — lekkością w tańcu; piąta — słowiczym głosem; szósta zaś — zdolnością gry na wszelkiego rodzaju instrumentach. Lecz gdy wreszcie nadeszła kolej na starą wróżkę, ta, trzęsąc głową — nie tyle ze starości, co z gniewu — oświadczyła, że królewna ukłuje się w rękę wrzecionem 1 umrze. Słysząc to wszyscy obecni zadrżeli i nie byli w stanie powstrzymać się od łez. Wówczas zza kotary wyszła młoda wróżka i odezwała się głośno w te słowa: 160 "1 — Nie trwóżcie się, Wasze Królewskie Mości, córka wasza nie umrze; prawda, iż nie mam mocy unieważnić tego, co wyrzekła moja poprzedniczka, toteż królewna skaleczy się wrzecionem, ale zapadnie tylko w głęboki sen, a po stu latach syn pewnego króla obudzi ją do życia. W obawie przed nieszczęściem król wydał zarządzenie, w którym pod karą śmierci zabraniał prząść, a nawet przechowywać w domu wrzeciona. Od tego czasu minęło piętnaście lub szesnaście lat. Pewnego dnia, gdy król i królowa udali się na ',-<-/ 7 łowy, córka ich biegając po komnatach zamkowych zawędrowała na sam szczyt wieży, do mansardowej izdebki, gdzie zastała samotną staruszkę przy kądzieli. Kobiecina ta nigdy nie słyszała o królewskim zakazie używania wrzeciona. — Co tutaj robisz, dobra kobieto? — zapytała królewna. — Przędę, dziecino — odpowiedziała staruszka, która nie znała królewny. — O! Ależ to ładne! Pozwól mi sprawdzić, czy i ja tak potrafię! — poprosiła dziewczyna. Lecz ledwie tylko wzięła wrzeciono do ręki, skaleczyła się i padła na ziemię bez czucia. Przestraszona starowina jęła wzywać pomocy: nadbiegła służba, poczęto spryskiwać twarz królewny wodą, szczypać w policzki, nacierać skronie solami trzeźwiącymi, rozsznurowano jej gorset — dziewczę jednak przytomności nie odzyskało. Wówczas król nakazał, by królewnie pozwolono spokojnie spać, póki nie nadejdzie pora jej przebudzenia. W tym właśnie czasie dobra wróżka — ta sama, co niegdyś ocaliła chrześniaczce życie, skazując ją na stuletni sen — przebywała w krainie odległej o dwanaście tysięcy mil. Jednak, powiadomiona o nieszczęściu przez pewnego krasnala, wyruszyła natychmiast w drogę powrotną i godzinę później wysiadała już z ognistego rydwanu zaprzężonego w smoki na zamkowym dziedzińcu. Król wyszedł jej naprzeciw, podał rękę i zaprowadził do zamku. A że wróżka była przewidująca, pomyślała, iż gdy się królewna obudzi, poczuje się zagubiona sama jedna w tym starym zamczysku. I ot, co uczyniła: Dotknęła swą różdżką wszystkich — za wyjątkiem króla i królowej — którzy się w nim znajdowali: guwernantki, dworki, pokojówki, szlachciców, urzę- 161 dników, kamerdynerów, kucharzy, kuchcików, paziów, straż, szwajcarów, lokai; dotknęła również konie w stajniach wraz z masztalerzami, psy podwórzowe i małą Pufcię, suczkę królewny, która leżała obok niej na łożu. Oni zaś, ledwie zbliżyła do nich różdżkę — zasypiali po to, by obudzić się wraz ze swoją panią i by móc jej służyć, gdy będzie ich potrzebowała. Wtedy król i królowa, złożywszy pocałunek na czole ukochanej jedynaczki, opuścili zamek i kazali wszem wobec obwieścić, że zabraniają komukolwiek zbliżyć się do niego. Dekret ten okazał się niepotrzebny, gdyż w kwadrans później wokół parku wyrosła gęstwina dużych i małych drzew, krzewów kolczastych, głogów i tarniny o tak splątanych gałęziach, że ani człowiek ani zwierzę nie mogliby się przez gąszcz ów przecisnąć; jedynie z daleka dostrzec było można spiczasty dach zamkowej wieży. Minęło lat sto. Pewnego dnia syn władcy sąsiedniego królestwa wybrał się w te strony na polowanie, a widząc ów czubek zamkowej wieży, górujący nad leśną gęstwiną, zapytał dworzan, co by to takiego było. Każdy mówił, co słyszał na ten temat: jedni utrzymywali, że to stare zamczysko nawiedzane przez duchy, inni — że spotykają się w nim okoliczne czarownice, aby odbyć sabat. Większość twierdziła, że zamieszkałe jest przez wielkoluda, który tam właśnie przychodzi, aby w spokoju zjadać ciała porwanych dzieci, ponieważ on jeden ma cudowny dar pozwalający mu przedrzeć się przez zwarty gąszcz. Królewicz sam nie wiedział, co ma o tym myśleć, kiedy nagle stary wieśniak odezwał się w te słowa: — Ponad pięćdziesiąt lat temu usłyszałem, królewiczu, jak ojciec mój opowiadał komuś, że w zamczysku tym znajduje się najpiękniejsza na świecie królewna, że królewna ta śpi i spać ma sto lat, oraz że obudzi ją ze snu syn królewski, któremu została przeznaczona. Słysząc to młodzieniec ożywił się niesłychanie i natychmiast wyruszył w kierunku wieży. Ledwie się tylko zbliżył do ściany lasu, wszystkie wielkie drzewa, głogi i tarniny same rozstąpiły się przed nim, tak iż wkróte znalazł się na szerokiej alei wiodącej do zamku. Zauważył jednak, że nikt ze świty mu nie towarzyszy, drzewa bowiem leśne przepuściwszy go zwarły się na powrót. Nie powstrzymało go to bynajmniej i — nieustraszony — dotarł wreszcie na zewnętrzny dziedziniec, a to, co ujrzał, przeraziłoby niejednego! W śmiertelnej ciszy 162 leżały porozrzucane bezładnie martwe ciała ludzi i zwierząt. Wkrótce jednak przypatrując się purpurowym policzkom szwajcarów, przekonał się, że tylko śpią. Trzymali bowiem w ręce kubki, w których pozostało jeszcze parę czerwonych kropli. Zasnęli więc pijąc wino. Minął wielki wewnętrzny dziedziniec wyłożony marmurowymi płytami, wszedł na schody, gdzie wzdłuż ściany stał rząd straży z karabinami na plecach, a wszyscy głośno chrapali. Przeszedł przez parę sal pełnych uśpionych dworzan, szlachciców i dam, aż wreszcie znalazł się w złocistej komnacie. Tu, na łożu pod baldachimem, spoczywała cudna dziewczyna, miała jakieś piętnaście lub szesnaście lat i wydawała mu się tak urocza, że drżąc z zachwytu padł na kolana u jej wezgłowia. W tej samej chwili odczarowana królewna otworzyła oczy i spoglądając nań wyszeptała: — Ty-żeś to, mój królewiczu? Długo kazałeś mi na siebie czekać! Młodzieniec zachwycony jej słowami, a jeszcze bardziej tonem, jakim je wypowiedziała, nie posiadał się wprost z radości. Czym prędzej więc oznajmił jej, .*: \ : r'J że kocha ją nad wszystko na świecie! Okazało się, że tyle mają sobie do powiedzenia! Królewicz — z przejęcia — mówił nieskładnie, czym jeszcze bardziej ujął królewnę. Ona poczęła mu opowiadać piękne sny, jakie zesłała jej dobra wróżka. Gdy tak rozmawiali, obudzili się wszyscy w zamku i każdy wrócił do swoich zajęć. Ponieważ spali lat sto i nie byli zakochani, poczuli się bardzo głodni! Wreszcie zniecierp-liwona dama dworu przybyła powiadomić królewnę, że pieczeń stygnie na stole. Królewicz pomógł ob- lubienicy podnieść się z łoża: choć była pięknie ubrana, zmilczał, że szaty jej przypominają mu strój jego babki: przecież i tak cudnie w nich wyglądała. Oboje przeszli do sali lustrzanej, a tam — przy dźwiękach skrzypiec i oboi — zjedli kolację. Grali utwory sprzed lat stu, lecz wszystkie bardzo piękne. Zaraz potem, nie tracąc ani chwili, kapelan królewny pobłogosławił związek dwojga młodych w zamkowej kaplicy, po czym dama dworu odprowadziła uroczyście młodą parę do królewskich apartamentów. 163 0 drewnianym koniu 1 o wizerunku k na amforze grzywę i przyozdobili ogon różnobarwnym włosiem; pozostawało tylko go osiodłać. Wówczas stary odezwał się do Szerzoda w te słowa: — Darowuję ci tego konia na pamiątkę. Jest to koń czarodziejski. Jeśli pokręcisz jego lewym uchem — uniesie cię w przestworza. Jeśli pokręcisz prawym — opuści się wraz z tobą na ziemię. Szerzod podziękował majstrowi, pożegnał się i dosiadł wierzchowca. Leciał ponad górami i jeziorami, ponad stepami i pustynią, aż wreszcie dojrzał w dole złociste kopuły licznych pałaców oraz strzelistych minaretów. Dotknął prawego ucha konia i w jed- Był sobie raz młodzieniec imieniem Szerzod. Rodzice oddali go do terminu u majstra ciesielskiego, a że był z niego zdolny i chętny uczeń, cieśla pokochał go jak syna. Wielce się więc zasmucił, gdy pewnego dnia chłopak wymówił mu pracę: — Nie gniewaj się na mnie, ale muszę odejść. Przyśniło mi się w nocy stado gołębic; wszystkie były szare, za wyjątkiem jednej, śnieżnobiałej. Gołębice te przemieniły się w dziewczęta. Każda z nich była piękna, ale biała — wprost olśniewająca. Nie spocznę, póki jej nie odnajdę w wielkim świecie! Mądry majster odpowiedział mu na to: — Nie zamierzam sprzeciwiać się twojej woli, lecz nim odejdziesz, zdradzę ci pewien mój sekret: nauczę cię czegoś, czego nikt nie potrafi. I zabrali się obaj do roboty; pracowali wiele dni, aż wreszcie wyrzeźbili drewnianego konia: istne cudo! Miał delikatną lśniącą sierść, oczy kryształowe, a kopyta hebanowe. Przyprawili mu jeszcze złotą nej chwili znalazł się w kompletnie wymarłym mieście. Jedyną osobą, jaką tam spotkał, była stara kobieta z twarzą osłoniętą czarczafem, która przędła, przysiadłszy na stopniach jakiegoś pałacu. Rzekła mu: — Bądź pozdrowiony, młodzieńcze! Przepowiednia głosi, że wędrowiec, który poprzez góry i pustkowia dotrze do tego miasta, zostanie jego władcą. Wpierw jednak musi pojąć za żonę białą gołąbkę. Dziś wieczór zjawi się ona wraz z towarzyszkami nad brzegiem jeziora i przybierze postać przepięknej dziewczyny. Porwiesz wówczas porzucone przez nią ciało ptasie, a zostanie ona twoją żoną na zawsze. Uradowany Szerzod usłuchał staruszki i pobiegł ukryć się nad jeziorem. O zachodzie słońca zjawiło się tam stado gołębic. Wszystkie były szare za wyjątkiem jednej — białej. Ledwie usiadły na ziemi, przemieniły się w młode dziewczęta. Wszystkie były piękne, lecz biała — najpiękniejsza. Już na pierwszy rzut oka 164 Szerzod rozpoznał w owej dziewczynie nieznajomą ze snu. Nieszczęściem, pod jego stopą trzasnęła gałązka: nim nawet zdążył się poruszyć, pięknotki przybrały postać gołąbek i zniknęły na horyzoncie. Zrozpaczony młodzian wrócił do kobiety w czerni, ta zaś mu powiedziała: — Co się stało, to się nie odstanie. Gołąbki będą gdzieś musiały się opuścić na ziemię. Postaraj się je odszukać, a następnie wsuń oblubienicy na palec ten oto pierścień. Odtąd nigdy cię nie porzuci. Szerzod podziękował serdecznie poczciwej staruszce i na swym czarodziejskim koniu wzbił się w przestworza. Długo mknął pośród chmur, aż w dole ujrzał srebrzysty zamek, a obok niego jezioro. Na brzegu, złożywszy głowy na piórach gołębich, spały śliczne dziewczęta. Młodzieniec wylądował na ziemi i na palec najpiękniejszej wsunął pierścień, który dała mu stara kobieta. A wtedy dziewczę obudziło się i rzekło z cudnym uśmiechem: — Znam ja ciebie, Szerzodzie, przecie ukazywałam ci się we śnie. Pozostanę twoja na zawsze, ale zabierz mnie czym prędzej jak najdalej stąd, gdyż w przeciwnym razie ojciec mój, okrutny pasza, skaże cię na śmierć! Chłopak posadził ją na drewnianym koniu i uciekli do miasta za górami i pustyniami — tego, gdzie spotkał był staruszkę. Lecz, o cudzie, owe miasto — tak niegdyś opustoszałe — teraz pełne było życia! Na bazarze roiło się od ludzi, co chwilka do bram przybywały bogate karawany wielbłądów i osłów; na placach tańczyły dziewczęta, w pobliżu zamku tłoczyli się dworzanie odziani w zwiewne kolorowe szaty. Kobieta w czarczafie powitała ich tymi słowy: — Bądź pozdrowiony, Szerzodzie! Otoś teraz panem mojego zamku. Bądź władcą dobrym, mądrym i sprawiedliwym! Co rzekłszy, zniknęła. W ten sposób Szerzod został paszą. Żyli z żoną w szczęściu i radości. Wkrótce urodził im się syn. Pewnego dnia Szerzod postanowił wybrać się wraz z rodziną w odwiedziny do swego ojca i matki. Wszyscy troje dosiedli drewnianego rumaka i wzbili się pod chmury. Długo lecieli nad bezkresnym stepem, aż wreszcie, gdy zapadła noc, młoda kobieta poprosiła małżonka, by opuścili się na ziemię, chcąc odpocząć do rana. Wylądowali więc na pustkowiu. Wtedy, pozostawiwszy na chwilę żonę i syna, Szerzod dosiadł ponownie czarodziejskiego wierzchowca i pofrunął na poszukiwanie czegoś zdatnego na podpałkę. Wkrótce, za jakimś wzniesieniem, spostrzegł słup dymu: zniżył więc lot, pochwycił płonącą gałąź z ogniska pasterzy i czym prędzej zawrócił w stronę stepu. 165 Na co syn odrzekł jej ze smutkiem: — Nie potrafiłbym już rozpoznać ojca! Tak wiele czasu minęło od naszej rozłąki! Wówczas matka wzięła najpiękniejszą amforę i z miłością wymalowała na niej oblicze Szerzoda, swego ukochanego małżonka. — Oto twój ojciec — powiedziała. — A teraz idź i czekaj na niego. Syn usiadł crred bramą miqską. Uważnie przypatrywał się podróżnym, a czas płynął. Aż kiedyś pojawił się wyczerpany i pokryty kurzem wędrowiec. Twarz miał pooraną zmarszczkami, Im jednak szybciej leciał, tym gwałtowniej paliła się owa gałąź. Nagle grzywa konia zajęła się ogniem, nim zaś jeździec zdążył cokolwiek uczynić, koń opadł na ziemię i doszczętnie spłonął w mgnieniu oka. Szerzod znalazł się więc sam wśród pustkowia, bardzo daleko od swoich najbliższych. Tymczasem żona, nie doczekawszy się go, wzięła dziecko na ręce i — by nie umrzeć z głodu na stepie — powędrowała przed siebie. Istny cud, że nie zginęła po drodze! Wreszcie dotarła do obcego miasta, a że nie wiedziała, dokąd mogłaby pójść dalej, pozostała w nim na dobre. Zarabiała na życie malując amfory, które syn jej, podrósłszy, sprzedawał u bram miasta. Pewnego dnia zapytał on swoją matkę: — Gdzie jest mój ojciec, mamusiu? Chciałbym pójść w świat go odnaleźć! Ale ta zalała się łzami na myśl o rozstaniu z nim i rzekła: — Jeśli twój ojciec jest jeszcze żyw, to szuka nas z pewnością i może kiedyś zawita do naszego miasta. Przyglądaj się uważnie przybyszom, by się z nim nie rozminąć. oczy zaś tak smutne jak niebo w chmurną noc. Młodzieniec przyjrzał się uważnie przybyłemu, po czym — nie posiadając się z radości — wykrzyknął: — Ojcze mój! Nareszcie nas odnalazłeś! I w ten sposób po latach rozpaczliwej tułaczki Szerzod połączył się na nowo ze swymi najbliższymi. Pewnego dnia poprosił syna, by pomógł mu odtworzyć drewnianego konia: — Wielokrotnie się do niego zabierałem przez te wszystkie lata, jednak mój koń nigdy nie chciał unieść się w powietrze. Może wspólnymi siłami zdołamy tego dokonać. Wkrótce praca dobiegła końca. Koń miał kryształowe oczy, kopyta hebanowe i złotą grzywę. Szerzod posadził przed sobą żonę oraz syna, przekręcił lewe ucho wierzchowca i wzbili się w przestworza. Lecieli bardzo długo, aż wreszcie dotarli do pałacu, który niegdyś opuścili. Następnie Szerzod sprowadził tam swoich rodziców. O ile jeszcze nie pomarli, to wszyscy razem żyją w szczęściu po dziś dzień. 166 Księżniczka na ziarnku grochu wiadomo, co tam było w łóżku? Musiałam leżeć na czymś twardym, bo całe ciało mam w siniakach! Wtedy przekonali się, że to prawdziwa księżniczka, skoro poczuła ziarnko grochu przez dwadzieścia materacy i dwadzieścia puchowych pierzyn. Taką delikatną skórę mogła mieć tylko księżniczka. Książe pojął za żonę, a ziarnko grochu oddano do muzeum, gdzie jeszcze teraz można je oglądać. I zapewniam was, że wszystko to działo się naprawdę. Był sobie pewnego razu książę, który chciał poślubić księżniczkę — i to rzeczywistą księżniczkę. Jeździł więc po całym świecie, żeby taką znaleźć, ale ciągle stało mu coś na przeszkodzie. Księżniczek było w bród, lecz książę nigdy nie miał dowodu, że to były księżniczki prawdziwe. Zawsze coś w nich było takiego, że nie wiedział na pewno. Wrócił więc do domu i ogromnie się martwił, bo tak bardzo chciał mieć za żonę prawdziwą księżniczkę. Pewnego wieczoru była okropna pogoda; błyskało się i grzmiało, a deszcz lał jak z cebra — psa by nie wygonił! Nagle ktoś zapukał do bramy i stary król poszedł otworzyć. Przed bramą stała księżniczka. Ale, mój Boże, jakże wyglądała! Woda spływała z jej włosów i sukni, wlewała się strumykiem do trzewiczków. Mimo to dziewczyna mówiła, że jest księżniczką. — Zaraz się o tym przekonamy — pomyślała stara królowa, lecz nic nie powiedziała, poszła do sypialni, zdjęła całą pościel i na spodzie łóżka położyła ziarnko grochu, na to ułożyła jeden na drugim dwadzieścia materacy, a na nie jeszcze dwadzieścia puchowych pierzyn. Na tym posłaniu miała nocować księżniczka. Rano królowa zapytała ją, jak spała. — O, bardzo źle — rzekła z westchnieniem panienka. — Całą noc oka nie mogła zmrużyć! Nie 167 ługim5 Jrubym strookim Był sobie raz bardzo stary król. Pewnego dnia poczuł, że niewiele mu już życia zostało, wezwał do siebie syna swego i rzekł: — Nim zamkniesz mi oczy, pragnąłbym poznać twą przyszłą małżonkę. Weź więc ten oto złoty klucz, wejdź na wieżę i wybierz spośród portretów, jakie tam znajdziesz, wizerunek księżniczki, którą chciałbyś pojąć za żonę. Zaintrygowany królewicz wdrapał się na sam szczyt wieży, znalazł się przed żelaznymi drzwiczkami, przekręcił w zamku złoty klucz i wszedł do ogromnej komnaty. Miała dwanaście wielkich okien zdobnych w witraże; jedenaście witraży przedstawiało piękne dziewczęta w koronach na głowie, dwunasty skrywała kotara. Królewicz odsunął kotarę i ujrzał wówczas dziewczynę niezwykłej urody, lecz o smutnym wyrazie twarzy; odziana była w białe szaty, na głowie miała koronę z pereł. — Pragnę poślubić tę — i żadną inną! — wykrzyknął młodzieniec. Ledwie wymówił owe słowa, księżniczka uśmiechnęła się, a pozostałe witraże zblakły. Dowiedziawszy się, którą z dziewcząt wybrał sobie książę, stary król spochmurniał. — Co za nieszczęście, że właśnie tej zapragnąłeś, mój synu! Okrutny czarownik więzi ją w żelaznym zamczysku. Wszyscy, którzy dotychczas usiłowali ją uratować, przypłacili to życiem. Skoro jednak tak postanowiłeś, ruszaj w drogę i spróbuj szczęścia. Królewicz pożegnał się z ojcem i udał się konno na poszukiwanie swej oblubienicy. A gdy jechał przez las, zza krzaków dobiegł do niego głos, który mówił: — Weź mnie, Panie, na służbę, a nie pożałujesz! — Kimże jesteś i co potrafisz? — zapytał królewicz. — Nazywają mnie Długim, a umiem się wydłużać — usłyszał w odpowiedzi. I z gęstwiny wyłonił się dziwny chłopak, który by dowieść prawdziwości swoich słów, urósł tak, że sięgał do czubka najwyższego świerku, po czym odczepił z gałęzi gniazdo krucze i podał je królewiczowi. — Wolałbym raczej, byś mi powiedział, jak się najszybciej wydostać z tego lasu — rzekł młodzieniec. Długi wydłużył się ponownie i bez namysłu ruszył naprzód. Jednym krokiem przebywał ponad milę i królewiczowi, choć był konno, z trudem przychodziło za nim nadążyć. W parę minut później znaleźli się poza lasem, a wtedy Długi rzekł do młodzieńca: — O, widzę tutaj jednego z moich przyjaciół. Słusznie byś postąpił przyjmując i jego na służbę. Uczynił dwa lub trzy kroki, wziął kolegę na plecy i w mgnieniu oka postawił go na ziemi przed królewi- 168 czem. Był to człowieczek niewielki i kulisty jak piłka. Królewicz zapytał: — Kim jesteś i co potrafisz? — Nazywają mnie Grubym i umiem się nadymać — odparł nieznajomy. A ledwie wyrzekł te słowa, brzuch jego począł puchnąć i puchnąć, aż wypełnił sobą całą przestrzeń. Królewicz i Długi dosłownie w ostatniej chwili zdołali przed nim uciec. Następnie Gruby znów przyjął pierwotną postać. Królewicz wziął go na służbę i wszyscy trzej ruszyli w dalszą drogę. Dotarłszy do stóp ogromnej skały ujrzeli dziwacznego osobnika, który miał zawiązane oczy. — Oto nasz trzeci przyjaciel, Panie — powiedział Długi. — Roztropnie byś postąpił przyjmując go na służbę. Królewicz, bardzo zdziwiony, zapytał: — Czemu masz zawiązane oczy? — Muszę sobie zawiązywać oczy, gdyż mam zbyt silny wzrok, Panie — odrzekł nieznajomy. — Przezywają mnie Bystrookim. I aby zademonstrować, do czego jest zdolny, zdjął przepaskę i spojrzał na skałę. Skała rozpękła się zamieniając w górę piasku, pośród której coś błyszczało. Było to złoto. — Istotnie będziesz nieocenionym sługą — oświadczył królewicz. — Pragnąłbym jednak, abyś mi powiedział, jak daleko jest do żelaznego zamczyska i co porabia moja narzeczona? Bystrooki spojrzał w dal i odparł: — Okrutny czarownik trzyma ją na szczycie wieży za stalową kratą. Daleko mamy do niej, Panie i zwykłemu śmiertelnikowi mało byłoby roku, aby tam dotrzeć. Lecz przy naszej pomocy wystarczy ci jednego dnia i już przed wieczorem znajdziesz się u bram tego zamczyska. Bystrooki mówił prawdę. Kiedy natykali się po drodze na jakowąś przeszkodę, towarzysze królewicza pokonywali ją błyskawicznie. Długi przesadzał góry. Gruby wchłaniał jeziora i rzeki, Bystrooki zaś rozkruszał skały. Słońce poczynało dopiero chylić się ku zachodowi, gdy królewicz ze swymi sługami przekraczali zwodzony most wiodący do zamku. Na dziedzińcu roiło się od szlachciców i dworzan, żaden się jednak nie poruszył. Wszyscy zostali przemienieni przez czarownika w kamienne posągi i to w pozycji, w jakiej on ich był zastał. Nawet drzewa i kwiaty okazały się z kamienia! Królewicz i trójka jego towarzyszy udali się do jadalni. Ponieważ nikt nie nadchodził, siedli za stołem i poczęli posilać się z apetytem. Wtem rozwarły się drzwi i na salę wkroczył czarownik; odziany był w obszerną czarną szatę, a talię jego zamiast pasa obejmowały trzy żelazne obręcze. Prowadził za rękę księżniczkę w koronie z pereł, na której twarzy malował się smutek. Była to księżniczka z dwunastego witrażu; właśnie jej wizerunek na portrecie tak zachwycił niedawno królewicza! — Wiem, po co tu przyszedłeś, młodzieńcze. Masz swoją księżniczkę, weź ją i pilnie strzeż: a nie pozwól jej się wymknąć przez najbliższe trzy noce, %,¦- 169 ii gdyż w przeciwnym razie wszyscy przemienicie się w kamienne posągi! Wyrzekłszy te słowa czarownik zniknął, po prostu się rozpłynął w powietrzu. Księżniczka usiadła w fotelu, lecz cokolwiek do niej książę mówił — milczała, nie uśmiechała się — jakby była martwa. Królewicz postanowił nie zmrużyć oka przez noc. Długi ułożył się tak, że niby wstęga opasywał ciałem całą salę, Gruby zatkał drzwi tak szczelnie, że i myszce nie udałoby się przez nie przecisnąć; wreszcie Bystrooki usadowił się pośrodku, tak ażeby nad wszystkim czuwać. Wkrótce jednak zmożył ich sen, a gdy się obudzili o świcie — księżniczki nie było. — Nie przejmuj się, Panie — oświadczył Bystrooki zrozpaczonemu królewiczowi — doskonale ją widzę. O sto mil stąd rozciąga się las; w lesie tym rośnie dąb, na dębie zaś jest żolądź. Żołądź ta jest twoją oblubienicą. Długi posadził sobie na ramionach Bystrookiego i wybiegł. Stawiał kroki dziesięciomilowe. Nim się ktokolwiek obudził, byli już z powrotem i wręczyli żołądź swemu panu. Ten rzucił nią o ziemię a w jednej chwili oczom ich ukazała się księżniczka. Akurat wtedy na salę wkroczył czarnoksiężnik. Na widok dziewczęcia wrzasnął przeraźliwie z wściekłości, a jedna z obręczy ściskających mu talię pękła i zniknęła. Czarownik wyprowdził księżniczkę. Następnego wieczoru wszystko odbyło się podobnie. Królewicz i trójka jego towarzyszy przyrzekli sobie, że nie zasną. Jednak jakaś czarodziejska siła skleiła im powieki, a gdy się obudzili o świcie, księżniczki nie było. Królewicz potrząsnął uśpionym jeszcze Bystrookim; ten zdjął przepaskę, przetarł oczy, spojrzał w dal i oświadczył: — Widzę ją, Panie! O dwieście mil stąd wznosi się góra, w górze tej ukryty jest drogocenny kamień, a kamień ten — to twoja narzeczona! Nie martw się, sprowadzimy ci ją! Długi rozciągnął się aż po samo niebo, posadził sobie Bystrookiego na ramionach i ruszył w drogę. Za każdym krokiem pokonywał dwadzieścia mil! Gdy zatrzymali się u stóp góry, Bystrooki zmierzył ją wzrokiem — i góra rozsypała się w tysiąc kawałeczków. Wydostali spośród nich drogocenny kamień, dali go królewiczowi, a ten cisnął nim o ziemię. W tej samej chwili ujrzeli księżniczkę. A właśnie wschodziło słońce i do komnaty wkraczał czarnoksiężnik. Na widok, który mu się objawił, wpadł w istną furię! Ryczał z wściekłości, miotał przekleństwa i koniec końców wyprowadził księżniczkę. Ubyła mu jednak druga już obręcz w pasie. Kiedy wieczorem przyprowadził dziewczę na powrót, zarechotał złowrogo i rzekł: — Tym razem przekonamy się, kto będzie górą! 770 Czwórka przyjaciół postanowiła spędzić noc na stojąco, aby już na pewno nie zasnąć. Na nic się to jednak nie zdało, jeden po drugim pozapadali w sen. Gdy się obudzili, księżniczka przepadła bez śladu! Bystrooki spojrzał i rzekł: — Teraz, Panie, jest bardzo daleko! Trzysta mil stąd znajduje się czarny ocean; na dnie tego oceanu spoczywa muszla, a w muszli ukryty jest złoty pierścień. Pierścień ów — to twoja narzeczona! Musimy tym razem zabrać Grubego, będzie nam potrzebny. Długi posadził obydwu swych towarzyszy na ramionach i stawiając trzydziestomilowe kroki wyruszył w drogę. Znalazłszy się na plaży, zanurzył ramię jak mógł najgłębiej w oceanie, lecz nie udało mu się sięgnąć dna. Wówczas Gruby położył się na brzegu i wielkimi łykami począł pić wodę. Długo pił i pił, aż poziom obniżył się na tyle, by Długi zdołał pochwycić muszlę i wyjąć z niej złoty pierścień. Wtedy wziął kolegów na plecy i czym prędzej zawrócił do zamczyska. Gruby jednak okazał się taki ciężki, po wypiciu całej wody, że trzeba go było postawić na ziemi, by ją zwrócił. Woda wypełniła ogromną dolinę, zamieniając ją w jezioro, w którym o mało się nasze zuchy nie potopiły. Tymczasem królewicz znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Słońce już wzeszło, a czarnoksiężnik złośliwie chichocząc zjawił się w komnacie. Nagle brzdęk! rozległ się odgłos tłuczonej szyby, złoty pierścień upadł na ziemię i obok królewicza ukazała się księżniczka. To Bystrooki ujrzawszy z oddali, co dzieje się w zamku, powiadomił o tym Długiego, ten zaś wyciągnął ramię jak mógł najdalej i cisnął w okno pierścieniem. Najwyższa już była pora! Trzecia stalowa obręcz ściskająca czarownika w pasie pękła z trzaskiem, sam zaś czarownik przemienił się w kruka i korzystając, że szyba została stłuczona, wyfrunął przez okno. Cały zamek ożył jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszyscy, rzecz jasna, poczęli dziękować swoim wybawcom, najczulej zaś dziękowała królewiczowi piękna księżniczka. Niebawem królewicz stanął wraz z narzeczoną przed starym ojcem, który rozpłakał się ze szczęścia, widząc że syn — zdrów i cały — powrócił z tak niebezpiecznej wyprawy. Wkrótce sproszono wszystkich mieszkańców królestwa na huczne wesele. Królewicz począł gorąco namawiać Długiego, Grubego i Bystrookiego, aby zamieszkali w pałacu wraz z nim i jego żoną. Oni jednak za nic na to przystać nie chcieli. Nie odpowiadało im bezczynne życie i wyruszyli w świat. Wędrują tak do dziś, niosąc pomoc tym, którzy jej potrzebują. Opowieść o dwóch domkach Był sobie raz domek cały z soli. Skrzył się i migotał, błyszczał i lśnił jak zwierciadło. Mieszkali w nim dziadek z soli i babcia z cukru. Bywały takie dni, kiedy się kochali, a także takie, kiedy się nie kochali. Czasem mówili sobie czułe słówka, czasami znów się kłócili, jak się to zdarza zakochanym parkom. Aż kiedyś pokłócili się straszliwie! Staruszek porwał za gruby kij z soli i wygnał staruszkę z domu. Wrzasnął przy tym jak opętaniec: — Wynoś się stąd i zbuduj sobie ziemiankę, ty wstrętna cukrowa starucho! Cukrowa babuleńka poszła sobie z płaczem, choć starała się opanować, aby nie rozpuściły się jej cukrowe policzki. Zbudowała sobie bardzo ładną ziemiankę, ale było jej tam smutno. Rozmyślała 0 słonym dziadulku i czas upływał jej na tęsknym wzdychaniu. Aż wreszcie nie wytrzymała, poszła zastukać w szybkę staruszka i zawołała: — Dziadku, staruszku mój, pożycz mi odrobinę soli do zupy! Lecz staruszek porwał kawał bardzo grubego kija z soli i odegnał staruszkę od progu. — Wracaj szybko tam, skąd przyszłaś, ty przeklęta cukrowa starucho! Jeśli nie masz soli do zupy, to zwróć się o nią do samego diabła. Cukrowa staruszka odeszła z płaczem, choć się starała opanować, aby nie rozpuściły się jej cukrowe policzki. Ponieważ jednak zrobiło jej się jeszcze smutniej, poprosiła niebo, by rozpłakało się zamiast niej. Ledwie o to poprosiła, zaczął padać deszcz. Cóż to był za deszcz! Ulewa! Istne oberwanie chmury! A w deszczu tym śliczny lśniący domek z soli począł się roztapiać. Wówczas staruszek popędził co sił w nogach do ziemianki i zastukał do okna staruszki: — Wpuść mnie, babciu, bo cały się rozpuszczę na deszczu! — O, proszę! — zaśmiała się ironicznie staruszka. Kiedy przyszłam do ciebie po odrobinę soli, pogroziłeś mi kijem. Teraz radź sobie sam! Ale staruszek tak miło do niej przemawiał, tak ją prosił i błagał, że wreszcie ulitowała się nad nim 1 otworzyła drzwi. Padli sobie w ramiona i wymienili długi sło-no-słodki pocałunek. Ponieważ jednak słony staruszek był całkiem mokry, przylepił się do cukrowej staruszki. I gdyby nie wysechł, sklejeni byliby na wieczność całą. Od tego dnia słony staruszek ma usta z cukru, cukrowa zaś staruszka — słone. I nie kłócą się nigdy! Rondelku, nawarz zupy! I Żyła sobie raz w pewnej wiosce uboga wdowa z córką jedynaczką. Żywiły się tym, co się im udało znaleźć w lesie. Zimą zbierały chrust; latem — chodziły na poziomki. Pewnego dnia dziewczyna wzięła dzban, pajdę razowca i poszła na maliny. Nagle zza zakrętu wyłoniła się staruszka z rondelkiem w ręku i odezwała się błagalnie w te słowa: — Nic od wczoraj nie jadłam, córciu kochana! Nie dałabyś mi choć kęsa swojego chleba? — Weź sobie cały kawałek, jeśli masz tylko ochotę — odparła dziewczyna. — Oby tylko nie był dla ciebie za twardy! — Niech ci Pan Bóg wynagrodzi — podziękowała kobieta. Za dobre serce odpłacę ci się rondelkiem. Gdy wrócisz do domu, postaw go na stole. Ilekroć mu powiesz: „Rondelku, nawarz zupy!" — nagotuje ci tyle zupy, ile będziesz chciała. Wystarczy zaś, byś mu rzekła: „Dość, rondelku", a przestanie jej przybywać. Tylko nie zapomnij słów, jakimi trzeba go zaklinać! I stara zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Dziewczyna wróciła pospiesznie do domu, opowiedziała matce, co się jej przydarzyło i postawiła rondelek na stole. Ledwie wyrzekła: „Rondelku, nawarz zupy!" — w garnku poczęło kipieć tyle zupy, że przelewało się górą. Dziewczyna zawołała: „Dość, rondelku!" i zupy przestało przybywać. A cóż to była za zupa! Pyszność nad pysznościami! Nazajutrz dziewczyna udała się na poziomki. Nie mogąc się jej doczekać, matka postawiła garnek na stole i powiedziała: „Rondelku, nawarz zupy!" Następnie pobiegła po miskę i łyżkę do sionki za kuchnią. Jednak to, co ujrzała po powrocie, sprawiło, że stanęła w progu jak wryta! W rondelku kipiało i kipiało; zupa przelała się i płynęła po stole, ze stołu ściekała na ziemię i rozlewała się wszędzie. Biedna kobieta straciwszy głowę zapomniała słów zaklęcia, by powstrzymać przybór zupy. Przeskoczyła więc przez strumień płynu na podłodze i postawiła miskę na rondelku, chcąc go zatkać; zupa jednak lała się dalej, miska spłynęła na ziemię i stłukła się. Wkrótce kuchnia była już pełna płynu, który wyciekał na zewnątrz, zalewając cały dom: istny potop! Kobiecie pozostało tylko uciec z domu. I Bóg raczy wiedzieć, co by się stało dalej, gdyby nie nadeszła właśnie córka i nie krzyknęła: „Dość, rondelku!" Niemniej na rynku przed kościołem zakrzepła pyszna gęsta zupa tworząc pryzmę tak wielką, że tarasowała przejście. Wieśniacy musieli ją zjadać, torując sobie drogę! 173 Opowieść o dwunastoramiennym / świeczniku Na przedmieściu pewnego miasta stała sobie niegdyś licha chatynka, w której mieszkała uboga wdowa z synem Abdullahem. Pewnego dnia przechodził tamtędy stary derwisz, sławny mędrzec, a zasłabłszy, upadł na progu domku. Wdowa ulitowała się nad nieszczęsnym starcem, przygarnęła go i leczyła, dopóki nie odzyskał zdrowia. Wróciwszy do sił, wdzięczny wielce derwisz rzekł jej na pożegnanie: — Zdałem sobie sprawę, kobieto, jak bardzo jesteś biedna, i pragnę wynagrodzić cię za dobre serce. Oddaj mi pod opiekę swego jedynaka. Jeśli potrafi skorzystać z moich nauk, powróci do ciebie jako człowiek rzeczywiście godny tego miana. Matka zgodziła się, pożegnała syna i zaleciła mu, aby był posłuszny i wiernie służył mędrcowi. Abdul-lah ruszył więc ze starym derwiszem na długą, bardzo długą wędrówkę po świecie. Starzec troszczył się 0 chłopca jak o własne dziecko, wpajał mu dobroć 1 szczerość, miłość i skromność. Pewnego dnia, gdy zatrzymali się u stóp ogromnej skały, derwisz oświadczył uroczyście chłopcu: — Tutaj przyjdzie nam się rozstać, drogi Abdul-lahu. Nie mam ci już nic więcej do zaofiarowania, przekazałem ci całą mądrość, jaka kryje się w moim sercu i umyśle. Odtąd do ciebie będzie należało wprowadzenie owych nauk w czyn. Nim się jednak rozstaniemy, poproszę cię, abyś mi się wywdzięczył, podobnie jak ja spłaciłem swój dług wobec twojej matki. W tym oto miejscu, wewnątrz skały, znajduje się grota pełna nieopisanych skarbów. Pragnąłbym, abyś w zamian za wszystkie moje starania, a także za uczucie, jakim cię darzę, przyniósł mi stamtąd zwykły dwunastoramienny świecznik; niczego jednak poza nim nie ruszaj! Pamiętaj, że jedyne skarby człowieka to mądrość, skromność i miłość. Starzec rozpalił ognisko, wyjął ze zniszczonej torby garść dziwacznych ziół i cisnął je w płomienie. 174 Następnie monotonnym głosem jął wymawiać zaklęcia w tajemniczym języku, którego Abdullah nie rozumiał. Nagle wzbił się ku górze dym, z początku żółty, następnie zielony, wreszcie zaś fioletowy, tworząc coś w rodzaju niezwykłej zasłony. Gdy ów dym się rozwiał, w skale powstała szczelina, lecz taka wąska, że Abdullach z trudem tylko mógł się przez nią przecisnąć. Wówczas derwisz podał mu płonącą pochodnię i młodzieniec począł śmiało zstępować do czeluści ziemi. Szedł po schodach o nierównych stopniach, aż natknął się na żelazne drzwi. Nie wahając się ani chwili, sięgnął po ogromny zardzewiały klucz, przekręcił go w zamku i znalazł się w grocie. Ściany jej pokrywały cudowne freski, a blask, jaki bił od nagromadzonych tam całych stert złota i drogocennych kamieni był tak silny, że chłopak musiał zamknąć oczy na chwilę. Widok owych skarbów wzbudził w nim nieprzepartą chęć zawładnięcia choćby cząstką tego bogactwa. Ogarnęła go szaleńcza żądza posiadania, począł więc pospiesznie chować za pazuchę ile tylko mógł złota i diamentów. Wreszcie przypomniał sobie swego mistrza, rozejrzał się dokoła, spostrzegł zwykły metalowy świecznik i z pewną pogardą sięgnął po niego. A ledwie dotknął zimnego metalu, wewnątrz groty rozpętała się burza, zdawać by się mogło, iż rozstępuje się ziemia: to ze złowrogim hukiem zawaliły się kamienne schody. W ten sposób Abdullah został uwięziony w grocie: wtedy dopiero przypomniały mu się słowa derwisza i zdjęty przerażeniem, jął na cały głos wyrażać swoją skruchę i przyzywać pomocy. Nikt jednak mu nie odpowiedział! Nagle w szczelinie sufitu ujrzał światło dnia, resztkami więc sił wspiął się do góry i z niezwykłym trudem udało mu się wydostać na świat boży. Znalazłszy się na wolności zdrów i cały, Abdullah natychmiast zapomniał o skrusze i swoich dobrych zamiarach. Czym prędzej porwał wyniesione skarby i pospiesznie zawrócił do domu. Nie starał się też odnaleźć derwisza, aby nie musieć się z nim dzielić łupem. Jakże opisać szczęście starej matki, gdy po tylu latach rozłąki ujrzała jedynaka! Abdullah opowiedział jej z dumą o wszystkich przygodach, jakich zaznał w swych wędrówkach po świecie i pokazał przyniesione kosztowności. Nie wspomniał jednak o tym, w jaki sposób rozstał się ze starcem. — Bogactwa te — rzekła matka — to z pewnością zapłata, którą otrzymałeś od swojego mistrza za odwagę i wierną służbę. Abdullah rozłożył na stole owe skarby, lecz w tej samej chwili złoto i drogocenne kamienie pod wpły- wem niepojętych czarów przemieniły się w wodę, która, niby deszcz, poczęła kropelkami skapywać na ziemię. Pozostał tylko lichy świecznik, a zimny metal błyszczał jak surowe spojrzenie starego nauczyciela. Abdullah uczuł żal — jakże spóźniony — iż postąpił tak niegodziwie. Zrozumiał doskonale, że został ukarany przez derwisza za chciwość i niewdzięczność. 175 ¦- •/ Odtąd często rozmyślał o naukach starca oraz o marności, jaką jest bogactwo. Pewnego dnia wpadł na pomysł, by zapalić świeczki kandelabru. Ledwie tylko rozbłysły, nad płomykami poczęło tańcować dwunastu derwiszy, a raczej ich duchy. Kręcili się, obracali niby jakie srebrzyste wrzeciona; następnie każdy z nich złożył u stóp Abdullaha błyszczącą monetę. A kiedy świeczki się wypaliły, duchy rozwiały się w powietrzu. — W tym więc leży sekret tego brzydkiego kandelabru! Teraz rozumiem, czemu na nim zależało starcowi. Odtąd dzięki czarodziejskiemu świecznikowi Ab-dullah i jego matka nie zaznali biedy. Młodzieńca jednak nie przestawało prześladować wspomnienie skarbów, jakie zobaczył w grocie; wreszcie postanowił odszukać starca. Myślał sobie tak: — Jeśli odniosę mu świecznik, pozwoli mi z pewnością wrócić do groty i nabrać tyle skarbów, ile zdołam unieść. A tym razem już one nie znikną, skoro sam mi je podaruje na dowód wdzięczności. I wyruszył w drogę. Długo wędrował, aż wreszcie dotarł do jakiegoś miasta. Kiedy począł się dopytywać o dom starego derwisza, ludzie wskazali mu pałac, który w blasku zachodzącego słońca lśnił tysiącem świateł. W Abdullaha jakby piorun strzelił! Pomyślał sobie: — A więc to jest dom mojego mistrza? Wtem rozwarła się brama pałacu i stanął w niej starzec we wspaniałych szatach. Chłopak skłonił się przed nim do samej ziemi, nie śmiąc nań podnieść oczu. Derwisz z surową miną dał mu milcząco znak, aby wszedł za nim do wnętrza. Tam Abdullah począł mu barwnie opisywać bezmiar straszliwych przygód, jakie przeżył, ażeby mu odnieść świecznik. Wtedy starzec rozgniewał się i rzekł: — Nie staraj się kogokolwiek przekonać, żeś tu przybył z szacunku i wdzięczności do mnie. Do wyprawy tej skłoniła cię żądza bogactwa. Gdybyś wiedział, jakie skarby kryje ten lichy świecznik, nigdy byś się tu nie pojawił. 176 Po czym starzec zapalił dwanaście świeczek kandelabru, a gdy ukazały się duchy derwiszy, chwycił za gruby kij i począł okładać ich po plecach: wówczas derwisze przemienili się w dwanaście pękatych worków złota i drogocennych kamieni. — Na tym polega czarodziejski sekret świecznika. Prosiłem cię o niego, nie dlatego, by mi było mało własnych bogactw, lecz by czasami rozerwać tym swoich gości. Choć nie okazałeś się uczniem wdzięcznym, to jednak odbierzesz zapłatę. Mówiąc te słowa, mistrz podał Abdullahowi dwanaście złotych kluczy i polecił mu, aby wziął sobie ze skarbca skrzynię złota i drogocennych kamieni. Dodał jednak: — Masz postawić świecznik na środku dwunastej komnaty, a wtedy będziesz mógł bezpiecznie odejść. Kiedy Abdullah znalazł się w salach skarbca, omal nie wyzionął ducha z pożądliwości. Drżącymi rękami, jakby w gorączce, jął napełniać swą skrzynię złotem, klejnotami, drogocennymi tkaninami i pełnymi blasku perłami. Ostatnia sala była kompletnie pusta. Tu właśnie — zgodnie z poleceniem derwisza — młodzieniec miał pozostawić metalowy świecznik, ale i tym razem nie zdołał oprzeć się pokusie! Pomyślał sobie: — Czyżbym miał dla rozrywki gości mojego staruszka pozbyć się świecznika, który jest najcenniejszym skarbem! I, niewdzięczny, ukrył kandelabr na samym dnie swojej skrzyni, pożegnał z szacunkiem mistrza, po czym ze skrzynią na plecach ruszył szczęśliwy w powrotną drogę. Przybywszy do domu, postawił kandelabr na stole i zapalił świeczki. W tej samej chwili ukazały się duchy derwiszy, lecz miast się zamienić w worki pełne kosztowności, każdy z nich wydobył z brody swej maczugę i wszyscy razem stłukli go tak dotkliwie, że omal nie umarł. Następnie zamieniwszy się w słup dymu rozwiali się w powietrzu, a wraz z nimi zniknęły skarby oraz sam świecznik. Nikt nigdy więcej ich już nie widział. W ten oto sposób nienasycona żądza bogactw zgubiła króla niewdzięczników, Abdullaha. 177 M ieciu Lini . Jeg0 sąsik|cieclce Sini Żył sobie raz książę imieniem Lini. Książę ten mieszkał w pałacu. W pałacu z pszczelego miodu; ależ nie! Nie tak: w pałacu ze szronu i kryształów lodowych. Coś mi się pokręciło... W pałacu uszytym z aksamitu... No, w każdym razie w bardzo pięknym pałacu! Obok tego wspaniałego pałacu mieszkała sobie w ubogiej chatce śliczna dziewczyna, a zwała się Sini. Była tak biedna, że nie miała nawet dziury w pończosze, nawet pchły w pościeli, nie miała zupełnie nic! I co się teraz stanie? No właśnie! Książę Lini i jego sąsiadeczka Sini ani na chwilę nie przestawali się kłócić przez płot rozgraniczający ich domostwa. A to — by ustalić, które z nich jest mniejsze lub które większe, albo które ma więcej piegów; kiedy inadziej znów — jaką konfiturą należy nadziewać pączki. Stale się sprzeczali, aż się pokochali. Pewnego dnia książę Lini wyruszył na polowanie i nie powrócił. Zaginął, ale to zaginął na dobre: jakby go ziemia pochłonęła! Jego Królewska Mość, ojciec księcia, ogłosił, że da połowę swego królestwa, a w dodatku kwartę wina temu, kto przyprowadzi księcia do domu; i co wy na to? Śliczna sąsiadeczka zza płotu, Sini, posłyszała o tym obwieszczeniu i rzekła: — Już ja go przyprowadzę! Nudzę się, odkąd nie mam się z kim posprzeczać! I powędrowała na poszukiwanie księcia. Wędrowała tyłem! — Czemu? Nie wiem! Jeśli ją spotkacie, spytajcie, dlaczego. Ale wróćmy do naszej historii. A więc Sini poszła sobie: szła, szła aż doszła do wielkiej lodowej jaskini. W owej lodowej pieczarze stały dwa łoża: jedno srebrne, drugie złote. W nogach złotego wyryty był jakiś niezrozumiały napis, powyżej zaś rysunek przedstawiający dwa łabędzie. Na tym złotym łożu spoczywał książę Lini i spał snem sprawiedliwego. Sini uszczypnęła go w nos, ale nawet nie drgnął. Wtem dały się słyszeć kroki, kroki tak ciężkie, że zatrzęsła się ziemia i do groty weszły dwie olbrzy- mki. Ledwie się Sini zdążyła ukryć za kotarą! Olbrzy-mki podeszły do łoża i zawołały: — Zaśpiewajcie, cudne łabędzie, obudźcie pieśnią księcia do snu! Łabędzie poczęły śpiewać, a książę otworzył oczy. Wtedy obie baby wykrzyknęły: — Czy się już zdecydowałeś poślubić jedną z nas? Lecz książę pokazał im język. Rozjuszone olbrzymki wrzasnęły: -•{ 178 — Zaśpiewajcie, cudne łabędzie i pieśnią ukołyszcie księcia do snu! Łabędzie posłusznie spełniły polecenie: po chwili książę znowu spał jak zabity. Kiedy olbrzymki wyszły z groty, Sini poleciła łabędziom obudzić młodzieńca. Ten rzucił się jej na szyję, a następnie opowiedział, jak to okrutne baby zaskoczyły go w lesie i porwały, chcąc, aby poślubił jedną z nich. Sini pomyślała chwilę, po czym mu odrzekła: — Obiecaj olbrzymkom, że uczynisz to, czego się domagają, pod warunkiem, że ci wyjaśnią znaczenie napisu w nogach twego łoża, a także powiedzą, co robią po wyjściu z groty. I znowu ukryła się za kotarą. Niebawem ogromne baby powróciły i zawołały: — Zaśpiewajcie, cudne łabędzie, pieśnią obudźcie księcia do snu! Ledwie książę otworzył oczy, obwieścił, że się zastanowił, że gotów jest im ustąpić i poślubić jedną z nich. Postawił jednak swoje warunki: mają powiedzieć, co oznacza napis w nogach łóżka oraz co robią po wyjściu z groty. Uradowane olbrzymki wyjaśniły mu natychmiast, iż na jego łożu wyryte jest zaklęcie: „Łabędziu z mojego łoża, masz mnie natychmiast przenieść tam, dokąd ci rozkażę!" Przyznały mu się również do tego, że całe dnie spędzają w lesie bawiąc się jajkiem życia, a zniżywszy głos szepnęły: — Gdyby kto stłukł to jajko, musiałybyśmy umrzeć! Następnie uśpiły księcia i wyszły. Lecz obudziła go Sini, usiadła obok na łożu i zawołała: — Łabędziu z mojego łoża, masz mnie natychmiast przenieść do lasu! W mgnieniu oka już byli w lesie. Książę Lini ułamał sporą gałąź i zrobił sobie z niej pałkę, po czym ukryli się wśród liści bardzo grubego drzewa. Niebawem ujrzeli obie baby: stały pod drzewem i bawiły się w piłkę złotym jajkiem. Lini wyprężył się i z całej siły uderzył pałką jajko, które rozprysło się na tysiąc kawałeczków: w tej samej chwili olbrzymki padły martwe na ziemię. Lini i Sini czym prędzej zawrócili do groty, napełnili sobie kieszenie złotymi i srebrnymi kryształami, po czym rozkazali czarodziejskiemu łóżku, by ich przeniosło do królewskiego pałacu. Jakże się wszyscy uradowali, widząc oboje w dobrym zdrowiu! Król bez wahania oddał Sini połowę swego królestwa oraz własnego syna, a co więcej — kwartę wina! I zgadnijcie, co ta para wyprawiała podczas ślubnej ceremonii? Oczywiście! Sprzeczała się. Domek z piernika W samym środku ogromnego lasu żył sobie niegdyś ubogi drwal. Mieszkał w nędznej chatce wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Bardzo się wszyscy czworo kochali; ale cóż z tego, skoro bieda coraz to bardziej zaglądała im w oczy, tak, że nieraz w środku nocy zdarzało się dzieciom płakać z głodu. Pewnego wieczoru, sądząc, że dzieci usnęły, kobieta rzekła do męża: — Nie wytrzymam tego dłużej, serce mi pęka z rozpaczy! Jutro z samego rana zaprowadźmy dzieci do lasu i tam je porzućmy. Może los się do nich uśmiechnie, może jakimś cudem życie ich się odmieni! Jeśli mam patrzeć, jak umierają z głodu, to wolę, by zasnęły na wieki z dala od nas! Z początku drwal słuchać o tym nie chciał, lecz żona nalegała tak długo, aż wreszcie, zbolały, ustąpił, choć mu się serce krajało. Nie przypuszczali obydwoje, że dzieci rozmowę tę podsłuchały. Małgosia rozpłakała się pod pierzyną i tuląc się do Jasia, powiedziała mu przez łzy: — Co teraz z nami będzie, braciszku? — Nie bój się, siostrzyczko — odpowiedział — już ja znajdę jakiś ratunek. I rzeczywiście, kiedy rodzice zasnęli głęboko, Jaś po cichutku wymknął się z chaty i pobiegł nad rzekę. Tam nazbierał pełne kieszenie kamyków, które leżały na brzegu, po czym wrócił do łóżka, by uspokoić siostrę. Wreszcie sen skleił im powieki, pozwalając zapomnieć o nocnych strachach. Wczesnym rankiem matka dała każdemu z dzieci po pajdzie chleba i oznajmiła, że wszyscy pójdą do lasu zbierać chrust. Cała czwórka ruszyła w drogę; Małgosia z trudem powstrzymywała się od płaczu, Jaś jednak, chcąc sobie dodać odwagi, pogwizdywał wesoło i pozostawał nieco w tyłe, wyrzucając od czasu do czasu kamyczek na ziemię. 180 — Czemu się tak grzebiesz? — poganiała go matka. Jaś znajdywał zawsze jakieś usprawiedliwienie, mówiąc na przykład, że chce zobaczyć, czy kto nie wdrapał się na dach albo czy pies nie urwał się z łańcucha. ły jak brylanty. Jaś wziął Małgosię za rękę i wędrując połyskującymi ścieżkami przyprowadził ją do domu. Ojciec bardzo się ucieszył, gdyż gryzło go sumienie, że porzucił dzieci w środku lasu, matka jednak posmutniała jeszcze bardziej. Gdy malcy leżeli już w łóżku rzekła do męża: Wreszcie znaleźli się w samym sercu lasu, dokąd nie wiodła żadna ścieżka. Tam kobieta rzekła dzieciom: — Poczekajcie na nas, pójdziemy z ojcem naciąć gałęzi na polanie. Wy tymczasem nazbierajcie poziomek! Jaś i Małgosia zajęli się więc wyszukiwaniem poziomek. — Może rodzice zmienili zdanie — myśleli sobie. Z oddali istotnie dobiegał do nich jakby stukot siekiery. Nazbierali pełen dzban owoców, a rodzice wciąż nie wracali! Wreszcie, gdy zapadła noc, dzieci udały się w kierunku, skąd dochodził hałas: ujrzały wówczas gruby pniak zawieszony na gałęzi dębu. Wiatr kołysał pniakiem, który uderzając w pień drzewa wydawał odgłos przypominający stukot siekiery. Rodziców za to ani śladu! Małgosia wybuch-nęła płaczem. — Uspokój się — powiedział Jaś — zobaczysz, że trafimy do domu. Zza chmur wyjrzał księżyc, a w jego blasku kamyczki rzeczne, które chłopiec upuszczał, rozbłys- — Jutro zaprowadzimy dzieci jeszcze dalej, by nie mogły odnaleźć drogi. Mam w kuchni już tylko jedną kromkę chleba. Czy chcesz, by nam pomarły z głodu? Niechaj lepiej szukają ratunku w lesie. Na próżno drwal usiłował przemówić żonie do rozsądku. Nie dała się przekonać, aż w końcu znowu jej ustąpił. Jaś i Małgosia i tym razem usłyszeli wszystko. Chłopak odczekał, by rodzice usnęli i wstał po cichutku chcąc nazbierać kamyczków. Drzwi jednak były zamknięte. Mimo to począł uspokajać siostrę, która zanosiła się od płaczu: — Nieczego się nie bój! Kiedy jutro rodzice będą nas prowadzili w głąb lasu, pokruszymy chleb i w ten sposób trafimy do domu. Jak postanowili, tak i zrobili. Porzuceni przez ojca i matkę w gęstwienie, zaczęli rozglądać się za okruszynami. Niestety ani okruszyn, ani drogi do domu nie odnaleźli: leśne ptaki wyjadły okruchy chleba! Jaś i Małgosia błąkali się więc bezradnie pośród lasu. Noc zapadła, noc ciemna i straszna. Wiatr jęczał w gałęziach drzew, a sowy pohukiwały: „Hu, hu, hu!" Dzieci przytuliły się do siebie i położyły na trawie; 181 trzęsły się ze strachu i wprost oczu nie śmiały otworzyć. Lecz kiedy rankiem zabłysło słońce, świat wydał im się mniej groźny. Wtem, nie wiadomo skąd, przyfrunął piękny biały ptak i usiadł na drzewie. Śpiewał tak cudownie, że malcy stali zasłuchani i oczu odeń oderwać nie mogli! On tymczasem przelatywał z gałęzi na gałąź, jakby namawiając dzieci, by poszły za nim. Poczęły więc wędrować drogą, którą im wskazywał i niebawem znalazły się przed małą chatką. Nie była to jednak zwykła chatka! Ściany miała z piernika, dach z pysznego marcepanu, okiennice z masy migdałowej, szyby zaś z karmelu: gdzie nie spojrzeć pełno było pralinek, orzechów i migdałów w cukrze, oraz czekoladowego kremu. Z cukru był nawet komin, a obok biło źródełko z gęstej bitej śmietany. Na widok owych smakołyków ślinka napłynęła dzieciom do ust. — Posłuchaj, Małgosiu, wdrapię się na dach po kawałek marcepanu, ty zaś skubnij masy migdałowej z okiennicy. Nikt tego nie zauważy. Jak powiedział, tak uczynił: już siedział na dachu i chrupał marcepan, gdy nagle jakaś okropna starucha wysadziła głowę przez okno i wrzasnęła ze złością: — A któż to mnie okrada? — Wiatr, babciu, wiatr — wyszeptała cichutko Małgosia, chowając się szybko za wielkim grzybem. Stara cofnęła głowę, a dzieci zajadały się dalej. Wkrótce jednak baba stanęła w progu, rozejrzała się wokół i choć była ślepawa, dostrzegła malców: — A cóż to za obyczaje, żeby komuś rozbierać dach! — krzyknęła, grożąc im kijem. Patrzyła na rodzeństwo ze złością, po pewnej chwili jednak, jakby udobruchana, powiedziała: — No cóż, nie bójcie się! Wejdźcie do domu, mam tu smakołyków pod dostatkiem, najecie się do syta. Widzę, że umieracie z głodu, biedne maleństwa! Miała tak poczciwą minę, że dzieci dały się zwieść i weszły za nią do chaty, lecz gdy tylko przekroczyły próg, wiedźma chwyciła Jasia i nim zdążył uczynić najmniejszy ruch, wepchnęła go do drewnianej klatki. Następnie wychyliła się przez okno i zawołała do białego ptaka: — Dzięki, ci, piękny mój ptaszku, dzięki, wierny służko! Dawno już takich frykasów nie widziałam, toż to będzie uczta! Starucha bowiem była czarownicą, która zjadała małe dzieci, piękny zaś biały ptak zwabiał je i przyprowadzał do domku z piernika. Starannie zamknąwszy klatkę z Jasiem, baba oświadczyła przerażonej Małgosi: — Będziesz sprzątała mi dom i karmiła brata. A kiedy stanie się bardzo gruby, upiekę go i zjem! 182 Biedna dziewczynka musiała obiecać babie, że parę razy dziennie będzie podawała bratu przez kraty najrozmaitsze przysmaki. Jemu zaś powtarzała: — Nie jedzże tyle, Jasiu, ta okrutna wiedźma chce cię upiec! Jaś jednak był łakomy i nie potrafił oprzeć się pokusie: tył i tył; wkrótce ledwie już mieścił się w klatce. Każdego ranka czarownica podchodziła do klatki i mówiła: — Wystaw palec, chłopcze, niech-no zobaczę, czy jesteś dostatecznie tłusty! Ale Jaś wysadzał przez kraty kawałek wysuszonej kości. Ponieważ starucha niedowidziała, nie zdawała sobie sprawy, że jest oszukiwana i fukała ze złością: — Nic nie rozumiem! Je i je, a chudy wciąż jak szczapa! Wreszcie, po paru dniach, rzekła do Małgosi: — Trudno, tłusty czy nie — jutro przyrządzę go sobie na obiad! I o świcie przykazała dziewczynce rozpalić w piecu. Gdy wszystko było gotowe, chwyciła ogromną łopatę, posadziła na niej Jasia i poleciła Małgosi otworzyć drzwiczki pieca. Jaś jednak wił się na łopacie jak piskorz. — Czy nie możesz usiedzieć spokojnie? — warknęła czarownica. — Nie wiem, jak się to robi — odpowiedział chłopak. — Nigdy jeszcze nie wkładano mnie do pieca. Lepiej mi pokaż, co mam czynić! Głupia baba usiadła okrakiem na łopacie, a wtedy Jaś i Małgosia błyskawicznie wsunęli złą staruchę do pieca. Z komina buchnął czarny dym i było to wszystko, co po niej pozostało. W tej samej chwili domek z piernika rozsypał się na kawałeczki zamieniając się w ogromny stos złota i drogocennych kamieni. — Jaka szkoda! Taki pyszny piernik! — westchnął łakomy Jaś. Lecz Małgosia zaczęła zbierać skarby do fartuszka i zadowoleni zawrócili do domu. Wędrując napotkali wielkie jezioro. Przystanęli na brzegu, nie wiedząc, w jaki sposób je przebyć, aż wreszcie Jaś wygrzebał z kieszeni kilka migdałów w cukrze i poczęstował nimi pięknego łabędzia, który przepływał w pobliżu. Wówczas łabędź przewiózł ich na drugi brzeg. Na widok dzieci rodzice omal nie oszaleli z radości. Biedacy mieli takie wyrzuty sumienia, że porzucili je w lesie! Nocami oka zmrużyć nie mogli! Matka poczęła błagać oboje o wybaczenie i obiecała, że nigdy więcej nie będzie starała się ich pozbyć. A ponieważ stali się bogaci, żyli odtąd w szczęściu i radości. Jaś tylko wzdychał sobie czasem: — Jaka szkoda! Takie pyszne pierniki! 183 O Sikulume i jego siedmiu braciach Żył sobie raz w Afryce wielki wódz, który miał ośmiu synów. Ósmy, imieniem Sikulume, był jeszcze dzieckiem. Zdarzyło się, że siedmiu starszych, rażonych czarodziejską strzałą, padło w walce z rąk wroga. Od tego dnia Sikulume stracił mowę, jakby język jego przemienił się w kawałek drewna. Wielki wódz sprowadzał największych czarowników, by przywrócili chłopcu zdolność mówienia, żadnemu jednak się to nie udało. Sikulume pozostał niemy. Czas płynął, aż wreszcie kiedyś odwiedził wodza słynny ze swej mądrości starzec i rzekł: — Nad wioską krąży w powietrzu siedem dziwnych ptaków. W niczym nie są podobne do zwykłego ptactwa, a na dodatek mówią ludzkim głosem. Straciłeś siedmiu dzielnych synów, odebrała im życie czarodziejska strzała. Każ schwytać te ptaki, a śpiew ich złagodzi twoje cierpienie. Wódz usłuchał rady starca: nazajutrz rano wysłał siedmiu młodzieńców, aby schwytali w sieci owe ptaki. Najmłodszym był jego syn Sikulume. Młodzieńcy długo szukali ptaków. Przez siedem długich dni i tyleż długich nocy usiłowali je odnaleźć, przedzierając się przez kolczaste krzewy, ale na próżno! Wreszcie pod wieczór siódmego dnia udało im się ptaki pochwycić. W tej samej chwili Sikulume zawołał: — Z całego serca wam dziękuję, bracia moi, żeście powrócili! I odzyskał mowę. Z zapadnięciem zmierzchu młodzieńcy ułożyli się w krzakach aby odpocząć; Sikulume pozostał sam: trzymał straż na wypadek, gdyby się zjawiły lwy. Dochodziła już północ, gdy ujrzał straszliwego olb-rzyma-ludożercę. — Coś podobnego — ucieszył się olbrzym ' — chyba widzę świeże mięso! Pędzę zawołać braci na ucztę. Ledwie się oddalił, Sikulume obudził towarzyszy i wszyscy rzucili się do ucieczki. Nagle chłopak zdał sobie sprawę, że w krzakach zostawił swego ptaka i nie wahając się ani chwili zawrócił. Olbrzymy byli już na miejscu i właśnie obrzucali wyzwiskami tego, który był ich wezwał: — Po cóż nas tu przyprowadziłeś, skoro nie ma nikogo! — wołali. — Ciebie zjemy! Sikulume przemknął się skulony tuż obok nich, wydobył ptaka z sieci i wziął nogi za pas. Ludożercy spostrzegli go jednak i puścili się za nim w pogoń, aż ziemia dudniła pod ich stopami. — Już cię mamy! — krzyczeli. Chłopak gnał jak oszalały i dobiegał do niewielkiej chatki z gałęzi. Na progu siedziała stara kobieta i trzymała na kolanach misę z masłem. Sikulume zawołał do niej: — Ukryj mnie, babciu, bo olbrzymy-ludożercy depczą mi po piętach! 184 I Staruszka jednak potrząsnęła głową: — To niemożliwe, dziecko! Wówczas pożrą nas oboje, a razem z nami moją chatkę! Ale weź to masło; gdy będą cię mieli schwytać, posmaruj nim kamień na drodze, a potem postaraj się zniknąć im z oczu! Ledwie chłopak zdążył wziąć misę z jej rąk, zjawili się ludożercy wołając: — Mamy go, mamy! Sikulume dał wielkiego susa, posmarował masłem ogromny kamień i popędził naprzód jak wicher. Widząc ów kamień olbrzymy nie zdołali oprzeć się pokusie i poczęli go oblizywać. Największy schrupał go ze smakiem, ale wkrótce, ociężały, nie miał siły biec: położył się tedy na ziemi i zasnął. Po jakimś czasie Sikulume opróżnił już całą misę, a po piętach deptał mu jeszcze jeden straszliwy olbrzym. Już-już miał go schwytać, kiedy chłopak błyskawicznie zerwał z bioder jaskrawą przepaskę, zamachał nią i puścił z wiatrem. Olbrzym rzucił się w pościg za przepaską, a korzystając z tego Sikulume dołączył do swoich towarzyszy. Szybko opowiedział, co się wydarzyło i skłonił ich do ucieczki. Lecz ludożerca już nadbiegał. W tej samej chwili młodzieńcy spostrzegli przy drodze karzełka, który wołał: — Nic się nie bójcie! Nienawidzę tych okrutnych olbrzymów i ukryję was wewnątrz skały. Uderzył piąstką w skałę, skała rozwarła się i ukryła młodych ludzi. Gdy zobaczył to olbrzym, wpadł w taką złość, że począł kąsać skałę i połamał sobie wszystkie zęby. Rozpłakał się wtedy z bólu i ze wstydu, po czym zawrócił na pięcie, by się poskarżyć swojej mamie. Młodzieńcy podziękowali gorąco karzełkowi za ratunek i szybko powędrowali do wioski. Nim dotarli na miejsce, postawili ptaki na ziemi, a one przemieniły się w siedmiu braci Sikulume. Wszyscy, uradowani, padli sobie w ramiona i rozeszli się do swych szałasów. Wioska jednak okazała się opustoszała, nie było w niej nikogo, wyjąwszy jedną płaczącą kobietę. — Podczas gdy poszłam naczerpać wody ze źródła, zjawił się tutaj potwór Inabulele i pożarł mieszkańców. Sikulume chwycił za oszczep i potrząsając nim pobiegł nad brzeg rzeki wołając: — Wzywam cię na pojedynek, wstrętny Inabulele! A wówczas woda w rzece jakby zakipiała, rozstąpiła się; Inabulele wysadził z niej łeb i połknął chłopaka. W brzuchu potwora Sikulume spotkał mieszkańców wioski, a nawet zwierzęta. Wszyscy bardzo się zdziwili, że odzyskał mowę i zapytali, jaka jest na dworze pogoda oraz czy przypadkiem nie spadł deszcz. Chłopiec opowiedział im swoje przygody, następnie przebił oszczepem brzuch potwora, a wtedy ludzie i zwierzęta wydostali się na świat boży. — Popatrzcie-no, nawet trochę padało! — dziwowali się mieszkańcy wioski. I radowali się, że wszystko tak dobrze się skończyło. 185 Niedźwiedź i chłop Żył sobie raz w lesie stary niedźwiedź, który mieszkał w wykrocie. Był tak ogromny, że kiedy chciał się podrapać w ucho, musiał wspinać się na palce. Możecie mi wierzyć albo nie, ale usłyszałem to od własnej babci. Pewnego ranka nasz kosmaty miś obudził się z głębokiego snu i począł rozmyślać, gdzie by znaleźć coś na ząb. A gdy się rozglądał tu i ówdzie, spostrzegł na skraju lasu ubogiego wieśniaka. Ten zajęty był właśnie wykopywaniem buraków na swoim poletku. Piękne to były buraki, daję słowo! Kosmacz oblizał się łakomie i rzekł do siebie: — Chodźmy popatrzeć! Musi to być naprawdę smakowite, skoro ten biedaczysko zadaje sobie tyle trudu. Głupio byłoby nie skosztować! Obnażył więc kły, które błysnęły w słońcu i wyszedł z krzaków przed samym nosem chłopka: — Oddaj mi zaraz to, co tutaj masz, bo inaczej cię pożrę! — ryknął. Nieszczęśnik wprost zamarł z przerażenia: nigdy, nawet we śnie, nie widział podobnego potwora! Cały pokryty futrem po koniuszki łap, paszcza rozwarta, pełna straszliwych zębów, a pazury! — szkoda mówić. Przysiąc by można, że to diabeł wcielony! Wieśniak jednak nie był tchórzem podszyty, gdy więc po chwili ochłonął z wrażenia, wytarł nos rękawem i rzekł: — Doskonale, zabierz sobie buraki, niedźwiedziu. Ja jednak, na twoim miejscu, zostawiłbym coś niecoś rolnikowi, aby nie zginął z głodu. Któż bowiem uprawiałby pole, żebyś ty miał się czym później pożywić? Podzielmy się więc: ty weźmiesz to, co wyrosło, a ja zadowolę się korzeniami. Miś przystał na propozycję. Sprytny wieśniak oddalił się z burakami, zostawiając niedźwiedziowi zwiędłą nać... Szkoda, żeście nie widzieli, jaką obżartuch miał smutną minę! Wzdychał i lamentował, przeklinając wieśniaka, że go tak oszukał. W jakiś czas później chłop wybrał się na skraj lasu, aby skosić pszenicę. Wtem z gęstwiny wyłania się niedźwiedź! Wielki Boże, nie opuszczaj swego sługi w potrzebie! Zwierz, odsłaniając kły, ryczy wściekle: — Oddawaj zbiory, nędzniku! Szybko, szybko! Raz dwa! I ani słowa nie chcę słyszeć! 186 Chłop, cały skulony, odrzekł: — Proszę cię bardzo, bierz, co chcesz! Weź nawet wszystko, niedźwiedziu! Ale co ci to da, że zginę z głodu zimą? Czy ty zaorzesz i zasiejesz pole? Lepiej więc się podzielić. Sam wybierz, co chcesz zabrać, żebyś potem nie mówił, że cię oszukałem. Miś się ucieszył. Tym razem on będzie górą! — Dobrze, dobrze! Weź sobie to, co wyrasta nad ziemią, a ja zadowolę się resztą! — Niech będzie tak, jak sobie życzysz — powiedział wieśniak, śmiejąc się pod wąsem. Zwiózł pszenicę do stodoły, pozostawiając bestii suchą ścierń. Ach? jak kłuła w pysku, zdawać by się mogło, że połknął chmarę os! Zbolały biegał po lesie pomrukując i pojękując, i wszystkich źródełek było mu mało, ażeby odkazić rany! Nie szczędził też pogróżek wieśniakowi: — Poczekaj, ty chłopku! Jeszcze ci pokażę! Pewnego dnia wieśniak poszedł do lasu nazbierać chrustu. Zabrał z sobą kozę, aby się napasła delikatną trawą z podszycia. Nim się obejrzał, niedźwiedź już stał obok niego z rozwartą paszczą i oznajmił mu bez ogródek, że natychmiast go pożre. — Oto nadeszła ostatnia moja godzina! — rzekł do siebie chłop. Na tę myśl rozpłakał się w głos. Kiedy tak lamentował, koza wysadziła głowę zza krzaków, a miś zawołał: — Cóż to jest takiego? Nigdy jeszcze nie widział równie dziwnego zwierzęcia! Chytry wieśniak odparł: — Nic szczególnego. To mój przyjaciel, wielki łowca niedźwiedzi. Zapytuje, co to za dziwne drzewo, porośnięte sierścią. Powiada, że powinienem cię ułożyć na wózku, przywiązać, abyś nie spadł po drodze i zawieść do wioski. — Szybko, szybko, rób, co ci każe; niechaj się nie spostrzeże kim jestem! — zawołał przerażony wło-chacz. Sprytny chłopak uśmiechnął się do niego uprzejmie: — Jakże bym mógł ci odmówić, skoro tak grzecznie prosisz! Ułożył więc niedźwiedzia na wózku i solidnie go przywiązał. Ależ zrobił furorę po powrocie do domu! Zbiegli się wszyscy mieszkańcy wioski i tak przetrzepali skórę naszemu żarłokowi, że zapamiętał tę nauczkę na zawsze. Nigdy więcej nie wysunął nosa z lasu. A chytry wieśniak? Po dziś dzień opowiada swoim wnukom, jak to stara koza wystraszyła głupiego niedźwiedzia. 757 Ali Baba i czterdziestu rozbójników Dawno, dawno temu mieszkali w Persji dwaj bracia: starszy nazywał się Kassim, młodszy — Ali Baba. Kassim był człowiekiem bezwzględnym i chciwym, a przecie opływał w dostatki i los się do niego uśmiechał. Ali Baba odwrotnie: żył w nędzy, choć miał dobre serce. Szczęście — rzec by można — omijało jego niskie progi, a wszystko, do czego się zabierał, nie udawało się nigdy. W końcu pozostał mu tylko dach nad głową, wychudzony osioł oraz czarna niewolnica, Morgana. Kiedy już głód zajrzał im w oczy, Ali Baba zdobył się na odwagę i postanowił zwrócić się o pomoc do Kassima: — Ulituj się nad nami, bracie mój, Kassimie! Poratuj garstką mąki albo paroma ziarnkami sezamu, byśmy nie pomarli — błagał. Lecz Kassim odpowiedział mu z całą bezwzględnością: — Poradź sobie sam, Ali Babo, nie zamierzam rozdawać tego, co posiadam! A skoro chcesz jeść, sprzedaj swoją niewolnicę Morganę, osiągniesz za nią niemałą cenę! Jakże bym mógł uczynić coś podobnego, bracie? — rzekł z przestrachem poczciwy Ali Baba. Oboje z żoną kochamy ją jak własną córkę! Nie namawiaj mnie do tak okropnego uczynku! Kassim jednak pozostawał niewzruszony i Ali Baba wrócił do domu z pustymi rękami. Opowiedział, jak to brat namawiał go do sprzedaży Morgany, a ta rzekła mu wówczas: — Słusznie postąpiłeś, panie! Przekonasz się, że potrafię ci się odwdzięczyć. Nazajutrz rano, za radą swojej sprytnej sługi, Ali Baba udał się do lasu po drzewo, by — sprzedawszy je na targu zarobić parę groszy. Pracował w pocie czoła cały ranek; kiedy słońce poczęło już prażyć, przywiązał osła w cieniu, a sam ułożył się pod krzakiem i zasnął. Obudził go odgłos kopyt końskich i wkrótce ujrzał gromadę jeźdźców. Uzbrojeni byli po zęby, a po zarośniętych policzkach oraz spojrzeniu okru- tnym niby ostrze sztyletu Ali Baba rozpoznał w nich rozbójników. Zeskoczyli z koni, po czym herszt podszedł do wysokiej skały i zawołał: — Sezamie, otwórz się! Ku ogromnemu zdziwieniu Ali Baby, skała obróciła się ze zgrzytem i zbójcy taszcząc łupy, jeden po i 188 drugim, wkroczyli w mroczną czeluść. Było ich równo czterdziestu; z chwilą gdy ostatni zniknął mu z oczu, skała przyjęła na powrót pierwotne położenie. Ali Baba miał ochotę czym prędzej uciekać, silniejsza jednak od strachu była jego ciekawość, toteż pozostał w kryjówce, żeby się przekonać, co dalej nastąpi. Nie czekał długo: niebawem skała wykonała obrót, a rozbójnicy z dzikim okrzykiem na ustach dosiedli koni i odjechali jak wicher. Ali Baba odetchnął. Zbliżył się ostrożnie do skały i powiedział cichutko: — Sezamie, otwórz się! Skała rozwarła się, a wtedy Ali Baba nie wahając się ani chwili wszedł do czeluści. Znalazł się w jaskini oświetlonej tak jaskrawo, jakby świeciło w niej słońce. Jaskinia owa, pośrodku której stanął jak wryty ze zdumienia, pełna była dukatów, drogocennych kamieni, bogatych tkanin, złotych i srebrnych naczyń. Blask bijący od owych skarbów raził oczy. Biedak nasz chwycił worek pełen dukatów i skierował się do wyjścia; zamiast drzwi ujrzał jednak litą skałę. Wówczas przypomniał sobie magiczną formułę i zawołał: — Sezamie, otwórz się! Kamienna ściana obróciła się i śmiałek znalazł się na wolności. Na widok takiej fury złotych monet żona Ali Baby przetarła oczy ze zdumienia. Było tego tyle, że nie podobna policzyć! Pobiegła więc do szwagierki, żony Kassima, z prośbą, by pożyczyła jej garniec do mierzenia zboża. Ta rzekła zdziwiona: — Chętnie pożyczę ci garniec, ale gdzie zdobyłaś zboże? Żona Ali Baby poczęła jej coś tłumaczyć w sposób tak zawiły, że szwagierka nic nie zrozumiała. Wówczas, nie dopytując się więcej, powlokła dno garnca świeżym woskiem. Przez całą noc Ali Baba wraz z żoną liczyli swoje skarby, a kiedy rankiem zwrócili garniec szwagierce, ta znalazła parę dukatów przyklejonych do wosku na dnie. Wtedy podzieliła się swym odkryciem z mężem. Chciwy Kassim pobiegł w te pędy do Ali Baby i oświadczył mu: — Masz mi natychmiast powiedzieć, skąd wziąłeś tyle dukatów, że aż potrzebowałeś naszego garnca, aby je policzyć! W przeciwnym razie zaskarżę cię do sądu o kradzież! Przestraszony Ali Baba wyjawił mu swój sekret. Stary chciwiec nie ociągał się ani chwili: zabrał wszystkie swoje osły i pognał do groty ze skarbami. — Sezamie, otwórz się! — zawołał — i skała się rozwarła. Rzucił się do środka i cały drżący począł trzęsącymi się rękami napełniać worki diamentami i złotem. Lecz kiedy już postanowił wyjść, nie potrafił przypo- mnieć sobie magicznej formułki. Z wrażenia wszystko wywietrzało mu z głowy! Krzyknął: — Jęczmieniu, otwórz się! Przenico, otwórz się! — Nic! Zrozpaczony jęknął: — Do wszystkich diabłów, owsie, otwórz się! Nieszczęśnik wyliczał kolejno nazwy zbórz i nasion, lecz jedno wciąż nie przychodziło mu na myśl: sezam. Wtem rozwarła się skalna ściana i do groty II 189 J. wtargnęli straszliwi rabusie. Natychmiast spostrzegli Kassima i zrozumieli, po co był się zjawił. Herszt wydobył sztylet i przebił mu serce. Następnie polecił swojej bandzie: — Porzućcie zwłoki na widocznym miejscu u wejścia do jaskini. Jeśli kto inny jeszcze jest w posiadaniu naszego sekretu, niechaj wie, co go spotka! Po czym wszyscy wyruszyli na dalsze rozboje. Żona Kassima długo czekała na powrót swego męża, aż wreszcie, nieprzytomna ze strachu, pobiegła we łzach do Ali Baby. Ten udał się czym prędzej do zaczarowanej groty. Ledwie się na jego hasło rozwarła skała, cofnął się ze zgrozą, ujrzał bowiem zakrwawione ciało brata. Gdy nieco ochłonął z wrażenia, zabrał zwłoki i przymocował do grzbietu osła, aby je pochować i zapobiec ich zbezczeszczeniu. Morgana, roztropniejsza odeń, rzekła mu: — Postąpiłeś nieostrożnie! Gdy tylko rozbójnicy zobaczą, że nie ma ciała, życie twoje znajdzie się w niebezpieczeństwie! Pochowaj więc Kassima bez rozgłosu i oznajmij ludziom, że zatruł się nieczystą wodą. Ali Baba usłuchał jej rady. Po pogrzebie, przeniósł się na prośbę bratowej do domu Kassima, by poprowadzić jego interesy. Kiedy zbójcy spostrzegli, że ktoś obcy wdarł się do ich kryjówki, poczęli szukać po całym kraju niebezpiecznego intruza, ale nadaremnie. Wreszcie najsprytniejszy spośród nich wziął się na sposób i w przebraniu żebraka jął zasięgać języka w mieście. Niebawem dowiedział się o nagłej śmierci Kassima oraz o tym, że brat jego, ubogi Ali Baba nieoczekiwanie bardzo się wzbogacił. Zrozumiał od razu, że jest to ten człowiek, którego poszukuje. Narysował więc kredą krzyż na domu Ali Baby, żeby nocą rozbójnicy nie pomylili go z innym podobnym domostwem i zawrócił do herszta, w góry. Tymczasem czujna Morgana spostrzegła ów dziwny znak i choć nie wiedziała, czemu ma on służyć, narysowała podobne na wszystkich innych budynkach tej samej ulicy. Kiedy o zmroku zbójcy udali się do Ali Baby, chcąc go ukarać za zuchwalstwo, nie mogli się zorientować, do jakich drzwi zastukać. Rozzłoszczony herszt skazał więc na śmierć owego żebra-ka-szpiega i wyrok wykonano bezzwłocznie. Podobny los spotkał następnego rozbójnika, który kropelką własnej krwi naznaczył bramę Ali Baby, gdyż spostrzegłszy to Morgana rybią krwią oznaczyła wszystkie bramy na całej ulicy. I znowu zbójcom się nie powiodło, i znowu szpieg życiem przypłacił niepowodzenie. 190 Wówczas herszt postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Załadował na muły czterdzieści skórzanych bukłaków, w jakich zazwyczaj przechowywano oliwę. W trzydziestu ośmiu ukrył swoich ludzi, dwa zaś ostatnie napełnił oliwą. Następnie przebrany za bogatego kupca udał się do miasta wraz ze swą karawaną mułów. Była już noc, gdy sąsiedzi, niczego nie podejrzewając, wskazali mu domostwo Ali Baby. Herszt szepnął towarzyszom, by ukryci poczekali na umówiony sygnał i zastukał do bramy. — Wiele mi opowiadano o twoim bogactwie, szlachetny Ali Babo! Jestem kupcem z dalekiego kraju i przywożę ładunek oliwy z najlepszego gatunku oliwek, który pragnąłbym ci sprzedać. Użycz mi schronienia na noc, a jutro porozmawiamy o interesach. Ali Baba serdecznie powitał czcigodnego gościa. Polecił sługom wnieść bukłaki na dziedziniec, sam zaś wprowadził kupca do swojego domu. Poczęstował go kolacją, a uczta przeciągnęła się późno w noc. Tymczasem niewolnica Morgana spostrzegła, że nie ma oliwy w lampie, przeszukała dom, ale nie znalazła ani kropli. Wtedy przypomniała sobie o tym, że kupiec ma jej pełne łagwie. Wzięła więc dzban, wyszła z domu i pochyliła się nad pierwszym z bukłaków. Usłyszała głos, który pytał: — Czy czas już nadszedł, szefie? Dzielna dziewczyna pojęła w lot, co się święci i szepnęła: — Jeszcze nie! To samo powtórzyło się trzydzieści siedem razy, po czym Morgana spostrzegła, że dwa ostatnie wory zawierają oliwę. Rozpaliła wielki ogień na dziedzińcu, napełniła kocioł oliwą, a gdy się ona zagotowała, nalała wrzącego płynu kolejno do każdego z bukłaków. W ten sposób wyginęli wszyscy zbójcy. Następnie udała się do sali, gdzie odbywała się uczta, wzięła tamburyn i oświadczyła, że zatańczy dla dostojnego gościa. Nieraz słyszała, że herszt rozbójników zawsze nosi przy sobie czarodziejski sztylet, który nie chybia nigdy. Tańcząc więc coraz to bardziej zbliżała się do herszta, niemal go muskała swą szatą, aż wreszcie, niespodzianie, porwała sztylet, który miał ukryty w rękawie i zatopiła go w jego sercu. Kiedy Ali Baba zrozumiał, jak straszliwego niebezpieczeństwa uniknął dzięki przytomności umysłu Morgany, natychmiast uczynił ją wolną, a niebawem wydał za swojego syna. Odtąd żyli wszyscy w niezmąconym szczęściu. Nie chciało im się nawet chodzić do jaskini po skarby zbójców. Może one dotychczas tam leżą? / O przebiegłym Nikorimie Na dalekich wyspach, pośród mórz, żyje lud Maorysów. Mężczyźni o ciele pokrytym tatuażem piękni są niby kobiety strojne w klejnoty z drogocennych kamieni. Na jednej z tych wysp mieszkał w pewnej wiosce młodzieniec imieniem Nikorima. A że był mądry i roztropny, nie usiłował dorównać zuchwalstwem wojownikom ze swego plemienia, acz-kolwiem z tej racji się z niego natrząsano. Ponieważ miał tylko połowę twarzy pokrytą tatuażem, ludzie podśpiewywali: Kpimy sobie z Nikorimy Co pół twarzy ma. Kpimy sobie z Nikorimy Żaden z niego jest wojownik! Tralalalala! Tak właśnie śmiali się wszyscy z chłopaka, a gdy mężczyźni wyruszyli na wojnę, Nikorima zostawał w domu wraz z kobietami i dziećmi. Pewnego dnia, kiedy wojownicy udali się na wyprawę, do bezbronnej wioski podeszli wrogowie. Przerażone kobiety pozamykały bramy, lamentując: — I co my teraz poczniemy? Do obrony został nam tylko Nikorima, pół-mężczyzna, żaden wojownik! Tymczasem Nikorima owinął się spokojnie w hamak o drobniutkich oczkach, wziął tarczę i oszczep, a następnie wyszedł do jednej z bram na spotkanie nieprzyjaciela. Tam począł wykonywać dziki taniec wojenny; jednakże w tańcu tym ukazywał wrogom tylko wytatuowaną część swojej twarzy. Na widok żądnego ich krwi oszczepu, który poświstywał nad głową straszliwego wojownika, nogi ugięły się pod przybyszami. — Oto prawdziwy mężczyzna — szeptali, straciwszy cały zapał do walki. Wówczas Nikorima zawrócił do wioski i płacząc ze śmiechu rzekł: — Dajcie mi inny strój oraz inną broń! Już ja napędzę stracha naszym wrogom! Kobiety odziały Nikorimę w hamak o pstrokatym deseniu, wetknęły mu pióro we włosy i dały do ręki maczugę. Chłopak wyszedł do innej bramy na spotkanie nieprzyjaciela i wywijając maczugą znowu puścił się w dziki wojenny taniec. Lecz ukazywał wrogom tylko połowę swej twarzy. Napastnicy poczęli krzyczeć: — Popatrzcie-no na tego bladolicego męża! jaki on straszny, chyba to jaki zły duch! Nikorima przestał tańczyć i pękając ze śmiechu zawrócił do wioski. Posmarował czerwoną glinką wytatuowaną połowę twarzy i powiedział do kobiet: 192 — Dajcie mi inny strój oraz inną broń! Już ja napędzę stracha naszym wrogom! Kobiety owinęły go w gęstą tkaninę, wetknęły mu we włosy gołębie pióra, dały do ręki dwa oszczepy oraz skórzaną tarczę. I Nikorima wyszedł naprzeciw wrogom do trzeciej bramy, by odtańczyć straszliwy taniec zemsty. Odsłaniał przed nimi tylko tę część twarzy, która była wytatuowana i powleczona czerwoną glinką. Napastnicy wycofali się wołając: — Cóż to za groźny wojownik o twarzy unurzanej we krwi! Czy to aby nie bóg wojny we własnej osobie? Nikorima roześmiał się, po czym wyszedł pokazać się wrogom do szóstej bramy. Odziany był w tunikę zakończoną frędzlami, we włosach miał szable dzika, w ręku zaś trzymał łuk i kołczan pełen strzał. Za nim postępowały kobiety i dzieci, klaszcząc w dłonie i podskakując, a w takt tych odgłosów chłopak wykonywał taniec wojenny. Słysząc ów przeraźliwy hałas, obcy wojownicy poczuli, jak się pod nimi nogi uginają i przerażeni rzucili się do ucieczki. Wódz jednak powstrzymywał ich mówiąc: — Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! Wioska pełna jest okrutnych wojowników, którzy tylko czekają, by przebić wam serca oszczepem! Nieprzyjaciele rzucili się w panice do ucieczki; Nikorima jednak powstrzymał ich wodza mówiąc: — Chodź ze mną! Podejdziemy do wioski i napadniemy strażników! Niewiele myśląc, odważny wódz pobiegł za chłopakiem. A gdy tylko przekroczył bramę — dostał się do niewoli. Po powrocie do domu wojownicy naszego plemienia nie mogli się wprost nadziwić: żeby jeden człowiek potrafił zmusić do ucieczki tylu przeciwników! Odtąd nikt nie wyśmiewał Nikorimy. Przeciwnie, ogłoszono go najdzielniejszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. I ludzie mówili: Już nie kpimy z Nikorimy Co pół twarzy ma, :"r Już nie kpimy z Nikorimy Całą gębą to wojownik Tralalalala! X '< — Czyście zauważyli te dziwne stroje i broń? Musimy je zdobyć. Zjawimy się tu nocą i zdobędziemy wioskę. Napastnikom wróciła odwaga, lecz roztropny Nikorima przewidział wszystko i rzekł kobietom oraz dzieciom: — Jestem pewny, że wrogowie pojawią się tu o zmroku. Zróbcie kukły z trzciny, poubierajcie je, a następnie obok każdej rozpalcie ognisko! Powiązał ze sobą trzcinowe kukły tak, by poruszały się, gdy ciągnąć za sznur: wyglądały jak żywe! Sam ukrył się za ostrokołem i czuwał. Zapadła noc i wrogowie zbliżyli się. Przypatrując się sylwetkom rzekomych strażników, podświetlonym płomieniami ognisk, wódz począł się zastanawiać: — Ilu też może być uzbrojonych mężczyzn we wiosce? I wysłał zwiadowcę na przeszpiegi. Wówczas przebiegły Nikorima rzucił się nań, ogłuszył i przywdziawszy jego ubranie, wybiegł w kierunku wroga z okrzykiem: 193 O Nibygroszku Zdjął ją wielki strach, bracia wszakże uspokoili ją obiecując, że będą znaczyli drogę gałązkami brzozowymi, aby nie pobłądziła w borze o zaczarowanych korzeniach. A żył w nim siedmiogłowy smok. Wszystko zobaczył, wszystko usłyszał, pozbierał gałązki które Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w pewnym imperium, w jednej z prowincji tego imperium rośnie dąb, dąb zielony, a pod tym dębem jest wół cały upieczony; wół ma jeden róg posrebrzony, a drugi pozłocony. Na srebrnym stoi misa z białym serem, na złotym — bajka o czarach niewi-dach. Bajkę tę wam opowiem, a kto nie chce jej słuchać, niech skosztuje wołu! Żyli sobie raz dziadulek i babuleńka, mieli dwóch synów i córkę. Jakaż piękna była ta ich córka, a świeża jak kwiat dzikiej róży! Wszyscy na jej widok tracili głowę. Pewnego dnia bracia postanowili zaorać pole, które było bardzo daleko od domu. Wiodła do niego droga przez czarny bór o zaczarowanych korzeniach. Młodzieńcy zabrali do sakwy chleba na dwa dni. — Czeka was całe dziewięć dni pracy — powiedział im stary ojciec. Kiedy już zjecie wszystek chleb, siostra przyniesie wam świeżego. — Jakże ja ich odnajdę, braciszków moich kochanych, nigdy dotąd nie odchodziłam tak daleko od domu! — zawołała siostrzyczka. bracia rzucali na ścieżkę i poukładał je na innej dróżce. W trzy dni później siostra wyruszyła z bochnem chleba śladem swoich braci. Szła od gałązki do gałązki; bór stawał się coraz gęstszy, wokół żywego ducha! Ale cóż to takiego? Nagle wyrasta przed nią ogromne zamczysko, całe ze złota, rozwiera się miedziana brama i w progu staje siedmiogłowy smok, a z każdej jego paszczy bucha płomień! — Witaj, ślicznotko, gołąbeczko biała! Jakże długo na ciebie czekałem! Stół już się ugina od jadła, uczta gotowa — zostaniesz panią tego domu! Biedaczka wybuchnęła płaczem. Załamała ręce, padła smokowi do nóg, błagając zmiłowania — na próżno jednak: skargi jej i prośby pozostały bez echa! Smok plunął i za plecami dziewczyny wyrosła ściana ognia: nawet myszka nie zdołałaby się przez nią przedrzeć! Tak więc przyszło nieboraczce pozostać w złotym zamczysku, miedziana brama zatrzasnęła się za nią z hukiem. 194 Tymczasem bracia zjedli cały zapas chleba. Przerwali orkę i powrócili do domu. — Matulko, czyżbyś zapomniała o swoich dzieciach! Czemu nie przysłałaś nam świeżego bochna? — Co też mówicie, synkowie! Przecie siostra wasza zaniosła wam chleba! Bracia wybuchnęli płaczem. — Ojej! Siostrzyczka nam się zgubiła w borze! Starszy wziął pajdę razowca do sakwy i wyruszył na poszukiwanie niebogi. Srebrzysty strumień wiódł go wśród czarnych skał, wśród splątanych zaczarowanych korzeni do spalonego boru. Nagle wyrosło przed nim złote zamczystko z diamentowym dachem błyszczącym jak słońce. Młodzieniec otworzył miedziane wrota i cóż ujrzał! Pośrodku kryształowego dziedzińca, na szczerozłotej ławie siedziała jego ukochana siostra i rwąc włosy z głowy zanosiła się od płaczu. — Uciekaj, drogi mój bracie! Jestem zgubiona! Dniem i nocą strzeże mnie siedmiogłowy smok! Jeśli cię zobaczy, będzie po tobie! Lecz młodzieniec nie dał się uprosić: — Zginę, a nie porzucę cię w nieszczęściu! Idź oznajmić siedmiogłowemu, że ma przyjąć krewniaka, jak nakazuje obyczaj. Skoro taka była wola brata, dziewczyna powtórzyła jego słowa smokowi. Potwór wybuchnął grzmiącym śmiechem: — Drzwi otwarte dla każdego, kto jest bliski twemu sercu. Szybko, do stołu, droga żono, będziemy ucztować! Nagotuj żelaznej fasoli i upiecz bochen miedzianego chleba. A ty, szwagrze, częstuj się do woli tymi specjałami! Lecz starszy brat nie tknął owych dziwnych potraw. Wówczas smok nasrożył się i ryknął: — Gardzisz moim poczęstunkiem, to dla mnie obraza! Chodź więc, a pokażę ci swoje bogactwa. I oprowadził go po zamczystku, całym lśniącym od pereł i diamentów. W stajniach rżało dwanaście złotych koni, w oborach ryczało dwanaście srebrnych krów, a krowy te dawały ogniste mleko: — No i kto z nas, szwagrze, jest bogatszy — ty czy ja? — Na skarbach mi nie zależy — odparł dumnie młodzieniec. — Lecz mojej siostrze lepiej będzie w domu, wśród swoich! Rozsierdził się smok: — Ach, to tak! Zapłacisz mi za zuchwalstwo! Oto dębowa belka. Na cztery sążnie szeroka, na dwanaście długa. Jeśli przerąbiesz ją bez siekiery i spalisz bez ognia, pozwolę ci z siostrą powrócić do domu. W przeciwnym jednak razie zapłacisz mi głową. 195 — Możesz mnie zabić od razu, gdyż tego nie potrafię dokonać — odparł ze smutkiem młodzieniec. Wówczas smok wybuchnął śmiechem; jednym uderzeniem łapy powalił nieszczęśnika, po czym powiesił go za włosy na miedzianej bramie. Podobny los spotkał i młodszego brata. Srebrzysty strumień zawiódł go poprzez czarne skały, splątane zaczarowane korzenie do spalonego boru i smoczego zamczyska. Nie tknął żelaznej fasoli ani miedzianego bochna chleba; nie przerąbał bez siekiery i nie spalił bez ognia dębowej belki. Bezlitosny smok uśmiercił go więc i powiesił za włosy na miedzianej bramie. Na próżno starzy rodzice wyczekiwali powrotu obu synów, a zalewając się łzami lamentowali: — Czemuśmy to wcześniej nie pomarli! Samiśmy teraz jak dwie stare zwalone kłody! Odąd załamani nieszczęściem wiedli smutny żywot. Pewnego dnia matka wybrała się po wodę do źródełka. Szła powłócząc nogami i łykając łzy. Nagle spostrzegła na drodze ziarnko grochu. Schyliła się, podniosła je i schowała do fartucha. Po powrocie do domu położyła fartuch na piecu. A wtedy, z pieca, dobiegł do niej głosik: — Matulko, tatulko, pomóżcie mi się stąd wydostać! Głodny jestem jak wilk! Staruszkowie rozejrzeli się wokół chcąc zobaczyć, skąd dochodzi ów głos i oczom nie mogli uwierzyć: na piecu stał chłopczyk: taki był malutki jak ziarnko grochu. Nazwali go więc Nibygroszkiem. Rósł jednak błyskawicznie, z godziny na godzinę. Gdzie tam z godziny na godzinę! Z minuty na minutę, niby drożdżowe ciasto! A kiedy już wyrósł taki duży, że nie mieścił się w drzwiach, oznajmił staruszce: — Odchodzę, matulko, idę po siostrę swoją i po braci; najprzód jednak powiedz tatulkowi, by zaniósł do kowala twoją szpilkę do włosów i by polecił ukuć mi z niej maczugę o wadze siedmiu pudów. Kiedy matka powtórzyła ojcu słowa młodzieńca, ten się nie odezwał, lecz pomyślał sobie: — Chłopak silny jest jak mocarz, to prawda, ale mózg ma nie większy od ziarnka grochu! Kto ze szpilki od włosów ukuje maczugę? Poszedł więc na targ i za ostatnie grosiki kupił siedem pudów żelaza, po czym zaniósł je do kowala. Nibygroszek podrzucił do góry maczugę aż zniknęła z oczu, wrócił do kuchni i zabrał się do jedzenia. Jadł i jadł przez całe trzy godziny, potem wyszedł na podwórze, przyłożył ucho do ziemi a po chwili wykrzyknął: — Słyszę jęki i grzmoty dochodzące z nieba, to wraca moja maczuga! Nibygroszek mówił prawdę, maczuga opadła na ziemię, lecz niespodzianie rozpękla się na dwie połowy. Chłopak popatrzył na ojca z wyrzutem: — Czyż nie prosiłem, aby ukuć maczugę ze szpilki do włosów mamy? Tym razem staruszek usłuchał syna. Kowal ścisnął kleszcze, począł walić w kowadło i podsycając ogień walił, walił, aż o cudzie! ze szpilki powstała wspaniała maczuga. Nibygroszek zarzucił ją na ramię i wzdłuż strumienia, wśród czarnych skał i splątanych korzeni wyruszył w drogę do spalonego boru i smo- 196 czego zamczyska. Przybywszy na miejsce tak silnie uderzył maczugą w miedzianą bramę, że się rozpękła na tysiąc kawałeczków. Wówczas wszedł na dziedziniec i zawołał do dziewczyny: — To ja, Nibygroszek, twój najmłodszy brat, a przychodzę po ciebie! Ty zaś, szwagrze mój, smoku, podejmij mnie ucztą, ugość jak przystało witać krewniaka! Smok wybuchnął szatańskim śmiechem i kazał podać na stół żelazną fasolę oraz miedziany bochen chleba: — Częstuj się Nibygroszku, drogi mój szwagrze, a najedz się do syta! — rzekł krzywiąc się ohydnie. Niby groszek oblizał się, połknął pięć bochnów z miedzi i trzy tony żelaznej fasoli. Następnie oświadczył: — Ależ mnie skromnie ugościłeś, siostra moja poślubiła nędzarza! Zabieram ją do domu. Rozwścieczony smok zaprowadził go na dziedziniec, aby mu pokazać całe swe bogactwo, lecz Nibygroszek roześmiał się tylko: — W takiej lichej norze nawet nasza stara koza nie zgodziłaby się spędzić jednej nocy! Dziad z ciebie! Smok uznał, że dosyć takich żartów. Wskazał Nibygroszkowi dębową belkę i warknął: — Jeśli przerąbiesz ją bez siekiery i spalisz bez ognia, pozwolę ci wraz z siostrą wrócić do domu. W przeciwnym jednak razie zginiesz marnie! Lecz Nibygroszek uderzył leciutko belkę, która rozsypała się na drzazgi, dmuchnął na drzazgi, a te zamieniły się w popiół. — Teraz na ciebie kolej, smoku! — zawołał. I chwyciwszy smoka wpół, wgniótł go w srebrne płyty dziedzińca, po czym zatłukł maczugą. Następnie tupnął, a wtedy z ziemi wytrysło źródło życia i gdy zwilżył nim ciała braci — ożyli! Wówczas nabrali tyle skarbów, ile mogli unieść, pełnymi garściami czerpiąc złoto, srebro oraz drogocenne kamienie, i uradowani zawrócili do chatki rodziców. Ależ w niej zapanowała radość! Poczęli się wszyscy ściskać i całować, i tańczyć naokoło pieca. Tańcowali ze szczęścia z takim rozmachem, że aż się piec rozleciał i przyszło im postawić nowy. Sprawdźcie, czy już skończyli go stawiać! \ O tym, jak miasto Gotham zapłaciło daninę królowi Zwykło się mówić, że mieszkańcy Gotham tyle mają rozumu, co stołowa noga. Gdy miejscowi farmaceuci rozdawali po szczypcie dowcipu, zaopatrywano się weń dwu, a nawet trzykrotnie, lecz miast zażywać — utykano go po mysich norach. Od tej pory myszy mają więcej oleju w głowie niż burmistrz. Tak czy owak, mieszkańcy Gotham są jednak wiernymi poddanymi Jego Królewskiej Mości i wypłacają mu daninę co do grosza. Jest to najprawdziwsza prawda! Pewnego roku wzorowi ci obywatele po prostu zapomnieli spłacić owe należności. Zupełnie zapomnieli — i to nie wiedzieć, dlaczego. Faktem jest, że nagle burmistrz puknął się w czoło — aż się rozległo echo — po czym wykrzyknął: — Panie Jezu! Jego Królewska Mość oczekuje naszego wysłannika z trzosem pełnym zacnych talarów z Gotham! Co my teraz poczniemy? Daleko stąd przecie do miasta Londynu! Nie sposób dotrzeć tam w jeden dzień! I wszyscy mieszkańcy Gotham jęli lamentować: — Co też sobie pomyśli Jego Królewska Mość? Może posądzając nas o bunt naśle oddział zbrojnych na miasto! Poczęli więc radzić uczenie, kto spośród nich jest najszybszy, lecz nie znaleźli nikogo. A własne przechodził tamtędy człowiek z dorodnym zającem w worku. — Czemuż to, sąsiedzi, z daniną dla króla nie poślecie zająca? Azali znajdziecie posłańca, który by się równie chyżo przemieszczał? Służę wam moim, 0 ile mi dacie za niego godziwą cenę! Mieszkańcy Gotham odetchnęli! Wypłacili sprytnemu wędrowcowi żądaną sumę, długouchemu przywiązali do szyi worek talarów i dołączywszy doń pismo z wyrazami czci dla Jego Królewskiej Mości, wypuścili zająca na trakcie wiodącym do Londynu. — Biegnij żwawo, śmigaj, nasz posłańcze, niechaj król się nie rozgniewa na swoich wiernych poddanych. Zapewnij Jego Królewską Mość o naszym głębokim szacunku oraz miłości do jego osoby! Zając nie kazał sobie zachęty powtarzać dwa razy 1 pomknął jak strzała. Londyńskim traktem? — Bynajmniej! W kierunku lasu! Mieszkańcy Gotham stojąc przy drodze krzyczeli jeden przez drugiego: — Nie tędy, głupi zającu, do Londynu! Do Londynu! Lecz burmistrz — jak zwykle pierwszy — pojął, w czym rzecz i pukając się w czoło zawołał: — Nie on jest głupi, lecz my! Ależ ten zając ma głowę! Wie, że na głównym trakcie może napotkać psy, dlatego biegnie przez las! Wychwalając zajęczą roztropność mieszczanie rozeszli się do swoich domów. A co się stało z zającem? Wędrowiec schwytał go pod lasem, upiekł, zjadł, zabrał pieniądze mieszkańców Gotham, a królowi przesłał ich wiernopoddańcze pismo. Tak po dziś dzień Gotham nie złożyło należnej daniny! I 198 O owsiance z Gotham Innym znów razem burmistrz Gotham wyruszył na inspekcję po mieście. Szedł zatopiony w myślach, dumając, co by tu zrobić, żeby jego miasto nie utraciło swej reputacji grodu słynnego z mieszkańców pełnych poczucia humoru i bystrości umysłu, a przeciwnie — reputację tę utwierdzić. Wtem na moście spostrzegł nieznajomego, który uporczywie przyglądał się rzece. Powiedział doń ostro: — Co tutaj robisz, dobry człowieku? Nie zamierzasz nam chyba zepsuć rzeki? — Gdzie tam — odparł z uśmiechem nieznajomy. Już od dobrej chwili podziwiam, jak woda kipi pod mostem. Moglibyście przecież gotować w niej owsiankę! Pan Burmistrz puknął się w czoło z taką siłą, że nabił sobie guza wielkości gołębiego jajka: — To dopiero wynalazek! Nie potrzeba będzie rozpalać pod kuchnią! Oszczędność drzewa! Nie namyślając się długo kazał rozgłosić nowinę w całym mieście. W mgnieniu oka mieszkańcy Gotham dowiedzieli się, że decyzją pana Burmistrza od następnego dnia mają na koszt miasta gotować owsiankę w rzece. — Co za szczęście, że mamy tak mądrego burmistrza — mówili z radością. Nazajutrz, skoro świt, poczęły nadciągać nad rzekę gromadki najniecierpliwszych obywateli. Taszczyli na plecach możliwie największy worek pełen płatków owsianych, ażeby porobić zapasy owsianki: nie zapominajmy, że koszta całej akcji ponosiły władze miejskie. Sam Pan Burmistrz zajął miejsce na moście i z właściwą sobie życzliwością doglądał, by każdy, po kolei, mógł wsypać swoje płatki do wirującej wody. — Nie tłoczcie się tak, nie przepychajcie, przyjaciele, wystarczy dla wszystkich! W duchu zaś gratulował sobie roztropności i miał nadzieję, że wieść o jego wynalazku dotrze do uszu samego króla. Jak łatwo się domyśleć, wir wciągnął płatki owsiane na dno, po czym kipiał wesoło dalej, jak gdyby nigdy nic. Mieszkańcy Gotham podziwiali ów cud i zapytywali jeden drugiego: — Sądzisz, bracie, że owsianka się zagotowała? Któryś nie wytrzymał i postanowił się o tym przekonać osobiście. Skoczył z mostu do rzeki, a prąd porwał go na dno. Reszta zaczęła się niepokoić: — Może zjada naszą owsiankę! Wtem z wody wynurzyła się na chwilę głowa nieszczęśnika. Dusząc się, otwierał szeroko usta, aby nabrać tchu. — Zagotowała się? — krzyknął ktoś. Biedak wypluwał wodę i czkał tak straszliwie, że nie mógł słowa wykrztusić. Wkrótce prąd porwał go na nowo. Wówczas podniósł się wielki krzyk: — Widzieliście, bracia, ma pełne usta naszej owsianki! Wszystko nam wyje! I mieszkańcy poczęli kolejno wskakiwać do rzeki. Wir wciągnął ich na dno, prąd zaniósł, do morza, morze zaś wyrzuciło na czterech krańcach świata. Oto dlaczego, gdzie byście się nie znaleźli, zawsze i wszędzie spotkacie głupich ludzi. Tylko z tego powodu, że w Gotham chciano w rzece ugotować owsiankę! 199 Zwierciadlane piękności, I tak od bajki do bajki, od opowieści do opowieści, dotarliśmy do cudownej krainy, gdzie pod jedwabistą kopułą błękitnego nieba śpiewają zaczarowane kwiaty. W krainie tej żyła starsza kobieta, która miała dwóch synów. Byli to młodzieńcy piękni i mocarni, o oczach jak morska toń, o sercach czułych i kochających. Matka dumna była z obydwu, martwiło ją jednak wielce, że żaden nie godzi się, aby mu wyszukała narzeczoną. Gdy pewnego dnia siedząc na progu zamartwiała się, iż nigdy nie doczeka wnucząt, nadleciała jasna chmura a na niej przeźroczysty jak mgiełka sta- rzec. Starzec ten dobrotliwie się do niej uśmiechnął i rzekł: — Wiem, co cię tak dręczy, kobieto, ale bądź dobrej myśli! Daj swoim synom te oto zwierciadła i przykaż im, aby w nie spojrzeli przy blasku księżyca. Zobaczą wówczas twarzyczki dziewcząt tak cudnych i pełnych wdzięku, że zakochają" się od pierwszego wejrzenia. A odbite w tych zwierciadłach światło księżycowe wskaże im drogę do wybranek! Wyrzekłszy te słowa starzec odpłynął na chmurze, matka zaś czym prędzej powtórzyła synom wszystko, co jej oznajmił dobry duch. Młodzieńcy roześmieli się tylko z niedowierzaniem; ciekawość jednak przemogła i gdy wzeszedł księżyc, każdy, ukradkiem, rzucił okiem w swoje zwierciadło. Starszy ujrzał dziewczynę tak zniewalającej urody, że wprost zamarło mu serce. Odziana była w długą jedwabistą szatę, we włosach jej zaś lśniły rubinowe róże. — O, matko! — westchnął. — Jak bardzo pragnę poślubić urocze to zjawisko. Ale i młodszy zoczył w zwierciadle dziewczynę tak piękną, że całkiem stracił głowę. Spowita była w zielony welon o odcieniu wiosennej łąki, a na jej włosach spoczywał szmaragdowy wianek: — O, matko! Jakże bardzo pragnę poślubić tę Królewnę Kwiatów Polnych! Już nie potrafiłbym żyć bez niej! Matka objaśniła ich, w jaki sposób odnajdą drogę do swoich wybranek. 200 — Wyruszam pierwszy na poszukiwanie Różanej Królewny — oświadczył starszy. Jeśli w ciągu roku nie zjawię się z powrotem, niechaj brat mój popróbuje szczęścia. A kiedy wzeszedł księżyc, śmiałek nasz ujrzał w jego blasku srebrzystą drogę, która ciągnęła się bez końca. Szedł nią i szedł, aż zawędrował w wysokie góry. Tam, wśród lasu, napotkał przeźroczystego starca, który uśmiechał się doń dobrotliwie. — Czekałem na ciebie — rzekł mu cichym głosem starzec. Kres twej wyprawy jeszcze jest daleki. Okrutna czarownica uwięziła twoją narzeczoną w pączku różowej piwonii. Kwitnie ta piwonia w jej ogrodzie, a płacze kropelkami rosy. Odczarujesz królewnę kierując na pączek promień słońca odbity w twoim zwierciadle. Jednakże, by do niej dotrzeć, narażony będziesz na wielkie niebezpieczeństwa. Dam ci zaczarowany bat oraz kłębek czarodziejskiej nici. Bez nich nie zdołałbyś wrócić zdrów i cały. Następnie objaśnił młodzieńca, jak posługiwać się dwoma tymi przedmiotami, aby przebłagać złe moce, i rozpłynął się w smudze słonecznego światła. Chłopak począł wspinać się na wierzchołek góry, gdy nagle jasny poranek przemienił się w nieprzebrane ciemności, w których poczęły błyskać zewsząd okrutne tygrysie oczy. Z zarośli dobiegł ryk tak przeraźliwy, że się zatrzęsły skały. Lecz śmiałek bynajmniej się nie uląkł, strzelił z zaczarowanego bata i wykrzyknął: — Wszechmocny tygrysie, władco tych gór, przepuść mnie przez swe tereny łowieckie, abym mógł udać się na ratunek mojej narzeczonej, Różanej Królewny! W jednej chwili niebiosa rozbłysły błękitem, tygrys zaś począł mu lizać stopy tak dobrodusznie jakby od zawsze łączyła ich największa przyjaźń. Starszy brat ruszył w dalszą drogę i dotarł na skraj przepaści. Była to otchłań zamieszkała przez duchy. Na jej dnie kipiała groźnie rzeka: straszliwe wiry syczały niby jadowite węże. Chłopak wyjął z kieszeni kłębek i zanurzył koniuszek nici w wartkiej toni; wówczas wyłoniła się z topieli wróżka wód, pochwyciła nitkę i skierowała się ku przeciwległemu brzegowi, a gdy się już tam znalazła, nić przemieniła się w wąziutką kładkę. Młodzieniec wstąpił na nią; ledwie jednak postawił pierwszy krok, z głębiny rozległy się wrzaski i ryki tak przeraźliwe, że cała krew odpłynęła mu od serca. Nieopatrznie spojrzał na wzburzoną rzekę i zobaczył wbite w siebie krwistoczerwone rozwarte oczy duchów. Przypomniał sobie — ale za późno — iż powinien był zwrócić się do nich z błaganiem o pomoc, a wówczas nogi się pod nim ugięły ze strachu. Nagle kładka przemieniła się na nowo w cieniutką nić i nieszczęśnik wpadł do otchłani. Tymczasem czas płynął; stara matka i jej młodszy syn na próżno wyczekiwali powrotu starszego. Po roku młodszy zawołał niecierpliwie: — Muszę odnaleźć swoją narzeczoną i starszego brata; bez nich życie moje nie ma żadnej wartości! A kiedy wzeszedł księżyc, młodzian wydobył zwierciadło i ujrzał w nim srebrzystą drogę wiodącą w stronę gór. Po długiej wędrówce napotkał przeźroczystego jak mgiełka starca, który rzekł do niego: — Brat twój nie wypełnił ściśle wszystkich mych zaleceń: zapomniał zwrócić się do duchów z błaganiem o pomoc. Bądź roztropniejszy i wytrwalszy, a dotrzesz do domostwa okrutnej czarownicy. W ogrodzie jej kwitnie zielona piwonia, która płacze kropelkami rosy. Odczarujesz królewnę, kierując na kwiat promień słońca odbity w twoim zwierciadle. Dam ci zaczarowany bat i kłębek czarodziejskich nici. A nie zapominaj o moich przestrogach! Młodzieniec wysłuchał starca z uwagą, przyrzekł zastosować się do wszystkich wskazówek i począł się wspinać na wierzchołek góry. Śmiało trzasnął z bata napotkawszy tygrysa i dotarł bez przeszkód do otchłani zamieszkałej przez duchy. Podobnie jak starszy brat zanurzył koniuszek nici w wartkiej toni, lecz nie zapomniał zwrócić się do duchów z błaganiem: — O, duchy wszechmocne, przepuście mnie, pomóżcie mi uratować moją narzeczoną, Królewnę Kwiatów Polnych! Wtedy z topieli wychynęła wróżka wód, pochwyciła nitkę i skierowała się ku przeciwległemu brzegowi, po czym nić zamieniła się w wąską połyskliwą jak tęcza kładkę. Młodszy brat wstąpił na nią śmiało, nie patrząc na wzburzoną powierzchnię rzeki. Ledwie postawił nogę na brzegu, ujrzał przed sobą potworną budowlę, całą z kości ludzkich, wokół której rozpościerał się cudowny ogród pełen kwiatów. Pośrodku ogrodu rosły dwie piwonie niezwykłej piękności: różowa oraz zielona, o odcieniu świeżych wiosennych pędów. Młodzieniec skierował na zieloną promień słoneczny odbity w zwierciadle, a wtedy przemieniła się ona w dziewczę pełne wdzięku, na której skroniach spoczywał szmaragdowy wianek. Skłoniła się przed swym wybawcą i ze łzami w oczach podziękowała, że zdjął z niej urok. Wtem — ni stąd ni zowąd — rozpętała się burza i równocześnie oczom ich ukazała się potworna czarownica, siedząca na chmurze. Młodzieniec, nie tracąc głowy, trzasnął z bata — jak był mu przykazał starzec — następnie zaś skierował nahiią blask odbity w swoim zwierciadle. Czarownica zatrzęsła się cała z bólu i przestrachu, po czym zachichotała złowieszczo: — Wygrałeś, śmiałku, silniejszy jesteś ode mnie; Mb- 202 żadne jednak czary nie pomogą ci się wydostać z mojego ogrodu. Pozostaniesz tu dopóty, dopóki cię nie wypuszczę. O ile jednak zgodzisz się udać w góry, aby tam wypasać moje stado koni, pozwolę ci odejść wraz z narzeczoną. — O, nie chodź na górskie pastwiska — jęła go błagać dziewczyna — nie ma tam wcale koni, są tylko krwiożercze tygrysy, jadowite węże oraz skorpiony! Młodzieniec nasz jednak był nieustraszony! Przyrzekł czarownicy zająć się troskliwie stadem, a kiedy dzikie zwierzęta rzuciły się na niego, trzasnął z bata i wezwał na pomoc potężnego tygrysa, władcę gór. Wszystkie bestie zniknęły jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Dobrze — skrzywiła się czarownica — wyszedłeś z próby zwycięsko. — Pozwalam wam opuścić mój zaczarowany ogród, ale różowej piwonii nie uda ci się przywrócić ludzkiej postaci. Mógłby to uczynić wyłącznie twój starszy brat przy pomocy swego zwierciadła; spoczywa on jednak na dnie rzeki zamieszkałej przez duchy. Jeśli zabierzecie mnie ze sobą, spróbuję je namówić, aby ci wydały jego ciało. W rzeczywistości czarownica miała zamiar wepchnąć młodszego brata i jego narzeczoną do owej straszliwej otchłani. Lecz Królewna Kwiatów Polnych przeniknęła jej myśli i rzekła: — Za stara jesteś, by drapać się po górach. Przemień się w jakieś małe stworzonko, a weźmiemy cię na ręce i zaniesiemy. Czarownica usłuchała i przemieniła się w niewielkiego skorpiona, którego młodzieniec uwięził natychmiast w starym flakoniku. Następnie wraz z Królewną Kwiatów Polnych wyruszyli w drogę do rzeki duchów. Przybywszy na miejsce, cisnął flakonik do kipieli i zawołał: — Darowuję wam, potężne duchy, tę oto czarownicę. Wydajcie mi w zamian ciało mego brata! Wówczas z toni wyłoniła się wróżka wód, pół-kobieta, pół-ryba, wynosząc na brzeg ciało starszego brata. Młodzian otworzył oczy i westchnął: — Gdzież to ja byłem i czemu spałem tak długo? Lecz Królewna Kwiatów Polnych zaprowadziła go czym prędzej do ogrodu czarownicy, a tam, przy pomocy swego zwierciadła, starszy brat odczarował piękną Różaną Królewnę, z wianuszkiem rubinowych róż we włosach. Wszyscy czworo, uściskawszy się serdecznie, zawrócili wesoło do domu, gdzie czekała na nich stara matka. I żyją w niezmąconym szczęściu w cudownej krainie, w której pod jedwabistą kopułą błękitnego nieba śpiewają zaczarowane kwiaty. 203 O uczciwym złodzieju i o roztropnym królu Wiecie z pewnością, że na świecie roi się od złodziejaszków, oszustów, rabusi i bandytów. Jest ich tak wielu, że nikomu jeszcze nie udało się ich policzyć. Nie dziwota więc, że wkradają się także do bajek, a wtedy zaczyna coś ginąć: kominiarz nie może znaleźć komina, strażnik miejski — latarni, Jego Królewska Mość — kolczugi lub korony. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z nieuczciwym postępkiem, jak we wszystkich szanujących się opowieściach 0 rabusiach. A jednak znam ja jedno królestwo, w którym nie kradnie nikt, choćby nawet za cenę fury złotych dukatów. W dalekiej krainie na północnych krańcach ziemi panował bardzo mądry król. Poddanych swych traktował w sposób życzliwy i sprawiedliwy, tym bardziej więc go martwiło, iż nie było dnia, aby coś nie zginęło mu ze skarbca. Raz był to naszyjnik z pereł, kiedy indziej — berło, złoty pierścień, czasem kocięta królowej, jej naparstek, igła, stara świeca, szlachetne kamienie, łyżeczka czy paliki z ogrodzenia, albo znów kosztowny łańcuch, szmaragdy, srebrne monety; na koniec byle co, bez różnicy: śmieci lub drogocenne przedmioty. — Co za nieszczęście — biadał król. — Przez całe swoje życie nakłaniam poddanych do uczciwości i oto mam nagrodę! Ale poczekaj-no, złodzieju! Już ja ci się po swojemu odpłacę! I zabrał się do dzieła. Zamówił u dworskiego krawca strój włóczęgi tak obszarpany, że bardziej nie można, u dworskiego szewca buciory z pościnanymi obcasami, że gorszych nie widziano, balwierzowi zaś dworskiemu przykazał, by mu doprawił brodę tak niechlujną jak u najbrudniejszego włóczęgi. Następnie przykleił sobie sztuczny nos, włożył na głowę czapkę z papieru i uzbrojony w grubą pałkę przeistoczył się w uosobienie najbardziej rozwłóczonego włóczęgi, który się włóczy po świecie. Rzec by można — złodziej doskonały! Kiedy zapadła noc, król, w przebraniu, wślizgnął się do sali skarbca i począł nasłuchiwać. Wybiła dziesiąta godzina, każda dusza Boga wspomina; spokój i cisza! Potem jedenasta, napięcie króla wzrasta: ale nic, żywego ducha! Jednak z nadejściem północy wyraźnie ktoś kroczy. Był to złodziej, daję słowo! Podszedł do wielkiej skrzyni, pogrzebał w zamku wytrychem i hop! wieko odskoczyło. Złodziej porwał jeden diament i ukrył go pod językiem, wziął drugi i schował go do lewego ucha. Do prawego wsunął palec wskazujący i począł starannie w nim dłubać, by usłyszeć, czy kto nie nadchodzi. Wówczas król wyszedł z ukrycia: — Hola, przyjacielu, towarzyszu mój, może byś 1 dla mnie zostawił co nieco! 204 Przestraszony złodziej uniósł do góry swoją ślepą latarkę, by przyjrzeć się intruzowi, a widząc, w jakie tamten jest odziany łachy, uspokoił się: — Czy należysz do naszego cechu? — zapytał. — Pewnie! Już od dziecka podkradam co się da i gdzie się da, jak sroka! Nie potrafię jednak posługiwać się wytrychem. Naucz mnie tej sztuki, a ja ci się odwdzięczę! — Nie wyglądasz mi na wielkiego spryciarza — rzekł królowi złodziej wybuchając śmiechem. Zgoda, podejdź bliżej, chętnie cię nauczę. — Masz wytrychy? Spróbuj-no dostać się do tego kufra! Król wyciągnął pęk kluczy, udając, że usiłuje otworzyć kufer, ale mu się to nie udaje. — Domyślałem się, że niezdara z ciebie — o-świadczył złodziej, śmiejąc się jeszcze głośniej. — Posuń się, a pokażę ci, jak się do tego zabrać. Ale w tej właśnie chwili król włożył do zamka właściwy klucz i wieko odskoczyło. — No proszę, nie taki znów z ciebie niedorajda, na jakiego wyglądasz! Król jednak nie tracił czasu na wysłuchiwanie komplementów i zabrał się pospiesznie do napełniania worka, który był uprzednio przygotował. — Chwileczkę, kolego! — powstrzymał go złodziej. — Nie masz chyba zamiaru zabierać wszystkiego? — Czemu nie? Nie denerwuj się, kiedy wydostaniemy się ze skarbca, podzielę się z tobą jak z bratem — uspokajał go król. Lecz wtedy złodziej rzucił się na domniemanego koleżkę, wymierzając mu policzki z prawa, z lewa, i to tak siarczyste, że sztuczny nos i sztuczna broda wylądowały na posadzce. — A masz, a masz, ty nędzny włóczęgo! — wołał oburzony. Nie wstyd ci to rujnować naszego dobrego króla! Nie wiesz, że przyzwoity złodziej kradnie tylko tyle, ile mu potrzeba do życia? Wystarczy chyba, że króla okradają ministrowie, generałowie i nieuczciwi szlachcice, którzy wycierają kurze po salonach jego pałacu! A w tej właśnie chwili światło latarki padło na oblicze monarchy i przerażony złodziej padł na kolana: — Litości, Wasza Królewska Mość — począł błagać. — Nie przyszło mi do głowy, że to ty we własnej osobie! Nigdy bym się przecie nie poważył tak cię potraktować! Król jednak uśmiechnął się doń życzliwie i rzekł: — Dzięki, że wskazałeś mi prawdziwych złodziei. Uczciwy z ciebie chłopak. Od dziś zostaniesz naczelnym strażnikiem królewskiego skarbca. Zapamiętaj jednak: nie życzę sobie, aby zginęło mi choć najdrobniejsze ziarnko słonecznika! Od tej chwili w całym królestwie zaprzestano kradzieży; uczciwy złodziej był bowiem specjalistą w swoim zawodzie. I jeśli jakiś jego koleżka usiłował okraść skarbiec, łapał go nim on cokolwiek tknął. Ja za to się na nim odegrałem — i bajkę tę ukradłem! 205 U wschodu słońca i zachodu księżyca Zakończenie Zaledwie Wiatr Północny skończył swą opowieść, zorza polarna zgasła. Jak okiem sięgnąć, lśnił świeży śnieg. Pośród bezkresnej bieli zapadała głęboka cisza. Matka Czterech Wiatrów podniosła się z ławy, a w oczach jej czaił się smutek. Dobrze mi z tobą było, moja dzielna dziewczynko! Nadeszła jednak pora rozstania. Zaczyna się ostatnia bajka, niemały masz przed sobą kawał drogi. Przyjmij ode mnie na pamiątkę tych parę drobnych upominków, okażą ci się przydatne. I podała swej młodej przyjaciółce złote wrzeciono oraz kądziel w złocistej siateczce ze słonecznych promieni. Następnie pogładziła leciutko jej włosy, które przemieniły się w płatki śniegu. Wiatr Północny posadził sobie niebogę na plecach i wzbił się w przestworza. Wszędzie tam, gdzie przelatywali, rzeki zamarzały, góry okrywały się grubym kożuchem śniegu, a w kominach zawodził wicher. Ogromne bałwany rozpryskiwały się w podmuchach Północnego i rybackie łodzie tańczyły jak łupiny orzechów. Wiatr wymiatał wszystko, co napotkał po drodze. Lecieli długo, lecieli całą wieczność, aż Północny opadł z sił. Jął się opuszczać i wirując muskał słone fale, które zbryzgiwaly młodą kobietę lodo watą pianą. Wówczas pośród mgły ujrzeli lśniącą szklaną wyspę, na której wznosiło się przeźroczyste kryształowe zamczysko. Północny wykrztusił z trudem: — Jesteśmy na miejscu! Tutaj właśnie okrutna macocha więzi twojego księcia, a także wszystkich rybaków, którzy się zagubili na morzu. Podejdź pod same okna zamkowe i rozłóż wszystkie przedmioty, które podarowała ci moja matka. Północny zdołał wypowiedzieć te słowa z najwyższym trudem, po czym, wyczerpany opadł pomiędzy rafy i pogrążył się natychmiast w głębokim śnie. Młoda kobieta uczyniła, co jej polecił; wkrótce ujrzała w oknie długonosą księżniczkę o odrażającej twarzy: — Ile chcesz za to wrzeciono? — zapytała. — Ono nie jest na sprzedaż — odparła młoda kobieta — ale jeśli nocą wpuścisz mnie na chwilę do komnaty księcia, ofiaruję ci je w prezencie. Brzydula nadąsała się: — To mój oblubieniec. Musi mnie poślubić w ciągu trzech dni, bo gdyby się nie zgodził, mama przemieni go na zawsze w polarnego niedźwiedzia. Skoro jednak obstajesz przy swoim warunku, spełnię go. Brzydka księżniczka dotrzymała słowa, uprzednio jednak napoiła księcia winem z domieszką czarodziejskich ziół. Zasnął tak głęboko, że nie usłyszał 206 melodyjnego głosu swojej ukochanej ani nie poczuł tkliwej pieszczoty jej rąk. Biedaczka była zrozpaczona. Następnego dnia ofiarowała brzyduli złotą kądziel, lecz czarodziejskie zioła spełniły swoje zadanie. Książę spał, głuchy na wszystko. Na próżno strapiona małżonka obsypywała go najczulszymi słony, na próżno zalewała się łzami. Jednak nazajutrz rano rybacy, których również, jak i księcia, więziła czarownica, zapytali go, któż to taki przyzywał go rozpaczliwie przez dwie ostatnie noce. Dało mu to do myślenia: kiedy wieczorem długonosa księżniczka przyniosła puchar z winem, udał, że go wychyla, ale nie łyknął ani kropelki. Następnie położył się, pozorując głęboki sen. A ledwie złożył głowę na poduszce, brzydula wprowadziła żonę jego do sypialni, w zamian za złotą siateczkę. Książę przyglądał się wszystkiemu spod opuszczonych powiek; gdy księżniczka wyszła z komnaty, poderwał się z uśmiechem, porwał w objęcia swą prawdziwą małżonkę i obsypał pocałunkami. — Jutro — powiedział — macocha zamierza wydać za mnie swoją córkę; musi jednak uprzednio spełnić wszystkie moje życzenia, w przeciwnym bowiem razie odzyskałbym wolność. Niczego się nie lękaj! Przykażę obydwu kobietom, by uprały koszulę, którą poplamiłem woskiem. Nie uda im się tego dokonać; wówczas ty weź tę koszulę i zanurz ją trzykrotnie w morskich falach. Nazajutrz rano, gdy macocha i jej córka weszły do komnaty księcia, oświadczył im: — Podczas uroczystości ślubnych pn pić w koszuli, którą poplamiłem żonę jedynie tę kobietę, która przy laną biel. Brzydka księżniczka, rozgniewana, zmmoyh koszulę w wodzie różanej, tarła ją, wykręcah, Mb kijanką, ale im większe czyniła wysiłki, była brudniejsza. Kiedy zaś sama macocha i do dzieła, koszula zczerniała na węgiel! młoda żona wyrwała im ją z rąk i pobiegła nad bneg morza. Zanurzyła ją w wodzie po raz pierwszy i oly brud zniknął jak niknie śnieg w promieniach skmca, zanurzyła po raz drugi i pozostały już tylko trzy malusieńkie plamki wosku; gdy zanurzyła ją po raz trzeci, koszula zajaśniała niepokalaną bielą. — O, ty wstrętne, paskudne morze! — zawołały obie niedobre kobiety i przeklinając poczęły tupać, rozjuszone jak dzikie zwierzęta. Hałas ten nyrwał ze snu Wiatr Północny. Rozgniewany wychynął na powierzchnię, a wtedy przeogromna fala zalała plażę, wciągając na wieki obydwie czarownice w morskie odmęty. I w ten oto sposób dzielna młoda żona oswobodziła swego księcia z bajki. Hen daleko, u wschodu słońca i zachodu księżyca spośród przejrzystej morskiej toni wyłania się szklana wyspa. Na niej wznosi się kryształowy zamek. Tam właśnie uroczy książę i jego śliczna małżonka całymi dniami opowiadają sobie najpiękniejsze bajki. 207