Romuald Romański DOM WYDAWNICZY VBELLONA Romuald Romański DOM WYDAWNICZYV BELLONA Warszawa 2004 Ilustracja na okładce: Zdzisław Byczek Projekt okładki i stron tytułowych: Michał Bernaciak Redaktor: Antonina Majkowska-Sztange Redaktor prowadzący: Maria Magdalena Miłaszewska Redaktor techniczny: Bożena Nowicka Korekta: Bartłomiej Szustak 1 Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1999 1 Copyright by Romuald Romański, Warszawa 1999 1. Prolog Druk i oprawa: Drukarnia PERPEKT SA., Warszawa Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym rabatem od ceny detalicznej. Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa Dział Wysyłki tel. (22) 45-70-306, 652-27-01 fax (22) 620-42-71 bezpłatna infolinia 0-801-120-367 e-mail: biuro@bellona.pl internet: http://www.bellona.pl ISBN 83-11-08998-1 Kolebką Ukrainy była Ruś Kijowska. W drugiej połowie XI wieku weszła ona, jak większość państw europejskich, w okres trwałego rozbicia politycznego, tracąc z tego powodu status lokalnego mocarstwa. Osłabienie Rusi wykorzystali bezwzględnie Mongołowie znani u nas pod nazwą Tatarów. Pod wodzą chana Temudżyna (Czyngis-chan) stworzyli na początku XIII wieku ogromne państwo obejmujące swym zasięgiem Syberię, północne Chiny, państwa środkowoazjatyckie i kraje kaukaskie. W 1223 roku część ich wojsk dotarła nad Don, w stepy połowieckie i nad rzeką Kałką stoczyła bitwę z wojskami książąt ruskich, występujących tym razem w roli sprzymierzeńców swych odwiecznych wrogów - Po-łowców. Zakończyła się ona zupełną klęską wojsk ruskich, a dowodzący w niej - zresztą nieudolnie - trzej książęta: kijowski, czernihowski i halicki dostali się do niewoli. Jeńców rozciągnięto na ziemi, następnie położono na nich belki i deski budując w ten sposób rozległy pomost, a właściwie stół biesiadny dla zwycięzców. Czyż można wymyślić bardziej ponurą, a zarazem bardziej wymowną zapowiedź tego, co miało już niebawem stać się udziałem wszystkich mieszkańców Rusi? Proces opanowywania Rusi Kijowskiej przez Mongołów trwał kilka lat i zakończył się praktycznie dopiero w 1240 roku kiedy to Batu-chan, władca Złotej Ordy, zdobył ostatecznie Kijów. Z kwitnącego dotąd miasta pozostało raptem 200 domostw i to najlepiej świadczy o prawdziwości powiedzenia, że „tam, gdzie przejdzie orda, trawa nie porośnie". Miasto długo nie mogło podnieść się z upadku. Zwiedzający je kilka wieków później Eryk Lassota odnotował w swym Diariuszu, że po dawnym, świetnym mieście pozostały jedynie ślady w postaci reszty wałów, ruin i kilku ocalałych kościołów, między innymi Sancta Sophia, w bardzo zresztą złym stanie. A Beauplan w pół wieku później dodał, że XVII-wieczny Kijów liczył jedynie pięć do sześciu tysięcy ludzi i posiadał zaledwie trzy piękne ulice, pozostałe zaś przypominały labirynt pełen ruin dawnych budowli. Po bitwie pod Kałkąrozpoczęły się dla Rusi dwa „ciemne wieki", w trakcie których nastąpił poważny regres cywilizacyjny; jego skutki odczuwano bardzo długo nie tylko w gospodarce, ale również, a może nawet przede wszystkim, w mentalności jej mieszkańców. W miarę jednak upływu czasu siła militarna Mongołów słabła, a ich państwo weszło również w okres „rozbicia dzielnicowego" i rozpadło się na szereg zwalczających się chanatów. Nie uszło to oczywiście uwagi państw sąsiadujących z terenami dawnej Rusi Kijowskiej, a więc Litwy, Polski i Węgier, które wykorzystując sprzyjającąkoniunkturę zgłosiły swe pretensje do spadku po niej. Polska zresztą w sensie dosłownym, bo ostatni książę halicki Jerzy Trojdenowicz uczynił swym spadkobiercą Kazimierza Wielkiego. Szczególną energię w podboju ziem ruskich (a właściwie w wypieraniu z nich Tatarów) wykazała jednak Litwa. W 1307 roku w jej rękach znalazł się Połock, w 1318 Witebsk a w 1340 - Pińsk z Turowem. Bez mała rok po roku w coraz to nowych księstwach ruskich pojawiali się władcy litewscy. Proces ten przypieczętowało zwycięstwo księcia Olgierda nad Tatarami w bitwie nad Sinymi Wodami i zajęcie Kijowa. Zdobycze litewskie były tak znaczne, że pozwoliły władcom tego państwa używać, dość dziwnego zresztą, tytułu „króla Litwinów i wielkiej części Rusinów". Polska zgłosiła swe aspiracje do ziem ruskich stosunkowo późno, bo dopiero w roku 1340, opierając się na wspomnianym już testamencie księcia Jerzego. Walki o Ruś Halicką trwały długo, a konkurentami władców polskich byli Tatarzy, Litwini i Węgrzy. Zakończyła je ostatecznie Jadwi-. ga organizując, już jako żona Jagiełły, kolejną wyprawę, w trakcie której usunęła z tych terenów starostów węgierskich pozostawionych przez jej ojca Ludwika, króla Węgier. Wówczas też, pod koniec XIV wieku, zakończył się praktycznie proces włączania Rusi Naddnieprzańskiej i Ha-licko-Wołyńskiej do organizmów państwowych Litwy i Polski. Pozostała natomiast część ziem ruskich zaczęła „wybijać się na niepodległość" pod przewodem Moskwy. Jednolita w zasadzie dotąd społeczność ruska zaczęła więc różnicować się. Dotyczyło to wszystkich dziedzin życia społecznego, a zwłaszcza języka, zwyczajów i kultury. W konsekwencji wśród Rusinów zamieszkujących tereny zajęte przez Polskę i Litwę pojawiło się poczucie odrębności w stosunku do swych pobratymców budujących w oparciu o Moskwę nowe państwo - Wielkie Księstwo Moskiewskie. I If Mówiąc krótko, powoli zaczęły się kształtować odrębne, choć nadal blisko ze sobą spokrewnione narody. Zaczęły się też upowszechniać - zwłaszcza w odniesieniu do Naddnieprza - określenia Ukraina, Ukraińcy. Wyraz ukraina w średniowiecznych językach słowiańskich oznaczał ziemie kresowe, leżące na terenach pogranicznych. Pozostał zresztą nadal, w prawie niezmienionej formie, zachowując swe pierwotne znaczenie w języku rosyjskim jako okraina i w języku serbskim jako kraina. W takim też znaczeniu początkowo używano go i na Litwie, i w Polsce w odniesieniu do zaanektowanych terenów ruskich. Po prostu leżały one na kresach tych państw, a więc na ukrainie. Dlatego też władze litewskie początkowo odróżniały rozmaite ukrainy - smoleńskie, siewierskie i inne. Dopiero z początkiem XVI wieku nazwą Ukraina (teraz już z dużej litery) zaczęto określać województwa kijowskie i bracławskie, a po roku 1618 również czerni-howskie1. Naturalną koleją rzeczy nazwa ta nie obejmowała terenów ruskich należących do Polski, a więc zwłaszcza Rusi Czerwonej. 28 czerwca 1569 roku przedstawiciele Polski i Litwy podpisali w Lublinie akt połączenia obu państw unią, tworząc w ten sposób nowy organizm polityczny - Rzeczpospolitą Dwojga Narodów. Niestety, zarówno królowi, jak i ówczesnej klasie politycznej i Polski, i Litwy zabrakło wyobraźni i umiejętności przewidywania, zapomnieli bowiem o trzecim wielkim narodzie, który wszedł w skład Rzeczpospolitej, a mianowicie o Ru-sinach lub, jak kto woli, o Ukraińcach. To przeoczenie legło u podstaw przyszłych waśni i krwawych konfliktów i w dużej mierze zadecydowało 0 losach całego państwa. Jego negatywne skutki trwają zresztą, bez najmniejszej przesady, po dzień dzisiejszy. Na krótko przed podpisaniem aktu unii polsko-litewskiej w sytuacji po-lityczno-prawnej Ukrainy zaszła radykalna zmiana, albowiem na sejmie lubelskim król Zygmunt August wydał dwa akty prawne (26 maja i 5 czerwca 1569 roku), na mocy których ziemie ruskie - należące dotąd do Wielkiego Księstwa Litewskiego - przyłączone zostały do Korony, tzn. do Polski. Decyzja króla podyktowana była nie tylko względami bieżącej polityki (chodziło mianowicie o wywarcie presji na sprzeciwiających się podpisaniu unii magnatów litewskich z Mikołajem Rudym na czele), ale również świadomością, że terytorium Litwy jest zbyt rozległe i od dawna znacznie przekracza możliwości obronne państwa. 1 'W. Tomkiewicz, Kozaczyzna ukrainna, Lwów 1939, s. 6. Od chwili wydania wspomnianych aktów prawnych (zatytułowanych „O ziemi wołyńskiej przywilej" i „O księstwie litewskim przywilej") Ukraina stała się integralną częścią Polski i od tej chwili na Polskę (tj. Koronę) spadła odpowiedzialność za dalsze losy tego kraju, zwłaszcza za jego obronę przed Wielkim Księstwem Moskiewskim konsekwentnie realizującym program „zbierania" ziem ruskich, a także przed Tatarami. Nie uprzedzając przyszłych wypadków stwierdzić należy, że „od zawsze" istniały poważne rozbieżności w poglądach na temat gospodarczej, społecznej i kulturalnej roli Polski na Ukrainie, w historii bowiem niewiele jest niezmiennych, przyjętych raz na zawsze prawd. Każde pokolenie pisze praktycznie swą historię od nowa. O jednym nie wolno jednak zapominać -naród inkorporowany ma prawo walczyć o swe prawa, a zwłaszcza o zachowanie swej odrębności narodowej i religijnej. Ma prawo dążyć do uzyskania jeśli nie pełnej niepodległości, to przynajmniej daleko posuniętej autonomii. Kto jak kto, ale my, Polacy, powinniśmy świetnie zdawać sobie z tego sprawę. Niestety, pod koniec XVI i w XVII wieku w Polsce wyraźnie o tym zapomniano. Próby usunięcia tego zaniedbania, choć dobrze świadczą o politycznym wyrobieniu polskiego „narodu szlacheckiego", przyszły zdecydowanie za późno, wówczas gdy oba narody dzieliła już przepaść wzajemnych pretensji i krzywd, ogrom przelanej krwi i popełnionych okrucieństw i dlatego nie mogły już niczego zmienić. Pozostały jedynie „papierowym pomnikiem" dobrych chęci, o których nie bez kozery mówi popularne porzekadło, że „piekło jest nimi wybrukowane". Przyczyn konfliktów polsko-ukraińskich było wiele. Będzie oczywiście o nich mowa w dalszej części książki. W różnym stopniu zaważyły one na losach obu narodów. Być może jednak historia Ukrainy i Polski potoczyłyby się nieco inaczej, a przede wszystkim mniej dramatycznie, gdyby nie fakt, że na tym właśnie terenie powstała i przez wiele dziesiątków lat funkcjonowała niezwykle ciekawa, barwna i unikalna w skali całej Europy, organizacja wojskowa Kozaków zaporoskich, której dzieje postaramy się zaprezentować na kartach tej książki. 2. Kozacki rodowód Społeczność kozacka zaczęła tworzyć się już na przełomie XV/XVI wieku, a więc wówczas, gdy Ukraina należała jeszcze do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Na jej powstanie miało wpływ wiele przyczyn; między innymi walory kraju, a także panujące warunki społeczne, polityczne i gospodarcze. Przyjrzyjmy się im w tej właśnie kolejności. Ukraina była krajem niezwykle malowniczym, pokrytym bujną roślinnością, a także bardzo bogatym i urodzajnym. Błażej de Vigenere, XVI--wieczny podróżnik, nie wahał się porównać jej do biblijnej ziemi obiecanej, która płynie mlekiem i miodem. „Kto raz tylko pobujał na Ukrainie, ten już nie może rozłączyć się z nią, bo ona przyciąga każdego człowieka jak magnes żelazo. Ukraińskie niebo śmieje się i wabi człowieka do siebie. Wszędzie rosną drzewa owocowe i winorośl..." Ileż w tych zdaniach podziwu dla urody kraju i autentycznej nostalgii za utraconym rajem! Dlatego darujmy przybyszowi z dalekiej Francji pewną przesadę w stwierdzeniu, że: „Na Podolu wystarczy zaorać jeden raz i zasiać ziarno, urodzi się dwa razy. W jednym roku mogą być dwa albo trzy zbiory". Zresztą chyba znów nie tak bardzo koloryzował pisząc o nadzwyczajnej żyzności ukraińskiej ziemi, potwierdza bowiem jego informacje Michalon Litwin, zdaniem którego „na Kijowszczyżnie gleba jest tak urodzajna, że raz tylko zaorana parą wołów, daje najbujniejsze plony. Nawet role nieuprawne produkują roślinność, służącą za pożywienie człowiekowi. Rosną tu drzewa, rodzące najdelikatniejsze owoce, uprawianą bywa winna jagoda, rodząca ogromne grona. Stare dęby i buki mają dziuple, wypełnione pszczołami i miodem". A wtóruje im obu znacznie późniejszy badacz Ukrainy, również Francuz, Wilhelm Beauplan pisząc w swym Opisaniu Ukrainy, że: „Ziemia ich jest tak żyzna, tyle im zboża dostarcza, że częstokroć nie wiedzą, co z nim czynić..." Główną rzeką Ukrainy był (i oczywiście jest nadal) Dniepr, trzecia pod względem długości rzeka Europy. Od najdawniejszych czasów odgrywała ona ogromną rolę, zarówno gospodarczą, jak i cywilizacyjną. To dzięki tej arterii wodnej przenikały na północ wpływy greckie, rzymskie, a później bizantyjskie. Pływały nią statki różnych nacji. Greckie, rzymskie, skandynawskie, włoskie i dążące na północ, w kierunku Bałtyku, a ruskie drużyn książąt ruskich, jak i kupców aż do Morza Czarnego. To między innymi dzięki tej potężnej arterii wodnej Kijów stał się w owych czasach potężną metropolią i ogromnym portem rzecznym odbierającym duże ilości ryb, futer, miodu, soli i innych towarów, również przemysłowych, które następnie rozprowadzano drogami lądowymi do Nowogrodu i dalej, aż nad Bałtyk i do Skandynawii. Po drodze do Morza Czarnego Dniepr przyjmuje liczne dopływy-z prawej Druć, Berezynę, Prypeć i Teterew, a z lewej Soż i Desnę, którą mieszkańcy tamtych terenów nazywali w pieśniach kapryśną i podstępną młodszą siostrą Dniepru. Utemperowany, uregulowany, poprzegradzany licznymi tamami i zaporami obecny Dniepr mało przypomina tamtą dziką, piękną i groźną zarazem rzekę, o której wspominał już Herodot nazywając ją Borystenesem (nazwy tej używa również w XVI wieku dyplomata habsburski Erich Las-sota von Steblau oraz wspomniany już francuski inżynier i podróżnik Wilhelm [Guillaume] le Vasseur de Beauplan) lub Danaprem, Skandyna-wowie nazywali ją „wodą Wandów", a Włosi Ellekse lub Lukson. Dla ludzi mieszkających wjej dorzeczu była po prostu Sławutyczem, a więc synem sławy, bohaterem licznych dumek ukraińskich i kozackich. Jeśli prześledzimy na mapie bieg Dniepru, to zauważymy, że w niewielkiej odległości od ujścia Samary (obecnie okolice Dniepropietrowska) płynąca dotąd w kierunku południowschodnim rzeka zmienia prawie o 90 stopni swój bieg, zwęża znacznie swe łożysko i na przestrzeni około 80 km płynie zdecydowanie na południe. Nie jest to jednak kaprys wielkiej rzeki, lecz twarda konieczność. Po prostu w tym miejscu natrafia ona na skaliste podłoże, z potężnymi skalistymi rafami, o które z hukiem rozbijają się jej fale. Przypomina to niezbyt wysokie, ale za to bardzo potężne wodospady, w czasach — o których piszemy—bardzo utrudniające lub czasem wręcz uniemożliwiające żeglugę. Według legendy powstanie ich zawdzięczamy siostrze Dniepru - Deśnie. Wykorzystując ślepotę ojca Limanu pozbawiła ona swego brata należnego mu pierwszeństwa, a ruszając w drogę rzuciła za siebie góry i skały, aby utrudnić bratu pościg. Ale Dniepr okazał się silniejszy, przedarł się przez przeszkody i dogonił siostrę, nieuczciwą siostrę. Jak widać rywalizacja płci toczyła się „od zawsze", nawet w świecie rzek. 10 Słynne dnieprowe progi, czyli w języku ruskimporohy, opisywało wielu kronikarzy i podróżników, ale ich najwierniejszy opis zawdzięczamy cesarzowi bizantyjskiemu Konstantemu VII Porfirogenecie, Erykowi Lassocie von Steblau i Wilhelmowi le Vasseur de Beauplanowi. Oddajmy więc głos jednemu z nich, Erykowi Lassocie von Steblau, posłowi cesarza Rudolfa II Habsburga na Zaporoże, który tak oto opisywał je w swoim Diariuszu: „Porohy są to rafy lub skaliste miejsca, które są częściowo pod wodą, częściowo na jej poziomie, niektóre zaś wysoko wystają nad wodą. Przez to jazda jest bardzo niebezpieczna, szczególnie gdy woda jest mała, a w najniebezpieczniejszych miejscach ludzie muszą wysiadać i częściowo łodzie powstrzymywać długimi linami lub powrozami, częściowo wchodzić do wody, podnosić łódź ponad spiczastymi kamieniami i powoli przenosić"1. Porohówbyło 13 i ciągnęły się na przestrzeni 7 mil2. Pierwszy nazywał się Kudak (z nazwą tą jeszcze niejednokrotnie się spotkamy), a następne nazywały się kolejno: Surski, Łochański, Strzelczy, Dzwoniec, Kniachi-ni, Nienasytecki, Woronowa Zapora, Wołnik, Budziłowski, Towołżański, Liszny i Wilny3. Najsłynniejszym i najgroźniejszym był poroh siódmy -Nienasytecki, którego nigdy nie przykrywała woda, nawet po wiosennych roztopach, wówczas gdy wszystkie inne znajdowały się pod wodą. Zdaniem Beauplana nikt nie mógł być uznany za prawdziwego Kozaka, jeśli nie przepłynął wszystkich porohów, a więc i Nienasyteckiego. Według innych autorów robiono jednak dla Nienasytca wyjątek. Po minięciu porohów rzeka znów skręca i aż do ujścia płynie statecznie w kierunku południowo-zachodnim rozgałęziając się na kilka odnóg, między którymi znajdowały się różnej wielkości wyspy. Niektóre z nich trwale związały się z historią kozaczyzny, Ukrainy i Rzeczpospolitej. Pierwsza z nich nosiła nazwę Kaszawarnica, gdyż tutaj właśnie wędrowcy po minięciu wszelkich przeszkód „warzyli kaszę", aby zjeść jakże zasłużony posiłek. 1 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy, [E. Lassota, Diariusz, W. Beauplan, Opisanie Ukrainy] w przekładzie Z. Stasiewskiej i S. Mellera, pod redakcją, ze wstępem i komentarzem Z. Wójcika, Warszawa 1972, s. 66. 2 Chodzi tu o mile francuskie mające długość 4444 m. 3 Podają za Diariuszem Lassoty i Opisaniem Ukrainy Beauplana, choć wielu historyków twierdzi, że było ich jedynie sześć. Spór wynika z faktu, że niektóre ławy, czy też łańcuchy skalne leżały dość blisko siebie. XVI i XVII-wieczni autorzy liczyli je oddzielnie, natomiast późniejsi łączyli w grupy. i: Najsłynniejsza jednak i jednocześnie największa wyspa to Chortyca, 0 której Lassota pisze, że dzieli Dniepr na dwie części i jest piękna, duża 1 przyjemna. Obok niej znajduje się Mała Chortyca (lub Chortyczka) ściśle związana z historią Kozaków oraz rodu Wiśniowieckich. Następne wyspy to Tomakówka, o której wspomina już Bielski w swej Kronice twierdząc, że: „Na tym ostrowie najwięcej Niżowi mieszkają, jakoż im stoi za najmocniejszy zamek". Odegrała ona również niebagatelną rolę w dziejach bractwa kozackiego, a tym samym również Polski i całej Rzeczpospolitej, tam bowiem miał swą siedzibę Bohdan Chmielnicki rozpoczynając największą w dziejach Ukrainy wojnę z Polską. Poniżej ujścia rzeki Czortomelik znajdował Czortomełycki Ostrów, duża wyspa ze zrujnowanym już, w czasie gdy zwiedzał ją Beauplan, zamkiem. Dalej Dniepr rozlewał się i rozgałęział jeszcze bardziej tworząc prawdziwy labirynt wysp, wysepek (Beauplan twierdzi, że było ich aż 10 tysięcy), odnóg i kanałów zarośniętych gęstą trzciną „wielką jak dzidy, tak że przeszkadza to dostrzec kanały dzielące wyspy)4. Podobno znajdowała się tu kozacka Skarbnica Wojskowa, w której chowano działa zdobyte na Turkach, a także prywatne „oszczędności" kozackie pochodzące z łupów, przemyślnie ukryte w podwodnych kryjówkach. Wieści o nich (zapewne dość przesadzone) rozpalają do dziś wyobraźnię i budzą nadzieje poszukiwaczy skarbów. Niestety, dziś krajobraz naddnieprzański wygląda inaczej. Tamy przegradzające rzekę oraz zbiorniki wodne podniosły znacznie lustro wody, która zalała większość wysp. Zniknęły też malownicze, pełne ptactwa i zwierzyny zarośla rzeczne, w których Kozacy polowali na Tatarów, choć czasem sprawdzało się ukraińskie porzekadło, że „złapał Kozak Tatarzy-na, a Tatarzyn za łeb trzyma". Dzisiejszy Dniepr to szeroko rozlana, uregulowana i leniwie płynąca rzeka. Rozwiązało to naturalnie wszelkie problemy z żeglugą, o których wspomina Beauplan pisząc, że Ukraina nie ma rzek spławnych „łącznie z Borystenesem, który 50 mil poniżej Kijowa wstrzymuje spławy swymi trzynastoma porohami". A mimo to żal... Za Skarbnicą, u ujścia rzeki Bazawłuk znajdowała się wyspa o tej samej nazwie, na której istniała przez wiele lat największa i najlepiej ufortyfikowana Sicz kozacka (Sicz Bazawłucka). Poniżej Bazawłuku znajdowało się jeszcze kilka wysp nie odgrywających jednak większej roli, a na- 4 Tamże, s. 121. 12 stępnie, już w granicach tureckich włości, duża wyspa Tawań, zdaniem Beauplana mająca 2 mile długości i Vt mili szerokości, na której znajdował się zamek turecki Asłan i miasteczko Tawań. W tym miejscu Turcy przegradzali rzekę łańcuchami, które miały chronić ich przed nagłymi, zwłaszcza nocnymi wypadami Kozaków. Przejazdu (a raczej przepływu) broniły również armaty zameczku Asłan i położonej nieco dalej twierdzy Tehinia. Porohy dzieliły Ukrainę na dwie części -pomocnąi południową. Część północna to kraina lesista, wyżynna, nieźle zaludniona i zagospodarowana. To tam leżały największe miasta Ukrainy - Kijów, Biała Cerkiew, Kaniów, Czerkasy, Korsuń, Czehryń i wiele innych. Większość z nich znajdowała się na Ukrainie prawobrzeżnej, która pod względem rozwoju górowała jednak nad lewobrzeżną. Natomiast część południowa nazywana popularnie Niżem lub Zaporożem (kraj za porohami) była w owych czasach rozległym, bezludnym stepem. Formalnie należał on najpierw do Litwy, a później do Korony, w rzeczywistości jednak był niczyj, „Boży", albowiem nigdy nie wytyczono dokładnej granicy ukraińsko-tatarskiej. Buszowały w nim, zupełnie zresztą bezkarnie, czambuły tatarskie, a ich koniuchowie wypasali stada koni, bydła i owiec. Nic więc dziwnego, że przylgnęła do tych bezkresnych stepów nazwa Dzikich Pól. Była to kraina, o której opowiadano legendy, zwłaszcza ojej urodzie i bogactwie. W Dnieprze i jego dopływach nie brakowało ryb. Zdaniem Beauplana jedno zarzucenie sieci u ujścia rzeki Oreł przynosiło podobno 2 tysiące sztuk ryb, a u ujścia Samotkani, w znajdujących się tam jeziorach było ich tyle, że „zdychały na skutek zbyt wielkiego stłoczenia w tej nadmiernie stojącej wodzie, powodując zgniliznę niebywałą, od której nawet woda robi się stęchła"5. Najwięcej oczywiście było karpi, leszczy i płotek, ale trafiały się, zwłaszcza w Samarze, również jesiotry. W zaroślach nadrzecznych, na mokradłach i na tak licznych wyspach dnieprowych gnieździły się ogromne stada ptactwa wodnego, szczególnie żurawi, pelikanów, zwanych na Ukrainie babami, oraz kaczek i gęsi. Zwierzyny nie brakowało także w stepach, gdzie wśród wysokiej trawy buszowały bobaki (gryzonie z rodziny wiewiórek, ale swym wyglądem przypominające trochę króliki, żyjące w norach i ongi bardzo poszukiwane ze względu na sadło i skóry, i z tego powodu bardzo obecnie rzadkie). 5 Tamże, s. 109, 115-116. 13 Nie należy to wprawdzie do tematu naszych rozważań, ale warto, jak sądzę, wspomnieć o ich nader ciekawych zwyczajach opisanych szeroko i barwnie przez Beauplana. Otóż jego zdaniem istnieje wśród nich... niewolnictwo! „Niewolnicy" leżą na brzuchach, a ich „właściciele" - „kładą im na brzuchy wielką garść trawy, którą bobaki trzymają obejmując ją łapami... Potem pozostałe zwierzaki wloką takiego bobaka za ogon aż do wejścia do kryjówki i w ten sposób służy im on za sanie"6. W stepach żyły również suhaki - zwierzęta z gatunku antylopy, obecnie zupełnie na tym terenie wytępione, a także jelenie, dziki (podobno osiągające ogromne rozmiary), kozy i konie stepowe w stadach po 30-50 sztuk. Nie nadawały się one do pracy, polowano więc na nie przede wszystkim dla smacznego i bardzo delikatnego mięsa, w smaku przypominającego cielęcinę. Oprócz nich żyły jeszcze konie tarantowate (pasiaste) używane do zaprzęgów. Nie brakowało też bawołów, białych zająców i żbików oraz żyjących w dużych stadach zdziczałych baranów posiadających długą wełnę. Znawcy ówczesnej fauny ukraińskiej twierdzą również, że w Dzikich Polach żyły wilki, lisy, kuny i gronostaje, borsuki, a nad wodami i bagnami (których przecież nie brakowało) wydry, norki i bobry. Bogactwo fauny ukraińskiej było tak ogromne, że wspomina o niej prawie każdy autor opisujący tę „ziemię obiecaną". Wspomniany już pisarz Michalon Litwin pisze na przykład: „Dzikich zwierząt - żubrów, dzikich koni, jeleni takie mnóstwo, że polowania odbywają się jedynie dla skóry; z mięsa używają tylko polędwicę resztę wyrzucają. Mięsa dzików i łań wcale nie jadają. Sarny w takiej ilości przebiegają w zimie ze stepów do lasów, a w lecie - do stepów wracają, że każdy włościanin zabija je tysiące rocznie... Ptactwa tak nadzwyczajna mnogość, że na wiosnę chłopięta robią wyprawę po nie i całe łodzie wypełniająjajami dzikich kaczek, gęsi, żurawi, łabędzi... Psów karmią mięsem dzikich zwierząt i rybą, gdyż rzeki przepełnione są jesiotrami i innymi wielkimi rybami napływającymi z morza do słodkiej wody"7. Przesada? Być może! Ale chyba jednak niezbyt duża, bo przecież w podobnym tonie wypowiada się wielu autorów począwszy od Herodota, a skończywszy na wielokrotnie już wspomnianym francuskim znawcy Ukrainy - Beauplanie. 6 Tamże, s. 157. 7 Cyt. za F. Rawita-Gawroński, Historia ruchów hąjdamackich (w. XVIII), t. 1., Brody 1913, s. 8. 14 Nie brakowało również na Zaporożu miodu. Wiosną, gdy rozległy step, tak chętnie przez poetów porównywany do morza, pokrywał się zielenią i mocno pachnącymi, różnokolorowymi kwiatami, uwijały się wśród nich liczne roje pszczół, których barcie najczęściej ukrywały się w dziuplach starych dębów. Niestety, wśród traw, trzcin i lasów uwijały się nie tylko pszczoły, ale również małe, bardzo dokuczliwe muszki, gzy i komary, przed którymi wędrowcy chronili się w połohach, czyli w małych, plecionych z chrustu szałasach pokrytych rzadką bawełnianą tkaniną, zabezpieczającą od much i komarów. Bardzo często zdarzały się również naloty szarańczy. Beauplan zaobserwował je na przykład w latach 1645 i 1646, kiedy to podobno było ich takie mnóstwo, że leciały chmarami rozciągającymi się na 5-6 mil długości i 2—3 szerokości. Była to niezwykle groźna plaga powodująca katastrofalne straty. „Gdzie przejdzie ta szarańcza, gdzie się zatrzyma, wymłóci wszystko w niespełna dwie godziny... Całe pola są nią wtedy pokryte i słyszy się szmer, który wydaje przy żarciu... A gdy lecą, przy największej nawet jasności słońca, nie widać go lepiej niż w czasie, kiedy niebo pokryte jest wielkimi chmurami"8. No cóż, Ukraina była na pewno krajem „mlekiem (choć krowy hodowano wówczas przede wszystkim na mięso) i miodem płynącym", ale biblijnym rajem z pewnością jednak nie była. Mimo to jednak uroda kraju i jego bogactwo przyciągały ludzi pragnących wzbogacić się, niekoniecznie metodami dozwolonymi, a więc również wszelkiej maści awanturników, poszukiwaczy przygód i ludzi tęskniących do niczym nie skrępowanej swobody, podobnie jak później amerykański Dziki Zachód przyciągał traperów pochodzących ze stanów wschodnich. Na ukraińskich stepach przybyszów tych nazywano początkowo z ruska dobycznikami lub uchodnikami. Przybywali zazwyczaj wiosną, gdy step się zaczynał zielenić. Budowali szałasy i przez wiosnę i lato zajmowali się polowaniem i zbieractwem. Zbierali miód, łowili i suszyli ryby, łapali tarantowate konie, wyprawiali skóry upolowanych zwierząt, a ich mięso suszyli i wędzili. Jesienią większość z nich obładowana zdobyczą wracała do miast i miasteczek ukraińskich - „na włość" i sprzedawała ją na targowiskach. Nie wszyscy jednak! Zaporoże było terenem, na którym nie istniała żadna władza - ani państwowa, ani - tym bardziej - szlachty. Na Dzikie Pola udawali się więc * Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 154-155. 15 nie tylko wolni i swobodni łowcy przygód. Uciekali tam również ludzie ścigani przez prawo, banici polityczni i zwykli kryminaliści, a także, z biegiem czasu coraz bardziej masowo, chłopi pańszczyźniani eksploatowani ponad wszelką miarę przez system feudalny. Większość z nich pochodziła z Ukrainy, ale nie brak było również zbiegów z Polski, Litwy i Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, a nawet Niemiec. Masowe ucieczki chłopów miały ogromny wpływ na dalsze dzieje Ko-zaczyzny. Gdyby nie ono, dzieje dobyczników pozostałyby prawdopodobnie barwnym, lecz marginalnym epizodem historii i Polski, i Ukrainy, podobnie jak dzieje traperów amerykańskich, interesującym wyłącznie autorów powieści przygodowych i ich czytelników. Warto się więc, jak sądzę, choć przez chwilę zastanowić nad przyczynami i skutkami tego zjawiska. Wiek XVI i początek XVII to okres wzmożonego popytu na zboże na giełdach towarowych Europy Zachodniej, zwłaszcza Amsterdamu i Londynu, wywołanego przede wszystkim, choć nie wyłącznie, wzrostem liczby ludności w Europie oraz postępującą urbanizacją krajów na zachód od Łaby. Niektórzy badacze tego zagadnienia twierdzą, że przeciętny przyrost ludności na naszym kontynencie wynosił wówczas w skali rocznej 8-10%. Konsekwencją tego zjawiska był stosunkowo szybki rozwój miast. Powstawały nowe ośrodki miejskie, wzrastała też liczba mieszkańców miast starych. Paryż, Antwerpia, Londyn, Wenecja, Neapol, Rzym, Mediolan i Palermo przekroczyły granicę 100 tysięcy mieszkańców, a wiele miast, między innymi Florencja i Amsterdam, zbliżało się do tej granicy. W Europie Wschodniej w tym okresie dorównywała im pod względem liczby mieszkańców jedynie Moskwa. Natomiast spośród miast Rzeczpospolitej największy Kraków miał jedynie około 30 tysięcy mieszkańców, a nowa stolica kraju - Warszawa raptem 20 tysięcy (niektórzy badacze twierdzą, że jeszcze mniej, około 10 tysięcy) mieszkańców. Zwiększony popyt na produkty rolne oznaczał poprawę koniunktury dla krajów leżących na wschód od Łaby, gdyż jak twierdzą badacze historii ekonomii XVI i XVII-wiecznej, w tym właśnie okresie doszło już do podziału Europy na dwa wielkie rejony - coraz wyraźniej uprzemysławiający się Zachód i rolniczy, a także surowcowy Wschód. Granicę między nimi stanowiła rzeka Łaba. Łaba stanowiła również linię graniczną dla dwóch typów struktury wsi. Na zachód od niej wykształciła się gospodarka wiejska oparta w za- 16 sadzie na większych i średnich gospodarstwach. Natomiast w krajach położonych na wschód od tej rzeki, a więc między innymi w Rzeczpospolitej, podstawową formą gospodarki wiejskiej stał się folwark pańszczyźniany nastawiony przede wszystkim na produkcję taniego zboża na eksport. Poprawa koniunktury na płody rolne oznaczała więc automatycznie wzrost dochodów właścicieli folwarków, trudno więc się dziwić, że starali się oni maksymalnie zwiększyć produkcję poprzez terytorialny rozwój folwarku oraz zwiększanie liczby dni pańszczyźnianych w tygodniu. Aby zapewnić sobie przymusową i praktycznie darmową siłę roboczą szlachta dążyła również do ograniczenia wolności osobistej chłopów przez przypisanie ich do ziemi. Już w 1496 roku zabroniono więcej niż jednemu chłopu opuszczać w ciągu roku wieś, oczywiście pod warunkiem wywiązania się ze wszystkich swych powinności wobec pana feudalnego. Również tylko jednemu dziecku chłopskiemu z rodzin wielodzietnych wolno było szukać zajęcia lub nauki poza wsią. Konstytucje sejmowe z lat 1501-1543 ograniczyły nawet te możliwości, uzależniając je całkowicie od zgody pana. Chłopów pozbawiono również opieki sądów państwowych, poddając ich całkowicie sądownictwu dominialnemu. Najpotężniejszy środek przymusu w walce z opornymi włościanami uzyskała szlachta w 1573 roku w postaci czwartego artykułu konfederacji warszawskiej, który przyznawał jej prawo karania swych poddanych całą gamą stosowanych wówczas kar, aż do kary śmierci włącznie. Podobne procesy zachodziły wówczas również w innych państwach na wschód od Łaby, a więc między innymi we wschodniej części Rzeszy Niemieckiej i w państwie moskiewskim, gdzie wprowadzono tzw. lata za-powiednie, w czasie których nie wolno było chłopom w żadnym wypadku porzucać swych panów. Każdy medal ma jednak dwie strony. „Przykręcanie śruby" pańszczyźnianej rodziło opór ze strony tych, którzy byli nią „dokręcani", a jego najczęstszym przejawem były ucieczki. Uciekano oczywiście tam, gdzie „ramię sprawiedliwości" było słabe, a więc między innymi na Ukrainę. Sejm 1590 roku zezwolił królowi na rozdawnictwo nie zamieszkałych „pustynnych" ziem za Białą Cerkwią, część więc uciekinierów osiadała w nowo powstających latyfundiach magnackich i majątkach szlacheckich, które - przynajmniej na razie - zapewniały długotrwałe „wolnizny". Część zaś, bardziej przedsiębiorcza i odważniej sza, a być może i bardziej prze- 17 widująca, udawała się bezpośrednio na Dzikie Pola. W miarę bowiem upływu lat również na Ukrainie położenie chłopów zaczęło się pogarszać. Właściciele majątków, dbając o wzrost ich dochodowości, zaczęli skracać lata „wolnizny" i zwiększać wysokość czynszów. Pojawiła się pańszczyzna. W pierwszej połowie XVII wieku na Wołyniu i Bracławszczyź-nie pańszczyzna sięgała już 5 dni w tygodniu, a na Zadnieprzu 1-2 dni. Podobnie też jak na pozostałych terenach Rzeczpospolitej zaczęto ograniczać wolność osobistą chłopów. Przyzwyczajona do znacznych swobód ludność tych terenów odczuła bardzo boleśnie ten nagły wzrost powinności i odpowiedziała falą ucieczek na tereny, gdzie władza państwa i szlachty nie sięgała, a więc na Dzikie Pola, do buszujących tam, wolnych i od nikogo niezależnych Zaporożców. W ten oto sposób zjawiska ekonomiczne i polityczne zachodzące w Rzeczpospolitej i odległych krajach Zachodu wywarły wpływ na zwiększenie się liczby ludzi „luźnych" na dalekim Zaporożu, a także na charakter tej społeczności, która stawała się coraz bardziej plebejska i coraz bardziej wrogo ustosunkowana do szlacheckiego państwa. Pośrednio więc zadecydowały również o dalszej historii Ukrainy, a poprzez to i o losach całej Rzeczpospolitej. No cóż, Europa była, jest i zapewne będzie zawsze systemem naczyń połączonych. Ale nie uprzedzajmy wypadków i powróćmy do opisu dalszych losów ludzi zajmujących się „przemysłem stepowym". Bardzo szybko, bo już w XV wieku, przylgnęła do nich nazwa Kozaków. Ma ona turecko-tatar-ski rodowód i miała kilka znaczeń. Według spisanego przez anonimowego Włocha słownika plemienia Połowców zwanego Codex Cumanicus oznaczała wartownika, konwojenta lub stróża9. Według innych autorów natomiast odnosiła się ona do ludzi swobodnych, niezależnych, czasem awanturników lub wręcz rozbójników stepowych. W tym sensie na przykład wspomina o Kozakach XIV-wieczna kronika Sudaku, włoskiego miasta położonego na Krymie, w której znalazła się wzmianka o tym, że Kozacy zabili mieczami Almaczę, syna Samaka. Podobnie określa Kozaków również nasz kronikarz Jan Długosz. Z kolei Zygmunt Gloger w swej Encyklopedii Staropolskiej wyjaśnia, że jest to nazwa pochodząca wprost „od wyrazu tatarsko-dżagatajskiego kazak, znaczącego żołnierz-ochotnik lekkozbrojny, bezżenny... jakoby chudy pachołek, zdobyczy sobie szuka- ' Cyt. za Z. W ó j c i k, Dzikie Pola w ogniu, Warszawa 1968, s. 9. 18 jąc, nikomu nie jest poddany, a za pieniądze komu chce służy. Polacy więc pod wyrazem Kozak rozumieli nie tylko Ukraińca, ale w ogólnym znaczeniu dzielnego mołojca, hajdamakę i najezdnika". Trochę podobnie charakteryzuje Kozaków Michał Hruszewski w swej Historii Ukrainy-Rusi. Jego zdaniem bowiem Kozacy to ludzie nie osiadli, z niczym nie związani, znani polskiemu prawu hultaje przebywający w stepach ukraińskich i zajmujący się szczególnie „sportem pogranicznym", grasowaniem po stepie, a zwłaszcza prowadzący wojnę partyzancką z Tatarami"10. Odrzucając niektóre, wręcz humorystyczne koncepcje naszych i ruskich XVII-wiecznych kronikarzy, według których nazwa ta wywodzi się na przykład od słowa... koza lub kozioł, gdyż Kozacy byli równie szybcy i zwinni jak to zwierzę, można chyba przyjąć, że nazwą tą określano ludzi odważnych, niezależnych, junaków pełniących w zależności od okoliczności różne funkcje, czasem wartowników, konwojentów lub lekkozbrojnych żołnierzy, a czasem wręcz przeciwnie - rozbójników i rabusiów11. Podobnie zresztą jak dzieje się to i dziś w odniesieniu do podobnych kategorii ludzi. Kozakami ochrzcili naszych stepowych dobyczników Tatarzy, dla nich bowiem kozakiem był każdy, kto żył ze stepu na własną rękę. Przyznać jednak trzeba, że w tym konkretnym przypadku nazwa była bardzo trafna. Nie zapominajmy bowiem, że Dzikie Pola były dzikie nie tylko ze względu na przyrodę, ale również, a kto wie, czy nie przede wszystkim, ze względu na panujące tam obyczaje, delikatnie mówiąc, bardzo odległe od wszelkich norm właściwych cywilizowanym społeczeństwom. Tatarzy mieli też bardzo duży wpływ na dalszy kierunek rozwoju tej społeczności. Buszując w trawach stepowych bardzo szybko natknęli się na ludzi zajmujących się „przemysłem stepowym" i od razu potraktowali ich j ako doskonały j asyr osiągaj ący wysoką cenę na rynkach Krymu i Stambułu, tym cenniejszy, że posiadający własną zdobycz w postaci miodu, mięsa, ryb i skór, a więc tego wszystkiego, czego zawsze brakowało w ubo- 10 M. Hruszewski, Istorija Ukrajiny-Rusy, t. 7: Kozacki czasy - do r. 1625, Kijów 1909, s. 81. 11 Od kozy nazwę Kozaków wywodził np. biskup przemyski Paweł Piasecki w swej wydanej w 1645 roku Chronica gestorum in Europa singularium. Natomiast kronikarz Petro Symonowskyj twierdził, że Kozacy wywodzą się z starożytnej krainy Hircania na Kaukazie, albowiem po łacinie hircus znaczy kozioł, a od niego z kolei pochodzi nazwa Kozak! 19 giej raczej Tartarii. Oczywiście Kozacy (pozostańmy już obecnie wyłącznie przy tej nazwie) nie byli potulnymi barankami i próbowali się bronić. Dopóki jednak działali w pojedynkę lub w niewielkich grupach nie byli w stanie przeciwstawić się tym doskonałym, stepowym rozbójnikom od wieków wprawionym w partyzanckich sposobach walki, w organizowaniu zasadzek i pułapek, a także w chwytaniu jasyru. Początkowo Tatarzy polowali więc na Kozaków prawie bezkarnie, jak na zwierzynę, ograbiali z posiadanych rzeczy i sprzedawali w niewolę turecką, z której przeważnie nie było już powrotu. A warto też pamiętać, że teren Dzikich Pól wyjątkowo sprzyjał tego typu działaniom. Wprawdzie był to step, ale bardzo urozmaicony krajo-brazowo i doskonale nadający się na wszelkiego rodzaju zasadzki. Przerzynały go liczne halki, czyli wąskie i głębokie doliny o brzegach lekko spadzistych, porośnięte wysoką trawą, a czasem krzakami, którymi spływała woda stepowa do rzek, rzeczek lub jezior. Spotykamy tam również jary, czyli mniejsze bałki o bardziej spadzistych brzegach oraz bajraki, czyli bałki lub jary porośnięte lasem. Zresztą w XVI i XVII wieku Ukrainie nie brakowało również większych kompleksów leśnych. Więcej ich było oczywiście w części północnej, ale również i w części południowej można było spotkać wcale niemałe obszary leśne. Przykładowo wymienić można chociażby las Czarny rozciągający się wokół źródeł Taśminy, las Bowtysz, o którym wspomina Paprocki w swym herbarzu, obszerne lasy nad Sułą i wokół Łubniów, puszczę Kozłówek, pasy leśne rozciągające się od lewego brzegu Wor-skły aż do Donu, olbrzymi kompleks leśny, zwany Czuta, rosnący w pobliżu Chortycy i wiele, wiele innych. Zasadzki można było urządzać również i w gołym stepie, w wysokiej sięgającej 50-60 cm trawie. W dodatku Tatarzy, o czym też warto pamiętać, znali doskonale teren, byli z nim zżyci od bardzo, bardzo dawna. Stosowali też wiele różnych „tricków" mających wprowadzić w błąd przeciwników. Jeden z nich nader barwnie opisał Beauplan: „A oto jaki spryt wykazują w kryciu się w polu, gdy chcą zaskoczyć jakąś karawanę, tak by nie zwietrzono ich obecności. Trzeba wam wiedzieć, że okolice te porośnięte są trawami wysokości do dwóch stóp, tak że nie mogą się oni poruszać nie pozostawiając na niej śladów... Tak jak ich jest 400, dzielą swe oddziały na cztery części, w każdym po 100 koni, jedni zmierzają na północ, inni na południe, pozostali 20 na wschód i zachód. Krótko mówiąc, każdy z tych czterech oddziałów rusza z wyznaczonego miejsca na odległość około półtorej mili, a na końcu tej drogi ów stuosobowy oddziałek dzieli się na trzy części, każda po 33 ludzi, którzy posuwają się jak uprzednio lub brzegiem rzeki. Po przejściu połowy mili ponownie dzielą się na trzy części... Wszystkiego tego dokonują w niespełna półtorej godziny, pędząc wielkim kłusem, gdyż w razie ich odkrycia byłoby już zbyt późno na wszelki pośpiech... Każda jedenastoosobowa grupa rusza na przełaj przez pola, przyjmując kierunek wedle własnego uznania, tak jednak, aby nie spotkać się w zakreślonym obwodzie. Na koniec udają się w oznaczonym dniu na umówione spotkanie o jakieś 10 lub 12 mil dalej, gdzie znajduje się woda lub rośnie trawa... Śladów żadnych nie pozostawiają, jako że trawa podnosi się z dnia na dzień po przejściu owych jedenastu koni... Napadają na jakąś tam graniczną wioskę, którą zaskakują i zdobywają, po czym uciekają... Kozacy dobrze wiedząc, że nieprzyjaciel nie przekracza 500-600 ludzi, dosiadają koni w 1000 lub 1200jeźdźców i posuwają się tropem szukając śladów wroga. Gdy je postrzegą, trzymają się ich aż do wspomnianego przedetem kręgu. Tu Kozacy tracą koncept i nie wiedzą już, gdzie dalej szukać, gdyż trop rozbiega się na wszystkie strony"12. Walka z takim przeciwnikiem nie była łatwa, twarda więc konieczność zmusiła Kozaków do samoobrony i łączenia się w większe grupy, które miałyby szansę przeciwstawić sienie tylko pojedynczym ordyńcom (członek ordy, a więc tatarskiego wojska), ale także większym oddziałom. Wkrótce też step ukraiński stał się widownią nieustających walk, zasadzek i podchodów, w których początkowo zdecydowanie górowali Tatarzy. Niedługo jednak. Kozacy okazali się niezwykle pojętnymi uczniami w tej twardej szkole życia, nabrali doświadczenia i bojowych umiejętności i po pewnym, niezbyt zresztą długim czasie, przeszli od obrony do natarcia atakując z powodzeniem swych dotychczasowych dręczycieli. Organizowanie najpierw skutecznej obrony, a później odwetowych i -powiedzmy to szczerze - grabieżczych wypraw wymagało stworzenia w ramach społeczności kozackiej przynajmniej elementarnych form organizacyjnych, bez których zresztą nie może istnieć żadna organizacja, zwłaszcza militarna. W tym jednak konkretnym przypadku sprawa była trudna, Kozacy bowiem byli ludźmi ogromnie przywiązanymi do niczym 12 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 136-137. 21 nie skrępowanej swobody i wolności osobistej. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że mieli skłonności anarchistyczne, co zresztą zarzuca im jeden z naszych wybitnych historyków Tadeusz Korzon, tak oto charakteryzujący społeczność kozacką: „Dzika, ciemna, pragnąca jedynie wolności, opilstwem zamroczona, niebezpieczna narośl na ciałach państwowych Polski i Moskwy"13. Jest to opinia niewątpliwie stronnicza i krzywdząca, ale w części dotyczącej przywiązania do wolności bezspornie prawdziwa. Początkowo więc łączono się w grupy jedynie dla realizacji doraźnych potrzeb, samoobrony lub organizacji łupieżczej wyprawy. Grupy wybierały spośród siebie dowódców, czyli atamanów; ich władza trwała tak długo, jak długo istniała przyczyna, dla której dana grupa powstała, a więc na czas trwania wyprawy. Czasem, gdy zaistniała konieczność przeprowadzenia specjalnych przygotowań, zakładano obozy warowne zwane z tatarska koszami. Działo się tak najczęściej w przypadku organizowania dalekich wypraw odwetowych i rabunkowych na tatarski Krym lub nawet na ziemie tureckie. W koszu zbierali się ochotnicy, gromadzono broń i zapasy prochu, budowano statki rzeczno-morskie, zwane czajkami itd. Kosze zakładano w miejscach z natury obronnych, a więc najczęściej na dnieprowych wyspach. Władzę w tych obozach sprawował wybrany spośród towarzystwa ata-man koszowy. Do jego zadań należało przede wszystkim organizowanie i kierowanie przebiegiem przygotowań, a także przestrzeganie dyscypliny wśród Kozaków zgromadzonych w obozie i utrzymanie ich w trzeźwości. A nie była to bynajmniej sprawa łatwa, gdyż byli oni ogólnie znani ze swej skłonności do pijaństwa. Beauplan na przykład podaje w swej relacji, że nie było w tamtych czasach innej grupy na świecie, która tak bardzo ulegałaby temu nałogowi. Twierdzi on wręcz, że: „Nie są oni nigdy tak pijani, by nie mogli zacząć picia od nowa"14. W opinii tej sekundują mu wszyscy współcześni autorzy. O pijaństwie Kozaków wspominają też pieśni ludu ukraińskiego. Jednym słowem wódka, wino i piwo towarzyszyły kozactwu właściwie przez cały czas, w trakcie podejmowania wszelkich, najważniejszych nawet decyzji, zwłaszcza w czasie wyboru starszyzny czy też podczas podejmowania oficjalnych gości i posłów. "T.Korzon, Dzieje wojen i wojskowości w Polsce, t. II, Lwów 1923, s. 296. 14 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 110. 22 Pijaństwo ustawało jednakże (a przynajmniej powinno było ustać) w okresie przygotowań do wypraw wojennych i w trakcie ich trwania. Za złamanie tej zasady groziły bardzo poważne kary, które wymierzał właśnie ataman koszowy. Z czasem, gdy Kozacy przestali być wyłącznie „lądowymi piratami" i z wolna zaczęli stawać się elitą polityczną narodu ukraińskiego (kwestią tą zajmiemy się szerzej w dalszych rozdziałach) powstała konieczność powołania trwałych form organizacyjnych zdolnych do kierowania tą społecznością również w okresach między wyprawami. Naj starszą z nich i niewątpliwie najważniejszą była rada kozacka. Brali w niej udział wszyscy członkowie bractwa i nierzadkie bywały przypadki, że w obradach uczestniczyło po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Rada zbierała się najczęściej po południu, a o rozpoczęciu obrad informowano wystrzałem z działa i bębnieniem w litaury15. Z biegiem lat powstał zwyczaj zwoływania rad kilka razy w roku, najczęściej w dniu Nowego Roku, na Święta Wielkanocne i pierwszego października. Jeśli jednak zaistniały specjalne okoliczności, na przykład konieczność rozsądzenia sporów, których w tej społeczności nigdy nie brakowało, lub podjęcia decyzji w kwestii buntu przeciw szlachcie, to można było zwołać członków bractwa na nadzwyczajne obrady w każdej porze roku. Czasem zresztą decydował o tym kaprys podchmielonych Zaporożców, którzy po prostu wynosili na plac obozowy litaury i waląc w nie czym popadło zwoływali załogę Siczy (o obozach zwanych Siczami szerzej w dalszej części rozdziału). Dobosz, do którego funkcji należało zwoływanie członków bractwa bębnieniem, nie stawiał zazwyczaj oporu, gdyż „inicjatorzy" obrad mogli go po prostu zatłuc kijami. Obradom rady, zarówno „statutowym", jak i tym zwoływanym adhoc, przewodniczył zawsze ataman koszowy. Do kompetencji rad należało przede wszystkim podejmowanie decyzji w najbardziej węzłowych, najistotniejszych sprawach, takich jak organizowanie wypraw na Krym lub miasta tureckie, czy buntów przeciw Rzeczpospolitej . Rada przyjmowała również obcych posłów i ustalała ogólne pryncypia polityki zagranicznej. Te ostatnie oczywiście zupełnie bezprawnie, gdyż Kozacy nie powinni byli, zgodnie z prawem Rzeczpospolitej, ' Były to wielkie bębny, których używano np. do wybijania pobudki. 23 utrzymywać żadnych kontaktów z obcymi państwami. Zakazu tego jednak nie przestrzegano i liczne poselstwa przybywały na Sicz lub z niej wychodziły. Szczególnie ożywione kontakty utrzymywano z Moskwą, Tatarami i Turcją, ale nie brak było poselstw i z innych, odleglejszych krajów, z Rzeszy Niemieckiej czy też Wenecji. Rady oceniały również działalność starszyzny, zwłaszcza atamana. Ważne było to, czy prowadzi on politykę uzgodnioną z radą i czy w swych działaniach jest skuteczny. Jeśli ocena wypadała niepomyślnie, wówczas atamana odwoływano, a wraz z nim cała starszyznę kozacką. Działo się to zazwyczaj w trakcie noworocznej rady, choć nie tylko. Musimy bowiem stale pamiętać, że społeczność kozacka nie posiadała stałych, spisanych norm postępowania i wiele zależało od kaprysu czerni, która dość często korzystała ze swej przewagi liczebnej i potrafiła wymóc na swej starszyźnie dogodne dla siebie decyzje. Nierzadko więc dokonywano zmiany atamana wówczas, gdy pojawił się nowy, szczęśliwszy kandydat, potrafiący przekonać do siebie pospolitych Kozaków. Rada kozacka była więc najbardziej charakterystyczną dla tej społeczności instytucją demokracji bezpośredniej. L. Podhorodecki twierdzi, że była to demokracja w pewnym sensie pozorna, gdyż wszystkie projekty decyzji przygotowywała starszyzna, tworząca obradującą odrębnie „małą radę". Rada (ta duża, skupiająca wszystkich Kozaków) mogła jedynie przyjąć je lub odrzucić. Niewątpliwie ma sporo racji, a do jego opinii można dodać jeszcze i to, że tłumem można było łatwo sterować, tym bardziej że obrady obficie „podlewano" gorzałką (na trzeźwo bowiem Kozacy niechętnie zabierali głos, obawiając się śmieszności; świadczy o tym chociażby przebieg kilkakrotnie już wspomnianego poselstwa E. Lassoty). No, ale z drugiej strony, czyż zjawisko manipulacji tłumem nie należy do stałych grzechów wszystkich demokracji bezpośrednich? Czyż nie podobnie działo się w Atenach, ojczyźnie demokracji, za czasów chociażby Peryklesa? Oczywiście były różnice. Rada kozacka była ciałem bardzo burzliwym, a gdy wódka podgrzała temperamenty, dochodziło często do gwałtownych kłótni, bójek, a nierzadko i morderstw. W Atenach było spokojniej i zapewne bardziej kulturalnie. Ale w gruncie rzeczy były to kwestie marginalne. Istota sprawy sprowadza się bowiem do tego, że przeciętny „zjadacz chleba" w Atenach był równie mało (a kto wie, czy nawet nie mniej) przygotowany do podejmowania najważniejszych decyzji o losach państwa, jak przeciętny Kozak o losach swego bractwa. W obu też przypadkach przywódcy wy- 24 korzystywali ten fakt przygotowując projekty decyzji i manipulując sprytnie i inteligentnie tłumem w celu ich przeforsowania. Powróćmy jednak do ewolucji form organizacyjnych wśród Kozaków. Sprawne przeprowadzenie wyprawy lub powstania wymagało wyłonienia dowódcy. Aktu tego dokonywano po zakończeniu przygotowań. Odbywała się wówczas prawdziwa kampania wyborcza, po której rada wybierała atamana nazywanego często również hetmanem. Niewykluczone zresztą, że początkowo funkcje atamana koszowego i atamana (hetmana) kierującego wyprawą powierzano tej samej osobie. Niektórzy historycy, jak na przykład W. Serczyk, uważają wręcz, że po raz pierwszy funkcje te rozdzielono dopiero przy wyborze B. Chmielnickiego na stanowisko hetmańskie, w kwietniu 1648 roku. Sądzę, że nie do końca można zgodzić się z tym stanowiskiem i że nie było w tym względzie żadnych reguł. Atamanom (hetmanom) przysługiwały specjalne insygnia władzy w postaci buławy i buńczuka, czyli laski zakończonej ostrzem, do której przytwierdzano kitę z końskiego włosia. Mimo to jednak, przynajmniej początkowo, tytuł ten nie kojarzył się Kozakom z jakimiś specjalnymi przywilejami. Po prostu był to dowódca, którego władza kończyła się z chwilą zakończenia wyprawy. Zmieniło się to dopiero po roku 1648, kiedy to Bohdan Chmielnicki uzyskał pełnię władzy nie tylko woj skowej, ale również cywilnej nad większością terytorium Ukrainy i sprawował j ą nieprzerwanie przez wiele lat, aż do śmierci. Wybory władz kozackich miały interesujący koloryt. Do dobrego tonu należało „krygowanie" się kandydatów. Ataman-elekt kilkakrotnie odmawiał przyjęcia stanowiska twierdząc, że jest go niegodny. Beauplan obserwujący zwyczaje kozackie doszedł nawet na tej podstawie do wniosku, że jeśli opierał się zbyt długo, to jako zdrajca bywał po prostu mordowany przez swych wyborców. Tak źle oczywiście nie było. W najgorszym przypadku delikwent mógł ponieść uszczerbek na czci, a czasami również i ciele. Osobiście jestem przekonany, że w wielu wypadkach kandydaci do funkcji hetmana zupełnie szczerze bronili się przed jej przyjęciem, gdyż rola atamana nie była wcale łatwa i... bezpieczna. Wprawdzie w trakcie wyprawy stawał się on - w sensie dosłownym—panem życia i śmierci wszystkich jej uczestników i mógł, jak pisze Beauplan, „ścinać głowy i wbijać na pal", lecz po jej zakończeniu był bezwzględnie rozliczany ze swych poczynań i osiągniętych rezultatów. Ale jeśli popełnił błąd, jeśli nie wy- 25 kazał się walecznością i nie odniósł sukcesu, wówczas po zakończeniu wyprawy nie otrzymywał „absolutorium", a to bardzo często oznaczało koniec nie tylko kariery, ale nawet życia. „W czasie mojej siedemnastoletniej służby temu krajowi, wszyscy którzy obejmowali ten urząd, źle kończyli" - pisze Beauplan. Zapewne miał rację. Dowódcy, który utracił zaufanie swych podkomendnych, najczęściej nie udzielano dymisji, nie przenoszono na „zasłużoną emeryturę", lecz po prostu obcinano głowę lub w inny sposób, czasem nader wymyślny, pozbawiano życia. Taki los spotkał na przykład Łobodę w obozie na uroczysku Sołonica i nic mu nie pomogły jego dawne „przewagi" w czasie wypraw po tatarskie i tureckie dobro oraz sukcesy w walkach z wojskami Rzeczpospolitej. Ostatecznie, po wielu latach, zapewne przy zastosowaniu znanej i sprawdzonej metody prób i błędów, wykształciły się stałe formy organizacyjne bractwa, a samo bractwo coraz częściej zaczęło używać w stosunku do siebie nazwy wojska kozackiego lub zaporoskiego. Kozaków podzielono na pułki, sotnie i kurenie. Pojawiły się nowe stanowiska generalnego dobosza, generalnego asawuła, czyli adiutanta hetmańskiego, oboźnego, generalnego puszkarza odpowiedzialnego za artylerię, podskarbiego i buńczucznego. Stanowiska te miały swe odpowiedniki w pułkach kozackich, którymi dowodzili pułkownicy. Powołano też do życia funkcje o charakterze bardziej administracyjnym niż wojskowym, jak na przykład tłumacza (funkcja bardzo ważna, jeśli weźmiemy pod uwagę ożywione kontakty Zaporożcow z zagranicą) lub kantarżeja kontrolującego prawidłowość używanych na Siczy i w innych obozach kozackich miar i wag. Pobierał on również opłaty od kupców handlujących na terenie obozów. Później, już pod koniec XVII i na początku XVIII wieku, pojawiły się również i inne funkcje, świadczące o rozwoju wewnętrznym kozaczyzny i ojej, by tak rzec, dojrzewaniu do funkcji elity narodu ukraińskiego. Mam tu na myśli zwłaszcza atamanów szkolnych opiekujących się uczniami szkół cerkiewnych, a także nakaźnego pułkownika dowodzącego oddziałami patrolowymi spełniającymi typowe funkcje policyjne na terenach podległych wojsku zaporoskiemu. Wówczas też, w wyniku coraz bardziej utrwalającego się podziału na lewobrzeżną - rosyjską i prawobrzeżną - polską Ukrainę powstała praktyka powoływania dla tych terenów odrębnych hetmanów, a co za tym idzie dublowania wszystkich innych stanowisk. 26 Początkowo, jak już wspominałem, wszystkie funkcje w wojsku zaporoskim pochodziły z wyboru. Później jednak, być może już pod koniec XVI wieku, a na pewno w wieku XVII pojawiły się funkcje z mianowania, tj. hetmanów względnie atamanów nakaźnych, a także wspomnianych już nakaźnych pułkowników, tj. wyznaczonych i mianowanych przez hetmana dowódców wydzielonych oddziałów. Z biegiem czasu wzrosła też liczba żołnierzy w pułkach. Początkowo liczyły one po około 500 żołnierzy, aby w miarę rozwoju kozaczyzny dojść do 3 tysięcy i więcej. Nazwy pułków pochodziły od miejscowości, w której stacjonowała ich administracja. Był więc na przykład pułk białocer-kiewski, kaniowski, korsuński itd. Liczba pułków nie była stała i zmieniała się w zależności od potrzeb i liczby członków bractwa. Za Chmielnic-kiego, gdy armia zaporoska rozrosła się do wręcz gigantycznych, jak na owe czasy, rozmiarów, było ich siedemnaście, a ich dowódcy pełnili na podległym sobie terenie również funkcje administracyjne. Powstanie trwałych form organizacyjnych nie zmieniło zapatrywań Kozaków na sprawy wolności osobistej. W zasadzie do końca swego istnienia pozostali oni społecznością poddającą się bardzo niechętnie i z ogromnymi oporami wszelkim regułom i wszelkiej dyscyplinie, nawet jeśli była ona wdrażana przez własną, pochodzącą z wyboru starszyznę, traktowaną zresztą na co dzień bardzo familiarnie i często nader bezceremonialnie. Nie należały też do rzadkości przypadki buntu wobec atamanów, co czasem prowadziło do walk bratobójczych. W 1598 roku na przykład część Kozaków zbuntowała się przeciw legalnie wybranemu atamanowi Tichonowi Bajbuzie i opanowała Sicz, wybierając następnie „kontrhetmanem" Fiodora Połousa. Doszło do nieuniknionego starcia, w którym zwyciężył Bajbuz, ale w wyniku którego zginęło kilkuset Kozaków. Nawet Chmielnicki, choć posiadał tak ogromną władzę i osobisty autorytet, musiał zwalczać różnych konkurentów i tłumić bunty czerni i Niżowców należących do najbardziej radykalnej „lewicy" kozackiej . W ten oto sposób na przestrzeni wielu dziesiątków lat wykształciła się ostatecznie kozaczyzna ukrainna, agresywna i bojowa organizacja ludzi odważnych i świetnie wyszkolonych, prawdziwych piratów stepowych, o których Jan Zamojski pisał w liście do Gdańszczan 25 października 1600 roku, że: „W tej wojnie (wyprawa multańska -R. R.) najświet-niej zajaśniało męstwo Niżowców; ten żołnierz ma obszarpaną odzież, 27 Schemat organizacyjny wojska zaporoskiego16 Podskarbi . ■-._.. Oboźny Rada (koło) wojska zaporoskiego Dobosz Kancelaria pisarza Buńczuczny Sędzia Ataman Asawuł Kancelaria asawuła Puszkarz Pułki kozackie (pułkownicy) S o t n i e (setnicy) O O K u r e n i e (atamani kurenni) 16 Schemat wzorowany na: L. P o dhorode cki, Sicz Zaporoska, Warszawa 1978, s. 77. 28 lecz przesławną cnotą odwagi i waleczności zasługuje życzliwość waszą". Piękne słowa, ale, jak zobaczymy, niestety tylko słowa. Pozostawmy jednak na chwilę na uboczu rycersko-przygodową historię powstania kozaczyzny i spójrzmy na nią chłodnym okiem historyka, badacza struktur i zadań państwa. O czym świadczy z tej perspektywy powstanie bractwa? A no o tym, że państwo - początkowo Wielkie Księstwo Moskiewskie, a potem Polska - nie spełniło podstawowych zadań zapewnienia ochrony swym obywatelom (nieważne, że część z nich była w permanentnym konflikcie z prawem). Państwo powinno bowiem, z jednej strony, bronić kozakujących dobyczników przed Tatarami, a z drugiej ~ ująć ich proceder w jakieś sensowne ramy organizacyjne i prawne. Gdyby tak się stało, to zapewne nie powstałaby kozaczyzna ukrainna, organizacja, która już w niecały wiek później wbiła kilka decydujących gwoździ do trumny Rzeczpospolitej. To nie Tatarzy bowiem, ale przede wszystkim struktura państwa, trudny do wytrzymania i akceptacji wyzysk pańszczyźniany, a wreszcie właśnie wspomniany niedowład władz państwowych na kresach, przyczyniły się głównie do jej powstania. Wpłynęły też decydująco na wytworzenie się podstawowych cech tej organizacji. To z tego właśnie powodu stała się ona tak wojownicza, tak trudna do okiełznania i bojowa z jednej strony, a anarchistyczna, bo negująca wszelkie struktury państwa, z drugiej. Cóż zresztą mówić o ochronie ludzi buszujących w stepach, jeśli państwo nie potrafiło bronić nawet ludności osiadłej, mieszkańców ukrain-nych wsi i miast. Jadący na Zaporoże w 1594 roku Eryk Lassota zawarł w swej relacji następującą informację: „To miasto (chodziło o Przyłukę, miasto należące do książąt zbaraskich - R. R.) posiada bardzo piękne, urodzajne i rozległe pola i ziemie uprawne, na których widzi się tu i ówdzie wiele małych dziwnych domów z otworami do strzelania, stojących oddzielnie, do których chłopi, gdy nagle i nieprzewidzianie zostają napadnięci przez Tatarów, uciekają i w nich się bronią; dlatego też każdy chłop, gdy jedzie w pole, ma swoją ręczną strzelbę na szyi oraz szablę lub tasak u boku, ponieważ bardzo często nawiedzają ich Tatarzy i oni prawie nigdy nie są przed nimi bezpieczni"17. W następnych dziesięcioleciach nic się pod tym względem nie zmieniło, o czym świadczy chociażby późniejsza o pół wieku relacja Beauplana, opisującego między innymi sposo- 17 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 59. 29 by ataków czambułów tatarskich na wsie ukraińskie: „...rozbiegają się po wioskach, oblegają je, pozostawiając cztery wartownicze korpusy wokół wsi, rozpalają i podsycają przez całą noc wielki ogień z obawy, by im żaden chłop nie umknął. Następnie grabią, palą, zabijają wszystkich opornych. Łapią i zatrzymują tych, którzy im się sami poddają - nie tylko mężczyzn, kobiety z dziećmi przy piersi, lecz również zwierzęta... Okrucieństwo Tatarów skłania ich do niezliczonych wprost podłości, jak to gwałcenie dziewcząt, zniewalanie żon w obecności ojców i mężów, a nawet obrzezanie dzieci w obecności rodziców, by móc je ofiarować Mahometowi" 18.Nie żyło się więc ludziom lekko, łatwo i przyjemnie, a zwłaszcza bezpiecznie na pięknej i bujnej Ukrainie i nie dla wszystkich była ona „ziemią obiecaną", o czym wymownie świadczą pieśni ludowe z tamtego okresu, chociażby ta: Za riczkoju wohni horiat, Tam Tatary polon dilat. Seło nasze zapałyfy Staru neńku zarubafy A myleńku w polon wziafy. A w dolyni bubny hudut, Bo na zariz ludej wedut, Kolo szyi arkan wjetsia I po nohach łańcuch bjetsia. (Za rzeczką ognie płoną, tam Tatarzy łupy dzielą. Wieś naszą spalili i dobytek zagrabili. Starą niańkę zarąbali, a najmilszą wzięli w niewolę. A w dolinie huczą bębny, bo ludzi wiodą na rzeź; szyje owija im arkan, a na nogach brzęczą łańcuchy)19. Jednym z głównych celów napadów tatarskich było branie jeńców, czyli jasyru. Wielu z nich marło z ran, głodu i zmęczenia już w trakcie forsownego marszu przez Dzikie Pola. Tych, którzy przeżyli, sprzedawano na targach na Krymie i w Stambule. Najwyższą cenę uzyskiwano za młodych, obrzezanych chłopców wcielanych (po przejściu na wiarę muzułmańską) do elitarnych formacji janczarskich. Wielu z nich po dojściu do pełnoletności uzyskiwało wysokie stanowiska w armii lub administracji tureckiej. 18 Tamże, s. 132 i 133. 19 Cyt zaL. Podhorodecki, Sicz Zaporoska, Warszawa 1978, s. 11 i 12. Młode i ładne dziewczęta trafiały zazwyczaj do haremów. Niektóre z nich zrobiły oszałamiającą wręcz karierę; zostając ulubionymi żonami sułtanów uzyskiwały nieraz ogromny wpływ na politykę państwa. Słynna była zwłaszcza historia Roksolany, córki popa z Rohatyna, która została żoną sułtana Sulejmana I Wspaniałego. Los większości jeńców był jednak wprost tragiczny i prawdę mówiąc mogli oni jedynie zazdrościć tym, którzy zginęli od razu w trakcie napadu. Jeńców pędzono do portu w Kaffie, gdzie ładowano na statki, których „standard" przypominał do złudzenia znane z literatury statki przewożące czarnych niewolników z Afryki na plantacje w różnych częściach świata. Podróż, trwającą nieraz kilka tygodni, odbywali tak niemiłosiernie stłoczeni, że nie mogli nawet usiąść i nawet spali na stojąco. Po przybyciu do miejsca przeznaczenia pracowali najczęściej przy robotach publicznych. Była to praca ponad siły, najczęściej w palącym słońcu. Karmiono ich (zresztą bardzo skąpo) zgniłymi warzywami i padliną, niejednokrotnie pełną robaków, a na noc zamykano w zimnych i wilgotnych podziemiach twierdz. Nie szczędzono im jedynie kar, najczęściej chłosty, wymierzanych za najmniejsze, często wręcz urojone przewinienie. Trudno więc się dziwić, że w tych warunkach śmierć była na porządku dziennym. Jeszcze gorszy był los jeńców sprzedanych na galery, czyli wiosłowo--żaglowe statki morskie. Wioślarze siedzieli przykuci do wioseł na ławach usytuowanych w poprzek pokładu. Zazwyczaj na jedno wiosło przypadało 5-6 wioślarzy. Nadzorcy podawali tempo uderzeń wioseł za pomocą knuta spadającego na barki niewolników. W trakcie podróży morskiej galernicy nie wstawali w ogóle z miejsc i praktycznie nie odpoczywali. Chwila odpoczynku następowała dopiero po przybiciu do portu, gdzie czasem części z nich pozwalano zejść na ląd i zająć się noszeniem towarów. Czyż można się więc dziwić, że wieści o losie jasyru budziły na Ukrainie grozę i współczucie? Niestety, nieliczne i słabe wojska polskie nie potrafiły zapobiec nieustannym napadom i ludność Ukrainy mogła liczyć j edynie na siebie i na... Kozaków, którzy przeszli przecież tę samą szkołę. W ten sposób, na bazie wspólnych interesów zaczął tworzyć się sojusz ludu ukraińskiego z Kozakami, o którym jeszcze nieraz będziemy mieli okazję wspomnieć. Kozaków było początkowo niewielu, zaledwie kilkuset. W 1534 roku liczono ich na 2, a w 1553 już na 3 tysiące. W następnych latach liczba ich wzrastała nieustannie. Szymon Staro wolski w swej wydanej w 1632 roku 30 31 pracy pt. Polska albo opisanie położenia Królestwa wspomina o około 40 tysiącach, natomiast zdaniem wielokrotnie już cytowanego Beauplana w przededniu powstania Chmielnickiego łącznie wszystkich Kozaków było aż 120 tysięcy. Zapewne są to liczby znacznie przesadzone, niemniej jednak musimy się zgodzić co do tego, że była to, jak na owe czasy, bardzo duża grupa ludzi, nie zapominajmy bowiem, że cała ludność Rzeczpospolitej liczyła w XVII wieku około 8-9 milionów, natomiast na Ukrainie właściwej, a więc na Kijowszczyźnie, Bracławszczyźnie i przyłączonej po wojnie smoleńskiej ziemi czernihowskiej mieszkało wówczas mniej więcej około 845 tysięcy20. Najwięcej oczywiście wśród Kozaków było Rusinów z bliższych i dalszych rejonów Ukrainy i Białorusi, ale nie brak było również Polaków, Mołdawian, mieszkańców Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, Serbów, Litwinów, Tatarów, a nawet Niemców, Austriaków i Włochów21. Była to więc ponadnarodowa wspólnota ze zdecydowaną jednakże przewagą narodowości rusińskiej. Pod względem społecznym dominował z kolei element plebejski, a więc zbiegli chłopi pańszczyźniani i zdeklasowani mieszczanie. Nie brak było jednak również, przynajmniej w początkowym okresie, poszukującej przygód lub uciekającej przed prawem szlachty, a nawet magnatów. Jednym z najznamienitszych przedstawicieli tej grupy był Samuel Zborowski. Kozaczyzna od samego niemal początku była społecznością bardzo zróżnicowaną, nie tylko pod względem narodowościowym i społecznym, ale również pod względem, by tak rzec, zawodowym, a także ekonomicznym. Decydowało o tym wiele czynników, między innymi osobiste upodobania, osobista dzielność i zaradność, a także — a może nawet przede wszystkim - przeszłość. Zacznijmy od przypomnienia, że nie wszyscy Kozacy wracali zimą „na włość", czyli do wsi, miast i miasteczek ukraińskich. Czasem decydowała o tym odległość od miejsca zamieszkania, bo, jak pamiętamy, kozakowa-niem zajmowali się niejednokrotnie ludzie przybyli z odległych stron. Byli też tacy, którzy z własnej woli i wyboru zdecydowali się zerwać z wszelki- 20 Warto pamiętać, że w XVII wieku Ruś Czerwona, Wołyń i Podole nie wchodziły w skład Ukrainy. Gdyby jednak zliczyć ludność terenów „ruskich", to okaże się, że w 1640 roku mieszkało tam blisko 2 i pół miliona ludzi. 21 Dane pochodzą z zachowanego rejestru z roku 1581. Okazuje się, że 80% Kozaków wywodziło się z ośrodka ukraińsko-białoruskiego, 20% to inne narodowości. 32 mi formami życia społecznego, typowi samotnicy lub ludzie nie akceptujący reguł narzuconych przez ówczesne państwo, w tym zwłaszcza systemu społecznego i politycznego. Większość jednak po prostu wracać nie mogła. Byli to ludzie znajdujący się, z różnych zresztą przyczyn, w konflikcie z prawem, najczęściej zbiegli chłopi pańszczyźniani obawiający się pościgu swych panów i związanych z tym represji. Wszyscy oni na zimę pozostawali w stepach i w ten sposób wyodrębniła się grupa Kozaków niżowych lub zaporoskich, a więc mieszkających stale w stepach, „na niżu" lub „za porohami". Początkowo mieszkali oni w zimownikach. Były to najczęściej prymitywne, drewniane chaty, w których ogień palił się pośrodku izby, a dym szczelinami dachu uchodził na zewnątrz. Stawiano je najczęściej w pobliżu rzek i kanałów dnieprowych lub też na wyspach, a więc wszędzie tam, gdzie nie brakowało dobrej paszy dla zwierząt, wody i dobrych warunków do polowania i łowienia ryb. Z czasem jednak bardziej zaradni, a zapewne i lubiący pracę na gospodarstwie, no i przede wszystkim bogatsi (środki finansowe pochodziły najczęściej z łupów) zaczęli rozwijać swe „posiadłości". Obok chaty pojawiały się stajnie, obory i komory. Całość z reguły otaczano żywopłotem i kamiennym murem. Do jego budowy używano okrągłych kamieni, które nie mogły przylegać zbyt ściśle do siebie. Pozostawały więc mniejsze lub większe otwory, przez które właściciel mógł obserwować okolicę i ostrzeliwać się przed nieprzyjacielem. Ziemi wokół było dość i w dodatku była to na ogół ziemia niczyja, „Boża", toteż niektórzy Kozacy posiadali po 15-20, a nawet więcej włók22. Ziemię uprawiano w gruncie rzeczy bardzo prymitywnie, nie stosując żadnych, znanych już wówczas metod agrarnych. Po prostu wysiewano zboże tak długo, aż zupełnie wyjałowiona ziemia przestawała dawać plon. Wówczas najczęściej przenoszono się w inne miejsce. Zebrane ziarno ukrywano w specjalnych jamach, wylepionych gliną i przykrytych deskami, na które sypano ziemię, tak aby w razie napadu nie dostało się w ręce Tatarów. Warzyw uprawiano niewiele, bo też i nie było potrzeby. W stepach bowiem, zdaniem kronikarzy, rosły w stanie dzikim szczaw, gorczyca, marchew, cykoria, cebula, karczochy i wiele innych roślin potrzebnych w gospodarstwie i w kuchni. Znacznie poważniejszą od rolnictwa rolę w gospodarstwach kozackich odgrywała hodowla owiec i bydła. Wprawdzie niewielką wagę przywią- 22 Chodziło zapewne o tzw. włókę lub łan kmiecy mający około 3,96 ha. 33 zywano do mleczności krów (dlatego powiedzenie, że Ukraina była krajem „mlekiem i miodem płynącym" grzeszy pewną przesadą), ale hodowano ich sporo, głównie na mięso. Z tego też powodu krowy zaporoskie były duże, wysokie i bardzo umięśnione. Wielką wagę przywiązywano też do hodowli koni, na które zawsze istniał popyt. Nie wszyscy jednak Zaporożcy chcieli, a przede wszystkim mogli posiadać własne gospodarstwa. Aby je założyć nie wystarczała bowiem wolna ziemia. Trzeba było jeszcze posiadać odpowiednie środki finansowe. Mogli więc pozwolić sobie na to jedynie ci, którym poszczęściło się w czasie wypraw wojennych lub zwyczajnie grabieżczych. Reszta, tzw. gołota (stąd nasza hołota) lub, jak ich często nazywano, siromachy, nie posiadała nic i jeśli nie wracała na zimę do miast, to najczęściej mieszkała w tzw. siczach. Nazwa była zapewne pochodną terminu „zasieki" i oznaczała warowny obóz umocniony ziemnymi i drewnianymi wałami. Sicze zakładano na wyspach dnieprowych, dzięki czemu były trudniejsze do zdobycia. Jak już wspomniałem pierwszą Sicz na wyspie Mała Chortyca założył magnat ukraiński książę Dymitr Wiśniowiecki, o którym nieraz jeszcze będziemy wspominali, gdyż w dziejach Kozaczyzny odegrał niemałą i, powiedzmy to od razu, raczej pozytywną rolę. Informację o istnieniu tej Siczy przekazał nam E. Lassota; płynąc Dunajem w 1594 roku zauważył ruiny zamku, o którym towarzyszący mu Kozacy powiedzieli, że był „przez Wiśniowieckich przed około trzydziestu laty zbudowany, a przez Turków i Tatarów zburzony"23. Fakt ten potwierdziły prace wykopaliskowe, dzięki którym wiemy, że obóz otaczały wały wysokości około 14 m i długości ponad 160 m. Niewykluczone, że mniej więcej w tym samym czasie istniała druga Sicz na wyspie Tomakówka. Została ona zniszczona przez Tatarów w roku 1593, już po upadku powstania Krzysztofa Kosińskiego. W tym samym jeszcze roku Kozacy założyli nową Sicz na wyspie Bazawłuk. To w niej właśnie przyjmowano w 1594 roku posła habsburskiego E. Lassotę. Otoczono ją wałami ziemnymi wysokości 10 m wzmocnionymi palisadą z wieżami strażniczymi oraz fosą. Obwód wałów wynosił 1500 m. Na wałach ustawiano armaty dużego kalibru (wspomina o tym E. Lassota pisząc: „Przybyliśmy do wyspy zwanej Bazawłuk, położonej przy odnodze Dniepru koło Czartomeliku... Tam Kozacy ' Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 80. 34 mieli wtedy swój obóz... a gdy przybyliśmy, oddali wiele salw z ciężkich dział"24). Dostępu do Siczy broniły nie tylko fortyfikacje, lecz również konne patrole i piesze posterunki informujące załogę o zbliżaniu się wroga sygnałami dymnymi. Wewnątrz, na głównym placu wybudowano cerkiew, magazyny, arsenał, kancelarię, warsztaty, prochownię i chaty, w których mieszkali Kozacy stanowiący załogę Siczy. W ten sposób pojawili się Kozacy siczowi. Zdaniem Dymitra Ewarnickiego wszystkich Siczy wybudowanych przez Kozaków było w różnych okresach osiem. Oprócz wspomnianych były to: Mykityńska, Oleszkowska, Kamieńska i Podpyleńska (lub Nowa). Możliwe, że było ich więcej, gdyż ze względów taktycznych przenoszono Sicze co jakiś czas na inną wyspę, aby zdezorientować Tatarów, przez długi czas głównych wrogów kozaczyzny zaporoskiej. Jak pamiętamy jednak, nie wszyscy Kozacy pozostawali w stepach. Spora ich część na zimę powracała na północ Ukrainy, do miast i wsi. W ten sposób wydzieliła się następna grupa Kozaków, zwanych grodowymi. Najwięcej ich osiedlało się podobno w Czerkasach, dlatego w dokumentach z tamtego okresu dość często nazywa się Kozaków - Czerka-sami. Sporo też osiedlało się ich w Kaniowie. Nie brakowało ich również w innych miastach. Czasem powstawały w nich wręcz odrębne dzielnice lub osiedla zamieszkałe przez Kozaków. Stanowili oni element zdecydowanie niepożądany (dla władzy, ale bardzo często również i dla mieszkańców), niepokorny i skłonny do anarchii. No i nader awanturniczy! Przyzwyczajeni do zupełnej swobody nie chcieli słuchać nikogo - ani władz miejskich, ani starostów królewskich, ani tym bardziej szlachty. Nie płacili podatków i, co gorsze, nie dawali się zaszufladkować do żadnej z istniejących warstw społecznych. Po prostu byli ludźmi nie mieszczącymi się w ramach ówczesnego społeczeństwa stanowego. Można zresztą zaryzykować tezę, że nie pasowaliby oni do żadnego modelu społeczeństwa, ani wówczas, ani w żadnym innym okresie. Warto też pamiętać o jeszcze jednej kwestii, z powodu której byli oni uciążliwymi mieszkańcami miast i wsi. Chodzi tu o — mówiąc delikatnie - nazbyt elastyczny stosunek do własności prywatnej. W źródłach wspomina się o tym dość często, również jak o ich skłonnościach do alkoholu i awanturnictwie. Na przykład w 1503 roku namiestnik w Czerkasach, Seń- 24 Tamże, s. 67-68. 35 ko Połozowicz, sporządził notatkę informującą o skonfiskowaniu rzeczy skradzionych przez Kozaków kupcom. Były wśród nich i guzy złote, i perły, i kamienie szlachetne, i wiele innych luksusowych towarów25. Trudno więc się dziwić, że władza ustosunkowywała się do nich raczej negatywnie starając się albo zmusić ich siłą do przyjęcia obowiązujących reguł, albo też usunąć z terenów zamieszkałych. Pierwsze rozwiązanie było raczej trudne do zrealizowania bez otwartego konfliktu (który zresztą przynajmniej od końca XVI wieku wisiał już niejako „w powietrzu")- Próbowano więc drugiego sposobu, a więc rugowania Kozaków z zamieszkałych części Ukrainy i wypierania w stepy. Wysiłki zmierzające do osiągnięcia tego celu ponawiano wielokrotnie. Na przykład w roku 1563 lustratorzy starostwa krzemienieckiego zalecali: „Kozaków, też ludzi nie-osiadłych, prychożych, nigdzie we wsiach dalej trzech dni nie chować..."26. Podobnie do Kozaków, „ludzi wolnych i nieposłusznych" ustosunkowywały się władze niektórych miast ukraińskich, na przykład Kaniowa, gdzie bardzo niechętnie przyjmowano tego rodzaju przybyszów, starając się egzekwować poczynione przez nich szkody. W wyniku tych akcji udało się, choć nie bez trudności, usunąć część „swawolników" w stepy, dzięki czemu zwiększyła się liczba Zaporożców, z których część dorobiła się, jak pamiętamy, wcale niemałych gospodarstw. Dość często wykorzystywano w nich, jako siłę najemną, innych, mniej zasobnych Kozaków. Jest to najjaskrawszy wyraz głębokich nierówności ekonomicznych, a co za tym idzie i społecznych, w ramach naszego bractwa. Z biegiem czasu nierówności te pogłębiały się, a część Kozaków można zaliczyć co najmniej do zamożnej szlachty. Świadczy o tym chociażby przykład Bohdana Chmielnickiego, właściciela wcale niemałego majątku Subotów, w którym, jak to wynika z jego relacji, były i cztery stawy rybne i pola uprawne, i łąki, i gumno, w którym znajdowało się czterysta kop zboża, hodowla koni i bydła i owiec. Majątek wart był podobno tysiąc florenów, suma na owe czasy wcale niemała27. Przyszły hetman kozacki ożeniony z Anną, córką innego bardzo bogatego Kozaka Jakima Somki, przez wiele lat pędził w nim żywot średniozamożnego szlachcica. 25 Archiw Jugo-Zapadnoj Rosii, cz. 3, t. 1, Kijów 1863, s. 2. 26 Tamże, s. 114 i 115. 27 Dokumenty Bohdana Chmielnickiego, wyd. I. Krypjakewycz, I. Butycz, Kijów 1961, nr l,s. 24 i 25. 36 Większość jednak Kozaków była biedna jak przysłowiowa mysz kościelna między innymi dlatego, że do zwyczajów tej społeczności, wręcz do „dobrego tonu" przestrzeganego skrupulatnie przez większość, należało trwonienie na pijaństwa i zabawy wszystkich zdobytych na wyprawach I nb w stepie dóbr. Po prostu po udanej wyprawie na Sicz zjeżdżali handlarze i... muzycy z całej Ukrainy. Pierwsi skupowali, przeważnie za bezcen, zdobyte dobra, a drudzy przygrywali do niekończących się uczt i pijatyk. Zabawy odbywały się zresztą nie tylko na Siczy. W zbiorach legend i pieśni ukraińskich znalazła się również i taka: „Bywało, przyjadą Zapo-rożcy z Siczy do Kijowa, dziesięciu, dwudziestu ludzi i zaczynają hulać. Nakupią beczek z dziegciem i rozleją go po bazarze. Wykupią wszystkie garnki i porozbijają je na kawałki; nakupią ile się tylko znajdzie, wozów z rybami i porozrzucają je po całym mieście: »jedzcie dobrzy ludzie«... Muzykanci grają, oni zaś wziąwszy się pod boki idą koło bursy; tacy hetmani, że hej!" Poza wszystkim byli to jednak doskonali żołnierze, nie brakowało więc chętnych do korzystania z ich usług, zwłaszcza wśród ukrainnych magnatów, którym również doskwierały częste najazdy tatarskie. Werbowali więc chętnie Zaporożców tworząc z nich doborowe oddziały kozackie w prywatnej służbie. W ten sposób powstała więc następna grupa tzw. Kozaków dworskich lub zamkowych. Oddziały te wykorzystywano zresztą nie tylko do walki z Tatarami, lecz również do utrzymywania w ryzach poddanych, a także do toczenia prywatnych wojen. Najsłynniejszym magnatem, który werbował Kozaków pod swe znaki, był niewątpliwie Dymitr Wiśniowiecki, przodek nie mniej słynnego „Jaremy". Dość wcześnie możliwości wykorzystania Kozaków do obrony granic dostrzegły również władze państwowe. Zaczęło się to już na przełomie 1523/24, kiedy to wielki książę litewski (Ukraina należała jeszcze wówczas do Litwy) nakazał Semenowi Połozowiczowi i Krzysztofowi Kmity-czowi przeprowadzenie werbunku Kozaków i dokonanie na ich czele wypadu wzdłuż Dniepru na posiadłości tatarskie. Akcja powiodła się i powstał wówczas projekt, zresztą nie zrealizowany (a szkoda), powołania stałej milicji kozackiej i powierzenia jej zadania pikietowania granicy. Również i w następnych latach liczni starostowie ukrainni - którym powierzono zadanie obrony granic, lecz nie dano odpowiednich środków werbowali Kozaków. Nierzadko zresztą były to oddziały półprywatne. Można tu wymienić tak słynne na pograniczu nazwiska jak Eustachy Dasz- 37 kiewicz (którego nazywano czasem wręcz hetmanem kozackim), Stanisław Lanckoroński, Bernard Pretficz, który na czele swych Kozaków stoczył podobno aż 70 zwycięskich bitew z Tatarami, i wielu innych. E. Dasz-kiewicz opracował nawet i przedstawił w roku 1533 na sejmie piotrkowskim interesujący projekt wykorzystania Kozaków na służbie państwa do obrony Ukrainy: „...abyśmy na Dnieprze - mówił w czasie obrad izby -dwa tysiące człeka chowali, którzy by na czajkach przeprawy Tatarom i nas bronili, a kilkaset jazdy do tego, którzy by im żywność obmyślili. Do tego na Dnieprze, jako wiele jest takich ostrowów, aby na nich zamki zbudowano..."28. Jego projekt z czasem doczekał się częściowej realizacji. W tym mniej więcej bowiem kierunku zmierzał uniwersał króla Zygmunta Augusta z 1568 roku, nakazujący Kozakom pełnienie służby na zamkach królewskich na Ukrainie, za co mieli otrzymywać wynagrodzenie. W ślad za tym król wydał w roku 1572 hetmanowi polnemu koronnemu Jerzemu Jazłowieckiemu polecenie stworzenia „kozackiego pocztu". Starszym tego oddziału liczącego najprawdopodobniej około 300 Kozaków został szlachcic Jan Badowski. W ten sposób powstał pierwszy rejestr kozacki i następna - elitarna -grupa Kozaków, a mianowicie Kozacy rejestrowi. Podlegali oni wyłącznie hetmanowi koronnemu, byli więc - zgodnie z ówczesnym systemem prawnym - wyłączeni spod jurysdykcji władz cywilnych. Za swą służbę Kozacy rejestrowi otrzymywali niewielkie raczej wynagrodzenie, przeciętnie w wysokości 2 i pół złotego rocznie oraz sukno na umundurowanie. Nie wynagrodzenie jednak było tu ważne, lecz wyodrębnienie ich z masy kozackiej i nadanie im statusu żołnierzy regularnej armii. Blask tego uznania, jak słusznie stwierdza Zbigniew Wójcik, spływał na wszystkich Kozaków, również tych pozostających poza rejestrem (a była ich ogromna większość) i spowodował, że zaczęli się uważać za stan rycerski, za „szlachetnie urożonych Kozaków" nie podlegających żadnej miejscowej władzy państwowej, jedynie swym starszym, a przez nich królowi i hetmanom. W gruncie rzeczy więc rejestr kozacki niczego nie załatwił, bo obejmował znikomą część bractwa, a dodatkowo zagmatwał sprawę i miał stać się, w niedalekiej już przyszłości, przyczyną wielkich problemów i wielkich konfliktów. Powrócimy jeszcze nieraz do tej kwestii. 28 F. Rawita-Gawroński, Kozaczyzna ukrainna w Rzeczpospolitej Polskiej do końca XVIII wieku, Warszawa 1922, s. 34. 38 Jak więc widzimy, kozaczyzna nigdy nie była organizmem jednolitym. Wręcz przeciwnie, dzieliła się na szereg grup o różnym statusie społecznym i zawodowym. Niejednokrotnie też powstawały w jej łonie bardzo ostre konflikty. Należy jednak pamiętać, że granice między poszczególnymi grupami były dość płynne, a przynależność do nich nie była rzeczą stałą i niezmienną. Status Kozaków zmieniał się bowiem bardzo często. Kozacy dworscy, na przykład, często porzucali służbę, aby wziąć, wspólnie z Niżowcami, udział w wyprawach po „dobro tureckie lub tatarskie" (czasem, choć rzadziej, czynili to również i rejestrowi). Z kolei Niżowcy w okresach spokoju chętnie zaciągali się do pocztów i prywatnych wojsk magnackich. Podobnie płynną grupę, której skład zmieniał się nieustannie, stanowili Kozacy rejestrowi. Ich liczba ulegała zresztą ciągłym zmianom. Gdy Rzeczpospolitej groziła wojna, wówczas rejestr powiększano werbując nowych Kozaków, zarówno spośród grodowych, j ak i spośród Niżowców. Po jej zakończeniu przeprowadzano z kolei jego redukcję. Wyrzuceni Kozacy powracali wówczas na Niż lub do miast, albo też - dość często -szli na prywatną służbę. Najbardziej chyba stabilną grupę stanowili ci Kozacy, którzy założyli na Niżu własne gospodarstwa, choć i tu nie należały wcale do rzadkości przypadki opuszczania swych włości i podejmowania służby w wojskach prywatnych lub państwowych albo też przenoszenia się do miast w celu, na przykład, zajęcia się handlem. Jednym słowem, społeczność kozacka była bardzo podzielona wewnętrznie, często zantagonizowana, ale też bardzo ruchliwa i płynna. 39 I 3. Życie codzienne Kozaków ukrainnych Treścią życia Kozaków były wyprawy wojenne. Gdy topniał śnieg, a step pokrywała świeża trawa, wówczas Kozacy opuszczali swe dotychczasowe siedziby, wędrowali na Sicz i rozpoczynali przygotowania do wypraw na tatarskie uhisy, mołdawskie lub tureckie miasta, a czasem, w miarę upływu lat i pogarszania się stosunków na Ukrainie coraz częściej, do buntu przeciw szlachcie i magnatom ukrainnym. Wojna żywiła Kozaków, wojna również ich ubierała. Potwierdzają to dumki i pieśni ukraińskie, chociażby ta o Kozaku Hołocie, której bohater, ubrany w łachmany dziurawe i podszyte wiatrem, zdobył dostatnie ubranie dopiero po zabiciu Tatara, kiedy to: Buty tatarskie ściągał, Na swoje nogi kozackie obuwał, Odzienie ściągał, Na swoje plecy kozackie odziewał Czapkę jedwabną zdejmuje, Na swoją głowę kozacką odziewa... Na ogół jednak Kozacy nie przywiązywali zbyt wielkiej wagi do swego stroju. Wręcz przeciwnie. Cytowany już kilkakrotnie Beauplan pisze, że Kozacy: „Nic prostackiego w sobie nie mają prócz odzieży". Zwłaszcza w początkach Kozaczyzny uciekający na Dzikie Poła wynędzniali chłopi pańszczyźniani nosili na sobie łachmany uszyte z płótna i zwierzęcych skór. Przeważnie były one brudne, rzadko lub nawet nigdy nie prane. Był to wynik zarówno warunków, w jakich przebywali Kozacy, ale też i ówczesnych poglądów na kwestię higieny. A także swoisty „szpan", mówiono przecież, że Kozak raz założoną koszulę lub spodnie nosi aż do chwili, gdy same spadną. Zapewne więc jedynie deszcz spłukiwał z nich brud. Taki stosunek do stroju miała oczywiście przede wszystkim czerń zaporoska, siromachy. Starszyzna ubierała się zazwyczaj bardziej wytwornie, w zasadzie podobnie jak polska szlachta. Świadczą o tym między in- nymi zachowane portrety; na przykład na portrecie atamana Hawryły Gołubka widzimy mężczyznę w żupanie i bogatym filtrze. Charakterystyczne dla jego wyglądu są również wąsy, a na wygolonej głowie wielki czub. Większość Kozaków bowiem goliła brody i głowy pozostawiając jedynie na jej czubku kępę włosów, czyli osełedec. Osełedce hodowano z wielką starannością i często namaszczano, aby włosy lepiej rosły, nic więc dziwnego, że osiągały imponującą długość, nierzadko 70 cm lub więcej. Za dnia zakręcano je wokół lewego ucha, dwu lub trzykrotnie, a gdy były szczególnie długie, to prowadzono je następnie z tyłu głowy i zakładano na prawe ucho. Na noc okręcano osełedce wokół głowy i związywano wstążeczką. Równie starannie dbano o wąsy, hodując je do imponujących rozmiarów i często czerniąc. Ubiór czerni kozackiej zmienił się nieco w czasach, gdy kozaczyzna okrzepła i rozpoczęła wyprawy po „dobro" tatarskie, tureckie lub szlacheckie. Pojawiły się wówczas białe koszule, kaftany zdobione haftami, szerokie szarawary i skórzane buty. Czasem noszono również, pochodzące oczywiście z łupów, żupany i kontusze. Jeszcze bardziej widoczne stało się to po pierwszych sukcesach powstania B. Chmielnickiego, kiedy to spore grupy Kozaków wzbogaciły się na zdobytych łupach, co miało również wpływ na ich wygląd zewnętrzny. Wiełu z nich zaczęło wówczas nosić stroje szyte na miarę z drogich materiałów - aksamitu, jedwabiu lub sukna. Ulubionymi kolorami Kozaków była czerwień i różne odcienie niebieskiego. Nadal jednak nie dbano przesadnie o wygląd, często więc te bogate stroje były wybrudzone, poplamione dziegciem i podarte. Białe koszule maczano w łoju dla ochrony przed insektami. Tu i ówdzie pojawiają się też wzmianki o wystrojonych, pijanych Zaporożcach kąpiących siew ubraniu w beczkach z dziegciem. Wojna dla większości Kozaków była jedynym sposobem na zdobycie środków do życia, na stroje, również na hulanki i zabawy, a w latach głodu, których niestety na bujnej i bogatej Ukrainie wówczas nie brakowało, na kupno skromnego przynajmniej jedzenia. Tylko nieliczni, bardziej oszczędni i zapobiegliwi, dorabiali się majątku na wojennych łupach. Ale i oni, gdy wiosną rozpoczynały się przygotowania do wyprawy, bardzo często porzucali swe włości i ruszali z innymi na Krym lub Turcję. Wojna była bowiem również swoistą rozrywką, którą w jednakowym stopniu pasjonowali się wszyscy Kozacy, niezależnie od swego statusu społecz- 40 41 nego czy też majątkowego. Nic więc dziwnego, że w społeczności tej najwcześniej i najwyraźniej wykształciły się zwyczaje i obyczaje związane z życiem obozowym. Koncentrowało się ono w koszach lub na Siczy, która była przede wszystkim ufortyfikowanym obozem wojskowym. Tego typu obozy zakładano wówczas często w obliczu konfrontacji z przeciwnikiem. W trakcie bitwy zabezpieczały tyły walczącej armii, a w przypadku porażki lub gdy wróg dysponował zbyt dużą przewagą liczebną zza ich umocnień można było stawiać opór, często bardzo skuteczny, gdyż ówczesne problemy z aprowizacją nie pozwalały zazwyczaj na długotrwałe oblężenie. Sicz kozacka różniła się jednak zasadniczo od zwykłych obozów wojskowych zakładanych ze względu na doraźne potrzeby, była bowiem obozem stałym, budowanym na lata. Niektóre Sicze przetrwały kilka, a nawet kilkanaście lub więcej lat i stanowiły stałe oparcie dla całej organizacji. Kozacy bowiem znajdowali się nieustannie „na pierwszej linii frontu" i musieli być zawsze gotowi do odparcia ataku nieprzyjaciela, a najlepiej, jak wiemy, bili się zza umocnień obozowych oraz w taborze. Sicz pełniła też rolę stolicy bractwa, w której rezydowały władze i koncentrowało się życie codzienne kozaczyzny. Tu zazwyczaj zbierały się rady, tu dokonywano wyborów, podejmowano najważniejsze decyzje (przynajmniej oficjalnie, bo ich projekty opracowywane były niejednokrotnie na tajnych posiedzeniach starszyzny poza Siczą) i tu też znajdowała się siedziba atamana koszowego. Załogę Siczy stanowili zazwyczaj młodzi, nowo przyjęci do bractwa Kozacy oraz ci wszyscy, którzy nie mieli stałego miejsca zamieszkania i środków na założenie własnych chutorów. Ich liczba nie była stała i wahała się od kilkuset do kilku tysięcy żołnierzy. Mieszkali oni w koszarach noszących nazwę domów kurennych. W każdej Siczy było ich zapewne kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt, musiały przecież pomieścić dość liczną załogę. Wprawdzie na szkicu z 1691 roku ukraińskiego malarza, Iwana Szczyr-skiego, przedstawiającym Sicz Czortomlicką, widzimy jedynie sześć domów kurennych, ale nie sądzę, aby odzwierciedlał on rzeczywistość z fotograficzną dokładnością. Pozwala natomiast, jak sądzę, zorientować się, przynajmniej w ogólnym zarysie, w wyglądzie siczowych budowli. Można więc dojść do wniosku, że nie budowano ich zbyt starannie, mimo że jak twierdzi Beauplan, a potwierdzają również inni autorzy, wśród Ko- 42 żaków było wielu doskonałych cieśli i stolarzy. Nie ma się jednak czemu dziwić. Sicz była - przypominam to jeszcze raz - przede wszystkim obozem wojskowym, w każdej chwili narażonym na atak i zniszczenie, nie było więc sensu wznosić na jej terenie trwałych, ciekawych pod względem architektonicznym budynków. Były to więc po prostu sporej wielkości chaty budowane zazwyczaj z grubych bali i przykryte słomianą strzechą. Również ich wnętrze prezentowało się skromnie, a nawet wręcz prymitywnie. Centralną część chaty stanowiła jadalnia wyposażona w stoły i ławy. Obok niej znajdowała się kuchnia oraz izby sypialniane. Podobno niektóre domy kurenne mogły pomieścić nawet do stu żołnierzy. Musiały to więc być spore chaty podzielone przynajmniej na kilka izb sypialnianych. Załoga rozpoczynała dzień ze wschodem słońca. Kozacy wychodzili z koszar i podobno szli się myć do studni lub rzeki. Czy należy z tego wnosić, że, wbrew ówczesnym zwyczajom, zaliczali się do ludzi czystych, pilnie przestrzegających zasad higieny? Nie sądzę. Wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że większość z nich odbywała poranne ablucje bardzo pobieżnie, jeśli w ogóle odbywała. Czyż zresztą oni jedni? Higiena osobista dopiero powoli i z trudem zdobywała sobie prawo obywatelstwa nawet wśród wyższych sfer społeczeństwa. Z. Wójcik w swej biografii Jana Sobieskiego wspomina, że w instrukcji opracowanej przez Jakuba So-bieskiego dla synów Marka i Jana udających się na nauki do Krakowa znalazło się zdanie zalecające im mycie się w wannie dwa razy w miesiącu i korzystanie z publicznej łaźni raz na 6-8 tygodni. Po myciu załoga Siczy udawała się do jadalni w domach kurennych na śniadanie przygotowane przez kucharzy kurennych. O tej rannej godzinie powracali również do obozu wartownicy pełniący służbę w nocy na wałach Siczy lub poza ich obrębem. Po wspólnym posiłku udawano się do różnych zadań. Załoga Siczy prowadziła dość jednostajny tryb życia określony pewnymi, ustalonymi zwyczajowo regułami spełniającymi rolę regulaminów obozowych obowiązujących w armiach regularnych. Należało do nich pełnienie wart, naprawa i rozbudowa wałów, naprawa i konserwacja broni, dostarczanie żywności, zwłaszcza łowienie ryb i polowanie, karmienie koni, owiec i bydła oraz praca w licznych warsztatach siczowych, o których szerzej za chwilę - i tak dzień po dniu. Pracy było dość i przez cały dzień na Siczy i w jej okolicy wrzało życie. 43 f Oczywiście jedne prace wykonywano chętniej, inne mniej. Zwłaszcza rybołówstwo było ulubioną rozrywką (Kozacy mówili, że idą zdobywać ryby), mniej natomiast cenione było myślistwo, choć zwierzyny, jak pamiętamy, nie brakowało w stepach i w szuwarach rzek. Jest to trochę dziwne, bo wiemy skądinąd, że polowanie było wówczas (i pozostało do dziś) ulubioną rozrywką „prawdziwych mężczyzn" i to zaliczających się do elit społecznych. Wystarczy przypomnieć jak bardzo lubili polować królowie, arystokracja i szlachta. Dla Kozaków w dodatku był to sposób na zdobycie nie tylko mięsa na bieżące potrzeby stołu, ale również cennych futer, zwłaszcza lisów, choć oczywiście nie tylko, sprzedawanych następnie przez czumaków (tak nazywano Kozaków parających się dalekosiężnym handlem) na Ukrainie, Krymie, Wielkim Księstwie Rosyjskim i w Turcji. Ryby i mięso przed złożeniem do magazynów suszono lub wędzono, skóry wyprawiano w garbarniach na Siczy lub w jej okolicy. Na Siczy nie brakowało również innych warsztatów rzemieślniczych -kowalskich, ślusarskich, szewskich, rusznikarskich, rymarskich, bednarskich, krawieckich czy też ciesielsko-stolarskich produkujących zarówno na potrzeby załogi i obozu, jak i na handel. Beauplan pisze, że Kozacy byli biegłymi rzemieślnikami, popyt na produkowane przez nich towary był więc duży, sprzedawano je najczęściej w okolicznych wsiach i osadach ukraińskich, rzadziej w dalszych stronach - na Krymie lub w bardziej odległych miastach Ukrainy. Do szczególnie ulubionych i zaszczytnych, a równocześnie intratnych zajęć należało pszczelarstwo. Była to zresztą swoista synekura dla starszych wiekiem i steranych życiem Kozaków, niezbyt już przydatnych w wyprawach wojennych. Dożywali oni w pasiekach sędziwych niejednokrotnie lat. Miododajnych kwiatów na stepach ukraińskich nie brakowało, zakładano więc spore nieraz pasieki produkujące wysokiej jakości aromatyczny miód. Nie zawsze znajdowały się one w pobliżu Siczy, część pszczelarzy przez większą część roku przebywała więc z dala od obozu. Podobnie działo się również z komuchami i pasterzami krów. Część koni znajdowała się cały czas w pobliżu Siczy i opiekowali się nimi wyznaczani doraźnie przez oboźnego Zaporożcy. Resztę jednakże wypędzano na pastwiska w stepie, a opiekowali się nimi tabuńczykowie. Podobnie działo się również ze stadami krów i owiec, nad którymi czuwali Kozacy zwani czabanami. Nie były to funkcje łatwe, lekkie i przyjemne. Pasterze większą część roku przebywali na stepowych pastwiskach, w pobliżu rzek i innych rozlewisk wodnych, cały czas narażeni na napady Tatarów, dla których stada koni czy też bydła stanowiły niezwykle cenny łup. W obronie stad staczano więc nieraz prawdziwe, krwawe bitwy, nie zawsze kończące się sukcesem Zaporożców, którzy zresztą dość często odpłacali się swym wrogom pięknym za nadobne. „Mała wojna" w Dzikich Polach nie wygasała więc tak naprawdę nigdy, a stosowanych przez obie strony podstępów i zasadzek nie powstydziliby się zapewne Indianie z Dzikiego Zachodu. Do groźnych wrogów tabuńczyków i czabanów zaliczały się też wilki podkradające się nocą w pobliżu obozów i atakujące całymi stadami konie i bydło. Walka z nimi była również bardzo trudna i niebezpieczna i niejeden pasterz stracił w niej życie, a wielu nosiło przez całe życie ślady wilczych kłów na ciele. Bardzo dokuczliwe, choć oczywiście nie tak niebezpieczne dla życia, były też komary i inne insekty, których w pobliżu akwenów wodnych nigdy nie brakowało. Dla ochrony przed nimi pasterze nosili koszule nasączone tłuszczem lub dziegciem, a nocami kryli się w połohach budowanych na dwukołowych wózkach; przytwierdzano do nich rozwidlone pręty, na których rozpinano skóry lub wojłok. Połohy dawały też schronienie przed deszczem lub chłodem. Wstawiano wówczas do środka piecyk, tak że można było się ogrzać, osuszyć i przygotować sobie ciepły posiłek. Za dnia dwukółki przestawały pełnić rolę domu na kółkach i służyły do transportu żywności i broni. Były to więc bardzo uniwersalne pojazdy, spełniające w pewnym sensie funkcje dzisiejszych przyczep kempingowych. Resztę ekwipunku, do którego zaliczał się tytoń, krzesiwo, krzemień i hubka (przedmioty służące wówczas do krzesania i rozpalania ognia) nosili pasterze w kapciuchach, często bogato ozdobionych miedzią, srebrem lub złotem. Natomiast przybory do szycia niezbędne w obozowym życiu były przytroczone do rzemiennego pasa, zdobionego również metalowymi blaszkami1. Powróćmy jednak do zasadniczego wątku naszych rozważań, czyli do życia codziennego Kozaków na Siczy. 0 godzinie 12 kucharze kurenni biciem w kotły dawali sygnał, że czas na obiad i wówczas zamierał wszelki ruch w obozie i jego okolicy. Był to 1 Ustnojepowiestwowanije bywszego zaporożca... Nikity Korża, Odessa 1842, s. 32. 44 45 w zasadzie główny posiłek dnia i spożywano go wspólnie w jadalniach domów kurennych. Pierwsze miejsce za stołem zajmował oczywiście ata-man kurenny, dalej siadała starszyzna i starsi wiekiem Kozacy, a na końcu najmłodsi i zwykła czerń. Menu na stołach kozackich nie było na ogół zbyt wykwintne. Jadano najczęściej kasze jaglane lub gryczane z mlekiem, mamałygę z solonym serem, czasem tatarski pilaw, starte na proch suchary zmieszane z kwasem i przyprawione olejem i solą, pieczoną baraninę, suszone lub gotowane ryby i wieprzowinę. Podawano również inne, egzotyczne dla nas potrawy, jak np. teterę, czyli mąkę gotowaną na kwasie lub też mąkę gotowaną (a raczej chyba smażoną?) na tłuszczu. Serwowano również sporo warzyw, najczęściej czosnek, cebulę, kapustę, dynię i ogórki. Dzięki temu Kozacy nie cierpieli na szkorbut i cieszyli się na ogół dobrym zdrowiem i długowiecznością (o ile oczywiście ich życia nie skróciła wojna lub częste bójki). Okazuje się więc, że „kozakowanie" było nader zdrowym sposobem życia, mimo że na ogół menu siczowe nie do końca odpowiadało naszym dzisiejszym wyobrażeniom o zdrowej diecie. W czasie świąt i przy innych uroczystych okazjach na stołach kurennych pojawiały się pyzy, pieczone prosięta, hałuszki (tłuste pierożki z czosnkiem), świńskie głowy z chrzanem lub kozacka ucha, czyli zupa rybna. Była ona bardzo tłusta i zawiesista, gdyż do wywaru z ryb wkładano następną ich porcję i ponownie zagotowywano. Ryb, jak pamiętamy, nie brakowało w rzekach Ukrainy, zwłaszcza w Dnieprze, nic więc dziwnego, że jedzono je bardzo często, w różnej postaci - smażone, pieczone, suszone i wędzone. Nie wiemy natomiast, czy na stołach pojawiał się tak wówczas popularny w Polsce bigos i czy gotowano równie słynny barszcz ukraiński. Wiadomo natomiast, że jedzeniem szafowano dość oszczędnie i zdarzało się ponoć często, że ostatnim przy stołach, a więc najuboższym, zostawały jedynie skromne resztki. Nic więc dziwnego, że czasem kilku bardziej majętnych Zaporożców składało się i dawało kucharzowi pieniądze na zakup dodatkowego jedzenia - ryb lub mięsa. Również i zastawa stołowa w kurennych jadalniach nie należała do najbardziej wykwintnych. Na co dzień jadano na drewnianych lub glinianych miskach pomagając sobie łyżkami, również głównie drewnianymi. Mięso i ryby rozrywano najczęściej palcami, rzadko, przy bardziej twardych i łykowatych kawałkach, pomagając sobie nożem. Jedynie w trakcie 46 większych uroczystości pojawiały się droższe naczynia i sztućce, cynowe lub nawet srebrne, pochodzące oczywiście z grabieży. Ten stan rzeczy /mienił się nieco w dobie powstań przeciw Rzeczpospolitej, a zwłaszcza po pierwszych sukcesach powstania Chmielnickiego, kiedy to w obozach wojsk koronnych, a także w dworach szlacheckich i pałacach magnackich /dobyto wspaniałe, miedziane, srebrne, a nawet złote zastawy stołowe2. W trakcie obiadu na stołach stały dzbany z wodą, piwem i wódką, z których czerpano do woli, popijając nimi jedzenie. Informacja ta jedynie pozornie jest sprzeczna z często powtarzanym w źródłach zapewnieniem, że w obozach kozackich obowiązywała ścisła abstynencja. Reguła ta dotyczyła bowiem jedynie obozów, w których dokonywano bezpośrednich przygotowań do wypraw wojennych, Sicz natomiast była obozem stałym, stolicą Kozaczyzny i miejscem zamieszkania wielu Zaporożców, dlatego leż nie obowiązywał w niej zakaz picia alkoholu. Zresztą, pozostając jeszcze chwilę przy tym temacie pragnę zauważyć, że z biegiem czasu nawet zakaz picia alkoholu w czasie wypraw traktowany był coraz bardziej liberalnie. Świadczą o tym chociażby przykłady - wcale nierzadkie - pijaństwa w kozackich obozach w trakcie powstań przeciw Rzeczpospolitej, zwłaszcza w czasie powstania Bohdana Chmielnickiego. Jeszcze skromniejsze było menu kozackie w czasie wypraw wojennych. 1 Icauplan pisze, że głównym pożywieniem były wówczas suchary przechowywane w dużej beczce, wydobywane przez otwór szpuntowy. Dokładnie też opisuje przysmak kozacki zwany sałamachą (według niego nazwa ta oznaczała „jeść wyśmienicie"). Była to kasza jaglana zmieszana z ciastem rozcieńczonym w wodzie i zapewne nieco sfermentowanym, i',dyż sałamachą miała kwaskowaty smak. Stanowiła ona podobno przysmak kozacki, ale widocznie niezbyt odpowiadała podniebieniu francuskiego podróżnika przyzwyczajonemu do innych, bardziej wykwintnych potraw, gdyż stwierdza on z pełną szczerością, że kosztował jej w czasie swych podróży „jedynie dlatego, że nie było nic lepszego". Miała ona nader uniwersalny charakter, bo służyła zarówno jako jedzenie, jak i napój. Składniki tej potrawy, czyli kaszę i ciasto rozcieńczone w wodzie, przechowywano w specjalnych antałkach. Nie wiemy jednak, czy delektowano się tym przysmakiem tylko w trakcie wypraw, był bowiem najprostszy do przyrządzenia, czy też jedzono go również na Siczy. 1 Litopys Samowydcia, Kijów 1971, s. 51. 47 Po zjedzeniu obiadu ataman, a w ślad za nim pozostali Kozacy, dziękowali kucharzowi za nakarmienie towarzystwa i wychodzili z jadalni (nie wiemy, czy wyznaczano porządkowych do sprzątnięcia stołów, być może zajmowali się tym młodzi chłopcy, niejako kandydaci na Zaporożców, których na Siczy nie brakowało). Zjedzony posiłek obficie podlany alkoholem wymagał odpoczynku, następował więc czas sjesty. Część Kozaków kładła się w izbach kurennych, reszta na sianie lub po prostu na majdanie (plac obozowy) na gołej ziemi. Odpoczywano zresztą nie tylko w czasie sjesty poobiedniej. Zaporoż-cy nie zaliczali się bowiem do przesadnie pracowitych ludzi, nie popadajmy więc w przesadę i nie wyobrażajmy sobie Siczy na wzór pracowitego, pszczelego ula. Owszem, pracowano w warsztatach i wykonywano wszelkie inne niezbędne prace, ale bardzo chętnie oddawano się również słodkiemu lenistwu, paleniu fajek i rozmowom. Czasem również rozrywkom, na przykład grze w karty, kości lub też zwykłemu pijaństwu. Jeśli więc pozostać przy porównaniu z ulem, to zapewne mieszkańcy Siczy na co dzień bardziej przypominali trutnie niż pracowite i bezosobowe pszczoły. Lenistwo wypomina im nawet, na ogół życzliwie ustosunkowany do Kozaków, Beauplan pisząc: „...nie chce im się pracować, chyba że zmusza ich do tego konieczność i że nie mają na kupno tego, co im jest potrzebne. Wolą pożyczać wszystko, co niezbędne dla ich wygody, u swych dobrych sąsiadów Turków, niźli zadawać sobie trud pracy. Wystarczy im, jeśli mają co jeść i pić"3. W zdaniu tym pobrzmiewa lekka ironia, bo przecież doskonale domyślamy się, jaki rodzaj „pożyczek" miał na myśli jego autor. Ale nie w tym rzecz. Ważniejsze jest to, że Beauplan zdaje się zapominać, że Zaporożcy czuli się żołnierzami, lycarami i nimi, prawdę mówiąc, w rzeczywistości byli, choć — z formalnego punktu widzenia status ten przysługiwał jedynie niewielkiej garstce rejestrowych, reszta zaś bractwa tworzyła nieformalną formację militarną lub -jak byśmy dziś powiedzieli - paramilitarną. Nie zapominajmy jednak, że w XVII-wiecznej Rzeczpospolitej istniały również inne organizacje o podobnym charakterze, ot chociażby lisow-czycy hulający w czasie wojny trzydziestoletniej po Węgrzech i Wielkim Księstwie Moskiewskim. Oni również nie należeli do wojsk Rzeczpospolitej, im też nie płacono żołdu i oni także utrzymywali się wyłącznie z łupów, a mimo to nikt im tytułu żołnierzy nie odmawiał. 3 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 109. 48 Cokolwiek jednak myślimy na ten temat, nie ulega wątpliwości, że wojna była dla Zaporożców sposobem na życie, z wojny i dla wojny żyli i w swej masie poważnie traktowali tylko zajęcia z nią związane. Dlatego tenże sam Beauplan stwierdza, że w trakcie przygotowań do kolejnych wypraw stawali się ludźmi pracowitymi i trzeźwymi. Po odpoczynku, którego czas nie był zapewne zbyt ściśle określony, udawano się do swych zajęć trwających aż do kolacji, na którą kucharze zwoływali swych podopiecznych o zachodzie słońca. Kolacja kończyła w zasadzie „regulaminowy" dzień załogi Siczy, wieczorem bowiem i w nocy każdy mógł robić to, na co miał ochotę - oczywiście z wyjątkiem tych siczowców, którzy pełnili warty. Zapewne część Kozaków, zmęczona pracą lub alkoholem szła spać, niekoniecznie zresztą do domów kurennych, w których, zwłaszcza w upalne noce letnie, powietrze było zapewne niezbyt czyste, rześkie i pachnące (nie starajmy się zresztą sobie nawet wyobrażać tego odoru niedomytych, spoconych ciał i rzadko pranych ubrań). Spano więc, jeśli pogoda i pora roku pozwalała, chętnie poza izbami sypialnianymi, na sianie lub po prostu na gołej ziemi. Można sądzić, że zwolenników udawania się na spoczynek „z kurami" nie było jednak zbyt wielu. Pozostali bawili się chętnie do późnej nieraz nocy. Gdy pozwalała na to pogoda, rozpalano na majdanie ogniska, wokół których rozsiadali się Siczowcy. Czerwony blask ognia oświetlał ich twarze, a dymy snuły się po majdanie jak pasma mgły, odganiając dokuczliwe muszki i żarłoczne komary. Słychać było plusk wody w Dnieprze i głosy zwierząt w szuwarach. Była to wymarzona sceneria do opowieści o czarach, wiedźmach i czarownicach, o boginkach pląsających wśród moczarów i wciągających lekkomyślnych rycerzy w topiel. O dawnych rycerzach wstających z grobów o północy i staczających bitwy w Dzikich Polach. O spotkaniach mądrych i sprytnych Zaporożców z wędrownymi diabłami i o strzygach, przybierających postać pięknych dziewcząt i mamiących swymi wdziękami młodych pastuchów. A także o bardziej realnych i rzeczywistych wyprawach na Krym, o kozackich przewagach wojennych lub, jak to bywa w męskim gronie, po prostu o przygodach miłosnych. Prym w tych gawędach wiedli starzy, doświadczeni Zaporożcy, wśród których nie brakowało urodzonych i utalentowanych gawędziarzy. Reszta biesiadników słuchała w milczeniu, podsuwając co chwila opowiadającym pełne kubki dla odświeżenia zaschniętego gardła. 49 Gdy wyczerpały się tematy, a wódka dodała animuszu, młodsi wiekiem biesiadnicy wyciągali instrumenty, kobzy, liry lub gęśle i rozpoczynały się śpiewy. Podobnie jak gawędziarzy, również i poetów, i muzyków nie brakowało wśród zaporoskiego towarzystwa, nic więc dziwnego, że powstające wówczas kozackie dumki i ballady przetrwały bohaterski czas kozaczyzny i bawią lub wzruszają do dziś. Jeśli więc posłyszymy kiedyś „biesiadną" pieśń o piwnych oczach dziewczyny, za które można oddać duszę, to może warto pamiętać, że śpiewali ją już w XVI wieku mołojcy przy ogniskach siczowych. Nie tylko zresztą o dziewczynach śpiewano (choć to zawsze wdzięczny temat), ale również o sławnych atamanach i bohaterach kozackich, np. 0 Kozaku Bajdzie lub też o ciężkiej doli Kozaków, którzy: szablami step kopali, Czapkami, polami ziemię wybierali... Nie samym jednak smętkiem, melancholią i wspominkami żyła zaporoska dusza, więc w miarę upływu czasu (i alkoholu, o czym uparcie przypominam, bo to był nieodłączny towarzysz zaporoskiej doli i zaporoskich zabaw) melodie stawały się weselsze, bardziej żwawe i skoczne, a po chwili mołojcy ruszali w tany popisując się zręcznością, skocznością i sprężystością mięśni. Szczególnie udanym występom towarzyszyły okrzyki, pohukiwania oraz strzały „na wiwat" z pistoletów i samopałów. Pewne wyobrażenie o tym, jak wyglądały tańce przy siczowych ogniskach, mogą nam dać obecne występy zespołów rosyjskich i ukraińskich tańczących brawurowo kozaka. Z jedną wszakże, za to dość istotną różnicą - XVI-wiecznym tancerzom nie towarzyszyły tancerki, na Siczy nie było bowiem kobiet! Była to jedna z niewielu reguł ściśle i bezwzględnie przestrzeganych, od której nie było żadnych wyjątków. Trzeba niewątpliwie oddać hołd rozsądkowi kozackich „prawodawców", gdyż w tak ściśle męskim gronie życie kobiet byłoby trudne i niebezpieczne, a zabiegi o ich względy stałyby się zapewne jeszcze jedną przyczyną kłótni i walk, a tych 1 tak w tym gronie nigdy nie dostawało. Brak kobiet nie ułatwiał zapewne życia „skoszarowanym" na wiele miesięcy Zaporożcom, którzy ze względu na „siczowy celibat" pokpiwali sami z siebie twierdząc, że nie są w stanie odróżnić „czapli w błocie" od panny. Tak źle oczywiście nie było, bo Kozacy nie spędzali przecież całego życia na Siczy, a na „bujnej Ukrainie" nie brakowało równie bujnych i pięknych „czarnobrewych mołodyć", chętnym okiem spoglądających na 50 „sławnych chłopców-Zaporożców"4. Będziemy zresztą mieli jeszcze okazję do tego tematu powrócić, snując nasze dalsze rozważania o kozackim życiu codziennym. Nie zawsze oczywiście spędzano czas wolny na „występach artystycznych", do wyboru były bowiem również i inne rozrywki. Należały do nich zwłaszcza, jak już wspomniałem, gry w karty i kości. Szczególnie namiętni gracze potrafili spędzać przy nich wiele godzin, również w nocy. Grano wówczas najczęściej w kurennych świetlicach przy świetle smolnych szczap, których używano zamiast drogich świec. Nie wiemy niestety, jakie rodzaje gier karcianych pasjonowały Kozaków, wiemy natomiast, że, przynajmniej początkowo, stawką w grze nie były pieniądze, lecz różnego rodzaju dolegliwe „kary", które wygrywający mógł zastosować w stosunku do przegranych, na przykład kuksańce lub targanie za osełedec. Bardzo uroczyście obchodzono na Siczy wszystkie święta, stanowiły bowiem przyjemny przerywnik w monotonni życia obozowego. Wówczas, jak pamiętamy, na stołach pojawiało się bardziej wykwintne menu, w przerwach zaś między posiłkami organizowano czasem grupowe zawody, na przykład walki na pięści. Stawały wówczas naprzeciw siebie dwie drużyny, najczęściej z różnych kureni, i na dany sygnał rozpoczynały walkę. Nie obowiązywały żadne reguły lub zakazy, toteż nierzadko po zakończonej walce na placu boju pozostawali ciężko ranni, a nawet zabici. Walkom przyglądały się spore grupy kibiców zachęcające zawodników pohukiwaniami i gęstą palbą z broni palnej. Między nimi zresztą również dość często dochodziło do bójek, nieraz bardzo krwawych, zachowywali się więc w sumie bardzo podobnie do dzisiejszych „szalikowców" Legii czy też innych klubów sportowych. Ze wszystkich świąt kościelnych najbardziej uroczyście Kozacy obchodzili Święta Wielkanocne. Nie tylko zresztą Kozacy. Beauplan informuje nas obszernie o obrzędach ukraińskich związanych z tym świętem. W Wielką Sobotę wszyscy mieszkańcy udawali się do cerkwi, aby wziąć udział w „złożeniu figury Pana Naszego do grobu, skąd ją [potem] dobywają bardzo uroczyście. Gdy się ten obrządek kończy, rusza każdy, tak mężczyźni, jak i kobiety, chłopcy i dziewczęta, klękają wszyscy przed biskupem (którego zwą tu władyką) i wręczają mu malowane na czerwono ' D. I. E w a r n i c k i, Istorija zaporożskich kozaków, t. 1. Petersburg 1892, s. 287. 51 lub żółto jajko odzywając się tymi słowy: Christos woskres (Chrystus zmartwychwstał - R. R.) a biskup biorąc jajo odpowiada Wo istinu woskres (Zaprawdę zmartwychwstał - R. R.) i równocześnie całuje kobiety i panny"5. Oczywiście nie w każdej cerkwi ukraińskiej rezydowali biskupi, korzyść z tego zwyczaju odnosili więc również duchowni prawosławni niższej rangi. Korzyść zresztąpodwójną... Oczywiście jeśli parafianki były młode i ładne! Pisankami obdarowywano zresztą nie tylko duchownych, bo tenże Beau-plan pisze, że: „W ciągu ośmiu dni nie wolno wtedy wychodzić na ulicę, nie mając przy sobie dostatecznej ilości malowanych jajek, po to by rozdawać wszystkim znajomym, wypowiadając te same słowa, które się mówi władyce lub hospodinowi"6. Naprawdę piękny zwyczaj i szkoda, że obecnie już nie istnieje, choć, warto może wspomnieć, że jeszcze w latach pięćdziesiątych naszego wieku na Śląsku Opolskim (a więc tym razem na zachodniej rubieży Polski) w okresie wielkanocnym panny na wydaniu obdarowywały pisankami chłopców, którzy im się podobali. A trzeba przyznać, że były to czasem prawdziwe dzieła sztuki. Niestety, tradycja w narodzie ginie! Na Siczy zapewne nie obdarowywano się malowanymi jajami, niewykluczone jednak, że w ramach rozrywek wielkanocnych uprawiano śmigus, o którym również wspomina Beauplan. Od naszego śmigusa dyngusa różnił się on jedynie tym, że w poniedziałek wielkanocny chłopcy oblewali dziewczęta, a we wtorek na odwrót. Nieoceniony Beauplan tak to opisał; „...dziewczyny biorą odwet, lecz czynią to z większą przebiegłością. Kilka dziewcząt chowa się w jednym z domów, każda z przygotowanym dzbankiem wody, podczas gdy jakaś mała dziewczynka, czuwająca na straży, ostrzega je specjalnym okrzykiem, gdy dojrzy przechodzącego chłopca. W tym samym momencie wszystkie dziewczęta wybiegają na ulicę i z głośnymi okrzykami łapią chłopca, co gdy usłyszą w sąsiedztwie wszystkie dziewczyny, lecą na pomoc i w czasie gdy dwie lub trzy najsilniejsze trzymają go, reszta wylewa nań wodę z wszystkich dzbanów za kołnierz..."7. No cóż, płeć piękna była i jest bardziej przebiegła i konsekwentna w swych działaniach niż mężczyźni, ale znając urodę dziewcząt 5 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 149. 6 Tamże. 7 Tamże, s. 149-150. 52 ukraińskich podejrzewam, że delikwenci nie mieli o to zbytniej pretensji i niezbyt energicznie wyrywali się z tej opresji... Niestety, tej atrakcji Si-czowcy z przyczyn oczywistych byli zupełnie pozbawieni. Kończąc wątek „atrakcji" wielkanocnych warto może również wspomnieć o innym zwyczaju ukraińskim (tym razem niezbyt pięknym i godnym naśladowania), o którego istnieniu wspomina Beauplan. Otóż w tenże sam „śmigusowy" poniedziałek wielkanocny dorośli mężczyźni, poważni gospodarze, udawali się z „wizytą" do swego pana, niosąc mu w darze kury lub inne ptactwo domowe. „Pan w dowód wdzięczności za te dary, częstuje swych poddanych wódką. W tym celu każe otworzyć jedną beczkę, którą stawiają pośrodku dziedzińca. Wówczas wszyscy chłopi otaczają ją stając wokół niej. Następnie pan przychodzi z wielką warzą-chwią i napełniając ją wódką pije zdrowie najstarszego z gości, po czym rzeczoną warząchew podaje temu, do którego przepijał. W ten sposób piją jeden po drugim, potem zaczynają od nowa i tak dopóki w beczce nic nie zostanie. Jeżeli opróżnią przed wieczorem (co się nader często zdarza), trzeba, żeby pan na miejsce owej pustej kazał przynieść następną, gdyż zobowiązany jest podejmować gości, dopóki słońce nie zajdzie, jeśli się chłopi jeszcze dobrze trzymają. Albowiem z chwilą zachodu słońca dzwoni się na odejście i ci, którzy trzymają się jeszcze w miarę dobrze, wracają do swoich domów. A jeśli nie, to kładą się na ulicy i śpią do przebudzenia, chyba że zaopiekują się nimi ich żony, czy dzieci złożą na nosze i przeniosą do domów. Ci zaś, którzy zbytnio w siebie wlewali, pozostają na zamkowym podwórcu odsypiając pijaństwo. Widok tych nieszczęsnych pijaków, którzy nie zjadłszy nawet kawałka chleba tarzają się w swych nieczystościach jak wieprzaki, jest odrażający"8. Pozwoliłem sobie na ten długi cytat, gdyż świadczy on dowodnie, że pijaństwo na ówczesnej Ukrainie było powszechnym zwyczajem i że w rozpijaniu ludu niemały udział miała szlachta. Na Siczy wprawdzie nie było dziedziców i panowała kozacka demokracja, nikt więc wiernopoddańczych hołdów wzmacnianych drobiem nikomu nie składał, ale beczek z wódką nie brakowało, podobnie jak i chętnych do ich opróżniania. W ten to sposób, raczej świecki niż religijny, dzieci, młodzież i dorośli zabawiali się w poniedziałek wielkanocny. * Tamże. 53 K Jk Nie samą zabawą jednak człowiek żyje, przejdźmy więc do spraw tak istotnych i poważnych jak zaloty i śluby. Wprawdzie powiedzieliśmy sobie poprzednio, że na Siczy nie było kobiet nawet na lekarstwo, nie oznacza to jednak, że Kozacy stronili od płci pięknej. Wręcz przeciwnie, możemy mieć pewność, że wielu z nich, mieszkających poza Siczą, a więc na wsiach i miastach ukraińskich, zalecało się do pięknych Ukrainek i zakochiwało się w nich - najczęściej z wzajemnością, bo byli to przecież „sławni chłopcy-Zaporożcy". Mniejsze możliwości w tym względzie, ze wspomnianego już powodu, mieli mieszkańcy Siczy, ale i oni, gdy tylko nadarzyła się okazja, wymykali się do swych wybranek mieszkających w nieodległych wsiach i osadach. Niestety, rzadko która miłość kończyła się ślubem. Zapewne Kozacy nie znali powiedzenia, że: „Miłość to światło życia, a małżeństwo to rachunek za to światło", niemniej jednak dość często „wyłączali licznik", aby nie płacić rachunku. Trudno im się zresztą specjalnie dziwić, byli przecież „lądowymi piratami" toczącymi bardzo pośpieszny i bardzo nieuregulowany tryb życia. Kochali więc łatwo i szybko, ale były to związki nietrwałe, od jednej wyprawy do drugiej. Niestety na ślub i ustabilizowane życie rodzinne chcieli i mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni, przeważnie bogatsi, a więc z natury rzeczy już raczej starsi wiekiem Kozacy, posiadacze futorów lub zasobnych kramów handlowych, lub też ich synowie. Niejedne więc zapewne czarne oczy roniły łzy za pięknym wybran-kiem serca, który zniknął nagle, zazwyczaj bez pożegnania. Niejedna też „czarnobrewa" z rozpaczą liczyła dni i czekała na konsekwencje gorących uścisków, tym bardziej że mimo sporej swobody obyczajów, los panny, która utraciła dziewictwo, był nie do pozazdroszczenia. Mimo to nie potrafiły się oprzeć „krasnym" i pełnym fantazji mołojcom i nie szczędziły im na ogół swych względów, mimo matczynych przestróg i ojcowskich zakazów. Ale też z drugiej strony, dziewczęta ukraińskie nie były bynajmniej przysłowiowymi „niuńkami" biernie czekającymi aż wybranek zechce poprosić o ich rękę. Beauplan odnotował w swych wspomnieniach bardzo ciekawy zwyczaj, zgodnie z którym: „Zakochana dziewczyna udaje się do domu ojca kawalera, którego kocha, w czasie gdy spodziewa się zastać ojca, matkę i swego wybranego... Po czym panna siada i komplementuje tego, co jej serce zranił. Mówi zaś do niego tymi słowy: »Iwan, Fedur, Dmitri, Wojtek, Mikita itd. (słowem nazywa go jednym z tych imion, 54 które są tu najczęstsze), spostrzegam w Twojej twarzy pewną dobrodusz-ność, widzę, że będziesz umiał dobrze rządzić i że będziesz kochał swą żonę, a cnota Twoja pozwala mieć nadzieję, że będziesz dobrym gospodarzem. Te Twoje zalety skłaniająmnie do pokornej prośby o to, byś wziął mnie za żonę«. To powiedziawszy, zwraca się z tym samym do ojca i matki, prosząc ich uniżenie o wyrażenie zgody na małżeństwo. A jeśli usłyszy odmowę lub jakieś wykręty, że syn zbyt jest młody i jeszcze niegotów do żeniaczki, ona im na to odpowiada, że nie odejdzie stąd, póki go nie poślubi, aż razem nie będą ze sobą żyli. To powiedziawszy dziewczyna wytrwale i uparcie nie opuszcza izby, dopóki nie uzyska tego, o co prosi. Po kilku tygodniach ojciec i matka zmuszeni są nie tylko do wyrażenia zgody, lecz również do nakłonienia syna, by spojrzał na pannę życzliwie, czyli tak jak na dziewczynę, która ma być jego żoną... Oto jak zakochanym dziewczynom nie może się w kraju tym nie udać rychłe zamążpój-ście, gdyż uporem swym zmuszają ojca, matkę i swego oblubieńca do tego, czego chcą"9. No cóż, agresywności i zdecydowania ukraińskiej płci nadobnej nie brakowało, czemu i dziwić się nie ma co, bo w tym kraju i w takim otoczeniu ten, kto nie umiał walczyć o swe prawa, ginął. A poza tym zapewne rację ma Z. Wójcik twierdząc, że zwyczaj ten odnosił się wyłącznie do sytuacji, gdy mężczyzna wcześniej zaciągnął wobec kobiety pewne zobowiązania, z których potem nie chciał się wywiązać. Niemniej była to doskonała broń na niestałych w swych uczuciach Kozaków, oczywiście tych osiadłych, mających po wsiach i miastach swe rodziny. A swoją drogą, wyobraźcie sobie drodzy czytelnicy należący do płci brzydkiej, co by było, gdyby zwyczaj ten upowszechnił się i przetrwał do naszych czasów! Brrr... Czasem więc, ugodzony strzałą Amora lub zagrożony okupacją swego domu Kozak ulegał presji i wówczas dochodziło do ślubu. Miał on zawsze charakter bardzo uroczysty. Przyjaciele i przyjaciółki panny młodej i pana młodego ustrojeni wieńcami z kwiatów przewieszonymi przez ramię obchodzili domy wszystkich krewnych i znajomych młodej pary i zapraszali na uroczystość zaślubin i wesele. W dniu ślubu panna młoda ubierała się w długą, wełnianą suknię brązowego (tak, tak, bynajmniej nie białego, jak to ma miejsce obecnie) koloru, usztywnioną wokół fiszbinami dla podkreślenia ponętnych kształtów i ozdobioną jedwabnymi i wełnia- ' Tamże, s. 144. 55 nymi wstążkami. Na rozpuszczone włosy wkładała wieniec z kwiatów i tak wystrojona szła do cerkwi, prowadzona przez ojca, brata lub innego bliskiego krewnego. Poprzedzała ich orkiestra złożona zazwyczaj ze skrzypków, cymbalistów i dudziarzy. Po uroczystości zaślubin nowo poślubioną oblubienicę do domu weselnego odprowadzał nie mąż, lecz tenże sam krewny, który prowadził ją do ślubu. Przyjęcie weselne było zawsze okazją do wyprawienia wystawnej wręcz uczty, w trakcie której podawano mnóstwo jedzenia i picia, zwłaszcza piwa, gdyż zwyczajowo, z okazji wesela, szlachta rezygnowała ze swego przywileju propinacyjnego i zezwalała rodzinie pana młodego na warzenie piwa. Najważniejszą jednak częścią każdej uroczystości ślubnej były pokła-dziny panny młodej. Miały one charakter bez mała publiczny i sądzę, że w tym momencie dzisiejsze czytelniczki przestaną zazdrościć swym XVI--wiecznym prapraprababkom, a raczej zaczną im współczuć. Oddajmy jednak znów głos wnikliwemu badaczowi wszelkich ukraińskich zwyczajów W. Beauplanowi, który moment ten opisał bardzo barwnie i szczegółowo: „Gdy zbliża się godzina pokładzin panny młodej, zamężne krewniacz-ki pana młodego biorą ją ze sobą i prowadzą do jednej z komnat, gdzie zostaje ona rozebrana do naga. Dokładnie ją oglądają ze wszystkich stron, spozierając nawet i za uszy, przebierając i grzebiąc między palcami u nóg i w innych częściach ciała, bacząc czy nie znajdzie się tam kropla krwi lub agrafka, albo też kawałek bawełny nasyconej czerwonym syropem. Gdyby coś takiego znaleziono, wesele niechybnie byłoby zakłócone i nastąpiłoby wielkie zamieszanie. Lecz jeśli niczego nie znajdą, wdziewają na pannę młodą piękną bawełnianą koszulę, całkiem białą i nową, po czym układają ją między dwoma prześcieradłami. Wówczas każą panu młodemu przyjść do rozebranej, by się z nią położył. Gdy młodzi leżą już razem, spuszczają zasłonę, a tymczasem większość z tych, co towarzyszą uroczystościom, wkracza do pokoju z dudami, tańcząc każdy z szklanicą w ręku. Kobiety podskakują i klaszczą w dłonie, aż się małżeństwo do końca spełni. A jeśli przy tym w czasie owych szczęśliwych okoliczności usłyszą oznaki radości panny młodej, wszyscy zgromadzeni z miejsca poczynają skakać, klaszcząc w ręce i wrzeszczeć z uciechy. Rodzice pana młodego pozostają na straży koło łoża, by lepiej móc nadsłuchiwać tego, co się tam dzieje, czekając na podniesienie zasłony, by się ten zabawny obrządek spełnił i by dać pannie młodej świeżą koszulę, całkiem białą, 56 jeśli na tej, którą jej zdejmują, znajdą ślady dziewiczości. Oznajmiają 0 tym całemu domowi głośnym okrzykiem ukontentowania i radości, iżby cała familia mogła to potwierdzić"10. Nie był to jednak bynajmniej koniec perypetii z nocną koszulą panny młodej. Następnego dnia wywracano jąna lewą stronę, do rękawów wkładano kij i noszono po ulicach wsi lub miasta jak „sztandar z bitewnymi śladami, tak aby lud cały był świadkiem dziewiczości młodej żony i męskości jej męża. Wszyscy goście weselni podążają z instrumentami, śpiewając i tańcząc chyżej niż kiedykolwiek". Cóż jednak działo się, gdy... „sztandar" pozostawał dziewiczo biały? Niestety, wówczas los panny młodej i jej matki i w ogóle całej rodziny był doprawdy nie do pozazdroszczenia. Przerywano uroczystość, demolowano izbę weselną, tłuczono wszystkie naczynia, dziurawiono garnki, misy i dzbany. Na szyi matki panny zawieszano chomąto, stawiano ją w kącie izby 1 lżono na wszelkie możliwe sposoby obarczając winą za to, że nie upilnowała swej córki, a następnie kazano jej pić z przedziurawionego kubka. Potem zdegustowani weselnicy rozchodzili się do domów, a samo wydarzenie było w tej społeczności komentowane i wspominane przez długi czas, stając się przyczyną ogromnego wstydu dla tak napiętnowanej rodziny. Natomiast panu młodemu przysługiwało prawo wyboru - mógł mianowicie tak „zhańbioną" nowo poślubioną żonę odrzucić lub zatrzymać. Jeśli decydował się na to drugie wyjście, to narażał się na wiele różnych upokorzeń, które musiał znosić przez długi jeszcze czas. Prawda, że wszystko to razem sprawia dość ponure i wręcz przerażające wrażenie? Niejedna też zapewne panna nabawiła się z powodu tych niesamowitych zwyczajów ciężkich kompleksów na całe życie. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że dziewczęta ukraińskie znały sposoby pozwalające ukryć „hańbę" i że, mimo wszystko, ich koszule mogły spełniać rolę „bitewnych sztandarów". Śluby, związane z nimi nierozłącznie chrzciny, a wreszcie i pogrzeby (o ile oczywiście do nich dochodziło, bo wielu Kozaków ginęło w stepie, w czasie wypraw, a wówczas nie miał ich kto chować), były to wydarzenia ściśle związane z religią, mające charakter świętych sakramentów. Warto więc może przy tej okazji zastanowić się, czy Zaporożcy byli ludźmi wierzącymi, a jeśli tak, to jaką wiarę wyznawali? Jaki w ogóle był ich 1 Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 147-148. 57 stosunek do religii? Odpowiedź na te pytania nie jest ani prosta, ani też jednoznaczna. Kozaczyzna była mozaiką nie tylko pod względem narodowościowym czy też socjalnym, ale również i religijnym. Należeli do niej i katolicy, i protestanci różnych odłamów, i żydzi, a także muzułmanie. Zdecydowanie jednak najwięcej było wyznawców prawosławia, czyli jak wówczas mówiono religii greckiej. Tworzyli oni co najmniej 80% kozackiej społeczności. Dlatego też w każdej Siczy na środku majdanu stała cerkiew i rezydował w niej duchowny prawosławny. Nie były to wprawdzie budowle zbyt okazałe i piękne, ale nie miało to większego znaczenia, zresztą, jak pamiętamy, wszystkie budowle siczowe miały wygląd dość prymitywny i toporny. Istotne było jedynie to, że w cerkwi tej w każdą niedzielę i święta odbywały się nabożeństwa, w których prawosławni Kozacy zazwyczaj uczestniczyli. Obchodzili też uroczyście wszelkie dni święte. Wiemy jednak również i to, że nie zaliczali się do zbyt żarliwych i bogobojnych chrześcijan. Przede wszystkim nie przestrzegali zbyt skrupulatnie zasad swej religii, nawet tak podstawowych, zapisanych w dekalogu, jak nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż itd. Wiemy też, że niezbyt często się modlili, żałowali za grzechy czy też oddawali się pokucie. A jeśli nawet czasem, jak to wynika z zachowanych pieśni i dumek kozackich, zwracali się do Boga z prośbą o pomoc i opiekę, to działo się to zazwyczaj w myśl starego przysłowia „gdy trwoga to do Boga". Można też, jak sądzę, zaryzykować twierdzenie, że znacznie bardziej od spraw wiary i życia wiecznego interesowały ich sprawy doczesne. Dlatego też przylgnęła do Kozaków, nie do końca jednak słuszna i prawdziwa, opinia ludzi religionis nullius (religii żadnej - R. R.). Również obyczajowość kozacka była zdecydowanie świecka. Duchowni prawosławni nie odgrywali przez długi czas żadnej roli politycznej, nie uczestniczyli w obradach rady, nie było ich również w czasie wyboru władz. Nie odnoszono też do cerkwi insygniów władzy lub sztandarów w celu ich poświęcenia. Również przysięgi miały charakter świecki w tym sensie, że nie składano ich na żadne symbole religijne. Musiało to zapewne dziwić i gorszyć ludzi mieszkających na Ukrainie i w pozostałych częściach Rzeczpospolitej, a przyzwyczajonych do stałej obecności Kościoła i religii we wszelkich sprawach publicznych i do decydującego niejednokrotnie wpływu, jaki na sprawy państwowe w Rzeczpospolitej miała hierarchia kościelna, zwłaszcza katolicka. 58 Świeckość kozaczyzny, wbrew temu, co na ten temat wówczas sądzono, nie stanowiła bynajmniej dowodu potwierdzaj ącego bezwyznaniowość samych Kozaków, świadczyła jedynie o tym, że w organizacji tej przeprowadzono w miarę konsekwentny rozdział między sprawami publicznymi i religią, która w całej rozciągłości traktowana była jako sprawa prywatna każdego Kozaka. Tak też by zapewne pozostało do końca istnienia bractwa, gdyby nie błędna polityka władz Rzeczpospolitej wobec prawosławia. Mam tu na myśli przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko, kwestię unii brzeskiej. To właśnie z tego powodu po roku 1596 oskarżani o niewyznawa-nie żadnej religii Kozacy, nieoczekiwanie zapewne dla samych siebie, awansowali na czołowych obrońców wiary prawosławnej na Ukrainie. Sprawa ta jednak wykracza poza ramy tego rozdziału, gdyż -jak sądzę -nie zmieniła ona prywatnego stosunku Kozaków do wiary i religii, nie ma więc związku z dniem codziennym Zaporożców. Miała natomiast niewątpliwie ogromny wpływ na dalsze losy i kozaczyzny, i Ukrainy, i całej Rzeczpospolitej, dlatego też zajmiemy się nią szerzej w następnych rozdziałach. 59 4. Okres „burzy i naporu" 4.1. „Ukrainni piraci' Kozaczyzna na przestrzeni swej długiej, bo ponaddwuwiekowej historii, przeszła różne etapy rozwoju- od luźno jedynie ze sobą powiązanych grup „traperskich" aż do „wojska zaporoskiego", a więc w miarę stabilnej, zorganizowanej i rządzącej się wewnętrznymi prawami organizacji militarnej aspirującej do roli elity politycznej Ukrainy. Po dzień dzisiejszy nie ma wszak jednolitej oceny charakteru tej społeczności. W nader obfitej literaturze poświęconej Kozakom, zarówno naukowej, jak i popularnonaukowej czy wreszcie beletrystycznej, spotkać można diametralnie różne, wręcz przeciwstawne opinie. Dla jednych więc Kozacy byli natchnionymi obrońcami wiary prawosławnej i rycerzami walki o niepodległość Ukrainy. Dla innych bojownikami o sprawiedliwość społeczną i „wolność naszą i waszą", a dla jeszcze innych, pijaną czernią, zbiorowiskiem zwykłych bandytów, nurzających się nie tylko w dziegciu, ale również w błocie (moralnym oczywiście) i we krwi. A mówiąc krócej - anarchistyczną bandą, złośliwym nowotworem na zdrowym ciele Rzeczpospolitej. Oceny, jak zwykle, zależą od poglądów społecznych, religijnych, politycznych i narodowościowych badacza. A także od jego daty urodzenia, bo -jak wiemy - każde pokolenie odkrywa na nowo historię i na nowo ją interpretuje, nie ma bowiem w tej dziedzinie wiedzy (jak zresztą i w innych) prawd stałych i niezmiennych. Każda z prezentowanych opinii zawiera w sobie część prawdy i fałszu zarazem, i każdą z nich postaramy się w miarę możliwości rozpatrzyć w dalszej części naszych rozważań. Na razie proponuję jednak spojrzeć na koza-czyznę z jeszcze innego punktu widzenia, jak na typowych rycerzy fortuny lub, jak kto woli, ukraińskich piratów lądowo-morskich. Brzmi to może zbyt romantycznie i powieściowo, ale dość dobrze, jak sądzę, oddaje wiele 60 cech kozactwa, takich jak: awanturnictwo, uczynienie z wypraw grabieżczych sposobu na życie i wreszcie odwaga granicząca z bohaterstwem i pogardą życia (nie tylko zresztą własnego). A także charakterystyczna, czasami wręcz dziecinna, niefrasobliwość prezentowana w życiu codziennym. Do tego spisu cech „pirackich" możemy dodać jeszcze skłonności anarchistyczne wyrażające się w nie uznawaniu narzuconych reguł współżycia społecznego przy równoczesnym istnieniu demokracji wewnętrznej w kwestii wyłaniania władz czy też podejmowania węzłowych decyzji. Tacy byli Kozacy przede wszystkim u zarania swych dziejów, gdy tworzyli luźno jedynie powiązaną społeczność „niepokornych". Cech tych nie pozbyli się jednak do końca również i później, gdy na przełomie XVI i XVII wieku zakończył się w zasadzie proces formowania ich organizacji. Niestety, istniejący system społeczny, procesy gospodarcze zachodzące w Europie, a także błędy władz Rzeczpospolitej i „oficjalnych" elit ukraińskich nie pozwoliły Kozakom być tym, kim być powinni - barwnym, pełnym uroku i, być może, czasem nieco uciążliwym, marginesem społecznym a dla potomnych świetnym tematem romansów przygodowych. Z konieczności, nieoczekiwanie chyba dla samych siebie, stali się „siłą przewodnią" narodu ukraińskiego i wraz z nim ponieśli klęskę w walce o prawo Ukrainy do samostanowienia, między innymi właśnie z powodu wspomnianych „pirackich" cech ich organizacji wojskowej. Pozostawmy jednak chwilowo te sprawy na uboczu i zajmijmy się kozacką „młodością górną i chmurną". Jak już wspomnieliśmy, do bractwa garnęli się przede wszystkim ludzie skłóceni z rzeczywistością, złaknieni przygód, a czasem również szukający możliwości łatwego i szybkiego wzbogacenia się. Jedyna w zasadzie droga do osiągnięcia tych celów, przynajmniej w początkowym okresie organizowania się Kozaków, wiodła poprzez organizowanie wypraw łupieżczych na ułusy tatarskie, miasta i grodki tureckie lub pograniczne moskiewskie, a czasem po prostu na karawany kupieckie (później dojdą do tego jeszcze napady na dwory szlacheckie i zamki magnackie). Nic więc dziwnego, że na chadzki wyprawiali się Kozacy masowo i często, i to niezależnie od swego statusu społecznego, zawodowego i majątkowego. Słowo „chadzki" sugeruje, że chodziło o wyprawy lądowe. Zresztą w świadomości przeciętnego Polaka, i nie tylko, utrwalił się stereotyp Kozaka - stepowego rycerza, świetnego, nieustraszonego i romantycznego jeźdźca, który z czasem stał się-niestety-podporą władzy carskiej i bez- 61 względnym, okrutnym ciemięzcą podbitych narodów. Obraz ten niezupełnie jednak przystaje do rzeczywistości, bo, po pierwsze, w XVI i XVII wieku najsilniejszą bronią Kozaków była nie jazda, a piechota, zwłaszcza gdy broniła się zza umocnień polowych (współcześni twierdzili, że stu Kozaków potrafiło stawić czoła tysiącu Polaków broniąc się w taborze, gdy tymczasem 200 jeźdźców polskich bez trudu rozpraszało nawet 2 tysiące konnych Zaporożców), a po drugie byli oni również doskonałymi marynarzami znanymi ze swych brawurowych wypraw morskich. Podobno zresztą Kozacy szczególnie dobrze czuli się wśród wody i błot. Ksiądz Szymon Okolski, autor Dyaryusza transakcji wojennej między wojskiem koronnem i zaporoskiem w roku 1637 pisze między innymi, że „otucha wszelka (w Kozakach - R. R.) gdy jest woda, rzeka, błoto, dlatego Dniepr nazywają Sławutą, a Don panem. Gdzie wody nie ma, błota albo jaru, (Kozak) zginął"1. Nieoceniony wręcz Beauplan pozostawił nam dokładny opis kozackich czajek, na których wyprawiali się na Morze Czarne. Były to łodzie bez stępki i pokładów budowane z drzewa wierzbowego lub lipowego długości 13,716 m, szerokości 3,65 m i takiej samej głębokości. Do ich boków przybijano deski, tak aby każdy rząd wystawał ponad poprzedni aż do osiągnięcia odpowiedniej szerokości i głębokości. Aby zapewnić szczelność, boki łodzi pokrywano smołą, a następnie przywiązywano do nich powrozami z łyka lipowego lub dzikiej wiśni wiązki z trzcin, dzięki którym łódź stawała się praktycznie niezatapialna. Wewnątrz umieszczano przegrody oraz poprzeczne ławki. Na koniec wyposażano ją w 15 par wioseł i 2 stery umieszczone po obu końcach łodzi. Załoga czajki liczyła przeważnie około 70 ludzi uzbrojonych w strzelby i szable oraz 4-6 falkonetów2. W wyprawach brało zazwyczaj udział 80-100 czajek, a więc mniej więcej 700 Zaporożców. Łodzie płynęły w zwartym szyku prawie stykając się wiosłami, a ich szybkość podróżna wynosiła około 15-16 km na godzinę, dzięki czemu odległość od ujścia Dniepru do Anatolii pokonywano w 36-40 godzin. Aby jak najdłużej uniknąć wykrycia poruszano się głównie nocą, za dnia chowając się w dnie- 1 Dyaryusz transakcji wojennej między wojskiem koronnem i zaporoskiem w roku 1637 przez ks. Szymona Okolskiego, Kraków 1858, s. 24. 2 Falkonet lub śmigownica — małokalibrowe działo o długiej lufie nabijane z tyłu w XVI i XVII wieku stanowiące uzbrojenie artylerii polowej. 62 prowych szuwarach. Po przybyciu na miejsce główne siły wykorzystując element zaskoczenia atakowały upatrzone cele, a więc nadmorskie wsie i miasta tureckie, rabując przede wszystkim pieniądze, złoto, biżuterię i te towary, które można było zmieścić na czajkach i które nie obawiały się transportu wodnego. Resztę niszczono i palono. Nie znamy oczywiście daty i okoliczności pierwszego napadu na tatarskie i tureckie włości, wiemy jednak, że rozpoczęły się one już w XV wieku. Świadczy o tym między innymi list wielkiego księcia litewskiego Aleksandra do chana Mengli Gireja z 19 grudnia 1492 roku, obiecuje on w nim ukaranie Kozaków, którzy na czajkach dopłynęli do Tehinii i zagarnęli wiele statków, a także konie, woły i inny dobytek3. Z biegiem lat napady kozackie stały się coraz częstsze i coraz zuchwalsze. W 1583 roku na przykład Kozacy ponownie zdobyli i spalili Tehinię, a w 1584 złupili port turecki Oczaków. Do historii i legendy przeszły nazwiska wielu szczególnie zuchwałych i szczęśliwych dowódców z tego bohaterskiego okresu, a między innymi Karpa Masło z Czerkas, Jacka Bi-łousa z Perejasławia czy też Andruszko z Bracławia. Przez długi czas wyprawy po tatarskie i tureckie „dobra" organizowali zresztą nie tylko kozaccy atamani. Bardzo często na czele oddziałów stawali również magnaci, a także wojewodowie i starostowie królewscy. Jak pamiętamy, do ich podstawowych zadań należało zapewnienie bezpieczeństwa podległym im terenom. Nie było to zadanie łatwe do zrealizowania, gdyż administracji państwowej zawsze brakowało pieniędzy, starali się więc wykorzystać te możliwości, jakie posiadali, prowadząc werbunek wśród bractwa kozackiego. Czasem z własnej inicjatywy, a czasem na polecenie władców. W założeniu oddziały takie miały bronić Ukrainy przed zagonami tatarskimi. Nierzadko jednak ich dowódcy wykorzystywali je do organizowania wypraw odwetowych lub po prostu grabieżczych. Zdarzały się również próby interwencji w spory dynastyczne na Krymie lub Mołdawii. Jednym z pierwszych szlacheckich dowódców watah kozackich był wojewoda kijowski Jerzy Pac, który organizował wyprawy na Tatarów już w 1489 roku. Głośne były również nazwiska Seńki Polusa (Połoza) i starosty czerkaskiego Ostafiego Daszkiewicza. Zorganizował on bardzo silne i sprawne oddziały kozackie, zyskując dzięki temu tytuł hetmana 3 M. H r u s z e w s k i, Istorija Ukrajiny-Rusy, t. 7, Kozacki czasy - do r. 1625, Kijów 1909, s. 83. 63 kozackiego. Zdaniem współczesnych nie tylko doskonale znał język i zwyczaje tatarskie, ale również z wyglądu przypominał Tatara. Zorganizował on szereg wypraw na Krym powracając zawsze z bogatymi łupami, a dysponował tak ogromną siłą, że po śmierci Mengli Gireja zdecydował się wmieszać w walki dynastyczne na Krymie, udzielając schronienia chanowi Islam-Girejowi. Po nim starostwo czerkaskie objął Krzysztof Kmitycz, który również bardzo często korzystał z pomocy „nieposłusznych", jak często nazywano Kozaków. Ogromną sławę pogromcy Tatarów zyskał sobie również Bernard Pretficz (Pretfic) herbu Wczele, który podobno stoczył aż 70 zwycięskich bitew z Tatarami. Nic więc dziwnego, że powstało wówczas przysłowie: „Za pana Pretfica wolna od Tatar granica". Prawdę mówiąc, na przełomie XV i XVI wieku wyprawy na Krym i do Anatolii stały się swoistym sposobem życia nie tylko Kozaków, ale i szlachty, metodą na zdobycie bogactw i wręcz kresowym sportem, który z zapałem uprawiali liczni przedstawiciele „herbowego ludu". Wspomina o tym między innymi w swej kronice Andrzej Lubieniecki pisząc: „częściej nasi chodzili w kozactwo, niż Tatarowie do nas", a na poparcie tej tezy wymienia tak znane w naszej historii nazwiska, jak „...Sieniawscy, Strusio-wie, Herburtowie, Potocki Stanisław, Włodek, książęta Wiszniowieckie, Zasławskie, Koreckie, Bożeńskie i innych zacnej szlachty niemało, którzy rzadko z pól zeszli"4. Wszystkich jednak sławą przyćmił książę Dymitr Wiśniowiecki, którego pamiętamy jako twórcę pierwszej kozackiej Siczy. Jego życiorys zawiera dość materiału na co najmniej kilka powieści z gatunku „płaszcza i szpady". Wszystko w nim bowiem było: i zuchwałe wyprawy i zdrady, i próby zdobycia tronu, i wreszcie śmierć męczeńska zadana przez Turków, którą tak oto opisał Marcin Bielski w swej Kronice wszystkiego świata: „...tam na haku obadwa zawieszeni byli nad odnogą morską ku Gala-cie idąc. Piasecki (towarzysz i przyjaciel księcia ujęty wraz z nim w trakcie nieudanej wyprawy na czele Kozaków do Mołdawii - R. R.) łatwiej skonał, bo lecąc uwiązł na haku za ud, a głową się na dół obrócił, i tak prędko go krew zalała. A Wiśniowiecki za żebro uwiązł i tak oczyma się obrócił ku górze, przeto był żyw do trzeciego dnia, aż go Turcy ustrzelili z łuku, gdy przeklinał ich Mahometa"5. 4 Cyt. za F. Raw i ta-Ga wroński, Kozaczyzna ukrainna..., s. 34-35. 5 Cyt. za Z. S p i e r a 1 s k i, Awantury mołdawskie, Warszawa 1967, s. 127. 64 Nic więc dziwnego, że pamięć ludu ukraińskiego utrwaliła awanturniczego księcia w pieśni pod postacią Kozaka Bajdy, powieszonego przez „cara tureckiego" za żebro, gdyż nie chciał pojąć za żonę carskiej córki. Wbrew prawdzie historycznej kończyła się ona optymistycznie bo: Wisi Bajda na dąbeczku Nie dzień, nie dwa i niejedną nockę Przyszedł do niego car turecki: Na co patrzysz Bajdo mołojecki? Patrzę, carze na dwa dąbeczki, A na tych dąbeczkach siedzą gołąbeczki Pozwól carze łuczek wziąć. , Tobie na kolację gołąbeczka zdjąć! V' Oj, jak strzelił Bajda z luku '■' Trafił cara prosto między uszy. A carycę w potylicę, A carską córeczkę - w samą główeczkę. Tobie carze w ziemi gnić A Bajdzie młodemu miód-gorzałkępić!6 Okres „szlachecki" spełnił bardzo istotną rolę w dziejach kozaczyzny, albowiem służba w oddziałach starostów i kresowych magnatów zmieniła te do tej pory raczej bezładne watahy, idące do bitwy na zasadzie „kupą mości panowie", w oddziały zorganizowane i wyszkolone na wzór wojskowy. To między innymi dzięki temu powstało podzielone na pułki i sot-nie wojsko zaporoskie, które w XVII wieku zadało tyle klęsk swym „nauczycielom". Doraźnie jednak doświadczenia wojskowe Kozacy wykorzystali organizując „po staremu" wyprawy na Krym, Turcję i Moskwę. Z biegiem lat kozackie mistrzostwo w organizowaniu i przeprowadzaniu wypraw, zwłaszcza morskich, sięgnęło szczytów. Prawdę mówiąc, nie było dla nich rzeczy niemożliwych. W roku 1606, na przykład, w kilku zuchwałych napadach zdobyli i obrabowali doszczętnie Kilię, Akerman i Warnę, a w dodatku zdobyli na morzu dziesięć tureckich galer. W 1613 roku kolejna wyprawa podeszła pod Trapezunt, a w 1614 wdarli się do tureckiej twierdzy Synop na południowym wybrzeżu Morza Czarnego. Łupem ich padły olbrzymie ilości broni z arsenału, a także dobytek mieszkańców oraz s Narodni perlyny, Kijów 1971, s. 54. 65 towary z kotwiczących w porcie statków. Miasto i twierdza zostały tak doszczętnie spalone, że - zdaniem ówczesnego kronikarza tureckiego Naima — obrócone zostały w pustynią. Jeszcze większego, wprost niewiarygodnego wyczynu dokonali zaporoscy mołojcy wiosną 1615 roku, kiedy to flotylla 80 czajek zaatakowała, zdobyła i obrabowała Mizewnę i Ar-chiokę, a więc porty i w zasadzie przedmieścia Konstantynopola, stolicy supermocarstwa ówczesnego świata. Tym razem więc łuny pożarów zaświeciły w sensie prawie dosłownym w oknach pałacu sułtana, władcy, któremu marzył się podbój całego chrześcijańskiego świata. Co gorsza, wysłana w pościg za nimi turecka flota wojenna została pokonana w bitwie morskiej przy ujściu Dunaju do Morza Czarnego. 4.2. Niewykorzystane szansę Napady na miasta i osady nad Morzem Czarnym były dla Kozaków, mimo ogromnego ryzyka, interesem bardzo opłacalnym. Na przykład w 1606 roku Kozacy wywieźli z Warny łup wartości 180 tysięcy ówczesnych złotych, a w 1618 po napadzie na Mangalię, Pazardżyk i ponownie Warnę, po podziale zdobyczy na każdego mołojca wypadło po około 4—5 tysięcy złotych. Dla władz Rzeczpospolitej było to jednak źródło bezustannych kłopotów i problemów dyplomatycznych, a czasem nawet zatargów zbrojnych z Tatarami i Turkami. Na przykład po wspomnianym napadzie na Synopę w 1614 roku sułtan Ahmed I postanowił wysłać armię pod dowództwem Ahmeda Paszy z zadaniem ukarania Zaporożców w ich siedzibach, co równało się pogwałceniu granic Rzeczpospolitej, a więc wojnie. Przerażony tą wizją Zygmunt III zapewnił władze tureckie, że wydał hetmanowi Żółkiewskiemu rozkaz ukarania winnych, a nawet, że już kilka watah zostało rozbitych przez wojska koronne, i to na razie wystarczyło, aby powstrzymać Turcję od zbrojnej akcji. Wydaje się zresztą, że potężne państwo otomańskie nie kwapiło się w tym okresie do wojny z Rzeczpospolitą, a zatargi z Kozakami były w gruncie rzeczy zbyt drobnym pretekstem, aby spowodować prawdziwy konflikt. Z tego też powodu, jak sądzę, nie doszło również do zbrojnego starcia w roku 1615 po wspomnianym już napadzie kozackim na przedmieścia Konstantynopola. Uwagę władz tureckich zajmował zresztą w tym 66 czasie głównie zbrojny zatarg z ich odwiecznym wrogiem — Persją. Niemniej jednak mieszkańcy Ukrainy odczuli skutki gniewu sułtana, gdyż potężna odwetowa wyprawa tatarska dotarła aż na Wołyń i Podole, niszcząc i pustosząc ogromne połacie kraju. Setki i tysiące ludzi zginęło lub poszło w jasyr. W 1617 roku, po kolejnych wyczynach kozackich znów doszło do groźnej demonstracji siły ze strony tureckiej. Potężna armia Iskander Paszy ruszyła z Mołdawii ku granicom Rzeczpospolitej, której główne siły zaangażowane były w tym czasie na froncie moskiewskim. Również i tym razem jednak sprawa „rozeszła się po kościach" i wszystko skończyło się na rozmowach dyplomatycznych. Główne zarzuty tureckie dotyczyły oczywiście kozackich napaści na tereny tatarskie i tureckie, ale hetman Żółkiewski był nie tylko znakomitym wodzem, lecz również wytrawnym dyplomatą, udało mu się więc odeprzeć stawiane zarzuty przedstawiając z kolei równie imponujący rejestr najazdów tatarskich na Ukrainę. Ostatecznie 23 września 1617 roku podpisano traktat w Buszy, w którym znalazło się obustronne zobowiązanie, aby „...łotrostwo kozackie na Morze Czarne z Dniepru nie wychodziło, a natomiast by Tatarzy nie najeżdżali Polski"7. Analizując to zdanie można odnieść wrażenie, że mimo wszystko niewielki sukces dyplomatyczny odnieśli Turcy, bo „łotrami" uznani zostali Kozacy, a nie Tatarzy, choć jedni i drudzy dokonywali napadów grabieżczych, ale to w sumie drobiazg, gdyż główny cel, czyli utrzymanie pokoju między Rzeczpospolitą a Turcją, został osiągnięty. Istnieje jednak słuszne powiedzenie, że co się odwlecze, to nie uciecze i wreszcie do otwartej wojny Rzeczpospolitej z Turcją doszło w 1620 roku. Zakończyła się ona, jak pamiętamy, tragiczną klęską armii polskiej pod C 'ecorą i śmiercią dowódcy, hetmana Żółkiewskiego. Wielu historyków, również ukraińskich, twierdzi, że był to odwet za napad atamana Boro-(ławki na Warnę (swoją drogą to nieszczęsne miasto było wyraźnie ulubionym celem wypraw zaporoskich). Pogląd ten niezupełnie odpowiada prawdzie, gdyż faktyczną i główną przyczyną ówczesnego sporu pol-sko-tureckiego było stanowisko Zygmunta III wobec wojny trzydziestoletniej. Rzeczpospolita nie brała wprawdzie oficjalnie udziału w tym konflikcie europejskim, ale król polski zaliczał się do stronników Habsburgów i w momencie dla nich krytycznym wysłał na Węgry oddziały 7 Cyt. za W. To m k i e w i c z, Kozaczyzna ukrainna, Lwów 1939, s. 34. 67 lisowczyków, zmuszając w ten sposób księcia siedmiogrodzkiego Bethle-na Gabora do odstąpienia od oblężenia Wiednia. Pokrzyżowało to zamiary tureckie wobec Austrii i stanowiło faktyczną przyczynę gniewu Porty, która jedynie w celach propagandowych posłużyła się wspomnianą wyprawą Borodawki. Do sprawy tej zresztą jeszcze powrócimy. Nie zmienia to jednak faktu, że wyprawy kozackie przysparzały wielokrotnie kłopotów władzom państwowym, które próbowały początkowo rozwiązać problem poprzez wykorzystanie Zaporożców do obrony granic. Starania w tym kierunku rozpoczęły się już pod koniec XV wieku, kiedy to zaczęto tworzyć wspomniane już półprywatne poczty kozackie w służbie wojewodów i starostów ukraińskich. Wydaje się, że pierwszym władcą, który usankcjonował te inicjatywy, był Zygmunt I Stary polecając w 1524 roku S. Połozowieżowi i K. Kmityczowi przeprowadzenie werbunku Kozaków i stworzenie z nich oddziałów. Na ich czele mieli oni podjąć wyprawę odwetową na posiadłości tatarskie. Inicjatywa królewska sankcjonowała w pewnym sensie istniejącą już wcześniej praktykę i stanowiła zachętę dla innych. Nic więc dziwnego, że wielu starostów i magnatów kresowych, również i w latach następnych, chętnie korzystało z usług członków bractwa kozackiego. Jednym z tych, którzy myśl królewską wprowadzali w życie, był również wspomniany już wielokrotnie starosta czerkaski Dymitr Wiśniowiecki; podjął on nie tylko próbę zorganizowania Kozaków w paramilitarne oddziały, ale wybudował im również obóz warowny, tj. Sicz kozacką. Okazało się jednak rychło, że rozwiązania te nie przynoszą zamierzonych skutków i nie przeciwdziałają wyprawom kozackim, a przekonał się o tym już sam Zygmunt I, kiedy to w roku 1540 z powodu „chadzek" kozackich na ułusy tatarskie pod znakiem zapytania stanęła świeżo zawarta ugoda z chanem Sahibem. Następnym sposobem ujęcia żywiołu kozackiego „w karby" miało być zewidencjonowanie „nieposłusznych". W tym celu Zygmunt I polecił w 1540 roku swemu sekretarzowi udać się na Ukrainę i sporządzić spis, czyli rejestr Kozaków. Było to przedsięwzięcie bardzo trudne, chyba nawet niewykonalne, nie tylko z tego powodu, że Kozacy tworzyli bardzo ruchliwą społeczność, ale przede wszystkim dlatego, że nie istniały jeszcze jasne i wyraźne kryteria pozwalające odróżnić Kozaków od reszty mieszkańców Ukrainy. Wspominaliśmy przecież, że w okresach między wyprawami zajmowali się oni rolnictwem, rzemiosłem czy też handlem, 68 prowadząc w miarę osiadłe życie. A w dodatku, jak wiemy, w tym okresie czasu „kozakowali" jeszcze również liczni przedstawiciele drobnej, a nawet średniej szlachty, zwłaszcza młodego pokolenia, widząc w tym—przyznajmy - podniecającym sporcie szansę zdobycia majątku i sławy. Dalszym krokiem w kierunku uporządkowania spraw kozackich było wydane w 1541 roku surowe rozporządzenie nakazujące starostom powstrzymanie Kozaków od wypraw na posiadłości tatarskie. Niestety, jak i wiele następnych tego rodzaju nakazów okazało się ono niewykonalne i pozostało jedynie na papierze. Dlaczego? No cóż, nie zapominajmy, że podstawowym problemem rozrastającej się Kozaczyzny było zdobycie środków do życia, a tej kwestii nie można było rozwiązać nakazami i zakazami. Ponadto chadzki lądowe i morskie były zbyt intratnym interesem dla samych starostów i magnatów oraz szlachty, aby chcieli oni łatwo z niego zrezygnować. Dlatego też, mimo zapowiedzi surowych kar, nie tylko nie realizowali rozkazów królewskich i przymykali oczy na proceder Zaporożców (którzy w zamian za to musieli często dzielić się swymi łupami z przedstawicielami władzy), ale również nierzadko sami brali udział w organizowaniu wypraw. Zygmunt Stary (występując w tym wypadku jako wielki książę litewski, gdyż Ukraina należała wówczas jeszcze do Litwy) dwa lata później przypomniał swym urzędnikom wydany uprzednio zakaz i zaostrzył sankcje za jego naruszenie postanawiając, że w wypadku zerwania przez Tatarów umów pokojowych z powodu kozackich napaści odpowiedzialność spadnie na starostę tej ziemi, z której wyruszy wataha kozacka. Winny zaniedbania miał być pozbawiony majątku, czci i życia. Równocześnie jednak władca nie zamierzał rezygnować z usług bractwa kozackiego i dlatego zalecił swemu senatowi wysłanie przedstawiciela z misją stworzenia oddziału kozackiego, który broniłby granic Ukrainy. Nie wiemy, czy i w jakim stopniu rozkazy królewskie dotyczące sporządzenia rejestru Kozaków i wzięcia ich na służbę państwa zostały zrealizowane, w każdym razie jednak bez wątpienia Zygmuntowi I możemy przypisać autorstwo pomysłu stworzenia z Kozaków wojskowych oddziałów pomocniczych, a właściwie, posługując się dzisiejszą nomenklaturą, oddziałów straży granicznej. Jego zamierzenia kontynuował syn Zygmunt August. W liście z 20 listopada 1568 roku adresowanym bezpośrednio do Kozaków nakazywał on zaprzestanie „swawoleństw" polegających na napadach na poddanych 69 chana tatarskiego i sułtana, gdyż naruszają one pokój Rzeczpospolitej z tymi władcami i wzywał ich do powrotu z Naddnieprza do miast i zamków kresowych, gdzie, jak zapewniał, „znajdzie się dla was służba, za którą każdy z was otrzyma od nas zapłatę". Niewątpliwie był to krok w dobrym kierunku, bo tym razem król nie ograniczył się w swym uniwersale do „kija" w postaci nakazów i zapowiedzi surowych kar dla „naruszycieli pokoju", ale pokazał również Kozakom „marchewkę", czyli możliwość otrzymania żołdu. Niestety, była to dość mglista i niesprecyzowana obietnica. Można jednak przypuszczać, że Zygmunt August był pierwszym władcą, który zrozumiał, iż powodem nieustannych wypraw kozackich było nie tylko awanturnictwo i chęć przygód, ale również twarda - nazwijmy to - konieczność ekonomiczna i że w związku z tym, aby powstrzymać ich od chadzek, należy dać im perspektywę legalnych zarobków w uprawianym przez nich zawodzie żołnierskim. Uniwersał królewski został zapewne życzliwie przyjęty przez „nieposłusznych", albowiem mile łechtał ich ambicję. Oto bowiem król, władca potężnego polsko-litewskiego państwa zwracał się bezpośrednio do nich, ludzi wywodzących się w większości z nizin społecznych, i obiecywał im służbę rycerską w charakterze załóg zamkowych. Czy jednak mogło to wystarczyć do powstrzymania ich od organizowania wypraw? Zapewne nie! Po pierwsze - Kozaków było już chyba za dużo, aby rzeczywiście wszyscy mogli znaleźć służbę w załogach miast i zamków kresowych. Po drugie - żołd, który mogło im zapewnić państwo, nie był zapewne konkurencyjny w stosunku do dochodów, jakie zapewniały im wyprawy na Krym i Turcję. Po trzecie - o czym przypominam po raz kolejny, w organizowaniu tych wypraw było zainteresowane potężne „lobby" magnacko-szlacheckie, gotowe dla własnych, zauważmy, bardzo krótkowzrocznych korzyści storpedować każde polecenie władz centralnych. A po czwarte wreszcie - Kozacy tworzyli bardzo specyficzną społeczność „piracką" nie akceptującą obowiązujących reguł społecznych i uznającą jedynie, i to z trudem, władzę własnych, wybranych demokratycznie przywódców. Zapewne więc z dumą przyjęli skierowany do nich uniwersał, ale nadal uprawiali swój „proceder", gdyż czego, jak czego, ale kar na pewno się nie obawiali, mając na zapleczu puste i rozległe Dzikie Pola. Kto zresztą miał te kary w stosunku do nich stosować? Ci sami starostowie, którzy po cichu zachęcali ich do organizowania wypraw i ciągnęli z nich niemałe zyski? 70 Logiczną konsekwencją uniwersału królewskiego było polecenie, wydane w 1572 roku hetmanowi polnemu koronnemu, Jerzemu Jazłowiec-kiemu, sporządzenia rejestru i uporządkowania sprawy kozackiej. Nie wiemy dokładnie, co zdziałał Jazłowiecki, nie ulega jednak wątpliwości, że wydzielił on i spisał część Kozaków tworząc z nich oddział (poczet) kozacki, którego dowódcą (starszym) został szlachcic Jan Badowski. Zwerbowani przez niego Kozacy otrzymali niewielki żołd i sukno na mundury. A także, co okazało się najistotniejsze dla dalszych ich losów -status żołnierzy koronnych, a tym samym wyłączenie spod jurysdykcji starostów i innych urzędników królewskich. Od tej chwili władzę nad nimi -również sądowniczą- sprawować miał ich „starszy" oraz hetman, a także pośrednio król. Sam Badowski natomiast, na wniosek Jazłowieckiego został zwolniony z obowiązku płacenia podatku od posiadanych domów w Białej Cerkwi i otrzymał prawo wyszynku. Decyzję tę Kozacy odczytali zgodnie ze swymi pragnieniami jako uznanie ich przez króla, a więc najwyższą władzę w państwie, za odrębną grupę społeczną, wolnych i niezależnych „rycerzy". Wprawdzie z formalnego punktu widzenia przywileje te przysługiwały jedynie niewielkiej części bractwa, gdyż oddział Badowskiego liczył prawdopodobnie najwyżej 300 ludzi, ale blask tej „nobilitacji" spłynął na całą resztę. Przynajmniej w ich mniemaniu. Przekonanie to zresztą miało pewne racjonalne podstawy. Przecież w przekonaniu członków bractwa wszyscy Kozacy byli równi sobie (to nic, że tak naprawdę było inaczej, przecież na tej samej bazie ukształtowało się przekonanie o równości wśród szlachty wyrażające się w powiedzeniu, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie"), jeśli więc część członków bractwa otrzymywała status żołnierzy, to automatycznie dotyczyło to i pozostałych. Zwłaszcza że przynależność do pocztu kozackiego - lub, jak wówczas mówiono - rejestru (regestru) była sprawą czysto przypadkową, a i jego liczebność była bardzo płynna, w następnych bowiem latach w zależności od potrzeb zwiększano lub zmniejszano liczbę jego członków. W ten oto sposób zaczęło się kształtować wśród Kozaków przekonanie o tym, że są oni odrębnym stanem, „szlachetnie urodzonymi Kozakami", jak to pisano wielokrotnie w literaturze, i choć oddział Badowskiego najprawdopodobniej nie istniał zbyt długo, to stworzony został ważny precedens, który Kozacy dobrze zapamiętali. Następny krok na drodze wyodrębniania się Kozaczyzny w osobny stan uczynił — powiedzmy to od razu — wbrew swej woli, a zapewne i wiedzy, 71 Stefan Batory. Reorganizując armię przed zbliżającym się konfliktem z Moskwą król postanowił zwiększyć liczbę oddziałów piechoty, której w wojskach koronnych i litewskich zawsze brakowało. Jedną z dróg do osiągnięcia tego celu było wykorzystanie Zaporożców, którzy, jak pamiętamy, cieszyli się, zupełnie zresztą zasłużenie, opinią doskonałych żołnierzy właśnie tej formacji. Zapadła więc decyzja powołania nowego pocztu kozackiego, jak wynikało z uniwersału królewskiego, na tych samych zasadach, co poczet Badowskiego. Zwiększono tylko jego liczebność do 500 (lub, jak wynika z niektórych relacji, do 600) żołnierzy, a jego starszym został szlachcic Jan Oryszewski. W trakcie wyprawy Kozacy, zarówno członkowie oddziału Oryszew-skiego, jak i liczni ochotnicy w oddziałach wojsk regularnych i prywatnych, zaprezentowali się z jak najlepszej strony i oddali królowi znaczne usługi zdobywając jego uznanie, a nawet podziw. To zapewne spowodowało, że po zakończeniu działań wojennych wystąpili oni ze skargami na starostów oskarżając ich o łamanie przywilejów kozackich. Batory życzliwie odniósł się do żądań swych żołnierzy i w liście z Rygi z dnia 9 kwietnia 1582 roku nakazał wojewodom i starostom ukrainnym aby: - po pierwsze, bez wiedzy „starszego" nie sądzili i nie więzili Kozaków. Wyjątek stanowiły sprawy o gwałt i morderstwo; - po drugie, nie nakładali na nich podatków; - po trzecie wreszcie, nie stosowali w stosunku do nich tzw. praw ka-ducznych, a więc nie zagarniali na rzecz państwa (a w praktyce dla siebie), z pominięciem dalszych krewnych, majątku zmarłego Kozaka, który nie pozostawił po sobie najbliższej rodziny. Ponadto, chcąc przyjść z pomocą rannym na wojnie Kozakom król już z własnej inicjatywy ofiarował im nowo powstające miasteczko Trechty-mirów, polecając równocześnie wybudowanie tam szpitala wojskowego. Jak widzimy, przywileje te nie były w zasadzie nowe, miały też w założeniu odnosić się jedynie do Kozaków rejestrowych. W każdym razie w zamyśle króla i jego doradców nie miała być to „wielka karta swobód kozackich", jak twierdzili w późniejszych latach przywódcy kozaczyzny upominający się o prawa, które rzekomo przysługiwały Zaporożcom za panowania Batorego. Niestety redakcja dokumentu pozostawiała wiele do życzenia. Po prostu była niejasna i nieprecyzyjna. Znalazło się w nim na przykład stwierdzenie, że starostowie nie mająpraw sądowniczych „nad tymi Kozakami niżowymi, zwłaszcza którzy żołd nasz biorą..." Przyznaj- 72 my, że niefortunne użycie słowa „zwłaszcza" pozwalało na stosowanie dogodnej dla Zaporożców wykładni rozszerzającej, co też społeczność kozacka natychmiast wykorzystała stwierdzając, że przywileje królewskie dotyczą wszystkich, a nie tylko członków oddziału Oryszewskiego. Trudno zresztą im się dziwić, zawsze bowiem istniała i nadal istnieje tendencja interpretowania aktów prawnych w sposób najbardziej korzystny dla tych, do których są one adresowane. W ten oto sposób ukształtowało się wśród Kozaków, a także, rzecz nie bez znaczenia, wśród ludu ukraińskiego, przekonanie, że są oni odrębną warstwą społeczną, ludem rycerskim, a tym samym prawie szlachtą. Przekonania tego nie mogły już zmienić żadne późniejsze decyzje władz Rzeczpospolitej. Co najwyżej stały się one powodem kilku powstań, których celem była walka o pełną akceptację tego statusu. Niestety, szlachta mająca, jak wiemy, zdecydowany wpływ na politykę wewnętrzną państwa, zdawała się nie zauważać tych zmian zachodzących w świadomości bractwa kozackiego. Dla niej Kozacy byli nadal zbuntowanymi poddanymi, których można i należy wykorzystywać w czasie wojny (znów nasuwa się analogia do piratów, z których w trakcie konfliktów tworzono korsarzy w służbie państwa), a odsyłać „do domu", gdy przestawali być potrzebni. Równocześnie też, co warto zdecydowanie podkreślić, wysiłki Zygmunta Augusta i Batorego zmierzające do pokojowego uregulowania problemu kozaczyzny nie osiągnęły zamierzonego celu, gdyż nie powstrzymały Zaporożców od „swawoli", czyli napadów na państwa sąsiednie i na karawany kupieckie. A także, co było już wyraźną zapowiedzią przyszłych konfliktów — i na majątki szlacheckie. Do dziś, na przykład, zachowała się pochodząca z 1587 roku skarga złożona przez Józefa Jabłońskiego w księdze grodzkiej żytomierskiej, dotycząca napadu grupy Kozaków i chłopów ukraińskich pod dowództwem „hetmana" Łukiana Czernińskiego na miasto Kodnię i okoliczne folwarki. Warto pamiętać o tym wydarzeniu, bo świadczy ono wymownie, że na Ukrainie zaczął się realizować sojusz pomiędzy aspirującymi do roli odrębnego „rycerskiego" stanu Kozakami a pańszczyźnianymi chłopami ukraińskimi. Na razie płaszczyzną tego porozumienia była jedynie chęć doraźnego rabunku. Wkrótce jednak miało się to diametralnie zmienić. W późniejszych latach podobne skargi będą coraz częstsze. Warto zresztą pamiętać i o tym, że nie zawsze napady organizowali sami Kozacy. Dość 73 często namawiali ich do tego przedstawiciele szlachty, wykorzystując ich w prywatnych porachunkach między sobą. Świadczy o tym chociażby skarga Agnieszki Kozarowskiej na Jacka Butowicza z lutego 1590 roku za napad na czele Kozaków niżowych na jej majątek Chworoszczę. Znów też, jak twierdziła Kozarowska, do Kozaków przyłączyli się chłopi ukraińscy, zresztą jej właśni poddani. O przyczynach fiaska zamierzeń obu królów, mimo że mieli oni dobre intencje i zdawali się rozumieć złożoność problemu kozackiego wspominaliśmy już kilkakrotnie. Jak zresztą mogło być inaczej, skoro sam Ory-szewski, „starszy" rejestru, prowadził watahy na Krym, polując na tabuny tatarskie?8 Jest to wymowny dowód jak bardzo powszechny stał się „kresowy sport" i jak powszechnie na Ukrainie go akceptowano. Czyż więc można dziwić się nieposłuszeństwu Kozaków, jeśli zarządzenia królewskie łamali ci, którzy mieli nadzorować ich wykonanie? Bezkarność rozzuchwala. A Kozacy czuli się bezkarnie. Przynajmniej na tyle, że nie zawahali się zamknąć, a następnie, swoim zwyczajem, wrzucić w wodę z kamieniem u szyi szlachcica Głęboekiego, któremu Stefan Batory polecił wyjaśnić sprawę kolejnego kozackiego napadu na Oczaków. Wprawdzie tym razem jeszcze zuchwalstwo tego czynu tak przeraziło samych Zaporożców, że ich aktualny watażka nota bene „szlachetnie urodzony" kniaź Michał Rożański, pospieszył z wyjaśnieniami, że była to samowola grupy jedenastu Kozaków, których aresztował i wydał w ręce królewskich urzędników, niemniej jednak początek został zrobiony. Kozacy targnęli się na majestat królewski zabijając jego posła i to mimo całej estymy, jaką darzyli Batorego. Mimo kształtującej się już na Ukrainie „legendy batoriańskiej". „Swawole" kozackie nasiliły się jeszcze bardziej w trakcie bezkrólewia po śmierci Batorego. Sytuacja stała się wręcz dramatyczna, gdyż w 1589 roku, a więc już za panowania Zygmunta III Wazy, Tatarzy z rozkazu tureckiego, w rewanżu za liczne kozackie napaści, podeszli aż pod Lwów, a sułtan turecki po raz kolejny groził, że wyśle armię, aby rozprawiła się z Kozakami w ich rodzinnych pieleszach. Zmusiło to i króla, i sejm do poważnego zastanowienia się nad problemem i podjęcia próby jego uregulowania. Doszło do tego na sejmie w 1590 roku, a rezultatem długotrwałych obrad była konstytucja sejmowa (tak nazywały się wówczas wszystkie ustawy sejmowe) pod tytułem „Porządek ze strony Niżowców i Ukrainy". Przy- 1 Tamże, s. 20. 74 pomnijmy pokrótce jej postanowienia. Przede wszystkim sejm poddawał Kozaków pod nadzór hetmana koronnego, który winien zadbać o to, by w szeregach wojsk kozackich nie znaleźli się dezerterzy i ludzie karani sądownie. Hetman jako szef sił zbrojnych miał również wyznaczyć bezpośredniego przełożonego Kozaków rejestrowych - „człowieka szlacheckiego rodu, osiadłego". Również wyżsi oficerowie, a więc rotmistrze i setnicy mieli rekrutować się spośród szlachty. Decyzja ta zdaje się świadczyć o tym, że przypadki napadów na folwarki i dwory szlacheckie wstrząsnęły posłami szlacheckimi i przekonały ich o antyfeudalnym nastawieniu większości członków Kozaczyzny. Postanowiono więc plebejskie masy utrzymać w karbach przy pomocy szlacheckiego korpusu oficerskiego. Na tym jednak nie koniec. Pragnąc zmusić Kozaków do lojalności wobec państwa sejm nakazał im złożenie przysięgi na wierność królowi i Rzeczpospolitej. Było to istotne novum w relacji kozaczyzna-państwo - sugerujące, chyba jednak wbrew intencjom ustawodawcy, że są oni nie tylko odrębną grupą czy też klasą społeczną, ale że posiadają również odrębny status obywatelski. No, bo jeśli byli normalnymi poddanymi Rzeczpospolitej, to po co odrębna przysięga? Wydaje się, że przyczyn tego nakazu szukać należy w ożywionych i bardzo serdecznych kontaktach Zaporożców z dworem carskim, a konkretnie z Borysem Godunowem grającym wówczas główną rolę w rządzie moskiewskim. Posłowie moskiewscy zapewniali między innymi atamanów kozackich o gotowości wypłacenia im znacznego wynagrodzenia, a to miało już jednoznaczną wymowę. Można więc przypuszczać, że sejm Rzeczpospolitej zaczął poważnie obawiać się, że Kozacy zechcą zmienić swego suwerena i dlatego nakazał im złożenie specjalnej przysięgi. Rozwiązanie to, niezbyt-jak sądzę - szczęśliwe, już wkrótce okazało się również nieskuteczne. Poddanie Kozaków pod władzę hetmańską czyniło z nich żołnierzy i wyłączało, zgodnie z ustawodawstwem Rzeczpospolitej, spod jurysdykcji starościńskiej. W tym więc względzie konstytucja z 1590 roku powtarzała uregulowania stosowane wcześniej przez Zygmunta Augusta i Stefana Batorego. Sejm nie był jednak w tej materii konsekwentny i nie wyłączał jednak zupełnie Zaporożców spod władzy administracji cywilnej, ustawa bowiem nakładała na starostów obowiązek pilnowania, aby żaden z Kozaków rejestrowych nie próbował osiedlać się w miastach ukraińskich. Kozakom nie posiadającym odpowiednich glejtów wydanych przez setni- 75 ków nie wolno było również osiedlać się na wsi. Z kolei tego zakazu mieli przestrzegać wójtowie, na których nałożono ponadto obowiązek pilnowania, aby nielegalni goście nie uprawiali także handlu z mieszkańcami wsi. Wszelkie naruszenia tych przepisów miały być karane bardzo surowo, do kary śmierci włącznie. Można sobie łatwo wyobrazić spory kompetencyjne, jakie musiały powstać w wyniku stosowania tego przepisu między władzami cywilnymi i wojskowymi. Podstawowym jednak zadaniem wszystkich przedstawicieli administracji państwowej i prywatnej pozostało nadal pilnowanie, aby Zaporożcy nie wyprawiali się na Niż. Winnych naruszenia tego zakazu, a zwłaszcza schwytanych w czasie powrotu z wyprawy, należało karać śmiercią. Dotyczyło to również „kozakującej" szlachty i magnaterii. Wydaje się jednak, że ustawodawca nie do końca ufał w dobrą wolę urzędników państwowych (o prywatnych lepiej nie wspominać), gdyż dla ściślejszego przestrzegania postanowień konstytucji powołał dwóch specjalnych „dozorców", czyli komisarzy, których „ta będzie powinność, żeby w swojej każdej części pogranicza, jako im hetman koronny albo za zaleceniem jego polny naznaczy, doglądał i pilnował tego, jakoby się we wszem temu postanowieniu dosyć działo i żadne swawoleństwo tam sienie wszczynało"9. W rzeczywistości jednak głównym zadaniem komisarzy był nadzór nad działalnością starostów. W razie stwierdzenia, że nie przestrzegają postanowień konstytucji i nie wywiązują się ze swych obowiązków mieli oni prawo postawić ich przed trybunałem. Być może postanowienia te wyglądają całkiem nieźle na papierze, ale jeśli przyjrzeć im się bliżej, to łatwo zauważyć, że omawiana konstytucja to jeszcze jeden bardzo interesujący i pouczający przykład dobrych chęci i wiary w „moc uzdrawiającą" aktów prawnych. Kto bowiem tak naprawdę miał pilnować wykonania jej postanowień? Słaby, niesprawny, niegodny zaufania i dalece niewystarczający aparat administracji państwowej pozbawiony w dodatku tzw. „ramienia zbrojnego", czyli sprawnej i wystarczająco licznej policji lub wojska? Dla zobrazowania problemu wystarczy wspomnieć, że według dość ostrożnych szacunków pod koniec XVI wieku organizacja kozacka liczyła już około kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy doskonale opanowali swe rzemiosło i którym sprzyjał zarówno teren, jak i jego mieszkańcy. Yolumina Legum, t. 2, Petersburg 1859, s. 311. 76 Konstytucja z 1590 roku miała zresztąjeszcze dwa inne bardzo poważne mankamenty, które świadczyły, delikatnie mówiąc, o naiwności i krótkowzroczności jej twórców. Przede wszystkim nie określono wyraźnie, do kogo się ona odnosi - czy do wszystkich Zaporożców, czy też do wydzielonej grupy Kozaków rejestrowych. Pierwsze rozwiązanie wydaje się niemożliwe chociażby z powodu ogromnej liczby członków bractwa. Przy najskromniejszym żołdzie wymagałoby to przecież tak dużych sum, jakimi skarb państwa nie dysponował i dysponować nie mógł. Zwłaszcza w kilka lat po zakończeniu kosztownej wojny moskiewskiej. A trudno przypuszczać, że szlachta zamierzała się specjalnie na ten cel opodatkować. Zapewne więc, na co zresztą wskazuje późniejsza praktyka, planowano powołać oddział Kozaków rejestrowych i stworzyć z nich, wzorem lat ubiegłych, korpus wojsk pomocniczych przy armii koronnej. Tyle tylko, że zapomniano wyraźnie to stwierdzić i określić liczebność tego korpusu! A jeśli nie zamierzano wszystkim Kozakom płacić żołdu, to z czego mieli się oni utrzymywać? Czy w stosunku do nich również obowiązywał zakaz osiedlania się w miastach i wsiach ukraińskich? Czy ich również dotyczył zakaz uprawiania handlu? O tym konstytucja milczy! Jak zwykle więc z „dużej chmury spadł mały deszcz" i 25 lipca 1590 roku król Zygmunt III polecił Mikołajowi Jazłowieckiemu (jego porucznikiem został znany nam już Oryszewski) zwerbowanie tysiąca Kozaków. Na miejsce postoju wyznaczono im Krzemieńczuk, gdzie zamierzano wybudować drewniany zameczek. Żołnierze z tego oddziału mieli otrzymywać 5 złotych na kwartał oraz mąkę dostarczaną raz do roku przez mieszkańców starostw i dzierżaw królewskich leżących nad Dnieprem. W praktyce skończyło się na obietnicach i odebraniu przysięgi od członków tego oddziału. Nie dostarczono natomiast drewna na fortyfikacje, nie przywieziono mąki, nikt również nie przybył z pieniędzmi. W końcu zdesperowani i głodni Kozacy „po staremu" zaczęli wymuszać kontrybucje na okolicznej ludności, no bo przecież coś jeść musieli! Zatem konstytucja „Porządek ze strony Niżowców i Ukrainy" zamiast rozwiązać problem, jeszcze go zaostrzyła stawiając poza marginesem społecznym większość członków społeczności kozackiej. Nie jest oczywiście rzeczą historyka czy też popularyzatora historii rozważanie możliwych rozwiązań i zastanawianie się „co by było, gdyby było..." Pozwolę sobie jednak zauważyć, że sejm 1590 roku miał jeszcze możliwość rozwiązania kwestii kozackiej w sposób pokojowy. Pozwoliłoby to uniknąć 77 tragedii, do jakich doszło już dosłownie w kilka lat po ogłoszeniu konstytucji. Możliwych do przyjęcia rozwiązań było kilka, każde z nich jednak musiało - jeśli miało być trwałe - spełniać dwa podstawowe warunki -akceptować odrębność społeczną (i klasową) Kozaków i zapewniać im możliwość zdobywania w sposób legalny środków do życia. Nie twierdzę, jak czyni to kilku historyków najnowszej doby, że należało koniecznie nobilitować rzesze Kozaków. Byłoby to oczywiście rozwiązanie optymalne, ale osobiście jestem przekonany, że do jego przyjęcia obydwie strony konfliktu w tym czasie jeszcze nie dorosły. Na taki krok państwo szlacheckie w tym momencie po prostu nie mogło się zdobyć. Jeszcze nie wówczas! Nie oznacza to jednak, że nie można było zaspokoić aspiracji towarzystwa w inny sposób, tworząc na przykład zmilitaryzowane załogi osadników - zawodowych żołnierzy, tak jak to zrobiła Rosja w odniesieniu do Kozaków dońskich lub też jak czynili to Węgrzy na pograniczu tureckim powołując tam oddziały, których żołnierze zamiast żołdu otrzymywali gospodarstwa rolne. Przykłady tego rodzaju rozwiązań znane były zresztą już w starożytności. Wystarczy wspomnieć chociażby o ateńskich kleruchach. Ziemi na Ukrainie, a zwłaszcza na Zadnieprzu i Dzikich Polach było dość. Można więc było stworzyć cały łańcuch osad kozackich, których mieszkańcy posiadający własną, odrębną hierarchię byliby zobowiązani do służby wojskowej, a tym samym również do odbywania stałych ćwiczeń. Śmiem twierdzić, że rozwiązanie takie zaspokoiłoby aspiracje kozackie i, co najważniejsze, zapewniłoby wszystkim, nie tylko nielicznym rejestrowym, legalne źródło dochodu. No a państwo zyskałoby doskonałą obronę ukraińskiej granicy przed tatarskimi rajzami. Oczywiście realizacja tego projektu wymagałaby sporych nakładów ze skarbu państwa, choćby w formie częściowo umarzanych, bezprocentowych pożyczek przeznaczonych na założenie osiedli, ale byłoby to i tak o wiele mniej kosztowne niż tłumienie późniejszych powstań, nie wspominając już o powodowanych przez nie stratach w ludziach i substancji majątkowej. A bez powstań kozackich nie doszłoby do późniejszego rozbioru Ukrainy i do umocnienia mocarstwowej pozycji Rosji, co - jak wiemy - okazało się gwoździem do trumny Rzeczpospolitej. Natomiast stworzenie rejestru było rozwiązaniem najgorszym, niczego bowiem nie załatwiało, a jedynie dodatkowo zantagonizowało wewnętrznie kozaczyznę przeciwstawiając Kozaków rejestrowych (nakazano im 78 pilnować granicy i przeciwdziałać chadzkom) pozostałym rzeszom kozackim. W przyszłości stało się to powodem wielu kłopotów, zadrażnień i wręcz tragedii. Dając świadectwo prawdzie należy jednak wspomnieć, że sejm 1590 roku zajął się również likwidacją „pustek" kresowych i przyśpieszył kolonizację Ukrainy upoważniając króla do rozdawnictwa nie zagospodarowanych ziem „osobom szlacheckiego stanu". Posłom przyświecała zapewne myśl, że ta przyśpieszona „prywatyzacja" ziem ukraińskich ustabilizuje kraj, poprawi jego gospodarkę, a tym samym przyczyni się pośrednio do likwidacji problemu kozackiego. W wyniku tej decyzji sejmu Ukraina stała się prawdziwym Eldorado, krajem, w którym „lud herbowy" mógł dosłownie błyskawicznie dorobić się ogromnej fortuny. Świadczy o tym chociażby przykład hetmana Żółkiewskiego, który u zarania swego dorosłego życia posiadał jedynie 21 wsi i 2 miasta, a pod jego koniec miał już ich około 80 na Rusi Czerwonej , 100 na Zadnieprzu i kilkanaście na Bracławszczyźnie, a ponadto dzierżawił 13 miast i 159 wsi królewskich. Jego roczny dochód wynosił podobno około 250 tysięcy złotych, suma na owe czasy ogromna (porównajmy ją do 5 złotych kwartalnego żołdu Kozaków rejestrowych). Kariera majątkowa Żółkiewskiego bynajmniej nie była wyjątkowa. W bardzo krótkim czasie na kresach powstały ogromne latyfundia, wręcz udzielne państwa, niejednokrotnie większe od państewek ówczesnej Rzeszy Niemieckiej. Dla zobrazowania skali tych posiadłości wystarczy, jak sądzę, podać, że na przykład książę Konstanty Wasyl Ostrogski posiadał około 100 miast i zamków oraz 1300 wsi, a hetman Koniecpolski, jeden z największych w pierwszej połowie XVII wieku magnatów kresowych miał w swych dobrach około 120 tysięcy poddanych chłopów. To on właśnie zwykł mawiać, że: „Nie starcza mi dwóch niedziel (tygodni - R. R.), by objechać własne dobra". Ogromnej fortuny dorobił się również książę Jere-mi Wiśniowiecki, władca „państwa łubniańskiego". W 1645 roku posiadał on podobno aż 38 tysięcy gospodarstw i blisko 230 tysięcy poddanych. Z ustawy z 1590 roku skorzystała również drobna i średnia szlachta. Nie tylko ze względu na nadania królewskie, ale również dzięki dzierżawom królewszczyzn i wsi należących do magnatów, a także objęciu licznych stanowisk w wojsku i administracji latyfundystów. Dla ścisłości należy wspomnieć, że nadania otrzymali również niektórzy przedstawiciele starszyzny kozackiej pochodzenia szlacheckiego. 79 Między innymi wówczas właśnie otrzymał posiadłość Rokitna „kozaku-jący" szlachcic Krzysztof Kosiński, o którym szerzej za chwilę. Niestety, były to przypadki raczej sporadyczne, a w dodatku potwierdzające jedynie regułę, gdyż dotyczyły Kozaków ze szlacheckim rodowodem. Wspomniana uchwała sejmowa rzeczywiście przyśpieszyła znacznie rozwój ziem ukraińskich. Szybko zwiększała się liczba wsi i miast, a także liczba ich mieszkańców10. Rosła też produkcja rolna, zwłaszcza hodowla owiec, bydła i trzody chlewnej. Prężnie rozwijało się tkactwo i inne gałęzie rzemiosła, a także przemysł hutniczy (na przykład hetman Ko-niecpolski założył w swych dobrach kuźnice) oraz spożywczy. Bardzo silnie rozwinęło się zwłaszcza browamictwo i gorzelnictwo wykorzystujące nadwyżki zbożowe i mające, dzięki przymusowi propinacyjnemu, zapewniony zbyt. W tym więc względzie ustawa z 1590 roku spełniła swe zadanie, a znaczny i - powiedzmy to wyraźnie - pozytywny udział w rozwoju kraju mieli latyfundyści. Jeśli jednak chodzi o kwestię najbardziej nas interesującą, a więc rozwiązanie problemu kozaczyzny, to skutek tych zabiegów był wręcz przeciwny. Kolonizacja kraju i powstanie ogromnych posiadłości ukraińskich „królewiąt" wkrótce doprowadziło do zatargów z Kozakami, którzy nierzadko wcześniej wykorzystywali gospodarczo nadane latyfundystom tereny i przyzwyczaili się traktować je jak własne, mimo że nie posiadali stosownych dokumentów. Warto też pamiętać, że „państewka" magnackie powstawały nie tylko drogą nadań królewskich, kupna lub dzierżawy, ale również przez bezprawne przywłaszczanie gruntów drobnej szlachty ruskiej, w tym również atamanów kozackich. Przykładów tego typu działań było wiele. W 1643 roku na przykład wojewoda czernihowski, Marcin Kalinowski, zmusił do płacenia danin i czynszów drobnych ziemian w starostwie lu-beckim odmawiając im, mimo posiadanych dokumentów, szlachectwa. Rabunki i bezprawne zagarnianie włości rodziło poczucie krzywdy i niesprawiedliwości zarówno wśród chłopów, jak i wśród drobnej, prawosławnej szlachty. Na tej płaszczyźnie zaczął się też tworzyć trwalszy sojusz Kozaków z chłopami ukraińskimi, a w wielu przypadkach również z drobną szlachtą ruską, cementowany wspólnotą interesów, a raczej wspólnotą krzywd. A to z kolei powodowało, że sytuacja na Ukrainie stawała się 10 Na Wołyniu na przykład w pierwszej połowie XVI wieku było 68 miast, a w 1629 roku już 114. 80 coraz bardziej zapalna, grożąca w każdej chwili wybuchem powstania. Wystarczyło, aby hasło walki rzucił człowiek wystarczająco popularny wśród Kozaków i ludu ukraińskiego. Człowiekiem takim okazał się Krzysztof Kosiński, a przyczyną wybuchu pierwszego w dziejach Rzeczpospolitej powstania kozackiego był jego spór o Rokitnę z wojewodą kijowskim kniaziem Konstantym Ostrogskim. Nie wiemy wprawdzie, kiedy Kosiński przybył na Zaporoże ani też jaki był dokładnie przebieg jego „kariery" wśród Niżowców. Nie ulega jednak wątpliwości, że w 1590 roku musiał on zajmować wśród nich niepoślednie stanowisko, gdyż Rokitnę otrzymał od króla jako jeden z ważniejszych i bardziej wpływowych atamanów kozackich. Nie do końca jasne i zrozumiałe są również przyczyny konfliktu. Jak wynika bowiem ze złożonej w dniu 9 stycznia 1592 roku skargi, Krzysztof Kosiński napadł na dom księcia Dymitra Kurcewicza Bułygi w Białej Cerkwi, skąd zabrał szkatułkę z klejnotami i pieniędzmi oraz przywileje dane księciu Januszowi Ostrogskiemu, wojewodzie wołyńskiemu, na starostwa białocerkiewskie i bohusławskie, grunt rozwołowski, Wielką Sło-bodę i właśnie na Rokitnę, którą Kosiński otrzymał rok wcześniej z rąk króla. Czyżby więc kancelaria królewska pomyliła się i nadała Kosińskie-mu majątek, którego właścicielem był Ostrogski? Jakkolwiek by było Kosiński postanowił dochodzić swych praw siłą na czele „wszystkich Niżowców". Był to więc wyraźnie prywatny zatarg, który jednak bardzo szybko przekształcił się w powstanie; przyłączyły się doń gromady chłopów, czerni ukraińskiej, w większości poddanych książąt Ostrogskich. Można oczywiście twierdzić, tak jak to czynił na przykład Franciszek Rawita-Gawroński, że głównym celem obu grup było „szukanie kozackiego chleba", a więc grabież majątków szlacheckich. Jest to jednak niedopuszczalne uproszczenie, gdyż w rzeczywistości sojusz ten zawiązał się na bazie sprzeciwu wobec kolonizacji Ukrainy i związanym z tym bezprawiem. A także z powodu pośpiesznego wprowadzania w nowych latyfundiach porządków feudalnych: tworzenia folwarków, nakładania pańszczyzny tam, gdzie do tej pory jej nie wymagano i zwiększania innych ciężarów, zwłaszcza wysokości czynszów. Do zaognienia sytuacji przyczyniła się również w niemałym stopniu pazerność dzierżawców, którzy otrzymawszy na określony czas we władanie wieś lub miasteczko, starali się wyciągnąć z niego jak największe korzyści i w rabunkowy sposób eksploatowali miejscową ludność. To na tym tle między innymi za- 81 częła tworzyć się niechęć, wręcz nienawiść chłopów ukraińskich do Żydów, którym magnaci i szlachta chętnie oddawali swe majątki w dzierżawę. Takie też były w zasadzie główne płaszczyzny sojuszu chłopów pańszczyźnianych i drobnej szlachty z Kozakami Kosińskiego. Na uświadomienie sobie innych, bardziej dalekosiężnych celów wspólnych dla obu grup przyjdzie jeszcze czas, ale można zauważyć, że już wówczas pojawiły się ich pierwsze symptomy. Świadczy o tym chociażby to, że na zajętych terenach Kozacy wprowadzali swe rządy, a także przymuszali mieszkańców -jak twierdziła szlachta wołyńska zgromadzona w Łucku w styczniu 1593 roku - „...do przysięgania sobie posłuszeństwa"11. Powróćmy jednak do głównego nurtu rozważań. Bardzo szybko, bo już 16 stycznia 1592 roku Zygmunt III na prośbę Ostrogskich powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn buntu, w skład której weszli: Jakub Pretficz, Aleksander Wiśniewski, Jakub Struś, Stanisław Gulski, Jan Gul-ski i Mikołaj Jazłowiecki, „starszy" Kozaków rejestrowych. Komisja w zasadzie nie wypowiedziała się co do meritum sporu, nakazała natomiast buntownikom natychmiastowe złożenie broni, podporządkowanie się władzom i wydanie w ręce komisarzy Kosińskiego. Początkowo powstańcy umocnieni w Trypolu i przekonani o swej sile odrzucili te żądania. Po dłuższych jednak pertraktacjach doszło do porozumienia, na mocy którego Kozacy zobowiązali się do usunięcia Kosińskiego i zaprzestania dalszych napaści na majątki szlacheckie, władze natomiast zrezygnowały z karania winnych. Niestety, jak się okazało już wkrótce, było to jedno z pierwszych, ale bynajmniej nie ostatnie z rzędu, porozumień i umów między władzami Rzeczpospolitej a Kozakami, które pozostawały jedynie martwą literąi nie były respektowane. Kozacy bowiem nie zrzucili z dowództwa swego „hetmana" Kosińskiego. Nie zaprzestali również „swawoleństw" napadając na majątki książąt Ostrogskich oraz na miasta Kijów i Biała Cerkiew, skąd zabrali wiele broni palnej i amunicji. Pod koniec 1592 roku z nieznanych nam przyczyn opuścili województwa kijowskie i bracławskie i przenieśli się na Wołyń, gdzie doprowadzili do rozpaczy szlachtę wołyńską, która w styczniu 1593 wystosowała rozpaczliwy apel do króla pisząc między innymi: „...zamki i miasta zarówno Jego Królewskiej Mości, jak i szlachty zajmują, ludzi zabijają i mordują, palą i pustoszą..." 11 Archiw Jugo-Zapadnoj Rosii, cz. 3, t. 1, Kijów 1890, s. 43. 82 Sukcesy oddziałów Kosińskiego świadczą niewątpliwie o dużej sile militarnej powstania, należy jednak brać pod uwagę i to, że - przynajmniej w początkowym okresie — opór im stawiały jedynie wojska prywatne książąt Ostrogskich, wzmocnione ochotnikami szlacheckimi z terenów objętych powstaniem. W walkę nie angażowały się natomiast wojska koronne, albowiem w Warszawie panowało przekonanie, że jest to w gruncie rzeczy spór prywatny, który powinien zostać załatwiony bez użycia wojsk państwowych. Zygmunt III nie mógł jednak na dłuższą metę pozostać zupełnie głuchy na błagania zrozpaczonej szlachty i w połowie stycznia 1593 roku zwołał uniwersałem pospolite ruszenie szlachty województw kijowskiego, wołyńskiego i bracławskiego do Konstantynowa. Jego dowódcą został mianowany książę Konstanty Ostrogski. Powiadomiony o tym Kosiński wycofał się z Ostropola, które było wówczas jego główną siedzibą, na wschód, w okolice Cudnowa. Tu też w dniu 2 lutego 1593 roku, koło miejscowości Piątek, doszło do decydującego starcia, w którym chorągwie prywatnych wojsk K. Ostrogskiego i innych magnatów ukraińskich wzmocnione oddziałami pospolitego ruszenia zadały klęskę wojskom Kosińskiego. O wyniku spotkania zadecydowała szarża jazdy pod dowództwem Janusza Ostrogskiego. Tym samym znalazła więc potwierdzenie teza, że jazda polska była zbyt silnym przeciwnikiem dla Zaporożców, jeśli przyszło im potykać się z nią w otwartym polu. W bitwie pod Piątkiem zginęło około 3 tysiące powstańców. W ręce zwycięzców dostały się armaty, broń, amunicja i sztandary. Straty zwycięzców były nieznaczne. Mimo to jednak sukces szlachty nie był pełny, bo spora grupa Kozaków z Kosińskim uszła z pola bitwy. Być może gdyby kontynuowano działania zbrojne, a w zasadzie pościg za pokonanymi, udałoby się do końca spacyfikować powstanie i trwałej uspokoić sytuację na Ukrainie. Niestety, pospolite ruszenie nigdy nie nadawało się do prowadzenia długotrwałych działań i tym między innymi należy tłumaczyć tak częste w naszej historii zaprzepaszczanie wielu olśniewających nieraz sukcesów militarnych. Również więc i tym razem bardzo szybko doszło do rozmów pokonanych ze zwycięzcami, w których pośredniczył Aleksander Wiśniowiecki. W ich wyniku w dniu 10 lutego 1593 roku podpisano ugodę, w której Kozacy, w zamian za darowanie win, zobowiązali się przede wszystkim usunąć Kosińskiego ze stanowiska atamana i wybrać w jego miejsce kogoś innego, poddać się władzy królewskiej, za- 83 przestać napadów na majątki szlacheckie i książęce, wydać broń, armaty, sztandary, a także zwrócić właścicielom wszystkie zrabowane w trakcie napadów rzeczy. Wydawać by się mogło, że cel mimo wszystko osiągnięto, że kapitulacja Kozaków była zupełna, bo zobowiązali się oni nawet do wydania swych sojuszników - chłopów i czeladzi dworskiej - i że na Ukrainie zapanuje znów spokój. Już wkrótce okazało się jednak, że były to złudne nadzieje, powstańcy nie dotrzymali bowiem żadnego warunku podpisanej i potwierdzonej przysięgą umowy. Rodzi to podejrzenie, że od początku nie mieli zamiaru realizować przyjętych zobowiązań, a podpisali je jedynie po to, aby uniknąć represji i zyskać czas na zebranie sił. Można oczywiście postawić im zarzut wiarołomstwa, nie zapominajmy jednak o starej jak świat prawdzie, że na wojnie, podobnie jak w miłości, każdy podstęp jest dobry i dopuszczalny, byle był skuteczny. W myśl tej zasady bezpośrednio więc spod Piątku Kosiński i jego zwolennicy udali się na Niż, aby zgromadzić nowe siły. Zaczęli również szukać sprzymierzeńców poza granicami kraju - w Moskwie i (podobno) wśród Tatarów. Tym razem jeszcze nic z tych zabiegów nie wyszło, ale było to groźne ostrzeżenie, świadczące o tym, że problem kozacki bardzo łatwo może stać się powodem obcej interwencji i dlatego powinien zostać jak najszybciej rozwiązany na drodze pokojowej, w sposób możliwy do zaakceptowania dla obu stron. Do wznowienia działań zbrojnych doszło już w maju 1593 roku. Kosiński ze swym oddziałem ruszył na Czerkasy z zamiarem zaatakowania księcia Aleksandra Wiśniowieckiego, który był wówczas starostą czerka-skim. Trudno wyjaśnić, dlaczego tym razem ostrze buntu skierowało się przeciwko człowiekowi, który był autorem porozumienia pod Piątkiem. Być może Kosiński poczuł się osobiście urażony postawą księcia podczas pertraktacji (podobno zmuszono go do przeproszenia księcia Ostrogskie-go przez -jak pisze Franciszek Gawroński - trzykrotne padanie mu do nóg)? Niestety nie znamy jego motywów. Nie wiemy również, jak licznym wojskiem dysponował. Franciszek Gawroński twierdzi, że miał on do dyspozycji jedynie 2 tysiące ludzi i być może jest w tym względzie bliski prawdy. Ważne jest jednak to, że tym razem szczęście opuściło zupełnie wodza Zaporożców, zginął bowiem w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach z rąk, jak podaje kronikarz Marcin Bielski, sług księcia Wiśniowieckiego. Po jego śmierci sytuacja 84 na Ukrainie uspokoiła się nieco, tym bardziej że specjalna komisja królewska wypłaciła wreszcie zaległy żołd Kozakom rejestrowym, chcąc w ten sposób odciągnąć ich od Zaporożców. Podobno zresztą z tymi ostatnimi też zawarto jakąś kolejną ugodę wypłacając im 12 tysięcy złotych. 4.2.1. Walka Kozaków o odrębny status społeczny Wyraźnie antyfeudalny charakter powstania Kosińskiego poważnie zaniepokoił szlachtę i skłonił ją do ponownego zajęcia się problemem kozackim. Doszło do tego na sejmie w maju 1593 roku, a więc już po zwycięstwie pod Piątkiem, ale jeszcze w trakcie trwania drugiej fazy walk, o których być może jednak w Warszawie nie wiedziano. Mimo to uchwalona wówczas nowa konstytucja (ustawa) „O Niżowcach" miała wyraźnie represyjny charakter, postanawiała bowiem między innymi, że: „Niżowcy i insi wszyscy ludzie, którzy swawolnie kupili się, najazdy jakie czyniąc albo gwałty i także granice państwa naszego chcieliby swobodnie przechodzić, mają być miani za wrogów ojczyzny i zdrajców i zaraz bez wszelakiego prawnego postępowania ludzie służebni ukrainni z kwarty (wojska kwarciane stacjonujące na Ukrainie) wedle potrzeby będą mogli być przeciw nim ruszeni i posłani i także każdemu wolno będzie domów i majętności swoich od nich bronić. A o głowy, które by z nich (to znaczy Niżowców) w tym bronieniu poległy, ani szlachciców tych, których by domy albo majętności były najechane, ani tych którzy by im pomoc dawali, prawem żaden także ani o szkody pociągać będzie mógł"12. Pozornie postanowienia te wydają się zupełnie słuszne, wszak potwierdzały jedynie słuszne prawo państwa do przeciwdziałania buntom i szlachty do stosowania obrony koniecznej. Nie dajmy się jednak zwieść retoryce ustawy, w rzeczywistości bowiem wprowadzała ona na Ukrainie typowe „prawo Lyncha", jak bowiem inaczej można odczytać postanowienie, że nikt nie będzie mógł pociągać szlachcica do odpowiedzialności sądowej za zabicie Kozaka? Wykluczono przecież tym samym możliwość dochodzenia, czy w konkretnym przypadku nie nastąpiło przekroczenie granic obrony koniecznej. A w razie różnicy zdań wystarczało, jak z tego wynika, oświadczenie szlachcica - zabójcy. 1 Yolumina Legum, t. II, Petersburg 1859, s. 344. 85 W rzeczywistości więc omawiana konstytucja zachęcała szlachtę do tępienia Zaporożców za wszelki, nawet najmniejszy przejaw sprzeciwu, w myśl zasady, że dobry Kozak to martwy Kozak. Trudno tego typu rozwiązanie uznać za humanitarne, ale, co więcej, można w tym przypadku posłużyć się słynnym powiedzeniem Talleyranda, że było ono czymś gorszym niż zbrodnia — było błędem, bo czyniło z Kozaków ludzi pozbawionych ochrony prawa. W praktyce więc to drakońskie prawo przyczyniło się jedynie do wzrostu napięcia na Ukrainie i przyśpieszyło wybuch nowego buntu. Sytuacja była tym groźniejsza, że przecież wśród Zaporożców umacniała się „legenda batoriańska" i przekonanie o odrębności klasowej, a także o własnej potędze, znakomicie utrwalane i wzmacniane międzynarodowymi kontaktami. Były one - powiedzmy to od razu - bezprawne, ale kto by sobie na Siczy takimi drobiazgami zaprzątał głowę? O kontaktach z Moskwą i Tatarami już wspominaliśmy. W 1594 roku doszło natomiast do znacznie bardziej spektakularnego wydarzenia łechcącego ambicje kozackie, oto bowiem w czerwcu na Sicz Bazawłucką zawitał nie byle kto, lecz sam pan Eryk Lassota von Steblau, stolnik niedoszłego króla Polski arcyksięcia Maksymiliana i poseł cesarza Rudolfa II Habsburga. Jak do tego doszło i jaki był cel tej misji dyplomatycznej? Otóż od kilku już lat Cesarstwu Rzymskiemu Narodu Niemieckiego groziła wojna z ówczesnym supermocarstwem, czyli Turcją otomańską. Poszukując rozpaczliwie sojuszników, których brak było i na Wschodzie, i na Zachodzie Europy doradcy cesarscy zwrócili swą uwagę na Kozaków zaporoskich wsławionych brawurowymi akcjami przeciw Tatarom i Turkom i doradzili cesarzowi wejście w kontakt z tym bitnym bractwem rycerskim, aby skłonić je do przeprowadzenia akcji militarnej przeciw Turcji. Zapewne sztab cesarski nie wiązał z taką akcją zbyt wielkich nadziei, gdyż z natury rzeczy mogła mieć ona jedynie charakter operacji dywersyjnej na stosunkowo niewielką skalę, liczono się jednak z tym, że atak kozacki przeprowadzony pod sztandarami cesarskimi może zostać potraktowany przez Portę jako casus belli i spowodować kontratak turecki na terytorium Ukrainy, a więc Polski. W takim przypadku Rzeczpospolita zostałaby wciągnięta do wojny wbrew swej woli, a Austria zyskałaby w zbliżającym się konflikcie tak pożądanego i potężnego sojusznika. Nic więc dziwnego, że akcji tej od samego początku starały się przeciwdziałać, z mizernym jednak skutkiem, władze polskie, a zwłaszcza znany ze swego 86 antyhabsburskiego nastawienia kanclerz i hetman wielki Jan Zamojski oraz związany z nim hetman polny Stanisław Żółkiewski. Do pierwszych kontaktów Kozaków z dworem praskim (cesarz Rudolf II rezydował głównie w Pradze) doszło już na początku 1593 roku, a więc gdy trwało jeszcze powstanie Kosińskiego. Nie znamy przebiegu rozmów i ustaleń, jakie wówczas zapadły, nie wiemy również, kto był pierwszym kozackim posłem na dworze habsburskim. Być może ma rację historyk ukraiński Hruszewski twierdząc, że był to któryś z „koza-kujących" szlachciców kresowych. Drugi etap rokowań miał miejsce jesienią 1593 roku, a więc już po śmierci Kosińskiego, a agentami dyplomatycznymi Habsburgów w rozmowach z Kozakami byli przywódcy stronnictwa proaustriackiego w Polsce, między innymi wojewoda bracławski Janusz Zbaraski oraz Janusz Ostrogski, niedawny zwycięzca w bitwie pod Piątkiem. Zwłaszcza ten ostatni zaangażował się bardzo energicznie w akcję werbowania Kozaków. Jego wysłannicy na Zaporożu usilnie namawiali Zaporożców do wstępowania pod znaki habsburskie obiecując im niebagatelny żołd w wysokości 20 złotych oraz, tradycyjnie już, sukno na mundury. Akcja księcia Ostrogskiego nie przyniosła jednak większego rezultatu, gdyż rozbici i zniechęceni Kozacy nie garnęli się do służby cesarskiej. Być może też niezbyt odpowiadała im osoba pośrednika. A tak przy okazji warto przypomnieć, że kampania werbunkowa magnatów i wojewodów kresowych miała miejsce już po uchwaleniu majowej konstytucji „O Niżow-cach" uznającej za wrogów ojczyzny i zdrajców tych Kozaków, którzy „...granice państw naszych chcieliby swobodnie przechodzić..." Świadczy to nader wymownie o tym, jak bardzo lekceważyli ustawy sejmowe przedstawiciele elity politycznej (książę Janusz Ostrogski został właśnie wówczas kasztelanem krakowskim) Rzeczpospolitej i jak mało liczyli się oni z interesem państwa podejmując - na zlecenie obcego mocarstwa -akcję, która nie tylko oznaczała złamanie obowiązującego prawa, ale w rezultacie mogła przynieść katastrofalne skutki w postaci wojny z Turcją. Czyż można więc dziwić się Kozakom i mieć im za złe, że oni również nie przestrzegali obowiązujących ich przepisów? Fiasko starań emisariuszy książęcych nie zakończyło jednak próbą zwerbowania Zaporożców do służby cesarskiej, albowiem na arenę wystąpił następny „kozakujący" szlachcic, Stanisław Chłopicki herbu Nie-czuja, pochodzący z Ziemi Przemyskiej. Udał się on wraz z Żydem Moj- 87 żeszem, o którym nic bliższego nie wiemy, na dwór praski, gdzie przedstawił się - zupełnie bezpodstawnie - jako pułkownik kozacki i poseł wojska zaporoskiego i oświadczył, że Kozacy zaporoscy są zdecydowani uderzyć, za odpowiednią oczywiście zapłatą, na Tatarów, którzy z polecenia sułtana przygotowują się do najazdu na habsburskie Węgry. Zapewnienia Chłopickiego zostały na dworze cesarskim przyjęte nader życzliwie. Kozacy otrzymali w darze od cesarza chorągwie i trąby, a pan Eryk Lassota został wysłany na Zaporoże celem uzgodnienia szczegółów wstąpienia Kozaków do służby cesarskiej i wypłacenia im żołdu w wysokości 8 tysięcy dukatów. Wyprawę tę, niewątpliwie nader egzotyczną dla austriackiego dyplomaty, pan Lassota opisał barwnie i szczegółowo w swym pamiętniku, którego „zaporoski" fragment stanowi dla nas niezwykle cenne źródło poznania obyczajów kozackich i organizacji Siczy. Poselstwo, po burzliwych i długotrwałych naradach, w których zarówno starszyzna kozacka, jak i towarzystwo kilkakrotnie zmieniało swe zdanie na temat wstąpienia na służbę habsburską, zakończyło się sukcesem w tym znaczeniu, że Kozacy dokonali kilku napadów na Mołdawię. Między innymi w październiku 1594 zdobyto i spalono dwa miasta, Jassy iTehinię. Wyprawą tą kierował Semen Nalewajko, a jego zastępcą i pomocnikiem był Hryhory Łoboda. Akcje te niewątpliwie zaabsorbowały uwagę Turków, ale nie wpłynęły zasadniczo na poprawę sytuacji militarnej cesarstwa. A co najważniejsze, nie spowodowały wybuchu konfliktu polsko-tureckiego. O wiele większe natomiast znaczenie miał ten „cesarski" epizod dla dziejów samej kozaczyzny, gdyż umocnił on wśród członków bractwa przekonanie, że są znaczącą siłą zarówno militarną, jak i, co bardziej istotne, polityczną, a otrzymane sztandary stanowiły widomy tej rangi dowód. Można też zaryzykować tezę, że akcja Chłopickiego i Lassoty spełniła rolę przysłowiowej iskry, która spadła na nagromadzone na Ukrainie prochy i wywołała wybuch powstania. Pierwsze symptomy nowego zrywu pojawiły się już w listopadzie 1594 roku, kiedy to powróciły z kolejnej wyprawy na Mołdawię oddziały Semena Nalewajki i Hrehorego Łobody. Kozacy byli dumni z odniesionych pod sztandarami cesarskimi zwycięstw i pełni euforii z powodu łupów zdobytych w Jassach i Suczawie (podobno w ich ręce dostał się nawet skarb hospodarski). Na miejsce postoju wybrano Bar, gdzie odbyła się rada kozacka. Zapewne dokonano na niej podsumowania zakończonej wyprawy, być może też rozdzielono łupy, nie znamy jednak niestety zapa- dłych wówczas postanowień dotyczących przyszłych działań. W każdym razie, jak wynika z listu Jakuba Pretficza, Zaporożcy zażądali wydania rejestru dochodów starostwa barskiego i rozesłali odezwy do okolicznej szlachty z żądaniem dostarczenia żywności. Można by więc rzec, że Kozacy wzięli administrację starostwa w swoje ręce, a Bar potraktowali jak swoją stolicę. Świadczyć o tym może również fakt, że w trakcie obrad towarzystwa miasto otoczono tak licznymi i szczelnymi wartami, że nikt nie mógł z niego wyjść, ani też do niego wejść. Z biegiem dni i tygodni apetyty Zaporożców znacznie powiększyły się i zaczęli traktować nie tylko starostwo barskie, ale również województwa kijowskie i bracławskie jako swoją siedzibę i, bez mała, swoją włość, nakładając na majątki szlacheckie kontrybucje finansowe i żądając dostaw żywności, a w razie oporu przeprowadzając rekwizycje. Nie cofano się również przed zwykłą grabieżą, o czym szerzej za chwilę. Zrozpaczona szlachta twierdziła, w pismach do króla i hetmanów, że pozostała im jedyna droga ratunku - wstąpić w szeregi kozackie. Można zresztą przypuszczać, że wielu przedstawicieli drobnej szlachty pochodzenia ukraińskiego zrobiło to nawet bez przymusu i z pewną ochotą. Podobnie jak i chłopi ukraińscy, którzy masowo wstępowali w szeregi powstańcze. Czyniła to nie tylko młodzież, zawsze bardziej chętna do uczestnictwa w tego rodzaju zrywach, ale również starsi gospodarze13. Dla nich Kozacy byli wyzwolicielami spod jarzma pańszczyźnianego i, co bardzo istotne, naturalną elitą narodu ukraińskiego. Aby zrozumieć, dlaczego tak się stało musimy na chwilę przestać zajmować się losami powstańców pod wodzą Nalewajki, Łobody i Matwieja Sawuły i pozwolić sobie na nieco szerszą dygresję dotyczącą sytuacji narodowościowej, społecznej i religijnej, w jakiej znalazła się na przełomie XVI i XVII wieku Ukraina, gdyż pomoże to nam lepiej zrozumieć zjawisko tak ścisłego sojuszu drobnej szlachty i ludu ukraińskiego z Kozakami i awansu społecznego tych ostatnich. Konkretnie chodzi o polonizację elit i problem unii kościelnej. Zjawiskiem charakterystycznym dla dziejów Ukrainy było stopniowe zanikanie elit społecznych naturalnych dla ówczesnych społeczeństw. Nie oznacza to oczywiście, że zabrakło nagle szlachty (bojarów) czy też moż- 13 W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie. Dzieje Kozaczyzny do 1648 roku, Kraków 1984, s. 128. 89 nowładców pochodzenia ruskiego. Oczywiście istnieli oni nadal, tyle tylko, że stopniowo polonizowali się, a tym samym przestawali pełnić rolę warstwy przywódczej narodu ruskiego (ukraińskiego). Różne były tego zjawiska przyczyny. W polskiej historiografii (a także i w literaturze pięknej) utrwaliło się przekonanie, że decydujące znaczenie w tym procesie miała siła oddziaływania polskiej kultury i dokonywane przez nią „bezkrwawe podboje" na Wschodzie, zwłaszcza na Ukrainie. Nie można oczywiście tezy tej ani lekceważyć, ani tym bardziej odrzucać. „Ciemne wieki" panowania tatarskiego nad Rusią nie pozostały bez echa. Mongołowie zahamowali nie tylko rozwój polityczny i gospodarczy narodu ruskiego, ale również i jego kultury. Cały bez mała dorobek materialny narodu ruskiego szedł przecież na zaspokojenie ogromnych apetytów chanów mongolskich i przysyłanych przez nich baskaków, którzy nie tylko żądali wypłacania ogromnych danin z podbitych terenów, ale również niemałych darów za przyznanie jar łyków, tj. dokumentów zatwierdzających tytuły książąt ruskich. Nic więc dziwnego, że nie starczało pieniędzy nawet na odbudowę zniszczonych w czasie najazdu miast i cerkwi. Przykładów można by znaleźć wiele, wystarczy jednak przypomnieć los Kijowa, stolicy Rusi Kijowskiej. W XII wieku było to jedno z najlud-niejszych i najbogatszych miast Europy, posiadające nie tylko wspaniałe i monumentalne budowle jak chociażby sobór św. Zofii czy też powstała w 1051 roku Ławra Peczerska, będąca najstarszym klasztorem prawosławnym na Rusi, ale również osiem placów targowych, co wymownie świadczy o roli miasta w handlu miejscowym i międzynarodowym. Przypomnijmy zresztą, co o Kijowie napisał biskup Thietmar w swej kronice - „W tym wielkim mieście, które jest stolicą owego państwa (Rusi Kijowskiej -R. R.), jest więcej niż 400 kościołów i osiem rynków, mieszkańców zaś liczba nie dająca się wyrazić". Być może kronikarz niemiecki nieco przesadził w swych zachwytach nad Kijowem, ale chyba niewiele, niewątpliwie bowiem Ruś Kijowska zaliczała się do najbogatszych i najsilniejszych państw XI wieku, a jej stolica do najliczniejszych i naj świetniej szych miast ówczesnej Europy. Niestety, jego tragiczny los dopełnił siew grudniu 1240 roku. Zdobyty po dramatycznym oblężeniu i okrutnie zniszczony przez Tatarów, przez wiele dziesięcioleci nie mógł się podnieść z upadku. „Kijów zniknął z powierzchni ziemi, a z całej jego wielkości tylko imię pozostało" - stwierdził słusznie historyk rosyjski Karamazin. Włoch Piano Carpirii, który 90 w kilka lat po upadku miasta odwiedził te strony w drodze do Mongolii, zanotował, że po stolicy zostały jedynie gruzy, pogorzeliska i szkielety pomordowanych, nie ma natomiast żywych ludzi. Jego spostrzeżenia potwierdza współczesna archeologia odkrywająca w paleniskach pieców zniszczonych domów na pół zwęglone szkielety ludzi wrzucanych tam żywcem (niemieckie krematoria miały więc średniowieczne wzorce) i zbiorowe mogiły. Jedna z nich kryła zwłoki aż 2 tysięcy osób! Niedobitki ludności schroniły się w lasach, a na ruinach przepięknych i bogatych ongi świątyń osiadły wiedźmy i biesy i nawet jeszcze w XVIII wieku pokazywano w Kijowie górę, na której wiedźmy odprawiały swoje zloty. Najazd tatarski zniszczył nie tylko substancję materialną Rusi. Jego skutki odczuwane były dosłownie w każdej dziedzinie. Na płaszczyźnie ekonomicznej nastąpił drastyczny spadek produkcji rolnej i przemysłowej spowodowany niedoborem siły roboczej — wynik masowych mordów, których ofiarą padli nie tylko mężczyźni, ale również kobiety i dzieci. Trzeba było wielu dziesięcioleci, aby przezwyciężyć skutki spowodowanego tym kryzysu biologicznego. Wszak jeszcze w XVI i XVII wieku Ukraina zaliczała się do słabiej zaludnionych krain Rzeczpospolitej. Poważny regres nastąpił również na płaszczyźnie kulturalnej. Z jednej strony, brak było środków na odbudowę zniszczeń i na inwestowanie w kulturę (a pamiętajmy, że zarówno wówczas, jak i obecnie wymaga ona zasobnych mecenasów), a z drugiej —przerwane zostały kontakty z silnym ośrodkiem kulturalnym i naukowym w Bizancjum i z kulturą grecką w ogóle. Znacznemu ograniczeniu uległy również kontakty z Europą łacińską. A żadna kultura i nauka nie może w praktyce rozwijać się w izolacji! Niewiele zmieniło się pod tym względem na tych terenach dawnej Rusi, które zostały wydarte Tatarom przez Wielkie Księstwo Litewskie. Jak słusznie zauważa Paweł Jasienica, za czasów litewskich żyły jedynie Wołyń i Podole, „na pozostałych połaciach kraju, jeśli spotykało się człowieka, to takiego, co władał dobrze nie sierpem, lecz arkanem"14. Czy w takich warunkach można było rozwijać kulturę polityczną, sztukę i naukę? Szkolnictwo? Dopiero włączenie tych ziem do Korony spowodowało - nie od razu zresztą- wzrost osadnictwa i rozwój gospodarczy kraju. Dopiero też wówczas mogły znaleźć się środki - i zapotrzebowanie - na naukę, budownic- 14 P. J a s i e n i c a, Rzeczpospolita Obojga Narodów, cz. 1, Warszawa 1982, s. 211. 91 two, malarstwo, rzeźbę, tj. sztukę, a więc na ogólnie pojętą kulturę. To wówczas również zaczęto na Ukrainie interesować się kulturą polityczną, która zanikła prawie zupełnie pod panowaniem tatarskim. Czyż zresztą mogło być inaczej, jeśli przez bez mała 240 lat utrzymanie się przy władzy, a bardzo często i przy życiu zależało od łapówek wręczanych chanom i ich zausznikom, a także od donosicielstwa, intryg i fałszywych oskarżeń pod adresem współzawodników? W czasach, gdy przeciwników politycznych usuwano wydając ich w ręce najeźdźców lub przy pomocy trucizny? Czyż można się dziwić, że w takiej atmosferze znikły wszelkie normy etyczne? Tyle tylko, że natura nie lubi próżni i na bez mała dziewicze tereny ukraińskie coraz szerszą falą zaczęła napływać kultura polska, przyjmowana dość chętnie przez miejscową elitę. Polska stała się krajem, do którego wysyłało się dzieci na naukę, na dworze polskiego władcy i polskich możnowładców zdobywało się wiedzę polityczną i umiejętność szerszego widzenia świata. Polska była też oknem na świat, za jej pośrednictwem można było zapoznać się z dorobkiem naukowym i kulturalnym zachodniej Europy. Świadczy o tym chociażby przykład braci Jerzego i Krzysztofa książąt Zbaraskich, dla których Polska była tylko pomostem między Wschodem a Zachodem15. Nie popadajmy jednak w samouwielbienie i nie starajmy się procesu polonizacji elit ukraińskich tłumaczyć wyłącznie atrakcyjnością polskiej kultury. Tak jak i w innych dziedzinach, tak i w tej rolę sprawczą trzeba jednak w znacznej mierze przypisać czynnikom ekonomicznym i politycznym. Zwraca na to uwagę Aleksander Jabłonowski, autor Źródeł dziejowych, pisząc o sytuacji, jaka zaistniała na Rusi Czerwonej pod panowaniem polskim: „Tak liczna niegdyś na Rusi Czerwonej jak i po wszystkich ziemiach ruskich klasa bojarów teraz, pod koniec XVI wieku ledwie ślady po sobie zostawiła. Rozłamała się ona tu i pochyliła w dwóch przeciwnych kierunkach: jedna jej część dostała się szczęśliwie między zastępy ziemian - szlachty, obdarowanych prawem polskim, druga spadła na stanowisko prostych sług zamkowych, służek itd."16 15 Tamże, s. 216. 16 M. Hruszewski, Szlachta ukraińska na przełomie XVI i XVII w., w: Z dziejów Ukrainy. Księga pamiątkowa ku czci Włodzimierza Antonowicza, Paulina Swięcickiego i Tadeusza Rylskiego, pod red. Wacława Rylskiego, Kijów 1912, s. 175-176. 92 Przejawów dyskryminacji ludności ruskiej było wiele i nie sposób wspomnieć o wszystkich. Przypomnijmy więc jedynie niektóre z nich. Bardzo istotne było na przykład to, że pełnię praw wynikających z prawa lokacyjnego nadawano przez długi czas jedynie ludności katolickiej. Tym samym więc osiedlająca się na Rusi szlachta pochodzenia obcego otrzymywała znacznie większe prawa niż ludność miejscowa. Aby otrzymać równy z nią status trzeba było przejść na katolicyzm! Innym jej przejawem było zarządzenie Jagiełły z roku 1426, aby wszyscy mieszkańcy archidiecezji lwowskiej, również wyznawcy prawosławia, ponosili ciężary na rzecz Kościoła katolickiego. Nie miało to może zbyt wielkiego znaczenia ekonomicznego, ale wymownie świadczyło o tym, jaki jest stosunek władz do prawosławia. Gwoli prawdzie stwierdzić należy, że na terenach ruskich należących do Litwy sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Zwłaszcza po ślubie Jagiełły z Jadwigą. Rdzenna Litwa przyjęła bowiem katolicyzm, a to automatycznie wzniosło barierę religijną między nią a jej prawosławnymi, ruskimi ziemiami. Pragnąc bowiem przyśpieszyć proces chrystianizacji kraju Jagiełło nadał bojarom, którzy przeszli na katolicyzm, przywileje przysługujące szlachcie polskiej. Niestety, nie dotyczyło to bojarów prawosławnych. Była to więc wyraźna zachęta do porzucania prawosławia i przechodzenia na katolicyzm. Polityka dyskryminacyjna na tych terenach w stosunku do ludności prawosławnej prowadzona była zresztą w różnych okresach z różnym nasileniem, w zależności od aktualnych poglądów panującego i od potrzeb polityki wewnętrznej i zagranicznej państwa. A także w zależności od możliwości jej stosowania. Na ogół jednak prawosławnym nie wolno było, na przykład, piastować wyższych urzędów i zasiadać w radzie książęcej (mówimy oczywiście o okresie państwa Jagiellonów, a więc przed zawarciem unii lubelskiej), nie posiadali oni również takich samych praw ekonomicznych jak szlachta katolicka. Istniał nawet, różnie zresztą przestrzegany, zakaz zawierania małżeństw mieszanych, a także budowy nowych i naprawy starych cerkwi. Konkludując łatwo więc zauważyć, że przechodzenie na katolicyzm i związana z tym polonizacja znacznej części bojarów i magnaterii ruskiej miały swe uzasadnienie polityczne i ekonomiczne, gdyż jedynie rody spolszczone miały pełny dostęp do wszystkiego, co dawało wówczas dochody i wpływy. Rody nie spolszczone i niekatolickie miały ten dostęp znacznie utrudniony - choć przyznać należy, że niezupełnie i nie do końca zamknięty. 93 Niemniej jednak polonizacja była najłatwiejszą, a często wręcz jedyną drogą do awansu społecznego i politycznego. Można by oczywiście zadać pytanie, czy władze państwa świadomie stosowały w stosunku do bojarów ruskich politykę „kija i marchewki", pragnąc zachęcić ich do porzucania „korzeni"? Wiele wskazuje na to, że tak, że w znacznej mierze celowo dążono do spolszczenia warstw kierowniczych narodu ruskiego, albowiem miało to w założeniu sprzyjać zespoleniu tegoż narodu z obcym przecież narodowo, religijnie i kulturowo państwem. Miało też, o czym szerzej za chwilę, wyrwać tę warstwę spod wpływów Moskwy. Idealnym rozwiązaniem byłoby oczywiście spolonizowanie całego narodu ukraińskiego, wszystkich jego warstw. Był to jednak ideał niemożliwy do osiągnięcia, bo ani mieszczanom, ani tym bardziej chłopom nie miano nic (lub bardzo niewiele) do zaoferowania. Między innymi z tego powodu przypadki polonizacji wśród rodów mieszczańskich były znacznie rzadsze, choć one również miały wiele okazji, aby zetknąć się z kulturą polską. W ich sytuacji bowiem brakowało zachęt politycznych i ekonomicznych. Nie będziemy oczywiście rozwijać tego tematu, wypada jednak wspomnieć, że było to wynikiem ogólnej dyskryminacji miast i ludności miejskiej w Rzeczpospolitej. Zyski, jakie warstwa ta mogłaby osiągnąć poprzez polonizację i porzucenie wiary przodków, były doprawdy niewielkie. O chłopach ukraińskich nawet nie warto wspominać. Nie mieli oni ani kontaktu z kulturą polską, ani też nic do zyskania poprzez polonizację. Po prostu władze państwowe nimi się nie zajmowały. Z konieczności proces ten musiał się więc ograniczyć do bojarów, dla których zrównanie w prawach ze szlachtą polską było sprawą ogromnie atrakcyjną. Nie oznacza to jednak, że byli oni polonizowani przymusowo. To oczywiście nieprawda. Nikt nikogo „na siłę" nie zmuszał do tego, aby mówił po polsku, czytał po polsku i kontemplował polską kulturę i sztukę. Tak pojętej polityki przymusowego wynaradawiania nie stosowano zresztą wówczas chyba nigdzie w Europie. Bardzo natomiast starano się elitę narodu ukraińskiego skłonić do porzucenia prawosławia. Przypadki polonizacji przy równoczesnym zachowaniu błahoczestywej wiary były bowiem raczej niezmiernie rzadkie. Na tej też płaszczyźnie najwyraźniej i najściślej splatały się i uzupełniały wysiłki państwa i Kościoła katolickiego, choć cele tego ostatniego były nieco szersze i dotyczyły nie tylko 94 jednej warstwy społecznej. Próbowano bowiem, nieraz dość usilnie, skłonić do zmiany wiary również mieszczan i chłopów. Jednak bez większych sukcesów. Zmiana wyznania, wydarcie bojarów z „mroków prawosławia" było więc w istocie główną drogą do ich spolszczenia. Dopiero bowiem po zmianie wyznania następowało niejako samoistne polonizowanie się poprzez uczestniczenie w polskich nabożeństwach, wysyłanie dzieci do szkół polskich, wiązanie się z polskim środowiskiem itd. Nie popadajmy jednak w przesadę i przyznajmy, że atrakcyjność kultury polskiej, polskiej sztuki i nauki bardzo ułatwiała ten proces. Podobnie jak i niezwykłe uprzywilejowanie stanu szlacheckiego w Polsce. Takich przywilejów i takiej pozycji społecznej nie miała doprawdy szlachta żadnego innego kraju Europy. Jak słusznie bowiem zauważa Z. Wójcik: „Magnat ruski czy litewski zafascynowany wyjątkową pozycją swego stanu w Rzeczpospolitej czuł się szlachcicem polskim jeszcze zanim się spolonizował..."17 Jak więc łatwo zauważyć, o porzucaniu wiary przodków i własnej narodowości decydował cały splot przyczyn. Niełatwo jest je analizować, bo z biegiem wieków narosło wokół nich, i z jednej i z drugiej strony, wiele mitów i wiele żalów i pretensji. Poza tym rzeczywista polityka narodowościowa i religijna w państwie Jagiellonów, a następnie w Rzeczpospolitej nigdy nie była jednolita i konsekwentna. Nie do końca też jest nam znana, bardzo często bowiem bywało i tak, że oficjalne zarządzenia pozostawały „papierowym prawem", a wypowiedzi luminarzy miały jedynie koniunkturalny charakter. De iure pełne prawa wyznawcom prawosławia na terenie całej Rzeczpospolitej przyznał dopiero w roku 1563 Zygmunt August. Niestety, nie de facto, gdyż na przykład metropolity kijowskiego i biskupów prawosławnych nie dopuszczono do senatu Rzeczpospolitej, a wiemy przecież, jaką rolę w tym tak ważnym organie władz państwowych spełniali biskupi katoliccy i jakie miało to znaczenie dla hierarchii kościelnej. Nadal więc prawosławie pozostało religią niższego rzędu w porównaniu z kościołem rzymskim. A bardzo często wręcz — powtarzam to po raz kolejny - dyskryminowaną. Widać to zwłaszcza w poglądach wychodzących z krę- 17 Z. Wój cik, Wojny kozackie w dawnej Polsce, w: Dzieje narodu i państwa polskiego, Kraków 1989. s. 10. 95 gów kościelnych i głoszonych w kazaniach. Upowszechniano w nich wizerunek złego, gnuśnego, przekupnego i łakomego Rusina przeciwstawiając go pełnemu cnót wyznawcy katolicyzmu. Czasem wręcz pojawiały się opinie, że Rusini to sekta heretycka, którą należy zwalczać bezwzględnie, bardziej nawet niż pogan, bo ci ostatni mniej są winni, gdyż nie poznali światła prawdziwej wiary, a Rusini poznali i odrzucili. W najbardziej skrajnych przypadkach żądano wręcz w stosunku do prawosławnych rebabty-zacji, czyli ponownego chrztu. Takie stanowisko prezentował między innymi Mikołaj z Błonia, autor słynnego podręcznika dla kleru parafialnego, porównując wyznawców prawosławia z poganami. Warto też pamiętać, że konieczność rebabtyzacji głosił również nasz sławny kronikarz Jan Długosz. Poglądów tych, na szczęście, nie podzielali królowie z dynastii Jagiellonów. Niechętny, wręcz wrogi stosunek do prawosławia i jego wyznawców istniał nie tylko w wieku XV czy też XVI, ale również w XVII. Wręcz nasilił się w dobie kwitnącej kontrreformacji, kiedy to wszystkich odszcze-pieńców od pnia katolickiego traktowano jako nieprzyjaciół Krzyża. Przypomnijmy sobie chociażby taki oto fragment pamiętnika Jana Chryzosto-ma Paska: „Klęknąłem ks. Piekarskiemu służyć do mszej; ujuszony (zakrwawiony - R. R.) ubieram księdza, aż wojewoda rzecze: Panie bracie, przynajmniej ręce umyć. Odpowie ksiądz: »Nie wadzi to nic, nie brzydzi się Bóg krwią rozlaną dla imienia swego«"18. A pamiętajmy, że była to krew luterańskich chrześcijan! Czyż więc można się dziwić, że wyprawy przeciw Kozakom w czasach powstania Chmielnickiego traktowane były jak krucjaty religijne? Janowi Kazimierzowi towarzyszył w wyprawie be-resteckiej cudowny obraz Matki Boskiej z klasztoru Bazylianów, a ówcześni kronikarze przekazują nam wiele informacji o pojawianiu się znaków cudownych wieszczących sukces strony polskiej. Widziano na przykład niewiastę, którą utożsamiono oczywiście z Matką Boską, okrywającą swym płaszczem cały obóz polski. Nie brak było zresztą podobnych akcentów również w obozie przeciwnika. Z armią Chmielnickiego, jak twierdzą źródła, szło wielu popów - z patriarchą aleksandryjskim i metropolitą kijowskim Sylwestrem Kosowem na czele, a trzy wielkie dzwony zwoływały codziennie do modlitwy w ogromnej cerkwi polowej zbudowanej z kilkuset namiotów. Lata wzajemnej wrogości między obu odła- ' Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki, Warszawa 1987, s. 18. 96 mami chrześcijaństwa wydały więc, jak widzimy, zatrute owoce wzajemnej nienawiści i spowodowały, że kampania 1651 roku nabrała zdecydowanie cech wielkiej wojny religijnej. Powróćmy jednak do interesującego nas problemu skutków społecznych i ekonomicznych długotrwałego braku faktycznego równouprawnienia. Niestety, były one bardzo niekorzystne dla szlachty ukraińskiej, a tym samym dla narodu ukraińskiego, który w coraz większym stopniu pozbawiany był własnej, naturalnej dla tego okresu, elity społecznej. Mając utrudniony dostęp do urzędów i korzystając w mniejszym stopniu (lub c/asem nie korzystając wcale) z nadań królewskich, prawosławne rody ho jarskie albo przechodziły na katolicyzm (a więc wynaradawiały się), albo też, rozmnażając się i dzieląc posiadane majątki, coraz bardziej ubo-/aly spadając do roli drobnej lub nawet bardzo drobnej szlachty. Hru-s/.cwski analizując dane dotyczące popisów szlachty, czyli przeglądów pospolitego ruszenia, podaje, że w 1621 roku na 43 Cząjkowskich z ziemi lwowskiej zaledwie trzech zjawiło się konno. Z 40 Witwickich z tejże samej ziemi konno nie przybył nikt. Niektórych przedstawicieli „herbowego ludu" pochodzenia ruskiego nie stać było podobno nawet na szable. 11 ruszewski wymienia na poparcie swych twierdzeń nazwiska Iwana Woł-kowicza Jaśnickiego, Romana Hoszowskiego i Fedora Bratkowicza, któ-i /y na popis w 1628 roku przybyli uzbrojeni jedynie w kije19. Można wprawdzie twierdzić, że ubodzy czy nie, z szablą lub bez, nadal liyli oni „herbowym ludem" i nadal mogli pełnić rolę elity politycznej narodu. Niestety, prawda jest nieco inna. Ubóstwo tej części szlachty nie pozwoliło jej zdobyć wykształcenia i takiego stopnia kultury, jakim dysponowali jej „bracia" - Polacy i spolszczeni Rusini. Nic więc dziwnego, /c dość rzadko wykorzystywała one nawet te prerogatywy, które jej przysługiwały i schodziła na drugi plan ustępując miejsca (i stanowiska) zamożniejszej szlachcie polskiej i spolszczonej. A to z kolei pogłębiało jej t i-gres społeczny i majątkowy. Doprawdy zamknięte koło! .lak już wspomniałem, polonizacji rodów bojarskich przez zmianę wy- 11 ania sprzyjała również sytuacja w Kościele prawosławnym. Mówiąc oględ- u i e, nie była ona w omawianym okresie naj lepsza. Przyjrzyjmy się najpierw \luacji, w jakiej znaleźli się przedstawiciele prawosławnej hierarchii ko- ■ ■ iclnej. Nie zajmowali oni miejsc w senacie, nie mieli więc wpływu na "M.Hruszewski, Szlachta ukraińska na przełomie XVI i XVII wieku..., s. 175-176. 97 decyzje władz państwowych. Nie mieli wiele do powiedzenia (w sprawach politycznych oczywiście) nawet w swych diecezjach. Stolce biskupów prawosławnych przestały więc być atrakcyjne dla przedstawicieli rodów magnackich, a nawet i dla bardziej zamożnych szlacheckich, nie stanowiły bowiem skutecznej trampoliny do zrobienia kariery politycznej. Ich przedstawiciele nie garnęli się więc do kariery duchownej. A to z kolei powodowało dalszy spadek autorytetu hierarchii prawosławnej. Powstał więc następny swoisty zaklęty krąg, z którego można było wyjść jedynie poprzez zupełne i faktyczne równouprawnienie obu odłamów chrześcijaństwa. Ale tego nie umiano i (przyznajmy to wprost) nie chciano dokonać bo—przypomnijmy jeszcze raz - uprzywilejowaną i panującą religią w państwie była religia katolicka. Dla rodów ruskich była to wyraźna wskazówka, że karierę, również i duchowną, można robić znacznie łatwiej i skuteczniej polonizując się i przechodząc na łono kościoła rzymskokatolickiego. Nie najlepiej działo się zresztą nie tylko na szczytach Kościoła greckiego. Wieki XV i XVI to okres poważnego upadku poziomu moralnego, etycznego i umysłowego niższego duchowieństwa prawosławnego. Winę za ten stan rzeczy ponoszą tym razem nie tyle czynniki państwowe, co sami wyznawcy prawosławia, a konkretnie szlachta (bojarzy) ruska. Tradycyjnie do ich obowiązków należało fundowanie cerkwi w swych dobrach, w zamian za co przysługiwał im, również ukształtowany tradycyjnie, przywilej obsadzania godności duchownych przy tych cerkwiach zwany ktitorstwem. Przy doborze kadr brali oni zazwyczaj pod uwagę ich „dyspozycyjność", posłuszeństwo wobec fundatorów itd., nie troszczyli się natomiast nadmiernie o poziom umysłowy i moralny kandydatów. Czasem wręcz przeciwnie!20 Nietrudno domyśleć się, do czego taki negatywny dobór kadr musiał doprowadzić, tym bardziej że duchowni prawosławni mogli się żenić, często więc parafie przechodziły z ojca na syna. Wyrazem pogłębiającego się marazmu, przede wszystkim intelektualnego, był fakt, że przez długi czas w większości cerkwi nie wygłaszano nawet kazań ograniczając sięjedynie do odczytywania z kartki wezwania do wiernych, by nie zastanawiali się nad tajemnicami wiary, lecz po prostu ślepo im wierzyli. Dla bardziej wykształconej części społeczeństwa prawosławnego było to zapewne niezbyt atrakcyjne przesłanie, zwłaszcza jeśli porówna się je z wysokim poziomem kazań części kleru katolickiego. ' Z. Wójcik, Dzikie Pola w ogniu..., Warszawa 1968, s. 60. 98 Nie wpadajmy jednak znów w przesadę. Nie wszyscy duchowni prawosławni byli na tak niskim poziomie umysłowym, podobnie jak i niewielu księży katolickich mogło równać się z księdzem Piotrem Skargą. Zresztą, tak naprawdę to zbyt mało mamy danych obrazujących poziom wykształcenia kleru prawosławnego i oceniamy go zazwyczaj poprzez pryzmat negatywnych opinii polskiego duchowieństwa. Trudno dziś rozstrzygać, na ile były one prawdziwe. Niemniej sytuacja nie była zapewne najlepsza, o czym świadczą z kolei zapisane w źródłach skargi na pijaństwo popów, na ich awanturnictwo, a czasem wręcz rozpustę. Biorąc to wszystko pod uwagę łatwiej zrozumieć, dlaczego kler prawosławny nie potrafił skutecznie przeciwstawić się procesowi polonizacji części elit narodu ukraińskiego. A także dlaczego nie potrafił i, prawdę mówiąc, nie mógł stać się ostoją kultury ukraińskiej, jej głównym mecenasem, lub -jak dziś byśmy powiedzieli - sponsorem. Nieciekawa - powiedzmy szczerze - sytuacja, w jakiej w XVI i XVII wieku znalazł się Kościół prawosławny, niewątpliwie ułatwiała możnowładztwu ruskiemu i ruskiej szlachcie podejmowanie decyzji o zmianie wyznania. Powtórzmy więc jeszcze raz - o zmianie wyznania, a co za tym idzie o polonizowaniu się elit ukraińskich decydował-jak zwykle zresztą w przypadku procesów społecznych - skomplikowany splot wielu różnych przyczyn. Ich oddziaływanie było na tyle silne, że na przestrzeni kilku wieków na katolicyzm przeszli przedstawiciele tak wybitnych rodów ruskich, jak Zbarascy, Ostrogscy i Zasławscy i wielu, wielu innych. Jednym z ostatnich był książę Jeremi Wiśniowiecki, który na katolicyzm przeszedł dopiero w 1632 roku wbrew wyraźnemu zakazowi, a nawet klątwie swej matki Rainy Wiśniowieckiej21. W konsekwencji więc w dobie powstania Chmielnickiego, a więc w momencie największej próby, przed którą stanął naród ukraiński, jeden tylko magnat ukraiński pozostał wierny wierze „błahoczestywej wschodniej prawosławnej" - Adam Kisiel. Czyż można się dziwić, że czuł się on jak ostatni obrońca okopów Świętej Trójcy i jak człowiek siedzący okrakiem na barykadzie? Z tego też powodu obie strony konfliktu patrzyły na niego nieufnie i traktowały go niechętnie. 21 W zakończeniu aktu fundacji monasteru mharskiego księżna wyraziła taką oto myśl: „A ktoby tę fundację w przyszłości naruszać i kasować miał, albo odejmować to cośmy nadali, albo na starożytną błahoczestywę wschodnią prawosławną wiarę następował i odmieniał - tedy niech będzie na nim klątwa". 99 Społeczeństwo ukraińskie utraciło więc w znacznym stopniu swą kierowniczą warstwę, a określenie „Rusin" w odniesieniu do szlachcica oznaczało przynależność wyłącznie terytorialną, a nie narodową czy kulturową. Tak jak „Wielkopolanin" czy „Małopolanin". Mogło się więc wydawać, że cel, jaki przyświecał kierownikom nawy państwowej, został osiągnięty. Warstwy kierownicze narodu ukraińskiego spolonizowały się, a to powinno oznaczać likwidację „problemu ukraińskiego". Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie, problem ten raczej się zaostrzył i stał się trudniejszy do rozwiązania, bo naród ukraiński po prostu odrzucił swe naturalne, ale spolonizowane elity przestając uważać je za własne. Pomiędzy spolonizowaną szlachtą ukraińską a narodem ukraińskim wyrosła przepaść nie do zasypania, wynikająca z poczucia odrębności społecznej, ekonomicznej, politycznej, narodowościowej i religijnej. Ale natura nie toleruje próżni - powtarzam to jeszcze raz. Naród nie może pozostać bez przywódców, miejsce szlachty coraz wyraźniej zaczęli zajmować - jako elita społeczna - nasi „piraci stepowi", czyli Kozacy. Mieli oni wiele cech pozytywnych, mieliśmy już okazję wspominać o nich nieraz w toku naszych rozważań, ale do roli warstwy kierowniczej raczej się nie nadawali, chociażby dlatego, że tworzyli organizację o wyraźnie anarchistycznych cechach. A ponadto - co tu dużo ukrywać - poza nielicznymi jednostkami, z którymi będziemy jeszcze mieli okazję się zapoznać, nie było wśród nich ludzi wykształconych o wystarczająco szerokich horyzontach myślowych. 4.2.2. Powstanie Nalewajki i Łobody Nienormalna sytuacja prowadzi prawie zawsze do nienormalnych rozwiązań. Tak stało się i w tym przypadku. Pozbawiony naturalnych przywódców naród ruski wybrał sobie nową elitę i nowych obrońców swej wiary - Kozaków. To oni - mimo braku przygotowania do tej roli - mieli pokierować walką Rusinów o osiągnięcie celów społecznych, religijnych i narodowościowych. Błędy polityki Rzeczpospolitej doprowadziły zatem do skutków wręcz odwrotnych w stosunku do zamierzonych - do faktycznej nobilitacji Kozaków i zapewnienia im kierowniczej roli w społeczeństwie ukraińskim. Co gorsza, rząd i elity polityczne Rzeczpospolitej nie zamierzały faktu tego przyjąć do wiadomości i nadal traktowały Koza- 100 ków jak ludzi „luźnych", pospólstwo, któremu należy „pokazać miejsce w szyku". Niestety, faktów społecznych nie da się ani zadekretować, ani też, tym bardziej, zmienić decyzjami zawartymi w kolejnych konstytucjach sejmowych. Musiały one natomiast siłą rzeczy doprowadzić jedynie do coraz ostrzejszych konfliktów z Rzeczpospolitą, w których Kozacy coraz wyraźniej korzystali z pełnego poparcia wszystkich warstw prawosławnego społeczeństwa Ukrainy. Dla Kozaków początkowo głównym celem powstań była wałka o akceptację istniejącego stanu rzeczy, o „urzędową" akceptację roli, którą Je facto Kozacy na Ukrainie pełnili. O stworzenie z nich warstwy ludzi wolnych, od nikogo niezależnych. Krótko mówiąc, o nadanie im statusu „prawie szlachty". Kwestie społeczne i religijne akcentowali oni niejako „przy okazji", wypełniając tym samym zobowiązania, jakie przyjęli w stosunku do ludu ukraińskiego. Natomiast dla narodu ukraińskiego, zwłaszcza dla chłopów, kwestie te od samego początku miały znaczenie podstawowe. Ta rozbieżność celów wyraźnie uwydatniła się w toku powstania Nalewajki i zaciążyła nad jego przebiegiem. Później, z biegiem czasu, relacje miedzy obu celami zmieniają się. Coraz wyraźniej też zaczyna zarysowywać się kwestia narodowościowa. Z jej kulminacją będziemy mieli do czynienia w trakcie powstania Bohdana Chmielnickiego, będącego w istocie TT&c-zy wojną Ukrainy o niepodległość. Ale nie wyprzedzajmy biegu zdarzeń i powróćmy do powstania, którego losy zaczęliśmy już relacjonować. Obszerna dygresja, na którą pozwoliłem sobie, miała wyjaśnić, dlaczego w szeregi powstańcze wstępowali nie tylko chłopi ukraińscy, ale również mieszczanie i drobna szlachta prawosławna. Rzeczywiście rosły one w zadziwiająco szybkim tempie. W 1596 roku hetman wielki litewski Mikołaj Radziwiłł szacował liczbę powstańców na około 10 tysięcy ludzi dobrze uzbrojonych i wyposażonych w kilkaset hakownic i ponad pięćdziesiąt dział22. Jeśli były to szacunki prawdziwe, to była to rzeczywiście siła na owe czasy ogromna! Na czele wojsk stało w tym czasie trzech dowódców - Semen Nalewajko, Hrehory Łoboda i Matwiej Sawuła. Niestety niewiele o nich wiemy, a szkoda, gdyż znajomość życiorysów dowódców zazwyczaj pozwala zrozumieć motywy ich postępowania. 22 Z. W ó j c i k, Powstanie Kozaczyzny Zaporoskiej, w: Dzieje narodu i państwa polskiego, Kraków 1989, s. 17. 101 w Najwięcej informacji posiadamy o S. Nalewajce. Pochodził on prawdopodobnie z Husiatyna, z mieszczańskiej rodziny. Jego ojciec był kuśnierzem i z nieznanych nam przyczyn został zabity przez sługi Marcina Kalinowskiego. Przez pewien czas Nałewajko mieszkał wraz z matkąi bratem w Ostrogu, skąd uciekł na Zaporoże. Brał udział w chadzkach na tatarskie ułusy i wsławił się swymi umiejętnościami artyleryjskimi (był więc, jak wówczas mówiono puszkarzem). Później wrócił znów do Ostroga i wstąpił na służbę w prywatnych wojskach Konstantego Ostrogskiego, osiągając stopień setnika w chorągwi nadwornej. Wraz z niąbrał też udział w tłumieniu powstania Kosińskiego, czego mu Zaporożcy nigdy do końca nie darowali. E. Lassota w swym Diariuszu wspomina, że w trakcie jego pobytu na Siczy przybyli posłowie od Nalewajki (poseł habsburski nazywa go „znakomitym Kozakiem"), którzy poinformowali towarzystwo, że Nałewajko zdobył na Tatarach 3-4 tysiące koni i zamierza podzielić się tą zdobyczą z Zaporożcami, „bo chce być nadal ich dobrym przyjacielem". W dalszym jednak ciągu swej relacji E. Lassota pisze, iż posłowie Nalewajki oświadczyli co następuje: „A ponieważ uczciwe ich rycerstwo (kozackie - R. R.) podejrzewa go, że jest przeciwko nim, chciałby stawić się sam osobiście w ich Kole, złożyć swoją szablę w jego środku i z wszelkich zarzutów się oczyścić i wytłumaczyć. Jeżeli rycerskie Koło w dalszym ciągu będzie to wszystko uważało za krzywdę, to on sam daje swoją głowę, aby mu ją obcięli jego własną szablą"23. W świetle tej relacji staje się zrozumiała nadzwyczajna hojność Nalewajki. Ofiarowane konie miały być po prostu „łapówką", która miała życzliwie nastroić towarzystwo i spowodować wydanie korzystnego dla atamana werdyktu. Zapewne została przyjęta i spotkała się z uznaniem Siczowców. Czy jednak naprawdę wpłynęła na zmianę stosunku Zaporożców do Nalewajki? Chyba jednak nie, o czym świadczą wymownie nie najlepsze stosunki między H. Łobo-dą i M. Sawułą przez cały czas trwania powstania. Czy jednak chodziło tylko o przeszłość? Czy rzeczywiście powodem niesnasek w kierownictwie powstania były tylko dawne powiązania między atamanem kozackim a starym księciem Ostrogskim z okresu powstania Kosińskiego? A może nie uległy one zupełnemu zerwaniu? Wskazywałby na to fakt, że, przynajmniej w początkach powstania, Nałewajko ze szczególną pasją atakował i grabił dobra Zamojskiego, który jak wiadomo do ! Eryka Lassoty i Wilhelma Beauplana opisy Ukrainy..., s. 79. 102 przyjaciół Ostrogskiego się nie zaliczał, a w dodatku był jednym z gorących zwolenników unii, którą z kolei, jak pamiętamy, książę K. Ostrogski zdecydowanie zwalczał. Nałewajko atakował zresztą i innych propagatorów unii, między innymi C. Terleckiego. No a poza tym wiemy, że zimę 1595 roku spędził on w Ostrogu u swego brata, który nota bene był prawosławnym popem i spowiednikiem księcia Ostrogskiego. Przytoczone fakty nie pozwalają wprawdzie na formułowanie jednoznacznych wniosków, ale dają podstawę do podejrzeń, od których zresztą nie byli chyba wolni także i współcześni, skoro K. Ostrogski uznał za stosowne publicznie wyprzeć się komitywy z wodzem powstańczym24. Niewykluczone również, że przyczyną niesnasek ze starszyzną kozacką był ścisły związek Nalewajki z czernią kozacką i ukraińską. W każdym razie w jego oddziałach było jej najwięcej. Z tego też powodu w dowództwie powstańczym uważany był, chyba jednak nie do końca słusznie, za radykała. Jeszcze mniej informacji posiadamy o Hrehorym Łobodzie. Wspomina o nim w swym Diariuszu E. Lassota jako o byłym hetmanie kozackim, który w jednej z wypraw zniszczył Białogród. Wiadomo poza tym jeszcze, że należał do zamożnych Kozaków rejestrowych i posiadał - prawdopodobnie - wieś Soszniki w województwie kijowskim. O Mątwieju Sawule (Szawule?) można jedynie powiedzieć to, że również należał do Kozaków rejestrowych i, podobnie jak Łoboda, cieszył się autorytetem wśród zamożniejszych Kozaków, prawdopodobnie więc sam również zaliczał się do tej grupy. Wielu historyków polskich (między innymi W. Tomkiewicz) uważa, że powstanie 1595 roku nie miało żadnego charakteru ideowego i że jedynym celem powstańców było „szukanie chleba kozackiego poprzez grabienie majątków szlacheckich". Trudno zgodzić się w pełni z tym poglądem, tym bardziej że równocześnie badacze ci wspominają, iż ostrze buntu zwrócone było przede wszystkim przeciw unitom, a także o tym, że, zdaniem hetmana Żółkiewskiego, Nałewajko korzystając ze słabości Rzeczpospolitej miał zamiar wymordować całą szlachtę, nie tylko ukra-inną, ale również na terenach rdzennie polskich, zamierzał bowiem ponoć uderzyć na Kraków. Fakty te, jak sądzę, wyraźnie określają ideowe oblicze powstania. Nawet jeśli buńczuczna zapowiedź Nalewajki była jedynie blefem obliczonym na zastraszenie przeciwnika lub też jeśli ' W. K o n o p c z y ń s k i, Dzieje Polski Nowożytnej, Warszawa 1986, t. 1, s. 187. 103 hetman, pragnąc zachęcić i władze, i szlachtę do udzielenia mu pomocy, nieco podkoloryzował prawdę. Odmienną niż Nalewajko postawę prezentował H. Łoboda, którego znany badacz dziejów kozackich Z. Wójcik posądza wręcz o kunktatorstwo spowodowane ugodowym stanowiskiem części starszyzny kozackiej, wobec władz Rzeczpospolitej. Należy, jak sądzę, zgodzić się z tym stanowiskiem. Większa część bogatszej starszyzny kozackiej, której interesy reprezentował ataman, znalazła się w tym czasie w szeregach Kozaków rejestrowych, a to, przynajmniej chwilowo, zaspokajało ich aspiracje. Gdzieś pośrodku między stanowiskami Nalewajki i Łobody lokował się Sawuła, którego rola w tym powstaniu jest być może obecnie niedoceniana, gdyż na przykład Antoni Prochaska twierdzi, że dysponował on całą artylerią kozacką i był „głową wszystkich Kozaków"25. Warto jednak zauważyć, że w jednej kwestii trzej atamani byli zgodni - w atakach na majątki i osoby zwolenników unii. To pierwszy symptom wskazujący na to, że Kozacy, wykorzystując błędy władz Rzeczpospolitej starali się zająć stanowiska rycerzy i obrońców wiary prawosławnej. Przychodziło im to tym łatwiej, że równocześnie zepchnięty „do podziemia" Kościół prawosławny zaczynał pilnie poszukiwać swego „zbrojnego ramienia". Sądzę, że rozbieżność poglądów i stanowisk w najwyższym dowództwie powstania miała duży i - powiedzmy to od razu - negatywny wpływ na jego przebieg i ostateczny rezultat. Była to również, jak sądzę, jedna z przyczyn - obok nieufności Kozaków zaporoskich w stosunku do Nalewajki i problemów w zaopatrzeniu armii — które spowodowały podział wojsk powstańczych na trzy grupy pod dowództwem Nalewajki, Łobody i Sawuły. Grupa Nalewajki wiosną 1595 roku pomaszerowała na Zachód, w kierunku Łucka. Można wątpić, czy manewr ten oznaczał próbę realizacji dalekosiężnych planów ataku na Lwów i dalej na Kraków. Bardziej prawdopodobne jest to, że Nalewajkę skusił odbywający się wówczas w Łucku zjazd szlachty na sesję sądu ziemskiego i doroczny jarmark, który zgromadził z kolei sporo bogatych kupców z bliższych i dalszych stron. Zagrożone oblężeniem miasto, nie mogąc liczyć na odsiecz z zewnątrz, okupiło się płacąc wyznaczoną kontrybucję. Nie uchroniło to jednak mieszkańców domów poza murami miejskimi od grabieży i gwałtów. 'A. Prochaska, Hetman Żółkiewski, Warszawa 1927, s. 26. 104 Po tym sukcesie armia powstańcza zawróciła na północ i poprzez Polesie udała się w głąb Białorusi. Oddziały powstańcze szybko rosły w siłę przyjmując w swe szeregi miejscową ludność. Nic więc dziwnego, że udało im się odnieść szereg sukcesów zajmując Słuck, Bobrujsk i wreszcie w listopadzie 1595 roku podejść pod Mohylew. Los tego miasta był stokroć gorszy niż Łucka. Nie pomogły apele o pomoc do hetmana wielkiego koronnego księcia Krzysztofa Mikołaja Radziwiłła. Oddział Nalewajki (liczył ponoć 2 tysiące ludzi i 14 armat) zdobył miasto i spalił je do szczętu, „...wszystkich domostw spłonęło 500 a 400 sklepów z wielkimi skarbami. Kozacy bili, rąbali, bezcześcili mieszczan, bojarów, ludzi uczciwych, tak mężczyzn jak niewiasty, a także małe dziatki"26. Czy opis gehenny, jaką przeszła w większości zapewne białoruska i prawosławna ludność Mohylewa, przeczy tezie o sojuszu ludu ukraińskiego i białoruskiego z Kozakami i obdarzeniu ich rolą elity narodu ruskiego? Otóż, w moim przekonaniu, nie. Taki wniosek można by wysnuć jedynie stosując XX-wiecz-ne kryteria oceny, a więc popełniając ciężki grzech anachronizmu. Nie wolno bowiem zapominać, że wówczas, w XVI i XVII wieku tak się po prostu wojowało i że bardzo często wojska własne i obce były równie „ciężkie" dla ludności cywilnej. Czasem nawet własne bywały cięższe! Nie szukając daleko sięgnijmy do nieocenionego Jana Chryzostoma Paska, który pod rokiem 1662 zanotował taką oto przygodę: „Jedziemy raz puszczą wielką, aż między lasem duża wieś i słychać tam krzyk, hałas. Wdowa mieszkała we dworze, nie pomnę, jako ją zwano. Przyjeżdżamy bliżej, aż dwór rabują... Aż owa postrzegłszy wypadnie: »Zmiłuj się Mości Panie, rabują mię ubogą sierotę, gorsi Moskwy, gorsi od nieprzyjaciela«. Pytam: »Co to za ludzie?« Powiada, że wolonta-rze pana Muraszki... Wyparowaliśmy ich z podwórza; dostało się i temu i temu po trosze"27. Drobiazg? Przypadkowa awantura? Otóż nie. Byłby bowiem w błędzie ten, kto by sądził, że „swawolników" spotkała zasłużona kara. Wręcz przeciwnie. Pan Muraszka ujął się za „krzywdą" swoich ludzi i w konsekwencji doszło do starcia oddziału dragonów Pana Paska i oddziału wolontarzy Pana Pułkownika Muraszki, będącego pod komendą hetmana litewskiego Pawła Sapiehy, którego Sienkiewicz tak ciepło charakteryzuje w Potopie, a który w rzeczywistości wcale taką świetlaną 26 Z. W ó j c i k, Powstanie Kozaczyzny Zaporoskiej..., s. 17. 27 Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki, s. 122-123. 105 postacią nie był. „Wtem oni okrzyk uczyniwszy, hostiliter (po nieprzyja-cielsku) skoczą na nas, dadzą ognia z pistoletów i bandoletów, natrą blisko, szereg na szereg". Prawdziwa bitwa między oddziałami tych samych przecież w gruncie rzeczy wojsk. W konsekwencji zginęły dwie osoby, a kilku po obu stronach było rannych28. Rabunki zdarzały się nie tylko wolontariuszom, ale również oddziałom regularnym. Wspomina o tym i Pasek, i inni kronikarze i pamiętnikarze. Nie ma się zresztą nawet czemu dziwić. Nieregularnie (jeśli w ogóle) opłacany żołnierz, bardzo często głodny i obdarty, brał, skąd się dało i rabował, kogo się dało. A że ludzie XVI i XVII wieku nie mieli zbyt delikatnych sumień, to i nie stronili od popełniania i innych przestępstw, tym bardziej że z powodu słabości ówczesnego wymiaru sprawiedliwości uchodziły im one najczęściej bezkarnie. Przykład strażnika koronnego Pana Łaszczą, który ponoć wyrokami kazał sobie podbić płaszcz, nie był wcale odosobniony. Takie więc były ówczesne zwyczaje i takie metody prowadzenia wojen. A jeżeli tak postępowały wojska Rzeczpospolitej, to trudno doprawdy dziwić się, że podobnie zachowywały się oddziały powstańcze, złożone z czerni, której nikt nigdy nie opłacał, a które z natury rzeczy były jeszcze mniej zdyscyplinowane i jeszcze bardziej wygłodzone i żądne łupów. Pod Mohylewem Nalewajko wykazał nie tylko swą „drapieżność", ale również nieprzeciętne talenty dowódcze, gdyż po nadejściu wojsk litewskich, wyszedł z miasta, okopał się na pobliskim wzgórzu i odparł pierwszy atak, a następnie wycofał się na Wołyń. Miarą jego sukcesu było to, że manewrując ostrożnie i przezornie nie pozwolił narzucić sobie walnej bitwy, do której nie był przygotowany pod żadnym względem. Unikanie starć z górującymi pod względem uzbrojenia i wyćwiczenia wojskami litewskimi miało jeszcze i ten walor, że pozwalało wodzowi powstania na nieustanne powiększanie swych wojsk; garnęła się bowiem do nich ludność terenów, przez które przechodził. W tym samym mniej więcej czasie wojska Łobody zajęły Owrucz i okolice Czarnobyla, a Sawuła udał się szlakiem Nalewajki na Białoruś. Jak więc widzimy, powstanie przybrało ogromne rozmiary i objęło tereny nie tylko Ukrainy, ale i Białorusi. Było to, jak słusznie zauważają badacze tamtego okresu, największe powstanie ukraińsko-kozackie do czasów Chmielnickiego. Świadomie użyłem tak nietypowego określenia, gdyż 28 Tamże. 106 w moim przekonaniu mamy w tym przypadku do czynienia ze zrywem ludu ukraińskiego w sojuszu z Kozakami, w którym ci ostatni reprezentują warstwę przywódczą, lepiej pod względem fachowym przygotowaną do walki. Sojusz ten zawiązał się na mocnej płaszczyźnie wspólnych krzywd, a także aspiracji społecznych i religijnych. O narodowościowych chwilowo jeszcze nie wspominano, ale i na to, jak wiemy, przyjdzie czas już niedługo. Sukcesom powstańczym sprzyjała bierna w zasadzie postawa władz Rzeczpospolitej w pierwszym okresie powstania, spowodowana nieobecnością wojsk koronnych zaangażowanych w tym czasie w Mołdawii. Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec 1595 roku, kiedy to Polacy osadziwszy na tronie mołdawskim swego kandydata, Jeremiego Mohyłę, mogli wreszcie przerzucić swe regularne wojska na Ukrainę. 17 stycznia król Zygmunt III poinformował uniwersałem szlachtę, że nakazał hetmanom, aby ruszyli z wojskiem przeciw powstańcom. W drugiej połowie lutego natomiast naczelnym dowódcą wojsk koronnych w wojnie z „nieprzyjaciółmi Korony" (tak określał powstańców styczniowy uniwersał) został mianowany hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski. Miał on już w tym czasie na swoim koncie wiele sukcesów bojowych, nigdy jednak do tej pory nie sprawował samodzielnego dowództwa, w tym sensie więc miał być to jego „chrzest bojowy". Dlatego też zapewne w rozkazie królewskim znalazło się pouczenie, aby bez rady hetmana wielkiego Jana Zamojskiego niczego nie poczynał. Niezbyt fortunny chyba był to rozkaz, gdyż Zamojski głównie przebywał w Mołdawii, kontakt z nim był więc mocno utrudniony. Zgodnie z rozkazem królewskim do akcji wejść miała również część armii litewskiej pod dowództwem Bohdana Ogińskiego. Nie zdecydowano się wprawdzie na zwołanie pospolitego ruszenia, ale w uniwersale ze stycznia, znalazł się apel królewski do szlachty, aby łączyła się z wojskiem „nie z powinności, ale z miłości do ojczyzny i dla samych siebie bezpieczeństwa"29, ale i tak Rzeczpospolita zaangażowała w rozprawę z powstaniem Nalewajki, Łobody i Sawuły gros swych sił. Żółkiewski nie marnował czasu i już w dniu 22 lutego przybył do Krzemieńca wyznaczonego na punkt zborny armii. Siły, którymi dysponował, nie były zbyt wielkie. Ich trzon stanowiła licząca około 3 tysięcy żołnie- ' Cyt. za W. Serczyk, Na dalekiej Ukrainie..., s. 129. 107 rzy armia koronna wzmocniona oddziałem piechoty nadesłanej przez króla pod dowództwem księcia Jerzego Zbaraskiego. Niewielki skutek odniosły natomiast apele hetmana do wojewodów kijowskiego, wołyńskiego i podolskiego oraz do szlachty mieszkającej na terenach objętych powstaniem. Żołnierze armii regularnej byli zmęczeni po wyprawie mołdawskiej i rozgoryczeni niewypłaceniem na czas należnego im żołdu, zapewne więc niezbyt entuzjastycznie wyruszali na nową wojnę, po której w dodatku nie można się było spodziewać ani wielkiej sławy, ani też obfitych łupów. Natychmiastowemu wyruszeniu w pole nie sprzyjała też aura, gdyż luty tego roku był mroźny. Mimo jednak tych wszystkich niesprzyjających okoliczności, do których dołączyć należy również zły stan zdrowia hetmana, Żółkiewski postanowił rozpocząć działania, aby wykorzystać jedyny atut, jakim dysponował, a mianowicie rozproszenie sił powstańczych. Dawało to bowiem możność atakowania i rozbijania poszczególnych grup zanim dojdzie do ich koncentracji na wiadomość o zbliżaniu się sił polskich. Do pierwszego starcia doszło w Macewiczach, gdzie oddziały polskie zaatakowały i rozgromiły tylną straż cofającego się Nalewąjki. Na wiadomość o klęsce ataman w popłochu opuścił Ostropol i cofnął się do Pikowa, który jednak, obawiając się konsekwencji, odmówił pomocy i zamknął bramy. No cóż, nie tylko Kozacy potrafili okrutnie obchodzić się ze zdobytymi miastami, a mieszczanie nie chcieli się narazić na zemstę wojsk Żółkiewskiego. Wódz kozacki w chwili rozpoczęcia działań podobnie jak Żółkiewski nie dysponował dużymi siłami. Zapewne ostra zima i trudności aprowiza-cyjne sprawiły, że armia powstańcza podzieliła się na szereg mniejszych grup i Nalewajce towarzyszył oddział liczący jedynie około tysiąca żołnierzy. W tej sytuacji nie mógł on liczyć na sukces w starciu z przeciwnikiem górującym uzbrojeniem, doświadczeniem i wyćwiczeniem, kontynuował więc odwrót w kierunku Bracławia, licząc zapewne na pomoc jego mieszkańców, a także na koncentrację własnych sił i nadejście oddziałów Łobody i Sawuły. Dowódcę kozackiego zaskoczyła jednakże szybkość, z jaką poruszały się oddziały koronne. Żółkiewski podjął bowiem nader ryzykowną, biorąc pod uwagę okoliczności, decyzję pozostawienia taborów i kontynuowania pościgu, jak to wówczas mówiono, „komunikiem". Dzięki temu wyprzedził Nalewajkę w wyścigu do Bracławia, i dogonił go 108 za Pryłuką, już na skraju stepów. Pierwszy atak został jednak przerwany przez zapadające ciemności, a pod osłoną nocy kozacki tabor wymknął się i uszedł w głąb stepów. Kozacki tabor to ruchoma forteca złożona z kilku rzędów wozów, ubezpieczona w marszu przez piechotę i konne patrole. Z chwilą pojawienia się przeciwnika wozy zatrzymywano i formowano w trójkąt silnie scze-piając łańcuchami. W centrum taboru lokowano wozy z amunicją i zapasy żywności. Na zewnętrznych wozach stawały szeregi piechoty uzbrojonej w strzelby, piszczele i (nieliczne) muszkiety, a także ustawiano lekkie armaty. W dwóch bokach trójkąta pozostawiano bramy, przez które mogła wypadać jazda atakująca przeciwnika w szyku zwanym ławą, tj. cienką linią o zagiętych skrzydłach, którymi starała się oskrzydlić przeciwnika. Czasem, gdy przygotowywano się do odparcia dłuższego oblężenia, skrajne rzędy wozów zasypywano ziemię i umacniano wałami. Dla Polaków dysponujących głównie, świetną zresztą, jazdą, twierdza taka była bardzo trudna do zdobycia. Przypomnijmy sobie, co na temat walorów piechoty zaporoskiej mówił Beauplan. Wprawdzie zapewne oddział Nalewąjki składał się głównie z czerni, a więc chłopów-ochotników, a nie z zawodowych żołnierzy-Zaporożców, ale nie zapominajmy, że chłop ukraiński nieustannie narażony na ataki tatarskie również był nieźle obeznany z bronią i choć gorzej uzbrojony i znacznie gorzej wyćwiczony, w takich warunkach mógł stawić skuteczny opór. Zwłaszcza że w stepach Polacy, pozbawieni zapasów żywności i znacznie oddaleni od zaplecza, nie mogli zastosować ulubionej taktyki w walce z kozackim taborem polegającej na oblężeniu i blokowaniu wszelkich dostaw aż do wygłodzenia przeciwnika i zmuszenia go w konsekwencji do kapitulacji. Dalszy pościg za uchodzącym w stepy Nalewaj ką był więc wykluczony, tym bardziej że żołnierze byli zmęczeni, a konie miały poranione zmarzniętą grudą nogi. Ponadto hetman dysponował zbyt słabą artylerią (6 falkonetów i śmigownic) niezbędną, co oczywiste, w czasie oblężenia i dopiero 9 marca wysłał list do Zamojskiego z prośbą o dostarczenie pieniędzy dla wojska, kilku armat i wsparcie oddziałami nadal znajdującymi się w Mołdawii pod dowództwem Jana Potockiego. Czekając na odpowiedź i realizację próśb rozłożył się warownym obozem, aby dać przy okazji odetchnąć swym podkomendnym. W tym czasie Łoboda rezydował w Białej Cerkwi, a Sawuła forsownym marszem zmierzał do Kijowa. Pierwszy wiadomość o klęsce i ucieczce 109 Nalewajki otrzymał Łoboda. Pod jej wrażeniem przerwał atak w kierunku Baru i wrócił do Białej Cerkwi, gdzie zgromadził znaczne siły liczące około 4 tysięcy żołnierzy. Prowadzone walki nie wykluczały podejmowania przez obie strony prób osiągnięcia zamierzonych celów drogami pokojowymi. Nalewajko na przykład przedstawił królowi Zygmuntowi III propozycję oddania Kozakom rejestrowym terenów między Tekinem a Oczakowem, blisko szlaku wołoskiego i kuczmańskiego, a więc tam, „gdzie od stworzenia świata nikt nie mieszkał". W centrum tych „kozackich terenów" zamierzał wybudować miasto i zamek warowny broniący granic Rzeczpospolitej przed tatarskimi czambułami. Koszty jego budowy, jak i późniejszego utrzymania Kozaków miałby ponieść oczywiście skarb Rzeczpospolitej przeznaczając na ten cel kwoty wypłacane corocznie Tatarom w formie „podarków" (a były to sumy wcale niemałe). W zamian za to Kozacy zobowiązywali się do obrony granic Rzeczpospolitej przed „nieprzyjaciółmi Krzyża Świętego", a więc Tatarami i Turkami, a także do niewkraczania pod żadnym pozorem na tereny Korony. Na Zaporoże mogłaby być skierowana jedynie ich część pod dowództwem specjalnego oficera. Znamienne w tym projekcie było jednak to, że Nalewajko, wódz czerni ukraińskiej, zobowiązywał się solennie do nie przyjmowania zbiegłych poddanych, swawolnych ludzi i wszelkiego rodzaju banitów. Wręcz przeciwnie przyrzekał wydawanie zbiegów w ręce ich panów lub przedstawicieli władzy. Niewątpliwie był to dość interesujący projekt świadczący o wyrobieniu politycznym kozackiego atamana. W pewnym stopniu przypominał on rozwiązanie zastosowane później przez Rosję; w razie jego przyjęcia Kozacy otrzymaliby bowiem swój teren, autonomię i upragniony status „wolnych rycerzy", równy prawie statusowi szlachty. Warto jednak przy okazji zwrócić uwagę na to, jak łatwo w tym okresie swych dziejów Kozacy odżegnywali się od swych sojuszników ukraińskich i zdradzali ich interesy. Świadczy to wymownie o tym, że nie dorośli oni do ofiarowanej im z konieczności roli elity narodu ukraińskiego. Do roli tej zresztą, tak naprawdę, nie dorośli nigdy. Miało to w przyszłości przynieść fatalne skutki zarówno dla nich samych, jak i dla Ukrainy i Rzeczpospolitej. Ale nie uprzedzajmy faktów. Propozycja Nalewajki nie spotkała się z życzliwym przyjęciem na dworze królewskim. Rzeczpospolita nie chciała zgodzić się na żaden kompro- 110 mis z Kozakami i na, nawet częściowe, ich „uszlachcenie". Wolała rozwiązać problem poprzez zdławienie powstania. Jeśli więc władze państwa godziły się na paktowanie z powstańcami, to tylko w nadziei uzyskania doraźnych, „taktycznych" korzyści. Bo na doprowadzenie do kapitulacji bez walki i bez żadnych koncesji na rzecz powstańców chyba jednak nie liczono. A swoją drogą, zadziwiające, jak bardzo krótkowzroczne były ówczesne rządy Rzeczpospolitej - z jednej strony angażującej się bez reszty w tak beznadziejne inicjatywy jak unia brzeska, z drugiej zaś nie podejmującej żadnych prób zmierzających do trwałego, politycznego rozwiązania problemu kozackiego, który, widać to było już wyraźnie, antagonizował sytuację na Ukrainie działając tym samym na korzyść „ościennych mocarstw", zwłaszcza Moskwy (ale Tatarów i Turcji również). Komplikowało to nie tylko sytuację wewnętrzną państwa utrudniając stabilizację sytuacji na Ukrainie, ale również jego politykę zagraniczną, w której kwestia wschodnia zajmowała poczesne miejsce. W tej sytuacji dążenie do rozwiązania kwestii kozackiej i ukraińskiej przez stosowanie polityki „z pozycji siły" było „czymś gorszym niż grzech", było po prostu błędem, bo w przypadku zwycięstwa orężnego zarówno Kozacy, jak i problemy ukraińskie nie zniknęłyby przecież, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki", w przypadku zaś klęski kraj uwikłałby się w długotrwałą wojnę domową, w której żądania i apetyty strony powstańczej systematycznie by rosły. Paktował z konieczności z „nieprzyjaciółmi Korony" również hetman Żółkiewski. Zdając sobie sprawę ze szczupłości swych sił hetman podjął próbę przeciągnięcia na swoją stronę Łobody, który w kierownictwie powstania prezentował najbardziej ugodowe stanowisko. Posłaniec Żółkiewskiego z propozycją porozumienia i zdania się na łaskę królewską przybył do obozu Łobody w Białej Cerkwi. Niestety, tym razem zdolności dyplomatyczne jakby zawiodły nieco hetmana, albowiem emisariuszem mianowany został nieznany z nazwiska niskiej rangi Kozak w służbie hetmańskiej. Powstańcy przyjęli go jak najgorzej i chcieli po prostu zabić, podejrzewając, że głównym celem jego wizyty jest szpiegostwo. Również Łoboda w trakcie publicznej narady prezentował swe niezadowolenie z tak niskiej pozycji społecznej posła mówiąc: „czy nie mógł szlachcica jakiego posłać, nie ciebie". Tak naprawdę jednak nie wiemy, jaki był prawdziwy cel poselstwa, o czym rozmawiano w cztery oczy i jakie były ostateczne usta- 111 1 lenia. Z. Wójcik prezentuje stanowisko, że Łoboda w jakiś sposób dał się jednak przekonać do współpracy ze strona polską (a może przekupić?) i właściwie zdradził swych kolegów, a zwłaszcza Nalewaj kę. Być może więc podejrzenia towarzystwa nie odbiegały zbytnio od prawdy? Może publiczna scena gniewu kozackiego hetmana była tylko swoistą „zasłona dymną"? Prawdy o tym zdarzeniu pewnie się już nigdy nie dowiemy. W każdym razie Łoboda oświadczył publicznie i oficjalnie, że czuje się obrażony, nie przyjął propozycji i odesłał niefortunnego posła bez żadnej oficjalnej odpowiedzi. W tej sytuacji obu stronom pozostawała „droga miecza". Łoboda po maszerował do Kijowa, dokąd dążył również Sawuła, a także wszystkie rozproszone w czasie zimy oddziały powstańcze. Połączenie obu armii i większości pozostałych, „luźnych" oddziałów nastąpiło pod koniec marca. Obaj dowódcy zastanawiali się nad dalszymi poczynaniami, a zwłaszcza nad tym, co zrobić zNalewajką- pozostawić go swojemu losowi, co w praktyce oznaczało wydanie go w ręce polskie — czy też połączyć sit; z nim. Ostatecznie zdecydowano się na to drugie rozwiązanie. Nie znamy argumentów, które przeważyły szalę na korzyść Nalewajki. Czy zdecydo wał -jak uważa W. Serczyk - wzgląd na solidarność kozacką, czy też n;i postawę czerni, czyli ludu ukraińskiego, wśród którego Nalewajko cieszył się popularnością (choć, jak wiemy, niezupełnie zasłużenie)? Jedno jest w każdym razie pewne, konflikty w dowództwie powstania istniały nadal i nic nie wskazywało na możliwość harmonijnej współpracy między Nalewajką, Łoboda i Sawułą. Brak jednolitego, najlepiej jednoosobowego, kierownictwa był główną słabością tego ruchu, niejako z góry wykluczającą możliwość odniesienia sukcesu. Wiedział o tym doskonale hetman Żółkiewski, prowadząc indywidualne rozmowy i próbując tą drogą zasiać ziarno niezgody wśród dowódców. W czasie gdy przywódcy powstania debatowali nad dalszym postępowaniem, Żółkiewski zbierał siły i oczekiwał na odpowiedź Zamojskiego zajmując pozycje na terenie województwa bracławskiego. Aby jednak nie pozwolić przeciwnikowi na ochłonięcie i uspokojenie wysłał, w charakterze forpoczty, oddział liczący około tysiąca żołnierzy pod dowództwem kniazia Kiryka Rożyńskiego. Było to posunięcie obliczone bardziej na efekt propagandowy niż militarny, a konkretnie na spowodowanie paniki w szeregach kozackich, o czym informował Za- mojskiego pisząc: „A chociażby byli i w Perejasławiu, przemyśliwać będą, że się i tam spokojnie nie wyśpią"30. Rożyński wykorzystał nadarzającą się okazję i przede wszystkim udał się do swej włości pawołockiej, w której również doszło do buntu jego własnych poddanych. Po uspokojeniu sytuacji i powieszeniu kilku przywódców rozruchów, pomaszerował pod Białą Cerkiew, gdzie w tym czasie znajdowały się armie Nalewajki i Sawuły. Nie było natomiast z nimi l.obody! Muszę przyznać, że trudno jest w tym momencie przedstawić pozbawiony luk i niejasności obraz działań powstańców. No, bo jak wytłumaczyć decyzję Łobody oddzielenia się od oddziału Sawuły i przejścia na 11 ruga stronę Dniepru? Jedynym wytłumaczeniem może być przyjęcie koncepcji Z. Wójcika o porozumieniu Łobody z Żółkiewskim. A więc I oboda „sprzedał" swych towarzyszy, uchylając się od współdziałania / nimi? Dobrze, ale przecież musiał jakoś logicznie uzasadnić swą decyzję, gdyż w przeciwnym razie zarzucono by mu zdradę. A wówczas jego los byłby już przesądzony, gdyż czego jak czego, ale zdrady Kozacy nie tolerowali nigdy! Pytań zresztą rodzi się więcej. Ot, chociażby to, dlaczego Sawuła z Nalewajką zdecydowali się iść pod Białą Cerkiew wiedząc, że maszeruje lam Rożyński? A wiedzieli o tym doskonale, gdyż doniósł o tym Sawule wysłany do Pawołoczy ataman Saska (Saśko), który nawet starł się z Ro-/ vńskim i poniósł w tym starciu porażkę. Argument, że siły kozackie (około / tysięcy ludzi) przewyższały wielokrotnie oddział Rożyńskiego jest nie-przekonywający, gdyż była to tylko forpoczta, za którą postępowały polskie siły główne. Wprawdzie armia kozacka, nawet bez Łobody, góro wala liczebnie nad całą armiąkoronną, ale biorąc pod uwagę lepsze uzbrojenie, wyćwiczenie i lepszą dyscyplinę strony polskiej trudno było liczyć i ui sukces. Do starcia z oddziałem Rożyńskiego doszło w nocy z 2 na 3 kwietnia. 1iył to typowy bój spotkaniowy, pozbawiony planu działania i chaotyczny, w którym obie strony popełniły wiele błędów. Rożyński wiedząc o zbliżaniu się oddziałów kozackich nie poinformował o tym swego dowódcy hetmana Żółkiewskiego. Nie przeprowadził też jakiegokolwiek rozeznania. Nie doczekał nawet nadejścia dnia, aby lepiej zorientować się w sy- '" A. P r o c h a s k a, Hetman Żółkiewski..., s. 26. 112 113 tuacji, lecz natychmiast, tuż po północy, wyszedł z miasta i zaatakował obóz Sawuły. Sawuła z kolei dość niefrasobliwie przyjął bitwę poza umocnieniami obozu i poniósł klęskę w starciu z oddziałami Rożyńskiego tracąc podobno aż tysiąc żołnierzy31. Gdy jednak Kozacy cofnęli się do umocnionego taboru sytuacja się zmieniła. Rożynski kontynuował atak, ale mając zbyt słabe siły nie zdołał rozerwać wozów taborowych. W tej sytuacji podjął decyzję cofnięcia się w stronę miasta. Musiał być zapewne zdziwiony, gdy na przedpolu miasta natknął się na Kozaków. Był to oddział Nalewajki. Nalewajko bowiem, korzystając z tego, że Rożynski pochopnie wyprowadził oddziały z miasta, podszedł pod mury i rozpoczął rozmowy z mieszczanami, którzy bez większego oporu otworzyli mu bramy. Podobno nie wyszło im to na zdrowie, gdyż Nalewajko-wa czerń natychmiast rzuciła się na rabunek. Dopiero odgłosy walki wywabiły Nalewajkę z miasta, zbyt późno jednak, aby mógł wpłynąć na jej wynik. Osamotniony, nie zdecydował się na stawianie oporu i wycofał się w stronę miejscowości Trzypole. W ślad za nim poszedł Sawuła. Wkrótce też oba oddziały ponownie połączyły się. Odgłosy strzałów posłyszał również obozujący w odległości 3 mil od Białej Cerkwi Żółkiewski i mimo bardzo ciężkiej drogi, gdyż w nocy spadł obfity śnieg, ruszył na ratunek swej forpoczty. Maszerował rzeczywiście szybko, w Białej Cerkwi był już bowiem nad ranem. Na pośpiesznie zwołanej naradzie zapadła decyzja ruszenia w pościg za cofającymi się Kozakami. Dogoniono ich mniej więcej w odległości mili od miasta, ponieważ poruszali się wolno, obronnym taborem składającym się z pięciu rzędów wozów, na których ustawiono 25 armat. Pomiędzy rzędami maszerowała piechota. Hetman nie mógł od razu przystąpić do ataku, gdyż miał przy sobie jedynie część jazdy. Reszta oddziałów, w tym zwłaszcza piechota i artyleria, pozostały w tyle. Czekając na ich nadejście, Żółkiewski przez około 3 godziny maszerował obok będącego w ciągłym ruchu taboru utrudniając mu systematycznie poruszanie się. Można przypuszczać, że przyczyną zwłoki w rozpoczęciu natarcia był nie tylko brak wszystkich oddziałów. Trzeba bowiem pamiętać, że atak na ruchomą fortecę taborową był zawsze imprezą dość ryzykowną, zwłaszcza że Kozacy mieli więcej i wojska, i armat. Prawdopodobnie hetman liczył na to, że w trakcie poruszania się po trudnej, pełnej wyrw i dziur, pokrytej śniegiem drodze rzędy 1 Tamże, s. 27. 114 wozów ulegną rozerwaniu lub też, że w wśród załogi wybuchnie panika. Było to bardzo możliwe biorąc pod uwagę wrażenie, jakie niewątpliwie wywarła na Kozakach niedawna klęska, a także fakt, że było wśród nich wielu ukraińskich chłopów którzy, jak każde pospolite ruszenie, łatwo ulegali emocjom (o nastrojach wśród znajdujących się w obozie kobiet i dzieci i o ich wpływie na morale wojska, nie trzeba chyba nawet wspominać). A długotrwały marsz w towarzystwie postępującego krok w krok wroga na pewno nie wpłynął na poprawę samopoczucia. Jak sięjuż wkrótce okazało, nadzieje i oczekiwania hetmana były w pełni uzasadnione, gdyż już pod wieczór, gdy tabor doszedł do uroczyska noszącego nazwę Ostry Kamień, dwóch dezerterów doniosło Żółkiewskiemu, że nastrój w obozie Sawuły jest zły, ludzie są zmęczeni i bliscy paniki. Żółkiewski wysłuchawszy tych relacji uznał, że nadszedł wyczekiwany, sprzyjający moment i wydał rozkaz natarcia. Wojska koronne otoczyły tabor ze wszystkich stron i po krótkim przygotowaniu artyleryjskim rozpoczął się szturm. Wkrótce jednak okazało się, że opinie dezerterów o panicznych nastrojach wśród obrońców taboru były nieco przesadzone, gdyż Kozacy stawili twardy i zacięty opór. Ponieśli wprawdzie spore straty - między innymi zginął wspomniany już ataman Sasko, a ciężko ranny został sam Sawuła - ale szturm został odparty. Nie przyniosły również rezultatów następne ataki na czoło, tyły i boki taboru, wojsku polskiemu nie udało się bowiem rozerwać wozów. Stało się tak dlatego, że polski dowódca dysponował głównie jazdą, która należała wprawdzie wówczas do jednej z najlepszych w Europie, ale do zdobywania umocnień taborowych niezbyt się nadawała. Ponosiła też w trakcie ponawianych szturmów niemałe straty. Zginęło wówczas podobno trzystu żołnierzy, a między innymi rotmistrz Wronek, oraz około sześćdziesięciu towarzyszy zaliczanych do elity wojska. Dalszą walkę utrudniała też zapadająca noc. W tej sytuacji w polskim dowództwie zapadła decyzja zaprzestania ataków, co też natychmiast wykorzystali Kozacy. Wśród zapadających ciemności poszarpany i pełen rannych tabor wymknął się oblegającym i nocą powędrował w kierunku Trzypola (Trypola). Nad ranem Kozacy dotarli do Dniepru i mimo gęsto płynącej kry przeprawili się na drugi brzeg rzeki. Dowódcą połączonych oddziałów w miejsce rannego Sawuły został Nalewajko. Za Dnieprem grupa Nalewajki połączyła się wreszcie z Łobo-dą. Wspólny obóz założono w okolicach Perejasławia. 115 Żółkiewski nie podjął natychmiastowego pościgu, gdyż wojsko koronne było zmęczone długotrwałym pościgiem, a w ataku na tabor poniosło również, o czym wspomnieliśmy, poważne straty, Po całonocnym odpoczynku na miejscu niedawnej walki wydał rozkaz powrotu do Białej Cerkwi na dłuższy odpoczynek. Tam też dotarły wreszcie upragnione posiłki w postaci pułku litewskiego pod dowództwem Jana Karola Chodkiewi-cza oraz przysłanego przez J. Zamojskiego oddziału starosty kamieniec-kiego Jakuba Potockiego32. Prawdę mówiąc, w czasie pobytu w Białej Cerkwi Żółkiewski nie za bardzo pozwalał wojsku na słodkie leniuchowanie, gdyż nieustannie wysyłał oddziały celem gromienia pomniejszych grup powstańczych. Do poważniejszego starcia doszło 14 kwietnia pod Kaniowem, gdzie oddziały polskie pod dowództwem Rożyńskiego i Chodkiewicza rozbiły jakiś większy oddział kozacki i zdobyły miasto. Powstańcami w tym starciu dowodził ataman Krempski. Dzień wcześniej hetman w liście do J. Zamojskiego (Żółkiewski -jak widzimy - pilnie wypełniał polecenie królewskie i prowadził obfitą korespondencję z Zamojskim, informując go praktycznie o wszystkich swych posunięciach) pisał: „Tak z nimi stoję, że broń w ręku ukazuję, w ostrożności się mam, respectum do łaski Króla tym, którzyby się upokorzyli nie deneguję, czem ich nieraz rozrywam. Uciekają ustawicznie siła od nich; słali o ratunek do tamtych, którzy są za progi, ale nie chcieli się tamci z nimi mieszać..." Natomiast w liście z 16 kwietnia znalazła się wzmianka o tym, że wśród Kozaków ścierają się trzy tendencje. Pierwsza grupa chciała udać się pod opiekę chana krymskiego, druga zamierzała bronić się „aż do upadłego", trzecia wreszcie, wcale niemała, była skłonna poddać się i prosić o łaskę i miłosierdzie królewskie, nie godziła się jednak na postawione warunki, a zwłaszcza na żądanie wydania „hersztów rozruchów". Tymczasem w obozie kozackim pod Perejasławiem doszło do „rewolucji pałacowej". Towarzystwo pozbawiło dowództwa Nalewąjkę, a nowym wodzem okrzyknięto Łobodę. Zapewne stało się tak dlatego, że w połączonej armii przewagę zdobyli Kozacy tworzący trzon oddziału Łobo-dy, tradycyjnie nieufni wobec Nalewajki. Nie poprawiło to jednak bynajmniej sytuacji powstańców, którzy, prawdę mówiąc, nie bardzo wiedzieli, '- W. Serczyk, Na dalekiej Ukrainie..., s. 133. 116 co robić dalej i tracili czas na jałowych sporach. Żółkiewski, wzmocniony posiłkami, wisiał nad nimi jak przysłowiowy „miecz Damoklesa", a na prawobrzeżnej Ukrainie sytuacja została chwilowo spacyfikowana przez oddziały koronne i nie można było liczyć na nadejście stamtąd jakiejkolwiek pomocy. Wręcz przeciwnie, zniechęcona i przerażona rozwojem sytuacji czerń coraz liczniej uciekała z obozu, wracając chyłkiem do swych porzuconych domów. Część z nich obawiając się zemsty szlachty kryła się po lasach i uroczyskach, czekając aż ich winy zostaną puszczone w niepamięć. Ajak wynika z listu Żółkiewskiego, również pozostawiona na Siczy załoga nie kwapiła się z odsieczą. Sytuację powstańców utrudniała obecność w obozie kobiet i dzieci. Mówiliśmy poprzednio, że Kozacy na Siczy nie tolerowali obecności kobiet. Zakaz ten nie był jednak przestrzegany w czasie powstań, gdyż wówczas do obozu przybywały żony i dzieci chłopów i mieszczan ukraińskich, pragnące towarzyszyć swym zbuntowanym mężom na dobre i na złe. Zresztą, prawdę mówiąc, bardzo często było to dla nich jedyne wyjście, gdyż los rodzin powstańców na terenach spacyfikowanych przez wojska koronne i litewskie był nie do pozazdroszczenia. Kozacy więc, w imię wspólnej sprawy, musieli się godzić na ich obecność, był to jednak balast z wielu różnych powodów bardzo utrudniający sytuację wojska. Kobiety na ogół łatwo ulegały panice, która z kolei mogła udzielić się ich mężom. Ich obecność źle wpływała również na dyscyplinę prowokując do kłótni, bójek, a niewykluczone, że i morderstw na tle rywalizacji o względy płci pięknej. Sytuacja Żółkiewskiego również nie była najlepsza. Przede wszystkim cierpiał on na brak piechoty i artylerii niezbędnej przy zdobywaniu umocnionego obozu. Ponadto, stało przed nim trudne zadanie sforsowania Dniepru, zadanie tym trudniejsze, że brakowało mu czółen i łodzi, które Kozacy po przeprawieniu się pod Trypolem popsuli lub wręcz spalili. W dodatku linia rzeki była broniona przez oddziały powstańcze. W przeciwieństwie jednak do swych przeciwników nie tracił on czasu. Przede wszystkim, o czym już wspomniałem, postarał się uspokoić teren na zapleczu swych wojsk. Następnie zajął się kwestią przeprawy. Pomogli mu w tym mieszczanie kijowscy, którzy ponaprawiali stare i zbudowali nowe łodzie. Świadczy to wymownie o tym, że dotychczasowi sprzymierzeńcy przestali wierzyć w sukces powstania i tym samym przestali udzielać mu pomocy. A wręcz przeciwnie, starali się, jak mogli, zaskarbić 117 względy zwycięzców. Kozacy uznali oczywiście takie postępowanie mieszczan za zdradę i postanowili wymierzyć im karę, która miała zapewne podziałać profilaktycznie i przestrzec innych mieszkańców Ukrainy przed podobnąnielojalnością. W dniu 11 maja oddział kozacki na czajkach spłynął Dnieprem i próbował zaskoczyć obrońców miasta. Plan jednak nie powiódł się, gdyż zajmujące pozycje przed monasterem peczerskim oddziały polskie odparły atak ogniem działowym. Nie udała się również Kozakom obrona przepraw na Dnieprze, bowiem Żółkiewski wywiódł ich w pole wysyłając do Trypola silny oddział wojska pod dowództwem Potockiego, wyposażony w łodzie wiezione na wozach. Miał on podjąć próbę przeprawy i ściągnąć na siebie uwagę Kozaków. Plan okazał się skuteczny. Zagrożeni Kozacy skoncentrowali w okolicy Trypola gros swych sił, co umożliwiło Żółkiewskiemu dokonanie bez większych przeszkód przeprawy pod Kijowem. Spowodowało to z kolei odwrót oddziałów spod Trypola, dzięki czemu również Potocki przeprawił się bez żadnych strat. W ten sposób więc cała armia polska przekroczyła Dniepr i podjęła marsz na obóz powstańczy. Z nieznanych bliżej przyczyn Kozacy nie zdecydowali się na stawienie oporu w okolicy Perejasławia, lecz rozpoczęli odwrót w kierunku Alek-sandrowa (późniejsze Łubnie, stolica włości księcia Jeremiego Wiśnio-wieckiego). Być może po raz kolejny chcieli uchylić się od walki i umknąć w step lub na teren Rosji? Z taką ewentualnością liczył się zapewne i Żółkiewski, gdyż wysłał przodem oddział liczący tysiąc ludzi pod dowództwem starosty bracławskiego Strusia z zadaniem przekroczenia Suły, wyprzedzenia taboru kozackiego i odcięcia mu drogi dalszej ucieczki. Starosta bracławski dokładnie wykonał powierzone mu zadanie. 23 lub 24 maja przeszedł Sułę pod miejscowością Choroszyn i zajął pozycję tuż za Aleksandrowem dokładnie w tym momencie, gdy Kozacy rozpoczynali przeprawę przez rzekę po moście w pobliżu miasta. Przeprawa odbyła się bez przeszkód, ale następujące „na pięty" Kozakom czołowe oddziały polskie silnym ogniem muszkietowym spędziły z pola tylną straż kozacką, której zadaniem było zniszczenie mostu. Umożliwiło to również głów nym siłom polskim natychmiastową przeprawę przez Sułę. Dzięki temu tabor kozacki znalazł się w potrzasku. Od frontu zajmowały pozycje głowi u siły Żółkiewskiego, a drogę odwrotu blokował Struś. W tej sytuacji ł.o bodą podjął decyzję opuszczenia miasta i okopania się na uroczysku S< > łonica pod Aleksandrowem (Łubniami). Było to miejsce dogodne do obu 118 ny, które Kozacy dodatkowo umocnili „sztuką". Wozy ustawiono w dziewięć rzędów i spięto łańcuchami. Zewnętrzny rząd zasypano ziemią, a całość dodatkowo umocniono szańcami, na których ustawiono artylerię liczącą ponad 30 armat różnych wagomiarów. Załogę obozu stanowiło 6 tysięcy mężczyzn zdolnych do walki i dobrze zaopatrzonych w broń i amunicję. Nie brakowało również żywności. Gorzej natomiast było z dostępem do wody i z paszą dla koni, albowiem oddziały Żółkiewskiego otoczyły szczelnym pierścieniem obóz i odcięły go zupełnie od rzeki i pastwisk. Początkowo hetman zamierzał, wykorzystując zaskoczenie i panikę wśród załogi, zdobyć obóz sztunnem. Jednakże atak przeprowadzony w dniu 26 maja spowodował duże straty po stronie polskiej, a nie przyniósł rezultatu w postaci rozerwania wozów i wdarcia się do wnętrza taliom. W tej sytuacji Żółkiewski rozpoczął systematyczne oblężenie „twier-d/y" kozackiej. Trwało ono około dwóch tygodni. Żółkiewski oszczędzał swych żołnierzy nie ponawiając ryzykownych szturmów i ograniczając się do szczelnego otoczenia taboru oddziałami jazdy, która-jak twierdzą źródła - „prawie nie zsiadała z koni". A z jazdą polską w otwartym polu Kozacy nie potrafili walczyć. Nie oznacza to jednak, że trwali w zupełnej bezczynności. Wręcz przeciwnie, jak wynika z informacji źródłowych podejmowali oni dość liczne próby wypadów, a jedna z „wycieczek" skierowana na oddział starosty Strusia spowodowała nawet sporo strat w pol-skich szeregach (z zemsty Struś nakazał stracenie dwóch pojmanych Kozaków tuż przed umocnieniami obozu kozackiego). Były to jednak sukcesy sporadyczne, nie mające większego wpływu na ogólną sytuację oblężonych. W gruncie rzeczy przyczyniały się jedynie do powiększenia strat własnych. 1 )uże straty załoga ponosiła również w wyniku systematycznego ostrzału .iilylcryjskiego prowadzonego przez stronę polską. Nic więc dziwnego, ze sytuacja w obozie systematycznie pogarszała się, zwłaszcza że już po kilku dniach pojawiły się duże trudności z zaopatrzeniem w wodę i pa-'■zc. Aby je zdobyć trzeba było organizować wypady, a te -jak już wspomni cl iśmy - kończyły się najczęściej porażkami, które na pewno nie wpły-v. aly na poprawę morale wojska. Trudną sytuację oblężonych pogarszały dodatkowo kłótnie i niesnaski \«. dowództwie powstańczym, a także pogłębiający się stan nieufności ze sii ony szeregowych powstańców w stosunku do „góry", czyli dowództwa powstania. Doprowadziło to w końcu do kolejnego „przewrotu" na szczy- 119 cie. Łobodę oskarżono o porozumienie z Żółkiewskim i o zdradę interesów kozackich, a następnie bezpardonowo, w stylu iście kozackim, pozbawiono nie tylko dowództwa, ale również i życia. No cóż, „nie ma dymu bez ognia" i coś tam na rzeczy jednak być musiało. Można też domniemywać, że zaszkodziły Łobodzie niesnaski z wciąż popularnym wśród czerni Nalewajką. Nowym głównodowodzącym ostatecznie został ataman Krempski, ten sam, który poniósł porażkę pod Kaniowem. Za tą kandydaturą przemawiało głównie to, że... był mało znany i do tej pory nie pełnił żadnej ważniejszej funkcji we władzach powstańczych. Kozacy bowiem uważali -zapewne słusznie - że taki niezbyt obciążony winami w stosunku do Rzeczpospolitej dowódca będzie łatwiejszy do zaakceptowania dla Żółkiewskiego jako partner w rozmowach pokojowych niż znienawidzony Nale-wajko, którego wydania strona polska systematycznie żądała. A sytuacja w obozie wskazywała na to, że moment kapitulacji jest już bliski. Morderczy ostrzał armatni powodował liczne straty w ludziach i sprzęcie (zniszczono podobno między innymi aż kilkanaście armat). Katastrofalny był też brak wody. Pozbawione paszy i spragnione zwierzęta zdychały masowo. Ich zwłoki gniły „na majdanie" zatruwając ziemię i powietrze. Wody brakowało również ludziom. Doprawdy trudno wręcz wyobrazić sobie sytuację tysięcy ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci stłoczonych na niewielkim przecież terenie, na którym chowano zmarłych ludzi i gniły szczątki zdechłych koni i bydła. O problemach z załatwianiem potrzeb fizjologicznych i związanym z tym dodatkowym zatruwaniem terenu nie warto już nawet wspominać. Wszystko to powodowało gwałtowne pogorszenie się stanu sanitarnego i groziło wręcz wybuchem epidemii. Pod tym względem sytuacja w obozie polskim była o wiele lepsza, ale i tam nie brakowało problemów. Główny to brak żywności. W czasie szybkiego pościgu nie zdążono zgromadzić odpowiedniej ilości „wiwendy", a teraz, na stepowo-pustynnym obszarze trudno było te braki uzupełnić. Wojsku polskiemu groził więc głód. Wprawdzie, jak wiadomo, bez jedzenia łatwiej wytrzymać niż bez picia, nie może to jednak trwać zbyt długo. Hetman nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie oblężenie również dlatego, że liczył się z możliwością odsieczy ze strony załóg czajek kozackich na Dnieprze (prawdopodobnie tych, które dokonały dywersyjnego, nieudanego ataku na Kijów) oraz ze strony załogi pozostawionej na Si- 120 czy33 pod wodzą atamana koszowego Kaspra Podwysockiego. Bo załoga Siczy zdecydowała się wreszcie udzielić pomocy swym „braciom" i posuwała się w stronę Sołonicy. Bardzo jednak wolno, gdyż ich uwagę zajmowała głównie grabież mijanych po drodze majątków szlacheckich. Trudno więc się dziwić, że Żółkiewski pragnął jak najszybciej skłonić powstańców do kapitulacji. W tym celu rozpoczął w dniu 4 czerwca gwałtowny ostrzał obozu. Trwał on dwa dni i dwie noce zadając oblężonym duże straty. Nawałnica ognia musiała być rzeczywiście duża, jeśli współczesne relacje podają, że zginęło wówczas w obozie około 200 ludzi. O rannych i o stratach materialnych źródła nie wspominają, podobnie jak o wpływie nieustannego bombardowania na morale załogi. Równocześnie też toczyły się przygotowania do szturmu generalnego. Aby zaradzić brakowi piechoty, Żółkiewski zamierzał nakazać jeździe zsiąść z koni. Dla tej prowizorycznej piechoty przygotowano, mające chronić ją w czasie ataku, kosze na kołach wypełnione ziemią. Do szturmu generalnego wyznaczonego na dzień 7 czerwca jednak nie doszło, gdyż wcześniej, obserwując czynione przygotowania i zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, Kozacy wysłali (po raz kolejny zresztą, ale tym razem już ostatni) swych przedstawicieli z propozycją rozmów pokojowych. Hetman Żółkiewski zażądał wydania przywódców powstania, z Nalewajką na czele, „królowi na łaskę i niełaskę", a także armat, strzelby, chorągwi i trąb otrzymanych od cesarza Rudolfa oraz wszystkich łupów zagrabionych przez Kozaków w trakcie powstania. Oczywiście wszyscy powstańcy mieli rozejść się do domów złożywszy przedtem obietnicę nie gromadzenia się i nie podejmowania żadnych działań bez pozwolenia króla. ( hodziło tu oczywiście o wyprawy po „dobro tatarskie i tureckie", bo o nowych buntach przeciw Rzeczpospolitej nie mogło być nawet mowy. Zdaniem niektórych historyków były to warunki bardzo twarde, wręcz s Lirowe, zdaniem innych raczej łagodne. Osobiście byłbym skłonny przychylić się do tej drugiej opinii. Powiedzmy jednak otwarcie, że umiarkowana postawa hetmana nie była wynikiem jego przychylnego stosunku do pokonanych „nieprzyjaciół korony". Po prostu wynegocjował on optymalne, możliwe do osiągnięcia w danej sytuacji warunki. Bo gdyby postawił warunki surowsze, to doprowadzeni do ostateczności Kozacy mo- ' A. Prochaska, Hetman Żółkiewski..., s. 30. 121 gli jeszcze przez pewien czas stawiać opór, a szturm, nawet zwycięski, spowodowałby na pewno znaczne straty w armii koronnej. A tych Żółkiewski, jak każdy dobry wódz, pragnął uniknąć. Chwalono go zresztą później powszechnie za odniesienie zwycięstwa „małym rozlewem krwi". Nie w tym jednak rzecz, czy były to warunki surowe, czy nie, bo oto okazało się, że hetman albo działał w złej wierze, zawierając porozumienie, albo też nie panował nad swym wojskiem, gdyż strona polska, po rozbrojeniu powstańców, nie dotrzymała warunków kapitulacji i dopuściła się mordów na bezbronnym już przeciwniku. Relacje z tego tragicznego wydarzenia są dość sprzeczne i nie pozwalają na odtworzenie pełnego obrazu. Żółkiewski w sprawozdaniu dla króla broni siebie twierdząc, że przyczyną zajścia było zacietrzewienie żołnierzy koronnych pochodzących z Ukrainy, którzy nie tylko odebrali zrabowane im przez powstańców mienie, ale zabrali im również należące do nich rzeczy. Spowodowało to tumult, któremu dowództwo polskie nie zdołało w pełni zaradzić; w jego trakcie zginęło kilkudziesięciu Kozaków. Podobnie rzecz przedstawia związany z kanclerzem J. Zamojskim kronikarz Reinhold Heidenstein. Natomiast w relacji Joachima Bielskiego rzecz przedstawiała się nieco inaczej, dlatego warto przytoczyć odpowiedni fragment: „Lecz gdy im (Kozakom - R. R.) hetman na to przyrzec nie chciał, aby tam każdy swego poddanego, gdyby go poznał, wziąć nie miał, cofnęli się nazad i powiedzieli, że się »wolimy do gardeł naszych bronić«. A hetman im rzekł: »Brońcież się!«. I zaraz skoczyli nasi do nich, że ni do sprawy ani do strzelby przyjść nie mogli. I tak ich niemiłosiernie siekli, że na milę albo dalej trup na trupie leżał. Jakoż było wszystkich w taborze z czernią i z żonkami na dziesięć tysięcy, których nie uszło więcej półtora tysięcy..."34 Zapewne nie brak w tej relacji sporej przesady. W źródłach XVI i XVII--wiecznych dość często podawano nieprawdziwą liczbę wojsk, przy czym regułą było powiększanie sił przeciwnika i pomniejszanie własnych. Nie brak też w nich opisów masowych rzezi, w których „trup na trupie" leży na przestrzeni wielu mil. Ale tym razem rozmiary zbrodni nie są najważniejsze i doprawdy niewielkie ma znaczenie, czy Kozaków zginęło kilkudziesięciu czy kilkuset, czy też kilka tysięcy. Osobiście zresztą jestem 34 J. B i e 1 s k i, Ciąg dalszy kroniki polskiej zawierający dzieje od 1587 do 1598..., do druku podał F. H. Sobieszczański, Warszawa 1851, s. 280. 122 1 skłonny przypuszczać, że liczba ofiar była zapewne bliższa kilkudziesięciu niż kilkuset. Ale, powtarzam, nie to jest najważniejsze. Istotne jest przede wszystkim to, że do zbrodni w ogóle doszło i że zwycięska strona polska dopuściła się oczywistego wiarołomstwa. Można oczywiście zastanawiać się, czy tumult wybuchł wbrew zakazom Żółkiewskiego, który razem z rotmistrzami próbował go opanować, czy też, jak chce Bielski, właściwie za jego, nie do końca co najwyżej wypowiedzianym, przyzwoleniem. Nie roztrząsajmy jednak tego problemu, bo do żadnych wniosków obecnie i tak dojść się nie da. Ważne i tragiczne w skutkach jest jedynie to, że Polacy nie dotrzymali warunków ugody i dopuścili się zbrodni, a krew, jaka wówczas została przelana, zaostrzyła jedynie antagonizmy polsko-kozacko-ukraińskie i stała się jednąz przyczyn wzajemnych nienawiści. Pamiętajmy też o tej zbrodni, gdy będziemy oceniać postępowanie Kozaków w następnych powstaniach. Jak również wówczas, gdy czytamy i oglądamy Ogniem i mieczem. Pamiętajmy o tym, że wbrew obiegowym poglądom, w konfliktach polsko-ukraiń-skich nie byliśmy bez winy. „Gwałt niech się gwałtem odciska". Niestety, ta filozofia naszego wieszcza była bardzo bliska ludziom tamtej epoki. A w ostateczności zapłacić miała za to i Rzeczpospolita, i Ukraina. 4.2.3. Od ugody olszańskiej do ugody kurukowskiej Po zwycięstwie nad Sołonicą wśród większości szlachty, a także i posłów sejmowych zapanowało przekonanie, że nadszedł wreszcie koniec kłopotów z Ukrainą i z Kozakami. Takie przynajmniej wrażenie można odnieść czytając konstytucję sejmu 1597 roku, w której postanowiono uznać Kozaków za zdrajców i wrogów państwa. Odebrano przysługujące im do tej pory wolności i przywileje, a wielu z nich skazano na kary konfiskaty majątków i banicji. Nakazano też Żółkiewskiemu zniszczyć resztę swawolników. Bardzo surowo postąpiono również z wydanymi w ręce polskie przywódcami powstania. Wszyscy oni po wielu przesłuchaniach i zwyczajowych wówczas torturach zostali straceni. Najdłużej, bo aż 10 miesięcy czekał na egzekucję sam Nalewąjko. Skazano go na ścięcie i poćwiartowanie, a wyrok wykonano dopiero 11 kwietnia 1597 roku na Nalewkach. Legenda ludowa ubarwiła jego śmierć scenami męczarni na rozżarzonym 123 koniu lub spalenia we wnętrzu miedzianego byka. Oczywiście nic takiego nie miało miejsca, ale czy to ważne? Lud wierzy w to, w co chce wierzyć i żadna historyczna prawda nie jest mu do tego potrzebna. Cóż zresztą dziwić się ludowi, jeśli w te bajki uwierzyli niektórzy kronikarze, powie-ściopisarze, a nawet historycy? W każdym bądź razie wydaje się, że w Warszawie odetchnięto z ulgą i z wiarą, że srogość rozwiąże problem, że powstrzyma wszystkich kandydatów na następców Łobody, Sawuły i Nalewajki. Bardziej jednak zorientowani w materii ukraińskiej politycy zdawali sobie doskonale sprawę, że tak naprawdę droga do uspokojenia Ukrainy była bardzo jeszcze daleka, a Sołonica stanowiła co najwyżej jej początek. W dodatku nie najbardziej udany! Najlepiej i najdosadniej ujął to sam Żółkiewski mówiąc, że „gadzina (tj. kozaczyzna) jest tylko przyduszona i odżyje przy nadarzającej się sposobności"35. Użycie wyrazu „gadzina" świadczy o negatywnym, bardzo emocjonalnym stosunku hetmana do niedawnych przeciwników, ale sens zdania trafnie oddaje obraz sytuacji. Problemy ukraińskie i kozackie nie zostały rozwiązane i w każdej chwili można było spodziewać się nowego wybuchu. Dlatego też Żółkiewski radził królowi i sejmowi utrzymywać na Ukrainie silne wojsko i nakazać starostom, szlachcie i magnatom, aby w zarodku tłumili każdy przejaw buntu. Niestety, było to typowe „leczenie objawowe", które mogło jedynie złagodzić symptomy choroby. Rady te trafiły jednak do przekonania Zygmuntowi III, który 1 września 1596 roku wydał uniwersał, skierowany do szlachty województw wołyńskiego, kijowskiego i bracławskiego, nakazujący, aby w imię obywatelskiego obowiązku traktowali Kozaków - „choćby ich do jednego, pięciu albo sześciu ludzi bez służby przyłączyło się" -jak wrogów i albo odstawiali w ręce władz, albo też na miejscu „na gardle karali". To była już wyraźna zachęta do stosowania linczu. Ta srogość, choć trudna do zaakceptowania, byłaby może nawet i skuteczna, gdyby równocześnie Kozakom zaproponowano możliwe do przyjęcia rozwiązania polityczne. Gdyby postarano się choć częściowo zaspokoić ich aspiracje. Póki co jednak nic takiego nie miało miejsca. Sejm i rząd zadowoliły się samymi represjami! Nie oznacza to jednak, że nie pojawiły się wówczas żadne koncepcje rozwiązania polityczno-społecznyeh problemów Ukrainy. Owszem, było 35 W. Tomkie wic z, Kozaczyzna ukrainna..., s. 28. 124 ich nawet sporo. Większość z nich miała jednak zasadniczą cechę, którą— patrząc z punktu widzenia interesującego nas tematu - można określić jako wadę, traktowały mianowicie Ukrainę przede wszystkim jako teren buforowy, przedmurze obronne Rzeczpospolitej przed Tatarami i Turkami, a także Moskwą. Jeśli więc zajmowały się kwestią kozaczyzny, to również prawie wyłącznie z tego punktu widzenia. Mimo to jednak nie sposób zupełnie pominąć poglądów ówczesnych, XVI i XVII-wiecznych publicystów na temat „urządzenia Ukrainy". Najbardziej płodny w pomysły był biskup kijowski Józef Wereszczyński. Dostrzegał on przede wszystkim zagrożenie Rzeczpospolitej ze strony Moskwy (choć nie lekceważył również niebezpieczeństwa najazdów tatarskich i tureckich), w związku z czym w pracy pt. Sposób osady Nowego Kyowa... postulował przywrócenie dawnej świetności Kijowa i zamienienie go w potężną, kresową twierdzę, dzięki której „nie tylko wszytka ziemia ruska, ale y wszytka Korona Polska, jako za najlepszym murem, bespieczna od Moskwy zawżdy była". Wereszczyński zdawał sobie jednak sprawę z tego, że otoczenie Kijowa potężnymi wałami i obsadzenie liczną załogą może okazać się niewystarczające, dlatego też w jednym ze swych dzieł pt. Publika... przez list objaśniona, tak ze strony fundowania szkoły rycerskiej synom koronnym na Ukrainie..., skierowanym do sejmu i sejmików, proponował zorganizowanie na kresach potężnej „szkoły rycerskiej" obliczonej na około 10 tysięcy adeptów, głównie rekrutujących się spośród bezrobotnych młodych szlachciców, którzy „ławy jeno w domu ze wstydem w próżnowaniu pocierają". Trudno odmówić sensu tej propozycji, jej realizacja mogła się bowiem rzeczywiście przyczynić do rozwiązania przynajmniej dwóch palących problemów państwa - bezpieczeństwa na najbardziej zagrożonej, wręcz „płonącej" granicy i kwestii wyżu demograficznego. Wystąpił on wówczas nie tylko w Rzeczpospolitej, ale również i w większości krajów Europy, zwłaszcza Zachodniej. Nasza „młódź szlachecka" znalazła się jednak w znacznie gorszej sytuacji niż jej rówieśnicy w Hiszpanii, Portugalii, Francji i Anglii, gdyż nie mogła szukać swej szansy w ekspansji kolonialnej lub, jak zwłaszcza w Anglii, w handlu, przemyśle i bankowości. Z tego powodu majątki szlacheckie w Polsce i na Litwie były dzielone na coraz więcej części, rody szlacheckie pauperyzowały się i wiele z nich spadało do poziomu szlachty zagrodowej. „Pocierająca ławy" młodzież była również kłopotliwa dla władzy państwowej, łatwo bowiem 125 dawała się namówić do udziału w różnych imprezach, dobrze jeszcze, jeśli popieranych przez dwór królewski jak chociażby dymitriady w Rosji czy, nieco później, udział w dywersji lisowczyków na Węgrzech. Ale ta sama młódź brała równie chętny udział w awanturach w kraju, na sejmikach czy też w rokoszach przeciw królowi. Znalezienie więc dla niej godziwego, zgodnego z interesem państwa zajęcia w „akademii rycerskiej" powinno spotkać się z poparciem dworu. Mimo tych plusów jednak projekt ów nie doczekał się realizacji, prawdopodobnie z powodu trudności finansowych, mimo że biskup w swym dziele sporo miejsca poświęcił tej kwestii proponując między innymi pobieranie na ten cel „dziesięciny" od szlachty ukrainnej, a także przeznaczenie dochodów z czopowego oraz 14 dochodów ze starostw ukrainnych. Nie doczekał się również realizacji inny, alternatywny pomysł biskupa Wereszczyńskiego, a mianowicie sprowadzenie na teren Ukrainy... zakonu maltańskiego, czyli dawnych joannitów. Bez mała można by go uznać za realizację testamentu politycznego Konrada Mazowieckiego, choć nie oznacza to, że podejrzewam biskupa o chęć dokonania powtórki z historii. Inne czasy, inny teren i inne warunki. Niemniej jednak, nie sądzę, aby był sens głębiej się nad tą dość fantastyczną propozycją zastanawiać. Interesujący projekt rozwiązania problemu Ukrainy przedstawił również ksiądz Piotr Grabowski, autor traktatu Niżna Polska. Nie wnikając w jego szczegóły warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że księdza Gra-bowskiego, podobnie jak biskupa kijowskiego, Ukraina interesowała przede wszystkim jako bastion obronny Rzeczpospolitej. Dlatego też, podobnie jak Wereszczyński, pragnął ją zasiedlić „synami koronnymi", a więc „bezrobotną" szlachtą polską, z tym jednak, że nie na zasadzie organizowania gigantycznej szkoły rycerskiej, lecz poprzez normalne osadnictwo wojskowe. Powstałaby w ten sposób na Ukrainie kolonia polska, którą autor pomysłu nazywa „Niżną Polską". Dla naszych rozważań interesujące jest również i to, że w swej pracy ksiądz Grabowski poświęcił nieco uwagi kwestii kozackiej. Uważał mianowicie, że problem ten rozwiąże się niejako samoistnie, gdyż Kozacy zechcą dobrowolnie wstąpić w szeregi rycerstwa Niżnej Polski. Zapewne projekt księdza Grabowskiego mógłby przyczynić się do rozwiązania problemu ukraińskiego, gdyż Niżna Polska uzyskałaby pewną autonomię w ramach Korony (jej zwierzchnikiem miał być król, a jej obywatele mieliby swych posłów na sejmie i swego reprezentanta na dworze 126 królewskim). Dalszym krokiem mogło być już jedynie nadanie całej Ukrainie tego samego statusu, jaki przysługiwał Koronie i Litwie, a więc przekształcenie państwa w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Byłby to również „krok we właściwym kierunku", jeśli chodzi o Kozaków, gdyż przyjęcie ich do rycerstwa Niżnej Polski oznaczałoby de facto ich nobilitację. Niestety, propozycja ta (jak zresztą i inne, które wyszły spod piór ówczesnych publicystów) nie doczekała się realizacji, gdyż na przeszkodzie stanął brak wyobraźni i zdolności przewidywania ówczesnych kół rządzących, a także (a może nawet przede wszystkim) egoizm klasowy szlachty, która nie chciała pogodzić się z jakąkolwiek formą nawet częściowej nobilitacji „chamów". A szkoda, gdyż rozwiązanie to - idealne z punktu widzenia państwa - tak naprawdę w niczym nie zaszkodziłoby samej szlachcie i nie naruszyłoby jej prerogatyw. Czyż bowiem pod koniec XVI wieku Kozacy rzeczywiście tak bardzo różnili się od licznych w tym czasie rzesz „chłoposzlachty" zaściankowej -mazowieckiej czy też żmudzkiej? A przecież posiadała ona wszelkie prawa polityczne przynależne stanowi szlacheckiemu. Wszak to już wówczas obowiązywało hasło „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie". Czyż wobec tego powiększenie gminu szlacheckiego o kilkanaście tysięcy „nuworyszów" mogło w czymkolwiek zaszkodzić strukturze ówczesnego państwa? Mogło natomiast przyczynić się do rozwiązania problemu ukraińskiego, gdyż Kozacy, uzyskawszy upragniony status warstwy uprzywilejowanej, zapewne z czasem zasymilowaliby się z resztą szlachty i przestali być źródłem nieustannego fermentu na Ukrainie, pozostając nadal jej elitą społeczną, a więc tą warstwą, której w owym czasie narodowi ukraińskiemu tak bardzo brakowało. Zwłaszcza gdyby Ukraina stała się trzecim, pełnoprawnym członem państwa. Niestety, tak się nie stało. Zarówno sejm, jak i dwór królewski pozostały wierne polityce „schłopienia" Kozaków. Trudno o tej polityce powiedzieć coś dobrego. Na pewno nie była ona ani odważna, ani nowatorska czy też dalekowzroczna. Może jednak byłaby skuteczna, gdyby... była możliwa. Tak jednak nie było. Przede wszystkim dlatego, że Rzeczpospolita była za słaba na to, aby konsekwentnie wcielić ją w życie. Czyż bowiem 3 tysiące wojska koronnego na Ukrainie mogło zlikwidować liczącą co najmniej kilkanaście tysięcy ludzi organizację bojową, której członkowie znani byli ze swych umiejętności żołnierskich? Organizację popieraną i wspieraną przez szerokie rzesze ludu ukraińskiego, a której w dodatku sprzyjał również i teren, na którym istniała i działała? 127 Pozostaje zresztą otwarte pytanie, czy tak naprawdę Rzeczpospolita rzeczywiście chciała „schłopić" Kozaków i zlikwidować bractwo zaporoskie? Obserwując meandry ówczesnej polityki i postępowanie władz państwowych, można mieć co do tego poważne wątpliwości. Po prostu, państwa dysponującego tak małą stałą siłą zbrojną i niezdolnego do większego, długotrwałego wysiłku zbrojnego naprawdę nie stać było na rezygnację z tej istotnej siły militarnej, jaką byli Kozacy. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wielkość państwa (w szczytowym momencie obszar Rzeczpospolitej wynosił około 990 tysięcy km2) i długość jej granic. A nie zapominajmy również i o tym, że bynajmniej nie były to granice spokojne (może za wyjątkiem granicy z włościami Habsburgów, choć i w tym przypadku nie do końca jest to prawda). Przecież Rzeczpospolita pozostawał;] w mniej lub bardziej ostrym konflikcie ze Szwecją, Wielkim Księstwem Moskiewskim i Turcją, że nie wspomnę już o permanentnych kłopotach z Chanatem Krymskim. Zaporożcy byli kłopotliwi, to prawda. Ich wyprawy na posiadłości tu reckie i tatarskie były przyczyną nieustannych problemów dyplomatycz nych, choć, jak już wspomniałem, obecnie jesteśmy skłonni nieco przecc niać ich wpływ na kształt naszych stosunków z państwami muzułmański mi, gdyż wojny tureckie miały poważniejsze podłoże i przyczyny niż tyl ko drobne, choć na pewno dokuczliwe, „ukłucia" kozackie. Tatarzy zaś dokonywaliby najazdów na Ukrainę również i wówczas, gdyby Kozaków w ogóle nie było, bo - prawdę mówiąc - taki był ich sposób na życic Łupy i jasyr pochodzące z najazdów na Rzeczpospolitą - i na Wielkie Księstwo Moskiewskie również - były przecież jednym z głównych źró deł utrzymania tego biednego w gruncie xxc,cttj narodu zamieszkującego niezbyt urodzajne tereny. Kozacy byli również przyczyną wielu problemów wewnętrznych. Byli „zbuntowanymi chamami", antagonizowali Ukrainę, wszczynali bunty i powstania, stali się wreszcie jedną z sił zwalczających tak drogą sercu Zygmunta III unię brzeską. Stali się wręcz ramieniem zbrojnym walczącego o swe istnienie prawosławia (do kwestii tej powrócimy za chwilę). Mimo wszystko jednak Kozacy byli potrzebni i gdy wybuchała kolejna wojna władze państwa bez żenady wzywały ich na pomoc. Bez żadnych skrupułów przymykano wówczas oko na postanowienia ograniczające liczbę Kozaków rejestrowych, ogłaszano powszechną amnestię darowując im wszelkie winy i nieprawości, a następnie werbowano ich do oddziałów 128 *'•«»■ A.'i'.v ()gólny widok Kijowa z lat 1640-1645 1'oroh Nienasytecki .•_. .- v* ••'V Zaporoskie działo, moździerze i kule koronnych i prywatnych. Na poparcie tych słów można przytoczyć wiele dowodów, ot chociażby konstytucję sejmową z 1601 roku, która, w zamian za usługi oddane przez Kozaków w czasie wojny z hospodarem wołoskim Michałem Walecznym, a także w zamian za obietnicę pomocy w szykującej się wojnie ze Szwecją o Inflanty znosiła banicję, jaką w swoim czasie obłożono uczestników powstań Kosińskiego i Nalewajki. Łaska okazana przez sejm, a także obietnica wypłaty regularnego żołdu i zapewne nadzieja przyszłych zysków poskutkowała. Na wojnę inflancką wyruszyło kilka tysięcy Kozaków z hetmanem Samuelem Kiszką na czele. Rzeczpospolita zobowiązała się wypłacać im kwartalny żołd w wysokości 7 złotych na szeregowego Kozaka. Pierwszą ratę wypłacono rzeczywiście w terminie, później jednak „zapomniano" o obietnicach i pieniądze nie nadchodziły. Nie na wiele zdały się monity i groźby odejścia do domów. W tej sytuacji Kozacy „wzięli więc sprawy w swoje ręce" napadając na zrujnowane, wygłodzone wioski. Prawdę mówiąc, w Inflantach nie było jednak za bardzo co rabować, gdyż był to wówczas kraj wynędzniały i spustoszony długotrwałymi działaniami, w którym z żywnością było bardzo krucho. Na nic się więc również zdało torturowanie nieszczęsnej ludności, która nie mogła wskazać miejsc ukrycia zapasów żywności i skarbów, bo ich po prostu nie miała. W tej sytuacji w 1603 roku oddziały kozackie pod dowództwem nowego hetmana, Iwana Kuckowicza (Kiszka w międzyczasie zginął), ruszyły w kierunku Białorusi. Tu już można było sobie pohulać, gdyż kraj był bardziej zasobny i znacznie mniej zniszczony. Kozacy mogli więc sobie powetować z nawiązką miesiące postu, grabiąc Połock, Witebsk i Mohylew. Znów posypały się skargi, nie tylko mieszczan, ale i miejscowej szlachty, na którą dowódcy kozackich oddziałów nakładali wysokie kontrybucje. Zygmunt III nie przysłał oczywiście zaległych pieniędzy, których w skarbcu Rzeczpospolitej tradycyjnie brakowało, nakazał natomiast swym dotychczasowym sprzymierzeńcom natychmiastowy powrót na Ukrainę. No cóż, „murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść". Zwłaszcza że stał się nieco kłopotliwy! Zapewne trudno tłumaczyć i usprawiedliwiać rozboje i gwałty czynione przez Zaporożców. Nieszczęśni mieszkańcy miast i wiosek leżących na trasie pochodu wracających oddziałów nie byli przecież niczemu winni. Pamiętajmy jednak i o tym, że Kozacy na tych terenach znaleźli się nie z własnej woli, że zostali zwerbowani przez oficjalne władze państwa, 129 które powinny były wywiązać się w pełni ze swoich zobowiązań. Być może wówczas nie doszłoby do tych napadów, grabieży i gwałtów, a jeśli nawet - bo przypominam po raz kolejny, że dyscyplina w ówczesnych armiach, nawet regularnych, pozostawiała wiele do życzenia - to byłoby ich na pewno mniej. Chociażby dlatego, że wracający Kozacy nie byliby aż tak bardzo rozżaleni i rozłoszczeni. Niejako przy okazji warto wspomnieć o piśmie wystosowanym przez atamana Kuckowicza do Jakuba Strusia, świadczy ono bowiem o zmianach, jakie zachodziły wewnątrz bractwa kozackiego, o ewolucji poglądów na miejsce i rolę Kozaczyzny na Ukrainie. W piśmie tym bowiem, obok tradycyjnego już powoływania się na przynależne i zagwarantowane ponoć przez króla „swobody" kozackie, znalazło się również żądanie wycofania wojsk koronnych z Ukrainy i pozostawienia jej Kozakom36. Reakcja władz Rzeczpospolitej na to pismo jest nieznana. Być może zresztą ma rację W. Serczyk, że nikt nie wnikał głębiej w użyte w liście sformułowania. Jeśli tak, to po raz kolejny wypada westchnąć nad krótkowzrocznością ludzi sterujących wówczas państwem. Czyż bowiem naprawdę trudno było zauważyć, jak wzrastają i konkretyzują się żądania Kozaków? Czyż nie powinno stać się to przysłowiowym „ostatnim dzwonkiem" wskazującym na konieczność poważnego potraktowania spraw kozackich i ukra-innych? Nikt jednak nie zaprzątał sobie tym głowy, gdyż magnatów, zwłaszcza kresowych, a również i króla bardziej interesowały sprawy rosyjskie, a mówiąc konkretnie tzw. dymitriady. Magnatom popierającym roszczenia Dymitra I Samozwańca marzyły się ogromne nadania, które spodziewali się uzyskać od wdzięcznego za pomoc kandydata do tronu carów (Jerzy Mniszech nie wahał się oddać temu awanturnikowi swą córkę Ma-rynę za żonę. No cóż, korona carów miała niewątpliwie ogromną siłę przekonywania). Natomiast Zygmunt III miał nadzieję, że przy pomocy Dymitra zdoła doprowadzić do unii rosyjskiego Kościoła prawosławnego z Rzymem. Dymitrowi i towarzyszącym mu magnatom potrzebne było „mięso armatnie", znów więc przypomniano sobie o tym, jak doskonałymi żołnierzami są Kozacy i rozpoczęto werbunek mołojców. Nie wiemy, ilu ostatecznie Kozaków pociągnęło na Moskwę z oddziałami pierwszego Samozwańca. Podobno jesienią 1604 roku w obozie pod Nowogrodem Siewierskim było 'W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 154-155. 130 ich aż 12 tysięcy. Towarzyszyli oni Dymitrowi aż do Moskwy, brali udział w jego koronacji i nie opuścili aż do śmierci w maju 1605 roku. Kozacy wzięli również liczny udział w awanturze następnego „Łże Dymitra". Pod koniec 1608 roku w obozie w Tuszynie znajdowało się już około 13 tysięcy mołojców, a w roku następnym przybyło dalszych 8 tysięcy. Liczby te świadczą wymownie o tym, jaką potęgą stała się organizacja kozacka. A przecież na Ukrainie pozostało jeszcze dość Kozaków, aby organizować udane napady na Tatarów i Turków. W 1606 roku, na przykład, kilkakrotnie czajki kozackie napadły na wybrzeża tureckie łupiąc i niszcząc Kilię, Akerman i Warnę. W 1608 roku z kolei celem najazdu stał się Perekop krymski, który po dokładnym ograbieniu został spalony. Akcje te doprowadzały do wściekłości władze tureckie i były przyczyną wielu zadrażnień między Rzeczpospolitą i Turcją, która wielokrotnie groziła wojną odwetową. Do faktycznych działań zbrojnych jednakże nie dochodziło, gdyż, prawdę mówiąc, napaści kozackie, choć niewątpliwie denerwujące i upokarzające dla sułtana, który przecież uważał się za największego mocarza ówczesnego świata, tak naprawdę nie były wystarczającym powodem do wojny. Podobnie jak nie były nim wyczyny piratów i korsarzy angielskich nieustająco atakujących flotę hiszpańską i wybrzeża hiszpańskiej Ameryki. Jeśli dochodziło więc do konfliktów zbrojnych między tymi państwami, to ich przyczyny były daleko głębsze i poważniejsze. A wyczyny piratów morskich czy też lądowych były co najwyżej wygodnym, bo namacalnym pretekstem. W przypadku Turcji należy też pamiętać o tym, że państwo to w omawianym okresie znalazło się w fazie kolejnego, głębokiego kryzysu i nie bardzo mogło sobie pozwolić na wojnę z potężną bądź co bądź jeszcze wówczas Rzeczpospolitą. Ale Turcy byli w tej dogodnej sytuacji, że dysponowali nie tylko argumentami dyplomatycznymi. Tym istotnym „argumentem" byli Tatarzy, których specjalnie zachęcać do organizowania wypraw odwetowych na Rzeczpospolitą, a zwłaszcza na Ukrainę, nie trzeba było. Warto o tym pamiętać oceniając tezę, popularną w tamtych czasach, a i pojawiającą się obecnie, że to wyłącznie z winy kozackiej Ukrainę trapiły częste najazdy tatarskie. Tatarzy na Ukrainę napadaliby tak czy inaczej, nawet gdyby Kozaków nie było. Dał temu wyraz Krzysztof Pal-czewski w wydanym w 1618 roku w Krakowie traktacie O Kozakach jeśli ich znosić czy nie... Pan pisarz ziemski zatorski i oświęcimski przeciwstawia się w nim nader popularnej wówczas wśród szlachty tezie, że Ko- 131 żaków należy zniszczyć, aby uzyskać obiecywany przez władze tureckie spokój ze strony Tatarów i Turków i słusznie zauważa, że „...pierwej to była ordinacyja Tatarom mało nie każdego roku, nie około Baru albo Krzemieńca, ale około Sędomirza, około Opatowa około Zawichosta nas pustoszyć. Z łaski Bożey iako Kozacy nastali razu jednego tak głęboko w ziemie nasze wpaść nie śmieli". Trudno mu odmówić słuszności. Bez Kozaków na Ukrainie napady tatarskie byłyby częstsze, a na pewno bardziej bezkarne. Kozacy stanowili przecież poważne zagrożenie dla hulających po Ukrainie czambułów i niejednokrotnie zmuszali Tatarów do porzucenia łupów i jasyru, i do panicznej ucieczki. Tak było chociażby w 1612 roku, kiedy to Zaporożcy odnieśli nad Tatarami ogromny sukces w bitwie pod Białą Cerkwią i zmusili ich do ucieczki. Dzięki temu około 5 tysięcy jeńców odzyskało wówczas wolność. Prawdą jest i to, że na Ukrainie zawiązał się tragiczny w skutkach dla tego ludu i dla tego kraju węzeł gordyjski, którego w żaden sposób nie potrafiły rozwikłać władze Rzeczpospolitej i Turcji. Bo też tak naprawdę obie strony były w tej kwestii bezsilne. Ani Turcy nie mogli (nawet gdyby bardzo chcieli) „wziąć na smycz" Tatarów, ani Rzeczpospolita nie potrafiła okiełznać Kozaków nie podejmując poważnych, systemowych decyzji dla uregulowania tego problemu. Dał temu wyraz rząd polski pisząc w nocie dyplomatycznej skierowanej w 1606 roku do Turcji, że Kozacy to wielonarodowe plemię „nieposłuszne, rozpasane... które żyje z rabunków, bezpieczne w swych kryjówkach nad Dnieprem i nad innymi rzekami, nie mające swego majątku, niebezpieczne dla cudzego, które nie uznaje i nie znosi nad sobą żadnej władzy"37. W nocie tej nie dodano oczywiście, że czasami władze Rzeczpospolitej życzliwym okiem patrzyły na „niebezpieczne dla cudzego mienia" poczynania Kozaków. Ot, chociażby w czasie wspomnianych dymitriad, które, jak wiemy, przekształciły się wkrótce w oficjalną wojnę Rzeczpospolitej z Wielkim Księstwem Moskiewskim. Gdy w 1609 roku Zygmunt III ruszył na Smoleńsk u jego boku znalazło się ponoć aż 30 tysięcy Kozaków (Żółkiewski twierdził, że na terenach rosyjskich łącznie było ich około 40 tysięcy38. Liczba jak na owe czasy ogromna! Nie ma co się dziwić, że Kozacy tak gremialnie odpowiedzieli na apele władz i służyli Zygmuntowi III nader chętnie, mimo dość mglistych per- 37 M. Hruszewski, Istorija Ukrajiny-Rusy, t. 8, Kijów 1909, s. 325. 38 W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 158. 132 spektyw zapłaty. W ich mniemaniu bowiem służba u boku króla, pod jego bezpośrednim dowództwem nobilitowała ich i otwierała perspektywy na przyszłość, zwłaszcza w kwestii przywilejów. Zapewne więc dlatego każdy z dowódców kozackich, działających „u boku" króla, starał się usilnie 0 ofiarowanie mu chorągwi, gdyż to był widomy znak legalności ich poczynań. A brak żołdu mogli sobie powetować hulając bezkarnie po okolicach Smoleńska i dosłownie po całej Rosji. Ich wyczyny na długo pozostały w pamięci Rosjan. Nie tylko ich zresztą! „Polska gospodarka" na terenach rosyjskich w okresie Wielkiej Smuty zapisała się krwawymi zgłoskami w pamięci Rosjan (a naród ten ma wręcz zadziwiająco dobrą i długą tzw. pamięć historyczną). O popełnianych wówczas zbrodniach, grabieżach i gwałtach wspominają nie tylko Rosjanie, ale i Polacy. Na przykład sekretarz koronny Jakub Zadzik tak pisał w 1612 roku: „Możajsk od naszych wyniszczony, wyłupiony i spalony ze wszystkim, czego teraz żałują, bo na taką rzeź i okrucieństwo Ci co nam przez ten czas wiarę trzymali, nie zarobili..."39 No cóż, ludzie XVII wieku nie odznaczali się nadmierną delikatnością i wrażliwością. Ich sumień nie obciążały zbytnio gwałty, rabunki i morderstwa. Życie ludzkie nie było w zbyt wysokiej cenie. Nie tylko zresztą cudze, własne również. Impreza moskiewska nieźle również prezentowała się pod względem zarobkowym. Nie znamy oczywiście wartości łupów zagarniętych przez oddziały kozackie (polskie również) na terenie Rosji. Ale pewne wyobrażenie o skali „dochodów" daje nam wykaz, jaki przedstawiła w swej skardze żona Grzegorza Paszkiewicza, dowódcy sporego, bo ośmiotysięcznego oddziału kozackiego. Przez pewien czas walczył on pod Smoleńskiem 1 jak wielu innych otrzymał sztandar królewski. Niestety, wracając z Rosji na Ukrainę wszedł w konflikt z jednym z większych magnatów ukraińskich, Stefanem Niemiryczem. Ponoć zrabował wiele jego majątków, „...bił, mordował... białogłowy, mężatki i dziewczyny uczciwe gwałcił". Nie gardził też dość wyuzdanymi zabawami przepędzając rozebrane dziewczyny przez wieś. Tak przynajmniej twierdził Niemirycz. „Hulanki i swawole" skończyły się dla Paszkiewicza tragicznie, gdyż zginął on w jakimś starciu, prawdopodobnie z rąk służby tegoż Niemiry-cza. Można by powiedzieć, że to wręcz banalna historia. Kozacy, jak wiemy, zawsze gustowali w dość brutalnych rozrywkach. Nigdy również nie ' Pamiętniki Samuela i Bogusława Maskiewiczów, Wrocław 1961, s. 16. 133 mieli szczególnej estymy dla cudzego mienia, zwłaszcza szlacheckiego. Doświadczenia moskiewskie zapewne też nie wpłynęły na poprawę tego stanu rzeczy. Wręcz przeciwnie. Nas jednak najbardziej interesuje wykaz majątku Paszkiewicza, który załączyła do skargi wdowa po nim, a który zagrabił ponoć Niemirycz. Wymieniono w nim mianowicie: „złoto, srebro w wyrobach i w złomie, klejnoty i perły, szaty kosztowne ze złotogłowiu, altembasu, jedwabiu, aksamitu, adamaszku, atłasu, futra sobole, rysie, kunie, bobrze i lisie o łącznej wartości 100 tysięcy złotych polskich; oprócz tego w gotówce dwa tysiące czerwonych złotych w złocie, dwadzieścia tysięcy złotych polskich w różnej monecie; 12 koni wraz z bogatą uprzężą o wartości 2 tysięcy złotych polskich..."40 Była to więc, jak widzimy, wcale niemała fortuna wywieziona w całości z Rosji. Jak już wspomniałem, zatarg Paszkiewicza z Niemiryczem nie należał do wyjątków. Oddziały kozackie dokonywały nie tylko napadów na państwa ościenne - Chanat i Turcję (szczytem zuchwalstwa był wspomniany poprzednio napad dokonany w 1615 roku na przedmieścia stolicy Turcji), ale dość swobodnie traktowały również włości magnackie i szlacheckie na Ukrainie i Białorusi. Świadczą o tym liczne skargi składane przez szlachtę w sądach, a także konstytucja sejmu z 1609 roku, w której stwierdzano między innymi, że: „Wielkie bezprawie i swawolę ci Kozacy czynią... władzę urzędników naszych i rząd ukrainny mieszają, szkody i krzywdy nieznośne, gwałty i mordy, dla niedojścia sprawiedliwości, bezkarnie czynią..." Biorąc to pod uwagę sejm postanowił poddać Kozaków bezwarunkowo władzy starostów41. Konstytucja ta, jak wiele poprzednich (i następnych także) pozostała „papierowym prawem", ponieważ, po pierwsze, nie miał kto wprowadzać jej w życie, a po drugie, Kozacy byli jeszcze potrzebni, bo wojna na terenie Rosji dopiero się właściwie „rozkręcała". Podobny los spotkał również groźne w tonie uniwersały królewskie nakazujące Kozakom przestrzeganie praw Rzeczpospolitej i zakazujące im ściągania kontrybucji z dóbr starościńskich. Uniwersały te zapowiadały karanie nie tylko samych sprawców „niegodziwości", ale również ich żon i dzieci. A więc w pełnej krasie odpowiedzialność zbiorowa, którą tak bardzo obecnie jesteśmy skłonni potępiać. Tyle tylko, że wówczas od wydania praw do ich 40 W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 160. 41 Yolumina Legum, t. II, s. 465. 134 realizacji droga była długa i daleka. Mimo to jednak warto się nad nimi przez chwilę zastanowić, ich analiza bowiem pozwala ocenić, jak głęboka przepaść istniała wówczas między rzeczywistością a jej odzwierciedleniem w oficjalnych dokumentach państwowych. W rzeczywistości oddziały kozackie pod chorągwiami królewskimi pustoszyły tereny Rosji, bezkarnie panoszyły się na Białorusi i Ukrainie. Bractwo zaporoskie coraz wyraźniej i coraz bardziej konsekwentnie dążyło do zdobycia prerogatyw szlacheckich i do wyodrębnienia Ukrainy jako - przynajmniej na razie -autonomicznego obszaru pod własną władzą. W praktyce dnia codziennego Kozacy coraz częściej i coraz wyraźniej poczynali sobie jak szlachta i starali się zająć jej miejsce - również w sądach. Sytuacja na Ukrainie dojrzewała więc do podjęcia zasadniczych rozwiązań ustrojowych. Sejm jednak nie starał się ich znaleźć. Sejm i król ograniczyli się jedynie do żalów na „nieposłusznych" i do powtarzania tych samych, niezmiennych zakazów i nakazów. Trudno w zachowanych dokumentach znaleźć choćby próbę innego spojrzenia na problem Ukrainy i kozaczyzny. Taką próbą na pewno nie była też ugoda olszańska. Doszło do niej w zasadzie pod presją turecką. Rzeczpospolita bowiem zobowiązała się w traktacie zawartym z Turcją 23 września 1617 roku, że powstrzyma „łotro-stwo kozackie" przed wypadami na wybrzeża Morza Czarnego. Użycie takiego określenia w oficjalnym dokumencie traktatowym w stosunku do byłych i aktualnych towarzyszy broni (wojna w Rosji trwała wówczas nadal i Kozacy nader tłumnie w niej uczestniczyli), budzi co najmniej zdziwienie. Nie zapominajmy jednak, że autorem traktatu ze strony polskiej był hetman Żółkiewski, o którego wręcz wrogim stosunku do Kozaczyzny mieliśmy już okazję wspomnieć. Nie mógł on jednak bardziej dyplomatycznie wyrazić się o Kozakach, tym bardziej że przecież w gruncie rzeczy nie robili oni nic innego niż Tatarzy, których jednak we wspomnianych traktatach łotrami nie nazywano. Pozostawmy jednak tę kwestię na uboczu i przyjrzyjmy się, w jaki sposób Rzeczpospolita próbowała zrealizować przyjęte na siebie w Buszy zobowiązanie. Zadanie to powierzono Żółkiewskiemu, który, jak z tego wynika, wyrastał na głównego specjalistę do spraw kozackich. Rzecz była niezwykle trudna do przeprowadzenia, gdyż starszyzna kozacka, zaproszona przez hetmana do Pawołoczy, początkowo nie chciała słyszeć o żadnych ustępstwach i wręcz groziła rozpoczęciem kolejnego powstania. Oddziały kozackie podeszły pod Białą Cerkiew; maszerowały tam rów- 135 nież chorągwie koronne i w każdej chwili mogło więc dojść do starcia, którego wynik byłby trudny do przewidzenia, zwłaszcza że czerń kozacka była zdeterminowana i gotowa na wszystko, a siły dość wyrównane. Tym razem jeszcze wszystko skończyło się szczęśliwie dzięki postawie ówczesnego hetmana kozackiego Piotra Konaszewicza-Sahajdaczne-go. Był to szlachcic ukraiński, który, jak wielu innych, przystał do Kozaków i w ich szeregach brał udział w wyprawach mołdawskich i w wojnie inflanckiej, a także w najpopularniejszym „sporcie kresowym", czyli w wyprawach po tatarskie i tureckie dobro. Dzięki talentom wojskowym zdobył sobie olbrzymi autorytet i to zarówno wśród starszyzny kozackiej, jak i wśród czerni. Jeśli chodzi o jego poglądy polityczne to należał on w bractwie kozackim do umiarkowanego skrzydła i był zwolennikiem porozumienia z władzami Rzeczpospolitej. Sahajdacznemu udało się powstrzymać czerń kozacką. Porozumienia z Rzeczpospolitą chciał zresztą nie tylko on, ale i znaczna część starszyzny kozackiej, która również nie pragnęła konfliktu z Rzeczpospolitą. Trudno zresztą nawet się jej specjalnie dziwić, jeśli pamięta się bogactwo łupów przywiezionych z Rosji przez Paszkiewicza. Bogactwa zdobywa się przecież nie po to, aby wystawiać je na szwank w ryzykownej imprezie wojennej, lecz po to, by ich w spokoju używać, zwłaszcza że, jak pamiętamy, Kozacy bawić się umieli. W tej sytuacji do starcia dążyli, jak zwykle zresztą, przede wszystkim ci, którzy niczego nie mieli i wszystko spodziewali się zdobyć. Koniec końców w październiku 1617 roku na uroczysku Stara Olszan-ka doszło do rozmów z przedstawicielami Rzeczpospolitej, wśród których prym ze strony polskiej wiedli hetman S. Żółkiewski i jego syn Jan, a także Stanisław Koniecpolski i Jan Daniłowicz. Kozaków reprezentował oczywiście P. Konaszewicz-Sahajdaczny, a także Bohdan Bałyka, Charłyk Swirydowicz, Iwan Mamajewicz i inni. W dniach 28 i 30 października podpisano porozumienie, które do historii przeszło pod nazwą ugody olszańskiej. A oto jej główne postanowienia: Kozacy zobowiązywali się do zaniechania wypraw na ziemie tatarskie i tureckie, a także do obrony granic Ukrainy przed napadami tatarskimi. Mieli również usunąć ze swych szeregów wszystkich ludzi „luźnych" i rzemieślników. W zamian za to obiecano im rocznie 10 tysięcy złotych i 700 postawów sukna. Była to kwota wręcz minimalna, wystarczająca na opłacenie — byle jakie — zaledwie tysiąca ludzi. Nic więc dziwnego, że Sahajdaczny i pozostali 136 przedstawiciele Kozaków, mimo swej ugodowej postawy, protestowali przeciw takiemu rozwiązaniu zapowiadając zwrócenie się do sejmu z prośbą o zwiększenie liczby Kozaków rejestrowych. Trudno im się dziwić. Przecież w walkach na terenie Rosji brało udział, jak twierdził Żółkiewski, około 40 tysięcy Kozaków. Jeśli nawet przyjąć, że po pozbyciu się „ludzi luźnych" i rzemieślników czasowo jedynie działających wspólnie z „rdzennymi" Kozakami liczba ta zmalałaby do około 20-30 tysięcy, to i tak powstaje dramatyczne pytanie, czym mieliby się oni zająć i z czego żyć? W tym wypadku oczywiście, gdyby zrezygnowali z „kozackiego chleba". Prawdę mówiąc, nawet zwiększenie liczby Kozaków rejestrowych nie rozwiązywało tego problemu. Ugoda olszańska uderzyła zresztą nie tylko w finanse kozackie, ale również i w ich status społeczny, gdyż - za wyjątkiem owego tysiąca rejestrowych-mieli powrócić pod jurysdykcję starościńską i szlachecką. W gruncie rzeczy była to więc kolejna próba „schłopienia" Kozaków. Zupełnie przy tym nie brano pod uwagę zmian, jakie zdążyły już, pod wpływem wielu czynników, o których mieliśmy okazję wspomnieć, zaistnieć w świadomości członków bractwa. W tym okresie nie byli to już tylko „piraci" gotowi walczyć wszelkimi metodami o swą wolność i prawo do niczym nie skrępowanych chadzek rabunkowych. To byli ludzie uważający się (i coraz powszechniej uważani) za elitę ludu ukraińskiego, przy czym nieistotne jest, czy do roli tej dorośli, czy też nie i czy spełniali ją dobrze, czy też źle. W kwestiach społecznych dość często bowiem ważniejsze są fakty niż ich ocena. A wymowa faktów była jednoznaczna - bez zupełnego rozgromienia Kozaków i bez całkowitej likwidacji struktur bractwa nie można już było nawet marzyć o wtłoczeniu ich w struktury stanowego państwa na pozycji pańszczyźnianych chłopów. Z tego więc punktu widzenia ugoda olszańska była całkowicie wadliwa, gdyż nie biorąc pod uwagę interesów jednej ze stron układających się i lekceważąc zupełnie jej potrzeby i aspiracje stawiała pod ogromnym znakiem zapytania trwałość całości postanowień. Prawdę mówiąc, to nie zabezpieczała ona również interesów strony drugiej, czyli państwa. No bo jak można było mieć nadzieję, że tysiąc mołojców wziętych na żołd zabezpieczy przeprawy i wystarczy do pełnienia służby patrolowej na tak ogromnym i trudnym terenie, jakim była XVIl-wieczna Ukraina, mając w dodatku tak trudnego przeciwnika, jakim były lotne czambuły tatarskie? Również więc i z tego punktu widze- 137 nia była to umowa wadliwa. Można i trzeba zrozumieć problemy finansowe, z jakimi nieustannie borykała się Rzeczpospolita, choć, między Bogiem a prawdą, były sposoby na znaczną poprawę stanu publicznych finansów, gdyż przecież nie było to państwo biedne. Wystarczyło sięgnąć do wzorców wypracowanych przez inne państwa, ot chociażby Szwecję. Ale biorąc pod uwagę istniejące realia, trzeba było szukać innych rozwiązań, zabezpieczających interesy obu stron. Możliwości było wiele, o czym wspominaliśmy wielokrotnie. Wystarczyło chociażby oprzeć się na wspomnianych już projektach ówczesnych publicystów. Był też jeszcze czas na spokojne opracowanie projektu, no i był rozsądny, rzetelny i wiarygodny partner w postaci Konaszewicza-Sahajdacznego, który umiał powściągnąć zbyt rozbuchane apetyty swych współtowarzyszy. Niestety, zmarnowano tę szansę, praktycznie jedną z ostatnich! Czyż w tych warunkach można się dziwić, że ugoda olszańska miała krótki żywot? Prawdę mówiąc, zerwała ją sama Rzeczpospolita werbując Kozaków na kolejną wyprawę, która ruszyła pod wodzą syna Zygmunta III -Władysława na Moskwę. W niepamięć poszły decyzje olszańskie (i tak zresztą nie zaakceptowane przez sejm) i do obozu królewicza przybyła potężna, dwudziestotysięczna armia kozacka pod dowództwem samego Konaszewicza-Sahajdacznego. Przywitano jąz radościąi wdzięcznością, obdarowując hetmana kozackiego buławą, chorągwią i bębnami. Czyż to niewystarczający dowód na dwulicowość władz Rzeczpospolitej cierpiących w odniesieniu do Kozaków na swoistą schizofrenię? Kozacy znów pohulali sobie po bezkresnych obszarach rosyjskich, znów obłowili się ponad wszelką miarę. Przyczynili się też wydatnie do sukcesu militarnego wyprawy i do korzystnego dla Rzeczpospolitej rozejmu w Deu-linie (Dywilinie), w wyniku którego Moskwa straciła ziemie: smoleńską, czernihowską i siewierską. Łącznie około 75 tysięcy km2. Był to poważny sukces, ale głównego celu wojny ciągnącej się przez wiele lat, praktycznie od pierwszej wyprawy pierwszego Samozwańca, nie udało się osiągnąć. Rosja nie dała siępodbić i zachowała swój niezależny byt państwowy. Współcześni zapewne nie wyciągnęli z tego faktu zbyt daleko idących wniosków. A szkoda. Już bowiem po upływie niespełna trzydziestu lat karta miała się odwrócić. Wówczas to, kiedy rozpalała się kolejna wojna z Wielkim Księstwem Moskiewskim, kiedy wojska carskie paliły i rabowały Wilno, a ich dowódcy odgrażali się, że wkrótce taki sam los spotka Warszawę i Kraków, wówczas to właśnie Naszczokin, jeden z bardziej znaczących polityków 138 rosyjskich, wypowiedział znamienne zdanie: „Zdarza się często, że gdy ojcowie coś kwaśnego i gorzkiego jedzą, dzieciom od tego zęby tępieją; wojny Zygmunta III, Władysława IV i rozmaite zamachy przeciw nam muszą być pomszczone"42. A jedną z przyczyn (jeśli nie główną nawet) tego „stępienia zębów" u dzieci zwycięzców spod Smoleńska i Kłuszyna byli właśnie Kozacy pod wodzą swego największego przywódcy Bohdana Chmiel-nickiego, ci sami Kozacy, którzy w 1618 i 1619 roku oddali tak znaczne usługi Polsce. Tak to mści się błąd krótkowzroczności! Wojna moskiewska przekreśliła postanowienia ugody olszańskiej, ale nie rozwiązała problemu kozackiego. Gdy więc oddziały zaporoskie powróciły na Ukrainę, znów posypały się skargi na samowolę kozacką, a zwłaszcza przyjmowanie do szeregów kozackich, wbrew uprzednim zobowiązaniom, „ludzi luźnych". A więc dokładnie o to samo, do czego tak przecież niedawno zachęcał Kozaków sam królewicz Władysław. W pewnym sensie powtórzył się scenariusz z roku 1617, Kozacy bowiem nie zamierzali łatwo się poddać. Zwłaszcza że w międzyczasie dostąpili tak wielu zaszczytów z rąk przyszłego króla Władysława IV. Nie przeraziła ich też demonstracja zbrojna hetmana Żółkiewskiego, który na rokowania przybył w otoczeniu licznej armii i założył obóz warowny nad Rastawicą. Licząca około 10 tysięcy żołnierzy armia kozacka rozlokowała się z kolei w okolicach Białej Cerkwi. Znów więc, tak jak przed ugodą olszańska, dwie armie stały naprzeciw siebie i znów sytuacja groziła wybuchem wojny domowej. Obie strony obawiały się jednak starcia i obie nie chciały palić za sobą mostów, podobnie więc jak poprzednio przystąpiono do rokowań. Rozmowy były bardzo trudne, gdyż strona polska przywiozła ze sobą pakiet propozycji dalece nie satysfakcjonujących stronę kozacką. Sprowadzały się one w zasadzie jedynie do podwyższenia wysokości kwot wypłacanych przez Rzeczpospolitą Kozakom rejestrowym (z 10 tysięcy złotych ustalonych w ugodzie olszańskiej na 40 tysięcy złotych rocznie) oraz do wypłacenia jednorazowego żołdu za wyprawę moskiewską. Nie było natomiast mowy o określeniu statusu społecznego Kozaków, a także o tym, co zrobić z Kozakami pozostającymi poza rejestrem. Strona polska uważała zapewne, że w tych sprawach należy powrócić do ustaleń podpisanych w Starej Olszance. A na to z kolei Kozacy zgodzić się nie chcieli i, powiedzmy to wyraźnie - nie mogli. Oczywiście „argumenty" finansowe, 42 L. K u b a 1 a, Wojny duńskie i pokój oliwski 1657-1660, Lwów 1922, s. 355. 139 którymi szermowali komisarze Rzeczpospolitej miały swoją wagę i znaczenie, tyle tylko, że tak naprawdę interesowały one jedynie garść rejestrowych. Reszta mogła jedynie otrzymać jednorazową zapłatę za udział w wyprawie moskiewskiej królewicza Władysława. A co miała robić potem? Gdzie mieszkać, komu podlegać i z czego wreszcie żyć, jeśli zabroniono im wypraw na Krym i Turcję i nakazano spalenie czółen? No a poza tym Kozacy, a zwłaszcza czerń niezbyt ufała w rzetelność obietnic składanych przez stronę polską. Trudno więc się dziwić, że mimo znanej już ugodowości Sahajdacznego i części starszyzny impas w rozmowach był długotrwały i początkowo nic nie wskazywało na pokojowe rozwiązanie problemu. Na szczęście jednak dla Rzeczpospolitej dyscyplina w obozie kozackim pozostawiała wiele do życzenia, a i z zaopatrzeniem zapewne nie było najlepiej, w miarę więc upływu czasu szeregi kozackie zaczęły topnieć. Z każdym dniem siła wojska zaporoskiego malała, a wraz z nią malało niebezpieczeństwo wojny domowej. Nie uszło to oczywiście uwagi tak bacznego obserwatora, jakim był hetman S. Żółkiewski, który w miarę upływu czasu i nasilania się kozackich dezercji coraz wyraźniej usztywniał swe stanowisko. Olbrzymim sukcesem hetmana było zwłaszcza skłonienie Kozaków, aby rozmowy prowadzili jedynie komisarze oraz wybrani przedstawiciele Kozaków, bez udziału czerni. Starszyzna była bardziej ugodowa i bardziej skłonna do kompromisów. Zdawała też sobie sprawę z tego, że nadzieja na sukces militarny maleje z każdym dniem, a miała przecież znacznie więcej do stracenia w wypadku przegranej wojny niż szeregowi Kozacy. Znacznie więcej miała też do zyskania w wyniku podpisania porozumienia. Można więc przypuszczać, że pomysł hetmana był na rękę kozackiej elicie. Nie tylko zresztą z powodu radykalizmu szeregowych Kozaków, ale również dlatego, czerń była bardzo trudnym partnerem w rozmowach, łatwo bowiem ulegała wszelkim podszeptom i często zmieniała stanowisko. Pamiętamy przecież plastyczny opis pertraktacji pozostawiony nam przez habsburskiego posła Eryka Lassotę, kiedy to rano wielkie koło kozackie entuzjastycznie, rzucaniem czapek w górę, akceptowało porozumienie, a następnego dnia rano - podmówione przez „kilka niespokojnych głów" - uradziło coś zupełnie innego i odmówiło udziału w proponowanym kozacko-habsburskim sojuszu. A za dwa dni znów zmiana stanowiska i zgoda na służbę cesarską i tak da capo. Ostatecznie ugodę podpisano w dniu 8 października 1619 roku. Przeszła ona do historii pod nazwą ugody rastawickiej. Główne jej założenia 140 sprowadzały się do podwyższenia liczby rejestrowych Kozaków do 3 tysięcy i zwiększenia żołdu do 40 tysięcy złotych. Wypłacono też żołd za wyprawę moskiewską i wyrównano wszelkie zaległości. Kozacy zobowiązali się do usunięcia ze swych szeregów wszelkich „ludzi luźnych" i do zaprzestania wypraw po „dobro" tatarskie i tureckie. Za spalone czółna mieli otrzymać odszkodowanie. Postanowiono również, że Kozacy pozostający poza rejestrem mają niezwłocznie powrócić do swych domostw. W zależności od tego, czy mieściły się one w królewszczyznach, czy też w dobrach prywatnych mieli oni odtąd podlegać władzy i sądownictwu starostów bądź szlachty. Podpisując ugodę przedstawiciele strony zaporoskiej zastrzegli sobie prawo zwrócenia się do króla z prośbą o zwiększenie liczby rejestrowych i przywrócenie „tradycyjnych kozackich wolności", a konkretnie o poddanie wszystkich Kozaków, nie tylko rejestrowych, władzy i sądownictwu hetmańskiemu. Jak więc widzimy, ugoda rastawicka niewiele różniła się od olszań-skiej i była też równie trwała. Zwłaszcza że na Ukrainie coraz wyraźniej zaczęto odczuwać skutki rozszerzającej się wojny religijnej, w której Kozacy odgrywali wręcz czołową rolę. Pozostawmy więc obecnie na chwilę relacjonowanie kolejnych prób rozwiązania kwestii kozackiej poprzez zawieranie kolejnych porozumień, które tak naprawdę niczego nie rozwiązywały i nikogo nie satysfakcjonowały, i zajmijmy się sprawą, która miała ogromny wpływ na losy i Ukrainy, i Kozaków. Chodzi oczywiście o brzeską unię kościelną, która w zamyśle jej twórców miała przynieść wiekopomne skutki w postaci połączenia trwałymi więzami dwóch wielkich, skłóconych od wieków odłamów chrześcijaństwa zamieszkujących ówczesną Rzeczpospolitą. Miała ona również trwale zespolić naród ukraiński z Koroną i za jednym zamachem zlikwidować na tym terenie problem obcych wpływów, zwłaszcza moskiewskich. W rzeczywistości jednak dzieło to okazało się nowym „złotym" jabłkiem niezgody. Rzecz była tak ważna i przyniosła zarówno Rzeczpospolitej, jak i Ukrainie skutki tak tragiczne, że pomimo nader szczupłych ram tej książki musimy, choć w zarysie, przedstawić bieg wydarzeń. Zacznijmy, jak mawiali Rzymianie ab ovo, a więc od momentu, w którym doszło do ostatecznego rozłamu w Kościele powszechnym. Stało się to w dniu 15 lipca 1054 roku, kiedy to przysłani do Konstantynopola papiescy legaci zerwa- 141 li rozmowy z miejscowym klerem i pozostawili na ołtarzu kościoła Hagia Sophia akt wyklinający patriarchę konstantynopolitańskiego Michała Kerulariosa i jego stronników. W rewanżu Kerularios oczywiście wyklął „łacinników". Obserwatorzy ówczesnej sceny politycznej i kościelnej zapewne nie zdawali sobie sprawy, że ta data zapisze się na wieki w historii chrześcijaństwa jako data ostatecznego rozłamu w Kościele powszechnym i powstania dwóch konkurujących ze sobą Kościołów - zachodniego i wschodniego, łacińskiego i greckiego. Przyczyny rozłamu były wielorakie. Na płaszczyźnie doktrynalnej była to przede wszystkim tzw. sprawa Filioąue. Jak wiemy w trakcie soboru w Nikei w 325 roku ustalono po drugich i trudnych dyskusjach wspólne dla wszystkich chrześcijan wyznanie wiary, w którym orzeczono, że Duch Święty pochodzi od Boga Ojca. Początkowo pogląd ten przyjmowano bez większego oporu w całym, powszechnym Kościele, wkrótce jednak na Zachodzie doszło do jego rewizji (a zdaniem Focjusza, od roku 857 patriarchy Konstantynopola, po prostu do herezji) polegającej na dodaniu do nicejskiego wyznania wiary słów o pochodzeniu Ducha Świętego nie tylko od Boga Ojca, ale „i Syna" (czyli Filioąue). Istniały również dość istotne różnice w liturgii, zwłaszcza w Eucharystii. Na Wschodzie do komunii używano chleba kwaśnego, na Zachodzie opłatka. Na Wschodzie praktykowano komunię pod postacią chleba i wina, którą przyjmowali również ludzie świeccy. Na Zachodzie komunię pod obiema postaciami przyjmowali jedynie kapłani. Z kolei na Wschodzie dopuszczano, odmiennie niż na Zachodzie, liturgię w językach narodowych. Akceptowano też tłumaczenia Pisma Świętego na języki narodowe i jego powszechną dostępność. O schizmie decydowały jednak nie tylko względy religijne. Analizując przesłanki rozłamu nie wolno zapominać o trwającej przez stulecia rywalizacji dwu stolic cesarstwa, dawnej - Rzymu i nowej - Konstantynopola, uważanego przez ludność Wschodu za Nowy Rzym. A także o związanej z tym walce o prymat w Kościele między patriarchami Konstantynopola i Rzymu, traktowanymi początkowo prawie równorzędnie. Nader istotne znaczenie miał również stosunek Kościoła do władzy świeckiej. Od czasów Konstantyna Wielkiego ukształtował się pogląd, że cesarz jest świecką głowa Kościoła. Początkowo obowiązywał on w całym chrześcijaństwie. Później jednak, po ostatecznym upadku Cesarstwa 142 Rzymskiego i powstaniu państw germańskich, na Zachodzie doszło do głębokich przemian, które w konsekwencji doprowadziły do zmiany we wzajemnych relacjach między władzą świecką i duchowną. Papieże nie tylko wyzwolili się spod kurateli cesarzy niemieckich, ale podjęli również próby - z różnym zresztą skutkiem - podporządkowania sobie świeckich władców. Dla Wschodu przyjęcie tej tezy oznaczało nie tylko bezwzględne podporządkowanie się władzy biskupa Rzymu, ale również odrzucenie władzy cesarzy bizantyńskich. A to z wielu względów było po prostu niemożliwe. Podobnie jak przyjęcie tezy, że to papież, a nie sobór ma ustalać dogmaty i orzekać o prawowierności doktryny. Równie istotne znaczenie miały różnice wynikające z odmiennych warunków życia politycznego, ekonomicznego i społecznego Wschodu i Zachodu. Upraszczając nieco problem można powiedzieć, że Wschód chrześcijański odziedziczył grecką skłonność do filozofii i sztuki oraz zainteresowanie zagadnieniami dogmatycznymi, Zachód zaś rzymskie zdolności polityczne, prawne i organizacyjne. A także militarne. Odbicie tego stanu rzeczy zauważyć można też w różnicach istniejących w obyczajowości kościelnej. Te były nader wyraźne. Odmienny był wystrój kościołów, śpiew kościelny, wygląd księży. Odmienne również było podejście do celibatu księży. Kościół wschodni nigdy bowiem nie zakazał swym duchownym wstępowania w związki małżeńskie. Do pogorszenia się stosunków między obu Kościołami przyczyniała się również zacięta rywalizacja między obu „uniwersalnymi" cesarzami -bizantyńskim i niemieckim, zwłaszcza z dynastii Ottonów. Pomimo, co warto podkreślić, zafascynowania tych ostatnich dworskim ceremoniałem Bizancjum i jego kulturą. Przyczyn schizmy było więc, jak widzimy, wiele, i były one, wbrew pozorom, nader istotne. Wąska początkowo szczelina oddzielająca oba Kościoły zaczęła się z biegiem lat coraz bardziej poszerzać i pogłębiać, a po wyprawach krzyżowych, zwłaszcza po zajęciu Konstantynopola przez czwartą krucjatę i dzikim rabunku miasta przez łacinników, stała się wręcz trudną do przebycia przepaścią. Mimo to jednak wielokrotnie na przestrzeni wieków podejmowano próby jej zasypania. Niestety aż do chwili obecnej bezskutecznie. Nie możemy z powodów oczywistych prześledzić dokładnie całej historii prób zawarcia unii między obu Kościołami, przejdźmy więc od razu do sytuacji, jaka zaistniała w drugiej połowie XVI wieku, a więc wówczas, gdy Kościół rzymskokatolicki zdołał się już w znacznej mierze otrząsnąć 143 z szoku wywołanego reformacją. Paradoksalnie wstrząsnęła ona wprawdzie jego podstawami, ale też wyzwoliła tkwiące w nim potężne siły, które nie tylko pozwoliły przetrwać „okres burzy i naporu", ale też wkrótce przejść do zdecydowanej i na wielu polach zwycięskiej kontrofensywy. W tej sytuacji, na fali zrozumiałego entuzjazmu i odrodzonego poczucia własnej siły i możliwości, ówcześni sternicy nawy kościelnej (szczególnie papież Grzegorz XIII) doszli do przekonania, że nadszedł czas podjęcia kolejnej próby połączenia obu zwaśnionych Kościołów. A właściwie, nazywając rzecz po imieniu, podporządkowania Rzymowi Kościoła prawosławnego. To z kolei miało ułatwić włączenie państw prawosławnych, a zwłaszcza Moskwy do montowanej wówczas koalicji państw chrześcijańskich przeciw Turcji. Aby osiągnąć obydwa cele - i ten nadrzędny, i ten bliższy - Watykan rozpoczął ogromną kampanię dyplomatyczną i propagandową. Do walki rzucono wszystkie siły z „komandosami Kościoła katolickiego" jezuitami na czele. Powołano nawet kolegium greckie mające zająć się wychowaniem kapłanów katolickich dla krajów prawosławnych. Mimo tak wielu wysiłków, celu jednak nie osiągnięto, gdyż po raz kolejny na przeszkodzie stanęło twarde i zdecydowane veto Moskwy. Otrząsnąwszy się z dominacji tatarskiej i osiągnąwszy liczące się sukcesy w „zbieraniu" ziem ruskich, państwo moskiewskie podjęło walkę o dominację kościelną (a co za tym idzie i polityczną) w świecie prawosławnym. Kamieniem milowym na tej drodze stało się niewątpliwie przeniesienie po roku 1309 metropolii kijowskiej do Moskwy. W 1589 roku uczyniono następny krok na tej drodze, podnosząc metropolię do rangi patriarchatu, dzięki czemu cerkiew moskiewska uniezależniła się od Konstantynopola. Nie był to jednak, jak już wkrótce się okazało, kres ambicji Kremla i kościelnych władz moskiewskich, albowiem w tym samym mniej więcej czasie zaczęto głosić tezę, której autorem był mnich Filoteusz, 0 „trzecim Rzymie", czyli o przeniesieniu dziedzictwa dawnego cesarstwa poprzez nowy Rzym - Bizancjum na Moskwę, trzeci, tym razem już ostatni 1 wieczny Rzym. Czyż można się więc dziwić, że w tej sytuacji ani władze polityczne Moskwy, ani też zależne od nich władze cerkiewne nie chciały nawet słuchać o jakichkolwiek rozmowach z Rzymem na temat połączenia obu Kościołów? A bez zgody Moskwy nie warto było nawet marzyć o zawarciu unii powszechnej. Plany papieskie rozwiały się więc jak przysłowiowy dym. 144 Nie pierwszy to już zresztą raz polityka Moskwy torpedowała wysiłki zmierzające do połączenia obu Kościołów pod auspicjami Rzymu. Podobnie przecież było i w XV wieku, gdy na skutek zagrożenia Konstantynopola ze strony Turków doszło do chwilowego zjednoczenia obu odłamów chrześcijaństwa, czyli do tzw. unii florenckiej ogłoszonej 6 lipca 1439. Odjeżdżającego wówczas na sobór w Ferrarze metropolitę ruskiego Izydora, zwolennika unii i Kościoła rzymskokatolickiego, Wielki Książę Moskiewski Wasyl żegnał ponoć żądaniem, aby z powrotem przywiózł „prawosławną wiarę, jaką przyjęliśmy od prarodzica naszego, wielkiego onego Włodzimierza, jaką wyznaje wielka sborna i apostolska Boża cerkiew grecka. Ale co nowego, obcego od tej sbornej cerkwi nie przynoś do nas, ponieważ nawet gdybyś i przyniósł, to nie będzie to nam miłem". Trudno o wyraźniejsze określenie stanowiska. Wkrótce też okazało się, że Wasyl nie rzucał bynajmniej słów na wiatr mówiąc o swej niełasce, gdyż powracającego po podpisaniu unii Izydora spotkała - mimo szat kardynalskich - ostra połajanka, zamknięcie w mo-nasterze, a wreszcie wyklęcie przez zwołany specjalnie w tym celu sobór biskupi. A przecież wówczas Moskwa nie uważała jeszcze siebie za „trzeci Rzym", a jej głos w sprawach religijnych nie miał jeszcze tak decydującego znaczenia jak w wieku XVI. Unii florenckiej przeciwna była zresztą nie tylko Moskwa, ale również, z wielu zresztą względów, władze polskie i litewskie, a także większość biskupów katolickich z potężnym biskupem krakowskim Zbignie-wem Oleśnickim na czele. Zupełnie inaczej natomiast rzecz wyglądała pod koniec XVI wieku. Tym razem władze Rzeczpospolitej, zarówno świeckie, jak i duchowne, były bardzo przychylne idei połączenia Kościołów i nader gorliwie starały się o realizację tego celu. Równie silne przywiązanie do idei unii istniało też w Rzymie. Gdy więc okazało się, że wykonanie planu maksimum, a więc zawarcie unii powszechnej jest niewykonalne, zarówno Rzym, jak i odpowiednie czynniki polskie zaczęły dążyć do realizacji planu minimum, czyli do zawarcia unii kościelnej w granicach Rzeczpospolitej. Jak zwykle jednak, gdy dwóch chce tego samego, to nie jest to to samo. Myśl o unii z prawosławiem na terenie Rzeczpospolitej była atrakcyjna dla obu partnerów, jednakże dla każdego z nieco innych powodów. Dla Rzymu był to jedynie krok we właściwym kierunku, a więc w kierunku unii powszechnej. Władze Kościoła katolickiego zamierzały tym strzałem upolować naraz kilka gołąbków - stworzyć cen- 145 ł ny precedens zachęcający wyznawców religii greckiej w innych rejonach Europy Wschodniej do zmiany stanowiska, osłabić pozycję głównego oponenta, czyli Moskwy, no i przesunąć dość daleko na wschód granicę wpływów Watykanu. W konsekwencji mogło to znacznie ułatwić zabiegi dyplomatyczne wokół utworzenia Ligi Świętej przeciw otomańskiej Turcji. Władze Rzeczpospolitej z kolei mniej interesowały się polityką globalną, a do planów Ligi Świętej odnosiły się dość ostrożnie. Dla nich z kolei istotne było przede wszystkim zlikwidowanie prawosławia na własnym podwórku. Częściowo z powodów, o których wspomnieliśmy już poprzednio, a częściowo dlatego, że wciąż nasilające się nastroje konfrontacyjne między społecznościami obu wyznań groziły wybuchem otwartego konfliktu i stanowiły jeden z najtrudniejszych problemów politycznych i kościelnych dla ówczesnych władz. Waśnie religijne w tamtym czasie zawsze budziły najwięcej emocji, zwłaszcza że katolicy traktowali prawo-sławnąludność jako schizmatyków pod wieloma względami groźniejszych od pogan. Wybuch konfliktów religijnych między obu odłamami chrześcijaństwa w Rzeczpospolitej mógł być zresztą inspirowany z zewnątrz, albowiem ludność prawosławna Rzeczpospolitej była bardzo podatna na wpływy Moskwy. Polityka polonizacji elit ukraińskich nie przyniosła, jak wiemy, spodziewanych rezultatów i obawiano się bardzo, że w przypadku konfliktu z Wielkim Księstwem Moskiewskim Kościół prawosławny i jego wyznawcy mogą spełnić rolę swoistej „piątej kolumny". Ułatwiłoby to znacznie realizację programu „zbierania" ziem ruskich dominującego w polityce Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Obawy władz państwa pol-sko-litewskiego najlepiej wyraził ongi król Kazimierz Jagiellończyk, mówiąc: „Jeśli dojdzie do wojny z Moskwą, Ruś litewska będzie bardziej pragnęła zguby niż zwycięstwa Litwinów". Obawy króla nie straciły wcale na aktualności również i później, po wejściu większości ziem ruskich w skład Korony. Wszak podobno w trakcie wojen Batorego o Inflanty nie brak było na Ukrainie i Białorusi takich, którzy nie tylko życzyli zwycięstwa Iwanowi Groźnemu, ale wręcz się o nie modlili43. W tej sytuacji doprowadzenie do unii obu wyznań wydawało się rozwiązaniem wręcz idealnym, likwidującym, jak za dotknięciem czarodziej- 43 W. Konopczyński, Dzieje Polski Nowożytnej, Warszawa 1986, s. 184. 146 skiej różdżki, wszelkie dotychczasowe problemy. Wszak w jego wyniku ludność prawosławna wróciłaby po wiekach na łono Kościoła katolickiego, a związki z Moskwą zostałyby zerwane ostatecznie i na zawsze. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji dotychczasowe wysiłki czynników kościelnych (przede wszystkim jezuitów, ale nie tylko) wsparły nader energicznie władze państwowe. Obydwaj partnerzy akcji unijnej byli zresztą głęboko przekonani o tym, że tym razem ich wysiłki zostaną ukoronowane sukcesem, a upoważniał ich do tego fakt poparcia idei unii przez znaczną część prawosławnej hierarchii kościelnej. Dała ona temu wyraz w piśmie z czerwca 1590 roku oświadczając, że chce przystąpić do Kościoła katolickiego. List w tej sprawie podpisali biskupi Cyryl Terlecki, Gedeon Bał-łaban, Leoncjusz Pełczyński i Dionizy Zbirujski. Tym samym więc idea unii zyskała sojusznika, który - zdaniem polskich władz kościelnych i państwowych — powinien przesądzić o sukcesie akcji. Z tego też powodu, mimo bardzo mizernych sukcesów odnoszonych przez prowadzoną od dłuższego już czasu propagandę katolicką i mimo znikomej wręcz liczby ludności prawosławnej przekonanej do idei unii (wyjątek stanowiły rody magnackie i bojarskie), w Warszawie i Gnieźnie, i we wszystkich stolicach biskupich Rzeczpospolitej powiało wręcz hurraoptymizmem. Co jednak spowodowało, że większość biskupów prawosławnych zajęła nagle tak zdecydowanie prounijną postawę? Zadecydowały o tym co najmniej dwie przyczyny. O jednej z nich już wspominaliśmy wielokrotnie. Biskupi prawosławni czuli się po prostu pokrzywdzeni odsunięciem od udziału w życiu politycznym Rzeczpospolitej i mieli nadzieję, że z chwilą połączenia obu Kościołów stan ten ulegnie radykalnej zmianie. Oczywiście na ich korzyść! Przyczyna druga wymaga nieco szerszego naświetlenia. Wspominaliśmy poprzednio kilkakrotnie o złej kondycji Kościoła prawosławnego na Ukrainie. O niskim poziomie jego kadr, o przypadkach, ponoć dość licznych, zwykłego nieuctwa kleru, który dysponował jedynie umiejętnością pisania i czytania i dość powierzchowną znajomością liturgii. Obecnie czas wreszcie napisać również o zdrowych siłach tkwiących w prawosławiu, zdolnych do podjęcia procesu naprawy Kościoła. Skupiały się one przede wszystkim w organizacjach ludności prawosławnej zwanych bractwami. Powstały one w XV wieku i formalnie miały charakter związków religijnych, ale wpływ ludzi świeckich na ich działalność był bardzo duży i systematycznie wzrastał. Z biegiem czasu bractwa - właśnie pod wpływem 147 ludzi świeckich - zaangażowały się w wiele różnych inicjatyw zmierzających do podniesienia kultury i oświaty wśród świeckich i duchownych wyznawców prawosławia. Starano się to osiągnąć różnymi metodami przede wszystkim jednak poprzez zakładanie szkół, w których kształcili się przyszli działacze świeccy i duchowni. Konsekwencją wzrostu znaczenia bractw był ich stale rosnący wpływ na obsadę stanowisk duchownych. Promowano oczywiście przede wszystkim absolwentów szkół zakładanych przez bractwa. Ludzi młodych, energicznych i wykształconych. Dobrze przygotowanych do walki o naprawę Kościoła prawosławnego i do walki z ofensywą Kościoła katolickiego. Wśród bractw szerokością horyzontów i energią wyróżniały się szczególnie dwa - lwowskie i wileńskie. Paradoksalnie jednak, właśnie ich działalność (podobnie zresztąjak i pozostałych organizacji tego typu) stała się przyczyną podjęcia przez biskupów prawosławnych wspomnianych już radykalnych decyzji i o mało nie spowodowała skutków wręcz przeciwnych do zamierzonych, czyli likwidacji „błahoczestiwej" wiary. Dość szybko bowiem stała się ona przysłowiową „solą w oku" biskupów prawosławnych. Przyczyny konfliktów były różne, zazwyczaj jednak wynikały z faktu, że biskupi chcieli podporządkować sobie wszystkie organizacje religijne działające na terenie ich diecezji, bractwa samorządowe zaś nie bardzo się na to godziły. Sytuacja uległa zaostrzeniu po roku 1585, kiedy to patriarcha antiocheński Joachim przy okazji wizyty w Polsce zreorganizował bractwo lwowskie, a weszła w fazę otwartej wojny, gdy z kolei w roku 1589 patriarcha Konstantynopola Jeremiasz podniósł je do godności stauropigii, a więc związku religijnego niezależnego od miejscowego biskupa. Decyzja ta wywołała niezadowolenie nie tylko biskupa lwowskiego Gedeona Bałłabana, ale i pozostałych władyków, którzy również mieli problemy z bractwami na swoim terenie i którzy, zapewne słusznie, ze swego bardzo jednak partykularnego punktu widzenia uważali, że wywyższenie bractwa lwowskiego to wyraźna zachęta dla pozostałych organizacji świeckich i groźny precedens na przyszłość. Inicjatywa unijna biskupów prawosławnych spotkała się oczywiście z przychylnym stanowiskiem władz państwa. Zygmunt III pismem z 1592 roku zapewnił ich o swym poparciu dla idei połączenia obu Kościołów i obiecał obronę przed ewentualnymi represjami ze strony patriarchy Konstantynopola. Dla zbuntowanych hierarchów była to sprawa 148 ważna, ale zapewne równie istotna dla nich była zapowiedź przyznania biskupom unickim tych samych praw i przywilejów, z jakich korzystali biskupi obrządku rzymskiego. Składając tę obietnicę król przekroczył swe kompetencje, gdyż decyzja w tej materii należała do sejmu, którego o zdanie nikt nie pytał i który w konsekwencji nigdy unitom takich praw nie nadał. Mimo to obietnica królewska upewniła prawosławnych hierarchów 0 słuszności podjętej decyzji. Uprzedzając nieco bieg wypadków stwierdzić wypada, że mimo tak wysokiej protekcji rzecz cała okazała się trudna do zrealizowania, gdyż do walki z projektami unii ruszyły bractwa, a wraz z nimi ogół ludności prawosławnej - mieszczaństwo, chłopi i ta część szlachty, która pozostała wierna wierze przodków z potężnym magnatem Konstantym Ostrogskim na czele. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że władze państwowe 1 kościelne (katolickie) popełniły podobny błąd jak w przypadku polityki polonizacyjnej w stosunku do szlachty ukraińskiej. Postawiono na elity zapominając o masach! Początkowo jednak wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, gdyż mimo wrogiego stanowiska ogółu wiernych udało się na stronę obozu prounijnego przeciągnąć następnych przedstawicieli hierarchii prawosławnej - biskupów Michała Kopystyńskiego i Hipacego Pocieja, a także metropolitę kijowskiego Michała Rogoża. Ostatecznie w 1594 roku sprecyzowano warunki, na jakich biskupi prawosławni godzili się zawrzeć unię. Oto one: 1. Zachowanie całej liturgii oraz sakramentów prawosławnych; 2. Dopuszczenie biskupów prawosławnych do senatu na równi z biskupami katolickimi; 3. Zachowanie dotychczasowych praw i przywilejów prawosławnej hierarchii kościelnej; 4. Zapewnienie obrony przed ewentualnymi konsekwencjami, które zamierzałby wyciągnąć wobec odstępców patriarcha konstantynopolitański44. W listopadzie 1595 roku dwaj biskupi, Hipacy Pociej i Cyryl Terlecki, udali się do Rzymu, gdzie specjalna komisja papieska rozpatrzyła, a następnie zaakceptowała warunki, na jakich episkopat prawosławny w Rzeczpospolitej godził się zawrzeć unię z Kościołem katolickim. Zgodzono się nie tylko na odrębną liturgię, ale nawet na zawieranie małżeństw przez 44 Z. W ó j c i k, Dzikie Pola w ogniu..., s. 65. 149 księży unickich. Widać z tego, jak bardzo Rzym był zainteresowany w osiągnięciu zamierzonego celu. 23 grudnia 1595 roku nastąpił akt uroczystego zaprzysiężenia unii w obecności papieża Klemensa VIII. Obaj biskupi uniccy złożyli przysięgę na wierność papieżowi i dokonali publicznego wyznania wiary katolickiej. Do kraju powrócili w marcu 1596 roku przywożąc ze sobą błogosławieństwo papieskie dla tych wyznawców prawosławia, którzy przystąpią do unii oraz pismo papieskie adresowane do króla, senatorów i metropolity M. Rogoży w sprawie ostatecznej realizacji dzieła połączenia obu Kościołów. A także specjalne życzenie papieża, aby akt unii poświadczył specjalny synod. Rozpoczął on obrady 6 października tegoż roku w Brześciu (stąd nazwa unii). Niestety, wbrew intencjom twórców unii, w tym terminie w Brześciu odbyły się w zasadzie dwa, przeciwstawne i wrogie sobie sobory - prounijny i antyunijny. Sobór zatwierdzający połączenie obu Kościołów obradował w cerkwi św. Mikołaja. Brał w nim udział oczywiście cały optujący za unią episkopat ruski z metropolitą kijowskim M. Rogozą, przedstawiciele rządu Rzeczpospolitej z kanclerzem wielkim litewskim Lwem Sapiehą i wojewodą trockim księciem Mikołajem Krzysztofem Radziwiłłem na czele oraz reprezentanci Kościoła katolickiego - biskup łucki Bernard Maciejowski i arcybiskup lwowski Dymitr Solikowski. A także czterech jezuitów, a wśród nich Piotr Skarga. Świadczy to wymownie o tym, kto był awangardą Kościoła katolickiego w walce z prawosławiem. Sobór antyunijny, z natury rzeczy nielegalny, obradował w znacznie skromniejszych warunkach w domu mieszkańca Brześcia, Rajskiego. Czołową jego postacią był zdecydowany wróg unii książę Konstanty Ostrog-ski. W obradach brali też udział dwaj biskupi prawosławni, którzy w ostatniej dosłownie chwili przeszli z obozu zwolenników unii do obozu ich przeciwników. Byli to: biskup lwowski G. Bałłaban i przemyski M. Ko-pysteński. Tak więc ten, który rozpoczął całą awanturę i był jednym z jej głównych sprawców, teraz dość nieoczekiwanie przeszedł na drugą stronę barykady. Oprócz tego w antyunijnym soborze wzięli udział reprezentanci patriarchów Konstantynopola i Aleksandrii. A także liczni przedstawiciele bractw, mnóstwo szlachty i duchowieństwa prawosławnego. Oba sobory podjęły stosowne uchwały. Oficjalny sobór 9 października ogłosił publicznie akt unii i pozbawił stanowisk kościelnych wszystkich jej przeciwników. Sobór antyunijny z kolei w tym samym dniu zaprotestował przeciw tej uchwale i uznał akt połączenia Kościołów za nieważ- 150 ny. Równocześnie przedstawiciele obu patriarchów mianowali tymczasowych administratorów Cerkwi w Polsce. O tym, że obłożono się nawzajem klątwami nie warto nawet wspominać. Rzecz jednak w tym, że moc prawną miały jedynie te decyzje, które sankcjonowała Rzeczpospolita i jej władca, król Zygmunt III i jedynie one mogły być w praktyce realizowane. A król oczywiście nader pośpiesznie akceptował postanowienia soboru połączeniowego. Swoją rolę odegrał również papież uznając klątwę rzuconą na zwolenników unii za nieważną. Wydawało się więc, że rzecz się dokonała i schizma w Rzeczpospolitej uległa likwidacji. W sobotę 10 października przez Brześć przemaszerował wspaniały, kapiący złotem orszak z metropolitą Rogozą na czele, a następnie nastąpiło równie uroczyste i ceremonialne ogłoszenie unii w świątyni św. Mikołaja. Po nabożeństwie cała procesja udała się do kościoła Najświętszej Marii Panny, gdzie zgodnie odśpiewano Te Deum Lauda-mus. W ten oto sposób zaistniał akt, który, „inaczej niż obłędem nazwać nie można"45. Nader słuszna ocena, pod którą można się podpisać, z tym jednakże zastrzeżeniem, że należałoby ją rozszerzyć na całą politykę państwa wobec Ukrainy i jej mieszkańców, a także Kozaków. Skutki tego obłędu Rzeczpospolita i Ukraina miały odczuwać przez wiele dziesięcioleci. Okazało się bowiem, że zwolenników połączenia obu Kościołów na Ukrainie jest dosłownie jak na lekarstwo i że rację miał K. Ostrogski twierdząc, że unia została postanowiona w wąskim gronie hierarchów prawosławnych kierujących się przede wszystkim własnym interesem i nie liczących się zupełnie ze zdaniem wyznawców prawosławia. Grunt, na którym ta roślina miała wzrastać, okazał się więc nader jałowy. Nie oznacza to oczywiście^ że nikt na Ukrainie nie poparł unii. W trudzie i mozole zdobywano zwolenników, zwłaszcza na Białorusi, i szeregi unitów stale rosły. Ale w stosunku do jej przeciwników było ich jednak zbyt mało, o wiele za mało. Wystarczająco jednak dużo, aby podzielić Ukrainę na dwa wrogie, wręcz nienawistne sobie obozy, między którymi nie mogło dojść do żadnego porozumienia, bo wieki XVI i XVII to okres w dziejach Europy bardzo ideologiczny, bardzo religijny. Okres, w którym spory religijne doprowadzały do wojen domowych, mordów i rzezi, a wreszcie do wybuchu ogólnoeuropejskiego konfliktu. 45 P. J a s i e n i c a, Rzeczpospolita Obojga Narodów, cz. 1, Warszawa 1982, s. 224. 151 Jest rzeczą oczywistą, że obie strony konfliktu szukały sojuszników. Dla unitów były to władze Rzeczpospolitej. A dla ich przeciwników zależny od Turków patriarchat Konstantynopola i, może jeszcze bardziej wrogi w stosunku do Rzeczpospolitej, patriarchat Moskwy. Po stokroć więc rację przyznać należy Feliksowi Konecznemu, że unia, wbrew zamierzeniom jej twórców, stała się pomostem nie między Rusią a Rzeczpospolitą, lecz między Rusią i Moskwą. Do kwestii tych, a zwłaszcza do dziejów walki o prawosławie na Ukrainie będziemy mieli okazję powrócić jeszcze nieraz. Obecnie natomiast pragnę zwrócić uwagę na nieco inny aspekt całej sprawy, aspekt, dla którego przede wszystkim pozwoliłem sobie na tak obszerną dygresję. Otóż po 10 października 1596 roku mamy na Ukrainie i Białorusi do czynienia z przedziwną sytuacją. Powstał bowiem, z jednej strony, Kościół unicki popierany przez państwo i mający swoją hierarchię, ale bardzo niewielu wiernych, a z drugiej - rzesze wiernych prawosławnych pozbawionych hierarchii kościelnej. Bo wprawdzie Zygmunt III nie odważył się pozbawić biskupów wiernych prawosławiu - Bałłabana i Kopesteńskiego - ich godności kościelnych, ale w praktyce pozbawił możliwości działania pozostawiając ich bez poparcia i opieki państwa. Można by rzec, że zepchnął ich wręcz do podziemia. Jako jedyna bowiem legalna władza kościelna na Ukrainie i Białorusi uznana została hierarchia unicka. Czyż można wyobrazić sobie bardziej paradoksalną sytuację, w której z jednej strony mamy do czynienia z narodem pozbawionym elit politycznych i duchowych, a z drugiej - z tymiż elitami pozbawionymi oparcia i związku z narodem? Oto do czego doprowadziła obłędna polityka państwa w stosunku do Ukrainy i narodu ukraińskiego. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że nie cała szlachta polska popierała dzieło unii, a nawet nie cały episkopat. Część sejmików ziemskich próbowała brać w obronę prawosławie i ostrzegała „przed zwaśnieniem między ludźmi greckiej religii". Negatywne stanowisko w sprawie unii prezentowała zwłaszcza szlachta wielkopolska, kaliska, jak również krakowska i to zarówno wyznania protestanckiego, jak i katolickiego. Niestety, Warszawa była głucha na te głosy rozsądku. Podobnie jak i większość stolic biskupich. Zwyciężyła opcja ideologiczna króla, kanclerza Jana Zamojskiego, wspieranych wydatnie przez jezuitów, jak również tych wszystkich działaczy politycznych, którzy być może w mniejszym stopniu ulegali nastrojowi krucjaty religijnej, ale którzy z kolei zupełnie naiwnie i bezpodstaw- 152 nie wierzyli, że połączenie Kościołów rozwiąże nabrzmiewające problemy ukraińskie. Unia brzeska bardzo szybko, praktycznie od początku, zaczęła wydawać „zatrute" owoce. Przede wszystkim podzieliła ludność prawosławną na dwa wrogie obozy. Po jednej stronie znaleźli się uniccy hierarchowie oraz żywiołowo porzucająca prawosławie bogata szlachta i magnaci, a po drugiej chłopstwo, mieszczaństwo i drobniejsza szlachta. Między tymi obozami rozgorzała walka. Walka nie tylko na publikacje i argumenty rzeczowe, ale również na pięści i noże. Dosłownie. Do zaciętych walk dochodziło zwłaszcza w obronie cerkwi prawosławnych przekształcanych na świątynie unickie. Dochodziło nawet do zabójstw wysokich dostojników unickich oraz duchownych prawosławnych, co jeszcze bardziej zaogniało sytuację. Jaką pozycję wobec tych wydarzeń zajęli Kozacy? Wspominaliśmy już o tym, że Zaporożcy byli nader obojętni w sprawach religijnych. Na Siczy bywały wprawdzie cerkwie. Kozacy obchodzili święta i uczęszczali (czasami) na nabożeństwa. Zapewne też, choć raczej rzadko, uczęszczali do spowiedzi. Ale nie byli nigdy przesadnie religijni i nie interesowali się sprawami Kościoła. Nie ulegali też wpływom duchowieństwa prawosławnego, a ich obrzędowość miała wyraźnie świecki charakter. A mimo to w toczącej się walce zdecydowanie stanęli po stronie prawosławia, dając do zrozumienia, że mogą stanowić zbrojne ramię zepchniętej do podziemia cerkwi prawosławnej. Z pierwszym przykładem czynnego zaangażowania się w spory religijne po stronie prawosławia spotykamy się już w 1610 roku, kiedy to Kozacy groźbą siły powstrzymali unickiego biskupa Hipacego Pocieja przed zbyt energicznym zajmowaniem kijowskich cerkwi i majątków prawosławnych. Jestem przekonany, że decyzja Kozaków opowiedzenia się po stronie prawosławia podjęta została spontanicznie. W każdym razie na pewno nie była to konsekwencja jakiegoś przedyskutowanego i opracowanego, długodystansowego planu działania. Niemniej jednak motywy postępowania wojska zaporoskiego były jasne i oczywiste. Stając się obrońcami wiary „błahoczestiwej" Kozacy legalizowali swoją pozycję liderów ludu ukraińskiego, również w stosunku do tych grup, które dotąd nie darzyły ich zbyt wielką sympatią uważając ich za wiecznych burzycieli porządku społecznego, niezdolnych do realizacji jakiegokolwiek pozytywnego programu. Niepoślednią rolę w podjęciu tej decyzji odegrała też zapewne trady- 153 f n cyjna, wówczas jeszcze w znacznym stopniu intuicyjna, wrogość do szlacheckiej Rzeczpospolitej. Dzięki tej decyzji stawali się poważną siłą polityczną, z którą musiały się liczyć wszystkie strony konfliktu. Zyskiwali też poważnych sojuszników w postaci wdzięcznego duchowieństwa prawosławnego nawołującego odtąd z ambon cerkiewnych prawosławnych Rusinów do sojuszu z Zaporożcami. Podobną rolę propagandową zaczęły też spełniać bardzo popularne na Ukrainie bractwa, sławiące odtąd Kozaków w mowie i piśmie, również i w wierszach. Oczywiście Kozacy własnymi siłami nie mogli doprowadzić do zmiany istniejącego stanu rzeczy i do przywrócenia zlikwidowanej hierarchii prawosławnej. Prawosławie zaczęło więc szukać gorączkowo sojuszników poza granicami państwa - w Moskwie i Turcji, gdyż w obu tych państwach znajdowały się najwyższe władze Kościoła prawosławnego —patriarchaty. W tym miejscu wypada po raz kolejny przypomnieć fundamentalne -odnoszące się również do stosunków społecznych - prawdy, że: po pierwsze, natura nie toleruje próżni, a po drugie, problemy wewnętrzne państwa, każdego państwa, w każdym czasie i w każdej epoce, są przysłowiową wodą na młyn jego wrogów. W naszym przypadku sprowadza się to do stwierdzenia, że Kościół prawosławny nie mógł przetrwać i istnieć bez hierarchii, a więc usilnie zaczął dążyć do jej odtworzenia; oczywiście znalazły się siły zewnętrzne gotowe udzielić daleko idącej pomocy. W latach dwudziestych XVII wieku państwem, które postanowiło zdyskontować błędy władz Rzeczpospolitej, była przede wszystkim Turcja. Z wielu różnych powodów, a zwłaszcza z powodu polityki mołdawskiej Zamojskiego oraz dywersji lisowczyków w Siedmiogrodzie (uratowała ona, jak wiemy, głównych w tym okresie wrogów Turcji - Habsburgów) znalazła się ona wówczas w trwałym konflikcie z Rzeczpospolitą. Sytuacji nie ułatwiały oczywiście napady kozackie i rabunki miast tureckich z przedmieściami Stambułu włącznie. Wprawdzie dla potężnego imperium otomań-skiego były one równie groźne jak ukąszenia komara dla człowieka, ale wszyscy przecież pamiętamy, do jakiej wściekłości może nas doprowadzić brzęczący i kłujący nas bezkarnie w ciszy nocnej owad. Nic więc dziwnego, że cierpliwość władz tureckich w końcu się wyczerpała i postanowiły one ukarać „niewiernych giaurów". List sułtański do Zygmunta był pełen gróźb i wręcz apokaliptycznych wizji. „Kraków twój bez wszelkiego miłosierdzia wezmę, ziemię Twojąpodepczę, ukrzyżowanego Boga Twego i wiarę wykorzenię [...] i poświęconych Twoich (kapłanów - R. R.) końmi targać będę", pisał władca Turcji Osman II. Losy wojny trudne są jednak do przewidzenia. Wiedział o tym również młody i krwiożerczy sułtan, dlatego postanowiono w Stambule zapewnić sobie pomoc, a w najgorszym przypadku neutralność Moskwy. Rozejrzano się też za sprzymierzeńcami w obozie wroga, czyli w Rzeczpospolitej i zwrócono uwagę na prawosławie i na... „odwiecznych" wrogów - Kozaków. Oczywiście władze tureckie nie mogły bezpośrednio rozmawiać ze znienawidzonymi Zaporożcami. Przecież oficjalnym powodem zbliżającej się wojny była właśnie chęć ich ukarania i likwidacji. Dlatego też wykonanie tego zadania, a ściślej mówiąc obu zadań, powierzono patriarsze jerozolimskiemu Teofanesowi. W 1618 roku udał się on do Moskwy. Oficjalnym powodem wizyty było wyświęcenie metropolity Filareta, ojca nowego cara Michała Romanowa, na patriarchę Moskwy. Faktycznym jednak celem było przeprowadzenie rozmów z rządem rosyjskim i poznanie jego stanowiska wobec zbliżającego się konfliktu. Można być pewnym, że w Moskwie chętnie słuchano antypolskich wystąpień Teofanesa, ale na otwarte opowiedzenie się po stronie Turcji władze rosyjskie nie chciały i, prawdę mówiąc nie mogły, się zdecydować. Przecież kończyła się właśnie przegrana w gruncie rzeczy wojna z Rzeczpospolitą i obie strony były w trakcie przygotowań do podpisania porozumienia rozęjmowego. Jak pamiętamy, nastąpiło to ostatecznie 3 stycznia 1619 roku we wsi Deulino (Dywilino). Turcja jednak mogła być pewna życzliwej neutralności Rosji, czyli w tym wypadku osiągnięto plan minimum. Wobec tego Teofanes przystąpił do realizacji drugiego zadania, a więc do wykorzystania problemów wewnętrznych Rzeczpospolitej i do powstrzymania Kozaków od udziału w zbliżającym się starciu. Po raz pierwszy Teofanes zetknął się z Kozakami już w Moskwie, gdzie w lutym i marcu 1620 roku bawiło poselstwo kozackie kierowane przez Piotra Odyńca. Kozacy przekazali Rosjanom jeńców tatarskich i wyrazili chęć przejścia na służbę rosyjską. Tym razem jednak ich oferta nie została przyjęta zbyt entuzjastycznie. W Moskwie jeszcze zbyt dobrze pamiętano „kozacką gospodarkę" w okresie Wielkiej Smuty i nie chciano oficjalnie wiązać się z niedawnymi wrogami. Przynajmniej na razie. Nie zmienia to jednak faktu, że pobyt poselstwa kozackiego w bądź co bądź wrogim kraju, w trakcie nie zakończonej jeszcze wojny, powinien dać wiele do myślenia władzom Rzeczpospolitej. Nie bez znaczenia było również i to, że 154 155 inicjatorem wysłania poselstwa był Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny, dotąd tak uległy wobec władz Rzeczpospolitej. Były to widome i oczywiste znaki dalszego emancypowania się Kozaczyzny, szukania sprzymierzeńców, w kraju i za granicą, w walce o coraz wyraźniej konkretyzujące się cele narodowe, polityczne i społeczne. A także religijne. Oznacza to, że bezpowrotnie skończył się czas żywiołowych zrywów kozackich, w których dominował interes prywatny atamanów. Nie oznacza to oczywiście, że zmienił się aż tak bardzo charakter organizacji kozackiej. Nadal było w niej dużo z „piractwa" - skłonność do anarchii, awanturnictwa, również politycznego, i - powiedzmy to otwarcie - do zwykłego bandytyzmu. Coraz wyraźniej jednak zaczął zaznaczać się nurt nowy, nurt świadomej walki o określone i zdefiniowane cele, wśród których na plan pierwszy zaczął wybijać się cel religijny, walka o przywrócenie praw Kościoła prawosławnego, o umożliwienie mu normalnego funkcjonowania. Powróćmy jednak do wydarzeń związanych z osobą Teofanesa i ze zbliżającą się milowymi krokami wojną polsko-turecką. Nie wiemy, o czym rozmawiano w Moskwie. W każdym bądź razie musiało to być spotkanie satysfakcjonujące dla obu stron, gdyż patriarcha natychmiast po przybyciu na Ukrainę spotkał się z Sahajdacznym. Głównym tematem rozmów była niewątpliwie sytuacja w Kościele prawosławnym i udział Kozaków w jego odbudowie. Teofanes wytknął Kozakom popełnione przez nich w trakcie wojen moskiewskich zbrodnie na bratnim narodzie prawosławnym i przekonał Sahajdacznego, że od tej chwili Kozacy powinni za swój główny cel uznać odbudowę Cerkwi prawosławnej na Ukrainie i nie wchodzić w żadne porozumienia z jej wrogami. A któż był głównym wrogiem Cerkwi, jeśli nie unici i popierające ich państwo polskie? Przez cały czas swego pobytu na Ukrainie patriarcha Jerozolimy pozostawał pod opieką Zaporożców, którymi dowodził sam Konaszewicz-Sahajdaczny. Dzięki temu Teofanes mógł w pełni, mimo zasadzek przygotowanych przez unitów oraz przez hetmana Żółkiewskiego, zrealizować cel swej wizyty duszpasterskiej. A był on zakrojony bardzo szeroko. Teofanes objeżdżał kraj, wizytował cerkwie i monastery, prowadził rozmowy z wybitnymi duchownymi i świeckimi działaczami prawosławnymi. Głównym tematem tych rozmów była oczywiście odbudowa prawosławnej hierarchii kościelnej. Było to jednak zadanie bardzo niebezpieczne, gdyż oznaczało złamanie istniejących wówczas w Rzeczpospolitej praw, co - w warunkach zbliżającej się wojny z Turcją- mogło zakończyć się dla dostoj- 156 nego gościa nawet wyrokiem śmierci lub długoletniego więzienia. Zwłaszcza że władze Rzeczpospolitej od dawna już patrzyły niechętnym okiem na jego gorączkową aktywność i Żółkiewski zamierzał, o czym wspominałem, aresztować go. Nic więc dziwnego, że Teofanes długo zastanawiał się zanim przystąpił do zrealizowania tej części swej misji, tj. do wyświęcenia hierarchii prawosławnej. Tym bardziej, że w zasadzie spełnił już cel drugi swej wizyty. Utrwalił wśród Kozaków przekonanie o słuszności ich decyzji służenia prawosławiu i odwiódł od myśli współdziałania z Rzeczpospolitą. Ostatecznie jednak pod naciskiem Sahajdacznego, który z jednej strony wypomniał patriarsze małoduszność a z drugiej - zagwarantował mu pełne bezpieczeństwo, zdecydował się on wyświęcić metropolitę i biskupów prawosławnych. Jak więc widzimy, rola hetmana kozackiego nie ograniczyła się jedynie do dowodzenia strażą osobistą patriarchy. Wręcz przeciwnie, można zaryzykować twierdzenie, że był on jedną z pierwszoplanowych postaci dramatu. Uczestniczył w większości rozmów dostojnego gościa z duchownymi prawosławnymi i czołowymi działaczami świeckimi, a także w wizytacjach cerkwi i monasterów. Brał też udział w nadawaniu praw stauropigii bractwom prawosławnym, a wreszcie i w ceremonii wyświęcenia nowych biskupów i metropolitów. Odbyła się ona w dniach 16-19 października w cerkwi Bohojawlenija w Kijowie. Oczywiście w pełnej konspiracji. Przy zamkniętych drzwiach i szczelnie zasłoniętych oknach oraz pod osłoną wzmocnionych straży kozackich. Patriarcha wyświęcił wówczas dwóch metropolitów - kijowskiego i halickiego oraz sześciu biskupów. Po wskrzeszeniu metropolii prawosławnej Teofanes, ciągle w towarzystwie Sahajdacznego, udał się w drogę powrotną, w stronę granicy tureckiej. Pożegnanie odbyło się na rynku w Buszy. Teofanes rozgrzeszył klęczących Kozaków z przewinień, jakie popełnili walcząc z Moskwą, pobłogosławił ich i wezwał do wierności religii prawosławnej. W ten oto sposób jeden z najwyższych autorytetów Kościoła wschodniego nie tylko przypieczętował sojusz Kozaków z Cerkwią, ale wyraźnie uznał ich za reprezentantów ludu ukraińskiego. Jakie były skutki tej bardzo kontrowersyjnej wizyty jednego z najwyższych dostojników kościelnych? No cóż, nie ma co ukrywać, że bardzo bolesne dla Rzeczpospolitej. Pierwszy z nich ujawnił się natychmiast, jeszcze w czasie pobytu Teofanesa na Ukrainie. Otóż, jak pamiętamy, we wrze- 157 śniu 1620 roku rozpoczęła się wojna polsko-turecka. Rzeczpospolita tradycyjnie już wezwała na pomoc Kozaków, którzy tym razem jednak nie przybyli do obozu koronnego (jeśli nie liczyć luźnych watah, liczących łącznie najwyżej 2 tysiące ludzi). Tym samym więc misja dywersyjna Teofanesa odniosła pełny sukces. Nie należy wprawdzie pisząc o wydarzeniach historycznych snuć rozważań na temat tego, „co by było, gdyby było", pozwólmy sobie jednak tym razem na odstępstwo od tej zasady i powiedzmy wyraźnie, że gdyby do obozu hetmana Żółkiewskiego przybył Konaszewicz, przynajmniej z taką siłą, z jaką walczył przeciw Moskwie u boku królewicza Władysława, to wynik starcia pod Cecorą byłby na pewno inny. A tak ponieśliśmy jedną z najcięższych w naszych dziejach klęskę. Zginął Żółkiewski, zginęła też lub dostała się do niewoli większość żołnierzy i dowódców. Kraj stanął otworem dla zagonów tatarskich. Dziesiątki i setki miejscowości stanęło w ogniu. Tysiące ludzi poszło w jasyr. O stratach materialnych i prestiżowych nie warto nawet wspominać. Nie był to jednak jedyny skutek wizyty Teofanesa. Daleko groźniejsze następstwa mogło przynieść i - powiedzmy to od razu - przyniosło nielegalne wskrzeszenie prawosławnej hierarchii kościelnej. Fakt ten postawił bowiem króla i sejm w sytuacji bardzo trudnej, z której niełatwo było znaleźć dobre wyjście. Ale Zygmunt III wybrał chyba w sumie najgorsze, uznał bowiem akt wyświęcenia dokonany przez Teofanesa za nielegalny, a nowo mianowanych władyków za wrogów majestatu. Wydano nawet nakaz aresztowania metropolity Hioba Boreckiego zarzucając mu, że przyjął stanowisko z rąk „agenta tureckiego". Podobne oskarżenie wysunięto również w stosunku do innych hierarchów. Ale od wydania edyktu i nakazów aresztowania do ich realizacji droga była daleka i bardzo trudna, bo wszyscy prawosławni władycy pozostawali pod opieką Kozaków. A tych mimo wszystko nieco się obawiano. Dał temu wyraz Zygmunt III w liście pisanym w 1631 roku do wojewody kijowskiego, w którym znalazło się wiele ostrzeżeń, aby przy odbieraniu monasteru z rąk prawosławnych nie sprowokować starcia z Kozakami i nie doprowadzić „do poruszenia Kozaków i całej Ukrainy". Kozaków zresztą również bardzo potrzebowano, gdyż nadal trwała wojna z Turcją. Jak zwykle okazało się, że uchwalone przez sejm pod wpływem Cecory podatki są daleko niewystarczające (w założeniu miały one dać skarbowi państwa około 5 milionów złotych, ale w praktyce wpłynęło znacznie mniej, gdyż między innymi duchowieństwo polskie uchyli - 158 ło się od obowiązku wpłacenia do skarbu podatku w wysokości 50% rocznego dochodu) i Rzeczpospolita nie była w stanie wystawić planowanej sześćdziesięciotysięcznej armii. Na pomoc państw europejskich zajętych wyniszczającą i kosztowną wojną trzydziestoletnią nie można było liczyć; jej udzielenia odmówił nawet cesarz Rudolf II Habsburg. Sytuację uratować więc mogło jedynie wsparcie Kozaków. Ale tym razem starszyzna kozacka postawiła twarde warunki. Na naradzie z udziałem nowo mianowanych biskupów postanowiono, że armia kozacka stawi się w obozie koronnym jedynie wówczas, jeżeli król zatwierdzi wyświęconych przez Teofanesa biskupów. Jeśli nie - na Ukrainie rozpocznie się rzeź szlachty46. Z tą rezolucją Konaszewicz w towarzystwie biskupa Kurcewicza udał się do Warszawy, a na Ukrainie w roli „harcownika" pozostał ataman Boro-dawka, który nie omieszkał uzmysłowić władzom Rzeczpospolitej, że zapowiedź buntu bynajmniej nie jest czczą pogróżką. Znów na Ukrainie zapłonęły dwory szlacheckie i rozległ się krzyk grabionych i mordowanych. Doprawdy trudno Konaszewiczowi odmówić zręczności politycznej. Działalność Borodawki wzmacniała bowiem znakomicie jego pozycję w pertraktacjach, nie obciążając go bezpośrednio winą za popełniane zbrodnie, gdyż powszechnie wiedziano, że Borodawka jest jego rywalem i współzawodnikiem do objęcia władzy nad wojskiem zaporoskim i działa na własną rękę. Mimo to jednak rozpoczęte w lipcu 1621 roku rozmowy z przedstawicielami władz Rzeczpospolitej były trudne i trwały aż dwa tygodnie. Ostatecznie osiągnięto bardzo dziwny kompromis. Król nie uznał wprawdzie de iure nowej hierarchii prawosławnej, ale wstrzymał realizację swego edyktu i wydanych już na jego podstawie nakazów aresztowania. Kozacy natomiast zobowiązali się do wzięcia udziału w wojnie z Turcją, za co mieli otrzymać 40 tysięcy złotych. Jednym słowem Zygmunt III „przymknął oko" na fakt odtworzenia na Ukrainie struktury Kościoła prawosławnego w zamian za pomoc kozacką w zbliżającym się starciu z Turcją. Powstała więc w tym kraju przedziwna sytuacja, w której istniała i funkcjonowała „podziemna", nielegalna z punktu widzenia prawa, a mimo to tolerowana przez władze państwa prawosławna hierarchia kościelna. Zapewne lepiej by było, gdyby Zygmunt w pełni uznał swój błąd i zatwierdził istniejący stan rzeczy, no, ale cóż, pierwszy Waza na tronie polskim 'W. To m k i e w i c z, Kozaczyzna ukrainna..., s. 37. 159 na pewno nie był wybitnym mężem stanu i „plan błędów politycznych wykonał znacznie ponad normę". Być może zresztą w Warszawie w chwili zawierania umowy uważano to rozwiązanie za sukces, ale tak naprawdę zwycięzcami w tej rozgrywce zostali Kozacy i ich wódz Sahajdaczny udowadniając ponad wszelką wątpliwość, że na Ukrainie nic nie może stać się bez ich aprobaty. Nawiasem mówiąc, najgorzej na tym wyszedł „ten trzeci", czyli Borodawka. Po zawarciu porozumienia przestał być już potrzebny Konaszewiczowi, który po powrocie z Warszawy szybko się z nim uporał. Po prostu, zwyczajem kozackim pojmał go i stracił. To, co nastąpiło potem, zalicza się niewątpliwie do najpiękniejszych kart wojska i polskiego, i kozackiego. Walcząc przez sześć tygodni pod Chocimiem z przeważającymi siłami tureckimi obie armie prześcigały się w waleczności i bohaterstwie, a także (z drobnymi wyjątkami) w lojalności. Do historii przeszła na przykład odpowiedź dana przez komisarzy polskich na tureckie żądanie wydania Kozaków „Wzięliśmy ich (Kozaków — R. R.) na wiarę swoją, którą gdybyśmy złamali, jakoż by nam i Turcy wierzyli?"47. A także sceny kozackiego aplauzu dla wspaniałej postawy żołnierzy koronnych. Ale były to tylko piękne chwile. Rzeczywistość, jaka po nich nastąpiła, była już znacznie mniej podniosła. Ostatecznie 9 października 1621 roku obie strony porozumiały się na warunkach bardzo podobnych do tych, jakie ongi podpisał w Buszy hetman Żółkiewski. Polacy zobowiązali się powstrzymywać Kozaków, a Turcy - Tatarów. Prawdę mówiąc, porozumienie to można zaliczyć do długiej listy traktatów, w których strony dają wyraz swym dobrym chęciom (żeby nie rzec - marzeniom) i przyjmują na siebie zobowiązania, których realizacja już w chwili podpisania stoi pod poważnym znakiem zapytania. Oczywiście Kozacy nie byli bynajmniej usatysfakcjonowani porozumieniem chocimskim i postawili stronie polskiej własne żądania. Dotyczyły one nie tylko wypłacenia podwyższonego do 100 tysięcy złotych żołdu i odrębnej zapłaty za udział w obronie Chocimia, ale również „zachowania wolności dla prawosławia, uposażenia szpitala dla kalekich żołnierzy, swobody zaciągania się pod znaki innych władców chrześcijańskich, zgody na zamieszkanie w dobrach prywatnych i królewskich bez 47 Tamże, s. 38. 160 konieczności wypełniania powinności poddańczych, opuszczenia województwa kijowskiego przez wojska koronne, swobody dla uprawiania rybołówstwa i myślistwa..."48. Żądanie podwyższenia żołdu i dodatkowych gratyfikacji za udział w wojnie jest oczywiste. Ostatecznie Kozacy krwawo sobie na nie zapracowali odpierając bohatersko, wspólnie z żołnierzami koronnymi, wiele szturmów i ponosząc przy tym wiele strat (ranny i to wielokrotnie został przecież nawet sam Konaszewicz-Sahajdaczny). Po tym, co pisaliśmy poprzednio o zaangażowaniu się Kozaków w spory religijne na Ukrainie, nie powinna też dziwić obrona religii prawosławnej. Ale pozostałe żądania? Można zaryzykować twierdzenie, że był to już zarys programu politycznego zmierzającego do emancypacji kozaczyzny i autonomii Ukrainy. No bo jak inaczej można rozumieć postulaty swobody w zawieraniu umów z obcymi państwami i opuszczenia województwa kijowskiego przez wojska koronne? Czyż trzeba dodawać, że w takim przypadku województwo to siłą rzeczy stałoby się siedzibą wojska zaporoskiego, jego - bez mała - państwem? Petycja ta zapewne sprawiła niemiłe wrażenie w Warszawie, nie wiemy jednak, czy zastanowiono się nad nią tak poważnie, jak na to zasługiwała. Można się jednak domyślać, że nie, że zlekceważono również i ten sygnał. Taki przynajmniej wniosek można wysnuć analizując instrukcje, jakich Zygmunt III udzielił komisarzom wysłanym na pertraktacje z Za-porożcami. Król mianowicie zgodził się na wypłacenie żołdu w uzgodnionej poprzednio wysokości 40 tysięcy złotych (z możliwością, w razie trudności, podwyższenia go do 60 tysięcy) oraz dodatkowego wynagrodzenia za udział w obronie Chocimia. Zgodził się również na osiedlenie się Kozaków zarówno we włościach prywatnych, jak i królewszczyznach, ale nie w zwartych oddziałach, jak żądali Kozacy, a w małych grupkach, które winne powrócić „na zwyczajne miejsca". Resztę kozackich żądań pominięto milczeniem. Było to rozwiązanie bardzo w stylu „dojutrka", jak nazywano czasami Zygmunta III. W polityce podejmowanie szybkich decyzji nie zawsze się opłaca. Czasem lepiej rzecz odwlec, poczekać aż opadną emocje i partner stanie się bardziej skłonny do kompromisu. Tyle tylko, że nie może być to przysłowiowe „czekanie na Godota". A z przebiegu dalszych wypadków wynika, że tak właśnie było i w tym wypadku. 48 L. Podhorodecki,N. Raszba, Wojna chocimska 1621 r.,Kraków 1979, s. 257. 161 Po przybyciu komisarzy na Ukrainę okazało się bowiem, że nie tylko nie mają nic do zaofiarowania w sensie politycznym, ale że nie ma również pieniędzy na zapłacenie zaległego żołdu. Znów więc poselstwo kozackie udało się do Warszawy. Rozpoczęły się targi o wysokość żołdu, o zgodę na rozlokowanie wojsk zaporoskich na terenie województwa kijowskiego, o zalegalizowanie prawosławia itd. Pertraktacje utrudniła niezmiernie śmierć hetmana Konaszewicza-Sa-hajdacznego. Kozaczyzna straciła swego autentycznego lidera, który jej nie do końca jeszcze sprecyzowane nadzieje i marzenia potrafił przekształcić w możliwy do realizacji program polityczny. Potrafił też zmusić tę nadal bardzo anarchistyczną i rozwichrzoną organizację do w miarę konsekwentnej jego realizacji. Można jednak zaryzykować tezę, że dla Rzeczpospolitej była to strata jeszcze bardziej bolesna. Odszedł bowiem realistycznie myślący partner rozmów, na którego słowie i obietnicach można było polegać. No i, co może nawet bardziej istotne, człowiek, który chociażby z racji swego urodzenia i wychowania, na pewno nie należał do tak licznego wśród Kozaków obozu antyszlacheckiego. Od tej chwili rozmowy stały się trudniejsze, a wszelkie porozumienia mniej wiarygodne, gdyż liczni atamani kozaccy „po staremu" byli skłonni działać na własną rękę. Zwłaszcza, że bezpośrednio po śmierci Konaszewicza-Sahajdacz-nego nastąpił okres częstych zmian na stanowisku hetmana zaporoskiego. Jego następcą został Olifer Gołub, przyjaciel i bliski współpracownik zmarłego. Nie cieszył się jednak zbyt długo tą funkcją, gdyż już w 1623 roku zrzucono go ze stanowiska i wybrano Michała Doroszenkę, zaliczanego również do grona zwolenników Sahajdacznego i reprezentującego zbliżoną opcję polityczną. W październiku 1624 roku doszło do kolejnej zmiany rządu i Doroszenkę zastąpił Kalenik, który buławę dzierżył do stycznia 1625 roku, po czym, z nieznanych nam przyczyn, wybrano ponownie Doroszenkę. W 1625 roku kolejna zmiana. Tym razem miejsce Doroszen-ki zajął Pirski, aby po kilku miesiącach ustąpić miejsca Markowi Żmajle. Prawdziwa karuzela zmian kadrowych, która niezwykle utrudniała prowadzenie rozmów i zawieranie porozumień. Prawdę mówiąc, zabrakło też płaszczyzny porozumienia! Z wypłatą żołdu zwlekano bardzo długo, bo aż do maja 1622 roku. Nie ustosunkowano się również do politycznych postulatów kozaczyzny, gdyż sejm z 1623 roku idąc śladem króla odroczył debatę w tej sprawie do następnej sesji, a więc praktycznie na dwa lata. Zażądał natomiast bardzo stanow- 162 czo zredukowania wojska zaporoskiego do około 5 tysięcy żołnierzy i wyprowadzenia go z województwa kijowskiego na Zaporoże. Reszta Kozaków miała powrócić do miejsc swego zamieszkania i poddać się władzy starostów lub panów feudalnych (w przypadku mieszkania w dobrach prywatnych). W razie nie spełnienia tych żądań grożono wysłaniem ekspedycji karnej. A więc znów znany aż do znudzenia schemat - Kozacy przestali być potrzebni - Kozaków odesłano do domu. Z tą jedynie różnicą, że tym razem łaskawie zgodzono się na podwyższenie żołdu do 60 tysięcy złotych rocznie. Trudno to uznać za wielką hojność, gdyż stawka na jednego Kozaka wynosiła zaledwie kilkanaście złotych rocznie. Czyż można więc się dziwić Kozakom, że ruszyli tradycyjnym szlakiem na posiadłości tatarskie i tureckie? W roku 1623 zorganizowali oni dwie, niezbyt zresztą udane, wyprawy w okolice Stambułu oraz wypad pod Perekop, skąd uprowadzili wielkie stada bydła. Czajki kozackie pojawiły się pod Stambułem również w czerwcu 1624 roku. Wyczyny te można podziwiać, można też opiewać je w dumkach ukraińskich, nie wolno jednak zapominać, że mogły one stać się przyczyną wznowienia działań wojennych ze strony Turcji, a na to Rzeczpospolita nie mogła sobie pozwolić, bo Chocim mógł się już nie powtórzyć. Zwłaszcza że nie było już Sahajdacznego i nie można było mieć pewności, czy Kozacy zechcą wziąć udział w walce, gdyż sytuacja na Ukrainie uległa dalszemu zaostrzeniu, doszło bowiem do kolejnych, otwartych starć między unitami a prawosławnymi. Po obu stronach padli zabici, nieraz bardzo wysokiej rangi duchowni. Na przykład w listopadzie 1623 roku w Witebsku zginął unicki biskup Józefat Kuncewicz. Coraz wyraźniej widać było, że spory religijne rozpoczęte przez poronione dzieło unii lubelskiej antagonizują ludność Kresów Wschodnich i mogą stać się przyczyną ogólnego powstania, wręcz wojny domowej. Nikt też nie miał wątpliwości, jakie stanowisko w tym przypadku zajmą Kozacy. Na razie jednak Kozacy zajęli się inną sprawą, a mianowicie ingerencją w wewnętrzne sprawy Tatarów, a konkretnie w spory dynastyczne na Krymie. Doszło tam bowiem do walki o tron między członkami rodu Gi-rejów. W roku 1624 Turcja niezadowolona z polityki Mehmeda IV postanowiła zdetronizować go i osadzić na tronie uległego Dżanibeg Gireja. Po stronie Mehmeda stanął jego brat Szahin i... Kozacy. Oddziały kozackie zaatakowały z powodzeniem Stambuł obrabowując (który to już raz?) przedmieścia stolicy Turcji. Wzięły też udział w walkach z tureckimi jan- 163 czarami na Krymie walnie przyczyniając się do zwycięstwa odniesionego przez Szahin Gireja nad tureckimi wojskami ekspedycyjnymi pod dowództwem Redżeb-baszy. Tym razem działali oni za wiedzą i zgodą oficjalnych przedstawicieli Rzeczpospolitej, a mianowicie urzędującego na Ukrainie zastępcy hetmana, Stefana Chmieleckiego. Sukcesy kozackie nie ograniczyły się do odparcia tureckiego korpusu interwencyjnego. Udało im się bowiem zdobyć i zburzyć turecką twierdzę Islam-Kermen nad dolnym Dnieprem. W trakcie jednej z wypraw zginął niestety M. Doroszenko. Być może źle się stało, że Rzeczpospolita nie zaangażowała się bardziej w sprawy krymskie i nie udzieliła pomocy Kozakom. Był to bowiem doskonały moment do rozwiązania problemu tatarskiego, do podporządkowania sobie chanatu krymskiego gdyż, chan Mehmed IV Girej, podobnie jak jego brat Szahin Girej byli skłonni w zamian za pomoc wojskową złożyć Polsce hołd lenny. Za jednym zamachem ustrzelono by w ten sposób dwie kaczki: po pierwsze, skończyłyby się wreszcie niszczące najazdy tatarskie i Ukraina wreszcie przestałaby płacić doroczny haracz krwi, a po drugie - pojawiłaby się kolejna, doskonała szansa na rozwiązanie problemu kozackiego. Nie wolno bowiem cały czas zapominać, że jedną z przyczyn, może w tym czasie już nie najważniejszą, ale nadal istotną, istnienia i rozwoju kozaczyzny było stale istniejące zagrożenie tatarskie. Niestety, polityka religijno-dynastyczna Wazów wplątała nas w niekończący się ciąg wojen szwedzkich, a jedna z nich toczyła się właśnie w tym momencie i nie starczyło sił na prowadzenie bardziej aktywnej polityki na południowo-wschodnich krańcach państwa. Wynikiem braku silniejszego zaangażowania wojskowego na Krymie, a bardziej konkretnie braku odpowiednich sił polskich na Ukrainie, było również i to, że rozzuchwaleni bezkarnością Kozacy poszli o jeden krok za daleko i w grudniu tegoż roku zawarli pakt o nieagresji i wzajemnej pomocy z chanatem krymskim reprezentowanym przez Szahin Gireja. Trudno za to winić tatarskiego księcia, sprzymierzeńca szuka się tam, gdzie go można znaleźć. Ale ze strony Kozaków był to krok oznaczający całkowite i formalne wypowiedzenie posłuszeństwa władzom Rzeczpospolitej, bo —jak pamiętamy - Kozakom zabroniono kategorycznie zawierania jakichkolwiek porozumień z obcymi państwami. Czyż można wyobrazić sobie wyraźniej sze podkreślenie własnej niezawisłości? Już wkrótce jednak okazało się, że można. A stało się to przy okazji kolejnych zamieszek między unitami i prawosławnymi, do których 164 doszło w styczniu 1625 roku w Kijowie z powodu zamykania przez wójta kijowskiego Fiodora Chodykę i duchownego unickiego Iwana Józefowi-cza cerkwi prawosławnych. Wójt miał za sobą autorytet państwa, dekrety królewskie i niewielki oddziałek wojsk koronnych. Prawosławni wezwali Kozaków, którzy przybyli w sile kilku tysięcy ludzi i zrobili porządek. To znaczy nakazali otwarcie cerkwi, a opornego wójta i duchownego zabili. Żołnierzy koronnych aresztowano. Warto przy okazji zwrócić uwagę na to, że zachowanie się Zaporożców miało charakter normalnego działania sił porządkowych na terenie własnego państwa! Konstatacja ta pozwala, jak sądzę, najlepiej zrozumieć jak daleką drogę przebyła i Rzeczpospolita, i Ukraina, i kozaczyzna od czasów hetmana Żółkiewskiego i powstania Nalewajki i Łobody, kiedy to mieszkańcy tego samego Kijowa prosili wojska koronne o opiekę przed zbliżającymi się powstańcami. Oto do czego doprowadziła, w tak bardzo przecież krótkim czasie, przedziwna polityka społeczna i religijna państwa. Tego już jednak było i królowi, i sejmowi za wiele, a oliwy do ognia dolało poselstwo episkopatu prawosławnego wysłane do Moskwy ze skargą na prześladowania „błahoczestiwej wiary" i z prośbą o pomoc i opieką. W Warszawie nie obawiano się oczywiście jakiejś doraźnej interwencji, gdyż - po pierwsze - nie sprzyjała temu sytuacja międzynarodowa, a po drugie - Rosja w gruncie rzeczy była jeszcze za słaba, aby stawać ponownie w szranki rywalizacji z mimo wszystko potężną Rzeczpospolitą. Zrozumiano jednak, że takie poselstwo, takie kontakty z obcym mocarstwem to nie tylko naruszenie, a - prawdę mówiąc - zlekceważenie podstawowych praw państwa do monopolu w dziedzinie prowadzenia polityki zagranicznej. To przede wszystkim groźny precedens i jeszcze groźniejsze ostrzeżenie. Może nawet zrozumiano wreszcie, że unia - zamiast związać Ukrainę i Białoruś z Rzeczpospolitą - zbudowała złoty pomost między wrogą z wielu powodów Rosją a prawosławną ludnością Rzeczpospolitej. Unia bowiem traktowana przez tę ludność jako wyraz walki z prawosławiem spowodowała, że zaczęła ona szukać zupełnie otwarcie opieki i pomocy wszędzie tam, gdzie mogła ją znaleźć, a więc przede wszystkim w Rosji. No, bo gdzie mieli zwracać się ze swymi problemami nielegalni de iure i jedynie tolerowani na zasadzie „przymknięcia oka" biskupi prawosławni? Wewnątrz kraju do Kozaków, a na zewnątrz do Moskwy! A to dawało tejże Moskwie wygodny pretekst do ingerencji w dogodnym dla siebie momencie w wewnętrzne sprawy Polski pod pozorem obrony praw 165 tejże ludności. Już nieodległy był czas, gdy Moskwa wykorzysta tę daną jej gratis okazję i szansę. Niestety, tak groźne ostrzeżenia nie wpłynęły na zmianę nastawienia Rzeczpospolitej do problemu prawosławia i nie spowodowały radykalnych zmian w polityce państwa. Nie zalegalizowano przede wszystkim hierarchii prawosławnej i nie podjęto starań o podniesienie metropolii kijowskiej do godności patriarchatu, a tylko to mogło zakończyć ten zupełnie niepotrzebny i groźny konflikt i raz na zawsze uniezależnić polską Cerkiew od wpływów obcych ośrodków. Zamiast tego z Warszawy posypały się groźby i ostrzeżenia. W pismach kierowanych do sejmików poinformowano „naród szlachecki", że sytuacja na Ukrainie wymknęła się zupełnie spod kontroli. Że Kozacy traktują Ukrainę jak państwo udzielne, zaprowadzają własne porządki, zupełnie lekceważą decyzje władz i bezprawnie „znoszą się" z ościennymi państwami. Bardzo ostro skrytykowano również postępowanie biskupów prawosławnych. Zupełnie przy tym zlekceważono te głosy członków establishmentu, jak chociażby Lwa Sapiehy, które nawoływały do umiaru i ugody i przestrzegały kler unicki przed stosowaniem ostrych metod walki z prawosławiem. „Na gwałt - pisał on do biskupa Józefata Kuncewicza - nie można odpowiadać gwałtem" i dodawał, jakże słusznie, że „przemocą długo się nie rządzi". Przypomina mi to modne swego czasu w Polsce powiedzenie, że „na bagnetach można się oprzeć, ale nie można na nich długo siedzieć, bo się wbiją w..." Niestety, tej prawdy nie zrozumiano w kołach rządowych podejmując próbę odzyskania kontroli nad Ukrainą poprzez rokowania „z pozycji siły". 20 lipca 1625 roku Zygmunt III przekazał komisarzom wyznaczonym do prowadzenia rozmów z Kozakami instrukcję, w której nakazywał im, aby: a) zmusili Kozaków do przebywania jedynie w wyznaczonym im miejscu; b) nakazali im pełne podporządkowanie się jurysdykcji hetmańskiej (wodniesieniu do rejestrowych) oraz władz miejscowych, tj. starostów, podstarościch itd.; c) zabronili im mieszania się do spraw kościelnych; no i przede wszystkim d) aby kategorycznie zabronili im przyjmowania na Siczy zbiegów z państw obcych i wchodzenia w jakiekolwiek kontakty z władzami państw obcych bez zgody i upoważnienia króla. Ten ostatni punkt wymaga krótkiego naświetlenia. Otóż, jak pamiętamy, społeczność kozacka była zawsze społecznością międzynarodową, 166 w której przeważał oczywiście żywioł miejscowy, czyli Rusini, ale nie brakowało przedstawicieli innych nacji, nieraz bardzo odległych od Ukrainy. W zasadzie nie przeszkadzało to władzom Rzeczpospolitej, przynajmniej nigdy wyraźnie nie protestowały one przeciw takim praktykom. Musimy zresztą mieć na uwadze, że w tamtych czasach ludzie mogli znacznie łatwiej przenosić się z jednego państwa do drugiego. Nie tylko jednostkom, ale nawet całym, nieraz sporym grupom ludności, o czym świadczą chociażby ruchy migracyjne francuskich hugenotów i nie tylko. Dlaczego więc tym razem Zygmunt III wypowiedział się tak kategorycznie w tej sprawie? Otóż bez wątpienia zdecydowała o tym sprawa Achiji, kolejnego samozwańca i pretendenta do tronu, tyle tylko, że tym razem tureckiego. Podawał się on za syna sułtana Mahometa III i Greczynki z cesarskiego rodu bizantyńskiego Komnenów. Achija przybył na Ukrainę w 1624 roku, pozyskał sobie przychylność metropolity prawosławnego Hioba Boreckiego i wraz z nim udał się na Zaporoże. Kozacy obiecali poparcie, pomoc obiecał również Szahin Girej mający nadzieję, że wystąpienie Achiji skomplikuje sytuację Turcji, z którą, jak pamiętamy, Krym był wówczas w zatargu. Wstrzemięźliwie do całej imprezy ustosunkowała się natomiast Rosja. Posłom kozackim i wysłannikom Achiji wytłumaczono, że wojska carskie nie będą mogły wziąć udziału w wojnie z Turcją, gdyż nie uzyskają zgody Rzeczpospolitej na przemarsz przez jej terytorium. Afera Achiji ostatecznie „rozeszła się po kościach", ale dla Warszawy, niewątpliwie uczulonej na „samozwańców", stanowiła ona wyraźny i wystarczająco groźny sygnał, aby nakazać komisarzom zajęcie się sprawą uchodźców politycznych. Na pierwszy rzut oka instrukcje królewskie nie budzą większych zastrzeżeń - no, może poza punktem dotyczącym zakazu mieszania się Kozaków do sporów religijnych. Bo niby dlaczego nie? Nie chodzi oczywiście o prawo do mordowania duchownych unickich, to rzeczywiście była patologia i władza miała pełne prawo zająć w tym względzie zdecydowane stanowisko. Ale generalny zakaz mieszania się do spraw wiary? To była z kolei zupełna utopia, gdyż na Ukrainie walka między unitami i dyz-unitami rozkręcała się na dobre i pewnie nie było grupy społecznej, która nie brałaby w niej udziału. Jak wspomniałem, pozostałe polecenia nie budzą w zasadzie zastrzeżeń, bo państwo miało zawsze i ma nadal charakter organizacji nadrzędnej i nikt nie może tego faktu negować. Nikt, żadna siła i żadna organiza- 167 cja nie może stać obok albo, co gorsza, ponad państwem i prawem przez to państwo stanowionym. Można by wprawdzie do tego rozumowania wprowadzić zastrzeżenie, że w XVII-wiecznej Polsce sił takich de facto było wiele, że wielu magnatów uprawiało własną politykę nie licząc się zupełnie z oficjalną linią polityki państwowej, a także zupełnie bezkarnie przyjmowało obcych posłów i wysyłało swoich. Własną politykę uprawiali wysocy dygnitarze państwowi, a także i ci, którzy takich funkcji nie pełnili, ot, chociażby sławny Jeremi Wiśniowiecki traktujący swe włości niemal jak udzielne księstwo. Mówiło się nawet w ówczesnej Polsce 0 „państwie Zadnieprzańskim". Dla państwa, dla Rzeczpospolitej nie było to wcale mniej szkodliwe, o czym świadczy historia Dymitrów czy wreszcie, w nieodległej już przyszłości, postępowanie Janusza Radziwiłła, który arbitralnie podjął decyzję o oderwaniu Litwy od Korony i połączeniu jej ze Szwecją. Ale pozostawmy te kwestie na uboczu i przyznajmy Zygmuntowi III w tym wypadku rację. Przyznajmy, że miał prawo zakazać Kozakom stosowania tego rodzaju praktyk. Tyle tylko, że w polityce same racje nie wystarczą. Polityka jest sztuką rozsądnego kompromisu. Nakładając na Kozaków tak poważne ograniczenia, trzeba było im coś dać w zamian. Spełnić przynajmniej część ich postulatów - zwłaszcza te, które nie naruszały interesu państwa, a nawet zgadzały się z nim. Chodzi mi konkretnie o zatwierdzenie formalne hierarchii. Wytrąciłoby to skutecznie miecz z ręki Kozaków i odebrało Moskwie pretekst do ingerencji w spory religijne na Ukrainie. Czasem warto dla osiągnięcia wyższych celów przyznać się do błędu i postarać się go, póki jeszcze czas, naprawić. Należało również, jak sądzę, zastanowić się nad określeniem pozycji Kozaków w ówczesnej strukturze społecznej. Ambicje kozackie były przecież doskonale znane kierownikom ówczesnej nawy państwowej. Uważny czytelnik może dojść do przekonania, że do sprawy tej powracam zbyt często i przywiązuję do niej zbyt dużą wagę. Otóż pragnę zapewnić, że była ona ważna, bardzo ważna, z czego zresztą zdawano sobie w niektórych kołach doskonale sprawę. Świadczy o tym chociażby przebieg rozmów komisarzy królewskich z przedstawicielami społeczności kozackiej, kiedy to: „Daremnie perswadowano wodzowi regestrowych (rejestrowych - R. R.) Żmajle, że Kozakom dobrze się dzieje, bo mają dobra ziemskie 1 wszelką swobodę, tylko bez klejnotu szlacheckiego..."49 Kiedy to wła- ' W. Konopczyński, Dzieje Polski Nowożytnej..., t. 1, s. 240. 168 śnie o ten „klejnot", czyli o formalne, prawne określenie pozycji społecznej Kozakom chodziło! Rzecz była nie tylko w ambicjach (choć lekceważyć ambicji nigdy nie wolno), ale również w likwidacji stanu niepewności, tymczasowości, który na dłuższą metę jest zawsze męczący i powoduje niekorzystne z punktu widzenia państwa zachowania. Kozacy doskonale przecież zdawali sobie sprawę z tego, że dziś rzeczywiście posiadają majątki i swobody, ale jutro, w zmienionej sytuacji, mogą je utracić, bo nie mają one żadnego prawnego umocowania. Nie zapominajmy zresztą, że kozaczyzna była bardzo, pod względem majątkowym, rozwarstwiona. Cóż więc zamierzano dać czerni, od której postawy w znacznej mierze zależał los wszelkich porozumień? Wybiegając nieco wprzód można stwierdzić, że jeśli mieli oni (tj. Kozacy) w tym względzie jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiali je ciż sami komisarze, zamieszczając w ostatecznie podpisanej ugodzie następujący passus: „W dobrach ziemskich i duchownych tym tylko wolno mieszkać będzie, którzy będą Panom swym posłuszni, i których oni cierpieć zechcą"50. Kozakom zapewne nie trzeba było tłumaczyć, co to znaczy być „panom swym posłusznym". Czyż więc można się dziwić, że Kozacy propozycje królewskie zdecydowanie odrzucili? Zadanie okiełznania ich i zmuszenia do posłuszeństwa powierzono hetmanowi wielkiemu koronnemu Stanisławowi Koniec-polskiemu zwolennikowi „twardego kursu". Dysponował on w końcowej fazie konfliktu armią liczącą około 17 tysięcy żołnierzy. Kozaków było zapewne nie więcej niż 20-25 tysięcy, gdyż znaczna ich część brała w tym czasie udział w wyprawie na tureckie posiadłości. Tym razem jednak, odmiennie niż w trakcie poprzednich „pertraktacji" prowadzonych jeszcze przez Żółkiewskiego, nie wystarczyła sama demonstracja siły zbrojnej. Dufni w swą potęgę Kozacy nie chcieli rozmawiać. Doszło do starć zbrojnych, w których generalnie górą były wojska koronne, choć na plus Kozakom należy zapisać to, że mimo zaskoczenia żaden z ich oddziałów nie dał się okrążyć i zniszczyć. Dotyczy to zwłaszcza trzytysięcznego oddziału stacjonującego pod Kaniowem. Ścigany zawzięcie przez pułk Od-rzywolskiego stoczył z nim walkę pod Mosznami, a następnie wycofał się do Czerkas, gdzie połączył się ze stacjonującym tam innym oddziałem liczącym około 2 tysiące. Po połączeniu oddziały maszerowały dalej, od- 1 W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 263. 169 pierając ataki goniących ich Polaków, aby wreszcie, pod koniec października, połączyć się z nadciągającym z Siczy głównym korpusem M. Żmaj-ły. Kozakom udało się więc przeprowadzić koncentrację swych sił bez większych strat. Obóz swój założyli na ruinach starego grodziska za Kry-łowem, nieopodal Dniepru. Jak już wspomniałem, Kozaków było nieco więcej niż wojsk koronnych, które jednak górowały nad nimi uzbrojeniem i dyscypliną. Można też chyba zaryzykować twierdzenie, że Żmąjło nie dorównywał Koniecpolskiemu w talentach wodzowskich. A zwłaszcza w dowodzeniu dużymi, zwartymi masami wojska i w koordynacji działań różnych rodzajów broni. Analizując działania wojsk zaporoskich, nawet w okresie ich największego rozkwitu w okresie powstania B. Chmielnickiego, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dowódcy kozaccy nie do końca sprawdzali się wówczas, gdy dochodziło do regularnych bitew. Nawet wtedy, gdy dysponowali przewagą liczebną. Wynikało to, jak sądzę, z faktu, że doświadczenie bojowe większość z nich zdobywała przede wszystkim w chadz-kach na Krym i wybrzeża tureckie, a więc w „małej wojnie", w której operowali stosunkowo niewielkimi oddziałami osiągając sukces przede wszystkim dzięki szybkości działania i umiejętności zastawiania skutecznych pułapek. Dotrzeć jak najszybciej do upatrzonego celu. Przyczaić się, a następnie błyskawicznie zaatakować wykorzystując element zaskoczenia i paniki, dokonać rabunku, a następnie równie szybko wycofać się i wrócić do rodzinnych pieleszy. Ta „piracka" (określenie to, mimo wszelkich zmian, jakie zaszły w postawie kozaczyzny, nadal uporczywie kojarzy mi się z Zaporożcami) taktyka doskonale sprawdzała się również w starciach z lotnymi czambułami tatarskimi stosującymi bardzo podobne metody walki. Bardzo często okazywała się jednak niewystarczająca w starciu z regularnymi wojskami koronnymi. Pod tym względem generałowie polscy, mający doświadczenie w dowodzeniu dużymi zgrupowaniami, zaznajomieni - zarówno teoretycznie, jak i praktycznie z zasadami obowiązującej wówczas taktyki - górowali nad atamanami i hetmanami kozackimi. Nie wolno też zapominać o tym, że dla Rzeczpospolitej był to okres „urodzaju", jeśli chodzi o wybitne talenty wojskowe. Wystarczy wymienić takie nazwiska, jak Jan Zamojski, Karol Chodkiewicz, Stanisław Żółkiewski, Władysław IV czy właśnie Stanisław Koniecpolski. Walczyli oni na wielu różnych frontach, z różnymi przeciwnikami, dzięki temu potrafili wzbogacić tradycyjną taktykę stosowaną przez wojska Rzeczpo- 170 spolitej o nowe sposoby wojowania przejęte od swych przeciwników. Do tych spraw, a zwłaszcza do taktyki stosowanej przez obu przeciwników -Kozaków i wojska koronne - pozwolę sobie powrócić jeszcze nieraz, zwłaszcza w związku z wielkimi powstaniami kozackimi, których epoka dopiero się zaczynała. 26 października St. Koniecpolski wyraził zgodę na rozpoczęcie rokowań. Do obozu kozackiego udali się jego wysłannicy - Stefan Niemirycz i Filon - wioząc z sobą instrukcję królewską, a także oświadczenie hetmana zawierające między innymi żądanie spalenia czajek kozackich, wydania tych atamanów, którzy dowodzili nielegalnymi wyprawami na Krym i Turcję, a także wszelkiej korespondencji, nazwijmy to, dyplomatycznej, z obcymi państwami. Nakazywał również zmniejszenie rejestru do stanu sprzed wyprawy chocimskiej i opuszczenie bezprawnie zajętych królewszczyzn. W zamian obiecywał wypłacenie Kozakom żołdu w wysokości uzgodnionej pod Chocimiem. Przyjęcie przez Kozaków tej propozycji oznaczało pełne podporządkowanie się regułom narzuconym przez państwo za wątpliwej jakości korzyść materialną. Trudno oczywiście dziwić się, że państwo usiłowało wtłoczyć Kozaków w pewne ramy prawne i zlikwidować ich samowolę (a przynajmniej ograniczyć jądo jakiegoś rozsądnego minimum). Z drugiej jednak strony, zastanawia i dziwi przywiązanie tychże władz do stosowania tych samych, niezmiennych i jak wykazała długoletnia praktyka, zupełnie nieskutecznych metod. Do zawierania kolejnych porozumień, które niczego nie rozwiązywały i były łamane zanim jeszcze zdążył wyschnąć atrament na dokumencie. Kto jak kto, ale właśnie Koniecpolski, jak mało kto znający sytuację na Ukrainie, powinien zdawać sobie sprawę z konieczności poszukiwań innych rozwiązań usuwających trwale przyczynę konfliktu, a nie jego objawy. Przede wszystkim powinien sobie zdawać sprawę z tego, że wszelkie próby wtłoczenia Kozaków siłą w ramy ówczesnego porządku feudalnego na pozycji najniższej, czyli chłopów pańszczyźnianych są z góry skazane na niepowodzenie. Sprawy zaszły już za daleko. Kozaczyzna stała się zbyt silna, zbyt mocno powiązana z ludem ukraińskim, a Rzeczpospolita nie dysponowała odpowiednią, stałą siłą zbrojną. Stosując metody siłowe można było co najwyżej Zaporożców „przyduszać", ale opierając się na wielu doświadczeniach można było mieć pewność, że przyduszeni, nawet bardzo, i tak w pewnym momencie się odrodzą i znów wszystko zacznie się od nowa. Był więc to środek bardzo kosztowny i bardzo nieskuteczny. Prawdziwe wyrzucanie pieniędzy przez okno. 171 Poza tym, jak wspomniałem już poprzednio, Kozacy byli potrzebni. 0 tym również Koniecpołski winien był pamiętać. Pozwolę sobie w tym miejscu przypomnieć stary dowcip z czasów „realnego socjalizmu". Otóż na pytanie, czy komunizm powinien dążyć do likwidacji kapitalizmu, padała wówczas odpowiedź, że oczywiście nie, bo skąd byśmy brali pożyczki i kupowali zboże? Otóż dowcip ten można dopasować do Kozaków w tym sensie, że na pytanie, czy Rzeczpospolita powinna dążyć do likwidacji kozaczyzny również powinna paść odpowiedź negatywna, bo do kogo zwracano by się o pomoc w momencie niebezpieczeństwa? Powstał więc prawdziwy węzeł gordyj ski, który można było rozwiązać j edynie poprzez rzetelne rokowania i wypracowanie rozwiązań możliwych do przyjęcia 1 satysfakcjonujących obie strony. Byłyby one zapewne i długotrwałe, i bardzo trudne, ale - moim zdaniem - innej już wówczas drogi nie było. Niestety, instrukcje, w jakie wyposażono komisarzy królewskich i z którymi udali się oni do obozu Żmajły nie stanowiły podstawy do takich rokowań. Jak można się było spodziewać, rada kozacka odrzuciła warunki polskie i wysunęła z kolei własne żądania, wśród których na pierwszym miejscu postawiono uznanie hierarchii prawosławnej i zaprzestanie prześladowań wyznawców tej wiary. Na tym rokowania zakończono i po zatrzymaniu posłów kozackich w obozie koronnym przystąpiono w dniu 29 października do szturmu na obóz Żmajły. Jazda polska tradycyjnie spędziła Kozaków z pola, a następnie przystąpiono do oblężenia taboru i systematycznego ostrzału artyleryjskiego. Podobno zarówno Koniecpołski, jak i wojewoda kijowski Tomasz Zamojski brali w nim osobisty udział celując z armat, a nawet własnoręcznie zapalając lonty. W. Serczyk nazywa to zabawą. Ale jeśli tak, jeśli obaj dowódcy traktowali uczestniczenie w walce artyleryjskiej jako swoistą rozrywkę, to wypada dodać, że była to nader niebezpieczna rozrywka, coś na kształt rosyjskiej ruletki, bo baterie polskie musiały przecież znajdować się w zasięgu armat taborowych, a puszkarze kozaccy słynęli z celności swych strzałów. Trudno mi też uwierzyć, że dowódcy polscy lekceważyli Kozaków, których wartość bojowa była szeroko znana. Mieli zresztą okazję zapoznać się z nią osobiście w obozie pod Chocimiem. W nocy i następnego dnia kontynuowano ostrzał przygotowując równocześnie szturm generalny. Zaporożcy próbowali zakłócić je organizując wypady. Nie przyniosły one jednak sukcesów, gdyż straże w obozie polskim nie dawały się zaskoczyć. Nie powiodła się również próba przeprawienia się przez Dniepr. Pozostawała więc jedynie walka. 172 Aby zyskać na czasie i zająć lepsze pozycje Żmajło postanowił przenieść obóz na uroczysko Niedźwiedzie Łozy na brzegu jeziora Kriukowo. Doszło tu do zaciętych walk niezbyt korzystnych dla strony polskiej. Dwa kolejne szturmy zostały krwawo odparte, a straty w wojskach koronnych były tak duże, że komisarze królewscy zaczęli nalegać na Koniecpolskie-go, aby wznowił rokowania. Również sytuacja Kozaków była nie najlepsza. Wprawdzie odparli ataki, ale otoczeni przez wojska polskie w dość odległym punkcie Ukrainy nie mieli właściwie pola manewru. Musieli więc liczyć się z regularnym oblężeniem, które w tej sytuacji musiało zakończyć się w końcu ich klęską. Zresztą oni również ponieśli znaczne straty w ludziach i sprzęcie. Byli więc również skłonni do rozmów. Rozpoczął je wysłany przez Koniecpolskiego strażnik koronny Chmie-lecki. Żądał on od Kozaków przyjęcia wszystkich warunków postawionych uprzednio przez hetmana, grożąc w razie dalszego oporu nie tylko zniszczeniem obozu, ale także represjami w stosunku do rodzin buntowników oraz konfiskatą ich majętności. Poselstwo kozackie przybyło do obozu koronnego w dniu 3 listopada przywożąc z sobą odpowiedź wojska zaporoskiego, która również nie różniła się w podstawowych punktach od stanowiska wyrażonego przez Kozaków w dniu 29 października. Obie strony nie zmieniły więc w zasadzie stanowisk, ale stało się jasne, że tym razem musi dojść do porozumienia, gdyż kontynuowanie działań było niekorzystne zarówno dla Polaków, jak i dla Zaporożców. W toku pertraktacji komisarze królewscy nieco złagodzili swe stanowisko wyrażając zgodę na podwyższenie rejestru kozackiego do 5 tysięcy oraz na wypłacenie oddzielnego żołdu starszyźnie (oprócz proponowanych uprzednio 50 tysięcy złotych dla całego wojska). Ostatecznie, po trzech dniach trudnych i burzliwych rozmów podpisano w dniu 6 listopada kolejną ugodę, która przeszła do historii pod nazwą ugody kurukowskiej. Rzeczpospolita ogłaszała amnestię dla uczestników nielegalnych chadzek oraz sprawców wszelkiego rodzaju napaści, zbrodni i zamieszek na terenie Ukrainy. W zamian za to podwyższono rejestr do 6 tysięcy (Kozakom więc udało się „wytargować" następny tysiąc) ludzi, którym raz do roku, na „dzień świętego Ilji Ruskiego" miano wypłacać 60 tysięcy złotych. Wolno im było również uprawiać handel, łowić ryby i polować. 173 Wspomniany żołd nie obejmował wynagrodzenia starszyzny, które ustalono osobno. Nie było ono również zbyt wysokie, gdyż na przykład hetman kozacki miał otrzymywać 600 złotych rocznie. Dość skomplikowanie wyglądała sprawa wyboru tegoż „starszego". Kozacy żądali, aby przyznano im prawo jego wyboru. Z kolei król pragnął, aby był to ktoś mianowany przez hetmana wielkiego koronnego. Ostatecznie wybrano kompromisową formułę - kandydat wybrany przez radę wojska zaporoskiego musiał zostać zatwierdzony przez hetmana. W zamian za to Kozacy po raz kolejny zobowiązywali się nie urządzać wypadów na ziemie tatarskie i tureckie, spalić wszystkie posiadane czółna, nie wchodzić w kontakty z żadnymi obcymi państwami, a także nie ingerować w sprawy sporów religijnych na Ukrainie. Nakazano im mieszkać na Zaporożu i bronić przepraw przez Dniepr. Kompromisowo w pewnym sensie rozstrzygnięto kwestię jurysdykcji nad Kozakami postanawiając, że „sprawiedliwość zaś każdemu ukrzywdzonemu od nich (tj. wśród Kozaków -i?. R.) przez atamana i starszych ich, przy obecności podstarościów, wedle prawa opisanego pospolitego czyniona być ma". Wszystkie te postanowienia dotyczyły Kozaków rejestrowych. A co z resztą? Przecież wszystkich członków bractwa było co najmniej 40 tysięcy, a niektórzy badacze sądzą nawet, że więcej, że ich liczba w tym czasie dochodziła już do 45 tysięcy. Tym samym więc poza rejestrem pozostawało 34-39 tysięcy ludzi. Liczba na owe czasy ogromna. Ugoda kurukowska uznała ich za ludzi wolnych (tzw. wypisowych) i nakazała im mieszkać w królewszczyznach, ale zabroniła łączyć się w oddziały. Mogli też pozostać w swych dotychczasowych siedzibach, w dobrach prywatnych i duchownych pod warunkiem uzyskania zgody ze strony właścicieli dóbr. Oznaczało to utratę wolności i stanie się chłopami pańszczyźnianymi („będą panom swym posłuszni"). Było to oczywiście rozwiązanie dla Kozaków nie do przyjęcia. Pragnąc zachować wolność osobistą i uniknąć drastycznej degradacji społecznej musieli sprzedać, najczęściej za bezcen, posiadany w dobrach prywatnych dobytek i przenieść się do królewszczyzn, gdzie z kolei stawali się poddanymi starostów. Tak źle i tak niedobrze. Nic więc dziwnego, że „wypisowi" czuli się skrzywdzeni postanowieniami ugody kurukowskiej. Doprowadzając do jej podpisania stworzono więc ogromną grupę ludzi niezadowolonych, właściwie bez perspektyw, łatwo więc podatnych na każdy apel do nieposłuszeństwa, na każde wezwanie do buntu. 174 Oceniając postanowienia ugody kurukowskiej łatwo dojść do wniosku, że oznaczała ona prawie zupełną kapitulację Kozaków, gdyż nie udało im się przeforsować żadnego z żywotnych dla siebie postulatów. Nie załatwiono przecież legalizacji hierarchii prawosławnej, nie określono w sposób formalny i prawny społecznego statusu Kozaków, wręcz przeciwnie, ogromną ich masę pozostawiono praktycznie poza nawiasem, na dziwnej i dalece nie satysfakcjonującej pozycji ludzi pozornie wolnych, ale nie należących do żadnego z ówczesnych stanów. W dodatku poddano ich jurysdykcji starostów, przed czym się tak bardzo i tak długo bronili i co już samo w sobie miało stać się źródłem wielu konfliktów. Można oczywiście podziwiać Koniecpolskiego za jego umiejętność prowadzenia negocjacji, osiągnął bowiem na drodze dyplomatycznej to, czego nie udało mu się osiągnąć w starciu militarnym, tyle tylko, że nie o to w tym przypadku chodziło. Dlatego też trudno jest mi się zgodzić z tymi historykami, którzy twierdzą, że ugoda kurukowska była korzystna dla Rzeczpospolitej. W moim przekonaniu bowiem tylko te ugody są korzystne, które zadowalają obie strony. Oczywiście nie w pełni, bo każda ugoda jest kompromisem, musi być to jednak kompromis zabezpieczający przynajmniej podstawowe interesy obu stron. W przeciwnym razie żywot ich jest krótki. Na pełny dyktat można sobie pozwolić jedynie w przypadku zupełnego rozgromienia przeciwnika. Ale nawet wówczas, jeśli ocenia się sprawę z perspektywy czasu, trzeba zaproponować rozwiązania satysfakcjonujące, gdyż w przeciwnym razie należy się liczyć z koniecznością utrzymywania spokoju społecznego za pomocą siły zbrojnej, a to i kosztowne, i w praktyce nieskuteczne. Chyba że się zakłada zupełną likwidację nie tyle problemu, co samego przeciwnika. Ale przecież w roku 1625 nie doszło do rozgromienia Kozaków, a o ich likwidacji można było tylko marzyć. „Gadzina" została tylko „lekko przyduszona", w sumie w o wiele mniejszym stopniu niż w czasie powstania Nalewajki i Łobody. A to mogło oznaczać jedynie to, że żywot ugody kurukowskiej będzie na pewno krótki. Dlatego też śmiem twierdzić, że była to ugoda niedobra zarówno dla Rzeczpospolitej, jak i dla Kozaków, nie rozwiązywała bowiem problemu kozackiego i nie zapewniała spokoju na Ukrainie. Można więc zaryzykować tezę, że po raz kolejny wyrzucono pieniądze „w błoto", mobilizując wszystkie siły, jakimi rozporządzała Rzeczpospolita, aby otrzymać rozstrzygnięcie, które... niczego nie rozstrzygało! 175 4.2.4. Hetman kozacki Taras Fedorowicz „Swawoleństwo ukrainne, stęskniwszy sobie porządku... rzuciło się wprzódy na starszego, wojsku zaporoskiemu od Jego Królewskiej Mości podanego, potem i na inszych w wierze, cnocie, w posłuszeństwie Jego Królewskiej Mości Kozaków trwających, a nadto i na żołnierzy Jego Królewskiej i z nimi ścierać się poczyna, gwoli czemu, aby się taka swawola pokarała... ruszam się zaraz z wojskami tymi, które po zadzie stanowiska swoje miały"51. Tak brzmiały słowa uniwersału wydanego w dniu 7 kwietnia 1630 roku przez hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniec-polskiego, w którym informował on szlachtę województwa wołyńskiego, że skończył się czas pokoju na Ukrainie i że przystępuje do tłumienia kolejnego powstania kozackiego. Ale, prawdę mówiąc, sytuacja na Ukrainie daleka była od normalnej już dawno, praktycznie od zawarcia umowy kurukowskiej. Dopóki stacjonowały tam wojska koronne nie dochodziło wprawdzie do otwartych wystąpień, ale 40 tysięcy „wypiszczyków" od samego początku nie rezygnowało z walki o swoje prawa. Wbrew postanowieniom ugody gromadzili się na Zaporożu, odbywając zakazane rady czerniackie i wysyłając poselstwa do hetmana i do króla. Żądano przede wszystkim powiększenia rejestru, wypłaty zaległego żołdu, dodatkowych pieniędzy na broń i amunicję i odszkodowań za zniszczone w czasie ostatniej kampanii majątki. A także oczywiście zatwierdzenia przez króla istniejącej dotąd nielegalnie hierarchii prawosławnej. Od bardziej zdecydowanych wystąpień masy kozackie powstrzymywała nie tylko obecność wojsk polskich - które już w sierpniu 1626 roku zostały przerzucone do Prus, gdzie rozpoczęła się właśnie kolejna wojna ze Szwecją- ale również autorytet „starszego" kozackiego Michała Do-roszenki. Należał on, jak wiemy, do kontynuatorów polityki Sahajdaczne-go i szukał porozumienia z Rzeczpospolitą starając się w miarę możliwości wykonywać postanowienia ugody kurukowskiej. Dał temu wyraz w 1626 roku, gdy zdecydowanie sprzeciwił się planom kolejnej wyprawy na Morze Czarne i nakazał spalenie przygotowanych już czajek. A także wówczas, gdy jesienią tegoż roku walnie przyczynił się do odparcia silnej wyprawy tatarskiej na Ukrainę. Tatarzy rozłożyli się wówczas koszem 51 Cyt. za W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 304. 176 w okolicy Białej Cerkwi, a ich zagony szeroko rozlały się po kraju zagarniając tysiące ludzi. W październiku uderzył na nich pozostawiony na Ukrainie liczący 2 tysiące żołnierzy oddział wojska koronnego pod wodzą strażnika koronnego Chmieleckiego, wspomagany przez Kozaków Doroszenki. Klęska Tatarów była zupełna, a ich straty wyniosły ponoć ponad 10 tysięcy ordyńców. Niemniej jednak sytuacja na Ukrainie komplikowała się coraz bardziej. „Bezrobotni" Kozacy nie ograniczali się do wysyłania poselstw do króla i formowania skarg na szlachtę ukraińską, ale ponownie wdali się w spory dynastyczne na Krymie i udzielili poparcia życzliwemu Polsce Szahin Girejowi, tym razem za wiedzą władz państwa52. W 1628 roku w trakcie jednej z wypraw zginął Doroszenko, a to wpłynęło destabilizująco na układ stosunków na Ukrainie i wśród Kozaków. Wyrazem tego były problemy z obsadzeniem stanowiska hetmana kozackiego. Został nim początkowo Mozernica, potem Hryćko Czarny, a wreszcie Iwan Sulima. Wszyscy oni nie dorównywali ani talentem, ani też doświadczeniem i autorytetem M. Doroszence. Najwięcej jednak szczęścia miał H. Czarny, który w 1629 roku został zatwierdzony przez władze Rzeczpospolitej na stanowisku „starszego" rejestru kozackiego. Polecono mu równocześnie strzec granic Polski przed Tatarami i powstrzymywać wyprawy Zaporożców na Krym. Jak widać Rzeczpospolita konsekwentnie starała się realizować politykę „wbijania klina" między uprzywilejowaną grupę Kozaków rejestrowych a „wypiszczyków". Trudno oczywiście tego rodzaju politykę uznać za oryginalną. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że była ona również bardzo mało skuteczna. Po prostu rejestrowych było zbyt mało, aby mogli oni, bez wsparcia wojsk koronnych, utrzymać w ryzach 40 tysięcy pozostających poza rejestrem Kozaków. W dodatku ich „starszy", czyli H. Czarny nie cieszył się autorytetem wśród Zaporożców (obarczano go winą za niepowodzenia jednej z wypraw kozackich na Krym) i miał niewielki wpływ na poczynania „bezrobotnych" członków bractwa. Można zresztą wątpić, czy w przypadku starcia z Zaporożcami mógł być absolutnie pewny lojalności swych podkomendnych. Część z nich (podobno około trzystu) brała przecież aktywny udział w nielegalnych wyprawach. Toteż chadzki na Krym nie ustawały, a dowodzili nimi kolejno Iwan Sulima, Taras Fedoro- !W. Konopczyński, Dzieje Polski Nowożytnej, t. 1, s. 240. 177 wicz i Lewko Iwanowicz. Rejestrowi pod wodzą H. Czarnego raczej nie starali się im przeciwdziałać. Uczestniczyli natomiast, i to z powodzeniem, w odpieraniu częstych ataków czambułów tatarskich. W sierpniu na przykład, wspólnie z oddziałem Stefana Chmieleckiego udało im się rozbić czambuły Dewlet Gireja i wyzwolić wiele tysięcy jeńców. Można więc uważać, że na przełomie lat 1628—29 na Ukrainie panował spokój, w tym sensie, że nie dochodziło do wyraźniej szych wystąpień antypolskich, ale trudno też mówić o przestrzeganiu postanowień ugody kurukowskiej. Kozacy nadal tworzyli zwarte oddziały na Zaporożu i zupełnie nie uznawali „starszych" narzuconych im przez władze. Zdecydowanie też popierali prawosławny Kościół i jego biskupów nie uznawanych nadal i konsekwentnie przez państwo. Rzeczpospolita nie ingerowała w te sprawy, gdyż po prostu nie miała sił na walkę na dwa fronty. Poza tym sama nie była bez winy, ponieważ jak zwykle, władze złamały narzuconą przez siebie ugodę werbując w roku 1627 dodatkowy dwustutysięczny oddział kozacki dla potrzeb wojny w Prusach. Oczywiście istniejący wśród Kozaków system dwuwładzy - z jednej strony Hryćko ze swoimi rejestrowymi, a z drugiej kolejni hetmani wojska zaporoskiego nie uznający żadnej władzy nad sobą - a także ciągłe spory i starcia między unitami i prawosławnymi, wywoływały stan napięcia i niepewności, ale, jak już powiedziałem, do poważniejszych incydentów nie dochodziło. Stan ten uległ jednak radykalnej zmianie pod koniec 1629 roku. Skończyła się wojna szwedzka i na Ukrainę powrócili najpierw zwerbowani w 1627 roku Kozacy, a w ślad za nimi wojska koronne. Zarówno jedni, jak i drudzy byli rozgoryczeni i rozżaleni z powodu nie wypłacenia im należnego żołdu. Dalszy rozwój wydarzeń przedstawia się jednak dość niejasno. Podobno żołnierze koronni rzucili się na domy nierej estrowych Kozaków dopuszczając się grabieży, gwałtów i morderstw. Tak przynajmniej twierdzili sami Kozacy. W relacji Koniecpolskiego wygląda to inaczej. Podobno wydał on zdecydowane rozkazy zabraniające żołnierzom atakowania ludności cywilnej, w tym zwłaszcza rodzin kozackich. Trudno oczywiście hetmanowi zarzucać kłamstwo, wydaje się jednak, że i Kozacy mieli trochę racji. Zapewne stało się tak, jak często w tamtych czasach bywało, po prostu niekarni, nie opłaceni żołnierze swą frustrację wyładowali na cywilach. Wniosek ten wydaje się potwierdzać reakcja mieszczan kor- 178 suńskich, o czym za chwilę. Nie sądzę jednak, aby była to zamierzona akcja skierowana przeciw Kozakom, raczej skłonny jestem uważać, że ich rodzinom dostało się niejako „przy okazji". Niewykluczone zresztą, że rozkaz hetmański chronił jedynie rodziny rejestrowych, a o „wypisz-czykach" zapomniano. W każdym razie temperatura stosunków społecznych na Ukrainie podniosła się co najmniej o kilka stopni. Ale do stanu wrzenia było jeszcze stosunkowo daleko. Niestety, oliwy do ognia dolał H. Czarny. Powrót wojsk koronnych na Ukrainę wyraźnie pobudził jego energię i przywrócił wiarę we własne siły, toteż w listopadzie wystosował do Zaporożców bardzo ostre w tonie pismo, żądając aby podporządkowali się oni bezwarunkowo postanowieniom umowy kurukowskiej, no i naturalnie jego władzy. Równocześnie też dokonał rewizji rejestru i skreślił z niego owych trzystu Kozaków, którzy w okresie poprzednim okazali się nieposłuszni i brali udział w wyprawach organizowanych przez hetmanów zaporoskich. Tego Zaporożcom było już za wiele. W odpowiedzi oświadczyli, że nie uznają Czarnego za swego dowódcę, gdyż jest on tylko „starszym na włościach" i nie mają zamiaru podporządkowywać się niczyim rozkazom. Było to wyraźne zerwanie ugody kurukowskiej i zapowiedź kolejnego buntu. Równocześnie, prawdopodobnie w styczniu 1630 roku, rada kozacka pozbawiła stanowiska hetmana Lewko Iwanowicza i ponownie oddała buławę Tarasowi Fedorowieżowi. Trudno dziś powiedzieć, czym ta zmiana była podyktowana. Być może prezentował on bardziej zdecydowane stanowisko wobec Czarnego i popierającego go hetmana Koniecpolskiego? A może obradujący w radzie Kozacy doszli do wniosku, że Taras góruje swymi talentami nad poprzednikiem? Jest to zresztą mniej istotny problem. Ważne jest to, że Taras Fedorowicz okazał się człowiekiem podstępnym i pozbawionym skrupułów. W styczniu Zaporoże nieoczekiwanie oświadczyło, że uznaje władzę Czarnego i że zbiegli Kozacy postanawiają powrócić do swych miejsc zamieszkania i poddać się postanowieniom ugody kurukowskiej. Hryćko, którego znany badacz stosunków ukraińskich, W. Tomkiewicz, nazywa „człowiekiem prostym" (jeśli przez słowo „prosty" rozumie — naiwny, to bez wątpienia ma rację), bez żadnych zastrzeżeń uwierzył w dobrą wolę swych współbraci i spokojnie czekał na ich powrót z Zaporoża. W rezultacie doczekał się podjazdu, który pod-kradł się pod jego kwaterę, porwał i zawiózł do Tarasa Fedorowicza. Ten bez zbędnych ceregieli wydał na niego wyrok i polecił natychmiastowe 179 jego wykonanie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyż w dziejach kozaczyzny wielu atamanów i hetmanów kozackich traciło stanowiska wraz z życiem, gdyby nie fakt, że nieszczęsnego Hryćkę przed śmiercią storturowano obcinając mu wśród prześmiechów i naigrywań ręce. Tego raczej poprzednio nie bywało! Zapewne świadczy to o frustracji Zaporoż-ców, o ich nienawiści do Rzeczpospolitej, a konkretniej do prób narzucenia im dyktatu ze strony władz państwa. Nienawiści, którą przelali na człowieka, który - ich zdaniem - zdradził interesy bractwa i próbował wprowadzać w życie postanowienia ugody kurukowskiej. Wspominam o tym dlatego, że - moim zdaniem - nie ma sensu stawiać pytania, pojawiającego się w różnych opracowaniach poświęconych powstaniu Tarasa Fedorowicza (między innymi w pracach Z. Wójcika i opracowaniu W. Tomkiewicza pt. Powstanie kozackie w r. 1630), czy po egzekucji Hryćki Kozacy zamierzali podjąć otwartą walkę z Polakami, czy też powrócić na Zaporoże. Pierwszy zresztą wypowiedział się w tej kwestii St. Koniecpolski, który opowiedział się po stronie tej drugiej koncepcji i twierdził, że Kozacy po dokonaniu egzekucji zamierzali powrócić na Zaporoże. Winą za to, że tak się nie stało, obarczał prawosławnych cywilnych i duchownych twierdząc, że to oni podburzyli i zachęcili Zaporoż-ców do dalszej walki. Otóż sądzę, że nie miał on racji. De facto Kozacy wystąpili przeciw Rzeczpospolitej już znacznie wcześniej systematycznie łamiąc postanowienia ugody kurukowskiej. De iure dokonali tego mordując uznanego przez Rzeczpospolitą przywódcę Kozaków rejestrowych. Zapewne też po zabójstwie „starszego" rejestrowych nie powróciliby spokojnie na Ukrainę, nawet gdyby nie dotarła do nich propaganda religijna. Nie twierdzę oczywiście, że działacze prawosławni, zarówno duchowni, jak i świeccy nie mieli wpływu na ich postawę. Wręcz przeciwnie. Jestem przekonany, że był on ogromny i że systematycznie dolewali oni oliwy do ognia. Nieszczęsna unia brzeska wciąż jątrzyła i zaogniała sytuację. Pod koniec 1629 roku odbył się przecież we Lwowie kolejny synod kościelny, na którym podjęto, nieudaną zupełnie, próbę pogodzenia obu wyznań, a w którym udział wzięli liczni unici i nieliczni dyzunici. Sporo czasu poświęcono wówczas próbom zdyskredytowania znanego z antypolskiego nastawienia patriarchy konstantynopolitańskiego Cyryla Luka-risa, oskarżając go o to, że jest kryptokalwinem. Nie wiem, czy owo pomówienie było oparte na prawdzie, nie ulega natomiast wątpliwości, że \ patriarcha ten brał dość czynny udział w montowaniu ligi antypolskiej, w której utworzeniu zainteresowane były państwa sojuszu antyhabsbur-skiego, a więc Szwecja, protestanckie kraje niemieckie, no i oczywiście... katolicka Francja. Nie zapominajmy, że trwał wciąż konflikt ogólnoeuropejski zwany wojną trzydziestoletnią. Polska Zygmunta III oficjalnie nie brała w nim udziału (choć de facto wspomniana przed chwilą wojna szwedzka była słusznie uważana za część zmagań europejskich). Niemniej uważana była, nie bez racji zresztą, za wiernego sprzymierzeńca Habsburgów. W związku z tym powstał wspomniany projekt ligi antypolskiej, do której zamierzono wciągnąć również prawosławie i Kozaków. Można być pewnym, że nawoływania te spotkały się z życzliwym przyjęciem środowisk prawosławnych, zwłaszcza mnichów z klasztorów zadnieprzań-skich utrzymujących stały kontakt z moskiewską metropolią. Do zaciętych przeciwników unii należał zwłaszcza ich władyka Izajasz Kopiński. Wykorzystali oni powrót żołnierzy koronnych na Ukrainę do rozpowszechniania wielce alarmistycznych wieści jakoby sejm polski uchwalił wytępienie wszystkich Kozaków, zniszczenie wiary prawosławnej i zaprowadzenie siłą na terenie całego państwa jednej „wiary rzymskiej". Twierdzono również, że władze zabraniały odprawiania nabożeństw prawosławnych. Adresatem tej propagandy - powiedzmy od razu - opierającej się na wyssanych z palca wiadomościach — byli przede wszystkim Kozacy, „naturalni obrońcy prawdziwej wiary", no i tzw. czerń ukraińska. Zapewne też wywarła ona na nich odpowiednie wrażenie! Jednak powtarzam to jeszcze raz, nie sądzę, aby miała ona decydujące znaczenie. Wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że o powstaniu Tarasa Fedorowicza zadecydowały przede wszystkim kwestie ekonomiczne i polityczne, a konkretnie nieodparta konieczność obalenia wiążącej ręce Kozakom ugody kurukowskiej. Argumentacja religijna miała jedynie dodać powagi całemu ruchowi. Dzięki niej powstańcy zdobywali sojuszników wśród kleru i ludu ukraińskiego i usprawiedliwiali w oczach opinii publicznej swe postępki. Kozacy do spraw wiary i religii mieli zawsze bardzo pragmatyczny stosunek. Powróćmy jednak do głównego wątku wydarzeń. Śmierć przywódcy Kozaków rejestrowych zrobiła wręcz piorunujące wrażenie na podwładnych. Część z nich uciekła i ukryła się („jedni w lasy, drudzy w pola uchodzili"). Część przeszła na stronę Zaporożców Tarasa. Stosunkowo spora grupa, bo około 2 tysiące, poszukała schronienia w obozie wojsk koron- 180 181 nych w okolicy Korsunia. Nie było to zbyt silne zgrupowanie, gdyż liczyło około 12 chorągwi jazdy (liczebność chorągwi jazdy polskiego autoramentu wahała się od 60 do 200 ludzi), a w dodatku pozbawione było dowódcy i wyższych oficerów, którzy po wojnie szwedzkiej opuścili szeregi, aby w zaciszu domowym odpocząć, no i, przede wszystkim, rozliczyć wydatki związane z tą kampanią. Taras zażądał od wojska wydania starszyzny wojsk rejestrowych, która schroniła się w obozie pod Korsuniem, opuszczenia terenu „swobód" kozackich i wycofania się poza linię Białej Cerkwi. Znów więc pojawia się teza o istnieniu „terenów kozackich", na których wojsko koronne nie powinno stacjonować. Żołnierze koronni mimo trudnej sytuacji odrzucili ultimatum - za co im chwała- i pod wodzą rotmistrza Sierakowskiego rozpoczęli przygotowania do obrony. W odpowiedzi Taras podszedł pod Korsuń i mimo trwających wówczas obchodów święta Zwiastowania rozpoczął atak. Moim zdaniem świadczy to dość wymownie o prawdziwym stosunku Zaporoż-ców do spraw wiary, choć, z drugiej strony, mogli być pewni rozgrzeszenia ze strony „spolegliwego" i wyrozumiałego dla kozackich grzechów duchowieństwa prawosławnego. Wszak była to walka w obronie prawdziwej wiary, a wówczas nie takie przewiny się wybacza. Pierwsze starcie skończyło się klęską wojsk koronnych. Trudno się zresztą temu dziwić. Kozacy rejestrowi okazali się nader zawodnym sprzymierzeńcem i z chwilą podejścia pod Korsuń oddziałów Tarasa Fedorowicza zaczęli wymykać się z obozu i przechodzić na stronę napastnika. Można z tego faktu wysnuć wniosek, że tak naprawdę w konflikcie z Zaporożca-mi wierna Rzeczpospolitej była jedynie starszyzna rejestrowych, a szeregowi i Tarasowa czerń łatwo znajdowali wspólny język. Na klęskę oddziałów polskich wpływ miała również postawa mieszczan korsuńskich, którzy w trakcie starcia zaczęli żołnierzy polskich „z okien, z tyłu psować". Tego było już za wiele i oddziały koronne w popłochu opuściły Korsuń pozostawiając w obozie prawie wszystkie zapasy, a także własne mienie. 4 kwietnia 1630 roku Taras Fedorowicz wkroczył do Korsunia i zajął się systematycznym rabunkiem. Nie tylko zresztą obozu wojskowego, ale również i siedzib szlacheckich. A łup był niemały, gdyż jak wynika z późniejszych relacji w jednym tylko dworze podsta-rościego korsuńskiego zrabowano mienie wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych! Pomoc mieszczan korsuńskich spowodowana została zapew- 182 ne przede wszystkim krzywdami, jakich doznali od stacjonujących żołnierzy. No cóż, podkreślam to jeszcze raz, takie to były czasy. Żołnierze potrafili być bardzo „ciężcy" dla ludności, zwłaszcza jeśli stacjonowali na jednym miejscu przez dłuższy czas, no i jeśli w dodatku nie było na miejscu dowódcy cieszącego się odpowiednim autorytetem, który potrafiłby ująć ich w karby dyscypliny. A nie zapominajmy, że były to oddziały świeżo przybyłe po kampanii pruskiej, nie opłacone, rozgoryczone i praktycznie pozbawione środków do życia. Można też być pewnym, że na postawę mieszczan korsuńskich niemały wpływ miała wspomniana już propaganda szerzona przez duchownych prawosławnych, według których armia koronna wzmocniona pospolitym ruszeniem szlacheckim miała rozprawić się ostatecznie i z Kozakami, i z Cerkwią prawosławną. Argumenty te mogły sprawić silne wrażenie na ludności cywilnej i skłonić ją do współdziałania z Zaporożcami. Nieszczęsne dzieło unii brzeskiej coraz bardziej antagonizowało sytuację na Ukrainie i powodowało wzrost nastrojów antykatolickich i antypolskich. Sojusz Kozaków z narodem ukraińskim, zarysowujący się już wprawdzie w czasach pierwszych powstań kozackich, teraz zdecydowanie umocnił się. Pierwsze informacje o powstaniu Tarasa Fedorowicza hetman St. Ko-niecpolski otrzymał już 31 marca 1630 roku. Sytuacja, w jakiej się znalazł, była doprawdy nie do pozazdroszczenia. Krym i Stambuł groziły wojną w rewanżu za poprzednie napady kozackie. Oznaczało to w praktyce konieczność prowadzenia walki na dwa fronty. Niewykluczona była również interwencja Rosji, do której Kozacy zwrócili się z prośbą o pomoc. Władze Rzeczpospolitej były świadome tego, że Moskwie ciążył rozejm deuliński i bardzo chciała zmienić niekorzystne dla niej rozstrzygnięcia. Konflikt na Ukrainie mógł więc być uznany w Rosji za sprzyjający moment do rozpoczęcia kolejnej wojny z Rzeczpospolitą. Zwłaszcza gdyby walki na Ukrainie potrwały dłużej i spowodowały zaangażowanie większych sił koronnych. Nastroju hetmana nie poprawiała również sytuacja w armii. Nieopłacone wojsko upominało się o zaległy żołd i groziło konfederacją. Koniec-polski próbował powstrzymać swych podwładnych przed podjęciem tej specyficznej dla Polski XVII-wiecznej formy strajku żołnierskiego i właśnie wybierał się do Lwowa na spotkanie z delegatami żołnierskimi. Przyznać trzeba, że w tej arcytrudnej sytuacji hetman wykazał się ogromną energią i szybkością działania. Przed spodziewanym najazdem tatarskim 183 zabezpieczył się pozostawiając część wojska na Podolu, a baszów tureckich powstrzymał od wojny tłumacząc im, że w ich interesie leży, aby nie przeszkadzać Polsce w ukaraniu Kozaków. Uporawszy się z tym, w dniu 7 kwietnia hetman wydał uniwersał do szlachty wołyńskiej, w którym zapowiadał ukaranie Kozaków i wzywał ją (tj. szlachtę) do gromadzenia się w obozie koronnym, aby „ten zapał krwią chłopstwa tego ugasić". Hetmanowi udało się również chwilowo zażegnać konflikt w armii i uzyskać od żołnierzy przyrzeczenie, że poczekają na żołd do 19 kwietnia, ale nastroje w wojsku były nadal złe i w każdej chwili groziły wybuchem otwartego konfliktu. Zwłaszcza że pieniędzy nie było i nikt nie wiedział kiedy nadejdą. Nie mogąc natychmiast wyruszyć w pole, hetman powierzył dowództwo nad znajdującymi się na Ukrainie oddziałami koronnymi najpierw strażnikowi koronnemu Samuelowi Łaszczowi, a następnie kasztelanowi kamienieckiemu Stanisławowi Potockiemu. Sam pozostał jeszcze przez pewien czas w Barze, czekając na rezultat swych zabiegów dyplomatycznych. Wówczas też przyjął poselstwo kozackie, które zażądało wydania zdrajców, tj. wiernych Polsce Kozaków rejestrowych i zniesienia postanowień ugody kurukowskiej. Koniecpolski odrzucił obydwa żądania, a samych posłów zatrzymał. W tym czasie bunt na Ukrainie rozszerzał się i krzepł. Już w pierwszych dniach kwietnia armia Tarasa powiększyła się do około 40 tysięcy Kozaków i czerni ukraińskiej. Ukraina stanęła znów w ogniu. Kozacy i wspomagający ich chłopi mordowali szlachtę i rodziny wiernych rządowi Kozaków rejestrowych, palili dwory i wsie. Nie ustępowały im w tym wojska polskie. Na przykład strażnik koronny Samuel Łaszcz na czele swych prywatnych oddziałów wyciął w pień mieszkańców Łysianki. Pokonane pod Korsuniem oddziały koronne cofały się na Kijów, ale w Rzyszczewie nad Dnieprem dogonił ich wspomniany S. Łaszcz i przekazał im rozkaz hetmana, aby zatrzymali się i zaczekali na jego przybycie. Koniecpolski jednakże zaabsorbowany problemami opóźniał swe przybycie (z Baru wyruszył dopiero 17 kwietnia), prędzej więc w okolice Rzysz-czewa nadciągnął potężny tabor kozacki. Doszło do starcia, w którym pozbawione piechoty oraz armat wojska koronne zostały pokonane i zmuszone do odwrotu. Maszerowały trasą na Wasilków-Kijów w ciągłych walkach z goniącymi ich aż do Chambikowa Kozakami. Po zbliżeniu się do Chambikowa Taras przerwał pogoń i ruszył na wschód, w kierunku 184 przeprawy pod Perejasławiem. Teraz role się odwróciły i wojsko koronne, nad którym komendę objął Stanisław Potocki, ruszyło w pościg za taborem kozackim. Ostatecznie Kozacy przeprawili się na lewy brzeg Dniepru, a wojska koronne zatrzymały się na prawym, zakładając obóz obok miasteczka Stajki i wystawiając od strony rzeki i przeprawy szaniec ochronny. Szaniec ten, obsadzony ochotnikami, zaatakowali w nocy Kozacy, ponieśli jednak porażkę tracąc podobno aż kilka tysięcy ludzi. Można mieć wprawdzie wątpliwości co do wielkości strat kozackich, bo tendencja do przesady w relacjonowaniu strat nieprzyjaciela i niedoszaco-wania strat własnych jest stara jak świat, ale fakt, że oddziały Tarasa poniosły pod Stajkami pierwszą większą porażkę w tej wojnie nie ulega raczej wątpliwości. Kozacy wycofali się na lewy brzeg i odeszli do obozu pod Perejasławiem, a w ślad za nimi przeprawiły się przez Dniepr wojska Potockiego. Pod koniec kwietnia 1630 roku hetman Stanisław Potocki przybył do Kijowa z zamiarem przeprawy przez Dniepr. Na miejscu przekonał się, że po drugiej stronie stoją silne oddziały kozackie. Hetmanowi brakowało piechoty oraz ciężkich dział (pozostały we Lwowie z powodu braku wystarczającej liczby zaprzęgów). W dodatku wojsko nadal buntowało się z powodu niezapłaconego żołdu. Mimo to zdecydował się na przeprawę, która odbyła się „nie bez ciężkości i nie małego krwie rozlania"53. 14 maja doszło wreszcie do połączenia z oddziałami Potockiego. Jakimi siłami w tym momencie dysponowały obie strony? Armia hetmana liczyła około 8 tysięcy żołnierzy (apele o pomoc szlachty nie na wiele się zdały), w tym prawie 2 tysiące rejestrowych Kozaków, żołnierzy na pewno bardzo dobrych, zwłaszcza jako piechota, której w obozie koronnym brakowało. Tyle tylko, że był to element bardzo niepewny. Zresztą, jak już kilkakrotnie wspomniałem, cała armia Koniecpolskiego była bardzo niepewna, gdyż również wojsko koronne burzyło się i nie chciało walczyć, a pieniądze z Warszawy nie nadchodziły. Król Zygmunt Ul chwalił hetmana za szybkość działania i zachęcał do jak najszybszego uśmierzenia buntu, ale pieniędzy na żołd nie przysyłał. Taras Fedorowicz natomiast miał do dyspozycji około 37 tysięcy Kozaków i czerni ukraińskiej. Było to wojsko bardzo niejednolite zarówno pod względem uzbrojenia, jak i wyćwiczenia. „Rdzenni" Kozacy mieli oczywi- ' W. Tomki e wic z, Powstanie kozackie w r. 1630, Kraków 1930, s. 14. 185 ście dużo doświadczenia wyniesionego zarówno z walk z Tatarami i Turkami, jak i z wojny szwedzkiej, a także z walk z wojskami koronnymi w trakcie poprzednich powstań. Gorzej pod tym względem prezentowała się czerń ukraińska. Byli to wprawdzie ludzie, którym również broń nie była obca, pochodzili przecież z Ukrainy, a więc z kraju frontowego, w którym na pola udawano się z strzelbą lub szablą, a przynajmniej z okutymi spisami lub inną tego typu bronią, aby w razie potrzeby (a tych, jak wiemy, nie brakowało) stawić opór Tatarom; brakowało im jednak umiejętności walki w zwartych oddziałach przeciw zawodowym żołnierzom, jakimi dysponował Ko-niecpolski. Brakowało też dyscypliny, bez której armia obejść się raczej nie może, gdyż jej brak osłabia jej mobilność i wartość taktyczną. Odtworzenie dalszego przebiegu działań jest niezwykle trudne z powodu nader skąpych i niedokładnych informacji źródłowych. A także bardzo tendencyjnych. Źródła związane z Kozakami i Moskwą przedstawiają przebieg kampanii perejasławskiej jako pasmo klęsk strony polskiej. Czytając je można wręcz się dziwić, dlaczego po odniesieniu tak wielu zwycięstw Kozacy nie unicestwili zupełnie armii koronnej i nie odnieśli zupełnego sukcesu. Ale przesada w komunikatach z placu boju towarzyszy całej historii ludzkich konfliktów, od zarania naszych dziejów. W tym konkretnym przypadku ubarwianie rzeczywistości na swoją korzyść staje się tym bardziej zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Kozacy byli żywotnie zainteresowani w wyolbrzymianiu swych zwycięstw w oczach Moskwy, a źródła moskiewskie, aczkolwiek nie zainteresowane w koloryzowaniu wydarzeń, skazane były z konieczności na korzystanie z relacji kozackich. A więc koło się zamknęło. Źródła polskie, również nie w pełni obiektywne, choć przyznajmy, w mniejszym stopniu niż kozackie, są niestety bardzo skąpe. W każdym razie wiemy ponad wszelką wątpliwość, że Koniecpolski w dniu 17 maja przypuścił szturm na oszańcowany tabor kozacki w Pere-jasławiu. W trakcie szturmu strona polska poniosła znaczne straty. Zginęło bowiem aż 52 towarzyszy (o stratach wśród pocztowych nie wspomniano), a wielu dostało się do niewoli. Rozerwać taboru jednak się nie udało, podobnie jak i zmusić Kozaków do kapitulacji. Ale i oni ponieśli znaczne straty. W swym uniwersale do szlachty wydanym już po szturmie Koniecpolski pisze bowiem, że „swawoleństwo kozackie, po kilka razów odniósłszy niemałą klęskę opamiętywać się nie chce''. Identycznie też przedstawia hetman przebieg pierwszego szturmu w liście prywatnym (a więc z na- 186 tury bardziej szczerym niż oficjalne relacje) z 19 maja do Potockiego. Można więc przyjąć, że bitwa z 17 maja, mimo pewnych sukcesów sl rony polskiej, pozostała nierozstrzygnięta. Koniecpolski, opromieniony sława sukcesu pod Trzcianą, odniesionego, o czym warto pamiętać, nad Gustawem Adolfem, uznawanym powszechnie za najwybitniejszego wod/a ówczesnej Europy, tym razem nie zdołał pokonać przeciwnika. Czyż zresztą przy tak ogromnej dysproporcji sił mogło być inaczej? W tej sytuacji musiano więc przystąpić do oblężenia taboru, aby, tradycyjnym sposobem, zmusić głodem nieprzyjaciela do kapitulacji. Tym razem jednak sytuacja była o wiele trudniejsza. Niełatwo jest bowiem dysponując ośmioma tysiącami ludzi, bez armat i dostatecznej liczby piechoty, oblegać obóz, w którym znajduje się co najmniej 37 tysięcy (być może mniej, jeśli odliczy się straty poniesione przez Kozaków w poprzednich starciach) doskonałej piechoty zaporoskiej. W dodatku z Warszawy nadal nie nadchodziły pieniądze na wojsko, a król w listach ograniczał się do udzielania hetmanowi dobrych rad, aby je umiejętnie „zażył" i tym sposobem skłonił do dalszej służby. Ale żołnierze nie dawali się „zażyć" hetmanowi i nie chcieli dalej służyć za darmo. Prawdę mówiąc, nie chcieli nawet pertraktować i dopiero po usilnych i długotrwałych namowach niektóre chorągwie zgodziły się walczyć jeszcze przez pewien czas bez żołdu. W dodatku nad Ukrainą nadal wisiała groźba najazdu tatarskiego. Starosta bracławski Kalinowski dowodzący oddziałami strzegącymi Podola informował, że kilkanaście tysięcy Tatarów przybyło na pola budziackie i Koniecpolski musiał dodatkowo osłabić swe i tak wątłe siły, wysyłając na ten teren kilka chorągwi z Potockim na czele. Doprawdy, przysłowiowa „kołdra" tym razem okazała się wyjątkowo kusa i gdy przykryło się głowę to marzły nogi. Oto do czego doprowadziła potężną przecież jeszcze wówczas Rzeczpospolitą nieprzemyślana, a czasami wręcz samobójcza polityka ograniczonego króla Zygmunta III. Mimo trudnej, wręcz rozpaczliwej sytuacji St. Koniecpolski nie zamierzał jednak kapitulować. Trwało ostrzeliwanie taboru, choć zapewne nie przynosiło ono większego rezultatu, gdyż oblegającym brakowało ciężkich armat, które -jak pamiętamy - pozostały we Lwowie. Nie zaprzestano również szturmów. Do większego starcia doszło w dniu 24 maja, ale nie przyniosło ono rezultatu. Nie zaniedbywano oczywiście prób rozstrzygnięcia konfliktu na drodze dyplomatycznej. Rozmowy toczyły się w przerwach między walka- 187 mi, lecz obie strony stały niezmiennie na swoich stanowiskach. Strona polska żądała, by Kozacy podporządkowali się postanowieniom kurukow-skim, na co ci ostatni nie chcieli się zgodzić. Nie wiemy, czy w trakcie pertraktacji poruszano sprawy związane z pozycją Kościoła prawosławnego, ale można przypuszczać, że tak. Przecież obrona wiary „błahocze-stiwej" była oficjalnie głównym powodem powstania. Nieustępliwość strony polskiej spowodowana była nie tylko instrukcjami, które wiązały ręce Koniecpolskiemu nie pozwalając mu na ustępstwa wobec Kozaków, ale również wiarą, że wreszcie nadejdą posiłki z głębi kraju. No i nadzieją na pomoc szlachty ukraińskiej. Sprawom tym poświęcony był kolejny uniwersał Koniecpolskiego z 18 maja. Ale pomoc nie nadchodziła. Za to coraz częściej do obozu napływały wieści o rozszerzaniu się buntu i o oddziałach czerni atakującej dwory szlacheckie 1 mniejsze oddziały wojskowe. W ostatnich dniach maja do obozu polskiego dotarła informacja o jakimś większym oddziale zbliżającym się do Perejasławia z zamiarem przyjścia z pomocą oblężonym. Wiadomości tej nie można było żadną miarą zlekceważyć, gdyż nadejście większych sił powstańczych oznaczało konieczność stoczenia walki na dwa fronty, a na to szczupła i w dodatku zbuntowana armia koronna nie mogła sobie w żadnym razie pozwolić. Wobec tego Koniecpolski postanowił zniszczyć zbliżającą się watahę i w dniu 1 czerwca 1630 wyszedł jej naprzeciw na czele dwutysięcznego oddziału. Fakt ten nie uszedł uwagi oblężonych, którzy wykorzystując osłabienie oblegających i brak naczelnego wodza dokonali w nocy z 1 na 2 czerwca śmiałego wypadu. Doszło do bitwy, która miała, przynajmniej początkowo, niekorzystny dla strony polskiej przebieg. W trakcie zmagań powrócił do obozu Koniecpolski. Ostatecznie walkę przerwał ponoć ulewny deszcz. Tyle „gołych" faktów. Ich interpretacja nastręcza jednak sporo problemów i budzi kontrowersje po dziś dzień. Źródła związane z Kozakami wręcz głoszą klęskę armii polskiej. Możemy znaleźć w nich informacje o tym, że po obu stronach padło ponad 2 tysiące ludzi, z tym że Polacy stracili więcej (ponad tysiąc?) żołnierzy i 5 armat, w tym 3 największe. Podobno też zwycięzcy mołojcy Tarasa zajęli przeprawy na Dnieprze i popalili promy, którymi miały przeprawić się posiłki polskie. Przed ostateczną klęską stronę polską uchronił powrót Koniecpolskiego, a właściwie ulewny deszcz, który przerwał walkę. Czyż można więc się dziwić, że ta nocna bitwa przeszła do tradycji ukraińskiej 188 pod nazwą „nocy Tarasa" i jest opiewana w wielu pieśniach ludowych jako jedno z większych zwycięstw kozackich? W oczach ludowych twórców przyćmiły ją dopiero klęski zadane wojskom polskim przez B. Chmiel-nickiego. Czytając relacje z przebiegu „nocy Tarasa" wypada się wręcz dziwić, dlaczego powstanie Tarasa Fedorowicza nie skończyło się pełnym sukcesem strony kozackiej, a zakończyło się tak jak się zakończyło, czyli kolejną ugodą niewiele od poprzednich korzystniejszą dla Kozaków. Relacje te są tak sugestywne, że przyjęli je nawet współcześni historycy polscy, którzy również piszą o porażce wojsk koronnych i o pięciu zagarniętych przez Kozaków armatach. Spróbujmy jednak przeanalizować sytuację i zastanowić się, co w tych informacjach jest prawdą, a co zrozumiałą skądinąd „propagandą sukcesu". Nie ulega wątpliwości, że wyjście z obozu Koniecpolskiego na czele dwutysięcznej jazdy nie tylko osłabiło siły oblegających, ale spowodowało być może również osłabienie dyscypliny i czujności wśród pozostałych na miejscu oddziałów. Tak dość często bywało w ówczesnych armiach. A staje się to jeszcze bardziej oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę &nastroje w obozie polskim. Prawdopodobnie więc atak kozacki zaskoczył Polaków i pierwszy etap walk miał dla nich niekorzystny przebieg. Sugestię tę wydaje się potwierdzać autor diariusza o kampanii perejasławskiej, który między innymi pisze, iż: „oni (tzn. Kozacy - R. R.) bardzo fałdów przysiedli, ażeśmy się z nimi wręcz siec musieli i ledwie odparli". Pośrednio świadczy o tym również fakt, że w Warszawie zatajono początkowo treść listów, które po tym starciu nadeszły z obozu. Musiały więc zawierać treści uznane za niekorzystne i źle wpływające na tzw. opinię publiczną. Prawdopodobnie więc rzeczywiście oblegający ponieśli w pierwszej fazie boju spore straty. Wątpić jednak wypada, czy aż tak duże jakby to wynikało z rewelacji Latopisa Lwowskiego i relacji agenta moskiewskiego Hładkiego. W ówczesnych sprawozdaniach z wojen zawsze roi się od opisów bitew, w których „trup ściele się gęsto", zupełnie jak u pana Sienkiewicza w Trylogii, a straty, oczywiście przeciwników, idą w tysiące. Oba wspomniane źródła opierały się na informacjach pochodzących od Kozaków i nie przejmowały się zupełnie faktem, że strata tysiąca żołnierzy oznaczała dla Koniecpolskiego stratę 1/8 składu armii. O konsekwencjach tego nie trzeba chyba wspominać! Źródła polskie nie potwierdzają zresztą aż tak dużych strat. Wprawdzie Piasecki w swej kronice stwierdza, że walka z powstaniem pochłonęła więcej strat niż wojna pru- 189 ska, bo aż do trzystu szlachetnego rycerstwa „nie licząc szeregowego żołnierza", ale były to straty poniesione przez stronę polską w trakcie całej kampanii, a nie w jednej bitwie! Powróćmy do kwestii armat. Do dziś przyjmuje się w opisach tej bitwy, że Polacy stracili 5 armat, w tym 3 największe z posiadanych i 2 ha-kownice. Byłaby to rzeczywiście dla raczej skąpej artylerii polskiej strata poważna... gdyby była! Tak naprawdę jednak wszystko wskazuje na to, że autorzy związani z Kozakami „koloryzują" rzeczywistość nie gorzej od Pana Zagłoby i pomijają zupełnym milczeniem, że w późniejszych pertraktacjach Koniecpolskiego z Kozakami mówi się jedynie o zwrocie stronie polskiej „armaty mniejszej" lub o „działku, które porwali". Jeśli więc nawet początkowo straty artylerii polskiej były większe, to widocznie później żołnierze polscy odbili zagarnięte działa. W moim przekonaniu więc nocna bitwa 1 czerwca miała następujący przebieg: Atak kozacki zaskoczył stronę polską i wywołał rozprzężenie i chaos w obozie polskim. Sukcesom Kozaków sprzyjało również poważne osłabienie armii koronnej, nie tylko ilościowe, ale i jakościowe, bo niewątpliwie z hetmanem wyszły nie tylko najlepsze, ale i najbardziej skłonne do walki chorągwie polskie. Być może nawet Taras Fedorowicz był bliski odniesienia zupełnego zwycięstwa, ale obraz boju zmienił się z chwilą powrotu hetmana. Strona polska otrzymała poważne wzmocnienie. No a poza tym powrócił na plac boju bardzo utalentowany wódz cieszący się, mimo wszelkich kontrowersji, autorytetem wśród żołnierzy. Druga faza bitwy była więc już zapewne znacznie mniej pomyślna dla Kozaków. Prawdopodobnie też nie tylko ulewny deszcz zmusił Kozaków do wycofania się za szańce obozowe. „Noc Tarasowa" de facto nie zakończyła się więc zwycięstwem Kozaków i tym należy tłumaczyć, że po 1 czerwca nie dochodzi już do większych starć, a rokowania nabierają tempa i wreszcie w dniu 8 czerwca doprowadzają do podpisania ugody zwanej perejasławską. Moim zdaniem, właśnie przebieg analizowanej bitwy uzmysłowił Kozakom, że mimo przewagi liczebnej nie są w stanie pokonać wojsk koronnych! Po raz kolejny więc zaczął się realizować scenariusz znany z poprzednich powstań. Oddziałom polskim nie udawało się zdobyć obozu kozackiego, ale w starciach poza obozem to one były górą. Obóz nie mógł się jednak zbyt długo i skutecznie bronić. Nie mamy wprawdzie na ten temat równie obfitych informacji jak w przypadku poprzednich starć Polaków z Kozakami, ale 190 możemy raczej być pewni, że pojawiły się podobne problemy. Znów więc mamy do czynienia z zanieczyszczeniem terenu taboru odchodami ludzkimi i zwierzęcymi, a także rozkładającymi się zwłokami ludzkimi i zwierzęcymi. Z brakiem paszy i wody. Może również wyżywienia? Zapewne też, jak zwykle, w obozie nie brakowało kobiet i dzieci. Pamiętajmy też, że Koniecpolski mógł liczyć na posiłki, chociażby wojsk pozostawionych na Podolu, bo napad tatarski jednak nie nastąpił, a Kozacy nie! Powstanie wprawdzie objęło spore tereny Ukrainy, ale grupy czerni biorącej w nim udział zajęte były raczej rabunkiem dworów i miast i niezbyt kwapiły się do marszu pod Perejasław i zapewne niewiele było takich oddziałów jak ten, który zmusił Koniecpolskiego do wyjścia w dniu 1 czerwca z obozu. Zresztą nawet gdyby się pojawiły w pobliżu, to Koniecpolski dysponując przewagą kawalerii zawsze mógł udaremnić ich próby przedarcia się do taboru. Jedynie biorąc pod uwagę te czynniki, można zrozumieć znaczną ustępliwość przedstawicieli kozackich w rokowaniach. Ustępliwość, któ-, ra zdumiewała i nadal zdumiewa badaczy problemu kozackiego i ukraińskiego. Jeden z nich napisał: „Rozpoczęły się rokowania. Koniecpolskie-mu groziła klęska. Mimo to jednak on stawiał warunki"54. Byłby to więc doprawdy bardzo rzadki przypadek, w którym warunki stawia strona przegrywająca, a zwycięzcy przyjmują je i akceptują (choć nie do końca, o czym za chwilę). Osobiście jednak nie sądzę aby była to prawda, iżby rzeczywiście Polakom groziła klęska. Wprawdzie Kozacy nie dawali się pobić, co biorąc pod uwagę talent wodzowski i doświadczenie Koniecpolskiego można na pewno uznać za ich sukces, ale na końcowe zwycięstwo liczyć raczej też nie mogli. Koniecpolski miał świadomość, że wbrew pozorom znajduje się w lepszej sytuacji i już po zawarciu ugody bardzo bolał nad tym, że rozprzężenie w armii nie pozwoliło mu odnieść przekonywającego zwycięstwa. Jego zdaniem, wyrażonym w jednym z listów, tylko z winy kwarcianych, „którzy tym zgrzeszyli, że jeszcze choć dwóch niedziel poczekać nie chcieli; oddalibyśmy byli dostateczne dzieło rąk naszych WKMości i Rzeczpospolitej" nie zakończono kampanii wyraźniejszym sukcesem. Tak więc, moim zdaniem, to trudna sytuacja militarna, a nie zupełnie niezrozumiała lekkomyślność zmusiła Kozaków do pertraktacji i skłoniła ich do przyjęcia warunków postawionych przez Koniecpolskiego. Koniecpolski w piśmie zatytułowanym „Sposób ubłagania gniewu JKr. Mości za 'W. S e r c z y k, Na dalekiej Ukrainie..., s. 305. 191 przestępstwa wojska zaporoskiego" żądał przede wszystkim od Kozaków ścisłego podporządkowania się postanowieniom ugody kurukowskiej, a także wydania Tarasa Fedorowicza, spalenia czółen i ukarania uczestników chadzek na morze, zwrotu majętności rozgrabionych w Korsuniu i wynagrodzenia strat, jakie ponieśli rejestrowi, a także zwrotu „działka, które pojmali". Rozmowy trwały w sumie bardzo krótko (i to też świadczy o nienajlepszej sytuacji militarnej obu stron) i już 8 czerwca zawarto porozumienie sformułowane w formie deklaracji hetmańskiej. Ostatecznie Ko-niecpolski zrezygnował („za gorącymi obojga wojska prośbami") z żądania wydania Tarasa, który jednakże miał pozostać w „sekwestrze" do dyspozycji królewskiej. Ponadto Kozacy zobowiązali się ukarać uczestników wypraw na Morze Czarne, spalić czółna i pogodzić się z rejestrowymi. Najważniejsze jednak jest to, że w deklaracji tej znalazł się punkt stwierdzający, że ugoda kurukowska będzie nadal „nienaruszenie trwała". Starszym wojska kozackiego, a więc Kozaków rejestrowych, został Tymosza Michajłowicz55. Natomiast porozumienie w imieniu zbuntowanych podpisał nowy hetman kozacki Antoni Konaszewicz. Czy świadczy to, że poprzedni hetman utracił zaufanie swych podwładnych? Chyba nie. Przynajmniej nic na to nie wskazuje. Możemy raczej przyjąć, że jest to przejaw swoistej kurtuazji wobec władz Rzeczpospolitej. Gdy kończyło się powstanie dotychczasowy przywódca, jeśli żył, to albo uciekał z obozu, albo był usuwany w cień, a jego miejsce zajmował ktoś inny, mniej znany i mniej skompromitowany niż dotychczasowy przywódca. Praktykę tę stosowano zresztą również i w trakcie poprzednich powstań. Tekst deklaracji kończyła rota przysięgi: „My pułkownicy, assawuło-wie, setnicy, atamani, czerń wszystka wojska JKMości zaporoskiego, wszyscy jednostajnie i każdy z nas z osobna, przysięgamy Panu Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, iż czynić dosyć woli JKMości, wierność poddaństwa JKMości zachować, posłuszeństwo wszelakie panu Tymoszowi, za starszego nam od JKMości przez pana hetmana podanemu, oddawać, na morze z Dniepru nie chodzić, ani cesarza tureckiego najeżdżać, czółny wszystkie morskie popalić, nie będących w służbie Rzeczpospolitej, tak na Zaporoże, jako i na włości do siebie, bez woli JKMości nie łączyć, z postronnymi pany, krom wiadomości JKMości, przymierza nie zawierać, z towarzyszami naszymi którymiśmy w rozróżnieniu temi czasy byli, w zgodzie i miłości żyć, 1 W. To m k i e w i c z, Powstanie kozackie..., s. 20. 192 przeszłych nie wspominać, które się między nami działy, rzeczy, i nic takowego, coby z obrazą Majestatu JKMości być miało, czynić nie mamy". Akt ten sporządzono w dwóch egzemplarzach. Jeden z podpisem Ko-niecpolskiego otrzymali Kozacy, drugi, opatrzony podpisami delegatów kozackich zatrzymał Koniecpolski. Tekst przysięgi brzmi uroczyście i podniośle. Ale atmosfera towarzysząca składaniu przysięgi pozbawiona była powagi towarzyszącej takim aktom. Wręcz przeciwnie. Zdecydowana większość przysięgających, jak twierdzi naoczny świadek, „żartem odbywała przysięgę". Poważnie potraktował ją jedynie nowo mianowany hetman Tymosza Michałowicz i pułkownik kaniowski But Lewko. Również Koniecpolski w prywatnych wypowiedziach nazywał ceremonię tę „komedią" i stwierdzał, że „sam się tem na czym stanęło nie bardzo kontento-wał"56. Czy mogło jednak być inaczej? Kozacy nie zostali ostatecznie pokonani. Poddali się, moim zdaniem, jedynie w przewidywaniu możliwej klęski. Prawdę mówiąc, nie zostali więc nawet, używając po raz kolejny określenia Żółkiewskiego, „przyduszeni". Natomiast Rzeczpospolita nie miała im nic nowego do zaoferowania. Żadnych rozwiązań biorących pod uwagę ich aspiracje i możliwości. Nadal w świadomości zdecydowanej większości „narodu szlacheckiego" i ówczesnej klasy politycznej, funkcjonowali jako „zbuntowane chłopstwo", które należy wziąć w karby. Nic ponadto. Zapewne też w Warszawie nie łamano sobie zbytnio głowy szukaniem rozwiązań tej, palącej bądź co bądź, kwestii. Taki wniosek wysnuć można chociażby na podstawie listów króla do Koniec-polskiego. Niewielu ówczesnych decydentów zauważyło, że to Zaporoż-cy, a nie Koniecpolscy, Wiśniowieccy i cała reszta spolonizowanej szlachty utożsamiają dążenia i nadzieje narodu ruskiego lub, jak kto woli, ukraińskiego. Lata zrywów, powstań i walk - politycznych i religijnych - znakomicie ugruntowywało w głowach tegoż ludu przekonanie o odrębności narodowej. Wprawdzie wciąż jeszcze i Kozacy, i popierające ich rzesze Ukraińców deklarują wierność królowi, wciąż jeszcze nazywają siebie „wojskiem zaporoskim JKMości", wciąż jeszcze więc było możliwe rozwiązanie problemu i kozackiego, i ukraińskiego poprzez nadanie Ukrainie statusu trzeciego członu Rzeczpospolitej. Ale takiego rozwiązania zapewne w Warszawie nawet nie dyskutowano. Tam było ważne, czy rejestr kozacki ma liczyć 6 czy 8 tysięcy ludzi! To wszystko. 56 Tamże, s. 21. 193 Nawet zresztą i w tej materii nie było zgodności. Koniecpolski zawierając ugodę perejasławską zmusił Kozaków do ponownego zaakceptowania ugody kurukowskiej, która określała rejestr kozacki na 6 tysięcy ludzi. Inaczej zresztą, bez zgody sejmu, postąpić nie mógł. Ale podobno poczynił pewne obietnice doprowadzenia do zwiększenia rejestru o 2 tysiące. Przynajmniej tak twierdzono na Ukrainie i w tym duchu również wypowiadali się posłowie kozaccy wysyłani do Warszawy na pertraktacje z królem i sejmem Rzeczpospolitej. Nie zachowywali się oni bynajmniej jak przedstawiciele strony pokonanej proszący zwycięzców o łaskę. Wręcz przeciwnie, głośno i zdecydowanie demonstrowali swoje niezadowolenie z postanowień ugody perejasławskiej i zapowiadali walkę o ich zmianę, zwłaszcza w kwestii liczby rejestrowych i wysokości przysługującego im żołdu. To jeszcze można zrozumieć, zwłaszcza że, jak wspomniałem, powoływali się, dość mgliście wprawdzie, na podjęte przez hetmana wielkiego zobowiązania w tej materii. Ale za szczyt arogancji i pewności siebie można uznać żądanie ukarania tegoż hetmana za szkody wyrządzone Zaporożcom i ich rodzinom przez wojska koronne. Ostatecznie gniewne nastroje członków poselstwa król Zygmunt i królewicz Władysław uła-dzili prezentami ze swych prywatnych szkatuł! Wystarczy to, jak sądzę, za cały komentarz do ugody perejasławskiej. 4.2.5. Powstania z lat 1635-1638 Ugoda perejasławską w minimalnym jedynie stopniu uspokoiła sytuację na Ukrainie. W czasie gdy poselstwo kozackie w Warszawie głośno i otwarcie demonstrowało swoje niezadowolenie i otrzymywało królewskie podarki, 2 września na Masłowym Stawie pod Kaniowem odbyła się rada, na której zupełnie poważnie rozpatrywano możliwość wznowienia działań wojennych przeciw wojskom koronnym. Nad Rzeczpospolitą znów zawisła groźba wojny. Prawdę mówiąc, od dłuższego już czasu na Ukrainie panował przedziwny stan ni to permanentnej wojny przerywanej rozejmami (czytaj -kolejnymi ugodami, które w zamyśle strony polskiej miały definitywnie rozwiązać problem, a których nikt nie respektował), ni to pokoju. Oficjalnie Kozacy deklarowali wprawdzie swą wierność królowi. Podkreślali nieustannie, że są „wojskiem zaporoskim Jego Królewskiej Mości", ale 194 równocześnie nie mniej konsekwentnie występowali przeciw wszelkim ograniczeniom swej wolności i coraz częściej żądali przyznania im praw stanu szlacheckiego. Zupełnie wyraźnie i bez żadnych osłonek żądanie to sformułowali posłowie kozaccy na sejm konwokacyjny w 1632 roku, domagając się przyznania Zaporożcom wszystkich praw „rycerskim ludziom należących", a więc w danym wypadku również prawa uczestniczenia w elekcji króla: „zapewniali, że są członkami tej samej Rzeczpospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji; przeto i głos oddają za Najjaśniejszym Władysławem, i jego pragną mieć królem Polski". Łatwo można sobie wyobrazić, z jakim zdumieniem, a wręcz zgrozą słuchali tej deklaracji posłowie szlacheccy. Toteż odpowiedzieli otwartym szyderstwem, że owszem, Kozacy są członkami Rzeczpospolitej, ale „chyba takimi jak włosy i paznokcie dla ciała: wprawdzie są potrzebne, ale gdy zbytnio wyrosną, jedne ciążą głowie, drugie przykro ranią, oboje trzeba częściej przycinać"57. No cóż, stylistom warszawskim zapewne łatwo było wykoncypować odpowiedź, która w ich mniemaniu miała być i dowcipna i inteligentna, ale rzecz w tym, iż Kozacy byli w stanie swe żądania poprzeć, jeśli nie otwartym buntem to przynajmniej, jak w tym przypadku, demonstracją siły. Na radzie, która odbyła się po powrocie posłów na Ukrainę, w wojsku zaporoskim JKMości doszło do takiego wzburzenia, że rozgoryczeni mołojcy ponownie zagrozili wojną, a niefortunni posłowie dowcipy warszawskie i nieugiętą postawę sejmu przypłacili życiem. No cóż, nie tylko wschodni satrapowie skazywali na śmierć ludzi przynoszących złe wieści. O tym zaś, że groźba wojny była zupełnie realna świadczy wymownie fakt, że równocześnie postawiono przed sąd „starszego" rejestrowych Kaługę, człowieka ugodowego, dążącego do porozumienia z Rzeczpospolitą i skazano na śmierć za wysługiwanie się Polakom. Nowym hetmanem został Andrzej Dydenko. Na postawę czerni kozackiej niemały wpływ miała oczywiście agitacja księży prawosławnych. Na radę przybyło ich ponoć aż trzystu i na kolanach błagali Zapo-rożców o obronę Cerkwi przed unitami. Tani gest? Zapewne, ale jakże skuteczny! Czy w tym przypadku można więc twierdzić, że ugoda perejasławską uspokoiła Ukrainę? Że zapanował tam w miarę trwały pokój? Przecież 57 A. S. R a d z i w i 11, Pamiętnik o dziejach w Polsce, t. 1,1632-1636, Warszawa 1980, s. 125 i 135. 195 wspomniany „starszy" M. Kułaga uzyskał królewskie potwierdzenie wyboru, powinien więc być dla Zaporożców nietykalny, w żadnym razie nie podlegał ich jurysdykcji. Zresztą Rzeczpospolita nigdy formalnie nie przyznała Kozakom immunitetu sądowego. A jednak nie była to jeszcze również otwarta wojna. Aby zrozumieć to, co działo się wówczas na Ukrainie, trzeba -jak sądzę - spojrzeć na sprawę z perspektywy szerszej, z perspektywy narodu ruskiego, a więc całej Ukrainy. Przyznać trzeba, że los nie był łaskawy dla Rusinów. Prawdę mówiąc, niewiele jest na świecie narodów równie ciężko doświadczonych, mających na swoim koncie równie wiele tragedii i dramatów. Najpierw utrata niepodległości i okrutna niewola tatarska. Potem okres walk o Ruś toczonych przez Litwę, Polskę i Węgry, okres w którym naród ten nie był podmiotem, a tylko przedmiotem stosunków międzynarodowych, kiedy to szarpano go i rozrywano na wszystkie strony jak, nie przymierzając, psy szarpią upolowanego jelenia, aby zdobyć co smakowitsze części. Następnie stopniowa utrata elit politycznych, a wreszcie realna groźba utraty własnej religii i własnej hierarchii kościelnej. Mimo to jednak Rusini, lub jak kto woli Ukraińcy, nie upadli na duchu, nie zatracili w swej masie poczucia odrębności narodowej. Warto więc może analizując dzieje tego narodu pamiętać słowa Staszica o upadających wielkich narodach. Zwłaszcza my, Polacy, nigdy ich nie powinniśmy zapominać, nie tylko w odniesieniu do naszej własnej historii. Jestem jednakże pewien, że w Warszawie i Wilnie, i w przeważającej części polskich i litewskich dworów szlacheckich nie rozumiano tego tragicznego splotu dziejów, który legł u podstaw powstania Ukrainy i narodu ukraińskiego. Dla króla, dla sejmu i sejmików szlacheckich liczyła się opinia szlachty i magnaterii ukraińskiej, a ta bynajmniej nie podkreślała swej odrębności narodowej, nie wysuwała problemu, jeśli nie niepodległości, to przynajmniej szerokiej autonomii kraju. Nie wysuwała, bo się spolonizowała i myślała i mówiła po polsku, bo Rusin, w odniesieniu do szlachcica znaczyło tyle samo, co Krakowianin czy Mazur. Jestem przekonany, że przynajmniej na tym etapie, spraw tych nie ogarniali w pełni również Kozacy. Oni byli bliżej tych problemów, bardziej przemawiała do nich dola tego ludu, ale jeszcze nie dorośli do świadomego ich zrozumienia. Na to mieli za mało doświadczenia i za mało wiedzy, choćby historycznej. Ale zapewne wyczuwali je intuicyjnie, wszak w więk- 196 szóści sami byli Ukraińcami. A ponadto świat widziany z pozycji Siczy, Perejasławia, Korsunia czy najmniejszej wioski ukraińskiej wyglądał zupełnie inaczej. Liczyły się inne sprawy, inne nadzieje i inne wartości. Na bazie wspólnych interesów i wspólnych krzywd zawsze najłatwiej zawiązują się trwałe przymierza. Z tego też między innymi powodu Kozacy stają się elitą narodu ukraińskiego. Dlatego też, z trudem i nie bez ogromnych błędów, zaczynają formułować program polityczny możliwy do przyjęcia i dla nich, i dla ludu ukraińskiego. Zaczynają, bardzo powoli i bardzo niekonsekwentnie, patronować wysiłkom tegoż ludu „wybicia się na niepodległość". Niestety, nigdy do końca i naprawdę do realizacji tego ambitnego programu w pełni nie dorośli, a dodatku na przeszkodzie w jego realizacji stanął niekorzystny stosunek sił między Ukrainą i resztą Rzeczpospolitej i niekorzystny układ stosunków międzynarodowych. Nawet najbliższe im państwo i najbliższy językowo, kulturalnie i religijnie naród rosyjski też nie chciał udzielić realnej pomocy w realizacji planów stworzenia niezależnej, „samostijnej Ukrainy". Mimo że wywodził się z tego samego pnia. A może właśnie dlatego? Dla Moskwy pomoc Ukrainy liczyła się tylko o tyle, o ile sprzyjała realizacji polityki „zbierania" krain ruskich. Dlatego też w końcu brutalnie i bez wahań doprowadzi do rozbioru Ukrainy, bo to oznaczało kolejny krok na drodze do realizacji tego programu. Z tych to przyczyn na Ukrainie panuje stan permanentnego napięcia, ciągłej negacji istniejącego układu, eskalacji żądań, których w Warszawie ani nie rozumiano, ani też, tym bardziej, nie zamierzano spełniać. Trochę jeszcze w tych żądaniach naiwnej wiary, że król jest dobry, tylko magnaci i szlachta nie pozwalają mu nadać Kozakom i Ukraińcom tych praw, do których mają oni „przyrodzone prawo". Należy więc ograniczyć władzę „Lachów", „polskich panów", a wszystko będzie dobrze. Władysław IV nic, a przynajmniej niewiele dobrego zrobił Zaporożcom, ale na Siczy i w chutorach kozackich był on niezmiernie popularny. Obok tych naiwności wiele już jednak jest świadomych żądań, świadomego programu. To wynik sojuszu z klerem prawosławnym, który wziął na siebie rolę nauczyciela i wychowawcy naszych anarchistycznych i traktujących życie zabawowo „piratów". Wpoił w nich, że są obrońcami wiary, a tym samym i ludu prawosławnego. Jednym słowem na Ukrainie zawiązał się tragiczny węzeł. Aby go rozwiązać, trzeba było z obu stron wiele mądrości politycznej, wiele delikatności i cierpliwości, zwłaszcza ze strony pol- 197 skiej. I wzajemnego zrozumienia. Szablą, ani polską, ani kozacką, rozwiązać tego splotu nie można było, co najwyżej, jak słusznie pisze Paweł Jasienica, pociąć, poszarpać na kawałki. W latach trzydziestych XVII wieku z Ukraińcami i Kozakami można było jeszcze rozmawiać. Jeszcze byli wśród nich, nawet wśród wojowniczych kapłanów prawosławnych, ludzie rozumiejący potrzebę porozumienia z Rzeczpospolitą. Do takich należał ongi Sahajdaczny, później M. Doro-szenko, a wreszcie nieszczęsny, stracony w Kaniowie Iwan Petrażycki-Kułaga. Takim był również archimandryta Ławry Peczerskiej Piotr Mo-chyła, który zatrzymał i nie pozwolił na publikację listów od cara i patriarchy Stambułu dostarczonych mu przez agentów dyplomatycznych Gustawa Adolfa próbującego montować antypolską koalicję. Ludziom tym jednak należało przedstawić konkretny, realny program polityczny uwzględniający potrzeby, dążenia i aspiracje całego narodu ukraińskiego, a nie tylko jego byłej elity. Niestety w Polsce o takim programie nawet nie myślano, znacznie prościej było myśleć o Kozakach jak o kandydatach na parobków, na chłopów pańszczyźnianych. W 1632 roku wydawało się jednak, że sprawy zaczynają zmierzać we właściwym kierunku. Zmarł schorowany król Zygmunt III, a jego następcą - zdaniem zdecydowanej większości szlachty i ludzi „pośledniejszego" stanu - mógł być tylko jego najstarszy syn Władysław. Długie panowanie Zygmunta to epoka ogromnych sukcesów doraźnych i fatalnych decyzji zapowiadających równie ogromne klęski już w bardzo nieodległej przyszłości. W chwili jego śmierci Rzeczpospolita przypomina kolosa na bardzo, ale to bardzo uszkodzonych nogach. Rejestr win króla Zygmunta wobec Rzeczpospolitej jest długi, tak długi, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Najtragiczniejsze, moim zdaniem, jest jednak to, że ugruntował on w społeczeństwie przekonanie, że władcom wierzyć nie należy, że trzeba bardzo patrzeć im na ręce i być bardzo nieufnym wobec ich decyzji. Nic fatalniej szego jak taki brak wiary w społeczeństwie w dobre intencje swych władców. Lekcję tę naród polski doskonale zapamiętał. A jako pierwszy jej skutki zaczął odczuwać już wkrótce syn i następca Zygmunta. Zresztą sam nie był też bez winy! Zygmunt miał wiele wad, jego syn miał wiele zalet choć, niestety, daleki był od ideału władcy. Jedną z jego dominujących cech była rozrzutność. Ulegając kaprysom własnym i przyjaciół trwonił zasoby nie najzasobniejszego przecież skarbu w przerażająco szybkim tempie. Władysław IV nie 198 należał też do ludzi konsekwentnych i wytrwałych. Łatwo tworzył plany i łatwo się do nich zniechęcał. Dla nas jednak w tym momencie istotne jest to, że miał nieco inny, pozbawiony bigoterii stosunek do spraw wiary. Inny był też jego stosunek do unii kościelnej. Już 10 listopada 1632 roku zatwierdził wspomnianego już Piotra Mohyłę na stanowisko metropolity kijowskiego, a w roku następnym skłonił sejm i senat do ponownego, oficjalnego zalegalizowania kościoła prawosławnego. Oczywiście nie oznaczało to likwidacji tych szkód, jakie zdążyła już wyrządzić unia brzeska, ale nareszcie sytuacja na Białorusi i Ukrainie zaczęła się powoli normalizować. I nie ma żadnego znaczenia, że decyzja ta została na królu wymuszona twardą koniecznością. Bo znów, jak wiele już razy w historii Rzeczpospolitej, Kozacy, główni obrońcy wiary prawosławnej, stali się potrzebni i niezbędni, i trzeba było koniecznie czymś ich skłonić do służby pod sztandarami tego państwa, które na forum swej najwyższej władzy porównywało ich do włosów i paznokci i zapowiadało systematyczne przycinanie. Bo oto w drugiej połowie 1632 roku. Wielkie Księstwo Moskiewskie postanowiło upomnieć się o utracone na podstawie rozejmu deulińskiego tereny, a przede wszystkim skłonić Władysława, by zrzekł się swych praw do tronu carów i zwrócił Moskwie dokument elekcyjny. Jesienią 1632 roku wojska carskie zajęły szereg miast i miejscowości, a 14 listopada główna armia pod dowództwem Michała Szeina obiegła Smoleńsk. Przygotowania wojenne Rzeczpospolitej szły bardzo wolno i opornie, mimo uchwalonej na sejmie koronacyjnym ustawie o „wojnie moskiewskiej". Na szczęście Smoleńsk zdołał zatrzymać trzydziestotysięczną armię Szeina wyposażoną w 200 nowoczesnych armat i wszelaki sprzęt oblężniczy na prawie rok i doczekał się odsieczy prowadzonej przez króla. Nadeszła ona w dniu 4 września 1633 roku. Król prowadził ze sobą 20 tysięcy żołnierzy koronnych i litewskich oraz podobną liczbę Kozaków. Po raz kolejny więc skorzystano z pomocy tych, których na co dzień tak bardzo chciano schłopić. Kozacy pod Smoleńskiem spisali się doskonale i walnie przyczynili się do zwycięstwa nad Szeinem. Potem, pod wodzą hetmana Orendarenki pustoszyli ziemie moskiewskie aż za Wiaźmą, mieli więc niemały udział w ostatecznym sukcesie strony polskiej. Spotykały ich za to pochwały i zaszczyty, ale gdy wojna się ostatecznie skończyła traktatem pokojowym zawartym w Polanowie w połowie czerwca 1634 roku znów nie wiedziano, co z nimi zrobić. Na Ukrainie pojawiło się tysiące Zaporożców, dla których nigdzie nie było miejsca. 199 Ale sejm nie zaprzątał sobie tym głowy. Zamiast zająć się problemem i poszukać sensownego rozwiązania postanowiono po prostu zmniejszyć rejestr do 7 tysięcy, a więc o tysiąc żołnierzy mniej niż Kozacy wytargowali u starego króla i wzmocnić wojska koronne na Ukrainie. A także przystąpić do budowy twierdzy mającej w założeniu trzymać w ryzach niesfornych Kozaków i blokować kozackie drogi nad Morze Czarne. Usytuowano ją w pobliżu pierwszego porohu, stąd też nazwa twierdzy - Ku-dak. Mimo że skarb po zakończonej wojnie był praktycznie pusty, na ten cel znalazły się pieniądze - w sumie 100 tysięcy złotych. Suma na owe czasy spora. Znalazł się również budulec i robotnicy, a przede wszystkim zdolny francuski inżynier w służbie Koniecpolskiego, wspominany już wielokrotnie znawca zwyczajów ukraińskich, autor Opisania Ukrainy Wilhelm le Vasseur de Beauplan, który w bardzo krótkim czasie zaprojektował i rozpoczął budowę twierdzy. Jej żywot był jednak bardzo krótki. Prace rozpoczęto bowiem w lipcu 1535 roku, a już w sierpniu tegoż roku, gdy była praktycznie na ukończeniu, zniszczył ją powracający z wyprawy na Morze Czarne ataman Iwan Michajłowicz Sulima. Istnieją dwie wersje tego wydarzenia. Według jednego żołnierze Sulimy wykorzystując niedbalstwo straży nocnej wdarli się po drabinach na wały, ujęli komendanta (był nim Francuz Jean de Marion) i całą dwustuosobową załogę. Marion posłużył za tarczę strzelniczą dzielnym mołojcom. Resztę załogi również zabito w mniej lub bardziej wymyślny sposób58. Natomiast według wersji jednego ze szpiegów rosyjskich w Polsce Zaporożcy, aby wejść do twierdzy posłużyli się podstępem. Oświadczyli mianowicie, że szukają schronienia przed goniącymi ich Tatarami. Wpuszczono ich do twierdzy, którą następnie opanowali przy pomocy Kozaków rejestrowych wchodzących w skład załogi. Jakkolwiek się to odbyło fakt pozostaje faktem - oto jeden z atamanów zaatakował nowo wznoszoną takim nakładem sił i środków twierdzę i na pewien czas uczynił ją swoją siedzibą, z pełnym zuchwalstwem rzucając wyzwanie całej potędze Rzeczpospolitej, tej Rzeczpospolitej, która zaledwie rok wcześniej pokonała potężne państwo moskiewskie. Większość historyków epizod ten nazywa nowym zrywem Kozaków, krótkotrwałym powstaniem Sulimy. Sądzę, że sam Sulima nie zaprzątał 58 Tamże, s. 494. Także O. A. B e w z o, Lwiwśkij litopys i Ostroźkyj litopyseć. Dżereło-znawcze doslidżennia, Kijów 1971, s. 114. 200 tym sobie głowy. Po prostu napotkał na swojej drodze twierdzę, która mu przeszkadzała, bo komendant, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, nie chciał przepuścić jego oddziału, więc jązdobył, a jej załogę potraktował tak samo, jak załogi twierdz tureckich. Bo dla niego była to po prostu wroga twierdza! Czyż nie świadczy to wymownie o sytuacji na Ukrainie? O tym, że już od dłuższego czasu panował tam stan permanentnego powstania i negacji władania „Lachów", że władze praktycznie utraciły kontrolę nad tym krajem, w którym każdy, kto zdołał skrzyknąć większy oddział mógł robić to, co chciał? A posłuszeństwo wobec Rzeczpospolitej i jej praw można było wymusić jedynie uruchamiając wojska koronne. Tezie tej, w moim przekonaniu, wcale nie przeczy fakt, że tym razem Sulimę szybko rozgromiono, przy wydatnej zresztą pomocy Kozaków rejestrowych, którzy tym razem odpowiedzieli na apel hetmana Koniecpolskiego i obiegli Kaduk, w którym tenże się bronił. Po kilku szturmach, tracąc zdaniem kanclerza litewskiego Albrechta Radziwiłła aż tysiąc ludzi, wdarli się na wały i do samej twierdzy, ujęli Sulimę i wraz z kilkoma towarzyszami, wśród których był Paweł Pawluk Michnowicz, odesłali ich do dyspozycji sejmu. Z Kaduku pozostały jedynie ruiny i zgliszcza i trupy jej komendanta i załogi, a Sulima i pięciu jego podwładnych skazano na śmierć. Uratował się jedynie Pawluk, o którym już niedługo będzie bardzo głośno i na Ukrainie, i w całej Rzeczpospolitej. „Wbijanie klina" między rejestrowych i nierejestrowych Kozaków było od dawna ulubionym chwytem polityki polskiej na Ukrainie, czasem, jak widać, skutecznym. Ale tylko czasem i tylko na krótko, gdyż Rzeczpospolita tracąca coraz wyraźniej kontrolę nad Kozakami i Ukrainą nie potrafiła nawet zadbać o to, by na czas wypłacać, mizerny zresztą, żołd rejestrowym. Pieniądze wydawano lekką ręką na królewskie rozrywki, opłacenie zachcianek jego przyjaciół i na wiana dla jego kochanek. Współcześni twierdzili, że stosunkowo najmniej pieniędzy idzie na armię i inne potrzeby państwa, a najwięcej „na nierządnice", do których Władysław IV miał ogromny pociąg. Był też dla nich niezwykle hojny. Zdarzało się, że swatając swe faworytki potrafił „ciepłą rączką" darować ich mężom starostwa lub znaczne sumy pieniędzy w gotówce. Nic więc dziwnego, że tuż po koronacji Rzeczpospolita musiała ponoć uregulować długi królewskie wynoszące olbrzymią na owe czasy kwotę 4 milionów złotych. Czyż można się więc dziwić, że skarb państwa bardzo często nie mógł „wyskrobać" nędznych 100 tysięcy złotych na żołd dla tej garstki jako tako wiernych w stosunku do Rzeczpo- 201 spolitej Kozaków? Toteż również i wśród nich zaczęło narastać niezadowolenie. Wielu czekało jedynie na okazję, aby zmienić swe położenie i porzucić służbę, która dość często bywała i głodna, i chłodna. Okazja ku temu nadarzyła się już wkrótce, bo już wiosną 1637 roku, kiedy to temperatura na Ukrainie znów podniosła się do punktu wrzenia. Nadchodził kolejny ostry atak choroby trapiącej tej kraj już od dawna. Pierwsze symptomy pojawiły się zresztą już wcześniej, w sierpniu 1636 roku, kiedy to nad rzeczką Rosią odbyła się rada czerniacka. Postanowienia kolejnych porozumień zabraniały Kozakom odbywania rad czerniackich; zwołanie rady oznaczało więc złamanie obowiązującego prawa. Mimo to jednak wziął w niej udział Adam Kisiel, ostatni w tym czasie prawosławny magnat ukraiński, który na problem Ukrainy patrzył nieco szerzej niż większość jego kolegów senatorów. A przybył tam, o czym warto pamiętać, niejako osoba prywatna, lecz jako komisarz Rzeczpospolitej, a więc oficjalny przedstawiciel państwa, które wydało zakaz zwoływania tego rodzaju rad. Niestety, Kisiel nie przywiózł ze sobą pieniędzy, wobec czego nastrój w towarzystwie był fatalny. W toku burzliwych dyskusji ujawniły się trzy tendencje. Część Kozaków chciała zorganizować tradycyjnąchadz-kę na Morze Czarne, inni natomiast i tych była większość, chcieli powetować sobie straty rabunkiem dworów szlacheckich. Jedynie starszyzna optowała za tym, aby pozostać na miejscu i paktować z przedstawicielami władz polskich. Ostatecznie udało się Kisielowi nieco uspokoić nastroje. Zmuszony był przy tym uciekać się do przeróżnych metod, bardzo nieraz podejrzanych z punktu widzenia etyki i moralności. Posunął się między innymi aż do fałszerstwa, sfabrykował mianowicie list królewski zapewniający Kozaków o szybkim uregulowaniu wobec nich wszelkich zobowiązań. Nie na wiele się to jednak zdało. Wiosną 1637 roku krążące po Ukrainie wieści o już pewnej wojnie Rzeczpospolitej z Turcją wprawiły Kozaków w ogromne podniecenie. Przewidywano, że Rzeczpospolita zaatakuje imperium otomańskie, a wojsko zaporoskie pójdzie jako awangarda całej armii. Była to wizja niezwykle atrakcyjna dla Kozaków, toteż zaczęli gromadzić się na Zaporożu, przygotowywać broń i amunicję. Gdy już wkrótce okazało się, że żadnej wyprawy nie będzie, że to jedynie plotki — gniew i rozgoryczenie było ogromne. Brakowało jedynie iskry, aby nastąpił wybuch, a na czele wszystkich niezadowolonych, 202 „wypiszczyków", czerni i części rejestrowych stanął szczęśliwszy towarzysz Sulimy - Paweł Michnowicz Pawluk. Na razie jednak do walk nie doszło, gdyż po raz kolejny na Zaporożu pojawili się komisarze królewscy z nieocenionym i tak pomysłowym A. Kisielem. Tym razem przywieźli oni wreszcie pieniądze na wypłatę żołdu. Fakt ten tak bardzo ucieszył rejestrowych, że potwierdzili po raz kolejny postanowienia ugody kurukowskiej i złożyli przysięgę na wierność królowi i Rzeczpospolitej. Był to ogromny sukces osobisty Kisiela, w ten sposób bowiem skutecznie poróżniono rejestrowych z „wypiszczykami" i w zbliżającym się konflikcie spora część tych pierwszych pozostała wierna Rzeczpospolitej. Pan Adam musiał zresztą posiadać niebywałą zdolność perswazji, gdyż udało mu się nawet chwilowo uspokoić rozgoryczonych Kozaków nierejestrowych i Pawlukową czerń. Nie na długo jednak. Już wkrótce nastroje buntu odżyły, a Pawluk, hołdujący wyraźnie metodzie faktów dokonanych, na początku czerwca dokonał wypadu na Korsuń i zagarnął znajdującą się tam artylerię kozacką. Wzburzyło to niepomiernie starszego rejestrowych, Tomilenkę, który na znak protestu złożył buławę. W rzeczywistości był to jednak pusty gest, gdyż dymisji nie przyjęto, a, przynajmniej na razie, rejestrowi zachowali neutralność w rozpalającym się konflikcie. Bardziej energicznie poczynał sobie Pawluk. W sierpniu 1637 roku wydał uniwersał, w którym zwracał się do Kozaków rejestrowych, nierejestrowych i „wszystkiej braci naszej" prosząc, aby przystąpili do powstania, aby było ,jedno wojsko, jeden starszy, a nie dwóch..." Deklarował też swą wierność królowi i proponował wspólne przebywanie rejestrowych i nierejestrowych, czyli „wypiszczyków" na ziemiach przyznanych im ongi przez królów. W apelu tym powraca więc myśl o „państwie kozackim" rozciągającym się aż po Kijów i Białą Cerkiew. Wielu historyków twierdzi, że powstanie Paw luka miało wyłącznie charakter socjalny, społeczny. Sądzę, że teza ta nie do końca odpowiada prawdzie. Rzeczywiście w trakcie tego zrywu w mniejszym niż poprzednio stopniu akcentowano hasła obrony religii. Jeśli jednak wierzyć kronikarzowi tego powstania, księdzu Okolskiemu, w niektórych listach i uniwersałach znalazły się apele o obronę „prawdziwej wiary", a w rozkazie wzywającym wszystkich atamanów, Kozaków i czerń stawienie się w miejscowości Moszen znalazł się również taki oto fragment: „Skoro da Bóg światło, pójdziem za tym nieprzyjacielem, was prosim i rozkazujem imieniem 203 wojskowym i srogiem karaniem, kto się mieni być towarzyszem naszym, terazże za wiarę chrześcijańską weźmi się, i złote wolności nasze na któreśmy krwawię zasługiwali. Cóż po tych miastach, to jest Korsunin i in-szych, - cerkwie spustoszyli, dzieci, żony po wsiach wyścinali..." Jest to wyraźne wezwanie do walki w obronie nie tylko wolności oraz własnych rodzin, ale również krzywdzonej wiary. Musimy jednak pamiętać, że Paw-luk działał w innej nieco rzeczywistości niż na przykład Taras Fedoro-wicz. Były to już przecież czasy, gdy hierarchia prawosławna wyszła z podziemia, a Cerkiew odzyskała swe prawa. Skończyło się czterdzieści bez mała „lat chudych" prawosławia. Lat bezsensownej fikcji nie uznawania religii mającej miliony wyznawców. Walka między unią a prawosławiem trwała wprawdzie nadal, ale przybrała nieco już inne formy. Bardziej ideologiczne i propagandowe. Mniej było aktów przemocy i religijnego terroru. Dlatego też sprawy wiary w powstaniu Pawluka są nieco słabiej akcentowane niż w poprzednich zrywach. Podobnie rzecz ma się z kwestiami narodowymi. Można ich się przecież doszukać w apelu o obronę autonomii kozackiej („...będziemy mieszkać wspólnie na zwyczajnych miejscach naszych..."), ale nie są tak wyraźne, jak w latach ubiegłych. Wydaje się, że Pawluk był po prostu człowiekiem mniejszego formatu niż przywódcy kozaczyzny i Ukrainy z lat poprzednich, o znacznie węższych horyzontach myślowych. Nie tylko jednak dlatego w jego ruchu przeważają cele bardziej konkretne i doraźne. Nie zapominajmy, że w latach trzydziestych XVI wieku na coraz większych obszarach Ukrainy kończą się wolnizny, wzrasta wyzysk pańszczyźniany. Ukraina pod względem własnościowym była nader specyficznym krajem. W wyniku realizacji ustaw sejmowych upoważniających króla do nadań ziemskich, przeważały tu latyfundia magnackie, a mniej niż w innych rejonach Litwy czy Korony było średniej i drobnej szlachty. Folwarki należące do latyfundystów zarządzane były przez dzierżawców należących do różnych warstw społecznych i różnych narodowości. Przeważali oczywiście przedstawiciele polskiego ludu herbowego, ale nie brak było również nieszlachty i ludzi wywodzących się z mniejszości narodowych. Większość z nich miała jednak jedną wspólną cechę, byli bardziej drapieżni i stosowali większy wyzysk niż właściciele. Nie trzeba chyba tłumaczyć dlaczego. Może to właśnie wtedy i z tego powodu powstało powiedzenie, że „pańskie oko konia tuczy?" Bo oko dzierżawcy folwarków bynajmniej „pańszczyźnianego konia" nie tuczyło. Naturalną koleją 204 rzeczy kwestie te musiały zaprzątać uwagę i Kozaków, i ich sprzymierzeńców. Ale kwestie narodowościowe na pewno nie odeszły w niepamięć. Wszak zaledwie trzy lata wcześniej posłowie kozaccy na sejm upominali się o krzywdy ludu ruskiego nie tylko na Ukrainie, lecz również poza jej granicami, na Białorusi i ziemi przemyskiej. Świadczy to wyraźnie o tym, że poczucie narodowe na Wschodzie coraz bardziej dojrzewało, no i o tym również, że Kozacy czuli się przedstawicielami wszystkich Rusinów zamieszkujących tereny Rzeczpospolitej. Rozwój sytuacji niepokoił władze, a zwłaszcza znajdującego się najbliżej teatru zdarzeń hetmana Koniecpolskiego, bunt bowiem rozszerzał się, coraz powszechniejsze stały się napady na majątki i dwory szlacheckie. Zrewoltowane były zwłaszcza tereny należące do młodego księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, który w tym czasie zajęty był głównie staraniem się o rękę Gryzeldy Zamojskiej, niezbyt więc angażował się w sprawy walki z powstaniem. Nie tylko jednak jego posiadłości pustoszyła Paw-lukowa czerń. Wielu przedstawicieli szlachty musiało w popłochu opuścić swe posiadłości, chroniąc się w miastach, twierdzach bądź obozach wojskowych. Toteż niewątpliwie hetman był zasypywany licznymi monitami i prośbami o zbrojną interwencję i uspokojenie sytuacji. Chwilowo było to jednak niemożliwe, gdy państwu groził kolejny najazd tatarski i wojsko strzegło granicy i tzw. tatarskich szlaków. Hetman więc ograniczył się do wydania w dniu 3 września manifestu, w którym nakazywał: „Ich Mościom pp. starostom, dzierżawcom, podstarościom, namiestnikom, i urzędnikom ukrainnym" bezwzględne ściganie wszystkich uczestników buntu i odsyłanie ich do obozu wojsk koronnych. A w zakończeniu dodawał: „Jeślibyście też ich dostać nie mogli, abyście W.M. onych na żonach, dzieciach karali, i domy ich wniwecz obrócili, gdyż lepsza jest rzecz, żeby pokrzywa na tem miejscu rosła, a niżeli żeby się zdrajcy J.K.M. i Rzeczpospolitej tam mnożyli". Bardzo to groźny i symptomatyczny manifest zapowiadający w pełnej rozciągłości i bez żadnych ograniczeń stosowanie odpowiedzialności zbiorowej. Ostrze „sprawiedliwości", a konkretnie „ostra szabla wojsk J.K.Mości" (cytat z wydanego później manifestu hetmana polnego) miała więc spaść nie tylko na powstańców, ale również na ich żony i dzieci59. Wszelki komentarz uważam za zbędny! 59 Dyaryusz transakcji wojennej między wojskiem koronnem i zapomskiem w roku 1637 przez ks. Szymona Okolskiego..., s. 14 i 21. 205 Na razie jednak nie n\ożna było wojsk tych użyć, a w dodatku zaczęła się komplikować sytuacja vśród rejestrowych. Większość z nich, zadowolona z otrzymania żołdu, pozostała wierna Rzeczpospolitej, część jednak wahała się, bądź też otwarcie przechodziła na stronę Pawluka. Wahał się przede wszystkim sam Tomilei^o zachęcany do buntu listami Pawluka. Wreszcie miarka się przebrała i Tormienko ZOstał usunięty z urzędu, a na jego miejsce wybrano pułkownika perejasławskiego Sawę Kononowicza. W odpowiedzi na to Pawluk, który z powodu pertraktacji z Tatarami nie ruszał się z Zaporowa, rozesłał kolejny uniwersał nakazujący łapać zdrajców. Wysłał zaterą na Ukrainę oddział pod dowództwem Pawła Ski-dana, który twierdził, ie jest zatwierdzonym przez króla pułkownikiem i ma upoważnienie do występowania w królewskim imieniu. Rozpowszechniał też list, w którym informował, iż król zmuszony przez panów polskich uciekł na Litw? i wzywa Kozaków na pomoc. Jak widać metoda fałszywych listów i fałszywych informacji stosowana była przez obie strony. Z niezbyt zresztą dOOrym skutkiem, gdyż już wkrótce mistyfikacja wyszła na jaw i raczej Zaszkodziła niż pomogła Skidanowi. Niemniej jednak powstańcom udało sję ując Sawę Kononowicza i pisarza wojsk rejestrowych Teodora Onyszkiewicza, a także kilku innych członków starszyzny wiernej Rzeczpospoiitej. W Borowicy na Zadnieprzu zebrała się rada czerniacka i odbył sję Sąd Postawienie zatwierdzonych przez państwo dowódców Kozaków rejestrowych przed sądem kozackim oznaczało kolejne złamanie praw, ponieważ podlegali oni wyłącznie jurysdykcji hetmańskiej, a ponadto _ jak juz wspominałem - Rzeczpospolita nigdy nie zgodziła się na przyznanje Zaporożcom immunitetu sądowego funkcjonującego na terenach „wolności zaporoskich". Nie uznawano zresztą oficjalnie istnienia takich obszarów. Mimo to Kozacy, jak się to wówczas mówiło w Polsce, prawem kaduka, wykonywali władzę sądowniczą, a władze przymykały na to oko. Chyba że dotyczyło to ważnych osobistości, a z takim przypadkiem tnieliśmy właśnie do czynienia. Był to więc w całej rozciągłości sąd bezj,rawny, a wyrok mógł być tylko jeden - śmierć. Kozacy zresztą znani byli z tego, że stosowali tylko dwa rodzaje kar, chłostę lub śmierć. Wyrok wyk^nano niezwłocznie, co też było zgodne z niepisanymi prawami bractwa które nie uznawały apelacji. Od raz wydanego wyroku nie można było odwołać do żadnej wyższej instancji. Sąd w Borowicy tak przeraził większość starszyzny rejestrowych, że kilkudziesięciu oficerów natychmiast przekradło się do obozu koronnego. 206 Wojska koronne na teren objęty powstaniem nadeszły dopiero w listopadzie. Było ich około 6 tysięcy, a prowadziły ze sobą 6 armat. Nie była więc to zbyt imponująca siła, zwłaszcza że w obozie polskim źle się działo. Znaczna część oddziałów odmawiała pełnienia dalszej służby z powodu zaległości w wypłacaniu żołdu. Groziła konfederacja wojskowa, toteż dowodzący armią w zastępstwie chorego Koniecpolskiego hetman polny Mikołaj Potocki musiał, podobnie jak ongi pod Perejasławiem jego przełożony, prosić i namawiać żołnierzy, aby zechcieli służyć jeszcze przez pewien czas. Dumny magnat posunął się do tego, że „czapkował im na mrozie", a uzyskał doprawdy niewiele, bo zgodę na przedłużenie służby o 3 tygodnie. Ofensywa wojsk koronnych przeraziła Pawluka. Dysponował wprawdzie przewagą liczebną ale, jak poinformował Potockiego ujęty pod Mosz-nami „język" „...armata jest, wojska tysięcy dwadzieścia i kilka jest, nie wszyscy mająsamopały, drudzy z rohatynami, kosami, siekierami są"60. W dodatku przemarsz oddziałów wojskowych przez opanowane powstaniem tereny i bardzo skrupulatne stosowanie zapowiedzianych represji wobec powstańców i ich rodzin spowodowało, że fala buntu zaczęła opadać. Wówczas to właśnie Pawluk wydał rozkazy nakazujące gromadzenie się w Mosznie, małej miejscowości niedaleko Kumejek „całej braci zaporoskiej". Dotyczyło to zwłaszcza rejestrowych, których większa część nie przybyła jednak pod rozkazy atamana. Brak rejestrowych, a więc najlepiej uzbrojonych i wyćwiczonych Kozaków w obozie Pawluka w znacznym stopniu zmniejszał jego szansę na ostateczny sukces. Ale nie przekreślał ich zupełnie. Kampania zimowa 163 7 roku miała przebieg błyskawiczny. 10 grudnia wojska koronne wyruszyły z obozu w Rokitnie i pomaszerowały trasą na Bohusław i Korsuń. Przez rzekę Roś przeprawiły się 15 grudnia w rejonie Sachnówki, a w dniu 16 grudnia pod Kumejkami doszło do decydującej bitwy. Kozacy Pawluka koncentrowali się w Mosznie, natomiast M. Potocki wybrał stanowiska dla swego wojska pod Kumejkami, w miejscu chronionym przez błoto. Bitwę rozpoczął Pawluk maszerując pod osłoną obronnego taboru złożonego z sześciu rzędów wozów. Jak wspomniałem, dysponował on łącznie 23-tysięczną armią i 8 armatami. Cztery działa broniły czoła kolumny pozostałe umieszczono w środku i na tyłach. Bło- 1 Tamże, s. 48. 207 to chroniące czoło armii polskiej zmusiło tabor do zmiany kierunku i do przedefilowania wzdłuż szyków polskich, aby zbliżyć się w pobliże wody i tam założyć obóz. Okolski twierdzi, że szli bardzo ochotnie, z wiarą w zwycięstwo „wywijając sobie chorągwiami, z dział bijąc, huk ku niebu podnosząc, wołając: »A daleko hetman budet nocowaty. Lasczyku po-biechniesz do chasczyku«"61. W rzeczywistości był to jednak błąd Pawlu-ka, który zadecydował o jego klęsce. W pewnym momencie bowiem zgrupowane na lewym skrzydle oddziały dragonów i piechoty cudzoziemskiej zatrzymały pochód kozacki, a gdy tabor zaczął się oszańcowywać z centrum armii polskiej nastąpiło gwałtowne uderzenie jazdy polskiej, która w zaciętej walce, ponosząc ogromne straty, rozerwała w końcu szeregi wozów. Udany atak jazdy na obronny tabor w bitwie pod Kumejkami to jedna z najpiękniejszych kart w dziejach polskiej kawalerii. Aby to sobie uzmysłowić, wystarczy przypomnieć, co o walorach piechoty zaporoskiej broniącej się zza umocnień pisał znawca tego zagadnienia Beauplan. Klęskę Kozaków przypieczętowało podpalenie prochów na wozach 1 atak piechoty, która okrążyła tabor i zaatakowała od tyłu. Pod wieczór próbowano sformować mniejszy tabor i wymknąć się pod osłoną ciemności, aby w pobliżu założyć obóz obronny. Ostatecznie jednak załamani Zaporożcy zrezygnowali i z tego pomysłu i o godzinie 3 nad ranem rozpoczęła się paniczna ucieczka. Bitwa pod Kumejkami skończyła się więc zupełną klęską Kozaków, których padło na placu boju około 6 tysięcy. Rannych było zapewne więcej. O sukcesie strony polskiej zadecydowało lepsze uzbrojenie i wyćwiczenie oddziałów koronnych. W bezpośrednim starciu okazało się też, że hetman polny Mikołaj Potocki jest lepszym wodzem od atamana kozackiego. Nie wystawia to zbyt chwalebnego świadectwa zdolnościom Paw-luka, gdyż skądinąd wiemy, że hetman polny do wybitnych dowódców nie należał i już dziesięć lat później poniósł w bitwie pod Korsuniem druzgocącą klęskę w starciu z Chmielnickim. Bitwa pod Kumejkami nie zadecydowała ostatecznie o losie Pawluka. Udało mu się wymknąć z placu boju i wraz z resztką swoich wojsk (około 2 tysięcy) wycofać się aż do Borowicy, leżącej w odległości 100 km od Kumejek. Zmęczone wojska koronne ruszyły do pościgu dopiero po dwóch dniach, a to dało Kozakom czas na założenie warownego taboru umoc- 61 Tamże, s. 51 i 52. 208 nionego dodatkowo szańcami bronionymi przez 3 działa i 6 hakownic wziętych po drodze z Czerkas62. Brakowało już jednak wiary w zwycięstwo, a i siły były zbyt szczupłe, toteż po nadejściu zwycięskiego Potockiego „duch w nich upadł" zupełnie. Stawiali wprawdzie opór, ale bez wiary w ostateczne zwycięstwo. Nie ma zresztą co się dziwić mołojcom, gdyż wiary w sukces nie mieli również dowódcy, a zwłaszcza Pawluk, który w nocy z 19 na 20 próbował uciec z obozu, lecz natknął się na straże polskie i zawrócił. W tej sytuacji został odsunięty od dowództwa (na jego miejsce mianowany został nieznany zupełnie Kairski, który prowadził dalsze pertraktacje), a w dniu 21 razem z Tomilenką i kilkoma innymi przywódcami wydany stronie polskiej. Na koniec podpisano wiernopoddańczy akt kapitulacji rozpoczynający się od słów: „My najniższe podnóżkowie majestatu J.K.Mości Pana Naszego, oświeconego senatu i wszystkiej Rzeczpospolitej". Przyznawali się w nim Kozacy do dokonania wszelkich zarzucanych im przestępstw, zwłaszcza zaś do buntu przeciw Rzeczpospolitej, wymordowania starszyzny i nie przestrzegania postanowień kurukowskich, a na koniec przyrzekali: „Tedy my wszyscy statecznie w tym porządku do dalszego miłosierdzia i łask J.K.Mości i wszystkiej Rzeczpospolitej poprzysięgamy, o które prosząc, posłów z pośrodku siebie, tak do majestatu J.K.M., oświeconego senatu i wszelkiej Rzeczpospolitej jako do Jaśnie Wielmożnego J.M.P. Stanisława na Koniecpolu Koniecpolskiego kasztelana krakowskiego hetmana w. Koronnego naznaczyliśmy. A co się tyczy Zaporoża, czółnów morskich i straży zwyczajnej, obowiązujemy się, iż skoro będzie rozkazanie jaśnie wielmożnych panów hetmanów koronnych i komisarzów naznaczonych, gotowiśmy ruszyć się. Czółny gdy będzie rozkazanie takie, popalić, i czerń któraby nad liczbę naznaczoną do straży tam była, z Zaporoża wyprowadzić. Co się zaś dotyczę samych regestrów, które na ten czas są klęską naszą pomieszane, tedy poddajemy się pod miłosierdzie i wolą J.K.M. i wszystkiej rzpltej, tudzież jaśnie wielm. ich m. pp. het. koronnych, że wedle onego komputu, który ich m. p. komisarze nam zostawili, i w takim porządku w jakim nas samo miłosierdzie J.K.M. pana naszego mciwego mieć zechce, a w zupełnej wierze, cnocie i poddaństwie rzpltej trwać na potomne czasy mamy i będziemy, to wszystko podniósłszy ręce do nieba poprzysięgamy, i na to wszystko i dla wiecznej i nie- 1 Tamże, s. 64. 209 śmiertelnej pamiątki, tak pokarania nas za występki nasze, aby na potomne czasy nie bywało takowych buntów, jako i miłosierdzia nad nami pokazanego, to pismo i obowiązek krwawy pod pieczęcią wojskową i z podpisem pisarza wojskowego daliśmy, który to obowiązek nasz zawsze ma być, abyśmy byli pamiętni tego tak pokarania naszego, jako miłosierdzia J.K.M. i wszystkiej rzpltej"63. Prawdę mówiąc, niewiele było tego miłosierdzia ze strony Rzeczpospolitej. Wojska Potockiego szerzyły terror. Szlak ich pochodu znaczyły szubienice i pale. Głowy straconych zostały wystawione na widok publiczny w Kijowie i innych miastach, na większy postrach i ku przestrodze tych, którzy by w przyszłości próbowali znów pomyśleć o buncie. Podobnie postępowali możnowładcy i szlachta w swych dobrach. Przywódcy buntu zostali przewiezieni do Warszawy i skazani, mimo obietnic A. Kisiela pertraktującego pod Borowicąz powstańcami, na śmierć - ścięci i poćwiartowani. Jest w Ogniem i mieczem zdanie, które autor wkłada w usta Jeremie-go Wiśniowieckiego: „Zwyciężonym łaskę okażcie, to ją z wdzięcznością przyjmą, bo od zwycięzców w pogardę popadniecie" - cytuję z pamięci, więc być może niezbyt dokładnie, ale nie o literalną wierność, a o sens tym razem chodzi. Wypada westchnąć z żalem, że zdanie podobne nie padło i nie przeważyło wśród decydentów w marcu 1638 roku, a więc w trakcie obrad pierwszego po zakończeniu powstania Pawluka sejmu. Była to bowiem najlepsza i - powiedzmy to wyraźnie - ostatnia okazja, aby uregulować problem Ukrainy. Aby przekształcić Rzeczpospolitą w państwo Trojga Narodów i nadać Kozakom tak upragnione przez nich prawa ludzi wolnych stanu rycerskiego. Nie tylko starszyź-nie, ale wszystkim członkom bractwa. Zaproponowana dwadzieścia lat później unia hadziacka nie została zaakceptowana przez większość Kozaków i ludu ukraińskiego nie tylko dlatego, że przyszła za późno, że od sytuacji, jaka istniała w 1638 roku, dzieliły ją i oszałamiające zwycięstwa Chmielnickiego, i morze krwi wylanej po obu stronach. Nie tylko dlatego, że na Ukrainie zbyt dobrze pamiętano polskie wyprawy pacyfi-kacyjne, czasem dokonywane wspólnie z Tatarami, w trakcie których dopuszczano się wielu rzezi i okrucieństw, że nie wytrzymał tego nawet żołnierz tak zahartowany jak Stanisław Lanckoroński. Doznał podobno 63 Tamże, s. 68. 210 głębokiego rozstroju nerwowego i, jak twierdzą mu współcześni, wszyst-\ ko dookoła widział w kolorze krwi i nawet za dnia rozmawiał z marami. Oczywiście były to sprawy ważne, bardzo ważne. Ale, w moim przekonaniu, istotne było również i to, że w 1658 roku popełniono po raz kolejny ten sam błąd - postarano się przeciągnąć na stronę polską elity, tym razem elity kozackie, obdarzając je herbami szlacheckimi i nadaniami ziemskimi, a zapomniano o masach kozackich, o zwykłej czerni ukraińskiej. No i po raz kolejny to właśnie ta czerń wzięła górę przekreślając dzieło, którym słusznie możemy się chlubić i które mogło odwrócić bieg dziejów i Ukrainy, i całej Rzeczpospolitej. Niestety, w 163 8 roku nikt sobie tym głowy nie zaprzątał. Tryumfujący Koniecpolski cisnął pod nogi królowi sztandary odebrane Kozakom, a sejm uchwalił ustawę, w której postanowił: „Wszelkie ich prawa, starszeństwa, prerogatywy, dochody i inne godności przez wierne posługi ich od przodków naszych nabyte, a teraz przez tę rebelię stracone, na wieczne czasy im odejmujemy, chcąc mieć tych, których losy wojny pozostawiły wśród żywych, za w chłopy obrócone pospólstwo" (podkr. -R. R.). A więc pełna euforia i pełna radość z okazji spełnienia tak długo hołubionego marzenia. Po raz kolejny i włosy, i paznokcie zostały przycięte! Tyle tylko, że i jedne, i drugie odrastają. Przekonano się o tym już w kwietniu 1638 roku, a więc w miesiąc po uchwaleniu tej konstytucji. Tym razem hasło buntu wznieśli Skidan i Ostrzanin. Znów oddziały koronne pacyfikowały wsie ukraińskie i krwawiły przy zdobywaniu silnie umocnionej Hołtwi, której nota bene zdobyć się nie udało. Znów jazda polska musiała rozrywać tabor kozacki w bitwie pod Żołninem. Tym razem w akcjach brał udział na czele prywatnej dywizji książę Jeremi Wiśniowiecki wykazując się od-wagąi talentami dowódczymi. Zapewne jednak nawet przez myśl mu wówczas nie przeszła koncepcja zaproponowana przez H. Sienkiewicza. Ostatni akt tego nowego powstania rozpaczy rozegrał się na uroczysku Starzec. 4 sierpnia po kolejnym odpartym szturmie wygłodzony obóz skapitulował. Przywódcy powstania - Ostrzanin, Hunia i inni uciekli za granicę, do Rosji. Skidan zginął. Zginęli też, śpieszący na pomoc Kozakom zaporoskim, Kozacy dońscy. Po całodziennej bitwie w pobliżu Łubni skapitulowali wydając swoich dowódców - Putywlca i Rypkę. Nie uchroniło ich to przed śmiercią. Oddajmy jednak głos kronikarzowi tych wydarzeń: „Gdy oddawszy starszyznę, z j .p. wojewodzicem posłani Kozacy o dalsze miłosierdzie prosząc rozmawiają się, a rycerstwo otoczony tabor wojskiem 21 r na się poglądając i pod chorągwiami wielu towarzystwa swego dla zranienia i zabicia nie widzą, koni swych nazabijanych wiele pod taborem baczy, żalem wielkim zdjęci, do gniewu się pobudzili i wpadłszy do taboru, wszystkich powycinali..."64 A więc powtórzyła się Sołonica, znów nie dotrzymano obietnic i dopuszczono się krwawych mordów. Na Ukrainie zapanował spokój. Miała go pilnować odbudowana twierdza Kudak, mieli go pilnować rejestrowi Kozacy pod przywództwem mianowanych na radzie - odbytej w grudniu 1638 roku na uroczysku Masłowy Staw - komisarzy i pułkowników. Miały go również strzec oddziały koronne i cała administracja, a także cały „lud herbowy". Niestety, na bagnetach długo siedzieć się nie da, a zmarnowane okazje już się nie powtarzają. Rzeczpospolita przekonała się o tym już wkrótce, w 1648 roku. Będziemy mieli jeszcze okazję do tego powrócić. Ziemie Pd.-Wsch. Rzeczpospolitej i basen Morza Czarnego w I poł. XVII w. 1 Tamże, s. 122. 212 213 Spis treści 1. Prolog..............................................................................................................5 2. Kozacki rodowód............................................................................................9 3. Życie codzienne Kozaków ukrainnych.........................................................40 4. Okres „burzy i naporu".................................................................................60 4.1. „Ukrainni piraci"...................................................................................60 4.2. Niewykorzystane szansę........................................................................66 4.2.1. Walka Kozaków o odrębny status społeczny..............................85 4.2.2. Powstanie Nalewajki i Łobody.................................................100 4.2.3. Od ugody olszańskiej do ugody kurukowskiej..........................123 4.2.4. Hetman kozacki Taras Fedorowicz...........................................176 4.2.5. Powstania z lat 1635-1638.......................................................194 Włodzimierz Kwaśniewicz LEKSYKON BRONI BIAŁEJ I MIOTAJĄCEJ Kompendium wiedzy z dziedziny dawnej broni białej i miotającej, którego zadaniem jest próba uporządkowania i interpretacji terminologii. W książce znajdują się nie tylko słownikowe określenia, lecz prezentuje ona szerszą wiedzę historyczną o poszczególnych typach broni, jej pochodzeniu, konstrukcji, typologii i ewolucji. Leksykon cenny dla miłośników i kolekcjonerów dawnej broni. Cena det. 47 zł I0IS: muiwusl 214 Dom Wydawniczy Bellona poleca Serię Historyczne Bitwy Połock 1579 Borodino 1812 Wagram 1809 Praga 1757 Benewent 275 p.n.e. Oliwa 1627 Budapeszt 1944-45 Kynoskefalaj 197 p.n.e. Big Hole 1877 Trafalgar 1805 Warka-Gniezno 1656 Bannockburn 1314 Bzura 1939 Łuck 1916 Farsalos 48 p.n.e. Batoche 1885 Wietnam 1962-1975 Falaise 1944 Hastings 1066 1 Monografia popularnonaukowa poświęcona Kozaczyźnie zaporoskiej - jej początkom, rozkwitowi, funkcjonowaniu na południowo-wschodnich kresach Rzeczpospolitej, wyprawom na Krym, udziałowi w wojnach z Turcją i powstaniach wymierzonych przeciwko polskiej władzy. Narracja doprowadzona jest do roku 1648, czyli wybuchu powstania Chmielnickiego. http://ksiegarnia.bellona.pl ..i Główna księgarnia Naukowa w Rrakow 93847283 5 07364856 Czynna pon-pl l> - 1'), sob 9 - 15 WIETKA ZABEZPIECZAJĄCA!!! 043602 29,10