Honoriusz Balzac - Komedia Ludzka XIV. Studia Obyczajowe. Sceny z Życia Paryskiego. Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak. 1960. Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik. Honoriusz Balzac. Sekrety Księżnej De Cadignan. Sarrasine. Facino Cane. Piotr Grassou. Gaudissart II. Małomieszczanie. Krzywe Zwierciadło Historii Współczesnej. Przełożyli Tadeusz Żelenski-boy, Julian Rogozinski. 1960. Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik. Tytuły Oryginałów Francuskich: Les Secrets De La Princesse De Cadignan. Sarrasine. Facino Cane. Pierre Grassou. Gaudissart II. Les Petits. Bourgeois Lenvers De Uhistoire Contemporaine. Spółdzielnia Wydawnicza "czytelnik", Warszawa 1960 R. Wydanie I. Oddano Do Składania 13.VIII.1959. Podpisano Do Druku 25.III.1960. Druk Ukończono w Kwietniu 1960 R. Sekrety Księżnej De Cadignan. Przełożył Tadeusz Żelenski-boy. TEOFILOWI GAUTIER. Po klęskach rewolucji lipcowej, która zniszczyła wiele arystokratycznych fortun podtrzymywanych przez dwór, księżna de Cadignan miała ten spryt, aby złożyć na karb wypadków politycznych zupełną ruinę wynikłą z jej własnej rozrzutności. Książę opuścił Francję z rodziną królewską, zostawiając księżnę w Paryżu, nietykalną przez fakt jego nieobecności, ponieważ długi, na których umorzenie sprzedaż dóbr możebnych do sprzedania nie mogła wystarczyć, ciążyły tylko na nim. Dochody majoratu zajęto. Słowem, interesy tego wielkiego rodu znajdowały się w równie złym stanie, jak interesy starszej linii Burbonów. Kobieta ta, tak sławna pod pierwszym nazwiskiem, diuszesy de Maufrigneuse, powzięła wówczas roztropne postanowienie, aby się usunąć w głębokie zacisze; chciała dać o sobie zapomnieć. Przez Paryż powiał tak zawrotny wicher wypadków, iż niebawem diuszesa de Maufrigneuse, zagrzebana w księżnej de Cadignan - zmiana nazwiska nie znana większości nowych aktorów wypchniętych na widownię przez rewolucję lipcową - stała się jak gdyby cudzoziemką. We Francji tytuł diuka góruje nad wszystkimi innymi, nawet nad tytułem księcia, mimo że wedle wiedzy heraldycznej, wolnej od wszelkiego sofizmatu, tytuły nie znaczą absolutnie nic i że panuje zupełna równość między szlachtą. Cudowną tę równość podtrzymywał niegdyś starannie królewski dom Francji; za naszych dni istnieje ona jeszcze, przynajmniej nominalnie, w obyczaju, wedle którego królowie dają swoim dzieciom prosty tytuł hrabiów. W myśl tego systemu Franciszek I zmiażdżył pompę tytułów, jakimi się puszył pompatyczny Karol V, podpisując swoją odpowiedź: Franciszek, pan na Vanves. Ludwik XI uczynił jeszcze lepiej, wydając córkę za szlachcica bez tytułu, za Piotra de Beaujeu. Ludwik XVI złamał system feudalny tak gruntownie, iż tytuł diuka stał się w jego monarchii najwyższym zaszczytem arystokracji i najwięcej budzącym zazdrości. Mimo to istnieją we Francji dwie lub trzy rodziny, których księstwo, bogato niegdyś uposażone, stoi powyżej diukostwa. Dom Cadignan, który posiada tytuł diuka de Maufrigneuse dla starszych synów, gdy inni nazywają się po prostu kawalerami de Cadignan, jest jedną z tych wyjątkowych rodzin. Jak niegdyś dwaj książęta domu Rohan, książęta de Cadignan mieli u siebie prawo do tronu; mogli mieć paziów, szlachtę w swojej służbie. To wyjaśnienie jest potrzebne zarówno dla uniknięcia głupich krytyk ludzi nie mających o niczym pojęcia, jak dla stwierdzenia wielkich zabytków świata, który, jak powiadają, znika, a który tylu ludzi spycha w nicość, nie rozumiejąc go. Herb Cadignanów to czarna tarcza przecięta na ukos pasem złożonym z rombów, opatrzona dewizą: Nemini i koroną sklepioną, a więc królewską. * Nemini (łacińskie) — nikomu. Dziś, wobec mnogości cudzoziemców napływających do Paryża oraz wobec powszechnej prawie ignorancji heraldycznej, zaczyna wchodzić w modę tytuł księcia. Prawdziwymi książętami są tylko ci, którzy byli udzielni i którym przynależy tytuł Wysokości. Lekceważenie szlachty francuskiej dla tytułu księcia i racje, które za Ludwika XIV stworzyły przewagę diuka, były powodem, iż Francja nie upominała się o tytuł Wysokości dla tych kilku książąt, jacy istnieją we Francji, prócz napoleońskich. Oto przyczyna, dla której książęta de Cadignan znajdują się w niższej, mówiąc nominalnie, pozycji w stosunku do innych książąt kontynentu. Osoby z towarzystwa tak zwanej Dzielnicy Saint Germain miały względy dla księżnej przez szacunek dla jej nazwiska, jednego z tych, które czcić się będzie zawsze, dla jej nieszczęść, których już nie roztrząsano, oraz piękności, jedynej rzeczy, jaką zachowała ze zgasłego blasku. Świat, którego była wprzód ozdobą, miał dla niej uznanie za to, iż włożyła poniekąd welon klasztorny, zamykając się u siebie. Ten akt dobrego smaku był dla niej, bardziej niż dla innej kobiety, ogromnym poświęceniem. Rzeczy wielkie znajdują zawsze we Francji tak żywe odczucie, iż księżna odzyskała swoją abdykacją wszystko, co mogła stracić w mniemaniu publicznym za czasu swego blasku. Widywała tylko jedną z dawnych przyjaciółek, margrabinę dEspard, a i u niej nie bywała na wielkich rautach ani balach. Odwiedzały się wcześnie rano, jak gdyby w tajemnicy. Kiedy księżna była u przyjaciółki na obiedzie, margrabina nie przyjmowała nikogo. Pani dEspard była idealna dla księżnej; zmieniła lożę we Włoskim, pierwsze piętro na głęboką lóżkę na parterze, tak iż pani de Cadignan mogła przyjść do teatru nie będąc widzianą i opuścić go incognito. Mało kobiet pozbawiłoby się satysfakcji wleczenia w swoim orszaku eks-rywalki i głoszenia się jej dobrodziejką. Zwolniona w ten sposób od rujnujących toalet, księżna korzystała poufnie z pojazdu margrabiny, którego nie byłaby przyjęła publicznie. Nikt nigdy nie dowiedział się pobudek pani dEspard, ale postępowanie jej było szczytne i obejmowało przez długi czas cały świat drobiazgów, które pojedynczo zdają się głupstwem, ale w sumie mają coś gigantycznego. W roku 1832 trzy lata przyprószyły śniegiem awanturki diuszesy de Maufrigneuse i wybieliły ją tak dokładnie, iż trzeba było wielkich wysiłków pamięci, aby sobie przypomnieć drażliwe okoliczności jej poprzedniego życia. Z ubóstwianej przez tylu dworaków królowej, której wybryki mogłyby wypełnić tomy romansów, została kobieta jeszcze rozkosznie ładna, licząca lat trzydzieści sześć, ale mająca wszelkie prawo przyznawać się tylko do trzydziestu, mimo że była matką diuka Jerzego de Maufrigneuse, dziewiętnastoletniego młodzieńca, pięknego jak Antinous, biednego jak Job i pełnego najświetniejszych nadziei. Matka chciała go przede wszystkim bogato ożenić. Może projekt ten był sekretem zażyłości z margrabiną, której salon uchodził za pierwszy w Paryżu i gdzie mogła z czasem wybrać między herytierami żonę dla Jerzego. Księżna widziała jeszcze pięć lat dzielących ją od małżeństwa syna, lat pustych i samotnych, aby bowiem wysłużyć synowi dobre małżeństwo, prowadzenie jej musiało być bez zarzutu. Księżna mieszkała przy ulicy de Miromesnil, najmując za umiarkowaną cenę parter ładnego pałacyku. Umiała spożytkować ze smakiem resztki dawnej wspaniałości. Wytworność wielkiej damy oddychała tam jeszcze. Żyła otoczona pięknymi rzeczami, świadczącymi o sferze, do której nawykła. Na kominku widać było wspaniałą miniaturę, portret Karola X pędzla pani de Mirbel, pod którą wyryte były te słowa: "Ofiarowane przez króla"; jako pendant, portret księżnej de Berri, która była dla niej tak szczególnie łaskawa. * Księżna de Berri (1798—1870) — synowa króla Francji Karola X, przedstawiciela starszej linii Burbonów; gdy rewolucja r. 1830 obaliła Karola X i oddała władzę Ludwikowi Filipowi, pochodzącemu z młodszej linii Burbonów, księżna de Berri, pragnąc zdobyć tron dla swego syna, podburzała ludność Wandei do powstania przeciw nowym rządom. Na stole błyszczało album olbrzymiej ceny, jakiego żadna z mieszczek, królujących obecnie w naszym przemysłowym i wścibskim społeczeństwie nie ośmieliłaby się pokazać publicznie. Odwaga ta cudownie malowała kobietę. Album zawierało portrety, między którymi znajdowało się ze trzydziestu bliskich przyjaciół, mienionych przez świat jej kochankami. Ta liczba była oszczerstwem; ale co się tyczy jakiegoś tuzina, była to może, mówiła pani dEspard, jedynie prosta obmowa. Portrety Maksyma de Trailles, de Marsaya, Rastignaka, margrabiego dEsgrignon, generała de Montriveau, margrabiów de Ronquerolles i dAjuda Pinto, księcia Galathionne, młodych diuków de Grandileir, de Rethores, pięknego Lucjana de Rubempre, młodego wicehrabiego de Serisy były zresztą oddane z wielką kokieterią pędzla przez najsłynniejszych artystów. Ponieważ księżna przyjmowała ledwie parę osób z tej kolekcji, nazywała żartobliwie tę księgę katalogiem swych omyłek. Nieszczęście uczyniło tę kobietę dobrą matką. Przez piętnaście lat Restauracji nadto się bawiła, aby myśleć o synu; ale usunąwszy się od świata, ta świetna egoistka pomyślała, że macierzyństwo posunięte do ostatnich granic stałoby się dla jej życia rozgrzeszeniem; jest wielu ludzi tkliwego serca, którzy darowują wszystko wybornej matce. Kochała syna tym mocniej, że nie miała już nic innego do kochania. Jerzy de Maufrigneuse jest zresztą z tych dzieci, które mogą głaskać wszystkie macierzyńskie próżności; toteż księżna uczyniła dlań wszelkie poświęcenia. Zdobyła się dla Jerzego na stajnię i remizę, nad którymi zajmował apartamencik złożony z trzech rozkosznie umeblowanych pokoi; nałożyła sobie wiele prywacji, aby ocalić dlań konia pod siodło, kabriolet i małego grooma. Sama zatrzymała jedynie pokojówkę, za kucharkę zaś dawną dziewczynę kuchenną. Groom młodego diuka miał wówczas służbę nieco ciężką. Toby, dawny groom nieboszczyka Beaudenord - tak bowiem nazywano żartobliwie zrujnowanego eleganta - ów młody groomik, który w dwudziestu pięciu latach zawsze uchodził za czternastolatka, musiał znaleźć czas na chędożenie koni, czyszczenie kabrioletu lub tilbury, towarzyszenie swemu panu, sprzątanie mieszkania i wystawanie w pokoju księżnej dla oznajmiania gości, jeżeli przypadkiem oczekiwała uroczystszej wizyty. Kiedy się pomyśli, czym była za Restauracji piękna diuszesa de Maufrigneuse, jedna z królowych Paryża, królowa pełna blasku, której zbytek zawstydziłby może najbogatsze damy Londynu, było coś niemal wzruszającego w tym skromnym gniazdku przy ulicy Miromesnil, o kilka kroków od jej wspaniałego pałacu, którego żadna fortuna nie była w stanie zamieszkać i który młot spekulantów zburzył, aby uczynić zeń ulicę. Kobieta zaledwie przyzwoicie obsłużona przez trzydziestu lokai, która posiadała najpiękniejsze salony, najładniejsze apartamenty, buduary w Paryżu, która dawała w nich tak wspaniałe zabawy, żyła w mieszkaniu z pięciu ubikacji: przedpokój, jadalnia, salon, sypialnia i gotowalnia, z dwiema kobietami za całą usługę. - Och, Diana jest cudowna dla syna - mówiła szczwana kumosia, margrabina dEspard - i to cudowna bez emfazy, czuje się szczęśliwa. Nikt by nie przypuścił, że kobieta tak lekka może być zdolna do podobnej wytrwałości; toteż nasz dobry arcybiskup otoczył ją opieką, robi dla niej, co może, właśnie skłonił starą hrabinę de Cinq Cygne, aby jej złożyła wizytę. Przyznajmy zresztą! Trzeba być królową, aby umieć abdykować i zstąpić z godnością z pozycji, która nigdy nie jest zupełnie stracona. Ci tylko, którzy mają świadomość, iż są niczym przez siebie samych, okazują żal upadając lub też szemrzą i czepiają się przeszłości, zgadując, że jest niepowrotna. Zmuszona obchodzić się bez rzadkich kwiatów, wśród których przyzwyczajona była żyć i które tak podnosiły urok jej osoby, gdyż niepodobna było nie porównywać jej do kwiatu, księżna dobrze wybrała swoje parterowe mieszkanko: miała ładny ogródek, pełen krzewów, z trawnikiem, który rozweselał tę spokojną ustroń. Mogła mieć około dwunastu tysięcy renty, a i na ten skromny dochód składało się roczne wsparcie wyznaczone przez starą księżnę de Navarreins, ciotkę po mieczu młodego diuka, który miał je otrzymywać do czasu swego małżeństwa, oraz drugie wsparcie, przesyłane przez księżnę dUxelles z zapadłego majątku, gdzie ciułała tak, jak umieją ciułać stare księżne, których Harpagon mógłby być uczniem. Książę żył na obczyźnie, wciąż oddany na rozkazy swych wygnanych panów, dzieląc ich złą dolę i służąc im z inteligentnym i bezinteresownym poświęceniem. Pozycja księcia de Cadignan umacniała jeszcze pozycję jego żony w Paryżu. U księżnej to, w jej mieszkaniu, marszałek, któremu winni jesteśmy zdobycie Afryki, miał, w czasie usiłowań księżnej de Berri w Wandei, narady z wodzami legitymistów, tak bardzo księżna znajdowała się na uboczu, tak mało smutne jej położenie budziło podejrzeń w obecnym rządzie. * Marszałek, któremu winni jesteśmy zdobycie Afryki — to Louis de Ghaisnes de Bourmont (1778—1846), minister wojny w reakcyjnym gabinecie hr. de Polignac; w r. 1830 opuścił ministerstwo, aby dowodzić wyprawą algierską. Widząc, jak zbliża się straszliwe bankructwo miłości, owa czterdziestka, poza którą tak niewiele już istnieje dla kobiety, księżna rzuciła się w królestwo filozofii. Czytała, ona, która przez szesnaście lat objawiała największy wstręt do rzeczy poważnych. Literatura i polityka są dziś dla kobiet tym, czym niegdyś była dewocja, ostatnim schronieniem zalotności. W salonach mówiono, iż Diana chce pisać książkę. Od czasu jak z ładnej, uroczej kobiety księżna przeszła na rozumną, w oczekiwaniu, aż czas jej minie zupełnie, uczyniła z przywileju bywania w jej domu najwyższy zaszczyt, osobliwe wyróżnienie. Pod osłoną tych zajęć mogła oszukać jednego ze swoich pierwszych kochanków, de Marsaya, najwpływowszą osobistość mieszczańskiej polityki ukoronowanej w lipcu 1830; przyjmowała go niekiedy wieczorem, gdy marszałek i kilku legitymistów rozmawiali po cichu w jej sypialni o opanowaniu królestwa, rzeczy, której nie można było dokonać bez udziału idei, jedynego czynnika powodzenia, o którym spiskowcy zapominali! Była to ładna zemsta ładnej kobiety zażartować tak z pierwszego ministra, czyniąc zeń parawan dla spisku przeciw własnemu rządowi. Zdarzenie to, godne pięknych dni Frondy, stało się treścią najdowcipniejszego w świecie listu, który księżna napisała do "Jejmości", zdając sprawę z negocjacji. * Fronda - zbrojny zatarg, który wybuchł we Francji za małoletności Ludwika XIV między partią dworską (z królową Anną Austriaczką i kardynałem Mazarinim na czele) a parlamentami; trwał od 1648 do 1653, a wywołało go przede wszystkim niezadowolenie z powodu finansowej polityki Mazariniego. * Jejmość (Madame) - na dworze Burbonów tytuł przysługujący nawet niezamężnym córkom króla lub delfina oraz żonie brata królewskiego, noszącego tytuł Monsieur; tu mowa o księżnej de Berri. Młody de Maufrigneuse pośpieszył do Wandei i zdołał wrócić potajemnie, nie skompromitowawszy się, ale nie uchyliwszy się od podzielenia niebezpieczeństw Jejmości, która na nieszczęście odesłała go, skoro wszystko zdawało się stracone. Żarliwa czujność młodego człowieka byłaby może udaremniła zdradę. Mimo iż ciężkie zaiste były winy diuszesy de Maufrigneuse w oczach mieszczańskiego świata, zachowanie syna wymazało je z pewnością w oczach arystokracji. Była w tym niewątpliwie szlachetność i wielkość, aby tak narazić jedynego syna i dziedzica historycznego domu. Bywają osoby, rzekomo sprytne, które naprawiają błędy życia prywatnego usługami politycznymi, i na odwrót; ale u księżnej de Cadignan nie było żadnego wyrachowania. Może nie ma go tak samo u wszystkich, którzy postępują w ten sposób. Wypadki odgrywają dużą rolę w tych sprzecznościach. W jeden z pierwszych ładnych dni maja roku 1833 margrabina dEspard i księżna kręciły się - nie można powiedzieć: przechadzały się - po jedynej ścieżce biegnącej dokoła trawnika, w blasku ostatnich promieni słonecznych, około drugiej po południu. Wygrzane słońcem mury tworzyły ciepłą atmosferę w tej małej przestrzeni, którą napełniały swą wonią kwiaty, dar margrabiny. - Stracimy niebawem de Marsaya - rzekła pani dEspard - a razem z nim zniknie ostatnia nadzieja losu dla twego syna; od czasu bowiem jak go wystrychnęłaś na dudka, ten wielki polityk rozkochał się w tobie na nowo. - Jerzy nie pogodzi się nigdy z Orleanami - rzekła księżna - choćby miał umrzeć z głodu, choćbym ja miała pracować na niego. Ale Berta de Cinq Cygne nie wydaje mu się niechętna. - Dzieci - rzekła margrabina dEspard - nie mają tych samych zobowiązań, co ojcowie. - Nie mówmy o tym - rzekła księżna. - O ile nie zdołam urobić margrabiny de Cinq Cygne, ostatecznie mogę ożenić syna z jaką córką kowala, jak zrobił ten smarkacz dEsgrignon! - Czyś go kochała? - spytała margrabina. - Nie - odparła poważnie księżna. - W naiwności dEsgrignona było coś z prowincjonalnego dudka, na czym spostrzegłam się nieco za późno lub za wcześnie, jeżeli wolisz. - A de Marsay? - De Marsay bawił się mną jak lalką. Byłam taka młoda! Nie kochamy nigdy mężczyzn, którzy występują w roli guwernerów, nadto urażają nasze próżnostki. - A ten mały nicpoń, który się powiesił? - Lucjan? Był piękny jak Antinous, a przy tym wielki poeta. Jakże go podziwiałam! Mogliśmy być szczęśliwi, ale on zakochał się w dziewce, więc odstąpiłam go pani de Serisy. Czyż nie uległabym, gdyby zechciał był mnie kochać? - To nie do wiary! Ty potknęłaś się o taką Esterę? - Była piękniejsza ode mnie - odrzekła księżna. - Oto niebawem trzy lata zupełnej samotności - ciągnęła po pauzie - i, wierz mi, ten spokój nie miał w sobie nic przykrego. Tobie jednej ośmielę się powiedzieć, że tutaj czułam się szczęśliwa. Byłam znudzona adoracjami, zmęczona bez przyjemności, drażniona powierzchownymi wzruszeniami, którym serce było obce. Wszyscy mężczyźni, których znałam, wydali mi się mali, płascy, powierzchowni; żaden nie miał prostoty, wielkości, delikatności. Byłabym pragnęła spotkać kogoś, kto by mi zaimponował. - Czyżby z tobą było tak jak ze mną - spytała margrabina - czyżbyś, mimo chęci kochania, nigdy nie spotkała miłości? - Nigdy - odparła księżna kładąc rękę na ramieniu margrabiny. Usiadły na prostej, drewnianej ławce pod kwitnącym jaśminem. Obie wyrzekły słowa uroczyste dla kobiet w ich wieku. - Tak samo jak ty - ciągnęła księżna - wzbudziłam może więcej miłości niż inne kobiety; ale wśród tych przygód, czuję to, nie poznałam szczęścia. Popełniłam dużo szaleństw, ale miały one cel, a ten cel oddalał się, w miarę jak się posuwałam! W przywiędłym mym sercu czuję niewinność, której nikt nie uszczknął. Tak, pod tyloma doświadczeniami spoczywa pierwsza miłość, którą można by obudzić; tak samo jak mimo tylu skaz i udręczeń czuję się młodą i ładną. Można kochać nie będąc szczęśliwą, można być szczęśliwą i nie kochać; ale kochać i posiąść szczęście, skojarzyć te dwie olbrzymie rozkosze, to cud. Ten cud nie ziścił się dla mnie. - Ani dla mnie - rzekła pani dEspard. - Prześladuje mnie w moim schronieniu okropny żal; bawiłam się, ale nie kochałam. - Cóż za nieprawdopodobny sekret! - wykrzyknęła margrabina. - Och, droga - odparła księżna - takie sekrety możemy powierzyć tylko sobie wzajem: nikt w Paryżu nie uwierzyłby nam. - I - rzekła margrabina - gdybyśmy nie przekroczyły obie trzydziestu sześciu lat, nie zwierzyłybyśmy może sobie tego. - Tak, kiedy jesteśmy młode, miewamy bardzo niemądre próżności! - rzekła księżna. - Podobne jesteśmy nieraz do tych ubogich chłopców, którzy bawią się wykałaczką, aby wmówić w publiczność, że jedli dobry obiad. - Ostatecznie, żyjemy jeszcze - odparła z wyzywającym wdziękiem pani dEspard czyniąc prześliczny gest świadomej niewinności - i żyjemy, jak sądzę, na tyle, by umieć znaleźć sobie odwet. - Kiedyś mi powiedziała swego czasu, że Beatrix wyjechała z Contim, myślałam o tym całą noc - odezwała się po chwili księżna. * Beatrix - postać stworzona przez Balzaka, bohaterka powieści pod tym tytułem. - Trzeba być bardzo szczęśliwą, aby poświęcić w ten sposób pozycję, przyszłość i wyrzec się na zawsze świata. - To gąska - odparła poważnie pani dEspard. - Panna des Touches była uszczęśliwiona, że się pozbyła Contiego. Beatrix nie domyśliła się, jak bardzo ta rezygnacja niepospolitej kobiety, która nie broniła ani przez chwilę rzekomego szczęścia, wskazywała na nicość Contiego. - Będzie więc nieszczęśliwa? - Już jest - odparła pani dEspard. - Po co rzucać męża? Czyż to nie jest u kobiety przyznaniem swej niemocy? - Przypuszczasz zatem, że pobudką pani de Rochefide nie była chęć kosztowania w spokoju doskonałej miłości, tej miłości, której słodycze są dla nas obu tylko marzeniem? - Nie, małpowała po prostu panią de Beauseant i panią de Langeais, które, mówiąc między nami, w epoce mniej pospolitej niż nasza byłyby, jak i ty zresztą, postaciami równie wielkimi, jak La Valliere, Montespan, Diana de Poitiers, księżna dEstampes i de Chateauroux. * Pani de Beauseant - postać balzakowska, bohaterka opowiadania „Kobieta porzucona"; * Księżna de Langeais - bohaterka opowiadania Balzaka pod tym samym tytułem. * Louise de La Baume Le Blanc, księżna de La Valliere (1644—1710) — faworyta Ludwika XIV; gdy względy króla odebrała jej następna faworyta, pani de Montespan (1641—1707), usunęła się do klasztoru; * Diana de Poitiers (1499—1566) - faworyta króla francuskiego Henryka II; * Annę de Pisseleu, księżna d'Estampes (1508—1580) — faworyta Franciszka I; * Marie-Anne de Mailly, margrabina de La Tournelle, księżna de Chateau-roux (1717—1744) — faworyta Ludwika XV. - Tylko bez króla, moja droga. Ach! chciałabym móc wywołać te kobiety i spytać je, czy... - Ależ - rzekła margrabina przerywając - nie potrzeba świadectwa zmarłych; znamy kobiety żyjące, które są szczęśliwe. Oto już więcej niż dwadzieścia razy wyciągam na zwierzenia hrabinę de Montcornet, która od piętnastu lat jest najszczęśliwszą w świecie ze swoim Emilkiem Blondet: najlżejszej niewierności, ani nawet myślą, są tak, jak byli pierwszego dnia; gdy nam zawsze przeszkadzano, przerywano w najbardziej zajmującym momencie. Te długie przywiązania, jak Rastignaka i pani de Nucingen, jak twojej kuzynki, pani de Camps, i jej Oktawa, mają jakąś tajemnicę, a tej tajemnicy my, moja droga, nie znamy... Świat czyni nam ten niezmierny zaszczyt, aby nas brać za rozpustnice godne Regencji, gdy my jesteśmy niewinne jak dwie pensjonarki. * Regencja - okres historii Francji między śmiercią Ludwika XIV a pełnoletnością Ludwika XV (lata 1715—1723), słynny ze swobody obyczajów i rujnującego zbytku. - Szczęśliwa byłabym jeszcze z takiej niewinności - wykrzyknęła szyderczo księżna - ale nasza jest gorsza, upokarzająca. Cóż chcesz? Ofiarujmy Bogu to umartwienie jako pokutę za nasze bezowocne poszukiwania; nie jest bowiem prawdopodobne, moja droga, abyśmy w jesieni życia znalazły piękny kwiat, którego nam brakło przez wiosnę i lato. - Nie w tym rzecz - odparła margrabina po pauzie pełnej zadumy. - Jesteśmy jeszcze dość piękne, aby obudzić miłość; ale nie przekonamy nigdy nikogo o naszej niewinności ani cnocie. - Gdyby to było kłamstwo, nic łatwiejszego, jak przystroić je, podać z ładną zaprawą, która je czyni wiarogodnym i pozwala przełknąć niby rozkoszny owoc; ale kazać uwierzyć w prawdę! Och! najwięksi ludzie załamali się na tym - dodała księżna z owym głębokim uśmiechem, który zdołał uwiecznić jedynie pędzel Leonarda da Vinci. - Głuptasy umieją niekiedy dobrze kochać - podjęła margrabina. - Ale - zauważyła księżna - na to nawet głuptas nie jest dość łatwowierny. - Masz słuszność - rzekła śmiejąc się margrabina. - Ale bo też nie głupca ani nawet nie człowieka inteligentnego trzeba nam szukać. Aby rozwiązać podobny problem, trzeba człowieka genialnego. Jedynie geniusz posiada dziecięcą wiarę, religię miłości, chętnie pozwala sobie wiązać oczy. Patrz na Canalisa i księżnę de Chaulieu. Otóż, jeśli spotykałyśmy niekiedy ludzi genialnych, byli oni może zbyt daleko od nas, zbyt zajęci, a my zbyt puste, -zbyt rozbawione, zbyt rozproszone... - Ach! nie chciałabym jednak rozstać się ze światem, nie poznawszy rozkoszy prawdziwej miłości! - wykrzyknęła księżna. - Budzić miłość to nic - rzekła pani dEspard - chodzi o to, aby ją czuć. Znam wiele kobiet, które są jedynie pretekstem uczucia, miast być równocześnie jego przyczyną i skutkiem. - Ostatnia namiętność, jaką wzbudziłam, to była święta i piękna rzecz - rzekła księżna - miała przyszłość. Przypadek dał mi w ręce tym razem owego genialnego człowieka, do którego mamy prawo, a którego tak trudno pochwycić, bo więcej jest ładnych kobiet niż geniuszów. Ale diabeł wmieszał się w tę sprawę. - Opowiedz, droga, to coś dla mnie zupełnie nowego. - Spostrzegłam się na tej pięknej miłości dopiero w zimie roku 1829. Co piątek w Operze widziałam w parterowych krzesłach młodego człowieka lat około trzydziestu, przybyłego tam dla mnie, zawsze na tym samym miejscu, wpatrującego się we mnie oczyma z płomienia, ale często osmuconego oddaleniem lub może i brakiem wszelkiej nadziei. - Biedny chłopiec! Kto kocha, robi się bardzo niemądry - rzekła margrabina. - Prawie w każdym antrakcie wychodził na korytarz - podjęła księżna uśmiechając się z przyjacielskiego docinku margrabiny - czasem, aby mnie widzieć lub aby zwrócić na siebie uwagę, przykładał twarz do szybki w loży naprzeciw mojej. Kiedy przychodził ktoś do mnie, widziałam, jak czatował u drzwi, aby mi rzucić ukradkowe spojrzenie; nauczył się w końcu poznawać moich znajomych, szedł za nimi, gdy się kierowali w stronę loży, aby wyzyskać moment uchylenia drzwi. Biedny chłopiec dowiedział się zapewne niebawem, kto jestem, znał z widzenia pana de Maufrigneuse i mego teścia. Odtąd widywałam tajemniczego nieznajomego we Włoskim, na miejscu, z którego podziwiał mnie prosto w twarz, w naiwnym zachwyceniu; bajeczny był po prostu! Przy wyjściu z Opery, tak samo jak z Bouffons, widziałam go, jak tkwił nieruchomo w tłumie; popychano go, poszturchiwano, nie drgnął. Oczy jego zachodziły mgłą, gdy mnie widział wspartą na ramieniu jakiegoś amanta. Poza tym ani słowa, żadnego listu, znaku. Przyznaj, że to było w dobrym guście. Niekiedy, wjeżdżając rano do pałacu, widziałam nieznajomego siedzącego na słupku u bramy! Wielbiciel ten miał piękne czarne oczy, długą i gęstą brodę w kształt wachlarza, wąsy i faworyty: widać było jedynie białe policzki i ładne czoło; istna głowa antyczna. Jak ci wiadomo, książę w czasie dni lipcowych bronił Tuilerii od strony Wybrzeża. Wrócił wieczorem do Saint Cloud, kiedy wszystko było stracone. "Wiesz, moja droga - rzekł - omal mnie nie zabito koło czwartej; mierzył do mnie jeden z powstańców, kiedy młody człowiek z długą brodą, którego, zdaje mi się, widywałem we Włoskim i który prowadził atak, odwrócił lufę". Strzał ugodził nie wiem już kogo, jakiegoś kwatermistrza, dwa kroki od męża. Ten młody człowiek musiał tedy być republikaninem. W roku 1831, kiedy osiedliłam się tutaj, spotkałam go wspartego plecami o mur tego domu; zdawał się rad z moich nieszczęść, które może dawały mu nadzieję zbliżenia; ale od sprawy Saint Merry nie widziałam go już; zginął tam. * Sprawa Saint-Merry - mowa o paryskim powstaniu 5 i 6 czerwca 1832 r., wszczętym przez lewe skrzydło partii republikańskiej, zwróconym przeciw monarchii lipcowej; sygnał do powstania dano z klasztoru Saint-Merry, w pobliżu którego potem toczyła się walka. W wilię pogrzebu generała Lamarque wyszłam piechotą z synem; republikanin towarzyszył nam, to z tyłu, to przed nami, od świętej Magdaleny aż do pasażu Panoramy. - To wszystko? - rzekła margrabina. - Wszystko - odparła księżna. - A! prawda: w dzień zdobycia Saint Merry jakiś chłopiec zażądał koniecznie widzieć mnie samą: oddał mi list kreślony na pospolitym papierze, podpisany nazwiskiem nieznajomego. - Pokaż mi go - rzekła margrabina. - Nie, moja droga. Zbyt wielką i świętą była miłość tego człowieka, abym pogwałciła jego tajemnice. Ten krótki i straszliwy list szarpie mi serce, kiedy pomyślę o nim. Ten nieboszczyk sprawia mi więcej wyrzutów niż wszyscy żywi, często myślę o nim. - A nazywał się? - spytała margrabina. - Och! bardzo pospolicie: Michał Chrestien... - Dobrze, żeś mi powiedziała - odparła żywo margrabina - słyszałam o nim. Ów Michał Chrestien był przyjacielem sławnego człowieka, którego już kiedyś chciałaś poznać, Daniela dArthez, i który bywa u mnie raz albo dwa razy w ciągu zimy. Ów Chrestien, który w istocie padł przy Saint Merry, miał sporo przyjaciół. Słyszałam, że był to jeden z owych wielkich polityków, którym, jak de Marsayowi, brakło jedynie sposobności, aby się stali od razu tym, czym być mieli. - Lepiej w takim razie, że umarł - rzekła księżna melancholijnym tonem, pod którym ukryła swą myśl. - Chcesz spotkać się któregoś wieczora u mnie z dArthezem? - spytała margrabina. - Porozmawiasz o swoim upiorze. - Chętnie, moja droga. W kilka dni po tej rozmowie Blondet i Rastignac, którzy znali dArtheza, przyrzekli pani dEspard, iż nakłonią go, aby przyjął zaproszenie na obiad. Przyrzeczenie to byłoby z pewnością nierozważne, gdyby nie nazwisko księżnej, której spotkanie nie mogło być wielkiemu pisarzowi obojętne. Daniel dArthez, jeden z rzadkich za naszych czasów ludzi, którzy łączą charakter z talentem, uzyskał już, wprawdzie nie całą popularność, jaką miały mu zjednać jego dzieła, ale pełne szacunku uznanie wybranych dusz. Rozgłos jego niewątpliwie urośnie jeszcze, ale wówczas dosięgnął w oczach znawców szczytu: istnieją autorowie, którzy wcześniej lub później zajmują swe prawdziwe miejsce i już się zeń nie ruszają. Szlachcic z rodu, ale biedny, zrozumiał epokę i liczył wyłącznie na osobiste talenty. Walczył długi czas na arenie paryskiej, wbrew woli bogatego wuja, który, przez sekret łatwej do zrozumienia próżności, zostawiwszy go długo na pastwę nędzy, zapisał sławnemu człowiekowi fortunę, której odmawiał nieznanemu pisarzowi. Ta nagła zmiana nie zmieniła obyczajów Daniela: wiódł dalej swoje prace z prostotą godną starożytności i nałożył sobie nowe przyjmując mandat do Izby, gdzie zajął miejsce po prawicy. Od czasu dojścia do sławy pokazywał się niekiedy w świecie. Jeden z jego starych przyjaciół, wielki lekarz Horacy Bianchon, zapoznał go z baronem de Rastignac, podsekretarzem stanu w ministerstwie i przyjacielem de Marsaya. Ci dwaj politycy zgodzili się dość wspaniałomyślnie, aby Daniel, Horacy i kilku bliskich przyjaciół Michała Chrestien przenieśli ciało republikanina do kościoła Saint Merry i uczcili je pogrzebem. Wdzięczność za przysługę, która stanowiła kontrast z represjami owej epoki gwałtownych namiętności politycznych, związała, można powiedzieć, dArtheza z Rastignakiem. Podsekretarz stanu i znakomity minister byli zanadto zręczni, aby nie skorzystać z tego; toteż zjednali sobie kilku przyjaciół Michała Chrestien, którzy nie dzielili zresztą jego poglądów i którzy zbliżyli się z nowym rządem. Jednego z nich, Leona Giraud, zamianowano zrazu referendarzem, potem radcą stanu. DArthez pochłonięty jest całkowicie pracą, widuje świat jedynie dorywczo, jest on dlań niby sen. Dom jego to klasztor, w którym pędzi życie benedyktyna; ta sama surowość, regularność. Przyjaciele wiedzą, że aż dotąd kobieta była dlań jedynie przygodnym zjawiskiem, zawsze budzącym lęk; nadto się jej przyglądał, aby się nie miał jej obawiać; ale tak długo ją studiował, aż w końcu przestał zupełnie ją znać, podobny w tym do owych głębokich taktyków, zawsze ponoszących klęskę na przygodnym terenie, gdzie ich pewniki naukowe ulegają zmianom i sprzecznościom. Ten najprzenikliwszy obserwator pozostał zarazem najnaiwniejszym dzieckiem. Ów kontrast, na pozór niemożliwy, zrozumiały jest dla tych, którzy zdołali pojąć głębię dzielącą myśl od uczucia; jedna pochodzi z głowy, drugie z serca. Można być wielkim człowiekiem i niegodziwcem, jak można być głupcem i cudownym kochankiem. Darthez jest jednym z owych uprzywilejowanych, u których bystrość inteligencji, pojemność mózgu nie wykluczają siły ani głębi uczuć. Jest, mocą rzadkiego daru, równocześnie człowiekiem czynu i myśli. Życie jego prywatne jest szlachetne i czyste. Jeżeli starannie uciekał przed miłością dotąd, to dlatego, iż znał się dobrze: wiedział z góry, jaką władzę zdobyłoby nad nim uczucie. Długi czas wyczerpujące prace, za pomocą których przygotował grunt dla swoich chlubnych dzieł, jak również chłód nędzy były cudownym środkiem ochronnym. Kiedy przyszedł dostatek, dArthez zawiązał najbardziej pospolity i niezrozumiały stosunek z kobietą dość ładną, ale niskiej klasy, bez wykształcenia, bez obycia; ukrywał zresztą starannie ten stosunek przed ludźmi. Michał Chrestien przyznawał genialnym ludziom władzę przeobrażania najbardziej płaskich istot w sylfidy, gęsi w kobiety rozumne, chłopek w markizy; im kobieta jest doskonalsza, tym więcej traci w ich oczach; wówczas bowiem - mówił - wyobraźnia nie ma nic do roboty. Jego zdaniem miłość, będąca u istot przeciętnych jedynie sprawą zmysłów, u ludzi wybitnych staje się potężnym procesem twórczym, skuwającym dwoje ludzi. Aby usprawiedliwić dArtheza, powoływał się na Rafaela i Fornarinę. * Fornarina (to znaczy: Piekarka) - córka rzymskiego piekarza, słynna z urody, ukochana Rafaela, który rysy jej uwiecznił na wielu swoich obrazach. Byłby mógł podać za przykład samego siebie, on, który widział anioła w księżnej de Maufrigneuse. Kaprys dArtheza można było zresztą usprawiedliwić rozmaicie; może zwątpił w spotkanie na ziemi kobiety, która by odpowiadała rozkosznej chimerze, jaką każdy człowiek wyższy śni i pieści; może miał serce zbyt drażliwe, zbyt delikatne, aby się wydać w ręce światowej damy; może wolał dać upust naturze, a zachować w duszy swój ideał; może usunął ze swego życia miłość jako nie dającą się pogodzić z jego pracami, z regularnością mniszego trybu, w którym namiętność wszystko by zburzyła. Od kilku miesięcy dArthez był przedmiotem drwin Blondeta i Rastignaka, którzy mu wytykali, że nie zna ani świata, ani kobiet. Wedle nich, zdziałał już dosyć, aby sobie pozwolić na rozrywkę: miał ładny majątek, a żył jak student; nie używał niczego, ani swego złota, ani sławy; nie znał słodyczy szlachetnego i delikatnego uczucia, jakie tylko kobiety dobrze urodzone i wychowane umieją obudzić lub podzielić; czyż to nie jest niegodne jego, znać jedynie najgrubszą stronę miłości! Miłość sprowadzona do tego, czym czyni ją natura, była w ich oczach rzeczą najgłupszą w świecie. Jedną z chwał społeczeństwa jest to, iż wyhodowało kobietę, gdy natura stworzyła samicę; iż stworzyło ciągłość pragnienia, gdy natura myślała jedynie o ciągłości gatunku; słowem, iż wymyśliło miłość, najpiękniejszą religię ludzkości. DArthez nie znał owych uroczych delikatności języka, owych nie ustających całopaleń uczucia, wysubtelnionych pragnień, anielskich kształtów, jakich wytworne kobiety umieją użyczyć rzeczom najpospolitszym. Znał może kobietę, ale nie znał bóstwa. Aby osiągnąć ideał miłości, trzeba u kobiety niesłychanie dużo sztuki, pięknych toalet duszy i ciała! Słowem, sławiąc duchowe deprawacje paryskiej zalotności, kusiciele ubolewali nad dArthezem, który żył zdrowym i prostym pokarmem, iż nie kosztował jeszcze rozkoszy wymyślnej kuchni paryskiej, i podniecali żywo jego ciekawość. Doktor Bianchon, przed którym dArthez się wywnętrzał, wiedział, że ta ciekawość obudziła się wreszcie. Długi stosunek wielkiego pisarza z pospolitą kobietą nie tylko nie wyrodził się w powab przyzwyczajenia, ale był mu nieznośny; wstrzymywała go tylko nieśmiałość, której pastwą stają się wszyscy samotnicy. - Ba - mówił Rastignac - kiedy ktoś pieczętuje się starym pikardzkim herbem, czemu miałby sobie odmówić przyjemności pomieszczenia go na drzwiczkach pojazdu! Masz trzydzieści tysięcy renty i dochody z pióra; usprawiedliwiłeś swą dewizę, która tworzy kalambur tak poszukiwany przez naszych przodków: Ars Thes aurusque virtus, i nie paradujesz w kolasce w Lasku Bulońskim! Żyjemy w epoce, w której cnota winna się pokazywać. * Ars the saurusque virtus (łacińskie) - sztuka i majątek [rodzą] cnotę. - Gdybyś czytywał swoje dzieła klempie, która ci daje kosztować ziemskich rozkoszy, darowałbym ci, że się jej trzymasz - rzekł Blondet. - Ale, mój drogi, jeżeli jesteś na suchym chlebie w znaczeniu materialnym, w zamian, pod względem duchowym, wcale nie masz chleba... Te przyjacielskie przekomarzania między Danielem a jego druhami trwały od kilku miesięcy, kiedy pani dEspard poprosiła Rastignaka i Blondeta, aby ściągnęli do niej dArtheza na obiad, dodając, iż księżna de Cadignan niezmiernie pragnie poznać tę sławę. Ciekawość taka jest dla pewnych kobiet tym, czym latarnia magiczna dla dzieci; przyjemnością dla oczu, dość ubogą zresztą i pełną rozczarowań. Im więcej utalentowany człowiek rodzi uczuć na odległość, tym mniej odpowie im z bliska: im bardziej wyobrażano go sobie błyszczącym, tym bardziej będzie matowym. Pod tym względem zawiedziona ciekawość posuwa się często aż do niesprawiedliwości. Ani Blondet, ani Rastignac nie mogli oszukać dArtheza, ale powiedzieli mu ze śmiechem, iż nastręcza mu się najponętniejsza sposobność ucywilizowania swego serca oraz poznania najwyższych rozkoszy, jakie daje miłość paryskiej damy. Księżna jest w nim formalnie zakochana; wszelkie obawy są zbyteczne, może tylko zyskać na poznaniu; niepodobieństwem mu będzie zstąpić z piedestału, jaki mu wzniosła pani de Cadignan. Blondet ani Rastignac nie mieli żadnych skrupułów ubierając księżnę w tę improwizowaną miłość; mogła udźwignąć to oszczerstwo ona, której przeszłość była tak obfita! Na wyprzódki zaczęli opowiadać dArthezowi przygody księżnej: pierwszą z de Marsayem, drugą z margrabią dAjuda, którego odebrała żonie, mszcząc w ten sposób panią de Beauseant; trzeci stosunek z młodym dEsgrignon, który towarzyszył jej do Włoch i straszliwie naraził się dla niej; jak potem była nieszczęśliwa ze sławnym ambasadorem, szczęśliwa z generałem rosyjskim; jak była Egerią dwóch ministrów spraw zagranicznych, etc. * Egeria - wedle rzymskiej legendy nimfa, która była doradczynią Numy Pompiliusza, mitycznego króla Rzymu. DArthez rzekł, iż wie o niej więcej, niż mogliby mu powiedzieć, a to przez swego biednego przyjaciela, Michała Chrestien, który ubóstwiał księżnę tajemnie cztery lata i omal tego nie przypłacił szaleństwem. - Towarzyszyłem mu często - rzekł Daniel - do Włoskiego, do Opery. Nieszczęśliwy biegł ze mną przez ulicę, pędząc na równi z końmi i podziwiając księżnę przez szyby karety. Tej to miłości książę de Cadignan zawdzięcza życie: Michał przeszkodził, aby go jakiś ulicznik nie zabił. - No więc! będziecie mieli gotowy temat - rzekł uśmiechając się Blondet. - Oto kobieta, jakiej ci potrzeba: będzie okrutna jedynie przez delikatność i wtajemniczy cię bardzo wdzięcznie w sekrety elegancji; ale strzeż się, pożarła już niejedną fortunę. Piękna Diana jest jedną z owych rozrzutnic, które nie kosztują ani grosza, a dla których wydaje się miliony. Oddaj się ciałem i duszą, ale trzymaj w garści pieniądze. Po tej rozmowie księżna zyskała w oczach artysty głąb otchłani, wdzięk królowej, zepsucie dyplomacji, tajemniczość kultu, uwodzicielskość syreny. Ci dwaj bywalcy, niezdolni przewidzieć następstw tego żartu, zrobili z Diany dUxelles najbardziej potworną paryżankę, najzręczniejsze kokietkę, upajającą kurtyzanę. Mimo iż mieli słuszność, kobieta, którą traktowali tak lekko, była dla dArtheza świętą i nietykalną; zresztą ciekawość pisarza nie potrzebowała takiej podniety; bez wahania zgodził się przyjść, przyjaciele zaś nie żądali więcej. Skoro pani dEspard miała już odpowiedź, udała się do księżnej. - Moja droga, czy czujesz się w wenie urody, zalotności? - rzekła. - Przyjdź do mnie za kilka dni na obiad, a uraczę cię dArthezem. Nasz genialny człowiek jest co się zowie dziki, boi się kobiet i nigdy nie kochał. Zbuduj plan w tym duchu. Jest nadzwyczaj inteligentny, przy tym ma prostotę, która wprowadza w błąd, odejmując wszelką nieufność. Przenikliwość jego, na wskroś retrospektywna, działa wstecz i niweczy wszelkie rachuby. Zaskoczysz go dziś, jutro już przejrzy wszystko. - Och! - zawołała księżna - gdybym miała trzydzieści lat, zabawiłabym się przednio! Czego mi brakowało dotąd, to genialnego człowieka, którego bym mogła wystrychnąć na dudka. Miałam zawsze tylko partnerów, a nigdy przeciwników. Miłość była grą, zamiast być walką. - Przyznaj, droga, że jestem bardzo wspaniałomyślna; ostatecznie bowiem... miłość bliźniego zaczyna się... Obie kobiety spojrzały sobie w oczy śmiejąc się i ujęły się za ręce przyjaznym uściskiem. Niewątpliwie musiały je łączyć ważne sekrety, nie pierwszy to był mężczyzna i nie pierwsza usługa między nimi, aby bowiem między kobietami stworzyć szczerą i trwałą przyjaźń, trzeba, aby ją pieczętowały jakieś małe zbrodnie. Kiedy dwie przyjaciółki mogą się zabić wzajem i każda widzi zatruty sztylet w ręku drugiej, wówczas przedstawiają wzruszający widok harmonii, która mąci się aż w chwili, gdy jedna z nich przez nieuwagę wypuści broń. Za czym, w tydzień później, odbył się u margrabiny wieczór w małym kółku, w jednym z dni zachowanych dla najbliższych, w które nikt nie zjawia się bez ustnego zaproszenia i w które drzwi są zamknięte. Zaproszonych było pięć osób: Emil Blondet i hrabina de Montcornet, Daniel dArhez, Rastignac i księżna de Cadignan. Licząc panią domu, było tyluż mężczyzn, co kobiet. Nigdy traf nie pozwolił sobie na bardziej wyszukane przygotowania niż w tym spotkaniu dArtheza i pani de Cadignan. Księżna uchodzi dziś jeszcze za jedną z największych mistrzyń toalety, co dla kobiet jest pierwszą ze sztuk. Włożyła niebieską aksamitną suknię z powłóczystymi białymi rękawami, z tiulowym, lekko marszczonym kołnierzem. Niebieski szlak sięgał cztery palce poniżej szyi i pokrywał ramiona, jak na niektórych portretach Rafaela. Pokojówka wpięła kilka białych kwiatów w kaskady blond włosów: jeden z wdzięków, którym księżna zawdzięcza swą sławę. To pewna, że Diana nie wyglądała ani na dwadzieścia pięć lat. Cztery lata samotności i spoczynku wróciły blask jej cerze. Czyż nie bywają zresztą chwile, w których chęć podobania się daje kobietom jakąś nową urodę? Wola nie pozostaje bez wpływu na wyraz twarzy. Jeżeli gwałtowne wzruszenia mogą poszarzyć bladość sangwiników lub melancholików, pozielenić twarze limfatyczne, czyliż pragnienie, radość, nadzieja nie mogą mieć daru rozjaśnienia cery, ozłocenia spojrzeń żywszym blaskiem, okraszenia piękności niby światłem pięknego poranka? Słynna białość księżnej przybrała odcień dojrzalszy, który dawał jej wyraz dostojeństwa. W tym momencie życia, kiedy przeszła tyle prób, tyle myśli, czoło jej, marzące i wyniosłe, cudownie się godziło z błękitnym, spokojnym i majestatycznym spojrzeniem. Najbieglejszy fizjonomista nie wyczytałby śladu rachuby ani decyzji pod tą niesłychaną delikatnością rysów. Bywają twarze kobiece, które spokojem swym i subtelnością oszukują wiedzę i mylą obserwację; trzeba by je śledzić w grze namiętności, co jest trudne, lub też po ukończonej grze, co nie zda się na nic; wówczas kobieta jest stara i już się nie maskuje. Księżna jest jedną z owych nieprzeniknionych kobiet, może się zrobić, czym chce: pusta, dziecinna, rozpaczliwie niewinna lub też subtelna, poważna, niepokojąco głęboka. Przybyła do margrabiny w roli słodkiej i prostej kobiety, znającej życie jedynie przez swoje zawody, w roli kobiety pełnej duszy, spotwarzonej, ale dźwigającej to z rezygnacją niby umęczony anioł. Przybyła wcześnie, aby zawczasu upozować się na kozetce przy kominku, w pobliżu pani dEspard, tak jak chciała, aby ją widziano, w pozie, której sztuka kryje się pod uroczą naturalnością, w jednej z owych póz ułożonych, wyszukanych, uwydatniających piękną wężową linię, która zaczyna się u stopy, wstępuje wdzięcznie ku biodrom i wiedzie się poprzez czarujące okrągłości aż do ramion, wydając spojrzeniom cały profil ciała. Kobieta naga mniej byłaby niebezpieczna niż w spódnicy tak umiejętnie udrapowanej, która wszystko pokrywa i wszystko uwydatnia zarazem. Przez wyrafinowanie, na które wiele kobiet nie byłoby wpadło, Diana, ku zdumieniu margrabiny, przyszła w towarzystwie młodego de Maufrigneuse. Po chwili zastanowienia pani dEspard uścisnęła porozumiewawczo rękę księżnej. - Rozumiem cię! Dając przełknąć dArthezowi wszystkie trudności od pierwszego razu, nie będziesz zmuszona pokonywać ich później. Hrabina de Montcornet przyszła z Blondetem. Rastignac przyprowadził dArtheza. Księżna nie przyjęła sławnego człowieka żadnym z owych komplementów, jakimi zasypują go ludzie pospolici; ale okazała mu względy nacechowane wdziękiem i szacunkiem, będące wyraźnie szczytem jej łaski. Tak zapewne traktowała króla i książąt krwi. Zdała się szczęśliwa, że widzi tego człowieka, i rada, że go zdobyła. Osoby pełne smaku, jak księżna, odznaczają się zwłaszcza sposobem słuchania, pełną powagi i wdzięku uprzejmością, która tak ma się do grzeczności, jak dewocja do cnoty. Kiedy sławny człowiek mówił, przybierała uważną pozę, pochlebniejszą niż najwyszukańsze pochwały. Margrabina dopełniła prezentacji bez emfazy i z prostotą. Przy obiedzie posadzono dArtheza obok księżnej, która daleka od przesadnej wstrzemięźliwości, na jaką silą się wytwornisie, jadła z doskonałym apetytem i starała się we wszystkim okazać kobietą prostą, bez pretensyj. Między jednym a drugim daniem skorzystała z chwili ogólnej rozmowy, aby zamienić z dArthezem parę słów na osobności. - Przyjemność, jaką znalazłam w spotkaniu z panem - rzekła - podwaja się chęcią dowiedzenia się o nieszczęśliwym przyjacielu pana, poległym za sprawę inną niż nasza, ale wobec którego zaciągnęłam wielkie zobowiązania, bez możności podzięki i odpłaty. Książę de Cadignan podzielał mój żal. Wiem, że pan był jednym z najlepszych przyjaciół biednego chłopca. Wasza czysta, nie zmącona przyjaźń ośmiela mnie. Nie zadziwi tedy pana, że pragnęłabym wiedzieć wszystko o tym, który panu jest tak drogi. Jestem przywiązana do wygnanej rodziny i uchodzę za monarchistkę; ale to nie znaczy, abym była z liczby tych, którzy myślą, iż niepodobna być republikaninem i zacnym człowiekiem. Monarchia i republika to jedyne dwie formy rządu, które nie dławią wzniosłych uczuć. - Michał Chrestien był aniołem - odparł Daniel wzruszonym głosem. - Nie znam wśród bohaterów starożytności człowieka, który by był odeń wyższy. Niech go pani nie uważa za jednego z owych ciasnych republikanów, którzy by chcieli przywrócić Konwent i miłe procedery Komitetu Ocalenia Publicznego; nie, Michał marzył o federacji szwajcarskiej zastosowanej do całej Europy. Przyznajmy to między nami: po wspaniałym rządzie jednego człowieka, który, jak sądzę, najbardziej odpowiada naszemu krajowi, system Michała jest zniesieniem wojny w starym świecie i jego odbudowaniem na podstawach innych niż podbój, z którego zrodził się niegdyś ustrój feudalny. Republikanie byli z tego tytułu ludźmi najbliższymi jego idei; oto czemu użyczył im ramienia w lipcu i w Saint Merry. Mimo że krańcowo sprzecznych przekonań, pozostaliśmy w ścisłej zażyłości. - To najpiękniejsza pochwała obu charakterów - rzekła nieśmiało pani de Cadignan. - W czterech ostatnich latach życia - odparł Daniel - mnie jednemu zwierzył się z miłości do pani, a zwierzenie to zacieśniło bardzo już silne więzy braterskiej przyjaźni. On jeden, pani, kochał panią tak, jak pani powinna być kochaną. Ileż razy mokłem na deszczu biegnąc wraz z nim za pani powozem aż do pałacu, idąc o lepsze z końmi, aby utrzymać się równo z powozem i móc panią widzieć i podziwiać. - Ależ - rzekła księżna - czym ja się wypłacę... - Czemuż Michała nie ma tutaj! - odparł Daniel z akcentem melancholii. - Nie byłby mnie może długo kochał - rzekła księżna potrząsając smutnie głową. - Republikanie są jeszcze bardziej absolutni w swoich ideach niż my, absolutyści, którzy grzeszymy pobłażaniem. Marzył pewnie o mnie jako o istocie doskonałej, byłby doznał okrutnych rozczarowań. Nas, kobiety, ściga tyleż oszczerstw, ile wy ich musicie znieść w życiu literackim, a my nie możemy się bronić ani sławą, ani dziełami. Stajemy się dla ludzi nie tym, czym jesteśmy, ale czym świat nas zrobił. Nieznana kobieta, która jest we mnie, zginęłaby niebawem jego oczom pod fałszywym portretem kobiety urojonej, która jest prawdziwą dla świata. Uznałby mnie niegodną jego szlachetnych uczuć, niezdolną go zrozumieć. Tu księżna potrząsnęła głową poruszając prześlicznym gestem piękne blond pukle, zdobne białymi wrzosami. Ile rozpaczliwego zwątpienia, ukrytych bólów wyrażała w tej chwili, tego nie da się wypowiedzieć. Daniel zrozumiał wszystko; popatrzał na nią z żywym wzruszeniem. - Mimo to w dniu, w którym go ujrzałam, na długo po buncie lipcowym - podjęła - byłam już skłonna ulec pragnieniu, jakie mnie parło, aby go ująć za rękę, aby mu ją uścisnąć w obliczu całego świata, pod perystylem teatru Włoskiego, podając mu wiązankę kwiatów, które miałam w ręku. Pomyślałam, że ten objaw wdzięczności źle by zrozumiano, jak tyle innych szlachetnych rzeczy, które uchodzą dziś za szaleństwa pani de Maufrigneuse i których nigdy nie będę mogła wytłumaczyć, jedynie bowiem mój syn i Bóg znali mnie kiedykolwiek. Słowa te, szeptane do ucha z akcentem godnym najświetniejszej aktorki w ten sposób, aby uszły uwagi innych gości, miały iść prosto do serca: jakoż zapadły w samą głąb serca dArtheza. Nie chodziło tu o sławnego pisarza; ta kobieta starała się usprawiedliwić w obliczu zmarłego! Mogli ją spotwarzać, chciała wiedzieć, czy nic nie skalało jej w oczach tego, który ją kochał. Czy umarł unosząc wszystkie iluzje? - Michał - odparł dArthez - był jednym z ludzi, którzy kochają bez zastrzeżeń i którzy, jeśli wybiorą źle, mogą cierpieć, ale nigdy wyrzec się tej, którą wybrali. - I kochał mnie w ten sposób?... - wykrzyknęła z wyrazem egzaltacji i rozmarzenia. - Tak, pani. - Byłam tedy jego szczęściem? - Cztery lata. - Niepodobna kobiecie dowiedzieć się takiej rzeczy bez uczucia radosnej dumy - rzekła obracając słodką i szlachetną twarz ku dArthezowi ruchem pełnym wstydliwego pomieszania. Jednym z najzręczniejszych manewrów tych komediantek jest powściągać wyraz i gesty, kiedy słowa są zbyt wymowne, a kazać mówić oczom, gdy mowa jest powściągliwa. Te misterne dysonanse, wsunięte w melodie fałszywego lub prawdziwego uczucia, wywierają nieprzeparty urok. - Nieprawdaż - rzekła zniżając jeszcze głos i upewniwszy się, iż uczyniła wrażenie - nieprawdaż, że to znaczy spełnić swój los, jeśli się dało, i to bez zbrodni, szczęście wielkiemu człowiekowi? - Czyż nie napisał tego pani? - Tak, ale chciałam być zupełnie pewna; bo niech mi pan wierzy, stawiając mnie tak wysoko, nie omylił się. Kobiety umieją dawać słowom osobliwą uroczystość, udzielają im jakiejś wibracji, która rozszerza znaczenie myśli i użycza im głębi; jeśli później oczarowany słuchacz nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówiły, cel jest w zupełności osiągnięty, co jest właściwością wymowy. Gdyby księżna nosiła diadem Francji, czoło jej nie byłoby majestatyczniejsze niż w tej chwili pod pięknym diademem upiętych wysoko i strojnych białym kwieciem włosów. Ta kobieta zdawała się kroczyć po falach potwarzy, jak Zbawiciel po nurtach Jeziora Tyberiadzkiego, owinięta w całun tej miłości niby anioł w swoje nimby. Nie było w tym nic, co by trąciło intencją czy chęcią stworzenia sobie piedestału, było to spokojne i proste. Żywy człowiek nie mógłby nigdy oddać księżnej usług, jakie wyciskała z tego nieboszczyka. DArthez, samotny pracownik, któremu praktyki świata były obce i którego myśl spowiła opiekuńczymi zasłonami, dał się omamić akcentowi i słowom księżnej. Był pod urokiem wytwornego obejścia, podziwiał tę doskonałą piękność, dojrzałą przez nieszczęście, wypoczętą w zaciszu; zachwyciło go tak rzadkie połączenie subtelnego umysłu i pięknej duszy. Słowem, zamarzył o spadku po Michale Chrestien. Początkiem tej namiętności była, jak u większości głębokich pracowników, myśl. Widząc księżnę, studiując kształt jej głowy, słodką harmonię rysów, kibić, stopy, delikatnie wyrzezbione ręce, oglądając to wszystko bardziej z bliska niż wówczas, gdy towarzyszył przyjacielowi w szalonych pościgach, zauważył zdumiewający objaw moralnego jasnowidzenia, jakie człowiek podniecony miłością znajduje w samym sobie. Z jakąż jasnością Michał Chrestien czytał w tym sercu, w tej duszy rozświeconej ogniami miłości! I ona również odgadła jego duszę! Bez wątpienia Michał byłby szczęśliwy! Toteż księżna zyskała w oczach dArtheza urok, aureolę poezji. W czasie obiadu pisarz przypomniał sobie rozpaczliwe zwierzenia federalisty, jego nadzieje, kiedy sądził, że jest kochanym, poematy, jakie dyktuje prawdziwe uczucie, a które Michał wyśpiewał tylko sobie. Nie wiedząc o tym, Daniel miał skorzystać z tych przygotowań będących dziełem przypadku. Rzadkim jest, aby mężczyzna przeszedł bez wyrzutów z roli powiernika do roli rywala, dArthez zaś mógł to uczynić bez zbrodni. W jednej chwili ujrzał olbrzymie różnice między kobietą z towarzystwa, owym kwiatem wielkiego świata, a kobietą pospolitą, którą znał zresztą tylko z jednej próbki; uczuł się tedy wzruszony w najbardziej wrażliwych, najtkliwszych strunach duszy i serca. Party naiwną gwałtownością swych pragnień ku tej kobiecie, uczuł równocześnie bariery, jakie świat, formy i, powiedzmy, majestat księżnej stawiały między nimi dwojgiem. Toteż dla człowieka przywykłego nie szanować tej, którą kochał, było w tym coś osobliwie drażniącego; była ponęta tym potężniejsza, iż zmuszony był ją połykać i dławić ją w sobie. Rozmowa, która wytrwała przy Michale Chrestien aż do deseru, była zarówno dla Daniela, jak i dla księżnej cudownym pozorem, aby mówić po cichu: miłość, sympatia, harmonia dusz; dla niej, aby się pozować na kobietę niezrozumianą, spotwarzoną; dla niego, aby wleźć obiema nogami w pantofle zmarłego. Może ten naiwny człowiek pochwycił się na tym, iż w tej chwili mniej żałował przyjaciela! W chwili gdy cuda deseru błysnęły na stole, przy blasku kandelabrów, pod osłoną bukietów naturalnego kwiecia, które rozdzieliły biesiadników świetnym żywopłotem bogato ubarwionym owocami i cukrami, księżna uznała za właściwe zakończyć ten ciąg zwierzeń uroczym słówkiem przy akompaniamencie bardziej jeszcze uroczego spojrzenia, wyrażając subtelnie tę myśl, iż Daniel i Michał to były bratnie dusze. DArthez rzucił się w wir ogólnej rozmowy wnosząc w nią radość dziecka i studenckie zadowolenie z siebie. Księżna przyjęła z prostotą ramię pisarza, aby przejść do buduaru. Mijając salon szła wolno; kiedy się zaś znalazła w pewnym oddaleniu od margrabiny, którą prowadził Blondet, zatrzymała dArtheza. - Nie chcę być niedostępną dla przyjaciela tego biedaka - rzekła. - Mimo że przyjęłam zasadę nieprzyjmowania nikogo, pan jeden będzie miał wstęp do mego domu. Niech pan tego nie uważa za łaskę. Łaska może istnieć jedynie dla obcych, a ja mam wrażenie, że jesteśmy starymi przyjaciółmi; chcę widzieć w panu brata Michała. DArthez mógł jedynie przycisnąć ramię księżnej, nie znalazł żadnej odpowiedzi. Skoro podano kawę, Diana de Cadignan owinęła się zalotnym ruchem w szal i wstała. Blondet i Rastignac byli zbyt wytrawnymi politykami i światowcami, aby się okrzykiwać po mieszczańsku i zatrzymywać księżnę; ale pani dEspard posadziła z powrotem przyjaciółkę biorąc ją za rękę i szepcąc jej do ucha: "Zaczekaj, aż ludzie zjedzą obiad, powóz jeszcze nie gotów". I dała znak pokojowcowi, który obnosił tacę. Pani de Montcornet odgadła, że księżna i pani dEspard mają sobie coś do powiedzenia, i pociągnęła dArtheza, Rastignaka i Blondeta, zabawiając ich fajerwerkiem dowcipnej rozmowy, w której paryżanki tak celują. - I cóż! - rzekła margrabina do Diany. - Jak ci się wydaje? - Ależ to przemiłe dziecko, prosto z powijaków. Doprawdy, i tym razem będzie jak zawsze triumf bez walki. - To rozpaczliwe - rzekła pani dEspard - ale jest rada. - Jak to? - Pozwól mi zostać swą rywalką. - Jak chcesz - odparła księżna - ja już jestem zdecydowana. Geniusz to sprawa mózgu: nie wiem, jak na tym wychodzi serce, pomówimy o tym później. Słysząc te ostatnie słowa, niepodobne do odcyfrowania, pani dEspard przeszła do ogólnej rozmowy, nie zdając się ani zraniona owym "jak chcesz", ani ciekawa dowiedzieć się, do czego doprowadzi to spotkanie. Księżna przetrwała jaką godzinę na kozetce przy ogniu w owej niedbałej i zadumanej pozie, jaką Guerin dał swojej Dydonie. * Pittre-Narcisse de Guźrin (1774—1833) malował obrazy o tematach przeważnie antycznych i biblijnych; jego wspomniany przez Balzaka obraz „Eneasz opowiadający Dydonie swoje przygody", namalowany w r. 1813, w Salonie ukazał się w r. 1817, a w 1818 zakupił go król. Słuchała z uwagą; od czasu do czasu spoglądała na Daniela, nie ukrywając podziwu, ujętego zresztą w dyskretne karby. Wysunęła się, skoro powóz zajechał, wymieniwszy uścisk z margrabiną i skinienie głowy z panią de Montcornet. Do końca wieczoru nie było mowy o księżnej. Skorzystano z podniecenia dArtheza, który rozwinął skarby swego umysłu. Niewątpliwie miał w Rastignaku i Blondecie partnerów pierwszorzędnych, i jako subtelność dowcipu, i jako szerokość inteligencji. Co do kobiet, obie panie liczą się od dawna między najświetniejsze zjawiska "towarzystwa". Było to więc niby wytchnienie w oazie, szczęście rzadkie i wysoko cenione przez te osoby, zazwyczaj wydane na pastwę krępujących oczu świata, salonów i polityki. Istnieją jednostki mające ten przywilej, że są między ludźmi niby dobroczynne gwiazdy, których blask oświeca umysły, jak promienie ogrzewają serca. DArthez był jedną z owych pięknych dusz. Pisarz, który wzbije się do tej wyżyny, przyzwyczaja się wszystko ogarniać myślą i zapomina niekiedy, że nie wszystko trzeba mówić; niepodobna mu zachować powściągliwość ludzi, którzy żyją w świecie ustawicznie; ale ponieważ wybryki jego zawsze mają piętno oryginalności, nikt na nie nie wyrzeka. Ta zaprawa tak rzadka u ludzi talentu, ta pełna prostoty młodość, która czyni dArtheza tak szlachetnie oryginalnym, sprawiły, iż wieczór upłynął jak rozkoszna chwila. Daniel wyszedł z baronem de Rastignac, który odprowadzając go do domu zaczął oczywiście mówić o księżnej, pytając, jak mu się wydała. - Michał miał słuszność, że ją kochał - odparł dArthez - to niezwykła kobieta. - Bardzo niezwykła - odparł drwiąco Rastignac. - Po twoim akcencie widzę, że już ją kochasz; złożysz jej wizytę, nim trzy dni upłyną, a jestem nadto starym paryskim wyjadaczem, aby nie wiedzieć, co z tego wyniknie. Otóż, drogi Danielu, błagam, wystrzegaj się najmniejszego splątania interesów. Kochaj księżnę, jeśli ci serce dyktuje, ale myśl o swoim mieniu. Nigdy nie wzięła ani nie żądała dwóch groszy od nikogo w świecie, zanadto jest na to dUxelles i Cadignan; ale wedle tego, co wiem, poza własnym majątkiem, który był znaczny, pękło przez nią kilka milionów. Jak? dlaczego? jakim cudem? Nikt nie wie, ona sama nie wie. Widziałem, jak trzynaście lat temu połknęła w półtora roku fortunę przemiłego chłopca oraz starego rejenta. - Trzynaście lat temu! - rzekł dArthez. - Ileż tedy ma ona lat? - Nie widziałeś - odparł śmiejąc się Rastignac - przy stole jej syna, Jerzego de Maufrigneuse, dziewiętnastoletniego młodzieńca? Otóż, dziewiętnaście a siedemnaście czynią... - Trzydzieści sześć - wykrzyknął pisarz zdumiony - ja jej dawałem dwadzieścia lat. - Przyjmie je - odparł Rastignac - zresztą, bądź bez obawy; zawsze będzie miała dwadzieścia lat dla ciebie. Wejdziesz w świat co się zowie fantastyczny. Dobranoc, jesteś u siebie - rzekł baron widząc, iż powóz wjeżdża w ulicę de Bellefond, gdzie mieszkał dArthez w ładnym domku będącym jego własnością - zobaczymy się w tym tygodniu u panny des Touches. DArthez pozwolił miłości wniknąć w serce bez najmniejszego oporu, brnął w adoracji bez krytyki, w absolutnym podziwie. Księżna, ta piękna istota, jedna z najniezwyklejszych kreacji potwornego Paryża, gdzie wszystko, tak w dobrym, jak w złym, jest możebne, stała się - mimo iż słowo to straszliwie spospolitowano w naszych smutnych czasach - marzonym aniołem. Aby dobrze zrozumieć nagłe przeobrażenie znakomitego autora, trzeba by wiedzieć, ile niewinności zostawia w sercu samotność i ustawna praca, ile pragnień i fantazji rozwija miłość sprowadzona do prymitywnej potrzeby i która - dzięki lichocie swego przedmiotu - stała się ciężarem; ile budzi żalów i rodzi boskich uczuć w najwyższych regionach duszy. DArthez był w istocie dzieckiem, studentem, jak to księżna natychmiast odgadła instynktem. Takież samo niemal olśnienie spełniło się w pięknej Dianie. Spotkała tedy wreszcie owego niepospolitego człowieka, którego wszystkie kobiety pragną choćby po to, aby z nim igrać, ową potęgę, której godzą się poddać choćby po to, aby mieć przyjemność ujarzmienia jej; znalazła wreszcie blask inteligencji złączony z naiwnością serca, ze świeżością uczucia; a wreszcie, niesłychanym szczęściem, wszystkie te bogactwa kryły się w formie, która była Dianie sympatyczna. DArthez wydał się jej piękny; może był nim w istocie. Mimo iż doszedł pełni lat męskich, trzydziestu ośmiu lat, zachował dzięki wstrzemięźliwemu i skromnemu życiu puszek młodości; zarazem, jak wszyscy ludzie pracujący przy biurku, jak mężowie stanu, osiągnął przyzwoitą tuszę. Za młodu miał pewne podobieństwo z Bonapartem, gdy ów był generałem. Podobieństwo to trwało jeszcze o tyle, o ile człowiek z czarnymi oczami, gęstym i ciemnym włosem może być podobny do tego monarchy o niebieskich oczach i szatyna; ale błysk żarliwej i szlachetnej ambicji palący się niegdyś w oczach dArtheza złagodniał poniekąd pod wpływem powodzenia. Myśli, którymi czoło jego było brzemienne, rozkwitły, zapadłe linie twarzy wypełniły się. Dobrobyt rozlewał złotawe odcienie tam, gdzie za młodu nędza znaczyła się żółtymi tonami temperamentu napinającego siły, aby wytrzymać miażdżące i ustawiczne walki. Jeśli przyjrzycie się bacznie postaciom starożytnych filozofów, ujrzycie, iż zboczenia od doskonałego typu twarzy ludzkiej, jakim każda fizjonomia zawdzięcza swą oryginalność, łagodzą się u nich nawykiem medytacji, spokojem nieodzownym dla pracy ducha. Najbardziej nieregularne, umęczone twarze, jak np. Sokratesa, nabierają z upływem czasu boskiej niemal pogody. Ze szlachetną prostotą, jaka zdobiła jego imperatorską głowę, dArthez łączył wyraz naiwności, naturalność dziecka i wzruszającą dobrotliwość. Nie miał owej zawsze nasiąkłej fałszem grzeczności, jaką najlepiej wychowane i najmilsze osoby podrabiają zbywające im często przymioty, zostawiając ranę w sercu tych, których zdołają oszukać. Mógł uchybić pewnym prawidłom świata wskutek długiej samotności; ale nie raziło to nikogo. Ten pieprzyk dzikości dodawał jeszcze wdzięku swobodzie właściwej ludziom niepospolitym, którzy umieją zostawić swą wyższość w domu, aby się dostroić do poziomu otoczenia i, na wzór Henryka IV, użyczać swego grzbietu dzieciom, a inteligencji głupcom. Wracając do domu księżna tak samo nie spierała się z sobą, jak dArthez nie bronił się urokowi, który ona nań rzuciła. Wszystko spełniło się w niej i dla niej: kochała swoją wiedzą i nieświadomością. Jeżeli pytała samą siebie, to tylko o to, czy zasługuje na takie wielkie szczęście i co mogła uczynić niebu, że jej zsyła podobnego anioła. Chciała być godną tej miłości, utrwalić ją, przyswoić ją sobie na zawsze i zakończyć słodko życie ładnej kobiety w raju, który widziała przed sobą. O oporze, o tym, aby się drożyć, kokietować, nawet nie myślała. Myślała o czymś zupełnie innym! Zrozumiała wyższość genialnych ludzi, odgadła, iż nie poddają wybranej kobiety zwyczajnym prawom. Toteż w błyskawicznym rzucie oka, właściwym owym wielkim umysłom kobiecym, przyrzekła sobie ulec za pierwszym pragnieniem. Wedle pojęć, jakie stworzyła sobie od pierwszego widzenia o charakterze dArtheza, odgadła, iż pragnienie to nie wypowie się tak wcześnie i że będzie miała czas uczynić się tym, czym chciała, czym powinna być w oczach szczytnego kochanka. Tutaj rozpoczyna się jedna z owych nieznanych komedii, odgrywanych w głębiach sumienia między dwiema istotami, z których jedna ma paść ofiarą. Komedia ta rozszerza wszelkie granice przewrotności; jest to czarny i ucieszny dramat, wobec którego taki "Świętoszek" jest błahostką. Ale dramaty takie nie są z zakresu sceny; są naturalne, zrozumiałe i usprawiedliwione koniecznością; straszliwe dramaty, które należałoby nazwać odwrotną stroną występku. Księżna zaczęła od tego, iż posłała po dzieła dArtheza; nie czytała ani słówka, a mimo to podtrzymywała przez dwadzieścia minut entuzjastyczną dyskusję bez jednej "sypki". Przeczytała wszystko. Następnie chciała porównać owe książki z tym, co współczesna literatura wydała najlepszego. Miała istną niestrawność mózgu w dniu, gdy dArthez przyszedł ją odwiedzić. W oczekiwaniu co dzień gotowała toaletę wysokiej klasy, jedną z tych, które wyrażają myśl i narzucają ją oczom, nie wiadomo jak i czemu. Była to harmonijna kombinacja szarych kolorów, rodzaj półżałoby, wdzięk prostoty, strój kobiety, która jest związana z życiem już tylko paroma naturalnymi więzami, na przykład dzieckiem, i która czuje się na świecie niby na wygnaniu. Wyrażała tym strojem wytworną mizantropię, w której nie posuwała się wszakże aż do samobójstwa; ot, dożywała swoich dni w tej kaźni ziemskiej. Przyjęła dArtheza jak kobieta, która go oczekuje, i tak, jak by już u niej był sto razy; uczyniła mu ten zaszczyt, iż przyjęła go niby dawnego znajomego, ośmieliła go jednym gestem wskazując kozetkę, podczas gdy sama kończyła list. Rozmowa zawiązała się najzwyczajniej w świecie; pogoda, ministerium, choroba de Marsaya, nadzieje legitymizmu. DArthez był absolutystą, księżna nie mogła nie znać zapatrywań człowieka należącego w Izbie do garstki stronnictwa legitymistycznego; znalazła sposobność opowiedzenia, jak sobie zażartowała z de Marsaya; następnie, nawiązując do poświęceń pana de Cadignan dla rodziny królewskiej, sprowadziła uwagę dArtheza na księcia. - Ma przynajmniej za sobą to, że kocha swoich panów i jest im oddany - rzekła. - Charakter, jaki objawia w życiu publicznym, pociesza mnie po wszystkich cierpieniach, jakie mi zadał w życiu domowym. Czy pan nie zauważył - rzekła, zręcznie porzucając księcia - pan, który wiesz wszystko, że mężczyźni mają dwa charaktery: jeden dla domu, dla żon, dla swego prywatnego życia, i to jest ów prawdziwy; tam nie ma już maski, nie ma udania, nie zadają sobie trudu grania komedii, są tym, czym są, i są częstokroć straszni! Z drugiej strony świat, ludzie, salony, dwór, monarcha, polityka: tam znów są wielcy, szlachetni, wielkoduszni, w kostiumie haftowanym cnotami, strojni wymową, pełni najcenniejszych przymiotów. Cóż za straszliwy żart! I świat dziwi się nieraz uśmiechowi kobiet, ich sceptycyzmowi w stosunku do przyjaciół, ich obojętności... Opuściła rękę nie kończąc, ale ten gest cudownie uzupełniał jej wykrzyknik. Skoro ujrzała, iż dArthez zajęty jest jej giętką kibicią, tak wdzięcznie układającą się w przytulnym fotelu, grą fałdów sukni i ślicznym zagłębieniem nad bryklami gorsetu (zuchwalstwo, na które może sobie pozwolić tylko kobieta o kształtach nieskazitelnych), podjęła tok myśli, mówiąc niby do siebie: - Nie chcę rzec więcej. Wy, panowie pisarze, ośmieszyliście do gruntu kobiety, które pozują na niezrozumiałe, które są nieszczęśliwe w małżeństwie, dramatyczne, interesujące, co w istocie wydaje mi się w wątpliwym smaku. Albo się kobieta ugnie i wtedy koniec wszystkiego, albo opiera się i szuka zabawy. W obu wypadkach powinna milczeć. Prawda, że ja nie umiałam ani zupełnie się ugiąć, ani zupełnie się oprzeć; ale to może jeszcze ważniejsza racja, aby milczeć. Cóż za głupstwo ze strony kobiety skarżyć się! Jeżeli okazała się słabszą, to znak, iż brakło jej sprytu, taktu, przenikliwości; zasługuje na swój los. Czyż kobieta nie jest we Francji królową? Robi sobie z was zabawkę, jak jej się podoba, kiedy się jej podoba i ile się jej podoba. - Tu potrząsnęła miniaturowym puzderkiem z wonnościami, zawieszonym na łańcuszku, cudownym ruchem kobiecej impertynencji i drwiącego rozbawienia. - Często słyszę, jak jakieś niebożątka żałują, że są kobietami, zazdroszczą mężczyznom: zawsze patrzałam na nie z politowaniem - ciągnęła. - Gdybym miała wybierać, i tak wolałabym być kobietą. Ładna przyjemność zawdzięczać swe triumfy sile, wszystkim potęgom, jakie wam dają prawa ukute przez was! Ale kiedy widzimy was u naszych stóp, mówiących i robiących głupstwa, czyż to nie jest upajające szczęście czuć w sobie słabość, która triumfuje? Kiedy postawimy na swoim, powinnyśmy zachować milczenie, pod grozą utraty władzy. Kobieta pokonana również powinna milczeć, przez dumę; milczenie niewolnika przeraża tyrana. Wyszczebiotała to głosem tak lubym, tak łagodnie drwiącym, z tak zalotną mimiką, że dArthez, który zupełnie nie znał tego rodzaju kobiet, był niby kuropatwa urzeczona przez wyżła. Proszę - rzekł wreszcie - niech mi pani wytłumaczy, w jaki sposób mężczyzna mógł panią unieszczęśliwić? Niech pani będzie pewna, że tam gdzie każda inna byłaby pospolitą, pani byłabyś wytworną: i to gdybyś nawet nie posiadała sposobu wyrażania myśli zdolnego dać urok bodaj książce kucharskiej. HH! - Szybko posuwa się pan w przyjaźni - rzekła głębokim tonem, który sprawił, iż dArthez zaniepokojony spoważniał. Rozmowa zmieniła temat, godzina stała się późna. Biedny genialny człowiek odszedł strapiony, iż okazał się ciekawym, iż zranił tkliwe serce. Wierzył, że ta kobieta musiała wiele cierpieć; ona, która spędziła życie na zabawie, która była istnym żeńskim don Juanem, z tą odmianą, że nie na wieczerzę zaprosiłaby kamienny posąg i z pewnością dałaby sobie rady z posągiem. Niepodobna iść dalej, nie rzekłszy słowa o księciu de Cadignan, bardziej znanym pod nazwiskiem de Maufrigneuse; inaczej pieprzyk przedziwnych wymysłów księżnej zatraciłby się. Ktoś nieświadomy nic by nie zrozumiał z przerażającej komedii paryskiej, jaką miała odegrać dla swego wielbiciela. Pan de Maufrigneuse, jako prawdziwy syn księcia de Cadignan, jest to długi i szczupły mężczyzna, bardzo rasowy, pełen wdzięku i uprzejmości. Został pułkownikiem z bożej łaski, a stał się dobrym żołnierzem przypadkiem; poza tym dzielny jak Polak, dzielny przy każdej sposobności, trzeba czy nie trzeba, i ukrywający pustkę pod gwarą salonowca. Od trzydziestego szóstego roku życia stał się, z musu, równie obojętny na płeć piękną, jak jego pan, król Karol X, ukarany, jak jego pan, za to, iż, jak on, za wiele miał powodzenia w miłości. Będąc przez osiemnaście lat bożyszczem Saint Germain, prowadził, jak wszyscy panicze, życie hulaszcze, wyłącznie zapełnione przyjemnościami. Ojciec jego, zrujnowany przez rewolucję, odzyskał swoje godności za powrotem Burbonów, gubernatorstwo królewskiego zamku, dochody, pensje; ale stary książę przejadł rychło tę łataną fortunę, zostając tym samym wielkim panem, jakim był przed rewolucją. Kiedy przyszło prawo o odszkodowaniach, sumy wypłacone Cadignanom pochłonął zbytek, jaki książę rozwinął w olbrzymim pałacu, jedynej majętności, którą odnalazł za powrotem, a której największą część zajmowała jego synowa. Książę de Cadignan umarł jakiś czas przed rewolucją lipcową, w osiemdziesięciu siedmiu latach. Zrujnował żonę i długo był w naprężonych stosunkach z księciem de Navarreins, który w pierwszym stadle zaślubił jego córkę: ledwie zdołał wybrnąć z zawiłych rachunków. Pan de Maufrigneuse miał stosunek z księżną dUxelles. Około 1814, w chwili gdy sięgał trzydziestego szóstego roku, księżna, widząc go biednym, ale w wielkim faworze, dała mu za żonę swą córkę, która posiadała około sześćdziesięciu tysięcy renty, nie licząc widoków po matce. Diana dUxelles stawała się w ten sposób księżną, matka zaś wiedziała, że będzie miała prawdopodobnie wszelką swobodę. Osiągnąwszy niespodziewane szczęście, iż zyskał dziedzica, pan de Maufrigneuse zostawił żonie najzupełniejszą wolność i zabawiał się po garnizonach, spędzając zimę w Paryżu, robiąc długi, które ojciec ciągle płacił, głosząc najzupełniejszą pobłażliwość małżeńską, ostrzegając żonę na tydzień przed swym powrotem do Paryża, ubóstwiany w pułku, kochany przez następcę tronu, zręczny dworak, trochę gracz - zresztą we wszystkim bez najmniejszej afektacji. Nigdy żona nie mogła go nakłonić, aby wziął sobie jakąś figurantkę z Opery, dla decorum i przez wzgląd dla niej, jak mówiła żartem. * Decorum (łac.) - pozór, przyzwoitość. Diuk - który miał dziedziczyć godności po ojcu, umiał spodobać się dwom królom, Ludwikowi XVIII i Karolowi X, co dowodziło, że potrafił nieźle wygrywać swą nicość; ale to prowadzenie się, to życie, wszystko było powleczone najpiękniejszym pokostem: wysłowienie, szlachetność form, obejścia doprowadzone do szczytu. Dość powiedzieć, że liberałowie mieli do niego słabość! Niepodobna mu było podtrzymać tradycji Cadignanów, którzy, wedle starego księcia, znani byli z tego, że rujnują żony, ponieważ diuszesa sama zjadła swój majątek. Te szczegóły były tak głośne na dworze i w Dzielnicy Saint Germain, iż przez ostatnich pięć lat Restauracji wyśmiano by tego, kto by o nich wspomniał, tak jak by chciał opowiadać śmierć Tureniusza albo Henryka IV. * Henri de La Tour d'Auvergne deTurenne (1611—1675) — marszałek Francji, jeden z najsłynniejszych wodzów francuskich, zginął pod Salzbach od zabłąkanej kuli armatniej. Toteż żadna kobieta nie mówiła o uroczym diuku inaczej, jak tylko z najwyższymi pochwałami: był doskonały dla żony; trudno mężczyźnie okazać się bardziej dworskim niż Maufrigneuse dla księżnej; zostawił jej swobodę rozporządzania majątkiem, bronił jej i wspierał ją przy każdej sposobności. Czy to przez dumę, czy przez dobroć, czy przez rycerskość, pan de Maufrigneuse uratował księżnę w wielu okolicznościach, w których każda inna byłaby się zagubiła mimo swego urodzenia, mimo wpływów starej księżnej dUxelles, księcia de Navarreins, swego teścia, i ciotki mężowskiej. Dziś książę de Cadignan uchodzi za jeden z najpiękniejszych typów arystokracji. Wierność jego w złej doli jest może najpiękniejszym zwycięstwem, jakie dworak zdołał odnieść nad samym sobą. Księżna dUxelles miała czterdzieści pięć lat, kiedy wydała córkę za pana de Maufrigneuse; patrzała tedy od dawna bez zazdrości, a nawet z zainteresowaniem na powodzenia dawnego kochanka. W małżeństwie córki postępowanie jej odznaczało się szlachetnością, ratującą niemoralność tej kombinacji. Mimo to złośliwość dworu znalazła temat do drwin i twierdziła, że to piękne postępowanie niewiele kosztowało księżnę, mimo iż blisko od pięciu lat poświęciła się dewocji i skrusze kobiety wiele mającej do odpokutowania. Przez, szereg dni Diana coraz bardziej olśniewała Daniela znajomością literatury. Poruszała z nadzwyczajną swobodą najtrudniejsze kwestie, dzięki dziennym i nocnym lekturom prowadzonym z wytrwałością godną najwyższej pochwały. DArthez, zdumiony i niezdolny przypuścić, iż Diana powtarza co wieczór to, co wyczytała rano, jak czyni wielu pisarzy, uważał ją za niepospolity umysł. Rozmowy te oddalały Dianę od celu; próbowała wrócić na teren zwierzeń, z których wielbiciel jej ostrożnie się wycofał; ale niełatwo było obłaskawić człowieka tej miary, skoro się go raz spłoszyło. Mimo to, po miesiącu literackich kampanij i wzniosłych rozpraw platońskich, dArthez ośmielił się i zaczął przychodzić codziennie o trzeciej. Wychodził o szóstej i zjawiał się, z regularnością wytęsknionego kochanka, o dziewiątej wieczór, aby zostać do dwunastej lub pierwszej. Kiedy dArthez się zjawiał, księżna była już ubrana, mniej lub więcej wyszukanie. Ta wzajemna wierność, ta dbałość o siebie, wszystko wyrażało uczucia, których nie śmieli sobie wyznać: księżna bowiem zgadywała doskonale, że to wielkie dziecko lęka się rozprawy w tym samym stopniu, w jakim ona jej pragnie. Mimo to szacunek, jaki dArthez wkładał w swoje ustawiczne nieme oświadczyny, podobał się księżnej. Oboje czuli się z każdym dniem mocniej spojeni, tym milej, iż nic umówionego ani określonego nie narzucało kierunku ich myślom, podczas gdy między kochankami zawsze występują z jednej strony formalne żądania, z drugiej szczera lub udana obrona. Podobnie jak wszyscy ludzie młodsi niż ich wiek, dArthez był pastwą owych wzruszających wahań, spowodowanych potęgą pragnień a obawą niepowodzenia. Jest to położenie, z którego młoda kobieta nie zdaje sobie sprawy wówczas, gdy je dzieli; ale księżna stwarzała je świadomie zbyt często, aby nie miała smakować wszystkich jego przyjemności. Toteż Diana syciła się owymi rozkosznymi dzieciństwami z tym większym smakiem, iż mogła w każdej chwili położyć im koniec. Podobna była do wielkiego artysty, który lubuje się w mglistych liniach szkicu, pewny, iż w godzinach natchnienia dokończy arcydzieła, jeszcze bujającego w otchłani poczynań. Ile razy, widząc dArtheza gotowego się zbliżyć, czyniła sobie uciechę z tego, aby go wstrzymać surowym spojrzeniem! Tłumiła tajemne burze młodego serca, wzniecała je, uśmierzała wzrokiem, ręką daną do pocałowania lub błahymi słowy wyrzeczonymi wzruszonym i tkliwym głosem. Ten system, obmyślony na zimno, ale bosko odegrany, wyciskał jej obraz coraz głębiej w duszy niepospolitego pisarza. Z przyjemnością doprowadzała go do tego, iż stawał się przy niej dzieckiem, prostym, ufnym, prawie głupim; ale miewała również chwile refleksji i wówczas nie mogła nie podziwiać takiej wielkości połączonej z taką naiwnością. Ta gra kokietki w wielkim stylu przywiązywała nieznacznie ją samą do jej niewolnika. Wreszcie zniecierpliwił ją ten rozkochany Epiktet i kiedy uznała, iż przygotowała go do zupełnej łatwowierności, umyśliła zawiązać mu oczy najgęstszą przepaską. Jednego wieczora Daniel zastał Dianę zamyśloną, z łokciem wspartym na stoliczku, z piękną blond główką skąpaną w świetle lampy; bawiła się listem podrzucając go po serwecie. Skoro dArthez spostrzegł papier, zwinęła go i wsunęła za pasek. - Co pani? - rzekł dArthez. - Wydaje mi się pani podrażniona? - Otrzymałam list od pana de Cadignan - odparła. - Mimo Jż wielkie są winy jego wobec mnie, pomyślałam przeczytawszy to pismo, że jest wygnany, bez rodziny, bez syna, którego kocha... Słowa te, wypowiedziane głosem pełnym duszy, odsłaniały anielską wrażliwość. DArthez uczuł się w najwyższym stopniu wzruszony. Ciekawość kochanka stała się, można powiedzieć, ciekawością niemal psychologiczną i literacką. Chciał wiedzieć, do jakiego punktu sięga wielkość tej kobiety, jakie zniewagi ogarnia jej przebaczenie, w jaki sposób owe światowe damy, pomawiane o lekkość, nieczułość, egoizm, zdolne są być aniołami. Pamiętał, że już raz odepchnięto go, skoro zapragnął poznać to niebiańskie serce; toteż znać było drżenie w jego głosie, kiedy ujmując przejrzystą, wiotką, o smukłych paluszkach rękę Diany rzekł: - Czy jesteśmy już na tyle przyjaciółmi, aby mi pani mogła powiedzieć, co wycierpiała? Dawne zgryzoty muszą z pewnością odgrywać rolę w tej zadumie. - Tak - rzekła wydychając tę zgłoskę niby najsłodszą nutę fletni. Znów popadła w zadumę, oczy jej zamgliły się. Daniel trwał w oczekiwaniu pełnym lęku, przeniknięty uroczystością chwili. Wyobraźnia poety ukazywała mu niby chmury, które rozpraszały się z wolna, odsłaniając sanktuarium, gdzie u stóp Boga miał ujrzeć zranionego baranka. - I cóż?... - rzekł łagodnym i spokojnym głosem. Diana spojrzała na tkliwego powiernika: następnie spuściła powoli oczy tocząc nimi ruchem ujawniającym najszlachetniejszą wstydliwość. Potwór chyba byłby zdolny wyobrazić sobie cień obłudy we wdzięcznie falistym ruchu, jakim sprytna dama podniosła śliczną główkę, aby zatopić jeszcze jedno spojrzenie w chciwych oczach wielkiego człowieka. - Czy mogę?... czy powinnam?... - rzekła z gestem mimowolnego wahania i patrząc na dArtheza z cudownym wyrazem rozmarzonej tkliwości. - Mężczyźni tak mało dają wiary tego rodzaju rzeczom; tak mało czują się zobowiązani do dyskrecji!... - Och! jeśli pani mi nie ufa, po cóż jestem tutaj?... - wykrzyknął dArthez. - Ach! mój przyjacielu - odparła dając swemu wykrzyknikowi cały powab mimowolnego wyznania - kiedy kobieta przywiąże się na całe życie, czyż zdolna jest do rachuby? Nie chodzi o odmowę (czegóż mogłabym panu odmówić)? ale o pojęcie, jakie pan będzie miał o mnie po moim wyznaniu... Odkryję panu chętnie położenie, w jakim się znalazłam, osobliwe jak na osobę w moim wieku: ale co pomyślałbyś o kobiecie, która by odsłoniła tajemne rany małżeństwa, która by zdradziła tajemnice cudze? Tureniusz dotrzymywał słowa danego złodziejowi; czyż nie jestem winna mym katom wiary Tureniusza? - Czy dała pani komu słowo? - Pan de Cadignan nie uważał za potrzebne żądać tajemnicy, chce pan tedy więcej niż mojej duszy. Tyranie! Chcesz więc, abym pogrzebała w tobie mą uczciwość - rzekła obrzucając dArtheza spojrzeniem, którym podnosiła nieskończenie cenę tego fałszywego zwierzenia. - Ma mnie pani za człowieka nazbyt pospolitego, jeżeli się pani lęka czegokolwiek z mej strony - rzekł ze źle ukrywaną goryczą. - Wybacz, przyjacielu mój - odparła ujmując go za rękę, przyglądając się jej i wodząc po niej palcami ruchem arcysłodyczy. - Wiem, ile jesteś wart. Opowiedziałeś mi całe swoje życie, jest szlachetne, piękne, wzniosłe, godne twego imienia; może, nawzajem, ja winna ci jestem moje? Ale lękam się zbyt wiele stracić w twych oczach, opowiadając tajemnice, które należą nie tylko do mnie. Może nie uwierzy pan, pan, człowiek samotności i poezji, w ohydy świata. Ach! kiedy tworzysz swoje dramaty, nie wiesz, jak dalece przewyższa je to, co się rozgrywa w łonie rodzin najbardziej zgodnych na pozór. Nie znasz rozmiarów złoconych niedoli!... - Wiem wszystko - wykrzyknął. - Nie! - odparła - nie wiesz nic. Czyż córka ma kiedy prawo oskarżać własną matkę? Słysząc to dArthez uczuł się niby człowiek zbłąkany w ciemną noc w Alpach, gdy w pierwszych blaskach poranku spostrzega, iż stąpa nogą w przepaść bez dna. Popatrzył na księżnę tępo, uczuł zimno w plecach. Diana sądziła już, że ten genialny człowiek jest słabą duszą, ale ujrzała w jego oczach błysk, który ją upewnił. - Tak, trudno... pan stał się dla mnie niemal sędzią - rzekła rozpaczliwym tonem. - Mogę mówić na zasadzie prawa, które wszelkiej spotwarzanej istocie pozwala się odwołać do swej niewinności. Byłam, jestem jeszcze (o ile w ogóle ktoś sobie przypomina o biednej samotnicy zmuszonej przez świat, by usunęła się ze świata)! oskarżana o tyle płochości, o tyle złych rzeczy, iż mam chyba prawo w sercu, w którym znalazłam przytułek, ułożyć się tak, aby mnie zeń nie wygnano. Usprawiedliwianie zdało mi się zawsze plamą dla niewinności, toteż gardziłam wszystkim, co by nim trąciło... Do kogóż zresztą miałam mówić? Tego rodzaju okropności można zwierzyć albo Bogu, albo komuś, kto jest w naszym poczuciu bardzo blisko niego, kapłanowi, komuś wreszcie, kto jest naszym drugim ja... Słuchaj więc. Jeśli moje tajemnice nie będą tutaj - rzekła przykładając rękę do serca dArtheza - tak jak były tu (ugięła palcami fiszbiny sznurówki), nie byłbyś wielkim dArthezem, omyliłabym się! Łza zwilżyła oczy dArtheza, Diana zaś pochłonęła tę łzę chytrym spojrzeniem, od którego nie drgnęła źrenica ani powieka. Było to sprawne i zwinne niby ruch kotki chwytającej mysz. DArthez, pierwszy raz po sześćdziesięciu dniach etykiety, odważył się ująć tę ciepłą i pachnącą rękę. Podniósł ją do ust i złożył na niej długi pocałunek, ciągnący się od garstki aż do paznokci, z tak delikatną rozkoszą, iż księżna skinęła głową, wnioskując bardzo dobrze o literaturze. Pomyślała, iż genialni ludzie muszą kochać w sposób o wiele doskonalszy niż fircyki, dudki światowe, dyplomaci, a nawet żołnierze, którzy wszakże tylko to mają do roboty. Była znawczynią, wiedziała, że temperament miłosny wyraża się poniekąd w błahostkach. Kobieta inteligentna może wyczytać swą przyszłość w prostym geście, jak Cuvier umiał powiedzieć widząc kawałek łapy: "To należy do zwierzęcia takich a takich rozmiarów, z rogami lub bez, mięsożernego, trawożernego, amfibii, liczącego tyle tysięcy lat". * Georges Cuvier (1769—1832) — przyrodnik francuski, jeden z twórców anatomii porównawczej i paleontologii. Pewna, że znajdzie w dArthezie tyle wyobraźni w miłości, ile jej wkładał w styl, uznała za potrzebne doprowadzić go do najwyższego stopnia namiętności i wiary. Cofnęła żywo rękę wspaniałym gestem wzruszenia. Gdyby rzekła: "Przestań, zabijasz mnie"! - nie miałoby to tak energicznej wymowy. Pozostała przez chwilę z oczami w oczach dArtheza, wyrażając równocześnie szczęście, skrupuł, obawę, ufność, niemoc, mętne pragnienie i wstydliwość dziewicy. Miała wówczas dwadzieścia lat! Ale liczcie, iż przygotowała się do tej scenki z niesłychaną sztuką toalety, wynurzała się z fotela jak kwiat gotowy rozwinąć się za pierwszym promieniem słońca. Wszystko to, fałszywe czy szczere, coraz bardziej upajało Daniela. Jeśli wolno wtrącić tutaj osobiste mniemanie, wyznajemy, że rozkosznym byłoby długo być oszukiwanym w ten sposób. Niewątpliwie, często na scenie Talma wznosił się o wiele ponad naturę. * Francois-Joseph Talma (1763—1826) — wybitny aktor tragiczny, ulubieniec Napoleona, świetny zwłaszcza w tragediach Corneille'a i Racine'a. Ale czy księżna de Cadignan nie jest największą aktorką współczesną? Brak tej kobiecie jedynie publiczności, znawców. Na nieszczęście w epokach nękanych politycznymi burzami kobiety giną niby lilie wodne, które, aby kwitnąć i roztaczać się naszym zachwyconym spojrzeniom, potrzebują czystego nieba i cieplejszych zefirów. Godzina nadeszła; tuż, tuż, a Diana miała zamotać wielkiego człowieka w nierozerwalne liany przygotowanej od dawna powieści, której gotował się wysłuchać, jak za pierwszych chrześcijan neofita słuchał listu apostoła. - Mój przyjacielu, matka moja, która żyje jeszcze w Uxelles, wydała mnie za mąż w siedemnastu latach, w 1814 (widzisz, że jestem bardzo stara), za pana de Maufrigneuse, nie przez miłość dla mnie, ale przez miłość dla niego. Spłacała dług wobec jedynego człowieka, którego kochała, za szczęście, jakie otrzymała od niego. Och! nie zdumiewaj się tą straszliwą kombinacją, zdarza się ona w świecie często. Wiele kobiet czuje się więcej kochankami niż matkami, tak jak większość jest lepszymi matkami niż żonami. Te dwa uczucia, miłość i macierzyństwo, w postaci, jaką przybierają w naszych obyczajach, zwalczają się często w sercu kobiety; jeśli nie są równej siły, jak u kilku wyjątkowych kobiet stanowiących chwałę naszej płci, z konieczności jedno musi ulec. Człowiek genialny jak pan musi rozumieć te rzeczy, które przyprawiają o zdumienie głupców, ale które mimo to są bardzo prawdziwe i - powiem więcej - możliwe do usprawiedliwienia rozmaitością charakterów, temperamentów, uczuć, sytuacji. Ja, na Przykład, w tej chwili, po dwudziestu latach nieszczęść, zawodów, potwarzy, nudy, czczych przyjemności, czyż nie byłabym gotowa rzucić się do nóg człowieka, który by mnie pokochał szczerze i na zawsze! I ot! czyż świat by mnie nie potępił? A mimo to czy dwadzieścia lat cierpień nie usprawiedliwiłoby dziesięciu lat, jakie mam jeszcze przed sobą, oddanych czystej i świętej miłości? To się nie stanie, jestem tylko na tyle głupia, aby uszczuplać moje zasługi w oczach Boga. Dźwigałam ciężar dnia i żar spiekoty aż do wieczora, dopełnię swego trudu i zyskam nagrodę... "Cóż za anioł" - pomyślał dArthez. - Zatem, nigdy nie miałam żalu do księżnej dUxelles, iż bardziej kochała pana de Maufrigneuse niż tę oto biedną Dianę. Matka widywała mnie bardzo mało, zapomniała o mnie; ale postąpiła sobie źle wobec mnie jako kobieta wobec kobiety, a to, co jest złe w stosunku kobiety do kobiety, staje się straszne ze strony matki wobec córki. Matki, które prowadzą takie życie jak księżna dUxelles, trzymają córki z dala od siebie, weszłam tedy w świat na dwa tygodnie przed zamęściem. Osądź pan mą niewinność! Nie wiedziałam nic, byłam niezdolna przeniknąć tajemnicy tego związku. Miałam ładny majątek: sześćdziesiąt tysięcy w lasach, których rewolucja zapomniała czy nie mogła sprzedać, należących do pięknego zamku Anzy w Nivernais; pan de Maufrigneuse był przywalony długami. Jeżeli później zrozumiałam, co to znaczy mieć długi, wówczas nadto byłam nieświadoma życia, aby to podejrzewać. Oszczędności z mego majątku posłużyły na załatanie interesów męża. Pan de Maufrigneuse miał trzydzieści osiem lat, kiedy zań wyszłam; ale te lata, niby lata wojny, powinny się liczyć podwójnie! Och! miał o wiele więcej niż siedemdziesiąt lat. W czterdziestu latach matka miała jeszcze pretensje, znalazłam się wtłoczona między dwie zazdrości. Cóż za życie wiodłam przez dziesięć lat!... Ach! gdyby kto wiedział, co cierpiała ta biedna, tak osławiona kobieta! Być strzeżoną przez matkę zazdrosną o własną córkę! Boże!... Wy, autorzy, którzy piszecie dramaty, nie wymyślicie nigdy czegoś równie czarnego, okrutnego... Zwyczajnie, wedle mej słabej wiedzy literackiej, dramat jest szeregiem czynów, rozmów, zdarzeń pędzących ku katastrofie, ale to, o czym panu mówię, jest najstraszliwszą katastrofą w czynie. To lawina, która spada na nas rano, aby znowu spaść wieczór i znowu nazajutrz. Zimno mi w chwili, gdy mówię do pana i kiedy oświetlam ową mroźną i ciemną jaskinię bez wyjścia, w której żyłam. Jeśli mam wszystko powiedzieć, urodzenie mego biednego dziecka, które zresztą jest żywym mną - musiało pana uderzyć podobieństwo: to moje włosy, moje oczy, krój mojej twarzy, moje usta, mój uśmiech, moje zęby - otóż urodzenie jego jest albo przypadkiem, albo wynikiem układu między matką a mężem. Długo po ślubie zostałam dziewczyną, opuszczoną zaraz nazajutrz... byłam matką nie bywszy żoną. Księżna z umysłu starała się przedłużać mą nieświadomość, aby zaś osiągnąć ten cel, matka ma wobec córki straszliwe przewagi. Ja, biedna mała, wychowana w klasztorze niby róża mistyczna, nie wiedząc nic o małżeństwie, rozwinięta bardzo późno, czułam się szczęśliwa, cieszyłam się zgodą i harmonią rodziny. Zresztą, od myśli o mężu, który nie podobał mi się wcale i nie czynił nic, aby mnie pozyskać, odciągnęły mnie pierwsze radości macierzyństwa: były tym żywsze, iż nie podejrzewałam innych. Tyle mi nakładziono w uszy o szacunku, jaki matka winna jest samej sobie! Zresztą, młoda dziewczyna zawsze lubi bawić się w mamusię. W tym wieku dziecko zastępuje lalkę. Czułam się tak dumna, iż mam ten piękny kwiat, Jerzy bowiem był piękny... cud! Jak myśleć o świecie, kiedy się ma szczęście karmić i pielęgnować małego anioła! Ubóstwiam dzieci, kiedy są zupełnie małe, białe i różowe. Widziałam tylko syna, żyłam z synem, nie pozwalałam piastunce ubierać go, rozbierać, przewijać. Te starania, tak nudne dla matek, które mają całe pułki dzieci, były dla mnie przyjemnością. Ale po kilku latach, ponieważ nie jestem całkiem głupia, mimo wytrwałości, z jaką silono się wiązać mi oczy, wreszcie doszło do nich światło. Czy wyobraża pan sobie moje przebudzenie w cztery lata później, w 1819? "Bracia wrogowie" są bladą tragedią wobec matki i córki w położeniu tym, co księżna i ja: wyzywałam ich wówczas, ją i mego męża, przez jawne zuchwalstwa, które ściągnęły gadania świata... Bóg wie jakie! Rozumie pan, drogi panie, iż mężczyźni, o których mnie pomawiano, mieli dla mnie wartość sztyletu, którym posługujemy się, aby ugodzić w serce wroga. Pochłonięta zemstą, nie czułam ran, jakie zadawałam samej sobie. Niewinna jak dziecko, uchodziłam za przewrotną, za najgorszą kobietę w świecie i nic nie wiedziałam o tym. Świat jest bardzo ślepy, bardzo głupi, bardzo naiwny: przenika jedynie sekrety, które go bawią, które służą jego złośliwości: gdy chodzi o rzeczy największe, najszlachetniejsze, kładzie sobie rękę na oczy, aby ich nie widzieć. Ale zdaje mi się, że w owym czasie miewałam spojrzenia, gesty zbuntowanej niewinności, odruchy dumy, które stałyby się fortuną wielkiego malarza. Musiałam olśniewać salony burzami mego gniewu, potokami wzgardy. Stracona poezja! Stwarzamy owe szczytne poematy jedynie w oburzeniu, jakie nas chwyta za gardło w dwudziestu leciech! Później człowiek nie oburza się, czuje się zmęczony, nie dziwi się już złu; jest tchórzem, boi się. Och, ja nie oszczędzałam siebie! Odgrywałam najgłupszą rolę w świecie: dźwigałam wszystkie ciężary występku nie mając jego korzyści. Tyle sprawiało mi przyjemności narażać się! Och, płatałam istne psoty dziecka. Pojechałam do Włoch z młodym szaleńcem, którego rzuciłam z miejsca, skoro mi zaczął mówić o miłości; ale kiedym się dowiedziała, że naraził się dla mnie (dopuścił się fałszerstwa, aby zdobyć pieniądze)! , poleciałam go ratować. Matka i mąż, którzy znali mą tajemnicę, silili się nałożyć mi pęta jako kobiecie rozrzutnej! Och, tym razem poszłam do króla. Ludwik XVIII, ten człowiek bez serca, wzruszył się, dał mi dwieście tysięcy franków ze swej szkatuły. Margrabia dEsgrignon, ów młody człowiek, którego pan spotkał może w świecie i który skończył bardzo bogatym małżeństwem, wyszedł nietknięty z otchłani, w jaką zanurzył się dla mnie. Ta przygoda, spowodowana mą nieopatrznością, otrzeźwiła mnie. Spostrzegłam, że pierwsza padłam ofiarą własnej zemsty. Matka, mąż, teść mieli za sobą świat, zdawali się ochraniać moje szaleństwa. Matka, która wiedziała dobrze, że jestem zbyt dumna, zbyt wielka, zanadto dUxelles, aby postąpić w czymkolwiek pospolicie, przeraziła się wówczas krzywdą, jaką mi uczyniła. Miała pięćdziesiąt dwa lata, opuściła Paryż, osiadła w Uxelles. Kaja się obecnie za swoje winy, pokutuje za nie przesadną dewocją i bezgranicznym do mnie przywiązaniem. Ale w 1823 zostawiła mnie sam na sam z panem de Maufrigneuse. Och, wy mężczyźni, wy nie możecie wiedzieć, co to jest stary eks-donżuan! Cóż za życie z człowiekiem przyzwyczajonym do adoracji światowych lalek, który nie znajduje w domu kadzidła ani kadzielnicy, umarły dla wszystkiego i tym samym faktem zazdrosny! Chciałam, wówczas kiedy pan de Maufrigneuse był wszystkim dla mnie, chciałam być dobrą żoną; ale poraniłam się o wszystkie kanty zgryźliwej natury, o wszystkie zachcenia niemocy, dzieciństwa, głupoty, o wszystkie próżnostki zarozumiałości, o człowieka w pożyciu najnudniejszego pod słońcem, który mnie traktował jak małą dziewczynkę, silił się upokarzać przy każdej sposobności mą dumę, przygniatać mnie swym doświadczeniem, dowodzić, że nie mam pojęcia o niczym. Ranił mnie wciąż i wszystkim. Słowem, uczynił, co mógł, abym go miała prawo nienawidzić, zdradzić nawet, ale byłam ofiarą swego głupiego serca i chęci czynienia dobrze przez jakieś trzy czy cztery lata. Wie pan, jakie bezecne słowo pchnęło mnie do nowych szaleństw? "Księżna de Maufrigneuse wróciła do męża - powiadano. - Ba! przez rozpustę: to przecież triumf wskrzeszać zmarłych, to jedno jej pozostawało" - odpowiedziała moja najlepsza przyjaciółka, krewna, u której miałam szczęście pana spotkać. - Pani dEspard! - wykrzyknął Daniel z gestem zgrozy. - Och! przebaczyłam jej. Zresztą, słówko jest bardzo dowcipne. Kto wie, mnie samej może zdarzyło się smagać jeszcze okrutniejszą złośliwością biedne kobiety równie czyste jak ja. DArthez znów ucałował rękę świętej osoby, która, podawszy mu matkę poszatkowaną na kawałki, zrobiwszy z księcia de Cadignan (którego znacie) Otella dziesiątej próby, przyprawiła bigosik z siebie samej, obciążając się zarzutami, aby sobie nadać w oczach naiwnego pisarza owo dziewictwo, które nawet najgłupsza kobieta pod słońcem sili się wmówić za wszelką cenę kochankowi. - Rozumiesz, mój przyjacielu, że rzuciłam się z powrotem w świat, ze skandalem i po to, aby robić skandale. Przeszłam nowe walki, trzeba mi było zdobyć niezależność i wyzwolić się z jarzma. Prowadziłam tedy, dla innych celów, życie lekkomyślne. Aby się ogłuszyć, aby utopić realność w fantazji, błyszczałam, wydawałam uczty, robiłam "księżnę" i - robiłam długi. W domu zapominałam we śnie o zmęczeniu, odradzałam się piękna, wesoła, szalona dla świata; ale w tej smutnej walce wyobraźni przeciw rzeczywistości strawiłam mój majątek. Nadszedł bunt roku 1830, w chwili właśnie gdy na końcu tej egzystencji z "Tysiąca i jednej nocy" spotkałam miłość czystą i świętą, jaką (jestem szczera) pragnęłam poznać. Przyznaj pan! Czy to nie było naturalne u kobiety, której serce, zdławione przez tyle przyczyn i wydarzeń, obudziło się w wieku, gdy kobieta czuje, że ją oszukano, a widzi dokoła siebie tyle kobiet szczęśliwych przez miłość? Ach! czemuż Michał Chrestien był tak pełen szacunku? I w tym szyderstwo losu! Cóż pan chce? Upadając straciłam wszystko, nie miałam złudzeń; wycisnęłam wszystko, z wyjątkiem jednego owocu, na który nie mam już smaku ani zębów. Słowem, byłam zmierzona światem w chwili, gdy przyszło mi opuścić świat. Jest w tym coś opatrznościowego, jak w upadku sił, który przygotowuje nas do śmierci. - Uczyniła gest religijnego namaszczenia. - Wszystko mi sprzyjało wówczas - podjęła - klęska monarchii i jej ruiny pomogły mi zagrzebać się... Syn pociesza mnie po wielu rzeczach. Miłość macierzyńska opłaca nam wszystkie inne oszukane uczucia! Świat dziwi się mej pustelni: ja znalazłam w niej szczęście. Och! gdyby pan wiedział, jak czuje się szczęśliwa ta oto biedna istota! Poświęcając wszystko synowi zapominam o słodyczach, których nie znam i nie poznam nigdy. Kto by uwierzył, iż dla księżnej de Cadignan życie streszcza się w lichej nocy poślubnej, wszystkie zaś przygody, jakie jej przypisują, w wyzwaniu rzuconym przez małą dziewczynkę dwom straszliwym namiętnościom? Nie, nikt... Dziś lękam się wszystkiego. Odepchnę z pewnością szczere uczucie, prawdziwą i świętą miłość, przez pamięć tylu fałszów, tylu nieszczęść, tak jak bogacze, zarwani przez hultajów udających nieszczęście, odtrącają cnotliwą nędzę, zrażeni już do miłosierdzia. Wszystko to jest straszne, nieprawdaż? Ale wierzaj mi pan, to dzieje wielu kobiet. Te ostatnie słowa wypowiedziane były lekkim i żartobliwym tonem, który przypominał kobietę wytworną i drwiącą. DArthez był ogłuszony. W jego oczach ludzie, których trybunały wysyłały na galery, jednego za to, że zabił, innego za kradzież z włamaniem, owego, że się pomylił w podpisie co do nazwiska, byli świętymi w porównaniu do "wielkiego świata". Tę okrutną elegię, ukutą w arsenale kłamstwa i zanurzoną w wodach paryskiego Styksu, księżna wyśpiewała z akcentem prawdy niepodobnym do naśladowania. Pisarz patrzał jakiś czas na tę czarującą kobietę zanurzoną w fotelu, której obie ręce opadały z poręczy fotela niby dwie krople rosy zwisające z kwiatu, wyczerpaną swym zwierzeniem, przytłoczoną nim i zdającą się przeżywać w tym opowiadaniu wszystkie cierpienia swego życia, słowem, anioła melancholii. - I osądź - rzekła prostując się nagłym ruchem i podnosząc rękę, a zarazem strzelając błyskawicami z oczu, w których gorzało dwadzieścia lat rzekomej czystości - osądź, jakie wrażenie musiała zrobić na mnie miłość pańskiego przyjaciela; ale przez okrutne szyderstwo losu... lub może Boga... wówczas bowiem, wyznaję, mężczyzna, ale mężczyzna godny mnie, byłby mnie znalazł słabą, tak byłam spragniona szczęścia! i ot! umarł, i umarł ocalając życie komu?... panu de Cadignan! I dziwi się pan, iż zastajesz mnie zadumaną... To był ostatni cios. Biedny dArthez nie mógł się opanować, ukląkł i utopił głowę w rękach księżnej, płakał owymi słodkimi łzami, jakie wylewałyby anioły, gdyby anioły płakały. Podczas gdy Daniel wtulił tak głowę, po wargach pani de Cadignan błądził złośliwy uśmieszek triumfu, ten uśmiech, który by miały małpy płatając jakąś przednią sztukę, gdyby małpy uśmiechały się. "No, trzymam go" - pomyślała; w istocie trzymała go dobrze. - Ależ pani jesteś... - rzekł podnosząc swą piękną głowę i patrząc z miłością na księżnę. - Dziewicą-męczennicą - odparła uśmiechając się z pospolitości tego starego konceptu, ale dając mu urocze znaczenie przez ten uśmiech pełen okrutnej wesołości. - Jeżeli widzisz, że się śmieję, to stąd, iż myślę o tej księżnej, którą zna świat, o tej diuszesie de Maufrigneuse, której przypisują i de Marsaya, i bezecnego de Trailles, bandytę politycznego, i głuptaska dEsgrignon, i Rastignaka, Rubemprego, ambasadorów, ministrów, rosyjskich generałów, czy ja wiem kogo? Całą Europę! Ileż nagadano o tym albumie, który kazałam zrobić wierząc, iż wszyscy, którzy mnie uwielbiali, byli mymi przyjaciółmi. Och! to straszne. Nie rozumiem, w jaki sposób cierpię mężczyznę u swoich stóp: gardzić nimi, to powinno być moją religią! Podniosła się, podeszła ku oknu krokiem pełnym dostojeństwa. DArthez usiadł z powrotem, nie śmiejąc iść za księżną, ale patrząc na nią; usłyszał, jak uciera nos: na pozór, oczywiście. Któraż księżna uciera nos? Diana próbowała niepodobieństwa, aby przekonać o swej uczuciowości. DArthez sądził, iż anioł jego płacze, podbiegł, objął ją wpół, przycisnął do serca. - Nie, zostaw mnie - szepnęła słabym głosem - za wiele jest we mnie zwątpienia, aby można coś ze mnie wykrzesać. Pogodzić mnie z życiem to zadanie nad siły mężczyzny. - Diano, będę cię kochał za całe twoje zmarnowane życie. - Nie, nie mów tak do mnie - odparła. - W tej chwili jestem zawstydzona i drżąca, jak gdybym popełniła największe występki. Wróciła całkowicie do niewinności małych dziewczynek, pozostając mimo to dostojną, wielką, wspaniałą jak królowa. Niepodobna opisać wrażenia owej sztuczki tak zręcznej, iż sięgała szczerej prawdy, na duszy równie szczerej i świeżej jak dArtheza. Wielki pisarz stał we framudze niemy z podziwu, bierny, czekając słowa, gdy księżna czekała pocałunku; ale była mu nazbyt święta. Skoro księżna zmarzła nieco, wróciła z powrotem na fotel, nogi miała skostniałe. "Tu będzie długa przeprawa" - pomyślała patrząc nań z wyniosłym czołem i głową promienną od cnoty. "Czy to kobieta? - pytał sam siebie ów głęboki znawca duszy ludzkiej. - Jak do niej przystąpić"? Aż do drugiej w nocy spędzili czas na mówieniu głupstw, które kobiety genialne - jak księżna - umieją zaprawić osobliwym czarem. Diana twierdziła, że jest zanadto zużyta, stara, zwiędła; dArthez dowodził jej, o czym była przeświadczona, że ma skórę nieskończenie delikatną, rozkoszną w dotknięciu, nieporównanie białą, pachnącą: że jest młoda, w pełni rozkwitu. Spierali się o każdy rys piękności, o jeden szczegół po drugim, za pomocą: - Czy wierzysz? - Pan jest szalony. - To z pragnienia! - Za dwa tygodnie będziesz mnie widział taką, jaką jestem. Ostatecznie, dochodzę czterdziestki. Czy można kochać tak starą kobietę? DArthez rozwinął płomienną i studencką wymowę, upstrzoną najprzesadniejszymi epitetami. Słysząc tego niepospolitego pisarza mówiącego bzdurstwa godne podporucznika, księżna słuchała go z twarzą skupioną, roztkliwiona, ale śmiejąc się w duchu. Kiedy dArthez znalazł się na ulicy, pytał sam siebie, czy nie powinien był okazać mniej szacunku. Przeszedł w myśli owe osobliwe zwierzenia, które, oczywiście, tutaj mocno skrócono; wymagałyby całej książki, aby je oddać w ich miodopłynnej obfitości, z grą sceniczną, która im towarzyszyła. Retrospektywna przenikliwość tego tak naturalnego i tak głębokiego człowieka dała się oszukać naturalności tego romansu, jego głębi, akcentowi księżnej. "To prawda - mówił sobie nie mogąc usnąć - istnieją w świecie takie dramaty; świat hoduje podobne ohydy pod kwiatami elegancji, pod haftem potwarzy, pod dowcipem ploteczek. Nie wymyślimy nigdy nic ponad prawdę. Biedna Diana! Michał przeczuwał tę zagadkę; powiadał, że pod tą powłoką lodów są wulkany! I Bianchon, Rastignac mają słuszność: kiedy mężczyzna może skojarzyć wielkość ideału i rozkosze pragnienia w miłości kobiety wykwintnej, pełnej rozumu, delikatności, to musi być niewymowne szczęście"! I zgłębiał swą miłość, i wydawała mu się nieskończoną. Nazajutrz koło drugiej pani dEspard, która przeszło od miesiąca nie widziała księżnej i nie otrzymała od niej ani słówka, przyszła, sprowadzona żywą ciekawością. Nic ucieszniejszego nad rozmowę dwóch sprytnych gadzinek przez pierwsze dwadzieścia minut. Diana dUxelles strzegła się niby żółtej sukni wspomnieć o dArthezie. Margrabina krążyła wokoło tej kwestii jak Beduin dokoła bogatej karawany. Diana bawiła się; margrabina była wściekła. Diana czekała, chciała użyć przyjaciółki niby psa myśliwskiego. Te dwie kobiety, tak głośne we współczesnym świecie, nie były równe co do siły. Księżna przerastała margrabinę o głowę, margrabina zaś uznawała w głębi tę wyższość. W tym może mieściła się tajemnica ich przyjaźni. Słabsza tkwiła przyczajona w swym udanym przywiązaniu, śledząc godzinę, tak długo wyczekiwaną przez wszystkich słabych, gdy będzie mogła skoczyć do gardła silniejszej i wycisnąć tam ślad radosnego ukąszenia. Diana czytała w niej jasno. Cały świat dał się omamić serdecznościom tych dwóch kobiet. W chwili gdy księżna spostrzegła pytanie na ustach przyjaciółki, rzekła: - A więc, moja droga, winna ci jestem szczęście zupełne, olbrzymie, nieskończone, niebiańskie. - Co chcesz powiedzieć? - Przypominasz sobie to, cośmy przetrawiały przed trzema miesiącami w tym ogródku, na ławce, w słońcu, pod jaśminem? Och! jedynie ludzie genialni umieją kochać. Zastosowałabym chętnie do mego wielkiego Daniela powiedzenie księcia Alby do Katarzyny Medycejskiej: "Głowa jednego łososia warta więcej niż głowy wszystkich żab". - Nie dziw, że już cię nie widuję - rzekła pani dEspard. - Przyrzeknij mi, jeśli go zobaczysz, że mu nie powiesz ani słowa o mnie, moja najdroższa - rzekła księżna ujmując rękę margrabiny. - Jestem szczęśliwa, och! ale to szczęśliwa nad wyraz, a wszak wiesz, jak daleko w naszym świecie posuwa się słówko, żart... Jedno słowo zabija, tyle umieją włożyć jadu w jedno słowo! Gdybyś wiedziała, jak bardzo od tygodnia pragnęłam dla ciebie podobnego uczucia! Ach, tak, jaka to słodycz, jaki triumf dla nas, dokończyć swego kobiecego życia dając się ukołysać miłości gorącej, czystej, oddanej, zupełnej, całkowitej, zwłaszcza kiedy się jej szukało tak długo. - Czemu prosisz mnie, abym dochowała wiary najlepszej przyjaciółce - rzekła pani dEspard. - Uważasz mnie tedy za zdolną do wyplatania ci niegodziwej sztuczki? - Kiedy kobieta posiada taki skarb, obawa postradania go jest zbyt naturalna... Jestem niedorzeczna, wybacz mi, droga. W chwilę potem margrabina wyszła; patrząc za odchodzącą, księżna powiedziała sobie: "Jak ona mnie urządzi! Obyż mogła powiedzieć wszystko, co wie o mnie; ale aby jej oszczędzić trudu wyciągania stąd Daniela, poślę go jej". W kilka chwil później, o trzeciej, przybył dArthez. Wśród zajmującej rozmowy księżna przerwała wpół słowa i położyła mu piękną dłoń na ramieniu. - Daruj, drogi przyjacielu - rzekła przerywając - ale zapomniałabym o rzeczy, która wydaje się głupstwem, a wszakże jest niezmiernej wagi. Nie pokazałeś się u pani dEspard od owego po tysiąckroć szczęśliwego dnia, w którym cię spotkałam; idź tam, nie dla siebie ani przez grzeczność, ale dla mnie. Może zrobiłeś mi w niej wroga, jeśli się przypadkiem dowiedziała, że od czasu tego obiadu nie ruszyłeś się, można powiedzieć, z mego domu. Zresztą, mój przyjacielu, nie byłabym rada, że dla mnie opuszczasz stosunki i świat, swoje zatrudnienia, dzieła... Znowuż stałabym się przedmiotem potwarzy. Czegóż by nie mówiono? Że cię trzymam na pasku, że cię zagarniam, że lękam się porównań, że chcę jeszcze świat zaprzątać sobą, że dobrze się biorę do rzeczy, aby zachować zdobycz, wiedząc, że to już ostatnia... Kto mógłby zgadnąć, że jesteś moim jedynym przyjacielem? Jeśli mnie kochasz tak, jak mówisz, dasz światu do poznania, że jesteśmy jedynie i po prostu bratem i siostrą. Mów dalej. Daniela podbiła na zawsze niewymowna słodycz, z jaką ta pełna wdzięku kobieta układała fałdy sukni, aby upaść z całą wytwornością. Było coś nieskończenie szlachetnego, delikatnego w tych słowach; rozczuliła go do łez. Księżna wyrastała ponad niegodne i mieszczańskie targi kobiet, które się spierają i prawują, kawałek po kawałku, po wszystkich kanapach; miała niesłychaną wielkość; nie potrzebowała tego mówić, związek ich miał w sobie coś szlachetnego, prostego. To nie było ani wczoraj, ani jutro, ani dziś; będzie, kiedy zechcą oboje, bez nieskończonych spowijań w to, co kobiety pospolite nazywają poświęceniem: wiedzą widocznie, ile na tym muszą stracić, podczas gdy święto to jest triumfem dla kobiet pewnych, iż zyskują na nim. "W tym zdaniu wszystko było nieokreślone jak obietnica, słodkie jak nadzieja, a mimo to pewne jak prawo. Przyznajmy to: tego rodzaju wielkości są przywilejem jedynie owych świetnych obłudnic; pozostają władczyniami jeszcze tam, gdzie inne kobiety stają się służebnicami. DArthez mógł zmierzyć przepaść", jaka istnieje między tymi dwoma rodzajami kobiet. Księżna okazywała się zawsze godna i piękna. Tajemnica owej szlachetności leży może w sztuce, z jaką wielkie damy umieją się obnażyć ze swych zasłon; dochodzą w danej sytuacji do tego, iż są jak grecki posąg: gdyby zachowały bodaj szmatkę, byłyby bezwstydne. Mieszczka stara się zawsze w coś zawijać. Opancerzony czułością, podsycany najwspanialszą cnotą, dArthez usłuchał i poszedł do pani dEspard, która rozwinęła czarującą zalotność. Margrabina strzegła się wspomnieć bodaj słowo o księżnej, zaprosiła go jedynie na obiad za kilka dni. Tego dnia dArthez zastał licznych gości: margrabina zaprosiła Rastignaka, Blondeta, margrabiego dAjuda-Pinto, Maksyma de Trailles, margrabiego dEsgrignon, obu Vandenesse, du Tilleta, jednego z najbogatszych bankierów w Paryżu; barona de Nucingen, Natana, lady Dudley, dwóch najbardziej kutych sekretarzy ambasady i kawalera dEspard, jedną z najgłębszych osobistości tego salonu, sprężynę polityki swej bratowej. Śmiejąc się Maksym de Trailles zagadnął dArtheza: - Bywa pan często u księżnej de Cadignan? DArthez odpowiedział suchym skinieniem głowy; Maksym de Trailles był to rzezimieszek wysokiej klasy, bez czci i wiary, zdolny do wszystkiego, rujnujący kobiety, które się doń przywiązały, każący im zastawiać dla siebie diamenty, ale pokrywający to postępowanie błyszczącym pokostem, urokiem manier i piekielnym dowcipem. Budził w całym świecie jednaki lęk i wzgardę, ale ponieważ nikt nie był tak odważny, aby mu okazać co innego niż najdworniejszą uprzejmość, nie mógł spostrzec się na tym lub udawał że się nie spostrzega. Hrabiemu de Marsay zawdzięczał ostatni szczebel kariery, jaki mógł osiągnąć. De Marsay, który znał Maksyma od dawna i na wylot, odgadł w nim talent do pewnych sekretnych i dyplomatycznych funkcji, które mu powierzał i z których tamten wywiązywał się znakomicie. DArthez był od pewnego czasu wmieszany na tyle w politykę, aby znać do gruntu tę osobistość, i on jeden miał może dość charakteru, aby wyrazić głośno to, co wszyscy myśleli po cichu. - To dla niej z pewnością zaniedbujesz pan Izbę? - rzekł baron de Nucingen. - Och! Księżna jest niewątpliwie jedną z najniebezpieczniejszych osób, których próg mężczyzna może przestąpić - wykrzyknął z cicha margrabia dEsgrignon. - Jej to zawdzięczam zakałę mego małżeństwa. - Niebezpieczna? - rzekła pani dEspard. - Proszę nie mówić w ten sposób o mojej najlepszej przyjaciółce. Nigdy nie słyszałam ani nie widziałam u księżnej nic, co by nie płynęło z najpodnioślejszych uczuć. - Niechże pani pozwoli mówić margrabiemu! - zawołał Rastignac. - Kiedy ładny koń wysadzi kogo ze strzemion, zaraz szuka się w nim wad i sprzedaje się go. Dotknięty tym odezwaniem, margrabia spojrzał na Daniela i rzekł: - Nie jest pan, mam nadzieję, z księżną w takich stosunkach, aby nas to miało krępować w rozmowie. DArthez milczał. DEsgrignon, który nie był pozbawiony dowcipu, nakreślił w odpowiedzi Rastignakowi apologetyczny portret księżnej, który przyprawił cały stół o wesołość. Ponieważ koncept ten był dla dArtheza zupełnie niezrozumiały, nachylił się do pani de Montcornet, swej sąsiadki, i spytał o znaczenie tych żartów. - Ależ z wyjątkiem pana (wnosząc z dobrego mniemania, jakie pan ma o księżnej) wszyscy biesiadnicy cieszyli się, jak słychać, jej względami. - Mogę panią upewnić, że nie ma cienia prawdy w tej opinii - odrzekł Daniel. - Jednakże tu obecny pan dEsgrignon, szlachcic z Perche, doszczętnie zrujnował się dla niej przed dwunastu laty i z jej powodu omal nie poszedł na rusztowanie. - Znam tę sprawę - odpowiedział dArthez. - Pani de Cadignan ocaliła pana dEsgrignon od ławy oskarżonych i oto jak się jej odwdzięcza. Pani de Montcornet popatrzyła na dArtheza ze zdumieniem i ciekawością bliską osłupienia, następnie zwróciła oczy na panią dEspard, pokazując go jej, jakby mówiła: "Urzeczony jest"! Przez czas tej krótkiej rozmowy pani dEspard występowała w obronie pani de Cadignan, ale obrona ta podobna była do piorunochronów, które ściągają gromy. Skoro dArthez wrócił do powszechnej rozmowy, usłyszał słówko rzucone przez Maksyma de Trailles: - U Diany zepsucie nie jest rezultatem, ale źródłem, i może temu właśnie zawdzięcza ona swą cudowną naturalność; nie szuka, nie kombinuje nic; najwymyślniejsze wyrafinowania ofiaruje niby natchnienie naiwnej miłości i niepodobna jej nie wierzyć. Zdanie to, jakby umyślnie przygotowane dla człowieka na miarę Daniela, było tak silne, iż padło niby konkluzja. Porzucono temat, księżna wydawała się dorżnięta. DArthez popatrzył na Maksyma de Trailles i na dEsgrignona drwiąco. - Największą winą tej kobiety jest to, że wstępuje w ślady mężczyzn - rzekł. - Trwoni jak oni rodowe dobra, wysyła swoich kochanków do lichwiarzy, pożera posagi, rujnuje sieroty, topi w rękach stare zamczyska, podsuwa i popełnia może inne zbrodnie, ale... Nigdy żadna z dwóch osobistości, którym odpowiadał dArthez, nie słyszała nic równie silnego. Na to ale cały stół oniemiał, każdy znieruchomiał z widelcem w powietrzu, z oczyma kolejno zwróconymi na odważnego pisarza i na potwarców, oczekując w straszliwym milczeniu konkluzji. - Ale - rzekł dArthez drwiąco i lekko - księżna de Cadignan ma nad mężczyznami jedną przewagę: kiedyś ktoś naraził się dla niej na niebezpieczeństwo, ratuje go i nie mówi źle o nikim. Dlaczegóż na tyle kobiet nie miałaby się znaleźć jedna, która by się bawiła mężczyznami, jak mężczyźni bawią się kobietami? Czemu płeć piękna nie miałaby mieć od czasu do czasu odwetu? - Geniusz okazał się mocniejszy od dowcipu - rzekł Blondet do Natana. Ten deszcz szyderstwa był w istocie niby ogień armatni przeciw strzelaninie z fuzji. Rozmowa przeszła co rychlej na inny temat. Ani hrabia de Trailles, ani margrabia dEsgrignon nie kwapili się jakoś do zwady z dArthezem. Kiedy podano kawę, Blondet i Natan podeszli do pisarza z żywością, której nikt nie śmiał naśladować, tak trudno było pogodzić podziw zbudzony jego zachowaniem z obawą uczynienia sobie dwóch potężnych wrogów. - Nie od dziś wiemy, jak bardzo twój charakter stoi na wysokości talentu - rzekł Blondet. - Zachowałeś się przed chwilą już nie jak człowiek, ale jak Bóg; nie dać się ponieść ani sercu, ani wyobraźni; nie wziąć w obronę ukochanej kobiety, którego to błędu oczekiwano po tobie i który dałby triumf temu światu, pożeranemu zazdrością wobec aureoli pisarskiej... nie! pozwól sobie powiedzieć, to szczyt dyplomacji. - Och! pan jest mężem stanu - rzekł Natan. - Równie zręcznym, jak trudnym jest pomścić kobietę nie broniąc jej. - Księżna jest jedną z bohaterek stronnictwa legitymistycznego, czyż nie jest obowiązkiem każdego człowieka z honorem ochraniać ją mimo wszystko? - odparł chłodno dArthez. - To, co zrobiła dla swego króla, okupiłoby najszaleńsze życie. - Ostro się trzyma - rzekł Natan do Blondeta. - Zupełnie tak, jak by księżna była tego warta - odparł Rastignac, który zbliżył się do nich. DArthez poszedł do księżnej, która czekała nań wydana na pastwę najżywszych obaw. Wynik tej próby, którą Diana sama wyzwała, mógł być dla niej opłakany. Pierwszy raz w życiu ta kobieta cierpiała w sercu i oblewała się zimnym potem. Nie wiedziała, jak się zachować w razie, gdyby dArthez uwierzył światu, który mówił prawdę, miast wierzyć jej, która kłamała; nigdy bowiem równie piękny charakter, człowiek równie pełny, dusza tak czysta, umysł tak szczery nie nastręczały się jej oczom i dłoniom. Jeżeli utkała tak okrutne kłamstwa, popchnęła ją do tego chęć poznania prawdziwej miłości. Czuła tę miłość, jak wylęga się w jej sercu, kochała dArtheza, była skazana na oczekiwanie go, chciała bowiem zostać dlań ową wspaniałą postacią, której rolę grała w jego oczach. Kiedy usłyszała kroki Daniela, doświadczyła wzruszenia, drżączki, która wstrząsnęła nią aż do szpiku. Odruch ten, którego nie doznała nigdy w czasie najbardziej awanturniczej - jak na kobietę jej stanowiska - egzystencji, przekonał ją w tej chwili, iż postawiła na kartę swoje szczęście. Oczy jej, które spoglądały w przestrzeń, ogarnęły całego dArtheza; przejrzała go przez skórę, wyczytała w jego duszy: podejrzenie nie musnęło go nawet swym skrzydłem nietoperza. Po straszliwym odruchu trwogi nastąpiła reakcja, radość omal nie zdławiła szczęśliwej Diany; nie ma bowiem istoty, która by nie znalazła więcej siły dla zniesienia bólu, co dla oparcia się nadmiernemu szczęściu. - Danielu, spotwarzono mnie i ty mnie pomściłeś! - wykrzyknęła podnosząc się i otwierając mu ramiona. W głębokim zdumieniu, w jakie wprawiło go to odezwanie, którego korzenie były dlań niewidzialne, Daniel pozwolił ująć swą głowę pięknymi rękami, księżna ucałowała go nabożnie w czoło. - Jakim cudem pani wie... - O dudku genialny! Czyż nie widzisz, że kocham cię do szaleństwa? Od tego dnia nie było już mowy o księżnej de Cadignan ani o dArthezie. Księżna odziedziczyła po matce jakiś majątek, spędza lato z wielkim pisarzem w swojej willi w Genewie i wraca na kilka zimowych miesięcy do Paryża. DArthez pokazuje się tylko w Izbie, a utwory jego stały się niezmiernie rzadkie. Czy to rozwiązanie? Tak, dla ludzi umiejących czytać; nie dla tych, którzy chcą wszystko wiedzieć. SARRASINE. Przełożył TADEUSZ ŻELENSKI-BOY. Panu Karolowi De Bernard Du Grailjardies, czerwiec 1839 . Byłem pogrążony w głębokiej zadumie, jaka ogarnia każdego, nawet płochego człowieka pośród najhuczniejszej zabawy. Północ wybiła na wieży Elysee-Bourbon. Siedząc we framudze okna, ukryty za fałdami jedwabnej portiery, mogłem do woli przyglądać się ogrodowi pałacu, w którym spędzałem wieczór. Drzewa na wpół pokryte śniegiem odcinały się słabo na szarym tle chmurnego nieba, zaledwie pobielonego księżycem. Oglądane na tle tej widmowej atmosfery, podobne były nieco do owych upiorów na wpół zawiniętych w swoje całuny; był to niby olbrzymi obraz słynnego tańca szkieletów. Następnie, obracając się w inną stronę, mogłem podziwiać taniec żywych - wspaniały salon o ścianach złotych i srebrnych, o błyszczących świecznikach, jarzących się od świec. Tam kłębiły się, poruszały i bujały najpiękniejsze kobiety Paryża, najbogatsze, najświetniej utytułowane, olśniewające, imponujące, migocące diamentami, z kwiatami na głowie, na piersi, we włosach, usianymi na sukni lub w girlandach u ich stóp. Lekki dreszcz rozkoszy, lubieżne ruchy, od których drżały koronki, blondyny, muśliny dokoła ich delikatnych bioder. Parę zbyt żywych spojrzeń przebijało tu i tam, ćmiło światła, ogień diamentów i podsycało jeszcze nazbyt już płomienne serca. Widziało się skinienia głowy znaczące dla kochanków, a złowrogie dla mężów. Podniesione głosy graczy przy każdym nieprzewidzianym obrocie, dźwięk złota mieszały się z muzyką, ze szmerem rozmów, aby do reszty oszołomić ten tłum, upojony wszystkim, co może być kuszącego na świecie. Opary perfum i atmosfera powszechnego szału drażniły jeszcze rozigrane wyobraźnie. Tak więc po prawej ręce miałem posępny i milczący obraz śmierci, po lewej - salonowe bachanalie życia. Tu natura zimna, martwa, w żałobie, tam ludzie w pełni radości. Ja, na granicy tych obrazów tak różnych, które, tysiąc razy powtarzając się na rozmaite sposoby, czynią Paryż miastem najzabawniejszym i najfilozoficzniejszym w świecie, przyrządzałem sobie moralną sałatkę, na wpół ucieszną, na wpół posępną. Jedną nogą wybijałem takt, drugą - zdawało mi się - tkwiłem w trumnie. Noga moja była w istocie skostniała od zimnego podmuchu koło okna. Rzecz dość częsta na balu: pół ciała marznie, gdy druga połowa odczuwa wilgotne ciepło salonu. - Wszak to niedawno, jak pan de Lanty posiada ten pałac? - Owszem. Będzie już blisko dziesięć lat, jak marszałek de Carigliano mu go sprzedał... - A! - Ci ludzie muszą posiadać olbrzymi majątek? - Oczywiście, że tak. - Co za bal! Bezczelny zbytek! - Czy pan myśli, że są tak bogaci jak Nucingen albo Gondre? Ależ... czy pan tego nie wie? Wychyliłem głowę i poznałem rozmawiających; byli z tej plejady ciekawych, którzy w Paryżu zajmują się ustawicznie owymi: Czemu? Jak? Kto to? Co to się stało? Co ona zrobiła? Zniżyli głos i oddalili się, aby rozmawiać swobodniej na samotnej kanapce. Nigdy plotkarze i ciekawscy nie mieli bogatszej kopalni. Nikt nie wiedział, z jakich stron pochodzi rodzina de Lanty ani z jakiego handlu, z jakiej grabieży, z jakiego rozboju lub jakiego spadku pochodzi majątek szacowany na wiele milionów. Wszyscy członkowie tej rodziny mówili po włosku, po francusku, po hiszpańsku, po angielsku i po niemiecku na tyle dobrze, aby pozwolić przypuszczać, że musieli długo przebywać w tych rozmaitych krajach. Cyganie? Przemytnicy? - Gdyby i diabły - powiadali młodzi wyjadacze - przyjmują cudownie. - Choćby hrabia de Lanty ograbił jakiego pohańca, ożeniłbym się z jego córką! - wykrzyknął jakiś filozof. Któż by się nie ożenił z Marianiną, dziewczyną szesnastoletnią, której piękność wcielała bajeczne sny wschodnich poematów? Jak córka sułtana w bajce o czarodziejskiej lampie, tak ona powinna by nosić zasłonę. Przy śpiewie jej bladły półtalenty wszystkich Malibran, Sontag, Fodor, u których jedna, dominująca zaleta zawsze niweczyła perfekcję całości, gdy Marianina umiała łączyć w równym stopniu czystość dźwięku, wrażliwość, trafność gestu i akcentu, duszę i wiedzę, dokładność i uczucie. * Maria Felicia Garcia, zamężna Malibran (1818—1836) — córka słynnego tenora hiszpańskiego, śpiewaczka o ogromnej skali głosu, największe triumfy odnosiła w paryskim Teatrze Włoskim w „Otellu" i „Tankredzie" Rossiniego; * Henriette Sontag (1805—1854) — śpiewaczka niemiecka, debiutowała w Paryżu w 1826 r. i przez cztery lata była groźną rywalką Malibran, potem wyszła za hr. Rossi i na scenę powróciła dopiero w r. 1852; * Josephine Mainvielle-Fodor (1793—1870) — Włoszka, urodzona w Paryżu; śpiewała w Paryżu w latach 1819 do 1822; gdy ukazała się tam znowu w r. 1825, w tytułowej roli „Semiramidy" Rossiniego, nagle utraciła głos. Dziewczyna ta była ideałem owej tajemnej poezji, wspólnego węzła wszystkich sztuk; poezji uchodzącej zawsze przed tymi, którzy jej szukają. Słodka i skromna, wykształcona i dowcipna, jeżeli przy kim mogła gasnąć, to chyba przy matce. Czy spotkaliście kiedy owe kobiety, których triumfalna piękność urąga zębowi czasu i które, w trzydziestym szóstym roku, zdają się pożądańsze, niż mogły być piętnaście lat wprzódy? Twarz ich jest niby namiętna dusza, iskrzy się; każdy jej rys lśni inteligencją; każda pora posiada swoisty blask, zwłaszcza w świetle. Ich uroczne oczy wabią, odtrącają, mówią lub milczą; chód ich jest niewinnie wyrafinowany, głos ich rozwija melodyjne bogactwa najzalotniej słodkich i tkliwych tonów. Pochwała ich, wsparta na porównaniach, głaszcze najdrażliwszą próżność. Drgnienie ich brwi, najlżejszy błysk oka, ściągnięcie ust budzą grozę w tych, którzy w takiej kobiecie złożyli swoje życie i szczęście. Niedoświadczona w miłości, wrażliwa na słowa młoda dziewczyna może dać się uwieść, ale dla tego rodzaju kobiet mężczyzna musi umieć, jak pan de Jaucourt, nie krzyczeć, kiedy, schowanemu w alkowie, pokojówka zmiażdży dwa palce drzwiami. Kochać te przemożne syreny czyż nie znaczy stawiać na kartę swoje życie? I oto może czemu kochamy je tak namiętnie! Taką była hrabina de Lanty. Filippo, brat Marianiny, miał jak siostra cudowną urodę po matce. Aby wszystko zawrzeć w jednym słowie, młody ten człowiek był żywym obrazem Antinousa, przy delikatniejszych formach. Ale jak te szczupłe i delikatne proporcje cudownie godzą się z młodością, kiedy oliwkowa cera, energiczne brwi i płomień aksamitnego oka wróżą męskie namiętności i górne myśli! Jeżeli Filippo żył w sercu wszystkich młodych panien jako mężczyzna, żył znowu w pamięci wszystkich matek jako najlepsza partia we Francji. Uroda, majątek, inteligencja, wdzięk tych dwojga dzieci pochodziły wyłącznie od matki. Hrabia de Lanty był mały, brzydki i wątły, posępny jak Hiszpan, nudny jak bankier. Uchodził zresztą za głębokiego polityka, może dlatego, że się śmiał rzadko i że zawsze cytował Metternicha albo Wellingtona. * Klemens książę von Metternich (1773—1859) — austriacki dyplomata i mąż stanu, wróg Francji i Napoleona, w latach 1809 do 1848 kierował zagraniczną i wewnętrzną polityką Austrii, popierając rządy absolutne i reakcyjne; * Arthur Wellesley książę Wellington (1769—1852) — angielski wódz i mąż stanu, zwyciężył pod Waterloo Napoleona. Ta tajemnicza rodzina miała cały urok poematu lorda Byrona, którego zawiłości tłumaczyła każda osoba wielkiego świata odmiennie: hymn ciemny i wzniosły w każdej strofie. Dyskrecja, jaką oboje państwo de Lanty zachowywali co do swego pochodzenia, co do swej przeszłej egzystencji i swoich stosunków w czterech częściach świata, niedługo była w Paryżu przedmiotem zdziwienia. Nigdzie może nie urzeczywistnia się lepiej aksjomat Wespazjana. * Aksjomat Wespazjana — to słowa: pecunia non olet (pieniądz nie cuchnie), które cesarz rzymski Wespazjan miał wyrzec nakładając podatki na ustępy publiczne. Tutaj nawet dukaty splamione krwią i błotem nie zdradzają nic, a wcielają wszystko. Byle wielki świat znał cyfrę twego majątku, umieści cię między sumami, które ci są równe; nikt nie żąda pokazania twoich pergaminów, ponieważ każdy wie, jak mało one kosztują. W mieście, w którym problematy społeczne rozwiązują się za pomocą równań algebraicznych, awanturnicy mają wszelkie szansę. Gdyby nawet ta rodzina pochodziła z Cyganów, była tak bogata, tak urocza, że wielki świat mógł doskonale przebaczyć jej drobne sekrety. Ale, na nieszczęście, zagadkowa historia rodu Lanty stanowiła ustawiczny przedmiot ciekawości, dość podobny do romansów Anny Radcliffe. * Anna Radcliffe (1764—1823) — powieściopisarka angielska, przedstawicielka tzw. „powieści przerażającej", pełnej fantastyki i grozy, która wywarła wpływ na twórczość Balzaka. Obserwatorzy - owi ludzie, którym zależy na wiadomości, w jakim magazynie kupujecie świeczniki, lub którzy was pytają o cenę komornego, kiedy się im podoba wasz apartament - dostrzegali od czasu do czasu, wśród zabaw, koncertów, balów, rautów wydawanych przez hrabinę, obecność dziwnej postaci. Był to mężczyzna. Pierwszy raz pojawił się w pałacu podczas koncertu; rzekłbyś, że go ściągnął do salonu czarodziejski głos Marianiny. - Od jakiejś chwili zimno mi jest - rzekła do sąsiadki dama siedząca blisko drzwi. Nieznajomy, który stał obok tej kobiety, odszedł. - To szczególne! Gorąco mi - rzekła ta kobieta po odejściu nieznajomego. - Weźmiesz to może za szaleństwo, ale nie mogę się pozbyć myśli, że to mój sąsiad, ten czarno ubrany pan, który właśnie odszedł, był przyczyną tego zimna. Niebawem przesada zwyczajna ludziom z wielkiego świata zrodziła i nagromadziła najpocieszniejsze pomysły, najdziwaczniejsze określenia, najdziksze bajki na temat tajemniczej osobistości. Nie będąc, w ścisłym znaczeniu, wampirem, gulem, homunkulusem, rodzajem Fausta albo leśnego Puka, miał on, zdaniem ludzi zamiłowanych w fantastyczności, coś ze wszystkich tych uczłowieczonych postaci. Zdarzał się tu i ówdzie jakiś Niemiec, który brał za rzeczywistość te sprytne żarciki paryskiej plotki. Obcy był po prostu starcem. Wielu z tych młodych ludzi, nawykłych rozstrzygać co rano przyszłość Europy w paru dowcipnych powiedzeniach, chciało widzieć w nieznajomym wielkiego zbrodniarza, posiadacza olbrzymich skarbów. Romansopisarze opowiadali życie tego starca i podawali doprawdy ciekawe szczegóły okropności popełnionych przez niego w czasach, gdy był w służbie księcia Mysory. * Mysore — angielska nazwa państwa Majsur w Dekanie. Bankierzy, ludzie bardziej pozytywni, komponowali swoją bajkę. - Ba! - powiadali wzruszając litościwym ruchem szerokimi ramionami - ten mały staruszek to głowa genueńska! - Proszę pana, jeśli to nie jest niedyskrecją, czy mógłby mi pan wytłumaczyć, co to pan rozumie pod głową genueńską? - To człowiek, na którego życiu zahipotekowane są olbrzymie kapitały i od którego zdrowia zależą z pewnością dochody tej rodziny. Przypominam sobie, że słyszałem u pani dEspard magnetyzera, dowodzącego za pomocą bardzo osobliwych historycznych argumentów, że ten starzec włożony za szkło to słynny Balsamo, zwany Cagliostrem. Wedle tego nowoczesnego alchemika, awanturnik sycylijski uniknął śmierci i zabawiał się robieniem złota dla swoich wnuków. Wreszcie poseł de Ferette twierdził, że poznaje w tej szczególnej osobistości hrabiego de Saint Germain. * Hrabia de Saint-Germain — zmarły w r. 1784, głośny awanturnik francuski. Głupstwa te mówione dowcipnym tonem, z drwiącą miną, tak znamienną w naszej epoce dla społeczeństwa niedowiarków, podtrzymywały mglistą legendą rodziny de Lanty. Szczególnym zbiegiem okoliczności członkowie tej rodziny sami usprawiedliwiali domysły świata, odnosząc się w dość tajemniczy sposób do tego starca, którego życie umykało się niejako wszelkim dociekaniom. Ilekroć człowiek ten przekraczał próg apartamentu, który widocznie zajmował w pałacu Lanty, jego obecność sprawiała zawsze wielkie wrażenie w rodzinie. Rzekłbyś, wydarzenie wielkiej doniosłości. Filippo, Marianina, pani de Lanty i stary służący mieli wyłączny przywilej pomagać nieznajomemu iść, wstawać, siadać. Każdy czuwał nad jego najlżejszym poruszeniem. Zdawałoby się, że to jakaś zaczarowana osoba, od której zależy szczęście, życie lub mienie wszystkich. Czy to była obawa, czy przywiązanie? Ciekawscy nie mogli stworzyć żadnej hipotezy, która by im pomogła do rozwiązania tej zagadki. Ukryty całe miesiące w głębi nieznanego sanktuarium, ten genius loci wyłaniał się nagle jak gdyby ukradkiem, nieoczekiwany, i zjawiał się w salonach jak owe bajeczne wróżki, które schodziły ze swych latających smoków, aby mącić uroczystość, na którą ich nie zaproszono. * Genius loci (łac.) — duch opiekuńczy danego miejsca. Jedynie najwytrawniejsi obserwatorzy mogli odgadnąć niepokój gospodarzy domu, którzy umieli skrywać swoje uczucia z osobliwą zręcznością. Ale czasami, biorąc udział w jakimś kadrylu, zbyt szczera Marianina rzucała wystraszone spojrzenie na starca, którego wciąż śledziła wzrokiem. To znów Filippo pomykał, ślizgając się, przez tłum, aby go dopaść, i stał przy nim tkliwy i baczny, jak gdyby zetknięcie z ludźmi lub najmniejszy powiew miały złamać tę dziwną postać. Hrabina starała się zbliżyć do starca tak, aby nie znać było jej intencji; po czym obejściem i fizjonomią wyrażając tyleż pokory, co tkliwości, tyleż uległości, co despotyzmu, mówiła parę słów, którym starzec prawie zawsze był posłuszny: znikał wyprowadzony lub - aby rzec lepiej - wyniesiony przez nią. Jeżeli pani de Lanty nie było w pobliżu, hrabia używał tysiąca sztuczek, aby się do niego zbliżyć; robiło to wrażenie, że z trudnością zyskuje posłuch, traktował go jak zepsute dziecko, którego kaprysom matka ulega w obawie dąsów. Kiedy ktoś niedyskretny pozwolił sobie zagadnąć niebacznie hrabiego de Lanty, zimny ten i sztywny człowiek zawsze udawał, że nie rozumie. Toteż po wielu usiłowaniach, obróconych wniwecz odpornością całej rodziny, nikt nie próbował już dochodzić tak dobrze strzeżonej tajemnicy. Szpiedzy z wielkiego świata, ciekawscy i spryciarze, znużeni, doszli w końcu do tego, że przestali się zajmować tą zagadką. Ale w tej chwili znajdował się może w tych lśniących salonach jaki filozof, który, spożywając lody, sorbet lub stawiając na konsoli szklankę po wypitym ponczu, powiadał: - Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ci ludzie to hultaje. Ten stary, który się kryje i pokazuje się jedynie na nowiu, wygląda mi na opryszka... - Albo na bankruta... - To mniej więcej jedno. Zabić majątek człowieka to niekiedy gorzej niż zabić jego samego. - Panie, ja postawiłem dwadzieścia ludwików, należy mi się czterdzieści. - Na honor, zostało tylko trzydzieści na stole... - Ot, widzi pan, jakie tu mieszane towarzystwo. Nie można tu grać. - To prawda. Ale to już będzie niedługo pół roku, jak nie widzieliśmy Ducha. Czy pan myśli, że to żywa istota? - Hehe! O tyle, o ile... Te ostatnie słowa wymienili dokoła mnie nieznajomi, którzy odeszli w chwili, gdy w ostatniej myśli streszczałem moje refleksje koloru białego i czarnego, koloru życia i śmierci. Moja szalona wyobraźnia zarówno jak moje oczy spoglądały kolejno i na zabawę dochodzącą szczytu, i na posępny obraz ogrodu. Nie wiem, jak długo dumałem nad tymi dwiema stronami ludzkiego medalu, ale nagle obudził mnie zdławiony śmiech młodej kobiety. Stanąłem w zdumieniu na widok, który nastręczył się moim oczom. Przez jeden z najrzadszych kaprysów natury półżałobna myśl, którą toczyłem w mózgu, wyszła zeń, znajdowała się przede mną, ucieleśniona, żywa, wytrysła jak Minerwa z głowy Jowisza; wielka i silna, miała równocześnie sto lat i dwadzieścia dwa lata, była żywa i umarła. Wyrwawszy się ze swego pokoju jak wariat ze swej celi, starowina wśliznął się zręcznie za szpaler gości słuchających łakomie głosu Marianiny, która kończyła kawatynę z "Tankreda". * „Tankred" — opera Gioacchino Rossiniego, wystawiona po raz pierwszy w r. 1813 w Wenecji. Zdawało się, że wyszedł spod ziemi, poruszany jakimś teatralnym mechanizmem. Nieruchomy i posępny, stał chwilę patrząc na tę zabawę, której szmer doszedł może jego uszu. Uwaga jego, niemal somnambuliczna, była tak skupiona na rzeczach, iż znajdował się pośród świata, nie widząc świata. Wyrósł bez ceremonii obok jednej z najbardziej czarujących kobiet w Paryżu, młodej i wykwintnej tancerki o delikatnych kształtach, z twarzą tak świeżą jak twarz dziecka, białą i różową, tak delikatną, tak przejrzystą, że spojrzenie mężczyzny powinno by ją przebić, jak promienie słońca przenikają czysty lód. Stali przede mną, tuż przy sobie, tak ściśnięci, że nieznajomy ocierał się i o suknię z gazy, i o girlandy kwiatów, i o lekko sfalowane włosy, i o bujającą szarfę. Przyprowadziłem tę młodą kobietę na bal do pani de Lanty. Ponieważ była pierwszy raz w tym domu, darowałem jej ten zdławiony śmiech; ale dałem jej żywo jakiś znak, który zmieszał ją i natchnął szacunkiem dla sąsiada. Siadła koło mnie. Starzec nie chciał już opuścić tej rozkosznej istoty, do której przyczepił się z owym niemym i niewytłumaczonym na pozór uporem, do jakiego zdolni są ludzie bardzo starzy, podobni w tym do dzieci. Aby usiąść koło młodej damy, musiał wziąć fotel. W najmniejszym jego ruchu była owa zimna ociężałość, owo tępe niezdecydowanie, cechujące ruchy paralityka. Usiadł wolno, ostrożnie, mamrocąc jakieś niezrozumiałe słowa. Jego starczy głos podobny był do szelestu, jaki wydaje kamień wpadając w studnię. Młoda kobieta uścisnęła żywo moją rękę, jak gdyby się uczuła nad brzegiem przepaści, i zadrżała, kiedy ten człowiek, na którego patrzała, obrócił na nią parę oczu bez ciepła, parę bladoniebieskich oczu, które można było porównać jedynie z matową perłową masą. - Boję się - rzekła nachylając się do mnie. - Może pani mówić - odparłem. - On bardzo źle słyszy. - Więc pan go zna? - Tak. I Odważyła się wówczas na tyle, aby przyjrzeć się chwilę tej postaci bez nazwy w języku ludzkim, formie bez materii, istocie bez życia lub życiu bez ruchu. Była pod czarem owej trwożliwej ciekawości, która popycha kobiety do stwarzania sobie niebezpiecznych wzruszeń, oglądania tygrysów na łańcuchu, przyglądania się wężom boa, w przerażeniu, że dzieli je od niego jedynie cienka bariera. Mimo że staruszek miał grzbiet zgięty jak grzbiet wyrobnika, znać było, że jest normalnego wzrostu. Jego nadzwyczajna chudość, delikatność jego członków świadczyły, że zawsze musiał być smukły. Miał czarne, jedwabne spodnie, które wisiały na jego wychudłych udach niby opadły żagiel. Anatom rozpoznałby z pewnością znamiona straszliwego wychudzenia patrząc na cienkie nóżki podtrzymujące to dziwne ciało. Rzekłbyś, dwie kości złożone na krzyż na grobie. Serce ściskało się uczuciem głębokiego wstrętu do człowieka, kiedy się oglądało schyłkowe znamiona tej machiny ludzkiej. Nieznajomy miał białą kamizelkę staromodnie haftowaną złotem; bielizna była lśniącej białości. Żabot z angielskiej koronki nieco zrudziałej, ale której bogactwa pozazdrościłaby królowa, układał się w żółtawych fałdach na jego piersi; ale na nim koronka ta zdawała się raczej łachem niż strojem. W żabocie tym diament bez ceny błyszczał niby słońce. Ten antyczny zabytek, skarb bogaty i bez smaku, tym lepiej uwydatniał twarz dziwnej istoty. Rama godna portretu. Czarna twarz była koścista i zapadła na każdy sposób. Broda była zapadła, skronie zapadłe; oczy gubiły się w żółtych oczodołach. Szczęki, wystające wskutek tej nieopisanej chudości, znaczyły się wklęsłymi jamami na obu policzkach. Nierówności te, mniej lub więcej uwydatnione grą światła, tworzyły dziwne cienie i refleksy, które do reszty odejmowały owej twarzy cechy ludzkie. Przy tym wiek tak silnie przykleił do kości żółtą i cienką skórę twarzy" że rysowała się ona wszędzie mnóstwem zmarszczek, albo okrężnych jak kręgi wody zmąconej rzuconym przez dziecko kamieniem, albo gwiaździstych jak pęknięcie szyby, ale zawsze głębokich i gęstych jak kartki w książce. Bywają starcy, którzy przedstawiają wstrętniejszy widok; ale co najbardziej upodabniało do sztucznego tworu tego zjawiającego się w salonie upiora, to róż i blansz, od których błyszczał. Brwi jego maski nabierały w świetle lamp połysku, zdradzającego wybornie wykonaną malaturę. Szczęściem dla oczu osmuconych tyloma ruinami, trupia jego czaszka kryła się pod blond peruką, której niezliczone pukle świadczyły o niezwykłej pretensji. Zresztą, kobieca kokieteria tej fantastycznej osobistości dość wymownie znaczyła się zwisającymi z uszu złotymi kolczykami, pierścionkami, których cudowne kamienie błyszczały na kościstych palcach, i łańcuszkiem od zegarka migocącym jak ogniwa kolii na szyi kobiety. Wreszcie, to coś w rodzaju bożka japońskiego miało na sinawych wargach wiecznie zastygły śmiech, nieubłagany i drwiący niby śmiech trupiej głowy. Milczący, nieruchomy jak posąg, wydzielał piżmowy zapach starych sukien, które spadkobiercy jakiejś księżnej wyciągają z szuflady przy sporządzaniu inwentarza. Kiedy starzec obracał oczy na zebranych, zdawało się, że ruchy tych gałek niezdolnych odbijać blasku spełniają się mocą niedostrzegalnej mechaniki; kiedy zaś oczy zatrzymywały się, ten, kto na nie patrzał, wątpił w końcu, czy się poruszyły. Widzieć koło tych szczątków ludzkich młodą kobietę, której szyja, ramiona i biust były nagie i białe, której pełne i kwitnące pięknością kształty, której włosy wyrastające z alabastrowego czoła przyzywały miłość, której oczy nie chłonęły, ale rozlewały światło, której faliste pukle i wonny oddech zdawały się zbyt ciężkie, zbyt twarde, zbyt mocne dla tego cienia, dla tego człowieka obróconego w proch! Och, tak! To było życie i śmierć, moja myśl, kaprys wyobraźni, chimera do połowy wstrętna, powyżej zaś cudownie kobieca. "Istnieją wszakże takie małżeństwa i kojarzą się dość często w tym świecie" - rzekłem sobie. - Czuć go cmentarzem - wykrzyknęła młoda kobieta przerażona, przyciskając się do mnie jak gdyby dla zapewnienia sobie mojej opieki, a bezładne jej ruchy świadczyły, że bardzo się boi. - To straszna wizja - dodała - niepodobna mi tu zostać dłużej. Jeśli jeszcze będę nań patrzała, uwierzę, że to sama śmierć przyszła po mnie. Ale czy on żyje? Dotknęła ręką tej zjawy z ową śmiałością, jaką kobiety czerpią w żywości swoich pragnień; ale zimny pot uperlił jej pory, skoro tylko bowiem dotknęła starca, usłyszała krzyk podobny do zgrzytu grzechotki. Ten ostry głos - o ile to był głos - wydarł się z gardła niemal wyschłego. Następnie, po tym krzyku, nastąpił żywy kaszelek dziecinny, konwulsyjny i szczególnie donośny. Na ten głos Marianina, Filippo i pani de Lanty spojrzeli na nas, a spojrzenia ich były niby błyskawice. Młoda kobieta byłaby chciała znaleźć się na dnie Sekwany. Ujęła moje ramię i pociągnęła mnie do buduaru. Mężczyźni, kobiety, wszyscy uczynili nam miejsce. Minąwszy apartamenty recepcyjne, weszliśmy do małego, półkolistego gabinetu. Towarzyszka moja rzuciła się na sofę, drżąc z przerażenia, nie wiedząc, gdzie się znajduje. - Pani - rzekłem - pani oszalała. - Ależ - odparła po chwili milczenia, przez którą podziwiałem ją - czy to moja wina? Czemu pani de Lanty pozwala błądzić upiorom po swoim pałacu? - Ech - odparłem - powtarza pani koncepty głupców. Bierze pani starowinę za widmo. - Cicho pan bądź - odparła z ową stanowczą i drwiącą minką, którą kobiety tak dobrze umieją przybierać, kiedy chcą mieć słuszność. - Co za śliczny buduarek! - wykrzyknęła spoglądając dokoła. - Błękitny atłas cudownie zawsze wygląda na obiciu. Jakie to świeże! Och! cudny obraz - dodała podnosząc się i stając przed wspaniale oprawnym płótnem. Staliśmy jakiś czas w kontemplacji tego cudu, który zdawał się dziełem jakiegoś nadprzyrodzonego pędzla. Obraz przedstawiał Adonisa wyciągniętego na lwiej skórze. Lampa, zawieszona w środku buduaru w alabastrowej ampli, oświetlała w tej chwili to płótno łagodnym blaskiem, który pozwolił nam ogarnąć wszystkie piękności obrazu. - Czyż istnieje istota tak doskonała? - spytała oceniwszy, nie bez lubego uśmiechu zadowolenia, rozkoszny wdzięk linij, pozę, kolor włosów, słowem wszystko. Za piękny jest na mężczyznę - dodała po egzaminie podobnym temu, jakiemu poddałaby rywalkę. , Och! Jak odczułem wówczas ukłucia owej zazdrości, o której istnieniu pewien poeta na próżno chciał mnie przekonać! Zazdrości o ryciny, o obrazy, o posągi, na których artyści przesadzają piękność ludzką, pod wpływem zasady, która im każe wszystko idealizować. - To portret - odparłem. - Stworzył go talent Viena. * Joseph-Marie Vien (1716—1809) — malarz francuski, tworzył przeważnie obrazy historyczne. Ale ten wielki malarz nigdy nie widział oryginału i podziw pani będzie mniej żywy, kiedy się pani dowie, że ten akt namalowano z posągu kobiety. - Ale kto to jest? Zawahałem się. - Chcę wiedzieć - rzekła żywo. - Sądzę - rzekłem - że ten Adonis przedstawia... pewnego... krewnego pani de Lanty. Patrzałem z bólem, jak ona tonie w kontemplacji tej twarzy. Siadła w milczeniu, ja siadłem koło niej i wziąłem ją za rękę: nie zauważyła tego! Zapomniany dla portretu! W tej chwili lekki szmer kroków i szelest sukni kobiecej rozległy się w ciszy. Ujrzeliśmy młodą Marianinę, jeszcze strojniejszą swoim wyrazem niewinności niż wdziękiem i świeżością toalety. Szła wolno i prowadziła z macierzyńskim staraniem, z troskliwością córki wystrojonego upiora, który nas wypłoszył z salonu. Prowadziła go, patrząc z odcieniem niepokoju, jak wolno stawia swoje wątłe nogi. Oboje dotarli z pewnym mozołem do drzwi ukrytych w obiciu. Marianina zapukała do nich lekko. Natychmiast zjawił się, jakby czarami, wysoki chudy człowiek, rodzaj domowego ducha. Nim powierzyła starca temu tajemniczemu stróżowi, dziewczyna ucałowała z szacunkiem chodzącego trupa, a czysty jej pocałunek nie był wolny od owej wdzięcznej przymilności, której tajemnicę posiadło niewiele wybranych kobiet. - Addio, addio! - mówiła najczarowniejszym akcentem swego młodego głosu. * Addio (wł.) — żegnaj. Dodała nawet do ostatniej sylaby tryl cudownie wykonany, ale z cicha, jak gdyby chcąc dać poetyczny wyraz tkliwości swego serca. Starzec, rażony nagle jakimś wspomnieniem, pozostał na progu tego tajemniczego schronienia. Usłyszeliśmy wówczas, dzięki głębokiej ciszy, ciężkie westchnienie, które wyszło z jego piersi: ściągnął najpiękniejszy z pierścionków, które tkwiły na palcach jego szkieletu i złożył go na łonie Marianiny. Młoda wariatka zaczęła się śmiać, wsunęła pierścień przez rękawiczkę na palec i pobiegła żywo do salonu, gdzie rozległy się w tej chwili dźwięki kontredansa. Spostrzegła nas. - A, państwo byli tutaj! - rzekła rumieniąc się. Przyjrzawszy się nam pytająco, pobiegła do swego tancerza z kipiącą beztroską młodości. - Co to ma znaczyć? - spytała moja młoda towarzyszka. - Czy to jej mąż? Mam uczucie, że śnię. Gdzie ja jestem? - Pani - odparłem. - Ty, tak egzaltowana, która rozumiejąc tak dobrze niedostrzegalne drgnienia wzruszeń, umiesz hodować w sercu mężczyzny najdelikatniejsze uczucia nie kalając ich, nie łamiąc ich od pierwszej chwili; pani, która masz litość dla cierpień miłosnych i która z dowcipem paryżanki łączysz namiętną duszę godną Włoch lub Hiszpanii... Zrozumiała, że słowa moje nabrzmiałe są gorzką ironią, za czym, niby to nie słuchając, przerwała mi: - Och! pan mnie dociąga do swego gustu. Szczególna tyrania! Chce pan, abym nie była sobą. - Och! ja nic nie chcę - wykrzyknąłem przerażony jej groźną postawą. - Czy przynajmniej prawdą jest, że pani lubi słuchać opowieści o silnych namiętnościach zrodzonych w sercach naszych przez owe czarodziejki Południa? - Owszem. A więc? - A więc przyjdę jutro wieczór około dziewiątej do pani i zdradzę pani tę tajemnicę. - Nie - odparła z dąsem - chcę natychmiast. - Nie dała mi pani jeszcze prawa usłuchania jej, kiedy pani mówi "Ja chcę". W tej chwili - rzekła z rozpaczliwą kokieterią - mam najgorętszą ochotę poznania tej tajemnicy. Jutro może nie będę pana słuchała... Uśmiechnęła się i rozstaliśmy się; ona wciąż równie wyniosła, równie szorstka, ja wciąż równie śmieszny w tej chwili jak zawsze. Miała ten tupet, że puściła się walca z młodym adiutantem, a ja zostałem w miejscu, kolejno zagniewany, nadąsany, oczarowany, zakochany, zazdrosny. - Do jutra - rzekła opuszczając bal. - Do jutra około drugiej. "Nie pójdę - pomyślałem - i rzucam cię. Jesteś kapryśna, niesforna, tysiąc razy może bardziej niż... moja wyobraźnia". Nazajutrz siedzieliśmy przy dobrym ogniu, w wytwornym saloniku, ona na kozetce, ja na poduszkach prawie u jej nóg, z oczyma w jej oczach. Ulica była cicha. Lampa rzucała łagodne blaski. Był to jeden z owych rozkosznych wieczorów, jedna z owych chwil, których nie zapomina się nigdy, godzin spędzonych w ciszy i pragnieniu, których urok jest później wciąż przedmiotem żalu, nawet kiedy jesteśmy bardziej szczęśliwi. Kto zdoła zatrzeć żywy obraz pierwszych zabiegów miłości? - No - rzekła - słucham. - Ale bo - rzekłem - ja nie śmiem zacząć. Historia mieści ustępy nieco drażliwe dla opowiadającego. Jeśli się zapalę zbytnio, zamknie mi pani usta. - Niech pan mówi. - Jestem posłuszny. - Ernest Jan Sarrasine był jedynym synem prokuratora we Franche-Comte - podjąłem po pauzie. - Ojciec jego zarobił dość uczciwie sześć do ośmiu tysięcy franków renty, majątek, który niegdyś na prowincji uchodził w jego zawodzie za olbrzymi. Stary Sarrasine, mając tylko jedno dziecko, nie zaniedbał niczego dla jego wychowania; myślał zrobić zeń sędziego i żył dosyć długo, aby ujrzeć na stare lata, jak wnuk Mateusza Sarrasine, rolnika z Saint Die, zasiada na fotelu z liliami i drzemie na rozprawach ku chwale Trybunału. Ale niebo nie użyczyło prokuratorowi tego szczęścia. Młody Sarrasine, powierzony zawczasu jezuitom, okazał się naturą niezwykle burzliwą. Dzieckiem zdradzał temperament artysty. Uczył się tylko wtedy, kiedy miał ochotę, buntował się często i trwał niekiedy godziny całe zatopiony w mglistych dumaniach, zajęty to patrzeniem na zabawy kolegów, to uzmysławianiem sobie bohaterów Homera. Kiedy jemu samemu przyszła chętka do zabawy, rzucał się w nią bez opamiętania. W razie bójki między nim a jakim kolegą rzadko kończyło się bez rozlewu krwi. Jeżeli był słabszy, gryzł. Na przemian apatyczny i żywy, tępy lub nadmiernie inteligentny; dziwny jego charakter budził lęk zarówno wśród nauczycieli, jak wśród kolegów. Zamiast uczyć się gramatyki greckiej, rysował wielebnego ojca, który objaśniał ustęp z Tucydydesa; szkicował nauczyciela matematyki, prefekta, służących, korektora i zasmarowywał ściany swymi bazgrotami. Zamiast śpiewać na chwałę Pana w kościele, bawił się w czasie mszy rzeźbieniem ławki; to znów, skoro gdzie skradł kawałek drzewa, rzeźbił figurę jakiejś świętej. Jeśli mu brakło drzewa, kamienia lub ołówka, ucieleśniał swoje myśli za pomocą ośrodka chleba. Czy to kopiował figury z obrazów, które stroiły chór, czy improwizował je, zostawiał zawsze, na każdym miejscu zabawne szkice, których wyuzdanie przywodziło do rozpaczy młodych ojców; złośliwi zaś twierdzili, że starzy jezuici uśmiechali się. W końcu, jeżeli mamy wierzyć kronice szkolnej, wypędzono go za to, iż czekając swojej kolei przy konfesjonale w Wielki Piątek, wyrzeźbił wielkie polano w kształt Chrystusa. Bezbożność tego posążka była zbyt wyraźna, aby mogła nie ściągnąć kary na artystę. I miał to zuchwalstwo, iż umieścił tę dość cyniczną postać na tabernakulum. Sarrasine schronił się do Paryża przed groźbą ojcowskiego przekleństwa. Obdarzony silną wolą, która nie zna przeszkód, poszedł za nakazem swego talentu i wstąpił do pracowni Bouchardona. * Edme Bouchardon (1698—1762) — rzeźbiarz francuski, autor wielu rzeźb w Paryżu i Wersalu. Pracował cały dzień, wieczorem zaś żebrał na życie. Bouchardon, zachwycony postępami i inteligencją młodego artysty, odgadł rychło nędzę, w jakiej znajdował się jego uczeń; wspomógł go, przywiązał się doń, traktował go jak swoje dziecko. Następnie, skoro geniusz Sarrasinea objawił się jednym z owych dzieł, w których przyszły talent zmaga się z nazbyt jawną młodością, szlachetny Bouchardon próbował wrócić chłopcu łaski starego prokuratora. Wobec powagi sławnego artysty gniew ojcowski ostygł. Całe Besancon było dumne, iż wydało przyszłą wielkość. W pierwszym upojeniu, w jakim pogrążyła go pogłaskana próżność, skąpy kauzyperda dostarczył synowi środków na to, aby się mógł pokazać w świecie. Mozolne studia, jakich wymaga rzeźba, poskromiły na długo porywczy charakter i dziką naturę Sarrasinea. Bouchardon, przewidując siłę, z jaką namiętność buchnie w tej młodej duszy, z równie może tęgiego kruszcu jak dusza Michała Anioła, dławił jej energię ustawiczną pracą. Zdołał utrzymać w pewnych granicach szalony temperament Sarrasinea, zabraniając mu pracować, podsuwając mu rozrywki wówczas, gdy widział, że go ogarnia furia jakiegoś pomysłu, lub też powierzając mu doniosłe prace w chwili, gdy chłopak gotów był rzucić się w rozpustę. Ale wobec tej gorącej duszy łagodność była zawsze najpotężniejszą bronią: jeżeli mistrz zyskał wielki wpływ na swego ucznia, to jedynie tym, iż podsycał jego wdzięczność swą macierzyńską iście dobrocią. Mając dwadzieścia dwa lata Sarrasine z konieczności wydostał się spod zbawiennego wpływu, jaki Bouchardon miał na jego obyczaje. Dźwigał mozoły swego geniuszu, zdobywając nagrodę rzeźby, ufundowaną przez margrabiego de Marigny, brata pani de Pompadour, który tyle zrobił dla sztuki. Diderot ogłosił arcydziełem posąg stworzony przez ucznia Bouchardona. Nie bez głębokiego bólu nadworny rzeźbiarz królewski pożegnał odjeżdżającego do Włoch młodzieńca, którego z zasady utrzymywał w głębokiej nieświadomości spraw życiowych. Od pół roku Sarrasine jadał u Bouchardona. Fanatyk swojej sztuki, jak później Canova, wstawał o świcie, szedł do pracowni, aby ją opuścić o zmierzchu; żył tylko ze swą muzą. * Antonio Canova (1757—1822) — rzeźbiarz, najwybitniejszy przedstawiciel włoskiej rzeźby klasycystycznej. Jeżeli szedł do Komedii Francuskiej, to zaciągnięty tam przez swego mistrza. Czuł się tak zakłopotany u pani Geoffrin i w wielkim świecie, w który Bouchardon chciał go wprowadzić, że wolał żyć samotnie, odtrącając uciechy tej rozwiązłej epoki. * Marie-Therese Geoffrin (1698—1777) — przyjaciółka encyklopedystów, skupiała w swoim salonie literackim współczesnych artystów i uczonych; zaprzyjaźniona ze Stanisławem Augustem Poniatowskim, odwiedziła Warszawę w r. 1766. Nie miał innej kochanki prócz rzeźby oraz Klotyldy, jednej ze sław Opery. A i ta miłostka nie trwała długo. Sarrasine był dość brzydki, zawsze licho odziany i z natury tak nieokiełzany, tak nieobliczalny, że znamienita nimfa, lękając się jakiej katastrofy, wróciła rzeźbiarza sztuce. Zofia Arnould zrobiła jakiś koncept na ten temat. * Sophie Arnould (1740—1802) — głośna śpiewaczka, znana z urody, dowcipu i swobody obyczajów. Zdziwiła się (mówiono), że jej koleżanka mogła odnieść zwycięstwo nad posągami. Sarrasine wyjechał do Włoch w roku 1758. W czasie podróży gorąca jego wyobraźnia rozpłomieniła się jeszcze pod niebem z mosiądzu i na widok wspaniałych pomników, jakimi usiana jest ta ojczyzna Sztuki. Podziwiał posągi, freski, obrazy i ożywiony szlachetną emulacją przybył do Rzymu, party żądzą wpisania swego nazwiska między imionami Michała Anioła i pana Bouchardon. Toteż przez pierwsze dni dzielił swój czas między pracownię a oglądanie dzieł sztuki, od których roi się w Rzymie. Już dwa tygodnie spędził w ekstazie, która ogarnia wszystkie młode wyobraźnie na widok królowej ruin, kiedy jednego dnia wszedł do teatru "Argentina", przed którym cisnął się wielki tłum. Spytał o powód tego ścisku; odpowiedziano mu dwoma imionami: "Zambinella! Jomelli"! Wchodzi i siada na parterze, wciśnięty między dwóch abbati pokaźnej tuszy, ale na szczęście dosyć blisko sceny. * Abbati (wł.) — księża. Kurtyna się podnosi. Pierwszy raz w życiu usłyszał tę muzykę, której Jan Jakub Rousseau tak wymownie sławił mu rozkosze w czasie kolacji u barona d'Holbach. * Paul-Henri d'Holbach (1723—1789) — filozof francuski, wyznawca ateizmu i materializmu, jeden z głównych współpracowników Encyklopedii. Duszę młodego rzeźbiarza oczarował, rzec można, cudowny śpiew Jomellego. Zmysłowa oryginalność tych włoskich głosów misternie splecionych z sobą pogrążyła go w rozkosznym zachwyceniu. Siedział niemy, bez ruchu, nie czując nawet, jak go gniotą dwaj księżule. Dusza jego przeszła w uszy i w oczy. Miał uczucie, że słucha wszystkimi porami. Naraz oklaski, od których omal nie zawaliła się sala, powitały zjawienie się primadonny. Wysunęła się zalotnie na przód sceny i skłoniła się publiczności z nieskończonym wdziękiem. Światła, entuzjazm tłumu, iluzja sceny, urok toalety, która w epoce owej była dość wyzywająca, spotęgowały powab tej kobiety. Sarrasine wydawał okrzyki rozkoszy. Podziwiał oto idealną piękność, której do tej chwili wciąż szukał w naturze, żądając od modelki, często plugawej, doskonałej linii nóg, od innej zarysów piersi, od innej białych ramion, biorąc wreszcie szyję jakiejś młodej dziewczyny, ręce jakiejś kobiety, gładkie kolano jakiegoś dziecka, nie znajdując nigdy pod zimnym niebem Paryża upajających tworów starożytnej Grecji. Zambinella ukazała mu najdelikatniejsze zespolenie owych tak gorąco upragnionych, rozkosznych proporcji niewieścich, których rzeźbiarz jest równocześnie najsurowszym i najnamiętniejszym sędzią. Wymowne usta, miłosne oczy, cera olśniewającej białości! Do tych szczegółów, które byłyby oczarowały malarza, dodajcie wszystkie cudy Wener oddane pobożnym dłutem Greków. Artysta w zapamiętaniu podziwiał niezrównany wdzięk, z jakim ramiona spływały się z szyją, cudowną krągłość szyi, harmonijne linie brwi, nosa, doskonały owal twarzy, czystość jej konturów, urok gęstych rzęs wieńczących szerokie i zmysłowe powieki. To było więcej niż kobieta, to było arcydzieło. Była w tym nieoczekiwanym tworze miłość zdolna oczarować wszystkich mężczyzn oraz piękności godne entuzjazmu krytyka. Sarrasine pożerał oczyma posąg Pigmaliona, który dla niego zstąpił z piedestału. Kiedy Zambinella zaczęła śpiewać, to był szał. Artystę przebiegał mróz; następnie uczuł żar, który zapłonął nagle w głębiach jego najtajniejszej istoty, tego, co dla braku wyrażenia nazywamy sercem! Nie klaskał, nie rzekł nic, ale doznawał uczucia szaleństwa, istnego opętania, które zagarnia nas jedynie w owym wieku, w którym żądza ma coś straszliwego, piekielnego. Sarrasine chciał rzucić się na scenę i chwycić tę kobietę. Siła jego ustokrotniona jakąś depresją moralną niepodobną do wytłumaczenia, gdyż te objawy zachodzą w sferze niedostępnej dla ludzkiej obserwacji, gotowa była trysnąć z bolesną gwałtownością. Widząc go, powiedziałoby się, że to człowiek zimny i tępy. Sława, wiedza, przyszłość, istnienie, laury, wszystko runęło. Być kochanym przez nią albo umrzeć, oto wyrok, jaki Sarrasine wydał na samego siebie. Był tak zupełnie pijany, że nie widział sali, publiczności, aktorów, nie słyszał już muzyki. Więcej jeszcze, nie istniała już odległość między nim a Zambinellą, posiadał ją, oczy jego wlepione w śpiewaczkę piły ją. Diaboliczna niemal siła pozwalała mu czuć tchnienie tego głosu, wdychać wonny puder, którym te włosy były napojone, widzieć płaszczyzny tej twarzy, liczyć błękitne żyłki barwiące tę atłasową skórę. Wreszcie ten głos, zwinny, świeży o srebrnym brzmieniu, gibki jak nitka, którą najlżejszy powiew kształtuje, którą zwija i rozwija, pędzi i unosi, głos ten przejmował tak żywo jego duszę, że artysta raz po raz wydawał owe mimowolne krzyki wyrwane konwulsyjną rozkoszą, zbyt rzadko daną ludzkim namiętnościom. W końcu musiał wyjść z teatru. Drżące nogi zaledwie mogły go unieść. Był złamany, słaby jak człowiek nerwowy, którego wypruł jakiś atak straszliwego gniewu. Miał tyle przyjemności lub może tyle wycierpiał, że życie jego spłynęło jak woda z naczynia, które ktoś wywrócił. Czuł w sobie pustkę, unicestwienie podobne do owej niemocy, która doprowadza do rozpaczy ludzi wychodzących z ciężkiej choroby. Ogarnięty niewytłumaczonym smutkiem, przysiadł na schodach jakiegoś kościoła. Tam, grzbietem wsparty o kolumnę, pogrążył się w zadumie mglistej niby sen. Namiętność spiorunowała go. Wróciwszy do domu, wpadł w paroksyzm energii, która zdradza obecność nowego elementu w naszym istnieniu. Szarpany ową pierwszą gorączką miłości, która tyleż ma z rozkoszy, co z bólu, pragnął oszukać swoją niecierpliwość i swoje szaleństwo rysując Zambinellę z pamięci. Była to niejako zmaterializowana medytacja. Na jednej ćwiartce papieru widniała Zambinella zimna i spokojna na pozór, w postawie ulubionej Rafaelowi, Giorgione i wszystkim wielkim malarzom. Na drugiej obracała głową subtelnie, kończąc tryl i zdając się słuchać samej siebie. Sarrasine naszkicował swą ukochaną we wszystkich pozach: bez zasłony, siedzącą, stojącą, leżącą, niewinną albo lubieżną, urzeczywistniając, dzięki obłędowi swego ołówka, wszystkie bezładne myśli, jakie nawiedzają naszą wyobraźnię, kiedy silnie myślimy o kochance. Ale jego oszalała myśl szła dalej niż rysunek. Widział Zambinellę, mówił do niej, błagał ją, wyżywał z nią tysiąc lat życia i szczęścia, przymierzając ją we wszystkich możliwych sytuacjach, próbując z nią niejako przyszłości. Nazajutrz posłał lokaja, aby wynająć na cały sezon lożę tuż przy scenie. Następnie, jak wszyscy młodzi ludzie obdarzeni bujną wyobraźnią, przecenił trudność swego przedsięwzięcia i dał swej namiętności jako pierwszy pokarm szczęście podziwiania kochanki bez przeszkód. Ten złoty wiek miłości, w którym rozkoszujemy się własnym uczuciem i w którym czujemy się niemal szczęśliwi sami Przez się, niedługo miał trwać u Sarrasinea. Jednakże wypadki zaskoczyły go w chwili, gdy był jeszcze pod urokiem tej wiośnianej halucynacji, równie naiwnej, jak rozkosznej. Przez tydzień przeżył całe życie, rano zajęty ugniataniem gliny, w której starał się skopiować Zambinellę mimo zasłon, spódnic, sznurówek i wstążek, które mu ją przesłaniały. Wieczór, wcześnie w swej loży, sam, leżąc na sofie, stwarzał sobie, podobny Turkowi pijanemu opium, szczęście tak płodne, tak bujne, jak sam pragnął. Oswoił się stopniowo z nazbyt żywym wzruszeniem, o jakie go przyprawiał śpiew ukochanej; następnie oswoił swoje oczy z jej widokiem; w końcu mógł patrzeć na nią bez obawy głuchej wściekłości, jaka nim wstrząsała pierwszego dnia. Namiętność jego uspokajając się stała się głębsza. Poza tym dziki rzeźbiarz-odludek nie znosił, aby koledzy mącili jego samotność, zaludnioną obrazami, strojną rojeniem nadziei i szczęścia. Kochał z całą siłą i tak naiwnie, że stał się pastwą wszystkich niewinnych skrupułów, jakie nas oblegają, kiedy kochamy po raz pierwszy. Kiedy sobie uświadamiał, że niebawem trzeba będzie działać, krzątać się, dowiadywać, gdzie mieszka Zambinella, czy ma matkę, wuja, opiekuna, rodzinę, kiedy myślał wreszcie o sposobach zobaczenia jej, mówienia z nią, czuł, że serce wzdyma mu się tak silnie od tak śmiałych myśli, że odkładał te zabiegi na jutro, szczęśliwy przez swe cierpienia fizyczne tyleż, co przez swoje rozkosze duchowe. - Ależ - przerwała mi pani de Rochefide - nie widzę jeszcze ani Marianiny, ani jej staruszka. - Widzi go pani ciągle! - wykrzyknąłem zniecierpliwiony jak autor, któremu zepsują efekt. - Od kilku dni - podjąłem po pauzie - Sarrasine tak pilnie wysiadywał w swojej loży, a oczy jego wyrażały tyle miłości, że jego szał dla śpiewu Zambinelli byłby plotką dla całego Paryża, gdyby rzeczy się działy w tym mieście; ale we Włoszech, proszę pani, w teatrze każdy przeżywa własne wrażenia, własne namiętności z pasją, która wyklucza szpiegostwo lornetek. Bądź co bądź zacietrzewienie rzeźbiarza nie mogło długo ujść oczu śpiewaków i śpiewaczek. Pewnego wieczora Francuz spostrzegł, że się z niego śmiano w kulisach. Trudno zgadnąć, do jakiej by się posunął ostateczności, gdyby Zambinella nie weszła w tej chwili na scenę. Rzuciła na Sarranea owo wymowne spojrzenie, które często mówi więcej, niżby kobieta chciała. To spojrzenie było całym objawieniem. Kocha go! "Jeżeli to jest tylko kaprys - myślał, już oskarżając swą kochankę o zbyt gorące serce - jeszcze ona nie wie, pod jaką moc popadnie. Jej kaprys będzie trwał, mam nadzieję, tyle co moje życie". W tej chwili trzy lekkie pukania do loży obudziły uwagę artysty. Otworzył. Stara kobieta weszła tajemniczo. - Młodzieńcze - rzekła - jeżeli chcesz być szczęśliwy, bądź roztropny, zawiń się w płaszcz, spuść na oczy wielki kapelusz, następnie około dziesiątej wieczór bądź na ulicy Corso przed pałacem Hiszpańskim. - Będę - rzekł wkładając dwa ludwiki w pomarszczoną dłoń starej. Wymknął się z loży, dawszy porozumiewawczy znak Zambinelli, która spuściła trwożliwie rozkoszne powieki, jak kobieta szczęśliwa, że ją nareszcie zrozumiano. Następnie pobiegł do domu, aby wyszukaną toaletą podnieść swe szansę. Kiedy wychodził z teatru, nieznajomy jakiś zatrzymał go. - Uważaj, panie Francuzie - szepnął. - To gra o życie. Kardynał Cicognara jest jej protektorem, a on nie zna żartów. Gdyby czart pomieścił między Sarrasineem a Zambinellą otchłań piekła, w tej chwili rzeźbiarz byłby ją przebył jednym susem. Podobna rumakom bogów w eposie Homera, miłość jego przebyła w mgnieniu oka olbrzymie przestrzenie. - Gdyby śmierć miała mnie czekać na progu, szedłbym jeszcze prędzej - odparł. - Poverino! - wykrzyknął nieznajomy znikając. * Poverino (wł.) — biedaczysko. Mówiąc o niebezpieczeństwie zakochanemu - czyż to nie znaczy sprzedawać mu rozkosz? Nigdy lokaj Sarrasinea nie widział, aby pan jego tak się stroił. Najpiękniejszą szpadę, dar Bouchardona, szarfę, którą mu dała Klotylda, surdut naszywany w blaszki, kamizelkę ze srebrnej lamy, złotą tabakierkę, kosztowne zegarki, Wszystko wydobył z kufrów; wystroił się jak młoda dziewczyna, która spodziewa się spotkać na przechadzce swego pierwszego zalotnika. O oznaczonej godzinie pijany miłością, kipiący nadzieją, Sarrasine z twarzą zakrytą płaszczem pobiegł na miejsce wyznaczone przez starą. Duenna czekała. - Spóźnił się pan - rzekła. - Pójdź. Poprowadziła Francuza małymi uliczkami i zatrzymała się przed dość pokaźnym pałacykiem. Zapukała. Brama otwarła się. Powiodła Sarrasinea przez labirynt schodów, korytarzy i pokoi oświeconych jedynie mdłym blaskiem księżyca; niebawem przybyli do drzwi, z których przez szpary przenikało żywe światło i skąd dochodziły radosne śmiechy i głosy. Naraz Sarrasine stanął olśniony: na jedno słowo starej wpuszczono go do tego tajemniczego mieszkania. Ujrzał się w salonie wspaniale oświetlonym, bogato umeblowanym; na środku znajdował się stół zastawiony obficie, dźwigający czcigodne butelki, apetyczne flakony, migocące na kształt rubinów i diamentów. Poznał śpiewaków i śpiewaczki z teatru w towarzystwie uroczych kobiet, widocznie gotowych rozpocząć ucztę, z którą czekano tylko na niego. Sarrasine powściągnął uczucie zawodu, nadrabiając miną. Spodziewał się słabo oświeconego pokoju kochanki; ona sama koło kominka, zazdrośnik o dwa kroki, śmierć i miłość, zwierzenia wymieniane szeptem, z serca do serca, pocałunki igrające z niebezpieczeństwem, twarze tak bliskie, że włosy Zambinelli pieściłyby czoło jego brzemienne pragnieniem, płonące szczęściem. - Niech żyje szaleństwo! - krzyknął. - Signori e belle donnę, pozwolicie mi później wziąć rewanż i okazać moją wdzięczność za sposób, w jaki przyjmujecie biednego rzeźbiarza. * Signori e belle donnę (wł.) — panowie i piękne panie. Przyjąwszy dość serdeczne słowa powitania od większości obecnych osób, które znał z widzenia, starał się zbliżyć do berżerki, na której spoczywała Zambinella, niedbale wyciągnięta. Och, jakże mu biło serce, kiedy spostrzegł maleńką nóżkę, obutą w owe pantofelki, które, niech mi to pani pozwoli powiedzieć, dawały niegdyś nóżce kobiecej wyraz tak zalotny, tak rozkoszny, że nie wiem, jak mężczyźni mogli mu się oprzeć. Białe pończochy doskonale obcisłe, z zielonymi strzałkami, krótkie spódniczki, szpiczaste pantofelki na wysokich obcasach z czasu Ludwika XV przyczyniły się może trochę do zepsucia Europy i kleru. - Trochę! - rzekła margrabina. - Więc pan nic nie czytał? ,- Zambinella - odparłem z uśmiechem - bezwstydnie założyła nogę na nogę i kołysała dla zabawy tą, która była na wierzchu. Ta poza księżniczki doskonale godziła się z jej urodą kapryśną i, można rzec, obiecująco miękką. Przebrała się po teatrze; staniczek dobrze rysował jej smukłą kibić, którą uwydatniały jeszcze robrony i atłasowa suknia haftowana w błękitne kwiaty. Pierś, której skarby kryła przez zbytek kokieterii koronka, lśniła białością. Uczesana była mniej więcej tak, jak się czesała pani du Barry; twarz jej w obszernym czepeczku zdawała się jeszcze drobniejsza, a puder podnosił jej cerę. * Pani du Barry (1743—1793) — faworyta króla Ludwika XV; na portretach i rzeźbach ma włosy odczesane z czoła, w lokach opadające na tył głowy i szyję. Widzieć ją tak, znaczyło ją ubóstwiać. Uśmiechnęła się wdzięcznie do rzeźbiarza. Sarrasine, jakkolwiek nierad, że nie może z nią mówić bez świadków, usiadł grzecznie i zaczął rozmowę o muzyce chwaląc jej wspaniały talent; ale głos jego drżał miłością, obawą i nadzieją. - Czego się pan obawia? - rzekł Vitagliani, najsłynniejszy śpiewak z trupy. - Wierzaj, nie potrzebujesz się tu lękać żadnego rywala. Tenor uśmiechnął się milcząco. Uśmiech ten powtórzył się na wargach wszystkich gości, na których twarzach odbijała się jakaś ukryta złośliwość, niedostrzegalna dla zakochanego. Niedyskrecja ta była dla Sarrasinea niby cios sztyletu w piersi. Mimo że obdarzony siłą charakteru, tak iż nic w świecie nie mogło wpłynąć na jego miłość, nie pomyślał może jeszcze, że Zambinella jest niemal kurtyzaną i że nie może zaznać równocześnie czystych rozkoszy, które czynią miłość młodej dziewczyny czymś tak słodkim, i płomiennych uniesień, którymi aktorka każe kupować skarby swojej namiętności. Zrozumiał to i pogodził się z losem. Podano wieczerzę. Sarrasine i Zambinella siedli bez ceremonii przy stole. Do potowy kolacji artyści zachowali pewną miarę i rzeźbiarz mógł rozmawiać ze śpiewaczką. Wydała mu się dowcipna, subtelna, ale była bezgranicznie ciemna; zdała mu się też słaba i zabobonna. Delikatność jej organów przebijała w jej umysłowości. Kiedy Vitagliani otworzył pierwszą butelkę szampana, Sarrasine wyczytał w oczach sąsiadki dość żywy lęk na słaby wystrzał korka. Mimowolne drżenie kobiecych nerwów wziął zakochany za oznakę nadzwyczajnej wrażliwości. Słabość ta oczarowała Francuza. Miłość mężczyzny kryje tyle opiekuńczości. "Moja siła będzie dla ciebie tarczą"! Czyż to zdanie nie jest treścią wszystkich oświadczyn miłosnych? Sarrasine, zbyt namiętny, aby prawić komplementy pięknej Włoszce, był jak wszyscy kochankowie na przemian poważny, roześmiany albo skupiony. Mimo iż zdawał się słuchać obecnych, nie słyszał ani słowa; cały oddawał się rozkoszy jej. bliskości, dotknięcia jej ręki, obsługiwania jej. Pławił się w tajemnej rozkoszy. Mimo wymowy paru spojrzeń, zdziwiony był wstrzemięźliwością Zambinelli. Prawda, że pierwsza przycisnęła jego nogę i drażniła go z filuternością kobiety wolnej i zakochanej, ale naraz, słysząc, jak Sarrasine opowiada jakiś fakt świadczący o gwałtowności jego charakteru, przeobraziła się w skromną dzieweczkę. Kiedy kolacja zmieniła się w orgię, goście natchnieni winem zaczęli śpiewać. Następowały po sobie cudowne duety, kalabryjskie piosenki, hiszpańskie seguidille, neapolitańskie kanconety. Pijaństwo było we wszystkich oczach, w muzyce, w sercach i głosach. Buchnęła nagle upajająca żywość, serdeczne wylanie, włoska dobroduszność, zupełnie niezrozumiała tym, którzy znają jedynie przyjęcia paryskie, rauty londyńskie i wiedeńskie wieczorynki. Żarty i czułe słówka krzyżowały się niby kule w bitwie, poprzez śmiechy, klątwy, bluźnierstwa, wezwania Najświętszej Panny lub Bambino. * Bambino (wł.) — Dzieciątko. Ktoś położył się na sofie i zasnął. Młoda dziewczyna słuchała oświadczyn nie widząc, że leje wino na obrus. Pośród tego zamętu Zambinella, jak gdyby zdjęta grozą, milczała zamyślona. Nie chciała pić, jadła może nieco za wiele; ale łakomstwo jest, powiadają, wdziękiem kobiety. Podziwiając wstydliwość kochanki, Sarrasine zastanawiał się poważnie nad przyszłością. "Chce z pewnością, aby się z nią ożenić" - rzekł sobie w duchu. Za czym, oddał się rozkoszom tego związku. Całe życie nie wydawało mu się dość długie, aby wyczerpać źródło szczęścia, jakie znajdował w duszy. Vitagliani, jego sąsiad, dolewał mu gęsto, tak że koło trzeciej z rana, nie będąc zupełnie pijany, Sarrasine uczuł się bezbronny wobec swego szału. W chwili uniesienia porwał tę kobietę i uniósł ją do buduaru, ku którego drzwiom niejeden raz obrócił już oczy. Włoszka była zbrojna w sztylet. - Jeżeli się zbliżysz - rzekła - będę musiała utopić ci tę broń w sercu. Pogardzałbyś mną. Zbyt wiele powzięłam szacunku dla ciebie, aby się oddać w ten sposób. Nie chcę stać się niegodna uczucia, jakim mnie darzysz. - A! a! - rzekł Sarrasine - zły to sposób gaszenia miłości tym, że się ją podnieca. Czy jesteś już tak zepsuta, stara sercem, że postępujesz jak młoda kurtyzana, zaostrzająca wzruszenia, którymi handluje? - Ależ dziś piątek - odparła przerażona gwałtownością Francuza. Sarrasine, który nie był dewotem, zaczął się śmiać. Zambinella skoczyła jak młoda kózka i rzuciła się do jadalni. Kiedy Sarrasine pojawił się goniąc za nią, przywitał go piekielny śmiech. Ujrzał Zambinellę zemdloną na sofie. Była blada i jak by wyczerpana wysiłkiem, który uczyniła. Mimo że Sarrasine niewiele umiał po włosku, zrozumiał, jak mówiła po cichu do Vitaglianiego: - Ależ on mnie zabije! Dziwna ta scena zmieszała rzeźbiarza. Ochłonął. Stał zrazu nieruchomy, następnie odzyskał mowę, siadł koło ukochanej i zapewnił ją o swym szacunku. Znalazł siłę, aby pchnąć swą namiętność na inne tory, oświadczając się tej kobiecie w sposób najbardziej egzaltowany. Dla odmalowania swej miłości rozwinął skarby owej czarodziejskiej wymowy, której kobiety rzadko odmawiają wiary. W chwili gdy pierwszy brzask zaskoczył biesiadników, któraś z kobiet poddała, aby pojechać do Frascati. Wszyscy przyjęli żywym oklaskiem myśl, aby spędzić dzień w Villa Ludovisi. Vitagliani poszedł wynająć powozy. Sarrasine miał to szczęście, że jechał z Zambinellą w faetonie. Skoro raz wydostali się z Rzymu, wesołość, zdławiona na chwilę walką, jaką każdy toczył ze snem, obudziła się nagle. Mężczyźni, kobiety, wszyscy byli zwyczajni owego szalonego życia, owych nie kończących się uciech, owej bujności artystów czyniących z życia ustawne święto, wybuch śmiechu bez myśli o jutrze. Jedynie towarzyszka rzeźbiarza wydawała się przygnębiona. - Czy chora jesteś? - spytał Sarrasine. - Czy wolałabyś wrócić do domu? - Nie jestem dość silna, aby znosić te wybryki - odparła. - Potrzebuję się bardzo oszczędzać, ale przy panu czuję się tak dobrze! Bez pana nie byłabym została na tej wieczerzy; po nieprzespanej nocy tracę całą świeżość. - Jesteś taka delikatna - odparł Sarrasine patrząc na drobne rysy uroczej istoty. - Hulanki niszczą mi głos. - Teraz, kiedy jesteśmy sami - wykrzyknął artysta - i kiedy nie potrzebujesz się lękać wybuchów mojej namiętności, powiedz mi, że mnie kochasz. - Czemu - rzekła - na co? Podobałam się panu. Ale pan jest Francuz i to uczucie przejdzie panu. Och, pan by mnie nie kochał tak, jak ja bym chciała być kochaną. - Jak? - Bez tego, do czego zmierza pospolita miłość, niewinnie. Brzydzę się mężczyznami bardziej jeszcze, niż nienawidzę kobiet. Potrzeba mi przyjaźni, w której czułabym się bezpieczna. Świat jest dla mnie pustynią. Jestem przeklęta istota, skazana na to, aby rozumieć szczęście, aby je czuć, aby go pragnąć i, jak tyle innych, zmuszona patrzeć, jak ono wciąż ucieka ode mnie. Niech pan pamięta, że ja pana nie oszukałam. Zabraniam ci kochać mnie. Mogę być dla ciebie oddanym przyjacielem, bo podziwiam twoją siłę i twój charakter. Potrzebuję brata, opiekuna. Bądź tym wszystkim dla mnie, ale niczym więcej. - Nie kochać cię! - wykrzyknął Sarrasine. - Ależ, drogi aniele, jesteś moim życiem, moim szczęściem! - Gdybym powiedziała jedno słowo, odepchnąłbyś mnie ze wstrętem. - Kokietko, nic mnie nie zdoła przerazić! Powiedz mi, że dla ciebie zgubię mą przyszłość, że za dwa miesiące umrę, że pójdę do piekła za to, że cię raz pocałowałem! Uściskał ją mimo wysiłków, jakie czyniła Zambinella, aby uniknąć tego namiętnego pocałunku. - Powiedz mi, że jesteś czartem, że chcesz mego majątku, mego nazwiska, całej mojej sławy! Czy chcesz, abym przestał być rzeźbiarzem? Mów. - A gdybym ja nie była kobietą? - spytała nieśmiało Zambinella srebrnym i słodkim głosem. - Dobry żart! - wykrzyknął Sarrasine. - Myślisz, że można oszukać oko artysty? Czyż od dziesięciu dni nie pożeram, nie zgłębiam, nie podziwiam twoich uroków? Tylko kobieta może mieć to krągłe i miękkie ramię, te delikatne linie. Och, ty chcesz pochlebstw! Uśmiechnęła się smutno i szepnęła: - Nieszczęsna piękność! Podniosła oczy do nieba. W tej chwili w spojrzeniu jej odbijał się wstręt tak silny, tak żywy, że Sarrasine zadrżał. - Panie Francuzie - dodała - niech pan zapomni na zawsze tę chwilę szaleństwa. Szanuję pana, ale co się tyczy miłości, nie żądaj jej ode mnie; to uczucie nie istnieje w moim sercu. Ja nie mam serca! - wykrzyknęła płacząc. - Teatr, w którym mnie pan widział, te oklaski, ta muzyka, ta sława, na jaką mnie skazano, to moje życie: nie mam innego. Za kilka godzin będzie pan na mnie patrzał innymi oczami, kobieta, którą kochasz, umrze. Rzeźbiarz nie odpowiedział. Głucha wściekłość orała mu serce. Potrafił tylko patrzeć na tę niezwykłą kobietę oczyma, które paliły płomieniem. Ten wątły głos, ta poza, wzięcie, gesty Zambinelli, nacechowane smutkiem, melancholią i zniechęceniem, wydobywały z jego duszy wszystkie skarby miłości. Każde słowo było ostrogą, w tej chwili przybyli do Frascati. Kiedy artysta podał rękę swej pani, aby jej pomóc wysiąść, uczuł, że cała drży. - Co tobie? Zabiłabyś mnie - wykrzyknął widząc, że blednie - gdybyś czuła najlżejszy ból, którego ja byłbym nawet niewinną przyczyną. - Wąż! - rzekła pokazując małego wężyka, który pomykał wzdłuż rowu. - Boję się tych wstrętnych stworzeń. Sarrasine zgniótł nogą głowę węża. SARRASINE - Jaki pan odważny! - rzekła Zambinella patrząc z widocznym przerażeniem na martwego płaza. - No i co - rzekł artysta z uśmiechem - czy ośmielisz się twierdzić, że nie jesteś kobietą? Połączyli się z towarzystwem i przechadzali się po lasach willi Ludovisi, należącej wówczas do kardynała Cicognara. Ranek ten upłynął zbyt szybko dla zakochanego rzeźbiarza, ale wypełniło go mnóstwo wydarzeń, które mu odsłoniły kokieterię, słabość, czułostkowość tej miękkiej i wątłej duszy. Była to kobieta z nagłymi napadami lęku, nieumotywowanymi kaprysami, wybuchami przestrachu i odwagi, z kobiecą brawurą i uroczą delikatnością uczuć. W pewnej chwili, zapuszczając się w pole, gromadka wesołych śpiewaków ujrzała z daleka paru ludzi uzbrojonych od stóp do głów i bynajmniej nie budzących zaufania. Na to słowo: "To zbójcy", każdy przyśpieszył kroku, aby się schronić w willi kardynała. W tym krytycznym momencie Sarrasine spostrzegł po bladości Zambinelli, że nie ma siły iść; wziął ją w ramiona i niósł jakiś czas biegnąc. Kiedy się znalazł w pobliskiej winnicy, postawił swoją panią na ziemi. - Wytłumacz mi - rzekł - w jaki sposób ta bezmierna słabość, która u każdej innej kobiety byłaby wstrętna, raziłaby mnie i której najmniejszy objaw wystarczyłby niemal, aby zgasić moją miłość, w tobie podoba mi się, czaruje mnie? Och, jak ja cię kocham - dodał. - Wszystkie twoje wady, twoje lęki, twoje małostki dodają ci jeszcze wdzięku. Czuję, że nienawidziłbym kobiety silnej, jakiejś Safony, odważnej, pełnej energii, namiętności. O słodka i wątła istoto, jak mogłabyś być inna? Ten głos anioła, ten głos tak delikatny, byłby nonsensem, gdyby wychodził z innego ciała niż twoje. - Nie mogę - rzekła - dać panu żadnej nadziei. Niech pan nie mówi do mnie w ten sposób, żartowano by z pana. Niepodobna mi zabronić panu wstępu do teatru, ale jeśli mnie kochasz lub jeśli jesteś rozsądny, nie przyjdziesz więcej. Niech pan mnie posłucha - rzekła poważnym głosem. - Och, milcz - rzekł artysta upojony. - Przeszkody podsycają miłość w moim sercu. Zambinella stała bez ruchu, skromna i pełna wdzięku, ale zamilkła, jak gdyby rażona jakąś złowróżbną myślą. Kiedy trzeba było wracać do Rzymu, wsiadła do berlinki na cztery osoby, rozkazując z nieubłaganą minką rzeźbiarzowi, aby sam wrócił faetonem. Przez drogę Sarrasine postanowił wykraść Zambinellę. Cały dzień spędził na snuciu planów; jeden był szaleńszy niż drugi. o zmierzchu, w chwili gdy wychodził, aby spytać kogo, gdzie się znajduje willa jego ukochanej, spotkał w progu jednego z kolegów. - Mój drogi - rzekł mu ów - nasz ambasador prosi cię do siebie na dziś wieczór. Daje wspaniały koncert: kiedy usłyszysz, że będzie Zambinella... - Zambinella - wykrzyknął Sarrasine, nieprzytomny na dźwięk tego imienia. - Ależ ja szaleję za nią! - Jak wszyscy - odparł kolega. - Słuchaj, jeżeli jesteście mymi przyjaciółmi, ty, Vien, Lauterburg i Allegrain, użyczcie mi pomocy w zamachu, jaki chcę uczynić po zabawie. * Philippe Lauterburg (1740—1812) — malarz-pejzażysta i rytownik; * Christophe-Gabriel Allegrain (1710—1795) — rzeźbiarz francuski. - Nie chodzi o zabicie jakiego kardynała ani o... - Nie, nie - rzekł Sarrasine. - Nie żądam od was nic, czego uczciwi ludzie nie mogliby zrobić. W parę sekund rzeźbiarz przygotował wszystko, aby zapewnić sukces swemu przedsięwzięciu. Przybył jeden z ostatnich do ambasadora, ale przybył w podróżnej karecie zaprzężonej w tęgie konie a powożonej przez jednego z najśmielszych vetturinów w Rzymie. Pałac ambasadora pełen był ludzi; nie bez trudu rzeźbiarz, nie znany nikomu z obecnych, zdołał dotrzeć do salonu w chwili, gdy Zambinella śpiewała. - To z pewnością przez wzgląd na kardynałów, biskupów i opatów, którzy są tutaj - spytał Sarrasine - ona przebrana jest za mężczyznę, ma siatkę na głowie, włosy w puklach i szpadę przy boku? - Ona? Jaka ona? - odparł stary pan, do którego zwrócił się Sarrasine. - Zambinella. - Jaka Zambinella? - odparł rzymski książę. - Czy pan żartuje? Skąd pan przybywasz? Czy kiedy występowała kobieta w teatrze w Rzymie? I czy pan nie wie, jakiego rodzaju istoty grają role kobiece w państwie papieskim? To ja, drogi panie, dałem Zambinelli jego głos. Zapłaciłem wszystko temu ladaco, nawet nauczyciela śpiewu. I wiesz pan, tak mało się poczuwa do wdzięczności za usługę, jaką mu oddałem, że nie chce przestąpić mego progu. A przecież jeżeli zrobi majątek, mnie będzie go zawdzięczał. Książę Chigi mógł mówić długo. Sarrasine nie słuchał go. Okropna prawda wdarła się w jego duszę. Był jak gdyby rażony gromem. Stał nieruchomo, z oczyma wlepionymi w rzekomego śpiewaka. Jego płomienne spojrzenie musiało magnetycznie podziałać na Zambinellę, bo musico obrócił nagle oczy na Sarrasinea: w tejże chwili jego niebiański głos zmącił się. Zadrżał. * Musico (wł.) — muzyk. Mimowolny szmer wyrwał się zebraniu, które całe wisiało u jego warg. To go zmieszało do reszty; usiadł i przerwał arię. Kardynał Cicognara, który śledził spod oka kierunek, w jakim pobiegło spojrzenie jego protegowanego, spostrzegł wówczas Francuza, pochylił się do jednego ze swych duchownych adiutantów i widocznie spytał o nazwisko rzeźbiarza. Uzyskawszy odpowiedz, przyjrzał się bardzo uważnie artyście i dał rozkazy księdzu, który znikł szybko. Tymczasem Zambinella, przyszedłszy do siebie, zaczął na nowo arię, którą przerwał tak nagle; ale wykonał ją licho i mimo nalegań wzbraniał się zaśpiewać cokolwiek innego. Pierwszy to raz objawił ową kapryśną tyranię, która później uczyniła go nie mniej sławnym niż talent i olbrzymi majątek, owoc - jak powiadano - zarówno jego głosu, jak urody. - To kobieta - rzekł głośno Sarrasine, jak gdyby był sam. - Musi się pod tym kryć jakaś piekielna tajemnica. Kardynał Cicognara oszukuje papieża i cały Rzym! Natychmiast rzeźbiarz wyszedł z salonu, zebrał przyjaciół i posadził ich na czatach w dziedzińcu pałacowym. Kiedy Zambinella zyskał pewność, że Sarrasine odszedł, zdawało się, że odzyskał nieco spokoju. Około północy, obszedłszy salony jak człowiek, który szuka wroga, musico opuścił zebranie. W chwili gdy przekraczał próg pałacu, pochwycili go zręcznie jacyś ludzie, którzy mu zakneblowali usta chustką i przenieśli go do powozu wynajętego przez Sarrasinea. Zdrętwiały ze strachu Zambinella wtulił się w kąt, nie śmiejąc się poruszyć. Widział przed sobą straszliwą twarz artysty, który zachowywał śmiertelne milczenie. Droga była krótka. Zambinella wyniesiony przez Sarrasinea znalazł się niebawem w ponurej i nagiej pracowni. Śpiewak, na wpół martwy, siedział na krześle, nie śmiejąc spojrzeć na posąg kobiety, w którym poznał swoje rysy. Nie wyrzekł słowa, ale zęby jego szczękały. Sarrasine przechadzał się wielkimi krokami. Naraz zatrzymał się przed Zambinellą. - Powiedz mi prawdę - rzekł głuchym i zmienionym głosem. - Jesteś kobietą? Kardynał Cicognara... Zambinella padł na kolana i odpowiedział jedynie spuszczeniem głowy. - Ha! jesteś kobietą - wykrzyknął artysta w szale - bo nawet... Nie dokończył. - Nie - podjął - nie byłby na tyle nikczemny... - Och, nie zabijaj mnie - wykrzyknął Zambinella zalewając się łzami. - Zgodziłem się zwodzić pana jedynie na prośby moich kolegów, którzy chcieli się pośmiać. - Pośmiać! - odparł rzeźbiarz głosem, który miał coś piekielnego. - Pośmiać, pośmiać! Tyś się ważył igrać z uczuciem mężczyzny, ty? - Och! łaski! - odparł Zambinella. - Powinien bym cię zgładzić - wykrzyknął Sarrasine dobywając szpady gwałtownym ruchem. - Ale - podjął z zimną wzgardą - drążąc twe wnętrzności sztyletem, czy znalazłbym tam uczucie, które bym mógł ugasić, zemstę, którą bym mógł nasycić? Jesteś niczym. Gdybyś był mężczyzną czy kobietą, zabiłbym cię. Ale... Sarrasine uczynił gest wzgardy; odwracając głowę, musiał spojrzeć na posąg. " I to jest złudzenie! - wykrzyknął. Po czym odwracając się ku Zambinelli: - Serce kobiety było dla mnie schronieniem, ojczyzną. Czy masz siostry, które byłyby do ciebie podobne? Nie. więc umieraj! - wykrzyknął. - Ale nie, będziesz żył. Zostawić ci życie czyż to nie znaczy skazać cię na coś gorszego niż śmierć? i Nie mojej krwi ani mego istnienia żałuję, ale przyszłości i szczęścia i mego serca. Twoja wątła ręka zwaliła moje szczęście. Jaką nadzieję mogę ci wydrzeć za wszystkie nadzieje, któreś ty pokalał? Ściągnąłeś mnie aż do siebie. Kochać, być kochanym! To są odtąd słowa pozbawione sensu dla mnie, tak jak dla ciebie. Bez ustanku będę myślał o tej kobiecie urojonej, widząc kobietę rzeczywistą. - Wskazał posąg gestem rozpaczy. - Zawsze będę miał w pamięci niebiańską harpię, która będzie zatapiać szpony we wszystkie moje męskie uczucia i która naznaczy wszystkie inne kobiety piętnem niedoskonałości. Potworze, ty, który nie możesz dać życia niczemu, ogołociłeś mi ziemię ze wszystkich kobiet! Sarrasine usiadł naprzeciw przerażonego śpiewaka. Dwie wielkie łzy wyszły z jego suchych oczu, potoczyły się po jego męskich policzkach i spadły na ziemię. Dwie łzy wściekłości, dwie łzy gorzkie i palące. - Nie ma już miłości! Umarłem dla wszelkiej rozkoszy, dla wszystkich ludzkich wzruszeń. Przy tych słowach chwycił młot i cisnął nim w posąg z tak wściekłą siłą, że chybił. Sądził, iż zniszczył ten pomnik swego szaleństwa; wówczas chwycił szpadę i błysnął nią, aby zabić śpiewaka. Zambinella wydawał rozdzierające krzyki. W tej chwili weszli trzej ludzie i rzeźbiarz padł przeszyty trzema ciosami sztyletu. - W imieniu kardynała Cicognara - rzekł jeden z nich. - To dobrodziejstwo godne chrześcijanina - odparł Francuz oddając ducha. Posępni wysłannicy oznajmili Zambinelli o niepokoju jego protektora, który czekał u bramy w zamkniętym powozie, aby go zabrać, skoro tylko będzie wolny. - Ale - rzekła pani de Rochefide - jaki związek między tą historią a staruszkiem, którego widzieliśmy u państwa de Lanty? - Proszę pani, kardynał Cicognara zabrał posąg Zambinelli i dał go wykonać w marmurze. Znajduje się dzisiaj w muzeum Albani. Tam, w roku 1791, rodzina Lanty odnalazła posąg i poprosiła Viena, aby go skopiował. Portret, który pani ukazał Zambinellę w dwudziestym roku, w chwilę po ujrzeniu go stuletnim starcem, posłużył później do "Endymiona" Girodeta; mogła też pani rozpoznać jego typ w Adonisie. - Ale ten czy ta Zambinella...? - Może być, proszę pani, jedynie wujecznym dziadkiem Marianiny. Pojmuje pani teraz interes, jaki może mieć pani de Lanty w tym, aby ukryć źródło majątku, który pochodzi... - Dosyć! - rzekła z rozkazującym gestem. Przetrwaliśmy chwilę pogrążeni w najgłębszym milczeniu. - I cóż? - rzekłem. - Och! - wykrzyknęła wstając i przechadzając się wielkimi krokami po pokoju. Podeszła, popatrzała na mnie i rzekła zmienionym głosem: - Obrzydził mi pan życie i miłość na długo. Mimo iż nie tak potwornie, czyż wszystkie uczucia ludzkie nie kończą się tak samo, okrutnym zawodem? Kiedy jesteśmy matkami, dzieci zabijają nas złym prowadzeniem lub chłodem. W małżeństwie czeka nas zdrada. Jako kochanki, porzucają nas, opuszczają. Przyjaźń! Czy istnieje? Jutro zrobiłabym się dewotką, gdybym nie czuła, że potrafię zostać jak skała niedostępna pośród burz życia. Jeżeli przyszłość chrześcijanina jest również złudzeniem, przynajmniej pryska ono aż po śmierci. Niech mnie pan zostawi samą. - Och - rzekłem - pani umie karać. - Czyż nie mam racji? - Nie - odparłem zdobywając się na odwagę. - Kończąc tę historię, dość znaną we Włoszech, mogę pani dać lepsze pojęcie o postępie dzisiejszej cywilizacji. Już się nie fabrykuje tych nieszczęśliwych istot. - Paryż - rzekła - jest krainą bardzo gościnną; przygarnia wszystko, i majątki haniebne, i majątki krwawe. Zbrodnia i bezeceństwo mają tu prawo schronienia, jedynie cnota nie ma tu swoich ołtarzy. Tak, czyste dusze mają ojczyznę w niebie! Nikt mnie nie Zna tutaj! Dumna z tego jestem. I margrabina zadumała się. paryż, listopad 1830 . Facino Cane. Przełożył Tadeusz Żelenski-boy. Mieszkałem wówczas przy małej ulicy, której z pewnością nie znacie, przy ulicy de Lesdisguieres; zaczyna się przy ulicy Świętego Antoniego na wprost studni, w pobliżu placu Bastylii, a wychodzi na ulicę de la Cerisaie. Żądza wiedzy wtrąciła mnie na poddasze, gdzie pracowałem w nocy, dzień zaś spędzałem w sąsiedniej bibliotece. Żyłem oszczędnie, przyjąłem tryb klasztorny, jedyny dla ludzi pracy. Kiedy było ładnie, przechadzałem się trochę po bulwarze Bourdon. Jedna jedyna namiętność odrywała mnie od moich studiów: czyż i to nie było również studium? - chodziłem obserwować obyczaje przedmieścia, jego mieszkańców i ich charaktery. Równie nędznie odziany jak robotnicy, obojętny na formy, nie budziłem ich nieufności. Mogłem się swobodnie mieszać w ich gromadki, patrzeć, jak dobijają targów i jak się kłócą z chwilą ukończenia pracy. Obserwacja stała się u mnie już intuicyjna, wnikała w duszę nie zaniedbując ciała; lub raczej tak dobrze chwytała szczegóły zewnętrzne, że szła natychmiast poza nie; dawała mi zdolność życia życiem osobnika, który był jej przedmiotem, pozwalając mi wcielić się weń, jak derwisz z "Tysiąca i jednej nocy" przybiera ciało i duszę osób, nad którymi wymówi zaklęcie. Kiedy między jedenastą a dwunastą w nocy spotkałem robotnika i jego żonę wracających z Ambigu-Comique, bawiło mnie iść za nimi od bulwaru Pontaux-Choux aż do bulwaru Beaumarchais. Poczciwi ludzie, pogadawszy najpierw o sztuce, którą oglądali, przechodzili, od słowa do słowa, do swoich spraw; matka ciągnęła dziecko za rękę nie słuchając ani jego skarg, ani pytań; małżonkowie liczyli pieniądze, które mieli otrzymać jutro, wydawali je na dwadzieścia sposobów. Zaczynały się szczegóły gospodarskie, utyskiwania na drożyznę kartofli albo na długą zimę i podrożenie torfu, drobiazgowe obliczanie rachunku piekarza, wreszcie sprzeczki, które stawały się coraz ostrzejsze i w których każde z małżonków zdradzało swoją naturę charakterystycznymi zwrotami. Słuchając tych ludzi mogłem wcielić się w ich życie, czułem ich łachy na grzbiecie, szedłem z nogami w ich dziurawych butach: ich pragnienia, ich potrzeby, wszystko przechodziło w moją duszę lub też moja dusza przechodziła w nich. Był to niby sen na jawie. Oburzałem się wraz z nimi na pracodawców, którzy ich tyranizowali, lub na złych klientów, którzy kazali im chodzić po kilka razy daremnie po zapłatę. Porzucać swoje nawyki, stawać się innym człowiekiem przez napięcie władz duszy, uprawiać tę grę wedle ochoty to była moja rozrywka. Czemu zawdzięczam ten dar? Czy to jasnowidzenie? Czy to jedna z owych własności, których nadużywanie wiodłoby do szaleństwa? Nigdy nie dochodziłem źródeł tej władzy: posiadam ją i posługuję się nią, oto wszystko. Wiedzcie tylko, że od owego czasu rozłożyłem składniki różnorodnej masy zwanej ludem, że zanalizowałem ją tak, iż mogłem ocenić jej przymioty i wady. Wiedziałem już, na co mogłoby się zdać to przedmieście, to seminarium rewolucji, które mieści bohaterów, wynalazców, mędrców, łajdaków, zbrodniarzy, cnoty i przywary, wszystko zduszone nędzą, zdławione potrzebą, utopione w winie, strawione wódką. Nie zdołalibyście sobie wyobrazić, ile nieznanych przygód, ile zapomnianych dramatów w tym mieście boleści! Ile okropnych i pięknych rzeczy! Wyobraźnia nigdy nie dorówna prawdzie, która się tam chowa i której nikt nie może odkryć; trzeba zejść zbyt nisko, aby oglądać te cudowne sceny tragiczne lub komiczne, arcydzieła zrodzone przez przypadek. Nie wiem, jakim cudem zamilczałem tak długo historię, którą wam opowiem; stanowi ona jedną z owych ciekawych powiastek pozostałych w worku, z którego pamięć wyciąga ją kapryśnie niby numer loterii. Mam wiele innych, równie osobliwych jak ta i równie zagrzebanych; ale przyjdzie na nie kolej, zaręczam. Jednego dnia moja posługaczka, żona robotnika, przyszła mnie prosić, abym zaszczycił swoją obecnością wesele jej siostry. Aby wam uzmysłowić, czym mogło być to wesele, muszę powiedzieć, że płaciłem dwa franki miesięcznie tej biednej istocie, która przychodziła co rano posłać mi łóżko, oczyścić ubranie, trzewiki, zamieść pokój i przyrządzić śniadanie; resztę dnia kręciła korbą przy jakiejś maszynie i zarabiała tym ciężkim rzemiosłem pół franka dziennie. Mąż jej, stolarz, zarabiał cztery franki. Że jednak to małżeństwo miało czworo dzieci, zaledwie starczało im na kawał chleba. Nie zdarzyło mi się spotkać rzetelniejszych ludzi niż ten człowiek i jego żona. Kiedy opuściłem tę dzielnicę, pięć lat pani Vaillant przychodziła winszować mi imienin, przynosząc bukiet i pomarańcze, ona, która nie miała grosza oszczędności. Nędza zbliżyła nas. Nigdy nie mogłem jej dać więcej niż dziesięć franków, które często musiałem pożyczać w tym celu. To może wytłumaczyć moją obietnicę przybycia na wesele; spodziewałem się wykąpać w radości tych biednych ludzi. Uczta, bal, wszystko to odbywało się u winiarza przy ulicy de Charenton, na pierwszym piętrze, w wielkim pokoju oświetlonym lampami z cynowymi reflektorami, obitym zabrudzoną tapetą do wysokości stołów. Pod ścianą znajdowały się drewniane ławki. W tym pokoju osiemdziesiąt osób odświętnie wystrojonych, z bukietami i wstążkami, z rozpłomienionymi twarzami, tańczyło tak, jak by miał być koniec świata. Nowożeńcy ściskali się ku powszechnemu zadowoleniu, rozlegały sięhehe! haha! jowialne, ale doprawdy mniej nieskromnie niż nieśmiałe oczkowania dobrze wychowanych panien. Ze wszystkich parowała jakaś gruba radość, która miała coś dziwnie udzielającego się. Ale ani fizjonomia gości, ani wesele, ani nic z tego świata nie ma związku z moją historią. Zapamiętajcie jedynie osobliwość ramy. wyobraźcie sobie plugawy sklep pomalowany czerwono, poczujcie zapach wina, usłyszcie wycia tej radości, wrośnijcie dobrze w to przedmieście, w ciżbę tych robotników starców i tych biednych kobiet oddających się rozkoszy jednej nocy! Orkiestra składała się z trzech ślepców z Instytutu Ociemniałych: skrzypce, klarnet i flet. Wszystkich trzech zgodzono ryczałtem, siedem franków za noc. Za tę cenę, rzecz prosta, nie mogli dać Rossiniego, ani Beethovena; grali, co chcieli i co mogli, nikt nie robił im wymówek; urocza delikatność! Muzyka ich uderzała tak brutalnie w bębenki, że objąwszy wzrokiem zgromadzenie, popatrzałem na to trio ślepców i od razu, widząc ich uniform, uczułem się skłonny do pobłażliwości. Artyści ci usadowili się we framudze okna; trzeba było podejść blisko nich, aby rozróżnić ich fizjonomie. Nie dotarłem tam od razu; ale kiedy się zbliżyłem, nie wiem czemu, wszystko się skończyło; wesele i muzyka znikły, ciekawość moja doszła do najwyższego napięcia, dusza moja bowiem przeszła w ciało klarnecisty. Skrzypek i flecista mieli twarze pospolite, ot, typowa fizjonomia ślepców, pełna skupienia, uważna i poważna; ale twarz klarnecisty była jednym z tych zjawisk, które przykuwają artystę i filozofa. Wyobraźcie sobie gipsową maskę Danta, oświetloną blaskiem kinkietu i uwieńczoną lasem srebrnobiałych włosów. Gorzki i bolesny wyraz tej wspaniałej głowy spotęgowany był ślepotą; martwe oczy odżywały myślą, strzelał z nich jakiś palący blask, zrodzony z jednego, nieustannego pragnienia, energicznie wypisanego na sklepionym czole, pooranym zmarszczkami podobnymi do pęknięć starego muru. Ten starzec dmuchał na ślepo, nie zwracając żadnej uwagi na takt ani na melodię; palce jego podnosiły się i opuszczały, poruszały machinalnie stare klawisze. Nie żałował sobie "kiksów"; tancerze nie spostrzegali tego tak samo, jak dwaj towarzysze mego Włocha; uparłem się bowiem, aby to był Włoch, i był Włoch. Coś wielkiego i despotycznego widniało w tym starym Homerze, który krył w sobie jakąś skazaną na zapomnienie Odyseję. Była w nim wielkość tak rzeczywista, że górowała nad jego upodleniem, siła ducha tak żywa, że górowała nad ubóstwem. Żadnej z potężnych namiętności, które wiodą człowieka do dobrego jak do złego, które zeń czynią zbrodniarza albo bohatera, nie brakowało tej szlachetnie rzeźbionej twarzy, bladej jak bywa u Włochów, ze szpakowatymi brwiami. Brwi te rzucały cień na głębokie bruzdy; budziły lęk, że się ujrzy w nich blask myśli, tak jak człowiek się obawia, aby w otworze groty nie pojawiło się paru zbójców zbrojnych w pochodnie i sztylety. Był lew w tej klatce z ciała, lew, którego wściekłoś zużyła się daremnie na żelaznych kratach. Pożar rozpaczy zgasił w swoich popiołach, lawa ostygła, ale bruzdy, wstrząśnienia, resztka dymu świadczyły o gwałtowności wybuchu, o spustoszeniach ognia. Myśli te, obudzone na widok tego człowieka, były równie gorące w mojej duszy, jak były zimne na jego twarzy. Między każdym kontredansem skrzypek i flecista, poważnie zajęci szklanką i butelką, zawieszali instrument na guziku zrudziałego surduta, sięgali ręką do małego stoliczka pomieszczonego pod oknem, gdzie znajdowała się ich kantyna, i ofiarowywali Włochowi pełną szklankę, której nie mógł wziąć sam, stół bowiem znajdował się za jego krzesłem. Za każdym razem klarnecista dziękował im przyjaznym skinieniem. Ruchy ich miały tę precyzję, która zawsze zdumiewa u ślepców, dając złudzenie, że widzą. Zbliżyłem się, aby się im przysłuchać: ale kiedy byłem blisko, zauważyli mnie, nie uczuli zapewne we mnie robotnika i zamilkli. - Skąd wy jesteście, wy, co gracie na klarnecie? - Z Wenecji - odparł ślepy z lekkim akcentem włoskim. - Czyście się urodzili ślepi, czy też oślepliście z... - Z przypadku - odparł żywo - przeklęta jaskra. - Wenecja to piękne miasto, zawsze miałem ochotę tam pojechać. Fizjonomia starca ożywiła się, zmarszczki jego drgnęły, zdawał się silnie wzruszony. - Gdybym ja tam z panem pojechał, nie straciłby pan swego czasu - rzekł. - Nie mówcie mu o Wenecji - rzekł do mnie skrzypek - bo nasz doża zacznie swoje sztuki, a trzeba wiedzieć, że jaśnie książę ma już dwie butelki w żondołku! - No, jazda, ojcze Canard - rzekł flecista. Wszyscy trzej zaczęli grać, ale przez czas trwania czterech kontredansów wenecjanin węszył mnie niejako, odgadywał moje niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Fizjonomia jego straciła martwy wyraz smutku; jakaś nadzieja rozjaśniła wszystkie jego rysy, wśliznęła się niby błękitny płomień w jego zmarszczki. Uśmiechnął się. Wytarł sobie czoło, to harde i straszliwe czoło; wreszcie stał się wesoły jak człowiek, którego podłechtano w tkliwy punkt. Ile macie lat? - zapytałem. - Osiemdziesiąt dwa! - Od jak dawna jesteście ślepi? - Będzie niedługo pięćdziesiąt lat - odparł z akcentem świadczącym, że żale jego tyczyły się nie tylko straty wzroku, ale jakiejś wielkiej władzy, z której go wyzuto. - Czemu nazywają was dożą? - zapytałem. - Et, żarty - rzekł - jestem patrycjuszem weneckim i mogłem był zostać dożą jak każdy inny. - Jakże się pan nazywa? - Tutaj, ojciec Canet. Nigdy mego nazwiska nie umieli inaczej wpisać w regestry; ale po włosku to Marco Facino Cane, książę Varese. - Jak to, pan pochodzi od owego sławnego kondotiera Facino Cane, którego łupy przeszły na książąt Mediolanu? - E vero - odparł. * E vero (wł.) — to prawda. - W owym czasie, aby nie być zabitym przez Viscontich, syn Canego schronił się do Wenecji i wpisał się do Złotej Księgi. Ale nie ma już Cane, tak samo jak nie ma Księgi! -I uczynił gest przerażający swym wygasłym patriotyzmem i wstrętem do rzeczy ziemskich. - Ale skoro pan był senatorem weneckim, musiał pan być bogaty; w jaki sposób mógł pan postradać majątek? Na to pytanie podniósł głowę, jak gdyby po to, aby mi się przypatrzyć, ruchem istotnie tragicznym i odpowiedział: "Nieszczęścia"! Nie myślał już o piciu, odsunął szklankę wina, którą mu w tej chwili podawał stary flecista, po czym spuścił głowę. Te szczegóły mogły jedynie podsycić mą ciekawość. W czasie kontredansa, którego odegrały te trzy automaty, patrzałem na starego weneckiego szlachcica z uczuciami, jakie pożerają dwudziestoletniego młodzieńca. Widziałem Wenecję i Adriatyk, widziałem ją w ruinach na tej zrujnowanej twarzy. Przechadzałem się po tym mieście, tak drogim jego mieszkańcom; wędrowałem od Rialto do Wielkiego Kanału, od Riva Schiavoni do Lido, wracałem do katedry tak oryginalnej i wspaniałej, patrzałem na okna Casa dOro, z których każde ma inny ornament, oglądałem stare pałace tak bogate w marmury, słowemf wszystkie te cudy, z którymi uczony sympatyzuje tym więcej, iż barwi je wedle ochoty i nie depoetyzuje swoich marzeń obrazem rzeczywistości. Odtwarzałem sobie bieg życia tego potomka największego z kondotierów, szukając w nim śladów jego nieszczęść oraz przyczyn tego głębokiego fizycznego i moralnego upadku, który jeszcze dodawał piękności iskrom dumy i szlachetności zbudzonym w tej chwili. Myśli nasze spotykały się z pewnością, sądzę bowiem, że ślepota czyni wrażliwość ducha o wiele czulszą, nie pozwalając uwadze rozpraszać się na zewnętrzne przedmioty. Niedługo czekałem na dowód naszej wzajemnej sympatii. Facino Cane przestał grać, wstał, podszedł do mnie i rzekł: "Wyjdźmy"! Słowo to podziałało na mnie jak tusz elektryczny. Podałem mu ramię i wyszliśmy. Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, rzekł: - Czy chce mnie pan zabrać z sobą do Wenecji, zawieźć mnie tam, czy chce mi pan zawierzyć? Będzie pan bogatszy niż dziesięciu najbogatszych bankierów Amsterdamu lub Londynu, bogatszy niż Rotszyldy, bogaty jak Krezus. Pomyślałem, że to wariat; ale była w jego głosie potęga, której się poddałem. Dałem się prowadzić; zawiódł mnie do fos Bastylii, tak jak gdyby miał oczy. Usiadł na kamieniu w miejscu bardzo samotnym, gdzie później zbudowano most, którym kanał Saint Martin łączy się z Sekwaną. Usiadłem na drugim kamieniu naprzeciw tego starca, którego białe włosy błyszczały jak srebrne nici w blasku księżyca. Cisza, którą zaledwie mącił dochodzący nas gwar bulwarów, czysta noc, wszystko czyniło z tej sceny coś istotnie fantastycznego. - Mówisz pan młodemu człowiekowi o milionach i sądzisz, że wahałby się znieść tysiąc mąk, aby je zdobyć? Czy pan sobie nie żartuje ze mnie? - Niech umrę bez spowiedzi - rzekł gwałtownie - jeżeli to, co panu powiem, nie jest prawdą. Miałem dwadzieścia lat, jak pan dzisiaj; byłem bogaty, byłem piękny, szlachetnie urodzony i zaCząłem od pierwszego z szaleństw - od miłości. Kochałem tak, jak już nie umieją kochać, do tego stopnia, aby się ukryć w kufrze i narażać się, że mnie tam zasztyletują, nie dostawszy w zamian nic poza obietnicą pocałunku. Umrzeć dla niej zdawało mi się życiem. W roku 1760 durzyłem się w niejakiej Venderamini, kobiecie osiemnastoletniej, żonie niejakiego Segredo, jednego z najbogatszych senatorów, człowieka lat trzydziestu, kochającego swą żonę do szaleństwa. Moja kochanka i ja byliśmy niewinni jak dwa cherubiny; kiedy sposo nas zastał rozprawiających o miłości, byłem bez broni, chybił mnie, skoczyłem nań, udusiłem go własnymi rękami skręcając mu kark jak kurczakowi. * Sposo (wł.) — małżonek. Chciałem uciec z Bianką, nie chciała iść za mną. Oto kobiety! Uciekłem sam, skazano mnie, dobra wzięto w sekwestr na rzecz spadkobierców, ale zabrałem moje diamenty, pięć zwiniętych obrazów Tycjana i wszystko moje złoto. Udałem się do Mediolanu, gdzie mnie nie niepokojono: moja sprawa nie obchodziła rządu. - Mała uwaga, zanim powiem resztę - rzekł po pauzie. - Czy zachcenia kobiece wpływają na dziecko, podczas gdy matka nosi je w łonie lub w chwili poczęcia - nie wiem; ale to fakt, że moja matka miała pasję do złota w czasie swojej ciąży. Ja mam na punkcie złota manię, której zadowolenie jest tak niezbędne do mego życia, że w żadnej doli nie byłem nigdy bez złota; mam istny szał złota; kiedy byłem młody, zawsze nosiłem klejnoty i zawsze miałem przy sobie dwieście lub trzysta dukatów. To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa dukaty i pokazał mi je. - Czuję złoto. Mimo że ślepy, zatrzymuję się przed sklepami jubilerów. Ta namiętność mnie zgubiła; zostałem graczem, aby się bawić złotem. Nie byłem oszustem, padłem ofiarą oszustów, zrujnowałem się. Kiedy nie miałem już nic, ogarnęła mnie żądza zobaczenia Bianki; wróciłem potajemnie do Wenecji, odszukałem ją, byłem szczęśliwy pół roku, ukryty przez nią, żywiony przez nią. Byłbym z rozkoszą tak zakończył życie. Do Bianki zalecał się prowedytor; odgadł rywala, we Włoszech czuje się takie rzeczy: szpiegował nas, zeszedł nas w łóżku, podły! Domyśla się pan, jak gwałtowna była walka: nie zabiłem go, zraniłem go ciężko. Ta przygoda zniszczyła moje szczęście. Od tego dnia nigdy nie ujrzałem już Bianki. Zaznałem wszystkich rozkoszy, żyłem na dworze Ludwika XV wśród najsławniejszych kobiet, nigdzie nie odnalazłem uroków, wdzięku, czułości mojej drogiej wenecjanki. Prowedytor miał ludzi, wezwał ich, otoczono pałac, wdarto się do środka: broniłem się, aby umrzeć w oczach Bianki, która pomagała mi zabić prowedytora. Niegdyś ta kobieta nie chciała uciec ze mną, ale po sześciu miesiącach szczęścia zapragnęła podzielić moją śmierć i otrzymała kilka ciosów. Schwycono mnie w wielki płaszcz, który zarzucono mi na głowę, zawinięto mnie, ciśnięto w gondolę i zawieziono do lochu w podziemiach. Miałem dwadzieścia dwa lata, trzymałem tak mocno ułamek mojej szpady, że aby go wydrzeć, trzeba by mi było odciąć rękę! Szczególnym trafem, lub raczej natchniony myślą samozachowawczą, ukryłem ten kawałek żelaza w kącie, jak gdyby mógł mi się przydać. Leczono mnie. Żadna z ran nie była śmiertelna. W dwudziestym drugim roku człowiek wygrzebie się ze wszystkiego. Miałem umrzeć ścięty, udałem chorobę, aby zyskać na czasie. Sądziłem, że znajduję się w kaźni sąsiadującej z kanałem; zamiarem moim było wymknąć się przebijając mur i przepływając kanał wpław na ryzyko utonięcia. Oto na jakiej kombinacji wspierała się moja nadzieja. Za każdym razem kiedy dozorca przynosił mi jeść, czytałem wskazówki wypisane na ścianie: "Do pałacu", "Do kanału", "Do podziemi". Wyroiłem w końcu plan, którego sens niewiele mnie obchodził, ale który da się wytłumaczyć obecnym stanem pałacu książęcego, wciąż nieukończonego. Z instynktem zbudzonym żądzą odzyskania wolności, macając końcem palca powierzchnię kamienia, zdołałem wreszcie odczytać arabski napis, którym autor tej pracy uprzedzał swoich następców, że ochwiał dwa kamienie tuż przy ziemi i wyżłobił jedenaście stóp korytarza. Aby prowadzić dalej jego dzieło, trzeba było wysypywać na podłogę kaźni ułamki kamienia i cementu wykruszone przy drążeniu. Gdyby nawet stróżów lub inkwizytorów nie uspokajała budowa gmachu, który wymagał jedynie dozoru z zewnątrz, położenie lochu, do którego schodziło się po kilku stopniach, pozwalało podnosić stopniowo grunt tak, aby się strażnicy nie spostrzegli. Olbrzymia ta praca była daremna, przynajmniej dla tego, który ją rozpoczął; niedokończenie jej bowiem świadczyło o śmierci nieznajomego. Aby jego poświęcenie nie poszło na marne, trzeba było, aby jeniec umiał po arabsku; przypadkowo studiowałem języki wschodnie w klasztorze armeńskim. Kilka słów wypisanych za kamieniem mówiło o losie tego nieszczęśnika; zginął jako ofiara swych olbrzymich bogactw, które obudziły pożądliwość Wenecji i które też zagarnęła. Trzeba mi było miesiąca, aby osiągnąć jakiś rezultat. Podczas gdy pracowałem i w chwilach gdy miażdżyło mnie zmęczenie, słyszałem dźwięk złota, widziałem złoto przed sobą, olśniewały mnie diamenty! Och, czekaj pan! Jednej nocy stępiona stal trafiła na drzewo. Zaostrzyłem koniec szpady i zrobiłem dziurę w tym drzewie. Aby móc pracować, pełzałem na brzuchu jak wąż, rozbierałem się do naga, aby się ryć jak kret, wysuwając ręce naprzód. Na dwie doby przed dniem, w którym miałem stanąć przed mymi sędziami, w nocy, spróbowałem uczynić ostatni wysiłek; przebiłem drzewo, żelazo nie napotkało nic poza nim. Niech pan osądzi moje zdumienie, kiedy przyłożyłem oczy do dziury! Znajdowałem się we wnęce piwnicy, gdzie słabe światło pozwalało mi dostrzec kupę złota. Doża i jeden z Rady Dziesięciu byli w piwnicy; słyszałem ich głosy, rozmowa ich pouczyła mnie, że tutaj znajduje się tajny skarb Republiki, dary dożów oraz rezerwy łupu nazwanego "groszem "Wenecji" i chowanym z wojennych zdobyczy. Byłem ocalony! Kiedy przybył dozorca, namówiłem go, aby mi pomógł do ucieczki i aby uciekł ze mną unosząc wszystko, co zdołamy zabrać. Nie było się co wahać; zgodził się. Statek odpływał właśnie na Wschód, obmyśliliśmy wszystko; Bianka zgodziła się na plan, który dyktowałem memu wspólnikowi. Aby nie ściągać podejrzeń, miała przyłączyć się do nas aż w Smyrnie. W ciągu jednej nocy rozszerzyliśmy dziurę i weszliśmy do tajemnego skarbca Wenecji. Co za noc! Widziałem cztery beczki pełne złota. W sąsiedniej sali srebro leżało w dwóch kupach, między którymi była przestrzeń wolna na tyle, aby móc minąć pokój, gdzie pod ścianą znajdował się zwał monet na pięć stóp wysoki. Myślałem, że dozorca oszaleje; śpiewał, skakał, śmiał się, tarzał się w złocie; zagroziłem mu, że go uduszę, jeśli będzie tracił czas lub narobi hałasu. W radości swojej nie dojrzał zrazu stołu, gdzie znajdowały się diamenty. Zabrałem się do nich dość zręcznie, aby napełnić kurtkę i kieszenie u spodni. Mój Boże! Nie wziąłem ani trzeciej części, pod tym stołem znajdowały się sztaby złota. Namówiłem mego towarzysza, aby napełnił złotem tyle worków, ile zdołamy unieść, zwracając mu uwagę, że to jest jedyny sposób, aby nas nie odkryto na obczyźnie. Perły, diamenty, klejnoty zdradziłyby nas, rzekłem. Mimo całej naszej chciwości nie mogliśmy wziąć więcej niż dwa tysiące funtów złota, co wymagało sześciu wypraw z więzienia do gondoli. Strażnika u bramy przekupiliśmy dziesięcioma funtami złota. Co się tyczy dwóch gondolierów, ci sądzili, że pracują w służbie Republiki. O świcie odjechaliśmy. Skorośmy się znaleźli na pełnym morzu, kiedy sobie przypomniałem tę noc, kiedy sobie uprzytomniłem moje przeżycia i ogarnąłem myślą ten olbrzymi skarbiec, w którym, wedle mego szacunku, zostawiłem trzydzieści milionów w srebrze, dwadzieścia milionów w złocie i nie wiadomo ile milionów w diamentach, perłach i rubinach, uczułem jakiś dreszcz szaleństwa. Dostałem gorączki złota. Kazaliśmy się wysadzić na ląd w Smyrnie i puściliśmy się natychmiast do Francji. Kiedyśmy wsiadali na statek francuski, Bóg mi wyświadczył tę łaskę, że mnie uwolnił od mego wspólnika. W tej chwili nie myślałem o całej doniosłości tego zrządzenia, z którego cieszyłem się wielce. Byliśmy tak wyczerpani nerwowo, żeśmy trwali w osłupieniu, nic nie mówiąc do siebie, czekając z wybuchami naszej radości, aż będziemy zupełnie bezpieczni. Nic dziwnego, że temu hultajowi zawróciło się w głowie. Zobaczy pan, jak mnie Bóg skarał. Uczułem się spokojny dopiero wówczas, gdy sprzedałem dwie trzecie moich diamentów w Londynie i w Amsterdamie oraz zmieniłem złoty piach na obligi handlowe. Pięć lat ukrywałem się w Madrycie; następnie w roku 1770 przybyłem do Paryża pod hiszpańskim nazwiskiem i żyłem tam jak król. Bianka nie żyła. W pełni moich rozkoszy, kiedy się cieszyłem majątkiem sześciu milionów, nawiedziła mnie ślepota. Jestem pewny, że ta ślepota była następstwem mojej kaźni, mojego rozmiłowania się w kamieniu, o ile w ogóle mój dar widzenia złota nie mieścił w sobie wybujałości wzroku, która mnie skazywała na jego utratę. W tej chwili kochałem pewną kobietę, z którą zamierzałem połączyć mój los. Zdradziłem jej tajemnicę mego nazwiska; rodzina jej była bardzo potężna, spodziewałem się wszystkiego po łasce, jaką mnie darzył Ludwik XV. Położyłem zaufanie w tej kobiecie, która była przyjaciółką pani du Barry; poradziła mi, abym zasięgnął rady sławnego okulisty z Londynu; ale po kilku miesiącach pobytu w tym mieście kobieta ta opuściła mnie w Hyde Parku, obłupiła mnie z całego majątku, nie zostawiając mi żadnych środków. Zmuszony kryć nazwisko, które wydawało mnie na pomstę Wenecji, nie mogłem wzywać niczyjej pomocy, lękałem się Wenecji. Bezsilność tę wyzyskali szpiegowie, których ta kobieta nasadziła na mnie. Oszczędzę panu opowieści przygód godnych Gil Blasa. * Gil Blas — bohater powieści „Przygody Idziego Blasa" Alain-Rene' Le-sage'a (1668—1747). Przyszła wasza rewolucja. Zmuszono mnie do wstąpienia do Instytutu dla Ociemniałych, gdzie mnie wtrąciła ta kobieta, przetrzymawszy mnie wprzód dwa lata w Bicetre jako wariata. Nie mogłem jej zabić; nie miałem oczu, byłem za biedny, aby kupić sobie ramię. Gdybym, zanim straciłem Benedetta Carpi, mego dozorcę, wypytał się go o położenie owego lochu, byłbym mógł odszukać skarbiec i wrócić do Wenecji, kiedy Napoleon zniweczył republikę. Jednak mimo mej ślepoty jedźmy do Wenecji! Odnajdę bramę więzienia, ujrzę złoto przez mury, wyczuję je pod wodą, w której jest zagrzebane, wobec wypadków bowiem, które obaliły Wenecję, tajemnica tego skarbu musiała umrzeć z Venderaminem, bratem Bianki, dożą, który - miałem tę nadzieję - byłby mnie pojednał z Radą Dziesięciu. Przesłałem memoriał Pierwszemu Konsulowi, proponowałem podział cesarzowi austriackiemu, wszyscy potraktowali mnie jak wariata! * Pierwszy konsul - był nim od 1799 do 1802 r. Napoleon Bonaparte. Chodź pan, jedźmy do Wenecji, jedźmy jako żebracy, wrócimy milionerami; odkupimy moje dobra i będziesz moim spadkobiercą, będziesz księciem Varese. Oszołomiony tym zwierzeniem, które w mojej wyobraźni przybierało rozmiary poematu, na widok tej siwej głowy, w obliczu czarnej wody w fosach Bastylii - wody śpiącej jak w kanałach Wenecji - nie odpowiedziałem. Facino Cane uznał zapewne, że osądziłem go tak jak inni, ze wzgardliwą litością; uczynił gest, który wyraził całą filozofię rozpaczy. To opowiadanie przeniosło może w szczęsne dni, do Wenecji; chwycił klarnet i zagrał melancholijnie piosenkę wenecką, barkarolę, w której odnalazł swój dawny talent, talent zakochanego patrycjusza. To było coś jak Super flumina Babylonis. * Super flumina Babylonis (łac.) — Nad brzegami Babilonu (początek psalmu 137). Oczy moje napełniły się łzami. Jeżeli jakiś zapóźniony przechodzień mijał bulwar Bourdon, bez wątpienia zatrzymał się, by posłuchać tej ostatniej modlitwy wygnańca, ostatniego żalu straconego nazwiska, z którym łączyło się wspomnienie Bianki. Ale złoto wzięło niebawem górę i złowroga namiętność zgasiła ten błysk młodości. - Ten skarbiec - rzekł - widzę ciągle, na jawie i we śnie; krążę w nim, diamenty błyszczą, nie jestem tak ślepy, jak pan sądzi: złoto i diamenty rozświetlają moją noc, noc ostatniego Facino Cane, bo mój tytuł przechodzi na Memmich. Mój Boże! Kara mordercy zaczęła się bardzo wcześnie! Ave Maria... Odmówił kilka modlitw, których nie słyszałem. - Pojedziemy do Wenecji - zawołałem, kiedy wstał. - Znalazłem więc człowieka! - wykrzyknął z płonącą twarzą. Odprowadziłem go pod ramię; uścisnął mi rękę u bramy przytułku, w chwili gdy kilka osób z wesela wracało śpiewając na całe gardło. - Jedziemy jutro? - rzekł starzec. - Skoro tylko będziemy mieli trochę pieniędzy. - Ależ możemy iść pieszo, będę żebrał jałmużny... Jestem silny, a człowiek jest młody, kiedy widzi złoto przed sobą. Facino Cane umarł owej zimy przechorowawszy dwa miesiące. Biedny człowiek miał katar płuc. Paryż, marzec 1836 . Piotr Grassou. Przełożył Tadeusz Żelenski-boy. PUŁKOWNIKOWI ARTYLERII PERIOLLAS - W DOWÓD GŁĘBOKIEGO SZACUNKU AUTORA. Za każdym razem, kiedy wam się zdarzyło wybrać na wystawę rzeźby i malarstwa, taką, jaka istnieje od rewolucji roku 1830, czyż nie ogarniało was uczucie niepokoju, nudy, smutku na widok długich, przepełnionych galerii? Od roku 1830 Salon już nie istnieje. Po raz drugi Luwr został wzięty szturmem przez lud artystów, który się w nim utrzymał. Dając niegdyś elitę dzieł sztuki, Salon był największym zaszczytem dla prac, które tam wystawiono. Wśród dwustu wybranych publiczność wybierała jeszcze: wieniec dawały arcydziełu nieznajome ręce. Wszczynały się namiętne dyskusje z powodu jednego płótna. Zniewagi, jakie wycierpieli Delacroix lub Ingres, nie mniej przyczyniły się do ich rozgłosu niż pochwały i fanatyzm stronników. * Eugene Delacroix (1799—1863) — jeden z najznakomitszych przedstawicieli francuskiej szkoły romantycznej; * Dominique Ingres (1780—1867) — wybitny malarz francuski, zwolennik klasycyzmu Rafaela, przeciwnik szkoły romantycznej. Dzisiaj ani tłum, ani krytyka nie pasjonują się produktami tego bazaru. Zmuszone czynić wybór, którego dokonywało dawniej jury, wyczerpują swoją uwagę na tę pracę; a kiedy jest ukończona, wystawę się zamyka. Przed 1817 przyjęte obrazy nie przekraczały nigdy dwóch pierwszych kolumn długiej galerii, w której znajdują się dzieła starych mistrzów; w tym zaś roku wypełniły, ku wielkiemu zdziwieniu publiczności, całą tę przestrzeń. Obrazy historyczne, malarstwo tak zwane rodzajowe, malarstwo sztalugowe, pejzaż, kwiaty, zwierzęta, akwarela, tych siedem specjalności nie może wydać więcej niż dwadzieścia obrazów godnych wzroku publiczności, która nie może użyczyć uwagi większej ilości dzieł. Im bardziej liczba artystów rosła, tym bardziej jury powinno było okazać się wymagające. Wszystko przepadło z chwilą, gdy Salon rozlał się w galerii. Salon powinien był pozostać miejscem okrężnym, ograniczonym, o niewzruszonych wymiarach, gdzie każdy rodzaj wystawiłby swoje arcydzieła. Dziesięcioletnie doświadczenie dowiodło dobroci dawnej instytucji. W miejsce turnieju macie tumult; w miejsce zaszczytnej wystawy macie hałaśliwy bazar; w miejsce wyboru macie wszystko. Co z tego wynika? Wielki artysta traci na tym. "Kawiarnia turecka", "Dzieci przy źródle" i "Józef" Decampsa więcej przyczyniłyby się do jego sławy, wszystkie trzy w wielkim Salonie, wystawione wraz ze stoma dobrymi obrazami z tego roku, niż jego dwadzieścia płócien zgubionych wśród trzech tysięcy dzieł, zmieszanych w sześciu galeriach. * Alexandre-Gabriel Decamps (1803—1860) — malarz francuski, zdolny kolorysta, malował m.in. krajobrazy i wielkie kompozycje na tematy biblijne i antyczne. Przez osobliwy kaprys, od czasu gdy otwarto bramy wszystkim, wiele mówi się o zapoznanych geniuszach. Kiedy dwanaście lat wprzódy "Kurtyzana" Ingresa i takaż Sigalona, "Meduza" Gericaulta, "Rzeź w Scio" Delacroix "Chrzest Henryka IV" Eugeniusza Deveria, dopuszczone przez sławy pomawiane o zazdrość, objawiły światu, mimo wzdragań się krytyki, istnienie młodych i bujnych twórców, nie podnosiły się żadne skargi. * Theodore Gericault (1791—1824) — pierwszy wielki romantyk w malarstwie francuskim; * Eugene Deveria (1805—1865) — malarz historyczny. Obecnie, kiedy najmizerniejszy knociarz może posłać swoje dzieło, słyszy się wciąż o ludziach niezrozumianych. Tam, gdzie nie ma już sądu, nie ma rzeczy osądzonej. Co bądź by czynili artyści, wrócą do oceny, zalecającej ich dzieła podziwowi tłumu, dla którego pracują. Bez wyboru Akademii nie będzie już Salonu, a bez Salonu sztuka może zginąć. Od czasu jak katalog stał się grubą książką, mieści się tam wiele nazwisk, które pozostają w cieniu, mimo listy dziesięciu lub dwunastu obrazów, która im towarzyszy. "Wśród tych nazwisk najbardziej nieznane może jest nazwisko artysty Piotra Grassou, przybyłego z Fougeres i zwanego po prostu w świecie artystycznym Fougeres. Malarz ten zajmuje dziś sporo miejsca i on to nasuwa gorzkie refleksje, którymi zaczyna się szkic jego życia, mający zastosowanie i do innych osobników z plemienia artystów. W roku 1832 Fougeres mieszkał przy ulicy de Navarin, na czwartym piętrze jednego z owych wysokich i wąskich domów, które podobne są do luksorskiego obelisku. Domy te mają sień, wąskie, ciemne schody o niebezpiecznych zakrętach, mieszczą nie więcej niż trzy okna na każdym piętrze, wewnątrz zaś znajduje się dziedziniec lub, aby rzec ściślej, kwadratowa studnia. Nad trzema czy czterema pokojami mieszkania zajmowanego przez pana Grassou de Fougeres rozciągała się jego pracownia z widokiem na Montmartre. Pracownia pomalowana na kolor ceglasty, podłoga starannie pociągnięta na brązowo i wywoskowana, każde krzesło opatrzone dywanikiem z obszewką, kanapa, prosta zresztą, ale schludna jak kanapa w sypialni kupcowej, wszystko zdradzało mizerne życie małego człowieczka oraz zapobiegliwość biedaka. Była tam komoda na chowanie przyborów malarskich, stół do śniadania, kredens, sekretarzyk, wreszcie utensylia malarskie, utrzymane we wzorowym porządku. Piec odznaczał się holenderską schludnością, tym widoczniejszą, iż białe i jednostajne północne światło napełniało swoim ostrym i zimnym blaskiem ten olbrzymi pokój. Fougeres, prosty malarz rodzajowy, nie potrzebuje owych olbrzymich machin, które rujnują malarzy historycznych; nigdy nie czuł w sobie dość talentu, aby się porywać na wielkie kompozycje; trzymał się jeszcze sztalugi. Z początkiem grudnia tego roku, w epoce, w której mieszczuchy paryskie periodycznie poczynają ucieszny pomysł uwiecznienia swojej fizys, dość już natrętnej bez tego, Piotr Grassou, wstawszy wcześnie rano, przyrządzał paletę, zapalał w piecu, jadł bułkę zmoczoną w mleku i czekał z rozpoczęciem pracy, aż odtajałe szyby przepuszczą światło. Było sucho i ładnie. W tej chwili artysta, który jadł z ową cierpliwą i zrezygnowaną miną wyrażającą tyle rzeczy, poznał krok człowieka, który miał na jego życie wpływ, jaki tego rodzaju ludzie mają na życie prawie wszystkich artystów. Był to Eliasz Magus, handlarz obrazów, lichwiarz płócien. W istocie, Eliasz Magus zaszedł malarza w tej czyściutkiej pracowni w chwili, gdy ów miał się wziąć do roboty. - Co słychać, stary hultaju? - rzekł malarz. Fougeres dostał krzyż Legii, Eliasz kupował od niego obrazy po dwieście lub trzysta franków, toteż malarz przybierał tony wielce artystyczne. - Handel idzie źle - odparł Eliasz. - Macie wszyscy teraz wielkie pretensje, zaraz śpiewacie dwieście franków, skoroście wyłożyli farby za sześć groszy... Ale pan jest dzielny chłopak, pan jest bardzo stateczny, toteż przychodzę do pana z dobrym interesem. Timeo Danaos et dona jerentef" - rzekł Fougeres. * Timeo Danaos... (łac.) — boję się Danaów (tj. Greków), nawet przynoszących dary; zdanie z „Eneidy" Wergiliusza. Rozumiesz pan po łacinie? - Nie. - Więc to znaczy, że Grecy nie proponują dobrych interesów Trojanom bez tego, żeby na tym czegoś nie zarobić. Dawniej oni mówili: "Weź mego konia"! Dzisiaj my mówimy: "Weź moją ciotkę"! Czegóż chcesz, Ulissesie Eliaszu Magusie? Te słowa dają miarę umiarkowania i dowcipu, z jakimi Fougeres posługiwał się tym, co malarze nazywają kawałami. - Któż to wie, czy mi pan nie zrobi dwóch obrazów gratis. - Och! Och! - Zostawiam panu swobodę, nie żądam ich. Pan jest uczciwym artystą. - Do rzeczy! - A więc przyprowadzam ojca, matkę i córkę jedynaczkę. - Wszystko jedynacy! - Dalibóg, tak!... i których portrety są do zrobienia. Mieszczuchy te, szalejące za sztuką, nigdy nie odważyły się zapuścić do pracowni. Córka ma sto tysięcy franków posagu. Może pan wymalować tych ludzi. To będą może dla pana portrety rodzinne. Ten stary kościany dziadek, uchodzący za człowieka i nazywający się Eliasz Magus, przerwał sobie suchym śmiechem, którego dźwięk przestraszył malarza. Miał wrażenie, że słyszy Mefista. - Portrety będą płatne po pięćset franków sztuka, może mi pan zrobić trzy obrazy. - Owszem, owszem - rzekł wesoło Fougeres. - A jeśli pan się ożeni z panną, nie zapomni pan o mnie. - Żenić się, ja? - wykrzyknął Piotr Grassou. - Ja, który ma zwyczaj sypiać samotnie, wstawać wcześnie, który mam życie uporządkowane... - Sto tysięcy franków - rzekł Magus - i panna łagodna o złocistych tonach, prawdziwy Tycjan! - Cóż to za ludzie? - Byli kupcy: w tej chwili, miłośnicy sztuki, mają dom w Ville-dAvray i dziesięć do dwunastu tysięcy renty. - W czym robili? - W butelkach. -Nie wymawiaj tego słowa, mam uczucie, że słyszę ucinanie korków, i zęby mi cierpną... -Czy mam ich przyprowadzić? - Trzy portrety, wywalę ich w Salonie, będę mógł się przerzucić na portret. Dobrze! Stary Eliasz poszedł po rodzinę Vervelle. Aby ocenić, do jakiego stopnia propozycja musiała poruszyć malarza i jakie wrażenie musieli nań wywrzeć imć pan Vervelle i jego połowica, uwieńczeni jedynie córką, trzeba nam rzucić okiem na poprzednie życie Piotra Grassou de Fougeres. Jako uczeń Fougeres studiował rysunek u Servina, który uchodził w świecie akademickim za wielkiego rysownika. Potem udał się do Schinnera, aby podchwycić sekret potężnego i wspaniałego koloru, jaki cechuje tego mistrza. Mistrz i uczniowie wszyscy byli tam dyskretni. Piotr nic nie podchwycił. Stamtąd Fougeres przeszedł do sławnego Sommervieux, aby się oswoić z gałęzią sztuki nazwaną kompozycją; ale kompozycja była dlań nieprzystępna i sroga. Potem próbował wykraść Granetowi i Drollingowi tajemnicę ich wnętrz. * Francois-Marius Granet (1775—1849) — malarz francuski, uczeń Davida, członek Instytutu i konserwator muzeum w Wersalu za Ludwika Filipa; * Michel Drolling (1786—1851) — francuski malarz historyczny. Ci dwaj mistrzowie nie dali sobie nic wykraść. Wreszcie Fougeres dokończył edukacji u Duvala Lecamusa. * Pierre Duval-Lecamus (1790—1854) — francuski malarz rodzajowy, uczeń Davida. Podczas tych studiów i tych rozmaitych transformacji Fougeres wiódł tryb życia spokojny i regularny, dostarczając tematu do żartów rozmaitym pracowniom, w których przebywał, ale wszędzie rozbroił kolegów swoją skromnością, cierpliwością i łagodnością jagnięcia. Mistrzowie nie czuli żadnej sympatii do tego poczciwego chłopca; mistrzowie lubią uczniów świetnych, temperamenty nieokiełznane, wesołe i impetyczne lub też posępne i skupione, które zdradzają przyszły talent. W Piotrze wszystko zwiastowało jego Herność. Jego przydomek Fougeres, przydomek malarza w sztuce Balantinea, był źródłem mnóstwa dokuczliwości; tymczasem malarz wziął po prostu nazwisko od miasteczka, w którym ujrzał światło dzienne. * Sztuka Fabre d'Balantine'a (1750—1794) — to „Intrigue epistolaire" (Intryga listowna), wystawiona w teatrze Palais-Royal w r. 1791, w której występuje malarz Fougeres. Grassou - pochodzi od grat, tłusty. Ów de Fougeres podobny był do swego nazwiska. Pulchny, średniego wzrostu, miał cerę mdłą, ciemne oczy, czarne włosy, nos w kształcie trąbki, dosyć szerokie usta i długie uszy. Wyraz jego, łagodny, bierny i ograniczony, niewiele dodawał charakteru tej fizjonomii, pełnej zdrowia, ale martwej. Nie musiały go dręczyć ani ów nadmiar krwi, ani ów napór myśli, ani werwa komiczna, po jakich poznaje się wielkich artystów. Ten młody człowiek, zrodzony, aby być uczciwym mieszczuchem, przybyły ze swoich stron, aby być subiektem u handlarza farb, pochodzący z Mayenne, został malarzem siłą uporu właściwego Bretończykom. Co wycierpiał, jak żył w czasie swoich studiów, sam Bóg to wie! Wycierpiał tyleż, ile cierpią wielcy ludzie, kiedy ich żre nędza i kiedy ich szczuje, niby dzikie zwierzęta, sfora ludzi miernych oraz zgraja mściwych próżności. Z chwilą gdy się uczuł na siłach, aby latać o własnych skrzydłach, Fougeres wynajął pracownię na wyżynach ulicy des Martyrs, gdzie zaczął knocić. Debiut jego przypada na rok 1819. Pierwszy obraz, który przedstawił sędziom na wystawę Luwru, wyobrażał wesele wiejskie, dosyć mozolnie skopiowane z Greuzea. * Jean-Baptiste Greuze (1725—1805) — malarz scen rodzajowych i portrecista. Odrzucono obraz. Kiedy Fougeres dowiedział się o smutnym wyroku, nie wpadł w ową wściekłość ani w ów szał epileptycznej miłości własnej, jakim oddają się harde dusze kończąc niekiedy wyzwaniem na pojedynek dyrektora albo sekretarza muzeum lub pogróżką morderstwa. Fougeres odebrał spokojnie swoje płótno, okrył je chustką do nosa i odniósł do pracowni przysięgając sobie, że zostanie wielkim malarzem. Umieścił swój obraz na sztaludze i udał się do swego dawnego mistrza, człowieka olbrzymiego talentu, Schinnera, artysty łagodnego i cierpliwego, który odniósł pełny sukces w ostatnim Salonie. Poprosił go, aby przyszedł skrytykować odrzucone dzieło. Wielki malarz rzucił wszystko i przybył. Kiedy biedny Fougeres postawił go na wprost dzieła, Schinner od pierwszego rzutu oka uścisnął rękę Piotra. - Ty jesteś zacny chłopak, masz złote serce, nie trzeba cię oszukiwać. Słuchaj, ziściłeś wszystkie nadzieje, jakie budziłeś u mnie w szkole. Kiedy się ma tyle do powiedzenia, mój dobry Fougeres, lepiej zostawić farby kupcowi i nie kraść płótna innym. Wracaj wcześnie do domu, włóż na noc szlafmycę, wal się spać o dziewiątej; rano, o dziesiątej idź do jakiegoś biura, gdzie wystarasz się o miejsce. Ale daj pokój sztuce. - Drogi mistrzu - rzekł Fougeres - ten obraz już odrzucono; ja też nie o wyrok proszę, ale o motywy. - A więc malujesz brudno i ciemno; widzisz naturę przez krepę; rysunek masz ciężki i zamazany; kompozycja ściągnięta jest z Greuzea, okupującego swoje wady przymiotami, których tobie brakuje. Wyszczególniając błędy obrazu Schinner ujrzał na twarzy Piotra wyraz tak głębokiej rozpaczy, że wyciągnął go na obiad i starał się go pocieszyć. Nazajutrz o siódmej Fougeres przy swojej sztaludze pracował na nowo nad odrzuconym obrazem; ocieplał jego kolor, robił poprawki wskazane przez Schinnera, przerysowywał figury. Następnie, zbrzydzony swoją paćkaniną, zaniósł ją do Eliasza Magusa. Eliasz Magus, rodzaj Holando-Belgo-Flamanda, miał trzy przyczyny zostania tym, czym został: bogaczem i skąpcem. Przybyły z Bordeaux, zaczynał wówczas swą karierę paryską: handlował obrazami i mieszkał przy bulwarze Bonne-Nouvelle. Fougeres, który liczył na swoją paletę, że go potrafi wyżywić, jadał mężnie chleb i orzechy albo chleb i mleko, albo chleb i wiśnie, albo chleb i ser, zależnie od pory roku. Eliasz Magus, któremu Piotr przyniósł swoje pierwsze płótno, przyglądał mu się długo i ofiarował piętnaście franków. - Z piętnastoma frankami dochodu rocznie a tysiącem franków wydatku - rzekł Fougeres z uśmiechem - można zajść daleko. Eliasz Magus strzepnął palcami i ugryzł się w język, pomyślawszy, że byłby mógł dostać obraz za pięć franków. Przez kilka dni co rano Fougeres schodził w dół ulicą des Martyrs, krył się w tłumie po przeciwnej stronie bulwaru na wprost sklepu Magusa i zatapiał oko w obrazie, który nie ściągał spojrzeń przechodniów. Pod koniec tygodnia obraz znikł. Fougeres wrócił kawałek, Przeszedł się po bulwarze i skierował się w stronę sklepu antykwarza, ot tak, od niechcenia. Żyd był na progu. - No i cóż, sprzedał pan mój obraz? - Oto jest - rzekł Magus - daję mu ramkę, aby go wpakować komuś mającemu złudzenie, że się zna na malarstwie. Fougeres nie śmiał już wrócić na bulwar, poszedł do domu i zabrał się do nowego obrazu. Pracował nad nim dwa miesiące, żywiąc się jak mysz, a pracując jak galernik. Pewnego wieczora zaszedł aż na bulwar, nogi zaniosły go same pod sklep Magusa, nie dojrzał swego obrazu nigdzie. - Sprzedałem pański obraz - rzekł kupiec. - Za ile? - Odzyskałem kapitał z małym procentem. Niech mi pan zrobi wnętrza flamandzkie, "Lekcję anatomii", zapłacę - rzekł Eliasz. Fougeres byłby uściskał Magusa; patrzał nań jak na ojca. Wrócił z radością w sercu: wielki malarz Schinner pomylił się więc! W tym olbrzymim Paryżu były tedy serca, które biły zgodnie z jego sercem! Talent jego zrozumiano, oceniono. Biedny chłopiec w dwudziestym siódmym roku miał naiwność szesnastolatka. Inny, jeden z owych artystów nieufnych i twardych, byłby zauważył diaboliczny wyraz Eliasza Magusa, byłby zauważył drżenie jego brody, ironię jego wąsów, ruch ramion, zwiastujący zadowolenie Shylocka. Fougeres przechadzał śię po bulwarach w upojeniu radości, która dawała jego fizjonomii wyraz dumy. Podobny był do studenta, który opiekuje się kobietą. Spotkał Józefa Bridau, swego kolegę, jeden z owych niepospolitych, niezwykłych talentów, przeznaczonych do sławy i nieszczęścia. Józef Bridau, który - jak mówił - miał parę groszy w kieszeni, zaciągnął Piotra do Opery. Fougeres nie widział baletu, nie słyszał muzyki, tworzył w duszy obrazy, malował. Opuścił Józefa w połowie wieczorni, pobiegł do siebie, robił szkice przy lampie, począł trzydzieści obrazów pełnych reminiscencyj, czuł się geniuszem. Nazajutrz kupił farb, płócien rozmaitej wielkości, ustawił na stole chleb i ser, i wodę w dzbanku, zrobił zapas drew na opał; następnie, wedle wyrażenia pracownianego, zaczął knocić: postarał się o modelów, Magus pożyczył mu, materyj. Po dwóch miesiącach dobrowolnego uwięzienia Bretończyk skończył cztery obrazy. Znów poprosił o radę Schinnera, któremu przydał Józefa Bridau. Dwaj mistrze ujrzeli w tych obrazach niewolnicze naśladownictwo pejzażów holenderskich, wnętrz Metzu, w czwartym zaś kopię "Lekcji anatomii" Rembrandta. * Gabriel Metzu albo Metsu (1629—1667) — holenderski malarz wnętrz i scen rodzajowych z życia mieszczaństwa. - Zawsze pastisze - rzekł Schinner. - Och, Piotrowi ciężko przyjdzie być oryginalnym. - Powinien byś wziąć się do czego innego niż malarstwo - rzekł Bridau. - Do czego? - spytał Fougeres. - Rzuć się w literaturę. Fougeres spuścił głowę jak owca w deszcz. Następnie zadał im parę pytań, uzyskał parę pożytecznych rad i poprawił obrazy przed odniesieniem ich Eliaszowi. Eliasz zapłacił za każdy obraz dwadzieścia pięć franków. Przy tej cenie Fougeres nie zarabiał nic, ale nie tracił, zważywszy jego wstrzemięźliwość. W jakiś czas zaszedł pod sklep, aby zobaczyć, co się dzieje z jego obrazami. Miał osobliwą halucynację: płótna jego, tak wykończone, tak schludne, odznaczające się twardością blachy i połyskiem emalii, były jak gdyby zasnute mgłą, podobne były do starych obrazów. Ponieważ Eliasz wyszedł, Fougeres nie mógł uzyskać żadnego wyjaśnienia tego cudu. Zdawało mu się, że go wzrok omylił. Malarz wrócił do pracowni, aby tam sporządzać nowe stare płótna. Po siedmiu latach ustawicznej pracy Fougeres osiągnął to, że komponował i malował znośne obrazy. Malował nie lepiej i nie gorzej niż wszyscy artyści drugiego rzędu. Eliasz kupował i sprzedawał wszystkie obrazy biednego Bretończyka, który zarabiał z trudem jakieś dwa tysiące franków rocznie, a wydawał nie więcej niż tysiąc dwieście. Na wystawie roku 1829 Leon de Lora, Schinner i Bridau, wszyscy trzej na świeczniku i na czele nowych prądów, wzruszyli się wytrwałością i ubóstwem swego starego kolegi: postarali się o przyjęcie na wystawę do wielkiego Salonu obrazu Piotra. Obraz piekielnie interesujący, który miał coś z Vignerona w sentymencie, coś z pierwszej maniery Dubufea w technice, przedstawiał młodego człowieka, któremu w celi więziennej golono kark. * Vigneron - zapewne chodzi o Klaudiusza Vignon z Tours (1593—1670), który był uczniem Caravaggia i malował przede wszystkim obrazy o treści religijnej. * Claire-Marie Dubufe (1790—1864) — malarz rodzajowy i portrecista, uczeń Davida. Z jednej strony ksiądz, z drugiej stara i młoda kobieta we łzach. Pisarz czytał wyrok. Na ubogim stole widać było posiłek, którego nikt nie tknął. Światło wnikało przez kraty wysokiego okna. Całość zdolna była przyprawić o dreszcz mieszczucha, toteż mieszczuchy drżały. Fougeres ściągnął po prostu swój obraz z arcydzieła Gerarda Dow, odwrócił grupę "Kobiety chorej na puchlinę" ku oknu, zamiast ją pokazać wprost. * Gerard Dow albo Dou (1613—1675) — malarz holenderski, twórca realistycznych scen z życia mieszczaństwa. Umierającą zastąpił skazańcem; ta sama bladość, to samo spojrzenie, ten sam apel do Boga. W miejsce flamandzkiego lekarza wsadził zimną i urzędową postać pisarza ubranego czarno; w zamian dodał postać starej kobiety koło młodej dziewczyny pożyczonej od Gerarda Dow. Okrutnie dobroduszna postać kata dominowała nad grupą. Plagiat ten, bardzo zręcznie ukryty, nie wyszedł na jaw. Katalog objaśniał: 510, Grassou de Fougeres (Piotr), ulica de Navarin 2 . Ostatnie chwile szuana skazanego na śmierć w roku 1809 . Obraz, mimo iż mierny, miał ogromne powodzenie, przypominał bowiem sprawę powstańców z Mortagne. * Mortagne w Wandei było około r. 1794 jednym z ognisk rokoszu rojalistycznego przeciw Republice. Codziennie był tłok przed modnym obrazem: sam Karol X zatrzymał się przy nim. Księżna pani, dowiedziawszy się o wytrwałej nędzy biednego Bretończyka, zapaliła się do niego. * Księżna pani - mowa o księżnej de Berri. Książę Orleański spytał o cenę płótna. Księża powiedzieli następczyni tronu, że obraz jest "bardzo dobrze myślący"; panował w nim w istocie duch dostatecznie religijny. Następca tronu podziwiał kurz na posadzce: gruby błąd, ponieważ Fougeres utrzymał obraz w zielonkawych tonach, świadczących o wilgoci murów. Księżna pani kupiła obraz za tysiąc franków, następca tronu zamówił inny. Karol X dał krzyż Legii synowi chłopa, który niegdyś bił się za sprawę króla w roku 1799 . Józef Bridau, wielki malarz, nie dostał krzyża. Minister spraw wewnętrznych zamówił u Piotra dwa obrazy kościelne. Ten Salon był dla Piotra Grassou całą jego fortuną, jego sławą, jego przyszłością, jego życiem. Tworzyć w każdej rzeczy - to umierać na wolnym ogniu; kopiować - to żyć. Odkrywszy żyłę złota, GrassOu de Fougeres wprowadził w czyn część tej piekielnej zasady, której społeczeństwo zawdzięcza owe bezcenne miernoty, mające dziś wybierać elitę we wszystkich klasach społeczeństwa; oczywiście wybierają same siebie i wydają zaciętą wojnę prawdziwym talentom. Zasada wyboru stosowana do wszystkiego jest fałszywa, Francja porzuci ją. Bądź co bądź skromność, prostota, zdziwienie poczciwego i cichego Piotra uciszyły krzyki zawiści. Miał zresztą za sobą takie same miernoty już triumfujące i solidarne z miernotami przyszłości. Ci i owi, ujęci wytrwałością człowieka, którego nic nie zdołało zrazić, mówili o Domenichinie i powiadali: "Trzeba nagradzać pracę w sztuce! * Domenichino (Domenico Zampieri, 1581—1641) — malarz i architekt włoski, świetny kolorysta. Grassou zasłużył na swój sukces! Dziesięć lat haruje, nieborak"! Epitet nieboraka obstał za połowę sympatii i powinszowań, jakie otrzymał malarz. Litość wynosi tyleż miernot, ile zawiść poniża wielkich artystów. Dzienniki nie szczędziły krytyk, ale kawaler Fougeres strawił je, tak jak strawił rady przyjaciół, z anielską cierpliwością. Posiadając w tej chwili piętnaście tysięcy franków ciężko zapracowanych, urządził sobie mieszkanie i pracownię przy ulicy Navarin; zrobił tam obraz zamówiony przez następcę tronu i dwa obrazy kościelne zamówione przez ministerium na termin, z regularnością rozpaczliwą dla kasy ministerium, przywykłej do innych manier. Ale podziwiajcie szczęście ludzi, którzy umieją się rządzić. Gdyby się był spóźnił, Grassou, zaskoczony przez rewolucję lipcową, nie byłby dostał ani grosza. Dożywszy trzydziestu siedmiu lat, Fougeres sfabrykował dla Eliasza Magusa około dwustu obrazów, zupełnie nieznanych, ale dzięki którym doszedł do tej Poprawnej maniery, do tego wykończenia, na którego widok artysta wzrusza ramionami, ale które lubi publiczność. Przyjaciele cenili Piotra za jego prawość, koleżeństwo, uczynność, rzetelność; o ile nie mieli żadnego szacunku dla jego pędzla, kochali człowieka, który go dzierżył. - Co za nieszczęście, że Fougeres ma nałóg malowania! - poddali koledzy. Mi to Grassou dawał doskonałe rady, podobny do owych felietonistów niezdolnych napisać książki, ale wiedzących bardzo dobrze, czym jakaś książka grzeszy. Ale między krytykami literackimi a Piotrem była jedna różnica; był on niezmiernie wrażliwy na piękno, wyczuwał je; przy tym rady jego były nacechowane uczuciem sprawiedliwości, które sprawiało, że przyjmowano słuszne jego uwagi. Od rewolucji lipcowej Fougeres nadsyłał na każdą wystawę jakiś dziesiątek obrazów, z których jury przyjmowało cztery lub pięć. Żył z najściślejszą oszczędnością, służba jego składała się z jednej baby. Za całą rozrywkę odwiedzał przyjaciół, chodził oglądać dzieła sztuki, pozwalał sobie na małe wycieczki po Francji i zamierzał jechać po natchnienie do Szwajcarii. Haniebny ten artysta był wybornym obywatelem: wypełniał obowiązki gwardzisty, chodził na rewie, płacił komorne i żył z najbardziej mieszczańską regularnością. Spędziwszy życie w pracy i nędzy, nigdy nie miał czasu na miłość. Wytrwawszy dotąd w kawalerstwie i biedzie, nie miał ochoty komplikować swojej tak prostej egzystencji. Niezdolny wymyślić nic dla pomnożenia swego majątku, nosił co kwartał do rejenta, pana Cardot, swoje oszczędności i zarobki kwartalne. Kiedy uzbierało się tysiąc talarów, rejent umieszczał je gdzieś na pierwszej hipotece, z zabezpieczeniem na prawach żony, o ile dłużnik był żonaty. Rejent sam odbierał procenty i dołączał je do regularnych wkładek Piotra Grassou. Malarz czekał szczęsnej chwili, aż jego lokaty osiągną imponującą cyfrę dwóch tysięcy franków renty, aby sobie użyczyć otium cum dignitate artysty i malować obrazy! * Otium cum dignitate (łac.) — swoboda połączona z poczuciem godności. Ale ba, obrazy! Nareszcie prawdziwe obrazy! Obrazy wykończone, cacane, cymes! Jego przyszłość, jego marzenie, szczyt jego rojeń, chcecie wiedzieć? - to było wejść do Instytutu i otrzymać rozetkę oficera Legii. Usiąść obok Schinnera i Leona de Lora, wejść do Akademii" przed Józefem Bridau! Mieć rozetkę w dziurce od klapy! Cóż za marzenie! Jedynie ludzie mierni umieją myśleć o wszystkim. Słysząc kroki kilkorga osób w korytarzu, Fougeres poprawił sobie włosy, zapiął zieloną aksamitną kurtkę i zdziwił się niemało na widok twarzy zwanej pospolicie w pracowniach melonem. Owoc ten usadowiony był na dyni obleczonej w niebieskie sukno, strojnej pakietem dźwięczących breloków. Melon sapał jak miech, dynia kroczyła na marchewkach, niewłaściwie nazwanych nogami. Prawdziwy malarz byłby zrobił karykaturę z tego handlarza butelek i byłby go wyprawił za drzwi oświadczając, że nie maluje jarzyn. Fougeres popatrzył na klienta poważnie, ponieważ pan Vervelle miał w koszuli brylant reprezentujący tysiąc talarów. Fougeres spojrzał na Magusa i rzekł: - Czuć forsę! - posługując się żargonem modnym wówczas w pracowniach. Słysząc to odezwanie, pan Vervelle zmarszczył brwi. Burżuj ten ciągnął za sobą inną kombinację jarzyn w osobie swojej żony i córki. Żona miała twarz bejcowaną na mahoń; podobna była do kokosowego orzecha uwieńczonego głową i ściśniętego paskiem. Raczej toczyła się, niż szła, w swojej sukni żółtej w czarne paski. Ukazywała dumnie nieprawdopodobne mitenki na rękach pulchnych jak kiełbaski. Pióra - istny pogrzeb pierwszej klasy - bujały na zdumiewającym kapeluszu. Ramiona strojne w koronki jednako wysklepiały się z tyłu jak z przodu: tak więc kształt sferyczny kokosa był zupełny. Nogi z rodzaju tych, które malarze nazywają stęporami, były urozmaicone wałkiem ciała na sześć linij nad lakierowaną skórą trzewików. * Linia - drobna miara długości (7« cala). Jak te nogi weszły w trzewiki? Nie wiadomo. Za tą parą posuwał się młody szparag, zielony i żółty dzięki swojej sukni, na której mieściła się mała główka zdobna włosami zaczesanymi w gładkie pasemka; włosy o kolorze marchwi, które miałyby powodzenie w Rzymie, patykowate ramiona, piegi na dość białej cerze, wielkie, niewinne oczy, białe rzęsy, mało brwi, słomkowy kapelusz z dwiema uczciwymi, atłasowymi kokardami, ręce cnotliwie czerwone, a nogi matczyne. Tych troje istot miało oglądając pracownię wyraz szczęścia, który zwiastował godny szacunku zapał dla sztuki. - Więc to pan, szanowny panie, wykona nasze podobizny? - rzekł rezolutnie ojciec. - Tak, panie - odparł Grassou. - Mężusiu, on ma Legię - rzekła cicho żona do męża, gdy malarz się odwrócił. - Czyż ja bym dał robić nasze portrety artyście bez Legii?... - rzekł eks-handlarz butelek. Eliasz Magus skłonił się rodzinie Vervelle i wyszedł, Grassou przeprowadził go do sieni. - Ty jeden zdolny jesteś wyłowić podobne ananasy. - Sto tysięcy posagu! - Tak, ale co za rodzina! - Trzysta tysięcy franków sperandy, dom przy ulicy Boucherat, willa na wsi w Ville-dAvray. - Boucherat, butelki, szelki, pętelki, karmelki - rzekł malarz. , - Będzie pan jak pączek w maśle do końca życia - rzekł Eliasz. Ta myśl wdarła się w głowę Piotra Grassou, jak gdyby światło poranku zabłysło nad jego poddaszem. Sadowiąc do pozowania ojca młodej osoby, inaczej już nań patrzał: spodobała mu się ta krwista i zażywna twarz. Matka i córka kręciły się koło malarza, dziwując się wszystkim tym przygotowaniom; patrzyły nań jak na bóstwo. To widoczne uwielbienie spodobało się Piotrowi. Złoty cielec ubarwił tę rodzinę swym fantastycznym odblaskiem. - Musi pan zarabiać szalone pieniądze? Ale pewnie wydaje pan tak, jak pan zarabia - rzekła matka. - Nie, pani - odparł malarz - nie wydaję, nie mam czasu się bawić. Rejent lokuje moje pieniądze, ma moje rachunki, skoro raz mu oddam pieniądze, już o nich nie myślę. - Mówiono mi - wykrzyknął stary Vervelle - że artyści to wszystko dziurawe worki. - Kto jest pańskim rejentem, jeśli wolno zapytać? - rzekła pani Vervelle. - Porządny człowiek, gładki w interesach, Cardot. - Haha, a to heca - rzekł Vervelle - to i nasz rejent. - Niechże się pan nie rusza - rzekł malarz. - Siedźże spokojnie, Antenorze - rzekła żona. - Zepsujesz panu robotę. Gdybyś mógł patrzeć, jak pan pracuje, zrozumiałbyś. - Mój Boże, czemu mnie rodzice nie uczyli sztuk pięknych! - rzekła panna Vervelle. - Wirginio - wykrzyknęła matka - młoda panienka nie może się uczyć pewnych rzeczy. Kiedy będziesz zamężna, niechta! Ale do tej pory nie zawracaj sobie głowy. W czasie tego pierwszego seansu rodzina Vervelle niemal zżyła się z poczciwym artystą. Mieli wrócić w dwa dni później. Wychodząc rodzice powiedzieli Wirginii, aby poszła naprzód; mimo to pochwyciła słowa, które musiały obudzić jej ciekawość: - Dekorowany, trzydzieści siedem lat... artysta, który ma obstalunki, który lokuje pieniądze. Poradźmy się Cardota. Hm, nazywać się pani de Fougeres!... I nie wygląda na złego człowieka!... Powiesz mi: kupiec!... Ale kupiec, dopóki się nie wycofa z interesów, nigdy nie wiadomo, co z nim będzie, jaki los czeka naszą córkę! Podczas gdy artysta, oszczędny... Przy tym my kochamy sztukę... Ostatecznie!... Podczas gdy rodzina Vervelle analizowała artystę, Piotr Grassou analizował w duchu rodzinę Vervelle. Niepodobna mu było wysiedzieć w pracowni; przechadzał się po bulwarze, patrzał na przechodzące rude kobiety! Snuł najdziwaczniejsze myśli: złoto jest najpiękniejszym z metali, kolor żółty wyobraża złoto. Rzymianie lubili kobiety rude, on staje się Rzymianinem... Po dwóch latach małżeństwa któryż mężczyzna troszczy się o kolor włosów swojej żony? Piękność mija... brzydota zostaje! Pieniądz jest połową szczęścia. Wieczorem, gdy układał się do snu, Wirginia Vervelle zdawała się malarzowi urocza. Kiedy rodzina Vervelle weszła następnego dnia do pracowni, artysta przyjął ją z czarującym uśmiechem. Hultaj ogolił się, wdział świeżą bieliznę; utrefił sobie włosy, wybrał spodnie bardzo twarzowe oraz czerwone pantofle w szpic. Rodzina odpowiedziała uśmiechem równie pochlebnym jak uśmiech artysty, Wirginia przybrała kolor swoich włosów, spuściła Oczy i odwróciła głowę oglądając szkice. Piotrowi Grassou wydały się te minki czarujące. Wirginia miała wdzięk; nie wdała się ani w ojca, ani w matkę; w kogo się ona wdała?... "Aha! mam już - powiedział sobie w duchu. - Matka musiała się na kogoś zapatrzyć zza lady". W czasie pozowania nastąpiła wymiana żarcików między rodziną a artystą, który odważył się winszować staremu Vervelle dowcipu. Pochlebstwo to otworzyło artyście na oścież serce całej rodziny. Darował jeden rysuneczek Wirginii, jeden szkic matce. - Za darmo? - spytały. Piotr Grassou nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. - Nie trzeba tak rozdawać swoich obrazów, to pieniądze - rzekł Vervelle. Na trzecim seansie stary Vervelle wspomniał o pięknej galerii obrazów, jakie miał u siebie na wsi w Ville-dAvray: Rubensy, i Gerardy Dow, Mierisy, Terburgi, Rembrandty, Tycjany, Pottery I etc. - Mąż robił istne szaleństwa - rzekła pompatycznie pani Vervelle - ma obrazów za sto tysięcy franków. - Kocham sztukę - rzekł eks-handlarz butelek. Kiedy malarz zaczął malować panią Vervelle, portret męża był prawie skończony: entuzjazm rodziny nie miał granic. Rejent wyraził się o malarzu jak najpochlebniej: Piotr Grassou (mówił) jest to najzacniejszy chłopak w świecie, wcielenie statku; uciułał już zresztą trzydzieści sześć tysięcy franków, dni jego nędzy minęły, zarabia po dziesięć tysięcy rocznie, kapitalizuje procenty, słowem, niezdolny byłby unieszczęśliwić kobietę. Ostatnie zdanie przeważyło szalę. Przyjaciele państwa Vervelle wciąż tylko słyszeli o sławnym Fougeres. W dniu, w którym Fougeres zaczął portret Wirginii, był już in petto zięciem. * In petto (wł.) — w sercu, w duszy. Rodzina Vervelle kwitła w tej pracowni, którą przywykła uważać za jedną ze swoich rezydencji; było dla nich coś szczególnie pociągającego w tym lokalu schludnym, czystym, wdzięcznym, artystycznym. Abyssus abyssum, mieszczuch przyciąga mieszczucha. * Abyssus abyssum [invocat] (łac.) — przepaść [przyciąga] przepaść. Pod koniec posiedzenia coś zatupotało na schodach, drzwi otwarły się brutalnie, wszedł Józef Bridau; był wzburzony, włosy miał w nieładzie, ukazał swą wielką, pooraną twarz, mignął dokoła błyskawicami spojrzeń, pokręcił się po pracowni i podszedł nagle do Piotra, usiłując zapiąć surdut, ale nadaremnie, gdyż guzik wymknął się z sukiennej pochewki. - Drzewo zdrożało - rzekł do Piotra. - A! - Anglicy następują mi na pięty. A, ty malujesz te rzeczy? - Cicho że bądź! - Aha! Rodzina Vervelle, mocno zgorszona tym dziwnym zjawiskiem, przeszła od swej zwyczajnej czerwieni do kolorów wiśni. - To daje pieniążki - rzekł Józef. - Są ryby w saku? - Ile ci trzeba? - Pięćset... Ściga mnie kupiec z rasy dogów: tacy, skoro raz wpiją zęby, nie popuszczą. Co za plemię! - Dam ci słówko do mego rejenta... - Ty masz rejenta? - Tak... - To mi tłumaczy, czemu ty robisz jeszcze policzki różowym kolorem, wyborne na afisze perfumerii. Grassou zaczerwienił się mimo woli, malował Wirginię. - Bierzże naturę, jak jest! - ciągnął wielki malarz. - Panienka jest ruda. No i cóż, czy to grzech śmiertelny? Wszystko jest wspaniałe na płótnie. Walże cynobru na paletę, podgrzej mi te pyski, wydobądź te piegi, nie żałuj omasty! Chcesz być inteligentniejszy od Natury? - Masz - rzekł Fougeres - weź za mnie pędzel, gdy będę pisał. Vervelle potoczył się do stołu i nachylił się do ucha Piotra. - Ależ ten pacykarz wszystko zepsuje - rzekł. - Gdyby chciał zrobić portret panny Wirginii, wart byłby tysiąc razy więcej od mego - odparł Fougeres oburzony. Słysząc te słowa, mieszczuch zrejterował łagodnie ku żonie, zdumionej wtargnięciem dzikiej bestii i niezbyt uspokojonej tym, że Przybysz bierze udział w portrecie córki. - Idź tą drogą - rzekł Bridau oddając paletę i biorąc list. - Nie dziękuję ci! Mogę wrócić do zamku dArtheza, któremu maluję Jadalnię. Leon de Lora robi supraporty, arcydzieła! Przyjedziesz Zobaczyć? Odszedł nie kłaniając się, tak dalece miał już dość widoku Wirginii. - Co to za człowiek? - spytała pani Vervelle. - Wielki artysta - odparł Grassou. Chwila ciszy. - Czy pan jest pewny - rzekła Wirginia - że on nie przyniósł nieszczęścia memu portretowi? Przestraszył mnie. - Tylko dobrze mu zrobił - odparł Grassou. - Jeżeli to jest wielki artysta, wolę wielkiego artystę, który jest podobny do pana - rzekła pani Vervelle. - Och, mamo, pan Piotr jest o wiele większy malarz, zrobi mnie z nogami! - wtrąciła Wirginia. Skrzydła geniuszu spłoszyły statecznych mieszczuchów. Zaczynała się owa faza jesieni, tak ładnie nazwana latem świętego Marcina. Z nieśmiałością neofity wobec genialnego człowieka Vervelle zaryzykował zaproszenie do swojej willi na wsi na przyszłą niedzielę: wiedział, że mieszczański domek mało przedstawia powabów dla artysty. - Wy artyści - rzekł - wam trzeba wzruszeń! Wielkich teatrów, balów, samej inteligencji! Ale będzie dobre wino i liczę na moją galerię, że nie pozwoli panu się znudzić w towarzystwie kupców. Bałwochwalstwo to, które głaskało na każdym kroku ambicję malarza, oczarowało biednego Piotra Grassou, tak mało przywykłego do podobnych komplementów. Zacny artysta, ta bezecna miernota, to złote serce, to uczciwe życie, ten rysownik bez talentu, ten dzielny chłopak, ozdobiony królewskim krzyżem Legii Honorowej, przywdział pełny rynsztunek, aby się ucieszyć ostatnimi pięknymi dniami w Ville-dAvray. Malarz przybył skromnie dyliżansem i nie mógł się wstrzymać od podziwu widząc piękną willę handlarza butelek, ukrytą w pięciomorgowym parku na szczycie Ville-dAvray, w najpiękniejszym punkcie. Ożenić się z Wirginią, mieć kiedyś tę piękną willę! Rodzina Vervelle przyjęła go z entuzjazmem, z radością, z ciężką mieszczańską serdecznością, która go zawstydziła. Był to dzień triumfu. Oprowadzano przyszłego zięcia po alejach koloru nankinu, wygracowanych tak, jak się należało na cześć wielkiego człowieka. Nawet drzewa zdawały się uczesane, trawniki były skoszone. Czyste wiejskie powietrze przynosiło zapachy z kuchni niezmiernie obiecujące. Wszystko w domu powiadało: "Mamy wielkiego artystę". Ojciec Vervelle toczył się jak jabłko po swoim parku, córka fyrtała się jak węgorz, matka podążała z miną szlachetną i godną. Wszyscy troje nie opuszczali Piotra ani na chwilę przez siedem godzin. Po obiedzie, równie długim jak wspaniałym, państwo Vervelle przeszli do głównego punktu uroczystości: do otwarcia galerii, oświeconej specjalnymi lampami. Trzej sąsiedzi, eks-kupcy, jeden ciepły wujaszek, zaproszeni na cześć wielkiego artysty, stara panna Vervelle oraz inni goście, wszyscy podążyli za Piotrem do salonu, ciekawi usłyszeć jego sąd o sławnej galerii starego Vervelle, który ich zanudzał bajeczną wartością swoich obrazów. Rzekłbyś, iż handlarz butelek chce rywalizować z królem Ludwikiem Filipem i z galerią wersalską. Obrazy, wspaniale oprawne, miały etykietki, na których czytało się czarnymi głoskami na złotym tle: RUBENS "Taniec faunów i nimf", REMBRANDT "Wnętrze sali sekcyjnej", "Doktor Tromp wykładający swoim uczniom" etc. Było tam sto pięćdziesiąt obrazów, pięknie wylakierowanych, okurzonych; niektóre były zasłonięte zielonymi firaneczkami, których nie odsuwało się w obecności młodych osób. Artysta stał jak słup, z otwartymi ustami, bez słowa, poznając połowę swoich obrazów w tej galerii: to on był Rubens, Potter, Mieris, Metzu, Gerard Dow! On sam był dwoma tuzinami wielkich mistrzów. - Co panu? Pan blednie! - Córko, szklankę wody! - krzyknęła pani Vervelle. Malarz chwycił pana Vervelle za guzik i zaciągnął go w kąt pod pozorem obejrzenia Murilla. Hiszpańskie obrazy były wówczas w modzie. - Pan kupił te obrazy u Eliasza Magusa? - Tak, wszystko oryginały. - Tak, między nami, po czemu panu sprzedał te, które ja panu pokażę? Obeszli we dwóch dokoła galerię. Goście byli zachwyceni powagą, z jaką artysta odbywał w towarzystwie gospodarza przegląd arcydzieł. - Trzy tysiące franków - rzekł po cichu Vervelle dochodząc do ostatniego - ale mówię czterdzieści tysięcy. - Czterdzieści tysięcy franków za Tycjana? - podjął głośno artysta. - Ależ to byłoby za darmo. - Mówiłem wam, mam za trzysta tysięcy obrazów - wykrzyknął Vervelle. - To ja robiłem wszystkie te obrazy, sprzedałem je wszystkie razem nie drożej niż za dziesięć tysięcy... - Dowiedź mi pan tego - rzekł butelkarz - a zdwoję posag córki, bo w takim razie pan jest Rubensem, Rembrandtem, Terburgiem, Tycjanem! - A Magus kapitalnym handlarzem! - rzekł malarz, który zrozumiał starożytny wygląd swoich obrazów oraz wartość tematów, jakich odeń żądał antykwarz. Pan de Fougeres (rodzina bowiem wytrwale nazywała go w ten sposób) nie tylko nie postradał szacunku swego admiratora, ale przeciwnie, urósł tak, że zrobił gratis portrety rodziny i ofiarował je oczywiście swemu teściowi, teściowej i żonie. Dzisiaj Piotr Grassou, który nie opuszcza ani jednej wystawy, uchodzi w mieszczańskich kołach za dobrego portrecistę. Zarabia koło dwunastu tysięcy franków rocznie i psuje za pięćset franków płótna. Żona jego dostała sześć tysięcy renty w posagu. Państwo Piotrowie mieszkają u rodziców. Vervelleowie i Grassou, którzy rozumieją się doskonale, mają powóz i żyją najszczęśliwiej pod słońcem. Piotr Grassou nie wychodzi ze sfery mieszczańskiej, gdzie uważają go za jednego z największych artystów epoki. Nie robi się ani jednego portretu rodzinnego między rogatką du Tróne a ulicą de Tempie, który by nie był pędzla tego wielkiego malarza w cenie co najmniej pięciuset franków. Wielki argument mieszczuchów w wyborze tego artysty jest: "Mówcie o nim, co chcecie, on lokuje dwadzieścia tysięcy franków rocznie u swego rejenta". Ponieważ Grassou zachował się bardzo przyzwoicie w czasie rozruchów 12 maja, zrobiono go oficerem Legii. Jest majorem Gwardii Narodowej. * Rozruchy 12 maja - w początkach maja 1839 r. w okresie długiego kryzysu ministerialnego, tajne stowarzyszenie „Pór roku", obejmujące przeszło tysiąc republikanów, wszczęło pod dowództwem Barbesa i Blanquiego powstanie przeciw rządowi Ludwika Filipa. Muzeum w Wersalu nie mogło nie zamówić obrazu batalistycznego u tak wybornego obywatela, który obchodził cały Paryż, aby spotkać swoich dawnych kolegów i powiedzieć im niedbale: - Król zamówił u mnie bitwę! Pani de Fougeres ubóstwia męża, któremu dała dwoje dzieci. Ten malarz, dobry ojciec i dobry mąż, nie może wszelako pozbyć się nieszczęsnej myśli: artyści drwią sobie z niego, nazwisko jego jest w pracowniach obelgą, krytycy nie zajmują się jego dziełami. Ale pracuje ciągle i kandyduje do Akademii, i wejdzie do niej. Wreszcie - zemsta, od której rośnie mu serce! - kupuje obrazy od sławnych malarzy, kiedy są w kłopotach, i zastępuje kicze z galerii Ville-dAvray prawdziwymi arcydziełami nie swojej roboty. Bywają miernoty szkodliwsze i złośliwsze niż mierność Piotra Grassou, poza tym człowieka, który robi wiele dobrego po cichu i jest wzorem uczynności. Grudzień, 1839 . GAUDISSART II. Przełożył JULIAN ROGOZINSKI. KSIĘŻNEJ KRYSTYNIE DE BELGIOJOSO Z DOMU TRIVULZIO. Umieć sprzedawać, móc sprzedawać i sprzedawać! Publiczność nie domyśla się nawet, ile ze swojej świetności Paryż zawdzięcza trzem obliczom jednego i tego samego problemu. Wspaniałość sklepów, równie bogatych jak salony szlacheckie sprzed roku 1789, wspaniałość kawiarń zaćmiewająca często i z wielką łatwością blask neoWersalu, poemat wystaw niszczony co wieczór i odbudowywany każdego ranka, elegancja i wdzięk młodych ludzi porozumiewających się ze sprzedawczyniami, pikantne liczka i toalety dziewcząt mające przyciągać nabywców, na koniec zaś, ostatnio, głębiny, bezmierne przestrzenie i babiloński przepych galeryj, gdzie kupcy monopolizują różne specjalności, skupiając je w swym ręku, wszystko to nic jeszcze! Nadal rzecz w tym jedynie, by schlebiać organowi najbardziej łakomemu i zblazowanemu, jaki rozwijał się u człowieka od czasów społeczeństwa rzymskiego, organowi, którego wymagania stały się bezgraniczne dzięki wysiłkom najbardziej wyrafinowanej cywilizacji pod słońcem. Ów organ, to oko Paryżanina. Oko to żywi się ogniami bengalskimi za sto tysięcy franków, pałacami zbudowanymi z kolorowych szkieł, mierzącymi po dwa kilometry długości na sześćdziesiąt stóp wysokości, feerią czternastu teatrów co wieczór, odradzających się panoram, nie ustających wystaw arcydzieł, widokiem świata zgryzot i świata radości przechadzającego się po bulwarach albo włóczącego się po ulicach; widokiem encyklopedii łachmanów w karnawale, dwudziestu dzieł ilustrowanych rocznie, tysiąca karykatur, dziesięciu tysięcy winiet, litografii i rycin. Oko to chłepcze co wieczór morze gazu Za piętnaście tysięcy franków; wreszcie, aby je zaspokoić, magistrat Paryża wydaje rokrocznie parę milionów urządzając miejsca, skąd podziwiać możemy efektowne pejzaże, wykosztowuje się sadząc drzewa i kwiaty. Lecz i to nic jeszcze!... To dopiero materialna strona problemu. Tak, to według nas niewiele jeszcze w porównaniu i z wysiłkami inteligencji, z fortelami godnymi Moliera, jakie stosuje sześćdziesiąt tysięcy subiektów i czterdzieści tysięcy panien sklepowych rozszarpując zajadle sakiewkę nabywcy, jak tysiące drobnych rybek rozszarpują kawałek chleba pływający po Sekwanie. Gaudissart osiadły dorównuje co najmniej zdolnościami, sprytem, i trafnością żartu, filozofią słynnemu komiwojażerowi, który stał się symbolem owego klanu. Jeżeli opuści swój sklep, swoją branżę, robi się podobny do przekłutego balonika; talent swój czerpie li j tylko z otaczających go towarów, podobnie jak aktor zadziwia tylko na scenie. Chociaż w porównaniu z innymi subiektami państw europejskich subiekt francuski ma więcej wykształcenia - może w potrzebie rozprawiać o asfalcie, o tańcach u Mabillea, o polce, literaturze, książkach ilustrowanych, kolejach żelaznych, polityce, parlamencie i rewolucji - jest nad wyraz głupi, kiedy opuści swoją trampolinę, czyli odłoży łokieć i zapomni o wdziękach, które ma na pokaz; ale tu, kiedy stoi za kontuarem jak linoskoczek, z gotowym zdaniem na wargach, z okiem wbitym w klienta, z szalem w ręce, zapędza w kozi róg wielkiego Talleyranda; jest dowcipniejszy niż Desaugiers, subtelniejszy niż Kleopatra, to Monrose podszyty Molierem. * Mabille - popularny w okresie monarchii lipcowej i Drugiego Cesarstwa rozrywkowy lokal w Paryżu; założony w r. 1840 przez tancerza Mabille, przetrwał do r. 1875 . * Marc-Antoine Desaugiers (1772—1827) — wodewilista i piosenkarz. * Chudel Barizain, zwany Monrose (1784—1843) — aktor, od r. 1815 w Komedii Francuskiej, wyspecjalizowany w rolach służących w dawnej komedii. U siebie w domu Talleyrand ograłby Gaudissarta; ale w swoim sklepie Gaudissart ograłby Talleyranda. Wytłumaczmy ten paradoks za pomocą faktu. Dwie śliczne księżne szczebioczą obok owego sławnego księcia, zachciało im się bransoletki. Oczekują subiekta z bransoletami, którego ma przysłać najsławniejszy jubiler paryski. Zjawia się taki Gaudissart zaopatrzony w trzy bransolety, trzy cuda, obie zaś damy wahają się, którą wybrać. Wybór! To błysk inteligencji. Wahacie się?... Wszystko już wiadome, popełniłyście błąd. Dobry smak nie ma dwóch źródeł natchnienia. Wreszcie, po dziesięciu minutach, radzą się księcia; widzi dwie księżne omotane gęstą siecią niepewności, pochylające się nad dwoma najwykwintniejszymi z owych trzech bransolet; gdyż od razu jeden z klejnotów odrzucono. Książę nie odkłada lektury, nie patrzy na bransolety, obserwuje subiekta. - Którą z nich - pyta - wybrałbyś pan dla swojej przyjaciółeczki? - Młodzieniec wskazuje jeden z dwóch klejnotów. - W takim razie weź tamtą, a uszczęśliwisz dwie kobiety - powiada ów najchytrzejszy ze współczesnych dyplomatów - a ty, młody człowieku, sprawisz w moim imieniu radość swojej przyjaciółeczce. - Uśmiechają się dwie śliczne kobiety, subiekt wychodzi usatysfakcjonowany zarówno podarkiem od księcia, jak i dobrą opinią, którą książę powziął o nim. Na ulicy Vivienne, przed jednym ze wspaniałych sklepów, gdzie sprzedają szale, pewna dama wysiada z eleganckiego ekwipażu; towarzyszy jej druga dama. Kobiety niemal zawsze na ekspedycję tego rodzaju wyruszają parami. Wszystkie w podobnych okolicznościach wstępują do dziesięciu sklepów, zanim powezmą decyzję; w drodze zaś od jednego sklepu do drugiego szydzą z komedyjek, jakie przed nimi odgrywają subiekci. Zbadajmy, kto gra lepiej swoją rolę: kupująca czy sprzedawca? Kto z nich dwojga jest górą w tym małym wodewilu? Skoro trzeba odmalować najdonioślejszy fakt handlu paryskiego, Sprzedaż, winniśmy stworzyć postać charakterystyczną, streszczającą cały ów problem. A w tym względzie szal czy łańcuszek za tysiąc dukatów dostarczy silniejszych emocyj aniżeli sztuka batystu czy suknia za trzysta franków. Lecz, o cudzoziemcy ze Starego i Nowego Świata, wiedzcie, jeśli kiedykolwiek przeczytacie tę fizjologię rachunku, wiedzcie, że scena ta rozgrywa się w magazynie nowości, że chodzi o wełenkę po dwa franki lub o drukowany muślin po cztery franki za metr! Jakże mogłybyście nie ufać, księżne lub mieszczki, temu ślicznemu młodzieniaszkowi o brzoskwiniowej cerze, o naiwnym oku, młodzieniaszkowi odzianemu z prawie takim samym gustem, jak wasz... wasz... kuzynek, a wyposażonemu w głos miękki jak runo, które rozwija przed wami? Jest takich ze czterech. Jeden czarnooki, z miną stanowczą, powiada wam tonem władczym: "Proszę"! Drugi niebieskooki, o nieśmiałych manierach i pokornym wysłowieniu; Powiada się o nim: "Biedny dzieciak! Nie do handlu on stworzony"! Trzeci, jasny szatyn, oko złotawe i wesołe, dowcip na zawołanie, energia i dobry humor południowca. Czwarty, rudy jak marchew, z brodą ułożoną w wachlarz, surowy niczym komunista, poważny, nakazujący szacunek, lakoniczny, nosi obrzydliwe halsztuki. Subiekt więc dzieli się na rozmaite gatunki - każdy z nich odpowiada któremuś z zasadniczych gatunków kobiety - i jest prawą ręką pryncypała: pryncypał to pyzaty i rumiany grubas, łysawy, brzuchaty jak poseł z partii rządowej, czasem dekorowany Legią Honorową za dbałość o wysoki poziom francuskiego Rzemiosła - o figurze w miarę krągłej, żonaty, dzieciaty, właściciel drobnej posiadłości wiejskiej i konta w banku. Osobistość ta pojawia się na arenie, niby deus ex machina, kiedy nazbyt zagmatwana intryga żąda nagłego rozwiązania. * Deus ex machina (łac.) — nagła i niespodziana interwencja bóstwa w rozwiązaniu jakiejś sytuacji. Tak to kobiety otacza dobroduszność, młodość, uprzejmość, uśmiech i żart, i to w ogóle, co Ludzkość cywilizowana daje najprostszego i najbardziej zwodnego - i wszystko to jeszcze uładzają odcienie przystosowane do wszelkich gustów. Słowo na temat efektów naturalnych optyki, architektury i dekoracji; słowo krótkie, decydujące, groźne; słowo będące historią tworzącą się na miejscu. Książkę, w której czytacie te pouczające stronice, można kupić na ulicy Richelieugo 76, w eleganckim sklepiku, biało-złotym, obitym czerwonym aksamitem; nad sklepikiem tym była antresola, dokąd światło przedostawało się w całości z ulicy Menars, światło jak w pracowni malarskiej, śmiałe, czyste, ostre i zawsze równomierne. Któż ze spacerowiczów nie podziwiał Persa, owego króla Azji, który rozpiera się na rogu ulicy de la Bourse i ulicy Richelieugo, jak by miał mówić urbi et orbi: "Władam tu spokojniej, aniżeli w Lahore". * Urbi et orbi (łac.) — miastu i światu (formuła błogosławieństwa papieskiego, udzielanego mieszkańcom Rzymu i katolikom na całym świecie). Za pięćset lat ta rzeźba z ulicznego rogu zdoła, gdyby nawet nie ta nieśmiertelna analiza, zająć archeologów i stać się przedmiotem wielotomowego dzieła in quarto z ilustracjami (jak praca pana Quatremere o Jowiszu Olimpijskim), gdzie by wykazano, że Napoleon będąc w którejś ze wschodnich krain, zanim został cesarzem Francuzów, parał się nieco sufizmem. * Dzieło in quarto (łac.) — w formacie czwartej części arkusza. Jakoż ów bogaty sklep długo przypuszczał szturm do biednej antresoli; i zawładnął nią w końcu za pomocą banknotów. "Komedia ludzka" ustąpiła miejsca komedii kaszmirowej. Pers poświęcił kilka diamentów ze swojej korony, aby uzyskać owo tak niezbędne światło. Ten promień słońca wzmaga sprzedaż o sto procent, wpływając na grę kolorów; uwydatnia wszelkie kuszące zalety szalów - to światło przemożne, promień złoty! Osądźcie z tego faktu dekorację, wszystkich sklepów paryskich! Wracajmy do naszych młodzieńców, do naszego dekorowanego czterdziestolatka, którego król Francuzów sadza przy swoim stole, a także do rudobrodego subiekta o manierach autokraty. Wytrawni ci Gaudissartowie pasują się przez cały tydzień z tysiącami kaprysów, znają wszelkie wibracje "kaszmirowej struny" w sercach kobiet. Kiedy pojawia się gryzetka, matrona, młoda matka, lwica, księżna, zacna mieszczka, bezczelna tancerka, naiwna panienka lub nazbyt naiwna cudzoziemka, każda z nich podlega natychmiast analizie ze strony owych kilku mężczyzn, którzy zgłębili ją już w momencie, kiedy kładła rękę na klamce sklepu, czuwają bowiem w oknach, przy kontuarze, po kątach czy pośrodku sklepu, wyglądając tak, jak by dumali nad uciechami swoich wyuzdanych niedziel; obserwując ich zastanawiamy się nawet: "O czym też myśleć mogą"? W tym momencie sakiewka kobiety, jej pragnienia, zamiary i kaprysy podlegają ściślejszej rewizji niż ta, jakiej celnicy poddają na stacji granicznej podejrzany ekwipaż, przetrzymując go siedem kwadransów. Inteligentni dziarscy chłopcy, poważniejsi niż ojcowie rodów, dostrzegli wszystko: szczegóły stroju, niewidoczny ślad błota na trzewiczku, nienajmodniejszy kapturek, wstążkę u kapelusza brudną czy źle dobraną, krój i fason sukni, świeżość rękawiczek, suknię skrajaną inteligentnymi nożycami Wiktoryny IV, klejnot od Froment-Meuricea, modny fatałaszek, słowem to wszystko, co u kobiety może zdradzić jej kondycję, stan majątkowy i charakter. * Wiktoryna IV - zapewne trzecia następczyni Wiktoryny Pierrard, sławnej krawcowej, której pracownia mieściła się przy ulicy Hasard; * Desire-Francois Froment, zwany Froment-Meurice (1802—1855) — uważany był przez współczesnych za odnowiciela francuskiej sztuki złotniczej; wzorów dla swoich dzieł szukał w sztuce późnego średniowiecza i Renesansu. Drżyjcie! Nigdy nie myli się ten sanhedryn Gaudissartów pod przewodnictwem pryncypała. Następnie subiekci przesyłają sobie wyniki swoich obserwacyj z szybkością telegraficzną, spojrzeniami, tikami nerwowymi, uśmiechami, poruszeniami warg, tak iż przyglądając się temu pomyślałbyś o błyskawicznym systemie oświetlenia głównej alei Pól Elizejskich, kiedy to gaz przefruwa z kandelabra na kandelabr, jak tu pomysł rozpala źrenice - od subiekta do subiekta. Niech na przykład wejdzie Angielka: występuje Gaudissart tajemniczy, posępny i złowieszczy, niby romantyczna postać z lorda Byrona. Jeśli to mieszczka, delegują do niej najstarszego z subiektów; w kwadrans pokaże jej tysiąc szali, upoi ją barwami, deseniem; mija pół godziny i zacna mieszczka oszołomiona już i sama nie wiedząc, co wybrać, mile połechtana we wszelkich swoich ambicjach, zdaje się na subiekta, który stawia ją między młotem a kowadłem dylematu - między dwoma szalami o jednako kuszących powabach. - Ten ze wszech miar polecałbym łaskawej pani: jasnozielony to kolor modny; ale moda się zmienia, podczas gdy tamten (czarno-biały, trzeba go wypchnąć czym prędzej) jest nie do zdarcia i będzie pasował do każdej toalety. Oto abecadło rzemiosła. - Nie uwierzylibyście nawet, ile trzeba elokwencji w tej psiej branży - powiadał ostatnio najpierwszy z Gaudissartów do dwóch swoich przyjaciół, Duroncereta i Bixiou, którzy z całym zaufaniem przyszli kupić szal. - Słuchajcie, jesteście ludzie dyskretni, artyści, można więc wam powiedzieć o szalbierstwach mojego pryncypała, a to na pewno łeb, jakiegom jeszcze w życiu nie widział. Nie mówię, że jako fabrykant, bo nikt nie dorówna panu Fritot, ale jako sprzedawca: wynalazł "szal-Selim", szal nie do sprzedania, który sprzedajemy niezawodnie. Przechowujemy w cedrowej szkatułce, niby to zwyczajnej, lecz wyściełanej atłasem, szal wartości pięciuset, najwyżej sześciuset franków, jako jeden z owych szalów, które Selim przesłał cesarzowi Napoleonowi. * Sułtan Selim III (1761—1808) — zawarł z Francją w r. 1806, za pośrednictwem ambasadora francuskiego, generała Sebastianiego, przymierze obronne przeciw Anglii i Rosji. Ten szal to nasza Gwardia Cesarska i tylko w ostateczności wysyłamy ją w bój: sprzedaje się i nie umiera. W tymże momencie jakaś Angielka wysiadła z najętej karety i ukazała się niby piękny ideał flegmy właściwej Albionowi i ponoć wszystkim jego żyjącym produktom. Powiedziałbyś, że to posąg Komandora zbliża się w podrygach bezwdzięku fabrykowanego w Londynie w każdej familii, z narodową pieczołowitością. - Angielka - szepnął panu Bixiou na ucho - to nasze Waterloo. Bywają kobiety, co wyślizgują się nam z rąk jak węgorze, ale i tak doganiamy je w drzwiach; gryzetki przekomarzają się z nami, to i my śmiejemy się też, trzymając je w garści - kredytem; nieodgadnione cudzoziemki, do których zanosi się po kilka szali, a z którymi dogadujemy się sypiąc pochlebstwa; ale z Angielką to tak, jak by ktoś chciał nadgryźć spiżowy pomnik Ludwika XIV... Angielki targują się z obowiązku, dla przyjemności... Każą nam odgrywać, a niech je!... Wystąpił subiekt romantyczny. - Łaskawa pani chciałaby zapewne szal indyjski lub francuski, w cenie wysokiej, lub... - Zobaczę. , - Jaką sumę zamierza łaskawa pani poświęcić? - Zobaczę. Odwracając się, by wziąć szale i rozpostrzeć je na wieszaku, subiekt rzucił kolegom znaczące spojrzenie (co za nudziara), któremu towarzyszył ledwie dostrzegalny ruch ramion. - Oto najpierwszy gatunek indyjski, jaki mamy: szale niebieskie, indygo, pomarańczowe, po dziesięć tysięcy franków... Te po pięć tysięcy, a tamte po trzy. Angielka z posępną obojętnością rozejrzała się wokół siebie przez lorgnon, po czym spojrzała, nie odejmując lorgnon od oka, na trzy egzemplarze, nie zdradziwszy ani zadowolenia, ani niezadowolenia. - A nie ma pan innych? - spytała. - Mam, proszę łaskawej pani; ale czy łaskawa pani jest naprawdę zdecydowana, by kupić szal? - Ooo! Jak najbardziej. Subiekt poszedł więc po szale tańsze; lecz rozpostarł je z namaszczeniem, zdając się mówić jakby: "Uwaga: wspaniałości"! - Te są znacznie droższe - powiedział. - Nie było ich jeszcze w sprzedaży; przesłane specjalną pocztą, a zakupione na miejscu, u fabrykantów w Lahore. - No tak, no tak - odrzekła - i podobają mi się o wiele więcej. Subiekt zachował kamienny spokój, choć go diabli brali, co udzielało się Duronceretowi i Bixiou. Angielka, nadal zimna jak żaba, zdawała się uszczęśliwiona własną flegmą. - W jakiej cenie? - zagadnęła wskazując lazurowy szal pokryty ptakami gnieżdżącymi się w pagodach. - Siedem tysięcy. Wzięła szal, spowiła się nim, przejrzała się w lustrze i rzekła zwracając go: - Nie, nie podoba mi się. Na bezowocnych próbach minął dobry kwadrans. - Nie mamy już nic innego, łaskawa pani - powiedział subiekt zerkając na pryncypała. - Szanowna pani jest wymagająca, jak wszystkie osoby z dobrym smakiem - ozwał się pryncypał nadchodząc z ową sklepową gracją, stanowiącą przyjemny melanż lizusostwa i pretensjonalności. Angielka ujęła lorgnon i zmierzyła fabrykanta od stóp do głów, nie chcąc zrozumieć, że to człek obieralny i że obiaduje w Tuileriach. - Pozostał mi już tylko jeden szal, ale nie pokazuję go nikomu - podjął - bo i nikomu jeszcze nie przypadł on do gustu, taki jest oryginalny; i dziś rano zamierzałem już obdarzyć nim moją żonę; mamy go od 1805 roku; spadek po cesarzowej Józefinie. - Niech pan pokaże. - Idź pan po ten szal - rzekł pryncypał do subiekta. - Jest u mnie... - Bardzo będę rada go zobaczyć - mówi Angielka. Odpowiedź ta była triumfem, bo spleeniczna dama zabierała się już do odejścia. Udając, że dostrzega tylko szale, strzygła obłudnie okiem ku subiektowi i dwom nabywcom, przysłoniwszy źrenice oprawką lorgnon. - W Turcji, łaskawa pani, kosztował on sześćdziesiąt tysięcy franków. - Ooo! - Jest to jeden z siedmiu szalów, które Selim, zanim poniósł klęskę, przesłał cesarzowi Napoleonowi. Cesarzowa Józefina, Kreolka, jak milady wiadomo, osoba bardzo grymaśna, zamieniła go na jeden z szali przywiezionych przez ambasadora tureckiego, a który to szal nabył mój poprzednik; ale nigdy nie zdołałem go sprzedać, bo we Francji nasze damy nie są zbyt bogate, nie tak jak w Anglii... Ten szal jest wart siedem tysięcy franków, które sięgnęłyby zapewne czternastu, a nawet piętnastu tysięcy przy procencie składanym... - Z czego składanym? - spytała Angielka. - Oto on, łaskawa pani. I pryncypał z ostrożnością, jaką zachwyciliby się demonstratorzy z drezdeńskiej Griines Gewolbe, otworzył malusieńkim kluczykiem czworokątną cedrową szkatułkę, której kształt i prostota wywarły na Angielce głębokie wrażenie. * Griines Gewolbe - zbiory cennych okazów jubilerstwa, szkła, porcelany z epoki renesansu, baroku i rokoko, mieszczące się do r. 1945 w zamku królewskim w Dreźnie. Z owej szkatułki wyściełanej czarnym atłasem dobył szal wartający najwyżej tysiąc pięćset franków, złocisty w czarny deseń, nad którym, pod względem świetności, mogłyby górować tylko najoryginalniejsze pomysły indyjskie. - Splendid! - powiedziała Angielka. - Naprawdę piękny... Oto mój ideał szala, it is very magnificent*... * Splendid (ang.) — olśniewający; * it is very magnificent (ang.) — jest bardzo wspaniały. Reszta zatraciła się w pozie Madonny, którą przybrała, żeby pokazać swoje wyblakłe oczy, uważając je za prześliczne. - Cesarz Napoleon lubił go bardzo, posługiwał się nim... - Bardzo - powtórzyła. Wzięła szal, udrapowała go na sobie, przejrzała się w lustrze. Pryncypał odebrał od niej szal, zmiął go przy oknie i manipulując nim, wydobył zeń cały blask; grał na tym szalu, jak Liszt na fortepianie. - To very fine, beautiful, sweet - wyrzekła z jak największym spokojem. * Very fine, beautiful, sweet (ang.) — bardzo ładny, piękny, słodki. Duronceret, Bixiou i subiekci wymienili radosne spojrzenia, które mówiły: "Szal sprzedany". No i jakież, łaskawa pani? - zagadnął kupiec, gdyż Angielka zapadła w rodzaj zadumy przedłużającej się w nieskończoność. - Stanowczo wolę powóz!... - odparła. Milczący i uważni subiekci drgnęli wszyscy w ten sam sposób, niby porażeni prądem elektrycznym. - Mam, łaskawa pani, powóz bardzo piękny - odrzekł spokojnie pryncypał - od pewnej rosyjskiej księżnej, księżnej Narzikow, która zostawiła go jako należność za dostawy; zachwyciłby panią, gdyby zechciała go pani zobaczyć; nowy, nie jeździł nawet dziesięciu dni, nie masz podobnego cacka w całym Paryżu. Głęboki podziw zatriumfował nad zdumieniem subiektów. - Dobrze - odpowiedziała. - Niech łaskawa pani nie zdejmuje tego szala - doradził kupiec - zobaczymy, czy będzie pasował do powozu. I poszedł po kapelusz i rękawiczki. - Czym się to skończy?... - ozwał się pierwszy subiekt widząc, jak pryncypał podaje ramię Angielce zmierzając do najętej karety. Stało się to dla Duroncereta i Bixiou tak interesujące, jak zakończenie opowieści, pominąwszy szczególną ciekawość, jaką budzi w nas wszelka walka, choćby najbłahsza, między Anglią a Francją. Pryncypał wrócił po dwudziestu minutach. - Pójdzie pan do hotelu Lawson, tu masz bilet wizytowy: Mistress Noswell. Zaniesiesz pan rachunek, który już wypisuję, będzie sześć tysięcy franków do odebrania. - Ale jak pan tego dokonał? - spytał Duronceret kłaniając się owemu królowi rachunku. - E, miły panie, poznałem naturę tej ekscentrycznej kobiety: lubi, żeby ją dostrzegano; zorientowawszy się, że wszyscy patrzą na szal, powiedziała mi: "Zdecydowałam się, że nie biorę powozu, proszę pana, biorę szal". Kiedy pan Bigorneau - tu wskazał subiekta romantycznego - rozwijał szale, badałem moją klientkę; zerkała wciąż na pana, ciekawa, jakie na tobie robi wrażenie, bardziej zajęta tobą aniżeli szalami. Angielki mają osobliwy dyzgust (bo gustem nazwać tego nie można), nigdy nie wiedzą, czego chcą, towar zaś, o który się targują, decydują się brać powodowane raczej jakimiś przypadkowymi okolicznościami niż chęcią. Rozpoznałem jedną z tych kobiet znudzonych mężem i bębnami, cnotliwych ku własnemu żalowi, polujących na wrażenia i zawsze upozowanych na wierzbę płaczącą... - Oto - słowo w słowo - co powiedział pryncypał. Dowodzi to, że w kupcu wszelkich innych krajów siedzi li tylko kupiec, natomiast we Francji, a zwłaszcza w Paryżu, kupiec to wychowanek kolegium królewskiego, człek wykształcony, amator sztuk pięknych, rybołówstwa albo teatru, albo też człek żarty ambicją, by zająć miejsce pana Cunin-Gridaine albo żeby zostać pułkownikiem Gwardii Narodowej, członkiem Rady Departamentu Sekwany lub sędzią Trybunału Handlowego. * Laurent Cunin-Gridaine (1778—1859) — deputowany, od r. 1827 należał do opozycji doktrynerów, po rewolucji 1831 przeszedł do tzw. partii Oporu; był ministrem handlu od 1839—1840, a potem od 1840 do 1848 . - Panie Adolfie - rzekła pryncypałowa do jasnowłosego subiekcika - zamów u ebenisty nową cedrową szkatułkę. - A my - powiedział pierwszy subiekt odprowadzając do drzwi Duroncereta i Bixiou, którzy nabyli szal dla pani Schontz - wybierzmy spośród starych szalów nowego "Selima". Paryż, listopad 1844 . MAŁOMIESZCZANIE. Przełożył JULIAN ROGOZINSKI. KONSTANCJI WIKTORII. * Konstancja Wiktoria - tymi symbolicznymi imionami oznacza Balzac Ewelinę Hańską, z którą, owdowiałą w r. 1841, ożenił się w r. 1850, na cztery miesiące przed swoją śmiercią. Oto, łaskawa Pani, jedno z tych dzieł, które nie wiadomo skąd biorą się w myśli autora i przypadają mu do smaku, zanim zdoła przewidzieć, jak przyjmie je publiczność - wielki, chwilowy sędzia. Niemal pewien życzliwości, jaką darzysz Pani mój zapał, dedykuję Ci tę książkę: czyż nie powinna ona przynależeć Pani, jak ongi dziesięcina przynależała Kościołowi, przez pamięć dla Boga, dzięki któremu wszystko kiełkuje i dojrzewa zarówno na polach, jak w umyśle? Resztkami gliny, jakie Molier zostawił pod gigantyczną figurą Świętoszka, zawładnęła tu ręka bardziej zuchwała niż wprawna; ale choć wielka odległość mnie dzieli od najznakomitszego z satyryków, rad będę spożytkować te okruchy zebrane z proscenium jego komedii, ukazując teraźniejszy fałsz w momentach działania. Do tego trudnego przedsięwzięcia najbardziej zachęciło mnie to, że z uwagi na Panią, tak nabożną, mogłem uniknąć tu wszelkiej kwestii religijnej, i to, co pewien wielki pisarz nazwał obojętnością w rzeczach wiary. * „Obojętność w rzeczach wiary" - taki tytuł nosi dzieło księdza Felicite - Robert de Lamennais (1784—1854). Obyż podwójny sens imienia Pani okazał się dobrą wróżbą dla tej książki! Racz, Pani, uważać ją za wyraz wdzięczności pełnej szacunku, jaką Cię darzy ten, który ośmiela się mienić Twoim najwierniejszym sługą. - H. De BALZAC. Kołowrót Świętego Jana - którego opis wydał się w swoim czasie okropnie nudny (na początku studium pod tytułem "Podwójna rodzina" - patrz "Sceny z życia prywatnego"), ów naiwny zabytek starego Paryża, przetrwał już tylko w druku. Budowa Ratusza, w jego dzisiejszym stylu, zmiotła całą dzielnicę. W roku 1830 przechodnie mogli oglądać jeszcze ów kołowrót wymalowany na szyldzie sklepu z winem, ale potem i ten dom zburzono. Przypomnieć ową usługę, to zapowiedzieć inną, podobną. Niestety! Dawny Paryż niknie z zastraszającą szybkością. Tu i tam w naszym dziele zachowa się albo typowa siedziba średniowieczna, jak dom opisany na początku "Kota z Rakietką" - skądinąd pozostało tu kilka wzorów - albo też kamieniczka przy ulicy du Fouarre (mieszka tam sędzia Popinot), mogąca służyć za wzór starej budowy mieszczańskiej. Gdzie indziej szczątki domu Fulberta albo nabrzeże Sekwany ze swoimi urządzeniami z czasów Karola IX. Niczym nowy Old Mortality, dlaczegóż by historyk społeczeństwa francuskiego nie miał ratować tych ciekawych pamiątek przeszłości, jak ów starzec u Waltera Scotta odnawiał groby? * Old Mortality — postać z powieści Walter Scotta „Purytanie szkoccy". To prawda, że od jakich lat dziesięciu nawoływania literatury nie idą na marne: sztuka zaczyna maskować kwiatami szkaradne fasady tak zwanych w Paryżu domów rentownych, które Wiktor Hugo porównuje wesoło do komód. Podkreślmy tu, że w Mediolanie działa od dwunastego wieku Miejska komisja del ornamento, nadzorująca architektury fasad, a której każdy właściciel obowiązany jest przedstawić swój plan. * Ornamento (wł.) — ozdoba, zdobnictwo. Któż więc nie zauważył w tej ślicznej stolicy owoców, jakie wydał Patriotyzm mieszczan i szlachty, rozmiłowanych w swoim mieście - zachwycając się tu budowlami pełnymi charakteru i oryginalności?... Ohydna, niepohamowana spekulacja, która z roku na rok obniża piętra, wykrawa mieszkania na przestrzeni, którą dawniej zajmował salon, niweczy ogrody, wyciśnie piętno na obyczajach Paryża. Niedługo będziemy zmuszeni przebywać więcej poza domem niż w domu. Gdzież więc się podziała świętość życia prywatnego, wolność własnego kąta? Zaczynają się one od pięćdziesięciu tysięcy franków renty wzwyż. Chociaż milionerzy, co prawda nieliczni, pozwalają sobie na ów zbytek, jakim jest pałacyk odgrodzony od ulicy dziedzińcem, a od ciekawości ludzkiej - cieniami ogrodu. Z niwelacją stanu majątkowego paragraf kodeksu rządzący sukcesją wyprodukował owe falanstery z kamienia budulcowego, które mieszczą po trzydzieści rodzin każdy i dają po sto tysięcy franków dochodu. Tak więc za pięćdziesiąt lat Paryż będzie się składał z kamienic podobnych do tej, gdzie mieszkała rodzina Thuillier w momencie, kiedy zaczyna się nasza opowieść; domowi temu, naprawdę ciekawemu, przysługuje zaszczyt drobiazgowego opisu - choćby po to, żeby porównać mieszczaństwo dawne z dzisiejszym. Położenie i wygląd owego domu, stanowiącego ramę niniejszego obrazu obyczajów, tchną atmosferą właściwą małomieszczaństwu, która może przyciągnąć lub odstręczyć uwagę, stosownie do waszych upodobań. Przede wszystkim dom Thuillierów nie należał ani do pana, ani do pani, lecz do panny Thuillier - starszej siostry pana Thuillier. Ów dom nabyty w pierwszych miesiącach po rewolucji lipcowej przez pannę Marię Joannę Brygidę Thuillier, stoi mniej więcej w połowie ulicy Saint Dominique-dEnfer, po prawej stronie od ulicy zwanej Piekiełkiem - skutkiem czego główna część budynku, gdzie mieszkają Thuillierowie, ma "wystawę południową". Ruch progresywny, jakim ludność paryska przenosi się na prawy brzeg Sekwany i podążając w górę rzeki opuszcza brzeg lewy, utrudniał już od dawna sprzedaż nieruchomości w Dzielnicy Łacińskiej; a jednak pewne racje, które wyłożymy później w związku z charakterem i nawykami pana Thuillier, skłoniły ostatecznie jego siostrę do nabycia domu: kupiła go za cenę minimalną - czterdzieści sześć tysięcy franków w zasadzie; koszta dodatkowe nie przekroczyły sześciu tysięcy: razem pięćdziesiąt dwa tysiące franków. Szczegółowy opis posiadłości sporządzony w stylu ogłoszeń i relacja o wynikach zabiegań pana Thuillier wytłumaczą, dlaczego w lipcu 1830 roku tyle fortun wzrosło i tyle jednocześnie upadło. Dom ów miał front otynkowany, pełen zacieków od deszczu; murarz pożłobkował tynk w poprzeczne rowki: wyobrażało to jakoby kamień ciosowy. Fasady tego rodzaju są tak szpetne i tak w Paryżu pospolite, że miasto powinno wyznaczyć premie dla tych, co wznoszą domy z nagiego kamienia, zdobiąc go tylko rzeźbą. Dom ten o fasadzie szarawej - po siedem okien w rzędzie - był trzypiętrowy, nie licząc mansard pokrytych dachówką. Brama prymitywna, solidna świadczyła samym swoim stylem i gustem, że dom wzniesiono za Cesarstwa, by częściowo wykorzystać dziedziniec obszernej i starodawnej siedziby - w okresie kiedy dzielnicy zwanej Piekłem dopisywało niejakie powodzenie. Z jednej strony mieściła się stróżówka, z drugiej wejście na schody budynku frontowego. W dwóch częściach przylepionych bokami do sąsiednich kamienic były ongi wozownie, stajnie i pomieszczenia dla czeladzi, przynależne do oficyn wznoszących się w głębi podwórza; ale w roku 1830 obrócono je na składy. Prawą stronę wynajmował kupiec papieru, grosista, pan Metivier-siostrzeniec; lewą - księgarz nazwiskiem Barbet. Biura obu rzeczonych negocjantów rozpościerały się nad ich składami, przy czym księgarz zajmował pierwsze piętro, a papiernik - drugie, od ulicy. Metivier-siostrzeniec, o wiele bardziej komisant w branży papierniczej niż kupiec, i Barbet, o wiele bardziej eskonter aniżeli księgarz, zamykali w owych obszernych składach - jeden partie papieru zakupywane u bankrutujących fabrykantów, drugi - nakłady książek dawanych w zastaw, za pożyczkę. Rekin księgarstwa i szczupak papiernictwa żyli za pan brat, operacje ich zaś pozbawione owej żywości, jakiej wymaga handel detaliczny, sprowadzały tak niewiele pojazdów na dziedziniec zazwyczaj spokojny, że stróż musiał wydłubywać trawę spośród płyt brukowych. Panowie Barbet i Metivier - należący tu zaledwie do kategorii statystów - z rzadka tylko składali wizyty gospodarzom, ale że płacili czynsz nadzwyczaj punktualnie, zaliczali się do dobrych lokatorów; w oczach sosjety Thuillierów uchodzili za ludzi nader uczciwych. Na trzecim piętrze od frontu były dwa mieszkania: jedno zajmował pan Dutocq, pisarz w sądzie pokoju, a zarazem emerytowany urzędnik, bywalec salonu Thuillierów; drugie - bohater niniejszej Sceny: toteż na razie określimy tylko cyfrą wysokość komornego, jakie płacił - siedemset franków - i pozycję, którą zajął w punkcie centralnym na trzy lata przed momentem, kiedy kurtyna pójdzie w górę, odsłaniając ten dramat domowy. Pisarz, stary kawaler lat pięćdziesięciu, zajmował z dwóch mieszkań na trzecim piętrze lokal znaczniejszy; miał kucharkę, płacił tysiąc franków czynszu. Po dwóch latach ów dom, który dawny właściciel odremontował wewnątrz, ozdobił perkalowymi firankami i lustrami nie zdoławszy ani go sprzedać, ani wynająć, przynosił pannie Thuillier siedem tysięcy dwieście franków dochodu; a Thuillierowie, jak się przekonamy niebawem, mieszkając wspaniale, cieszyli się w dzielnicy jednym z najpiękniejszych ogrodów, którego drzewa ocieniały pustą uliczkę Neuve-Sainte-Catherine. Dom ich wznosił się w głębi podwórza; na tyłach miał ogród. Powstał chyba na skutek zachcianki mieszczanina, który wzbogacił się za Ludwika XIV; służył za siedzibę prezydentowi trybunału albo jakiemuś spokojnemu uczonemu. Piękny kamień ciosowy, nadgryziony już zębem czasu, cechuje tu pewien rodzaj wielkości Ludwicjańskiej - wybaczcie barbaryzm; kamień łączony z cegłą przypomina wersalskie stajnie, okna z kamiennymi łukowatymi obramowaniami zdobią po dwa maszkarony, jeden u góry, a drugi - symetrycznie - u dołu. Na koniec przez drzwi, w dolnej części masywne, w górnej opatrzone kwadratowymi szybkami, widać ogród - a są to drzwi w stylu zacnym, bezpretensjonalnym, jakie spotykamy często w pawilonach służących zamkom królewskim za odźwiernie. Ów pałacyk dwupiętrowy - po pięć okien w rzędzie - zaleca się szpiczastym dachem kształtu ostrosłupa: na szczycie kurek, poniżej piękne wysmukłe kominy i okrągłe okienka. Może to pozostałość jakiegoś wielkiego pałacu; zajrzawszy jednak do planów starego Paryża nie znaleźliśmy nic na potwierdzenie tych domniemań; a zresztą tytuły własności będące dziś w posiadaniu panny Thuillier wskazują, że za Ludwika XIV pałacyk ów należał do pana Petitot, sławnego malarza porcelany, który nabył całą tę posesję od prezydenta Lecamus. Zapewne prezydent mieszkał tu, budując sobie wspaniały pałac przy ulicy Thorigny. A więc przeszedł tędy zarówno wysoki Urząd, jak Sztuka. Jakoż wnętrze pałacyku świadczy o szerokim zrozumieniu i praktycznych potrzeb, i przyjemności! Na prawo od wejścia do czworokątnej salki, służącej za przedpokój, widnieją kamienne schody zbudowane z rozmachem, a pod nimi drzwi do piwnicy; na lewo - drzwi do salonu o dwóch oknach wychodzących na ogród i drzwi do jadalni, która ma okna od podwórza. Jadalnia przylega do kuchni, a kuchnia do składów Barbeta. Za schodami, od strony ogrodu, mamy wspaniały dwuokienny gabinet, bardziej długi aniżeli szeroki. Na obu piętrach znajdują się samodzielne apartamenty, służba zamieszkuje poddasze, na co wskazują okrągłe okienka. Wspaniały piec stanowi ozdobę obszernego przedpokoju, oświetlonego parą oszklonych drzwi, umieszczonych naprzeciw siebie. Ów przedpokój, wyłożony w szachownicę płytami z białego i czarnego marmuru, zwraca uwagę belkowanym stropem, ongi malowanym i złoconym; lecz, oczywiście za Cesarstwa, strop ów zaciągnięto grubą warstwą białej farby. Naprzeciw pieca - fontanna z czerwonego marmuru. Ponad trojgiem drzwi - do gabinetu, jadalni i salonu - widnieją owalne supraporty, których malowidła czekają tylko, by je odrestaurowano: sprawa nie cierpiąca zwłoki. Stolarka tu przy ciężka, lecz ornamentom nie brak pewnych zalet. Salon, w całości wykładany drzewem, przypomina świetną epokę Ludwika XIV, tak dzięki kominkowi z langwedockiego marmuru, jak sufitowi ze sztukateriami po rogach i stylowym oknom, również opatrzonym kwadratowymi szybkami. Jadalnia, dokąd wchodzimy z salonu drzwiami dwuskrzydłowymi, ma kamienną posadzkę, boazerie z litego dębu bez jakichkolwiek malowideł; starą tapiserię zastąpiono tu szkaradną, nowoczesną tapetą. W powale z kasztanowca uszanowano kasetony. Gabinet, zmodernizowany przez Thuilliera, uzupełnia swoim wyglądem całą tę dysharmonię. W salonie złoto i biel sztukaterii tak wyblakły, że w miejscu złota widać tylko czerwone kreski, a biel zżółkła i spękana wykrusza się powoli. Nigdy jeszcze słowa łacińskie Otium cum dignitate nie były w oczach poety piękniejszym komentarzem dla tej szlachetnej siedziby. Kowana poręcz schodów jest godna, pod względem rysunku, dygnitarza lub artysty; ale żeby odnaleźć ślad tegoż rysunku w balustradach balkonów pierwszego piętra, wśród resztek owej majestatycznej dawności, konieczne są dziś oczy poety-obserwatora. Thuillierowie, jak również ich poprzednicy, częstokroć bezcześcili ów klejnot patrycjatu różnymi małomieszczańskimi nawykami i pomysłami. Spójrzcie tylko na krzesła z ciemnego orzecha, kryte włosiem, na stół mahoniowy z ceratą, na mahoniowe kredensy, na dywan kupiony okazyjnie, rozpostarty pod stołem, metalowe lampy, którym fabrykant nadał połysk mory, na lichą tapetę z czerwonym szlaczkiem, obrzydliwe czarne ryciny, firanki z kalikotu obszyte czerwonym galonem - i to wszystko w jadalni, gdzie biesiadowali przyjaciele i znajomi pana Petitot... Zrozumiecie teraz, jakie wrażenie sprawiają w salonie portrety pana, pani i panny Thuillier, dzieło Piotra Grassou, malarza mieszczuchów; stoliki do kart mające za sobą dwadzieścia lat służby, empirowe konsole, stolik do herbaty z grubą lirą miast nogi, jakiś mebelek z sękatego mahoniu przystrojony serwetą z czekoladowego aksamitu, w coś tam pomalowaną; na kominku zegar wyobrażający Bellonę Cesarstwa i kandelabry o żłobkowanych kolumienkach, portiery z wełnianego adamaszku i muślinowe haftowane firanki podtrzymywane z boków rozetami z tłoczonej miedzi... Na posadzce rozpościera się dywan kupiony okazyjnie. W pięknym owalnym przedsionku stoją pluszowe ławeczki, płaskorzeźby na ścianach zasłaniają szafy z najrozmaitszych epok - Thuillierowie zwieźli je tu ze wszystkich swoich poprzednich mieszkań. Marmurowy basen przykryto deską, na której stoi lampa z roku 1815. Wreszcie strach, to ohydne bóstwo, kazał wstawić Thuillierom, zarówno od podwórza jak od ogrodu, podwójne drzwi okute blachą, na dzień otwierane i tym sposobem szpecące mur, a na noc - zamykane. Łatwo wyjaśnić, czemu życie prywatne dziewiętnastego wieku profanowało tak żałośnie ową pamiątkę siedemnastowiecznego życia prywatnego. Z początkiem Konsulatu pewien mistrz mularski, nabywca owego pałacyku, postanowił może wyzyskać teren sąsiadujący bezpośrednio z ulicą i zburzył zapewne piękną bramę mającą z obu stron pawiloniki, które tworzyły całość z tą piękną siedzibą; tak to praktyczność kamienicznika paryskiego skaziła ten wykwint, jak gazeta i jej drukarnie, fabryka i jej magazyny, handel i jego kantory wypierają arystokrację rodową i urzędniczą, patrycjat i wysoką finansjerę, gdziekolwiek roztoczyłyby one swoją świetność. Jakież ciekawe studium napisałby ten, kto by w Paryżu zajął się tytułami własności! Na ulicy des Batailles, tam gdzie rycerz Piotr Bayard du Terrail miał swoją siedzibę, stanął szpital; stan trzeci przebił ulicę tam, gdzie ongi wznosił się pałac Neckerów. Stary Paryż odchodzi w ślad za królami, którzy już odeszli. Pewna polska księżna uratowała jedno z arcydzieł architektury, ileż jednak wali się pałacyków - jak siedziba pana Petitot - dostawszy się w ręce przeróżnym Thuillierom. * mowa tu o księżnie Czartoryskiej, która kupiła w r. 1843 i kazała odrestaurować pałac Lambert. A oto jak panna Thuillier stała się właścicielką rzeczonego domu. Z upadkiem gabinetu Villelea pan Ludwik Hieronim Thuillier, mający wtedy za sobą dwadzieścia sześć lat służby w finansach, awansował na zastępcę naczelnika wydziału; nie zdążył jednak nacieszyć się tą podrzędną władzą, którą niegdyś zaliczał do najmniejszych ze swoich ambicyj, gdyż wypadki lipcowe w 1830 roku zmusiły go, by podał się do emerytury. * Hrabia Joseph de Villele (1773—1854) — reakcyjny polityk, przywódca skrajnego odłamu rojalistów, premier w latach 1821—1827 (do 3 stycznia 1828). Wykalkulował nader chytrze, iż krok ten spotka się z uznaniem i że w ministerium załatwią mu sprawę od ręki, uszczęśliwieni zwalniającym się miejscem, i nie pomylił się; dostał tysiąc siedemset franków emerytury. Kiedy nasz przezorny urzędnik wspomniał, że zamierza wycofać się z administracji, siostra, będąca mu bardziej od żony towarzyszką życia, zadrżała o jego przyszłość. I Co się stanie z Hieronimem?... - debatowały z przerażeniem pani i panna Thuillier, zamieszkałe podówczas na trzecim piętrze : przy ulicy Argenteuil; mieszkanko było aż nazbyt skromne. - Jakiś czas będzie się krzątał koło emerytury, to go zajmie - orzekła panna Thuillier - ale ja myślę teraz, w jaki sposób ulokować oszczędności tak, żeby go usadzić... Owszem, administrować posesją to niemal pracować w administracji. - Ocaliłabyś mu życie, moja siostro! - zawołała pani Thuillier. - O, ja zawsze myślałam, że ten kryzys w życiu Hieronima nastąpić musi - rzekła stara panna protekcjonalnym tonem. Panna Thuillier słyszała zbyt często, jak brat jej mawiał: "Umarł taki i taki! Nawet dwa lata nie wytrzymał na emeryturze"! słyszała zbyt często, jak mawiał Colleville, najserdeczniejszy przyjaciel Thuilliera, urzędnik jak i on, żartując niby na temat owego okresu klimakterycznego u biurokratów: "My także tam pójdziemy"! - aby nie miała traktować na serio niebezpieczeństwa grożącego Hieronimowi. Przejście od pracy na emeryturę stanowi rzeczywiście okres krytyczny dla urzędnika. Ci z emerytów, którzy nie umieją lub nie mogą zastąpić czymś pełnionych dotąd funkcji, zmieniają się w szczególny sposób: jedni umierają; wielu poświęca się rybołówstwu - rozrywce, której czczość przypomina, owszem, pracę biurową; inni, przebiegli, stają się akcjonariuszami, tracą oszczędności i radują się otrzymawszy zatrudnienie w pierwszym lepszym przedsiębiorstwie, co już po pierwszej plajcie i po pierwszej likwidacji zaczyna dobrze prosperować w rękach innych, zręczniejszych, które na nie czyhały; wtedy urzędnik zaciera ręce, całkiem puste, powiadając sobie: "A przewidziałem, że z tego interesu będzie guzik, co?"... Ale prawie wszyscy walczą ze swoimi zastarzałymi nawykami. - Jednych - jak utrzymywał Colleville - zżera spleen (wymawiał spien) właściwy urzędnikom: umierają od niestrawionych cyrkularzy, tęsknota za kartonowym pudłem zastępuje solitera. Ilekroć mały Poiret spojrzał na białe kartonowe pudło z niebieską obwódką, zmieniał się w oczach: z zielonego robił się żółty. panna Thuillier uchodziła za geniusz czuwający nad braterstwem; nie brakło jej ani sił, ani decyzji, jak to wykaże w swoich osobistych dziejach. Ta wyższość, skądinąd tylko w stosunku do najbliższych, pozwalała jej sprawiedliwie sądzić brata, choć go wielbiła. Zawiodły co prawda nadzieje, jakie pokładała w swoim bożyszczu, ale też w uczuciach jej było zbyt wiele macierzyństwa, by mogła się łudzić co do walorów socjalnych naszego urzędnika. Ojciec Hieronima i Brygidy był pierwszym woźnym w ministerium finansów. Krótki wzrok ocalił Hieronima od wszelkich możliwych rejestracji wojskowych i branek. Ambicją ojca było zrobić syna urzędnikiem. Z początkiem naszego stulecia było aż nazbyt wiele wakansów w armii, żeby mogło zbywać na nich i w urzędach, toteż brak niższych urzędników dozwolił grubemu papie Thuillier wepchnąć syna na pierwsze stopnie hierarchii administracyjnej. Woźny zmarł w roku 1814, kiedy Hieronim miał akurat zostać zastępcą naczelnika, i za cały majątek zostawił mu ową nadzieję. Gruby Thuillier i jego żona, zmarła w roku 1810, żyli od roku 1806 już tylko z emerytury, wszystkie bowiem oszczędności wydali na doraźną edukację Hieronima, a także na pomoc dla niego i jego siostry. Wiemy, jak wielki wpływ wywarła Restauracja na biurokrację. Z czterdziestu jeden skasowanych departamentów powróciło mnóstwo wyższych urzędników, którzy domagali się jakichkolwiek posad, choćby niższych. Do tych praw nabytych dołączyły się prawa rodzin wygnanych i zrujnowanych przez rewolucję. Dostawszy się między te dwa prądy, Hieronim rad był niezmiernie, że pod jakimś błahym pozorem nie stracił posady. Drżał do tego dnia, w którym przypadkowo został zastępcą naczelnika - bo wtedy był już pewien przyzwoitej emerytury. Krótka ta relacja wyjaśnia, jak niewielką wiedzę i znaczenie miał pan Thuillier. Tyle umiał matematyki, łaCiny, historii i geografii, ile nauczono go w internacie; ale poprzestał na tak zwanej drugiej klasie, gdyż ojciec nie zaniedbał okazji, Która pozwoliła mu wsadzić syna do ministerium: zachwalił jego geniusz kaligraficzny. Jakoż mały Thuillier, będąc autorem pierwszych wpisów do Księgi Głównej, nie ukończył ani retoryki, ani filozofii. Znalazłszy się w trybach machiny ministerialnej, czytał mało, a jeszcze mniej zajmował się sztuką; zdobył wiadomości szablonowe, związane ściśle z zakresem pracy; a kiedy za Cesarstwa miał sposobność przedostać się do wyższych sfer urzędniczych, nabrał tam czysto powierzchownej ogłady, która zamaskowała w nim syna woźnego, lecz pod względem umysłowym nie wyrobił się ani trochę. Nieuctwo nauczyło go milczenia - i zyskał na tym: wdrożywszy się za rządów cesarskich do biernego posłuszeństwa, które tak bardzo podoba się przełożonym, miał tej cnocie zawdzięczać późniejszy swój awans. Rutyna stała się znakomitym doświadczeniem, maniery i milkliwość pokryły brak edukacji. To zero nabierało wartości, kiedy potrzebowano zer. Ktoś zląkł się, że rozdrażni oba stronnictwa w Izbie, każde z nich bowiem kogoś tam protegowało, a minister wybrnął z kłopotu stosując prawo starszeństwa. Oto jak Thuillier został zastępcą naczelnika wydziału. Panna Thuillier, wiedząc, że brat jej brzydzi się lekturą i że niczym nie zdoła mu zastąpić krętaniny biurowej, mądrze postanowiła dostarczyć mu trosk posesjonata: niech uprawia ogród, niech się trapi nieskończenie małymi troskami mieszczańskiego bytowania, niech się miesza w intrygi sąsiadów. Transplantacja gospodarstwa z ulicy Argenteuil na ulicę Saint Dominique-dEnfer, zajęcia - jak to przy nabyciu nieruchomości, wyszukanie odpowiedniego stróża, ściągnięcie lokatorów, wszystko to zaprzątało Thuilliera w latach 1831-1832 . Kiedy dokonał się fenomen owej transplantacji i siostra przekonała się, że brat operację wytrzymał, znalazła mu nowe zajęcia, o których mowa później, że jednak dostosowała je do charakteru Hieronima, warto charakter ów opisać. Thuillier, choć syn woźnego z ministerium, był pięknym mężczyzną w całym znaczeniu tego słowa; smukły, wzrostu powyżej średniego, twarz miał dość przyjemną - ale w okularach, bez nich bowiem była przerażająca, jak u większości krótkowidzów: nawyk spoglądania przez szkła zasnuł mu źrenice rodzajem mgiełki. Między osiemnastym a trzydziestym rokiem życia młody Thuillier miał powodzenie u kobiet, które ustaliło się raz na zawsze w sferach małomieszczańskich, nie sięgając wyżej naczelnikowych wydziału; ale jak wiadomo, za Cesarstwa wojny przerzedziły nieco towarzystwo paryskie, zabierając ludzi energicznych na pole bitwy, i w tym może, tak twierdzi pewien znakomity lekarz, przyczyna gnuśności pokolenia, któremu przynależy pierwsza połowa dziewiętnastego wieku. Thuillier był zmuszony zwrócić na siebie uwagę zaletami innymi aniżeli zalety umysłu, tak więc wybornie nauczył się różnych tańców, a wśród nich walca, że stawiano go za przykład; nazywany pięknym Thuillierem, grał bezbłędnie w bilard, umiał wycinać sylwetki, a Colleville, przyjaciel, tak postawił mu głos, że mógł wyśpiewywać modne romance. Z tej ubożuchnej wiedzy życiowej wynikły owe pozorne sukcesy, co tak mylą każdego młodzieńca i zaciemniają jego oczom obraz przyszłości. W latach 1806- 1814 panna Brygida wierzyła w swojego brata, jak córa domu Orleanów wierzy dziś w Ludwika Filipa; szczyciła się Hieronimem, widziała w nim przyszłego dyrektora departamentu, a to dzięki powodzeniu, jakie w tych czasach otwarło przed nim kilka salonów, dokąd nigdy by się nie dostał, gdyby nie okoliczności, które za Cesarstwa uczyniły towarzystwo czymś na kształt sałatki z przeróżnych owoców czy jarzyn. Ale triumfy pięknego Thuilliera były na ogół krótkotrwałe: kobietom nie zależało, żeby go zatrzymywać, on zaś nie dbał o stałość ich względów: mógłby dostarczyć tematu do komedii zatytułowanej "Don Juan mimo woli". Rzemiosło pięknisia sfatygowało go tak dalece, że aż się zestarzał; twarz, pomarszczona jak u sędziwej kokietki, była o dwanaście lat starsza, niż głosiła metryka. Z okresu powodzeń został mu nawyk ustawicznego spoglądania w lustro; lubił też podpierać się pod boki, gdyż uwydatniało to mu talię, i przybierać pozy dansera; w ten sposób prolongował bez pokrycia dzierżawę przymiotów, dla których zwano go pięknym Thuillierem. Prawda z roku 1806 po dwudziestu latach zmieniła się w żart. Zachował ten i ów szczegół ubioru elegantów Cesarstwa, niezgorzej skądinąd pasujący do godnej miny eks-naczelnika. Nosił więc biały, gęsto plisowany halsztuk, spod którego nie widać brody, dwa końce grożą przechodniom z prawej i lewej strony, ukazując węzeł w miarę zalotny, ongi dzieło pięknych rączek. Obserwując modę z daleka, przystosowuje ją do swojej postury: zsuwa cylinder do tyłu, latem nosi trzewiki i cieniutkie pończochy; długi jego surdut przypomina lewitkę z czasów Cesarstwa; nie porzucił jeszcze przyszywanych żabotów i białych kamizelek; stale bawi się laseczką z roku 1810, pręży się i kryguje. Widząc Thuilliera kroczącego bulwarami, anibyś pomyślał, że ojciec jego przyrządzał w ministerium finansów drugie śniadania dla urzędników i za Ludwika XVI paradował w liberii królewskiej; pan Hieronim przypomina cesarskiego dyplomatę lub sędziwego prefekta. Jakoż panna Brygida nie tylko eksploatowała nader niewinnie feblik brata podsycając w nim dbałość o wygląd - było to przecież kontynuacją jej kultu - lecz również dostarczyła mu wszelkich rozkoszy rodzinnych, transplantując do nowej posesji pewne małżeństwo, którego istnienie stanowi jak by odrośl istnienia Thuillierów. Mowa tu o panu Colleville, najserdeczniejszym z przyjaciół Hieronima; zanim jednak odmalujemy Piladesa, musimy, konieczność to absolutna, wykończyć wizerunek Oresta, objaśniając, czemu Thuillier, piękny Thuillier, nie miał rodziny, gdyż rodzina bez dzieci w ogóle nie istnieje; i tutaj ukaże się chcąc nie chcąc jedna z owych głębokich tajemnic ukrytych pod złożami życia prywatnego, tajemnic, których cechy wydobywają się na powierzchnię, kiedy bolesność maskowanej sytuacji staje się zbyt piekąca; chodzi o życie pani i panny Thuillier, gdyż jak dotąd oglądaliśmy tylko życie, w pewnym sensie publiczne, pana Hieronima. Marię Joannę Brygidę Thuillier, o cztery lata starszą od brata, poświęcono dlań bez reszty; łatwiej było dać kondycję Hieronimowi niż posag Brygidzie. Dla pewnych natur nieszczęście to latarnia, która oświeca im podłe i ciemne partie życia społecznego. Przewyższając brata zarówno energią, jak inteligencją, Brygida zaliczała się do owych charakterów, co pod młotem niepowodzeń tężeją, stają się zwarte i nader odporne, by nie powiedzieć - niezłomne. Ceniąc nad wyraz własną niezależność, nie zechciała podporządkować się życiu w odźwierni, pragnęła zostać panią swojego losu. W czternastym roku życia przeprowadziła się na mansardę, nie opodal ministerium finansów, które mieściło się przy ulicy Vivienne, niedaleko ulicy de la Vrilliere, gdzie rozsiadł się Bank Francuski. Jęła z odwagą parać się rzemiosłem mało znanym - dzięki protektorom ojca uzyskawszy patent - a polegało ono na szyciu worków dla banku, dla Skarbu i dla najznaczniejszych domów handlowych. Po trzech latach miała trzy robotnice. Lokując oszczędności na Księdze Głównej, dorobiła się w roku 1814 - czyli w ciągu piętnastu lat - trzech tysięcy sześciuset franków renty. Wydawała niewiele, prawie co dzień jadała obiady u ojca - póki żył, a wiadomo skądinąd, że kiedy Cesarstwo drgało w agonii, obligacje państwowe były po czterdzieści parę franków: stąd ów rezultat, na pozór wyolbrzymiony, chociaż aż nazbyt zrozumiały. Po śmierci eks-woźnego Brygida i Hieronim - jedno liczące lat dwadzieścia siedem, a drugie dwadzieścia trzy - połączyli swoje losy. Rodzeństwo darzyło się wzajemnie uczuciem aż przesadnym. Ilekroć Hieronim, a był to okres jego powodzeń, nie miał pieniędzy, siostra, z palcami zrogowaciałymi od nici, odziana w grubą wełnę, wtykała mu zawsze parę ludwików. W oczach Brygidy Hieronim był najpiękniejszym i najbardziej uroczym mężczyzną w cesarstwie francuskim. Prowadzić gospodarstwo brata, znać sekrety tego Lindora i don Juana, być jego służką, pudlem - oto marzenie Brygidy; unicestwiała się niemal miłośnie dla bóstwa, którego egoizm miał wzrastać, przez nią uświęcany; za piętnaście tysięcy franków sprzedała klientelę najstarszej ze swoich robotnic i osiadła na ulicy Argenteuil, u brata, czyniąc się matką, opiekunką i sługą tego "pieścidełka pięknych dam". * Lindor - w „Cyruliku sewilskim" Rossiniego imię to przybiera hrabia Almaviva, starający się o względy pięknej Rozyny. Wiedziona roztropnością naturalną u kogoś, kto zawdzięczał wszystko własnej przezorności i pracy, zataiła przed nim swoje bogactwa; lękając się zapewne rozrzutności kobieciarza, wkładała w gospodarstwo tylko sześćset franków, które razem z pensją Hieronima (tysiąc osiemset franków) pozwalały co roku wiązać koniec z końcem. Już od pierwszych dni owego przymierza Hieronim słuchał siostry jak wyroczni, zasięgał jej rady w najdrobniejszej sprawie, nie miał przed nią żadnych tajemnic; tak to dzięki niemu zasmakowała w owocach władzy, która stała się później słabostką jej charakteru. Wszystko więc poświęciłaby dla brata - wszelkie swoje uczucia ulokowała w jego sercu, żyła tylko nim. Wpływ Brygidy na Hieronima umocnił się szczególnie dzięki mariażowi, jaki sprokurowała mu około roku 1814 . Widząc, z jaką gwałtownością przybysze Restauracji napierają na biura, widząc zwłaszcza, że dawna społeczność, powracając, spycha mieszczaństwo na drugi plan, Brygida pojęła, tym łacniej, iż wytłumaczył jej to Hieronim, kryzys natury socjalnej, w którym wygasały wspólne ich nadzieje. Piękny Thuillier nie zdoła już odnieść żadnych triumfów u szlachty, która zajęła miejsce parweniuszów Cesarstwa! Thuillier miał za słabą głowę, by wyrobić sobie jakiekolwiek poglądy polityczne, ale czuł, jak i jego siostra, konieczność wykorzystania resztek młodości w godziwym celu. W tej sytuacji osoba tak zazdrosna jak Brygida chciała i musiała ożenić brata, tyleż ze względu na siebie, co na niego, ona jedna bowiem mogła uczynić go szczęśliwym, a pani Thuillier byłaby tylko dodatkiem koniecznym dla urodzenia, powiedzmy, dwojga dzieci. Chociaż wola górowała u niej nad inteligencją, choć nie odebrała żadnego wykształcenia, Brygida miała co najmniej instynkt władzy, szła prosto przed siebie z uporem natur przywykłych do zwycięstw. Miała geniusz gospodarski, zmysł oszczędności, zrozumienie dla życia i upodobanie w pracy. Pojęła więc, że nigdy jej się nie uda znaleźć Hieronimowi żony ze sfer wyższych, gdzie rodziny szczegółowo wywiadywałyby się o nich i mogłyby się niepokoić, znalazłszy tam już panią domu; szukała więc wśród niższych warstw społecznych, między ludźmi, których potrafiłaby olśnić, i znalazła nie opodal stosowną dla Hieronima partię. Najstarszy z woźnych banku, nazwiskiem Lemprun, miał córkę jedynaczkę imieniem Celesta. Panna Celesta Lemprun miała odziedziczyć po matce, jedynej córce podparyskiego rolnika, majątek w postaci kilku morgów ziemi, z których starzec ciągnął nieprzerwany profit; czekał ją również spadek po przezacnym panu Lemprun, który pracował najpierw u Thzlussona, potem u Kellera, a na koniec przeszedł do Banku Francuskiego, gdy tylko bank ów założono. Będąc podówczas nadzorcą niższego personelu, cieszył się estymą i szacunkiem dyrektora naczelnego i wicedyrektorów. Rada bankowa na wieść, że Celesta wychodzi za godnego urzędnika z finansów, przyrzekła sześć tysięcy franków gratyfikacji. Dzięki tej sumie, połączonej z dwunastoma tysiącami franków od papy Lemprun i drugimi dwunastoma tysiącami od imć Galarda, badylarza z Auteuil, posag zaokrąglił się do trzydziestu tysięcy. Stary Galard i rodzice panny byli zachwyceni tym aliansem; Lemprun znał pannę Thuillier jako jedną z najgodniejszych i najrzetelniejszych osób w Paryżu. Brygida błysnęła zresztą swoimi wpisami na Księgę Główną, zwierzając się panu Lemprun, że nigdy za mąż nie wyjdzie - lecz ani Lemprun, ani jego żona, ludzie starej daty, nie ważyliby się nigdy sądzić panny Thuillier: oszołomiła ich nade wszystko pozycja pięknego Thuilliera i mariaż zawarto, jak mówi się potocznie, ku ogólnej radości. Naczelny dyrektor i sekretarz służyli za świadków pannie młodej, świadkami Thuilliera byli panowie de La Billardiere - dyrektor departamentu, i Rabourdin - naczelnik wydziału. W tydzień po ślubie stary Lemprun padł ofiarą zuchwałej kradzieży, o której rozpisywały się podówczas gazety, lecz o której szybko zapomniano wskutek wypadków roku 1815 . Złodzieje umknęli, Lemprun chciał pokryć skradzioną sumę, chociaż bank zapisał ją na straty, i biedny starzec umarł z żalu, jakim napełniła go ta przygoda; potraktował ów rabunek jako zamach na swoją siedemdziesięcioletnią uczciwość. Pani Lemprun przekazała cały swój spadek po mężu córce, pani Thuillier, i osiedliła się w Auteuil, u ojca; stary zmarł w roku 1817, na skutek jakiegoś wypadku. Przeraziwszy się, że będzie musiała uprawiać albo puszczać w dzierżawę odziedziczone pola i mokradła, poprosiła Brygidę, będąc entuzjastką jej uzdolnień i rzetelności, o pomoc przy sprzedaży majątku po zacnym Galardzie; pokierowała tak sprawami, by córka, wziąwszy wszystko, zapewniła jej tysiąc pięćset franków renty i zostawiła domek w Auteuil. Parcelacja i sprzedaż gruntów starego rolnika przyniosły trzydzieści tysięcy franków. Tyleż wynosił spadek po papie Lemprun, obie te sumy dołączone do posagu stanowiły w roku 1818 dziewięćdziesiąt tysięcy franków. Posag ulokowano w akcjach banku, kiedy płacono za nie po dziewięćset franków. Brygida umieściła sześćdziesiąt tysięcy franków w obligacjach państwowych, co dało pięć tysięcy franków renty, gdyż od sześćdziesięciu tysięcy płacono pięć procent, i sporządziła dla wdowy Lemprun, jako użytkowniczki, wpis na piętnaście tysięcy franków. Tak to z początkiem roku 1818 pensja w wysokości sześciuset franków wypłacana przez Brygidę, tysiąc osiemset franków z posady Hieronima, trzy i pół tysiąca franków renty Celesty i dywidenda od trzydziestu czterech akcji bankowych dawały w sumie jedenaście tysięcy franków dochodu, którymi administrowała samowładnie panna Thuillier. Należało się nam tu przede wszystkim zająć kwestią finansową nie tylko dlatego, by uprzedzić obiekcje, lecz również po to, żeby uwolnić od niej nasz dramat. Na samym początku Brygida dawała bratu pięćset franków miesięcznie i tak sterowała łodzią, by pięcioma tysiącami franków opędzić wszelkie wydatki domowe; przyznała bratowej pięćdziesiąt franków miesięcznie, zaznaczając, że sama kontentuje się czterdziestoma. Aby zapewnić sobie władzę potęgą pieniądza, ciułała nadwyżki od swoich rent; w biurze mówiono, że pożycza na lichwiarski procent za pośrednictwem brata, który miał opinię eskontera. Jeśli nawet w latach 1815-1830 Brygida zgromadziła sześćdziesiąt tysięcy franków, można wytłumaczyć istnienie tej kwoty spekulacjami na samej rencie (której oprocentowanie waha się w granicach czterdziestu), nie uciekając się do mniej lub więcej uzasadnionych oskarżeń, przez to bowiem opowieść nasza nie stanie się bardziej interesująca. Już w pierwszych dniach Brygida dosiadła i ujeździła nieszczęsną panią Thuillier, nie szczędząc ostrogi i okrutnie ściągając cugle. Zbyteczny był ów nadmiar tyranii, ofiara podporządkowała się od razu. Brygida trafnie osądziła Celestę: bratowa, według niej, pozbawiona inteligencji i wykształcenia, domatorka nawykła do spokojnej atmosfery, odznaczała się nadmierną słodyczą charakteru; była nabożna w najszerszym znaczeniu tego słowa; wyznaczyłaby sobie srogą pokutę, wyrządziwszy niechcący krzywdę bliźniemu. Nie wiedziała nic o życiu, obsługiwała ją bowiem matka, sama zajmująca się gospodarstwem, ruch był jej niemal wzbroniony, gdyż na skutek limfatycznej konstytucji męczyła się najlżejszą pracą; była typowym dzieckiem ludu paryskiego: dzieci te rzadko cechuje uroda, są przecież produktem nędzy, nadmiernej pracy, chowają się w mieszkaniach dusznych, nie znają ani wolności, ani żadnych udogodnień życiowych. Młoda mężatka była więc kobietą drobną, jasnowłosą i białą aż do mdłości, tłustą, powolną i zachowującą się nader głupio. Czoło jej, za szerokie i nazbyt wypukłe, przywodziło na myśl hydrocefala, pod ową zaś kopułą, żółtawą jak wosk, twarz przykrótka kończyła się spiczasto, niby mysi pyszczek; spoglądając na nią, weselni goście powzięli obawę, że prędzej czy później Celesta zwariuje. Oczy jasnoniebieskie, wargi, z których uśmiech prawie nigdy nie schodził, nie przeczyły tym domniemaniom. W ów dzień uroczysty miała minę i ruchy skazańca, który życzy sobie, by co prędzej poprowadzono go na śmierć. - Trochę niuńkowata!... - powiedział Colleville do Thuilliera. Brygida, ów nóż, który miał wejść w tę bezbronną naturę, stanowiła najżywszy jej kontrast. Zwracała uwagę urodą prawidłową, poprawną, którą wyniszczyła doszczętnie praca: naginała się od dzieciństwa do zajęć przykrych, niewdzięcznych, zmuszała się do sekretnych wyrzeczeń, byle tylko gromadzić mamonę. Płeć jej, za młodu i tak szarawa, nabrała teraz odcieni stalowych. Oko jej Piwne okalały czarne, a raczej sine obwódki; górną wargę zdobił brunatny puszek, zarysowując się jakby smużką dymu; usta miała drobne, nad władczym czołem piętrzyły się włosy ongi czarne, ale dziś nabierające koloru szynszyli. Trzymała się prosto, niby piękna blondyna, a wszystko świadczyło u niej o trzydziestoletniej mądrości i stłumionych ogniach: ponosiła koszta sądowe - jakby powiedział komornik. Celesta była dla niej majątkiem do wzięcia, matką, którą należało poskromić, jeszcze jednym poddanym w imperium. Wkrótce poczęła jej zarzucać bezwolność - jedno z haseł ze słownika Brygidy - i ta zazdrosna osoba, co wpadłaby w rozpacz napotkawszy aktywność u bratowej, doznawała dzikiej rozkoszy pobudzając energię w tym wątłym stworzeniu. Celesta wstydząc się, że Brygida wkłada w zajęcia gospodarskie końskie siły, próbowała jej pomagać; zachorowała; wtedy Brygida stała się uosobieniem drobiazgowej troskliwości, pielęgnowała panią Thuillier niby najukochańszą siostrę, powiadając w obecności Hieronima: "Nie masz sił, no to nie rób nic, moja mała!"... I tak uwydatniała nieudolność Celesty, sypiąc jak z rękawa pocieszeniami, które umie wynaleźć kobieta, by zachwalić samą siebie. Jednakże pełna litości dla cierpień fizycznych - cecha to każdego despoty lubiącego znajdować ujście dla swoich sił - tak czule doglądała bratową, że zadowoliła nawet jej matkę, kiedy pani Lemprun raz i drugi odwiedziła Celestę. Kiedy pani Thuillier przyszła do siebie, Brygida znów mówiła o niej głośno "ta niezguła" lub "to nicpotem". Celesta słysząc to wypłakiwała się w swoim pokoju, a mąż, jeśli wszedł niespodzianie, kiedy ocierała łzy, usprawiedliwiał siostrę powiadając: - Ona jest dobra jak anioł, tylko prędka; kocha cię na swój sposób; mnie traktuje tak samo. Celesta, wspominając chwile macierzyńskiej opieki, przebaczała szwagierce. Brygida traktowała zresztą brata niby króla domowego: zachwalała go Celeście, przedstawiała jako autokratę, jakiegoś Władysława, nieomylnego papieża. Pani Thuillier, nie mając już ojca i dziadka i niemal opuszczona przez matkę, co odwiedzała ją każdego czwartku, a do której cała rodzina jeździła latem w każdą niedzielę, mogła kochać tylko męża, przede wszystkim dlatego, że był jej mężem, a następnie pozostał dla niej pięknym Thuillierem. Przecież odnosił się czasem do niej jak do żony, toteż wielbiła go, zsumowawszy te względy. Wydawał się Celeście tym doskonalszy, że brał ją często w obronę, wymyślając siostrze - nie z uczucia dla żony, ale z egoizmu, bo chciał mieć spokój w domu, w rzadkich momentach, kiedy tam bywał. Piękny Thuillier zjawiał się bowiem na obiad, po czym znikał -wracał bardzo późno; sam balował i odwiedzał znajomych, jak za kawalerskich czasów. Toteż obie kobiety przebywały wciąż ze sobą. Celesta nie wiedzieć kiedy wpadła w kompletną bierność i zgodnie z życzeniami szwagierki stała się helotką. Naszą królową Elżbietę na użytek domowy, sytą już władzy, zdjęła swoista litość dla tej wiecznie zadręczanej ofiary. Jęła w końcu miarkować wyniosłe miny, ostre i apodyktyczne słowa, wzgardliwy ton, przekonawszy się, że niestrudzonym nękaniem złamała już bratową. Celesta zaznała więc lepszej doli, kiedy Brygida poczęła troszczyć się o nią jak o mebel, spostrzegłszy siniaki, którymi obroża naznaczyła jej szyję. Porównując początki z chwilą obecną, Celesta nabrała pewnego sentymentu dla swojego kata. Ale też biedną helotkę los pozbawił jedynej szansy, która tchnęłaby w nią energię i siłę do obrony, pozwoliłaby Celeście stać się kimś pośród tego stadła, co zasilone jej majątkiem - o czym nie wiedziała - nie dawało jej nic, proch okruchów ze stołu. Przez sześć lat Celesta nie miała dziecka. Bezpłodność ta - co miesiąc zalewała się z jej powodu łzami - długo podsycała wzgardę Brygidy, która zarzucała Celeście, że nie nadaje się do niczego, nawet do rodzenia dzieci. Stara panna od dawna obiecywała sobie, że będzie kochać bratanka jak własne dziecko, i dopiero w roku 1820 przestała jęczeć nad przyszłością rodzinnej fortuny, którą, jak mawiała, "odziedziczy rząd". Kiedy zaczyna się nasza opowieść, to znaczy w roku 1839, czterdziestosześcioletnia Celesta przestała już płakać, nabrawszy smutnej pewności, że nigdy matką nie będzie. Szczególna rzecz! Po dwudziestu pięciu latach spędzonych pod jednym dachem ofiara w końcu stępiła, złamała nóż: Brygida pokochała Celestę tak samo, jak Celesta kochała Brygidę. Czas, dobrobyt, proces ustawicznego tarcia, jakie zachodzi w życiu domowym, zaokrąglił, rzecz naturalna, kanty i zrównał wyboje - rezygnacja i ewangeliczna słodycz Celesty sprowadziły pogodną jesień. Obie kobiety łączyły się zresztą w jednym ożywiającym je uczuciu: uwielbiały szczęśliwego egoistę Thuilliera. Na koniec obie te kobiety bezdzietne pokochały cudze dziecko - zjawisko pospolite u wszystkich kobiet, co daremnie pragną potomstwa. Owo macierzyństwo sztuczne, lecz potęgą uczucia dorównujące prawdziwemu, wymaga wyjaśnień, które zaprowadzą nas do serca tej sceny i wytłumaczą, dlaczego panna Thuillier wynalazła dla brata aż taki nadmiar zajęć. Thuillier otrzymał był posadę jako nadetatowiec w tymże czasie, co i Colleville, jego serdeczny przyjaciel, o którym była już tu mowa. Natura socjalna, tworząc kontrasty, przeciwstawiła jak by ponure i beznadziejne stadło Thuillierów stadłu Collevillea, a skoro nie sposób nie zaznaczyć, iż ów przypadkowy kontrast odnosi się nieco do psychiki ludzkiej, trzeba dodać, że zanim wyciągniemy wnioski, dobrze byłoby sięgnąć aż do dna tego dramatu, nazbyt na nieszczęście prawdziwego, za który zresztą historyk nie ponosi odpowiedzialności. Ów Colleville był jedynym synem utalentowanego muzyka, który grywał, jako pierwszy skrzypek w Operze, za Francoeura i Rebela. Póki żył, lubił co najmniej sześć razy na miesiąc opowiadać anegdoty o próbach "Wróża wiejskiego"; naśladował Jana Jakuba Rousseau odmalowując go znakomicie. * Francois Francoeur (1698—1767) i Francois Rebel (1709—1775) — komponowali wspólnie opery, a w latach 1751—1767 byli współdyrektorami Królewskiej Akademii Muzycznej. * „Wróż wiejski" („Devin de Village") — opera komiczna J. J. Rousseau, wystawiona po raz pierwszy w r. 1752 na dworze królewskim w Fontaine-bleau, a w r. 1753 w Paryżu, w Akademii Muzycznej. Colleville i Thuillier byli nierozłącznymi przyjaciółmi, nie mającymi dla siebie tajemnic; przyjaźń ta, zrodzona, kiedy obaj mieli po lat piętnaście, w roku 1839 nie zaznała jeszcze ani jednej chmurki. Colleville zaliczał się do urzędników zwanych szyderczo w biurze kumulantami. Urzędnicy tacy zalecają się wyjątkową przemyślnością. Colleville, dobry muzyk, zawdzięczał nazwisku i stosunkom ojca miejsce pierwszego flecisty w Operze Komicznej, a póki się nie ożenił, często wspierał Thuilliera po przyjacielsku w biedzie, będąc nieco bogatszym od niego. Ale, w przeciwieństwie do Hieronima, Colleville ożenił się z miłości, poślubiając pannę Flawię, naturalną córkę słynnej tancerki z Opery. Ojcem Flawii był ponoć du Bourguier, jeden z podówczas najbogatszych dostawców, który po swoim bankructwie w roku 1800 tym łacniej zapomniał o córce, że nie zdołał wyzbyć się wątpliwości co do obyczajów jej znakomitej matki. Wychowanie i środowisko pokierowałyby na pewno Flawię ku dość smutnemu rzemiosłu, gdyby nie pokochał jej i nie poślubił Colleville, który bywał często u nader zamożnej primabaleriny. Książę Galation, we wrześniu 1815 roku protektor naszej sławnej tancerki, której świetna kariera miała się już wtedy ku końcowi, wywianował Flawię dwudziestoma tysiącami franków, a matka dołożyła wspaniałą wyprawę. Znajomi i przyjaciele tancerki oraz koleżanki z Opery obdarzyli Flawię biżuterią i srebrami stołowymi, toteż młodzi małżonkowie bardziej opływali w zbytkowne przedmioty niż w pieniądze. Wychowana w bogactwie, Flawia otrzymała przede wszystkim urocze mieszkanko, które umeblował i urządził tapicer jej matki - i królowała tutaj owa młoda kobieta, przepadająca za sztuką, za artystami i za swoistym wykwintem. Pani Colleville była ładna i pikantna, wesoła, dowcipna, pełna wdzięku i, jak się to mówi, dawała się lubić. Tancerka zeszła w czterdziestym trzecim roku życia z desek scenicznych, zamieszkała na wsi i pozbawiła córkę pomocy, jakiej udzielała jej dotąd, będąc bogatą i rozrzutną zarazem. Dom pani Colleville był bardzo przyjemny, lecz i wymagał olbrzymich wkładów. W latach 1816- 1826 pani Flawia urodziła pięcioro dzieci. Colleville muzykował wieczorami, a od siódmej do dziewiątej rano prowadził książki pewnego kupca. O dziesiątej był już w biurze. Tak to każdego wieczoru dmuchając w kawałek drzewa, a rankiem prowadząc podwójną buchalterię, wyrabiał siedem do ośmiu tysięcy na rok. Pani Colleville odgrywała rolę kobiety z towarzystwa; przyjmowała w każdą środę, raz na miesiąc urządzała koncert, a raz na dwa tygodnie proszony obiad. Widywała męża tylko przy obiedzie i około północy, kiedy wracał do domu. Nie zawsze jednak zastawał ją o tej porze. Bywała często na spektaklach, gdyż dawano jej lożę; zapowiadała krótko mężowi, żeby przyszedł po nią do tych lub innych znajomych, u których tańczyła albo wieczerzała. Pani Colleville jadało się wybornie, przyjmowała towarzystwo mieszane, lecz nadzwyczaj zabawne; bywały u niej sławne aktorki, bywali malarze, literaci i niektórzy bogacze. Wykwint pani Colleville nie ustępował w niczym wykwintowi Tullii, primabaleriny z Opery - obie panie widywały się bardzo często; ale choć Collevilleowie przejadali swój kapitał i nieraz pod koniec miesiąca było im ciężko, Flawia nie zadłużała się nigdy. Colleville był bardzo szczęśliwy, kochał żonę - miała w nim najlepszego przyjaciela. Zawsze witała go serdecznym uśmiechem, pełna udzielającej się radości, był więc bezbronny wobec jej wdzięku i zachowania, w którym taił się przemożny urok. Zajadła energia, jaką wkładał w trzy swoje zatrudnienia, godziła się zresztą z jego charakterem i temperamentem. Był to poczciwy grubas, rumiany, jowialny, rozrzutny i pełen fantazji. Przez dziesięć lat ani razu nie pokłócił się z żoną. W biurze uchodził za szaławiłę, jak wszyscy artyści - podobno - a ludzie powierzchowni brali jego ustawiczny pośpiech człowieka pracowitego za próżną krętaninę wartogłowa. Colleville udawał świetnie głupca; zachwalał swoje szczęście małżeńskie i pocił się nad wymyślaniem anagramów, aby ową rzekomą namiętnością mydlić oczy. Urzędnicy z wydziału Collevillea, naczelnicy, a nawet dyrektorzy departamentu chodzili na jego koncerty; od czasu do czasu i zawsze w porę wsuwał im bilety na spektakl, gdyż potrzebował wyjątkowego pobłażania, wciąż ulatniając się z biura. Próby zabierały mu połowę godzin urzędowania; ale wiedza muzyczna, dość istotna i dość głęboka, jaką przekazał mu ojciec, pozwalała bywać Collevilleowi jedynie na próbach generalnych. Dzięki zaś stosunkom pani Colleville teatr i ministerium okazywały przychylność dla wymogów pozycji godnego kumulanta, który zresztą podhodowywał sobie pewnego młodzieńca: ten przyszły wirtuoz, gorąco rekomendowany przez panią Flawię, zastępował go czasem w orkiestrze - z obietnicą sukcesji. Rzeczywiście, kiedy w roku 1827 Colleville podał się do dymisji, ów młodzieniec został pierwszym klarnecistą. Cała krytyka dotycząca Flawii zawierała się w tych oto słowach: "Pani Colleville jest odrobinę zbyt zalotna"! Najstarszy z Collevilleów, urodzony w roku 1816, był żywym portretem ojca. W roku 1818 pani Colleville przenosiła ponad wszystko kawalerię - nawet ponad sztuki piękne, wyróżniając młodego i bogatego Karola de Gondreville, podporucznika dragonów z Saint Chamans, który zginął potem w kampanii hiszpańskiej; mając już wtedy drugiego syna, przeznaczyła mu karierę wojskową. W roku 1820 bożyszczem jej był wielki Keller, znakomity mówca, poczytywał bowiem bank za piastunkę przemysłu i podporę państwa; trzeciemu więc, narodzonemu wtedy synkowi, Franusiowi, przeznaczyła stan kupiecki, jako że nigdy nie zbrakłoby mu protekcji Kellera. Pod koniec roku 1820 Thuillier, najpoufalszy przyjaciel obojga Collevilleów i zarazem wielbiciel Flawii, uczuwszy potrzebę wynurzeń, wylał swoją boleść na łono tej przezacnej kobiety, opowiadając o swoich nieszczęściach małżeńskich: od sześciu lat dokłada wszelkich starań, aby mieć dzieci, lecz Bóg nie błogosławi jego wysiłkom, a biedna Celesta daremnie odprawia nowenny; pielgrzymowała nawet do Notre Dame de Liesse! A kiedy odmalował Celestę na wszelkie sposoby, z warg pani Colleville, również skądinąd dość zasmuconej, wyrwały się słowa: "Biedny pan Hieronim"! nie hołdowała akurat żadnym poglądom i przelała swoje troski w serce Thuilliera. Wielki Keller, ów bohater Lewicy, okazał się człowiekiem nader małostkowym; obejrzała podszewkę jego sławy, poznała głupie intryżki bankowe, jak również oschłość owego trybuna. Mówca mówił jak należy tylko w parlamencie, z nią zaś postępował szkaradnie; Thuillier był oburzony. "Tylko głupcy umieją kochać, pokochaj mnie"! Zaczęto więc gadać, że piękny Thuillier zaleca się troszeńkę do pani Colleville - bo i atentował ją, jak mawiano za Cesarstwa. - Aha, zaczepiasz moją żonę! - powiedział śmiejąc się Colleville. - Uważaj tylko, żeby nie puściła cię kantem, jak innych. Słowa te, dość chytre, uratowały Collevilleowi w biurze jego Mężowską godność. W latach 1820-1821 Thuillier powoływał się na tytuł "przyjaciela domu", aby wspomagać Collevillea, który dawniej wspierał go tak często - i przez półtora roku pożyczył małżonkom blisko dziesięć tysięcy franków, nie zamierzając wspominać nigdy o tej wierzytelności. Wiosną 1821 roku pani Colleville powiła zachwycającą córeczkę, którą trzymali do chrztu państwo Tuillier; małej dano zatem cztery imiona: Celesta Ludwika Karolina Brygida. Panna Thuillier zapragnęła bowiem przekazać jej jedno ze swoich imion. Imię Karoliny było tu miłym ukłonem w stronę Collevillea. Babcia Lemprun podjęła się umieścić dziecko u mamki, w Auteuil, tak aby stale miała je na oku, a Celesta ze szwagierką odwiedzały maleństwo dwa razy na tydzień. Wróciwszy do zdrowia, pani Colleville oznajmiła Thuillierowi otwarcie i na serio: - Drogi przyjacielu, jeśli chcesz, abyśmy pozostali przyjaciółmi, bądź już tylko naszym przyjacielem. Mój mąż bardzo cię lubi, a mnie dość jednego męża w domu. - Wytłumacz mi pani - powiedział wtedy Thuillier do tancerki Tulii, która gościła akurat u pani Colleville - dlaczego żadna kobieta nie chce związać się ze mną? Nie mówię, żem Apollo Belwederski, ale w końcu nie jestem też i Hefajstosem; ujdę przecie w tłoku; jestem dowcipny, wierny... * Hefajstos - w mitologii greckiej brzydki i kulawy bóg ognia i rzemiosła kowalskiego, syn Hery i Zeusa, mąż Afrodyty. - Chcesz się pan dowiedzieć prawdy? - odparła Tulia. - Chcę - oznajmił piękny Thuillier. - No, to wiedz pan, że jeśli czasem możemy pokochać gbura, żadna z nas nie pokocha nigdy durnia. Słowa te dobiły Thuilliera, nie podniósł się więcej; od tego momentu popadł w melancholię i oskarżał kobiety o dziwactwa. - A nie uprzedzałem cię?... - powiedział mu Colleville. - Nie jestem Napoleonem, mój drogi, i nawet byłoby mi przykro, gdybym nim był; ale mam Józefinę... a to perła! Przypisawszy kiedyś Klemensowi des Lupeaulx, sekretarzowi generalnemu ministerium, więcej wpływów, niż miał ich naprawdę, pani Colleville mawiała o nim później: "Była to jedna z moich pomyłek"... - des Lupeauk uświetniał bowiem przez jakiś czas jej salon; ale że nie miał dość władzy, by dać Collevilleowi awans przenosząc go do departamentu pana BoisLevant, Flawia, jak zawsze rozsądna, obraziła się o względy, jakimi des Lupeaulx darzył panią Rabourdin, żonę naczelnika wydziału, lafiryndę, która nie tylko nigdy jej nie zapraszała, lecz, impertynentka, dwa razy nie przyszła do niej na koncert. Panią Colleville ugodziła w samo serce śmierć młodego Gondrevillea; była niepocieszona; dotknął ją, jak mawiała, palec Boży. W roku 1824 ustatkowała się, rozprawiała na temat oszczędności, skasowała przyjęcia, zajęła się dziećmi, chciała odmienić się w zacną matronę; przyjaciele nie zauważyli, by miała podówczas jakiegoś faworyta - poczęła za to bywać w kościele, nosić się inaczej, suknie wyłącznie popielate, i rozprawiała na temat katolicyzmu lub konwenansów; produktem owego mistycyzmu był w roku 1825 czarujący chłopczyk, któremu dała imię Teodor, czyli Boży dar. Tak to w roku 1826 - piękne czasy Kongregacji - Colleville dostał awans na zastępcę naczelnika wydziału w departamencie Clergeota, a po dwóch latach został poborcą okręgu paryskiego. * Kongregacja - religijno-dobroczynna organizacja Kościoła katolickiego, założona w r. 1801, nabrała szybko tajnego charakteru reakcyjno-politycznego; szczególnie aktywna i potężna była za panowania Karola X. Otrzymał krzyż Legii Honorowej, dzięki czemu córka jego miała zapewnioną edukację w Saint Denis. Połowę stypendium, o którą Keller wystarał się dla Karola, najstarszego z Collevilleowych dziatek, odziedziczył w roku 1823 drugi z synów; Karol, uzyskawszy pełne stypendium, kształcił się w gimnazjum Ludwika Świętego, a trzeci z synów, protegowany następczyni tronu, otrzymał trzy czwarte stypendium u Henryka IV. W roku 1830 Colleville - a miał to szczęście, że wyżyły mu wszystkie dzieci - musiał, z przywiązania do zdetronizowanej linii Burbonów, poprosić o dymisję; ale że starczyło mu dowcipu, by drożyć się w pewnym sensie, wydębił dwa tysiące czterysta franków emerytury, należnych mu zresztą za przepracowane lata, dziesięć tysięcy franków odszkodowania od swojego następcy i godność oficera Legii Honorowej. Niemniej znalazł się w trudnym położeniu, toteż panna Thuillier doradziła mu w roku 1832, aby przeprowadził się do nich, napomykając, że mógłby otrzymać posadę w merostwie; dostał ją po dwóch tygodniach - z tysiącem dukatów pensji. Karol Colleville rozpoczął właśnie studia w Szkole Morskiej. Kolegia, gdzie wychowywano dwóch młodszych jego braci, były w tejże dzielnicy. Seminarium Świętego Sulpicjusza, dokąd zamierzał wstąpić najmłodszy, mieściło się o dwa kroki od Ogrodu Luksemburskiego. Tak więc Thuillier i Colleville mieli razem dokonać dni swoich. W roku 1833 pani Colleville, licząca wtedy trzydzieści pięć lat, przeprowadziła się z Celestą i małym Teodorkiem na róg Piekiełka i ulicy Dwóch Kościołów. Colleville miał tyleż drogi do merostwa, co na ulicę Świętego Dominika. I tak oto ci małżonkowie, którzy wiedli kolejno żywot świetny, rozrzutny, pełen zabaw, stateczny i spokojny, musieli pogrążyć się w mieszczańskich mrokach, mając za całą fortunę pięć tysięcy czterysta franków. Celesta ukończyła podówczas dwanaście lat i była ładna; należały jej się lekcje od prywatnych nauczycieli: miało to kosztować co najmniej dwa tysiące franków rocznie. Matka pojęła konieczność umieszczenia jej pod okiem chrzestnych rodziców. Przyjęła tedy propozycje, jakże zresztą mądre, panny Brygidy, która, nie zaciągając żadnych zobowiązań, dała pani Colleville dość jasno do zrozumienia, że cały majątek rodziny Thuillierów jest przeznaczony dla Celesty. Do siódmego roku życia dziewczynka mieszkała w Auteuil, wielbiona przez poczciwą babcię Lemprun, która umarła w roku 1829, zostawiając dwadzieścia tysięcy franków oszczędności i dom sprzedany później za olbrzymią sumę dwudziestu ośmiu tysięcy franków. Mała trzpiotka rzadko widywała matkę, natomiast bardzo często panią i pannę Thuillier. Od roku 1829 - kiedy zamieszkała w domu rodzicielskim, aż do roku 1833, mała Celesta znajdowała się pod absolutną władzą matki, która usiłując podówczas dobrze spełniać swoje obowiązki, wpadła w przesadę, jak to każda kobieta nękana wyrzutami. Flawia, nie będąc złą matką, trzymała córkę bardzo krótko; pomna na własną edukację, poprzysięgła sobie w duchu, że wychowa Celestę nie na lekką, lecz na uczciwą kobietę. Regularnie więc prowadziła ją na mszę, a do pierwszej komunii przygotowywał Celestę pewien proboszcz paryski, który później został biskupem. Celesta stawała się tym nabożniejsza, że pani Thuillier, jej matka chrzestna, była świątobliwa; a dziecko uwielbiało matkę chrzestną; czuło, że ta biedna, opuszczona kobieta kocha je więcej niż rodzona matka. W latach 1833-1839 odebrała najświetniejszą edukację, w pojęciu mieszczańskim. Tak więc najlepsi metrowie wyuczyli ją niezgorzej muzyki; umiała bez błędów namalować akwarelkę; tańczyła prześlicznie; poznała gramatykę francuską, historię, geografię, język angielski i włoski, słowem wszystko, co składa się na edukację panienki z dobrego domu. Średniego wzrostu, tęgawa, krótkowzroczna, ani ładna, ani brzydka, płeć miała białą, ożywioną rumieńcem. O dystynkcji manier lepiej nie mówmy. Cechowała ją wielka, choć hamowana uczuciowość; Hieronim, Brygida, pani Thuillier i ojciec panienki zgadzali się, że Celesta jest zdolna do przywiązania: wielka to pociecha dla matek. Do zalet jej urody należały przepyszne złote włosy, delikatne, o popielatym odcieniu; ale ręce i stopy zdradzały pochodzenie mieszczańskie. Celesta zalecała się szacownymi przymiotami: była dobra, prosta, pozbawiona żółci; kochała rodziców, oddałaby za nich życie. Zarówno panna Thuillier, która kazała się nazywać Celeście ciocią Brygidą, jak pani Thuillier matka, znów ostatnio coraz bliższa staremu galantowi z czasów Cesarstwa, wychowały ją w głębokiej admiracji dla pana Hieronima; toteż Celesta powzięła o nim jak najwyższe mniemanie. Pałacyk na ulicy Świętego Dominika budził w niej takie emocje, jakich pałac Tuileryjski dostarcza dworzanom świeżo upieczonej dynastii. Thuillier nie oparł się walcowni, jaką jest machina administracyjna: rozpłaszcza ona człowieka w stosunku wprost proporcjonalnym do masy. Sfatygowany nudną pracą, podobnie jak sukcesy miłosne sfatygowały w nim mężczyznę, nasz eks-urzędnik sprowadził się na ulicę Świętego Dominika, stępiawszy już na amen; ale ta znużona twarz, pełna zawsze nadętej arogancji, która mieszała się z pewnym zadowoleniem - przypominało to wszystko pyszałkowatość właściwą wyższym urzędnikom - wywarła żywe wrażenie na Celeście. Ją jedną zachwycało to blade lico. I potrafiła stać się radością tego domu. Collevilleowie z dziećmi stali się, rzecz naturalna, osią towarzystwa, jakie panna Thuillier miała ambicję zgrupować wokół swojego brata. Były poborca i były zastępca naczelnika łacno wypatrzyli na pierwszej rewii pana Phellion, dowódcę batalionu Gwardii Narodowej, który od lat trzydziestu mieszkał w Dzielnicy Świętego Jakuba, należąc tu do ludzi najbardziej poważanych. Miał on córkę, eks-damę klasową na pensji panien Lagrave, poślubioną panu Barniol, nauczycielowi z ulicy Świętego Jacentego. Starszy syn Phelliona nauczał matematyki w którymś z gimnazjów królewskich; dawał lekcje prywatne, udzielał korepetycji i poświęcał się, jak mawiał jego ojciec, matematyce czystej. Phellion młodszy był w Szkole Dróg i Mostów. Phellion-ojciec miał dziewięćset franków emerytury, a prócz tego ładnych dziewięć tysięcy franków renty, stanowiącej owoc trzydziestoletniej pracy, oszczędności i wyrzeczeń obojga Phellionów. Posiadał zresztą domeczek z ogrodem w zaułku Panien Bernardynek, i tu mieszkał. Dutocq, pisarz sądu pokoju, był niegdyś urzędnikiem ministerium; ofiara jednej z owych konieczności, jakie trafiają się czasami w ustroju parlamentarnym, zgodził się w krytycznej chwili zostać kozłem ofiarnym, co wynagrodzono mu potajemnie sumą, dzięki której mógł nabyć urząd pisarza. Ów człowiek, niezbyt skądinąd zasługujący na szacunek, szpieg biurowy, nie był przez Thuillierów przyjmowany tak, jak mu się to w jego własnym mniemaniu należało; ale chłód gospodarzy utwierdzał go w składaniu im wizyt. Był starym kawalerem i miał pewne narowy; ukrywał starannie swoje życie, za pomocą pochlebstw umiał utrzymać się w bliskości przełożonych. Sędzia pokoju bardzo lubił Dutocqa. Thuillierowie tolerowali tego łajdaka u siebie, potrafił im bowiem schlebiać nisko i trywialnie, co nigdy nie chybia celu. Znał na wylot życie Thuilliera, jego stosunki z panem, a zwłaszcza z panią Colleville; lękano się jego straszliwego języka - tak więc Thuillierowie cierpieli go, nie dopuszczając do poufałości. Natomiast ozdobą salonu Thuillierów stała się rodzina pewnego biednego urzędniczyny, który niegdyś budził w biurze ogólne politowanie. Przyciśnięty biedą, porzucił w roku 1827 administrację i jął się handlu, gdyż wpadł na pewien pomysł. Minard dostrzegł sposób zrobienia majątku w jednej z owych szalbierczych machinacji, które, choć kompromitują handel francuski, nie zostały jeszcze, około roku 1827, napiętnowane przez prasę. Zakupiwszy transport herbaty, pomieszał ją z herbatą raz już parzoną, a potem wysuszoną; następnie począł jakimiś chemikaliami fałszować czekoladę tak, aby sprzedawać ją taniej. Ów handel towarami kolonialnymi, rozpoczęty w Dzielnicy Świętego Marcelego, uczynił Minarda przemysłowcem; założył fabrykę, a będąc człowiekiem ustosunkowanym, dotarł do źródła surowców; w branży, do której wdarł się podstępem raczej chamskim, został godnym grosistą. Wybudował również gorzelnię, spekulował na hurcie wiktuałów, w roku 1835 uchodził za najbogatszego handlowca w dzielnicy Maubert. Kupił jeden z najpiękniejszych domów przy ulicy des Macons-Sorbonne; został zastępcą mera, a w roku 1839 merem któregoś okręgu i sędzią Trybunału Handlowego. Miał powóz, majątek ziemski pod Lagny; żona jego zjawiała się na balach dworskich obwieszona diamentami, on zaś pysznił się rozetką oficera Legii Honorowej, tkwiącą w butonierce. Minardowie byli zresztą ludźmi nad wyraz dobroczynnymi. Może chcieli zwrócić biedakom cząstkę tego, co kradli społeczeństwu. Phellion, Colleville i Thuillier spotkali się z Minardem przy wyborach, a wynikła z tego między nimi znajomość tym zażylsza, że pani Zelia Minard oświadczyła z zachwytem, iż poznajomiłaby swoją panieneczkę z Celestyną Colleville. Na wielkim tedy balu u Minardów Celesta weszła w świat, miała rok siedemnasty, wystrojono ją stosownie do jej imienia, które miało okazać się dla niej w życiu jak by proroczym. Uszczęśliwiona, że zaprzyjaźniła się z panną Minard, starszą od niej o cztery lata, skłoniła Hieronima i ojca, by zawarli serdeczne stosunki z domem Minardów, który opływał w dostatki, gdzie salony były złocone i gdzie spotykało się stale kilka znakomitości politycznych ze stronnictwa umiarkowanych: bywał więc tam pan Popinot, późniejszy minister handlu; Cochin - późniejszy baron Cochin; dawny ten urzędnik departamentu Clergeota w ministerium finansów, lokując znaczne kapitały w hurtowni materiałów aptecznych, stał się wespół z panem Anzelmem Popinot wyrocznią Dzielnicy Lombardzkiej i Bourdonnais. Minarda, adwokat, był tu geniuszem domowym: upatrzył sobie sukcesję po adwokatach, co w roku 1830 rzucili trybunał dla polityki; rodzice natomiast upatrywali dlań głównie bogatej partii. Zelia Minard, dawna wyrobnica-kwiaciarka, wielbiła namiętnie wyższe sfery społeczne i pragnęła dostać się do nich drogą mariażów córki i syna, podczas gdy Minard, mądrzejszy od małżonki i niby przesycony siłą klas średnich, którą rewolucja lipcowa wsączyła w mięśnie władzy, myślał tylko o majątku. Bywał często w salonie Thuillierów, ażeby zebrać tam dane dotyczące fortuny, jaką Celesta zgromadzić by mogła. Znał jak Dutocq i Phellion plotki wywołane niegdyś romansem Thuilliera z Flawią i w okamgnieniu dostrzegł kult, jakim Thuillierowie otaczali chrześniaczkę. Dutocq podlizywał się bezwstydnie Minardowi, by uzyskać wstęp do jego domu. Kiedy Minard, ów Rotszyld dzielnicy, zjawił się u Thuillierów, porównał go niemal subtelnie do Napoleona, widząc, jak z mizernego i bladego urzędniczyny stał się rumianym i zdrowym grubasem: "W departamencie La Billardierea byłeś pan niby Napoleon przed 18 brumairea, a teraz jesteś jak cesarz Napoleon"! * 18 brumaire'a VIII roku Republiki, czyli 9 listopada 1799 r., po przewrocie państwowym, rozpoczęła się dyktatura Napoleona Bonaparte. Minard przywitał się zimno z Dutocqiem i bynajmniej go nie zaprosił; toteż w jadowitym sadowniku zyskał śmiertelnego wroga. Państwo Phellion, aczkolwiek nader godni, nie umieli powstrzymać się od wyliczeń i wyrzec nadziei; ich zdaniem Celesta należała się nauczycielowi; aby więc wzmocnić swoje stronnictwo w salonie Thuillierów, przyprowadzili zięcia, pana Barniol, człeka poważanego w Dzielnicy Świętego Jakuba, a także pana Laudigeois, który był ich serdecznym przyjacielem. Panu Laudigeois, zatrudnionemu już od lat dwudziestu w merostwie, Colleville sprzątnął w pewnym sensie posadę sprzed nosa, gdyż ów urzędnik spodziewał się za tak dawne wysługi kierownictwa sekretariatu, które dostało się Collevilleowi. Jakoż Phellionowie utworzyli falangę złożoną z siedmiu osób, mniej więcej sobie wiernych; ród Collevilleów nie ustępował im liczebnością, bywały więc niedziele, kiedy w salonie Thuillierów gromadziło się trzydzieści osób. Thuillier odnowił znajomość z Saillardami, Baudoyerami i braćmi Falleix: byli to notable z okolic placu Królewskiego i często zapraszano ich na obiad. Pani Colleville była w tym światku najbardziej dystyngowaną z kobiet, jak Minard-syn i profesor Phellion byli tu luminarzami; reszta bowiem, bez horyzontów i wykształcenia, wywodziła się ze sfer niższych - i każdy odznaczał się cechami i śmiesznostkami typowymi dla małomieszczaństwa. Chociaż nie ma raczej parweniusza bez utajonych zalet, Minard przypominał napuchnięty balon. Wysławiał się z łykowatą emfazą, a biorąc uniżoność za dobre maniery i banał za dowcip, sypał komunałami z pewnością siebie i potoczystością, które traktowano jak elokwencję. Słowa, które nic nie mówią, będąc odpowiedzią na wszystko, jak postęp, para, asfalt, Gwardia Narodowa, porządek, element demokratyczny, duch solidarności, legalność, ruch oporu, zastraszenie przeciwnika - wydawały się w każdym okresie politycznym wynalazkami robionymi na użytek Minarda, który rozwijał poglądy swojej gazety. Julian Minard, młody adwokat, cierpiał tyleż nad ojcem, ile ów ojciec cierpiał nad swoją żoną. Zelia bowiem obrastając w pierze nabierała pretensyj, choć nie nauczyła się wysławiać poprawnie; roztyła się i w każdej okoliczności przypominała kucharkę, którą poślubił chlebodawca. Phellion, wzór mieszczanina, miał tyleż cnót, co śmiesznostek. Służbista przez cały okres życia w biurokracji, szanował hierarchię społeczną. Toteż milczał w obecności Minarda. Wytrzymał w zadziwiający sposób i na własny rachunek krytyczny czas emerytury, oto dlaczego Ów człek przezacny i godny nigdy nie mógł poświęcić się swoim upodobaniom. Kochał miasto Paryż, interesował się upiększaniem domów i wytyczaniem ulic, należał do tych, co zatrzymują się przed kamienicą w rozbiórce. Mogłeś go zastać, jak tkwił nieruchomo, nieustraszenie, z nosem zadartym do góry, pilnując, aby spadł kamień, który murarz, stojąc gdzieś wysoko na murze, podważa lewarem: Phellion nie opuści stanowiska, póki kamień nie spadnie; a kiedy kamień już spadnie, odchodzi uszczęśliwiony, niby członek Akademii obecny przy klapie sztuki romantycznej. Phellion, Laudigeois i im podobni, jako prawdziwi figuranci tej komedii socjalnej, pełnią funkcje chóru antycznego. Płaczą, kiedy płakać należy, śmieją się, kiedy śmiać się trzeba, wyśpiewują refreny na temat powodzeń i niepowodzeń krajowych, triumfując w swoim kącie wespół z triumfatorami z Algieru, z Constantine, z Lizbony i z Uluans - lub też opłakując katastrofalne i złowróżbne wypadki w Saint Merry i na ulicy Transnonain, śmierć Napoleona, jak również innych sławnych a nieznanych im ludzi. * Triumfatorzy z Algieru - mowa o wyprawie francuskiej w r. 1830 na Algier, która zapoczątkowała podbój tego kraju; * Constantine - miasto w Algierze, zdobyte przez Francuzów w r. 1836; * w Lizbonie w r. 1831 eskadra francuska wymogła na królu don Miguelu zupełne zadośćuczynienie dla osiadłych w Portugalii obywateli francuskich, którzy doznawali tam prześladowania; * Sanjuan de Ulua — twierdza w Meksyku w pobliżu Veracruz, zdobyta w r. 1847 przez Francuzów. * Wypadki... na ulicy Transnonain — 13 kwietnia 1834 wybuchło w Paryżu powstanie republikanów paryskich jako odpowiedź na krzywdzące prawa wydane przez rząd; zostało ono okrutnie stłumione; jeden z najkrwawszych epizodów, wymordowanie kobiet i dzieci w domu przy ulicy Transnonain, uwiecznił w swej słynnej litografii Daumier. Tylko że Phellion to człek podwójnego oblicza: bliskie mu są zarówno argumenty opozycjonistów, jak rządu. Kiedy się biją na ulicach, Phellion ma odwagę wypowiadać swoje zdanie wobec sąsiadów; po czym idzie na plac Świętego Michała, użala się nad rządem, spełnia obowiązek. Przed rozruchami i podczas rozruchów przemawia za dynastią, dziełem Lipca; ale kiedy zaczynają się procesy polityczne, zwraca się ku oskarżonym. Ta zwrotność, raczej niewinna, zawiera się w jego poglądach politycznych; wysuwa zawsze na pierwszy plan kolosa Północy i rodzaj materializmu angielskiego. Anglia to dla niego jak dla starego "Constitutionnela" dwulicowa kumoszka; to makiawelski Albion, to kraj wzorowy; makiawelski, gdy w grę wchodzą interesa urażonej Francji i Napoleona; wzorowy, gdy w grę wchodzą błędne posunięcia rządu. Godzi się, powtarzając za swoją gazetą, z elementem demokratycznym, ale w rozmowie protestuje przeciw jakiemukolwiek paktowaniu z duchem republikańskim. Duch republikański to rok 1793, rozruchy, Terror, prawo agrarne. Element demokratyczny to rozwój małomieszczaństwa, panowanie Phelliona. Ów zacny starzec nosi się zawsze z godnością; w godności streszcza się jego życie. Godnie wychował dzieci, pozostał w ich oczach ojcem, zależy mu, żeby w domu go czczono, jak on czci władzę i swoich przełożonych. Nigdy nie zaciągnął ani grosza długu. Zasiadając na ławie przysięgłych, zlewa się w swoim sumieniu krwawym potem, podczas obrad sądowych nie śmieje się nigdy, chociaż cały sąd, obrona i prokurator wybuchają śmiechem. Nadzwyczaj uczynny, nie szczędzi dla bliźniego trudów ani czasu, da wszystko, prócz pieniędzy. Feliks Phellion, jego syn-nauczyciel, to dla niego bożyszcze; żywi przekonanie, że uzdolnionego Feliksa czeka Akademia Nauk. Między agresywną nicością Minarda i skończoną głupotą Phelliona Thuillier stanowi jakby substancję neutralną, mającą jednak z nimi coś wspólnego dzięki swoim melancholijnym doświadczeniom. Maskuje pustogłowie banałami, jak żółte ciemię przykrywają mu nitkowate fale siwawych włosów, które grzebień fryzjera zaczesuje w arcykunsztowne "pożyczki". - Na każdym innym urzędzie - powiadał mówiąc o administracji - zrobiłbym zgoła inną karierę. Dostrzegał korzyści, możliwe w teorii, lecz niemożliwe w praktyce, wnioski sprzeczne z przesłankami; opowiadał o nieprawościach, intrygach, o sprawie Rabourdina. - Teraz można już wierzyć we wszystko, albo w nic nie wierzyć - mawiał. - A tak, administracja to dziwna historia i jestem bardzo rad, że nie mam syna, który zabiegałby na jakimś urzędzie o awanse. Colleville, zawsze wesół, pulchny, dobroduszny, mający w zanadrzu facecje i anagramy, zawsze zajęty, był typowym mieszczuchem uzdolnionym i kpiącym ze wszystkiego, ale że jego zdolności nie wydały owoców, a zajadła praca - rezultatów, miał w sobie mnóstwo jowialnej rezygnacji; dowcip Collevillea nie sięgał daleko, sztuka nie przynosiła pożytku, gdyż ów doskonały muzyk grywał już tylko dla córki. Salon ten był więc rodzajem salonu prowincjonalnego, a jednak padał tu blask nigdy nie gasnącej paryskiej łuny: przeciętność jego i płaskość płynęły na wzburzonej fali stulecia. Modne hasło i rzecz modna, bo w Paryżu hasło i rzecz są niby koń i jeździec, docierały tu stale rykoszetem. Oczekiwano zawsze pana Minard, żeby dowiedzieć się prawdy o jakichś wielkich wydarzeniach. Panie były za jezuitami; panowie bronili nauczania świeckiego; lecz na ogół panie przysłuchiwały się tylko. Gdyby człek inteligentny potrafił znieść nudę tych wieczorów, uśmiałby się tu jak na komedii Moliera, dowiadując się po długich debatach takich oto rzeczy: "Czy w roku 1789 nie można było jednak uniknąć rewolucji? Czy długi Ludwika XIV nie zapowiadały jej? Ludwik XV, egoista, człowiek sztuczny. (Powiedział przecież: "Gdybym był namiestnikiem Policji, zakazałbym jeździć kariolkami"). Ludwik XV, król rozwiązły, słyszeliście o Jelenim Parku, mocno się do niej przyczynił. Rozpętał ją właściwie pan de Necker, genewczyk, człowiek nieżyczliwy. Cudzoziemcy zawsze źle życzyli Francji. Maksimum wyrządziło wiele szkód rewolucji. * Maksimum - tak zwano uchwalony przez Konwent w r. 1793 dekret o wprowadzeniu stałych cen na żywność, wyroby przemysłowe i surowce, skierowany przeciw spekulantom. Prawnie, Ludwik XVI nie powinien był zostać skazany; sąd przysięgłych byłby go uniewinnił. Bonaparte kazał strzelać do paryżan i opłaciła mu się ta bezczelność. Ludwik Filip oparł się na tym przykładzie. Skąd upadek Karola X? Napoleon to wielki człowiek, a szczegóły, które tego dowodzą, należą do historii anegdotycznej: zażywał pięć niuchów tabaki na minutę, a nosił ją w specjalnych kieszeniach kamizelki, podszytych skórą. Sam płacił dostawcom wszelkie rachunki; chodził na ulicę Świętego Dionizego, wywiadywać się o ceny. Przyjaźnił się z Talmą; Talma wyuczył go swoich gestów; a jednak nigdy nie chciał Talmie dać orderu. Cesarz, widząc kiedyś, jak wartownik usnął, zastąpił wartownika, żeby go nie rozstrzelano. Dla tych i jeszcze innych powodów żołnierze go wielbili. Ludwik XVIII, człek nie pozbawiony dowcipu, okazał się jednak niesprawiedliwym wobec Napoleona, nazywając go panem de Buonaparte. Błąd obecnego rządu polega na tym, że pozwala się prowadzić, miast prowadzić. Obrał sobie miejsce zbyt nisko. Boi się (Minard) ludzi energicznych; winien był podrzeć traktaty z roku 1815 i zażądać od Europy - Renu. W rządzie ludzie zmieniają się często, lecz wciąż ci sami". - Dość już tych filozofowań - mówiła panna Thuillier - ołtarz gotów, siadajcie do partyjki. Tymi słowy stara panna ucinała zawsze dyskusję, którą nudziły się damy. Bez tych wszystkich antecedencyj i ogólników, które stanowią ramę i tło niniejszej Sceny, dając pojęcie o duchu, jaki panował w tym towarzystwie, ucierpiałaby może akcja dramatu. Szkic nasz odznacza się skądinąd wiernością prawdziwie historyczną i przedstawia od strony obyczajowej warstwę społeczeństwa o pewnym znaczeniu, zwłaszcza jeśli pomyśleć, że system polityczny linii młodszej obrał ją sobie za punkt oparcia. Zima 1839 roku stanowiła niejako moment, kiedy salon Thuillierów zabłysnął najpełniejszymi splendory. Minardowie przychodzili prawie co niedziela, a jeśli mieli na ten wieczór inne zaproszenie i tak wprzódy spędzali godzinę u Thuillierów; w takim wypadku Minard najczęściej zostawiał tu żonę, zabierając ze sobą córkę i syna-adwokata. O tej gorliwości Minardów zdecydowało spotkanie, dość zresztą późne, między panami Barbetem, Metivierem i Minardem, w pewien wieczór, kiedy ci dwaj ważni lokatorzy przeciągnęli nieco swoją wizytę, gawędząc z panną Thuillier. Minard dowiedział się od Barbeta, że stara panna co piąty lub szósty miesiąc kupuje odeń papiery wartościowe na jakich trzydzieści tysięcy franków - po siedem i pół procent rocznie, a że na taką sumę bierze również walory od Metiviera, powinna więc mieć co najmniej sto osiemdziesiąt tysięcy franków zysku od różnych manipulacyj. - Eskontuję księgarzy na dwanaście procent, biorąc tylko dobre walory. Tak mi najwygodniej - zakończył Barbet. - Powinna mieć sto osiemdziesiąt tysięcy franków, gdyż bank przyjmuje tylko weksle z terminem trzymiesięcznym. - Czyżby więc miała konto bankowe? - zagadnął Minard. - Chyba tak! - powiedział Barbet. Zaprzyjaźniony z jednym z członków rady zawiadowczej banku, Minard dowiedział się, że panna Thuillier ma tam rachunek na jakieś dwieście tysięcy, zagwarantowany depozytem czterdziestu akcyj. Owa gwarancja była ponoć zbyteczna; bank miał względy dla osoby dobrze mu znanej, prowadzącej interesa Celesty Lemprum, córki urzędnika, który liczył sobie podówczas tyle lat służby, ile bank liczył lat istnienia. Panna Thuillier ani razu zresztą przez lat dwadzieścia nie przekroczyła wysokości swojego kredytu. Wysyłała regularnie co miesiąc weksle na sześćdziesiąt tysięcy franków, płatne w terminie kwartalnym, co czyniło mniej więcej sto sześćdziesiąt tysięcy franków. Akcje, złożone w depozycie, wartały około stu dwudziestu tysięcy franków, bank więc nie ponosił żadnego ryzyka, gdyż weksle i tak zawsze były warte sześćdziesiąt tysięcy franków. - Toteż - powiedział inspektor - choćby nam w trzeCim miesiącu przysłała weksli na sto tysięcy franków, nie odrzucilibyśmy ani jednego. Ma dom własny, z czystą hipoteką, wart ponad sto tysięcy. A zresztą wszystkie jej weksle pochodzą od Barbeta i Metiviera, każdy ma cztery podpisy, w tym jej oczywiście. - Po co panna Thuillier tak się morduje? - spytał Minard Metiviera. - Po to z pewnością, żeby wywianować Celestę. - Ależ to powinno panu odpowiadać - rzekł Minard. - E, ja tam lepiej zrobię ożeniwszy się z jedną z moich kuzynek; stryj powierzył mi swoje interesa; ma sto tysięcy franków renty i tylko dwie córki. Chociaż panna Thuillier, skryta jak rzadko, nie wspominała o swoich lokatach nikomu, nawet Hieronimowi, chociaż włączyła w ów kapitał oszczędności pochodzące z majątku pani Thuillier i swoje własne, byłoby trudno, aby snop światła nie przedostał się spod korca, pod którym chowała swój skarb. Dutocq, częsty gość u Barbeta, którego przypominał zresztą pod niejednym względem zarówno z charakteru jak cech zewnętrznych, określił dokładniej niż Minard majątek Thuillierów - na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, w roku 1838 - i mógł potajemnie śledzić dalsze ich dochody, dzięki pomocy Barbeta, mądrego wekslarza. - Celesta dostanie od nas dwieście tysięcy gotowizną - rzekła kiedyś konfidencjonalnie stara panna do Barbeta - a moja bratowa chce jej zapisać swój majątek, bez prawa użytkowania. Sporządziłam już testament. Mój brat będzie korzystał ze wszystkiego, póki życia, Celesta jest moją spadkobierczynią - z tym właśnie zastrzeżeniem. Wykonawcą testamentu wyznaczyłam pana Cardot, mojego rejenta. Panna Thuillier nakłoniła w tym czasie brata, by odnowił dawną znajomość z Saillardami, Baudoyerami i braćmi Falleix, którzy gdzie indziej, w Dzielnicy Świętego Antoniego - pan Saillard był tam merem - zajmowali pozycję analogiczną do pozycji Thuillierów i Minardów. Rejent Cardot przedstawił swojego pretendenta: był nim następca Dervillea, adwokat Godeschal, mężczyzna lat trzydziestu sześciu, uzdolniony, który wziąłby z ochotą dwieście tysięcy franków posagu, zapłaciwszy za swoją kancelarię sto tysięcy. Minard kazał odprawić Godeschala informując pannę Thuillier" że Celesta miałaby za szwagierkę słynną Mariettę z Opery. - Wyszła stamtąd - powiedział Colleville robiąc aluzję do żony - nie po to, żeby tam wracać. - A zresztą pan Godeschal jest za stary dla Celesty - zauważyła Brygida. - A wreszcie - wtrąciła nieśmiało pani Thuillier - czy nie powinniśmy jej pozwolić, żeby wyszła za mąż według własnej skłonności, żeby była szczęśliwa? Biedna kobieta dostrzegła w młodym Phellionie prawdziwą miłość do Celesty, miłość, o jakiej nie mogła marzyć biedna kobieta miażdżona przez Brygidę i obraźliwie traktowana przez męża, który bardziej troszczył się o służącą niż o nią: miłość w sercu śmiałą, lękliwą na pozór, pewną siebie i bojaźliwą zarazem, dla wszystkich ukrytą, rozkwitającą w niebiosach. Feliks Phellion liczył dwadzieścia trzy lata, był młodzieńcem łagodnym i naiwnym, jak każdy uczony, który uprawia naukę dla nauki. Ojciec wychował go w bojaźni Bożej: biorąc wszystko na serio, przytaczał synowi tylko dobre przykłady, opatrując je trywialnymi komentarzami. Nasz młodzieniec wzrost miał średni, włosy jasnokasztanowate, oczy szare, na twarzy mnóstwo piegów, głos urzekający, zachowywał się spokojnie, unikając gestów, był marzycielski, wypowiadał słowa tylko rozumne, nie spierał się z nikim, a zwłaszcza nie znał, co to myśl brudna i rachunek egoistyczny. "Oto jakiego pragnęłabym męża"! - myślała często pani Thuillier. Zimą roku 1839 i 1840 w salonie Thuillierów zbierały się więc rozmaite osobistości, których sylwetki naszkicowaliśmy właśnie. Luty miał się ku końcowi. Barbet i Metivier - każdy z nich miał poprosić pannę Brygidę o trzydzieści tysięcy franków - grali w wista z panami Minardem i Phellionem. Przy stoliku obok siedział Julian Minard, młody adwokat, z panią Colleville, panem Barniol i panią Phellion. Bouillotte po pięć centymów za szton pochłaniała panią Minard, nie umiejącą grać w nic innego, dwóch Collevilleów, starego papę Saillarda i jego zięcia, Baudoyera; wychodzącymi byli Laudigeois i Dutocq. Panie Phellion, Baudoyer, Barniol i panna Minard grały w bostona, a Celesta siedziała obok Prudencji Minard. Młody Phellion słuchał, popatrując na Celestę, wywodów pani Thuillier. Po drugiej stronie kominka siedziała w głębokim fotelu, przypominającym tron, królowa Elżbieta tej rodziny, ubrana z taką samą prostotą jak przed trzydziestu laty, ani bowiem zamożność, ani zbytek nie skłoniły jej do zmiany przyzwyczajeń. Na swoich szynszylowych włosach miała czepek z czarnej gazy, przystrojony sztuczną pelargonią - ulubiony kwiat Karola X; suknia jej ciemnofioletowa, wełniana, z wsadzką, kosztowała piętnaście franków; haftowany kołnierzyk za sześć franków ledwie zakrywał głęboką bruzdę między dwoma mięśniami łączącymi głowę z kręgosłupem. Monvel, odgrywając na stare lata rolę cesarza Augusta, nie miał profilu ostrzejszego niż ta autokratka robiąca na drutach skarpetki dla brata. * Jacques-Marie Boutet de Monvell (1745—1811) — aktor Komedii Francuskiej, ojciec słynnej aktorki panny Mars. Przed kominkiem strażował Thuillier, zawsze w pogotowiu, by podążyć naprzeciw nadchodzących, a przy nim stał młodzieniec, który pierwszą swoją wizytą wzbudził wielką sensację, kiedy stróż, odziany co niedziela w swój najlepszy surdut, pełnił bowiem w ów dzień funkcje lokaja, oznajmił jego nazwisko: pan Oliwier Vinet. Przyczyną tej wizyty była poufna wiadomość, jaką Cardot przekazał słynnemu prokuratorowi generalnemu, ojcu młodego sadownika. Oliwier Vinet przeszedł był z trybunału w Arcis do trybunału Sekwany, jako podprokurator królewski. Rejent Cardot wydał u siebie obiad dla Thuilliera i obu Vinetów - wszystko przemawiało więc za tym, że prokurator generalny zostanie ministrem sprawiedliwości. W obecnej chwili Cardot szacował majątek, jaki miał ogółem przypaść Celeście, co najmniej na siedemset tysięcy franków. Vinet młodszy wydawał się zachwycony, iż co niedziela drzwi Thuillierów stawały dlań otworem. Dla grubego posagu ludzie strzelają dziś bez cienia wstydu grube głupstwa. Po dziesięciu minutach inny młodzieniec, który gawędził z Thuillierem, nim nadszedł substytut, podniósł głos rozpaliwszy dyskusję polityczną i zmusił sadownika, by za jego przykładem wziął w niej udział, tak mocno się ożywiła. Tematem jej było głosowanie, którym Izba Poselska obaliła gabinet z 12 maja, odmawiając dotacji, jakiej zażądano dla księcia de Nemours. * Dotacji... dla księcia de Nemours — jednego z synów Ludwika Filipa, w wysokości pół miliona franków, żądało ministerstwo Soulta; wniosek odrzucono większością głosów. - Naturalnie - mówił młodzieniec - daleki jestem od tego, by aprobować politykę dynastyczną, i daleki jestem- od aprobaty dla faktu, że mieszczaństwo doszło do władzy. Mieszczaństwo nie powinno, jak dawniej arystokracja, utożsamiać się z państwem. Ale w końcu mieszczaństwo francuskie wzięło na siebie utworzenie nowej dynastii, monarchii dla siebie, i oto jak je traktuje owa monarchia! Kiedy lud pozwolił Napoleonowi wynieść się na wyżyny, stworzył tym sposobem coś wspaniałego, monumentalnego; szczycił się swoją wielkością, szlachetnie nie szczędził krwawego potu, by zbudować gmach Cesarstwa. Między świetnością tronu arystokratycznego a świetnością purpury cesarskiej, między wielmożami a ludem mieszczaństwo wydaje się kimś małostkowym: ściąga ku sobie władzę, zamiast wznieść się do niej. Oszczędza w swoich kantorach na nędznym ogarku i takąż oszczędność stosuje do monarchów. To, co w sklepie jest cnotą, tam jest błędem i zbrodnią. Zrobiłbym wszystko dla ludu, lecz nie obciąłbym dziesięciu milionów z nowej listy cywilnej. Skoro mieszczaństwo i Francja to dziś niemal jedno, winniśmy spodziewać się po nim szczęścia ludu, splendorów pozbawionych szychu i arystokracji bez przywilejów. Ojciec Oliwiera Vinet był jednym z przywódców koalicji: teka ministra sprawiedliwości, o której marzył, spóźniała się jakoś. Młody substytut nie wiedząc tedy, co odpowiedzieć, pomyślał, że najlepiej będzie rozwinąć jeden z punktów zagadnienia. - Ma pan rację - ozwał się młody sadownik. - Mieszczaństwo jednak, nim zacznie paradować, musi wypełnić wobec Francji pewne obowiązki. Zbytek, o którym pan wspomniał, iść winien po obowiązkach. To, co wydaje się panu aż tak godnym potępienia, stanowiło chwilową konieczność. Izbie daleko jeszcze do udziału w sprawach państwa; ministrowie są nie tyle dla Francji, ile dla Korony, a parlament życzy sobie, żeby gabinet miał, jak w Anglii, swoją własną, a nie zapożyczoną siłę. W dniu kiedy gabinet zacznie działać sam z siebie i reprezentować Izbę w organach władzy Wykonawczej, jak Izba reprezentuje cały kraj, parlament okaże się dla Korony nader hojny. Tu tkwi problem, przedstawiam go nie dodając własnych komentarzy, a decydują o tym moje powinności urzędowe: w polityce winienem Koronie coś na kształt lojalności wasala. - Pomijając kwestię polityczną - odparł młodzieniec, którego akcent wskazywał Prowansalczyka - mieszczaństwo tak czy inaczej źle zrozumiało swoją misję; widujemy w omnibusach prokuratorów generalnych, prezesów sądu, parów Francji, widujemy sędziów żyjących tylko ze swojej pensji, prefektów nie posiadających żadnego majątku i zadłużonych ministrów; tymczasem zaś mieszczaństwo, zawładnąwszy tymi godnościami i urzędami, winno honorować je, jak dawniej honorowała arystokracja, miast zajmować je dla zbijania fortuny, jak to wykazały skandaliczne procesy, zajmować je, wydając dochody... "Któż to taki? - zastanawiał się Vinet słuchając tych wywodów. - Krewniak? Cardot powinien był mi tu towarzyszyć na pierwszej wizycie". - Któż to taki ten panek? - zagadnął Minard pana Barbet. - Widzę go tu nie po raz pierwszy. - To lokator - odrzekł Metivier rozdając karty. - Adwokat - dodał szeptem Barbet. - Zajmuje mieszkanko na trzecim, od frontu... E, taki nic ważnego, golec. - Jak nazwisko tego młodzieńca? - spytał Oliwier Vinet Thuilliera. - Teodozjusz de la Peyrade, adwokat - szepnął Thuillier substytutowi na ucho. W tejże chwili panie - tak samo jak panowie - spojrzały na dwóch młodych ludzi, a pani Minard nie wytrzymała i rzekła do Collevillea: - Bardzo dystyngowany młodzieniec. - Ułożyłem jego anagram - odparł ojciec Celesty - z nazwiska de la Peyrade i z trzech imion, Charles-Marie-Theodose, wynika taka oto wróżba: Eh, monsieur payera, de la dot, des oies e le char*... * Eh, monsieur... (fr.) — E, ten pan z posagu zapłaci za gęsi i za wóz. A więc pilnuj się, droga mamo Minard, nie dawaj mu córki. - Więcej tu chwalą tego młodzieńca niż mojego syna - powiedziała pani Phellion do pani Colleville. - I cóż pani na to? - O, co do strony fizycznej - odparła pani Colleville - kobieta winna by rzecz dobrze rozważyć, zanim dokona wyboru. W tym akurat momencie Vinet pomyślał obserwując ów salon pełen małomieszczan, iż okaże się dyplomatą, jeśli zacznie wychwalać mieszczaństwo; oznajmił więc basując młodemu Prowansalczykowi, że ludzie zaszczyceni zaufaniem rządu winni naśladować króla, którego dwór prześcignął, i to mocno, pod względem przepychu dwór dawny; że oszczędzać na pensjach to głupota i że zresztą czyż to możliwe, zwłaszcza w Paryżu, gdzie koszty utrzymania wzrosły trzykrotnie, gdzie sadownik, na przykład, płaci za apartament tysiąc dukatów komornego!... - Mój ojciec - zakończył - daje mi tysiąc dukatów rocznie; dołożywszy do tego moją pensję, z wielką trudnością mogę żyć na stopie, jakiej wymaga moje stanowisko. Upędzając się po błotnistych drogach, na które Prowansalczyk tak chytrze go wciągnął, substytut wymienił - czego nikt nie zauważył - przelotne spojrzenie z Dutocqiem, wracającym właśnie do kart. - A tylu trzeba posad - ozwał się pisarz - że już mówi się o utworzeniu dwóch sądów grodzkich na okrąg, by powiększyć liczbę pisarzy o dwunastu... Jak by można było jeszcze godzić w nasze prawa, w nasz urząd, od którego płacimy kolosalne podatki! - Jak dotąd nie miałem przyjemności słuchać pańskich przemówień w trybunale - zwrócił się substytut do pana de la Peyrade. - Bo jestem adwokatem biednych, występuję tylko w sądzie grodzkim - odpowiedział Prowansalczyk. Słuchając teorii młodego sadownika na temat konieczności wydawania swoich dochodów, panna Thuillier zrobiła minę ceremonialną, której znaczenie pojmował dość dobrze zarówno młody Prowansalczyk, jak Dutocq. Vinet wyszedł w towarzystwie obu panów Minard, toteż plac boju przed kominkiem pozostał dla de la Peyradea i Dutocqa. - Patrycjat - powiedział Dutocq do Thuilliera - będzie zachowywał się tak, jak niegdyś arystokracja. Szlachta uganiała się za posażnymi pannami, żeby swobodnie trwonić swoje włości, a nasi dzisiejsi parweniusze łowią posagi, żeby siąść na pieniądzach. - To właśnie pan Thuillier mówił mi dziś rano - odpalił Prowansalczyk. - Tatuś - podjął Dutocq - ożenił się z panną de Chargeboeuf i przejął się poglądami szlachty; trzeba mu pieniędzy za wszelką cenę, bo żona prowadzi królewski tryb życia. - E - powiedział Thuillier, gdyż obudziła się w nim zawiść, jaką jedni mieszczanie żywią wobec drugich - zabierzcie tym ludziom stanowiska, a wpadną znów tam, skąd się wydobyli... Panna Thuillier tak szybko robiła na drutach, jakby wspomagała ją machina parowa. - Teraz pan, panie Dutocq - rzekła pani Minard podnosząc się z krzesła. - Zmarzły mi nogi - dodała zbliżając się do ognia, w którym złoto jej turbanu zaiskrzyło się niby fajerwerk, tak nikły blask rzucały świece, usiłując daremnie rozproszyć mrok olbrzymiego salonu. - To jakiś niewart i mamin synek, ten substytut! - rzekła pani Minard spoglądając na pannę Thuillier. - Mamonin synek, chciałaś pani powiedzieć? - zagadnął Prowansalczyk. - To bardzo dowcipne!... - O, już dawno znamy języczek łaskawej pani - ozwał się piękny Thuillier. Pani Colleville obserwując Prowansalczyka porównywała go z młodym Phellionem, który gawędził z Celestą, zapomniawszy o Bożym świecie. Oto sposobny moment, by odmalować tę dziwaczną osobistość, co tak wielką rolę miała odegrać u Thuillierów, a zasługuje ona z pewnością na miano znakomitego artysty. Istnieje w Prowansji, a zwłaszcza w okolicy Awinionu, gatunek ludzi o włosach złotych lub kasztanowatych, jasnej cerze i oczach niemal rozmarzonych, których wejrzenie jest raczej łagodne, spokojne lub tęskne, a nie żywe, płomienne i bystre, jakie, rzecz dość naturalna, spotykamy u południowców. Zauważmy mimochodem, że wśród Korsykan, ludzi porywczych i skorych do najbardziej niebezpiecznego gniewu, widujemy często blondynów na pozór flegmatycznych. Ludzie ci, bladolicy, tęgawi, o niebieskim lub zielonym i jakby zmętniałym oku, to zaraza Prowansji - a Karol Maria Teodozjusz de la Peyrade zaliczał się do najpiękniejszych okazów owego gatunku, którego cechy konstytucyjne zasługiwałyby na szczegółowe zbadanie tak ze stanowiska medycyny, jak fizjologii filozoficznej. Jeśli tylko poruszy się w nich rodzaj żółci, gorzkiej wilgotności, uderza ona do głowy, czyniąc takiego człowieka zdolnym do postępków okrutnych, dokonywanych z pozoru na zimno, a które wynikają z oszołomienia wewnętrznego, stanowiącego całkowitą niespodziankę przy powłoce cielesnej jak gdyby limfatycznej, przy spokojności naiwnego spojrzenia. Nasz młody Prowansalczyk, urodzony pod Awinionem, był wzrostu średniego, budowy proporcjonalnej, bardzo dobrej tuszy; skórę miał bez połysku, ani białą, ani matową, ani krwistą, lecz galaretowatą, w ten bowiem tylko sposób można odmalować konsystencję tej miękkiej i mdłej powłoki, pod którą kryły się mięśnie nie tyle jędrne, ile w pewnych określonych przypadkach zdolne stawić niewiarygodny opór. Z oczu bladoniebieskich i zimnych sączyła się zwykle zwodnicza melancholia, pełna, niewątpliwie, ogromnego uroku dla kobiet. Czołu, ładnie sklepionemu, nie zbywało na szlachetności, a tworzyły z nim harmonijną całość włosy jedwabiste, rzadkie, jasnokasztanowate, układające się nad uszami i karkiem w lekkie, naturalne pukle. Nos - ni mniej, ni więcej tylko jak u psa myśliwskiego: mięsisty, przedzielony na końcu, wścibski, dociekliwy i węszący bez przerwy, ale nie było w nim psiej dobroduszności, lecz ironia i drwina; niemniej żadna z owych cech charakteru nigdy nie wychodziła na jaw, chyba że nasz młodzieniec, przestając baczyć na siebie, wpadał we wściekłość; wtedy tryskał sarkazmem, ział jak na zawołanie piekielną drwiną. Usta wygięte w kącikach, o wcale przyjemnym rysunku, szkarłatne jak pęknięty granat, zdawały się wymarzonym organem dla głosu w tonach średnich niemal słodkiego, jakim Teodozjusz przemawiał zawsze - głosu, który jednak w tonach wysokich wibrował w uszach, niczym uderzenie gongu. Falset ów był głosem jego zdenerwowania i złości. Twarz miał owalną, bez wyrazu: kwestia wewnętrznego opanowania. Na koniec maniery, stosownie do kapłańskiego spokoju twarzy, miał nader powściągliwe i konwencjonalne, ale w charakterze ich była więź i ciągłość, nie zniżając się bowiem do pochlebstw, nasz Prowansalczyk umiał czarować - czego nikt nie mógł zrozumieć, skoro tylko zamknęły się za nim drzwi. Jeśli urok ma źródło w sercu, pozostawia głębokie ślady; urok sztuczny święci, podobnie jak elokwencja, triumfy tylko przelotne; usiłuje osiągnąć rezultaty za wszelką cenę. Iluż jednak spotykamy w życiu prywatnym filozofów zdolnych porównać oba te rodzaje uroku? Zawsze niemal, jak to mówią, nim połapią się ludzie prości, kuglarzowi fortel się uda. Wszystko u tego dwudziestosiedmioletniego młodzieńca harmonizowało z obecnym jego usposobieniem; szedł za głosem powołania, uprawiając filantropię: w tych jedynie słowach można wyjaśnić, dlaczego ktoś jest filantropem. Teodozjusz kochał lud, bo swoją miłość dla ludzkości podzielił na kawałki. Podobnie jak ogrodnik wyróżnia goździki, dalie, róże czy pelargonie, nie zwracając najmniejszej uwagi na inne gatunki i kierując się tu jedynie kaprysem, ów nowy La Rochefoucauld-Liancourt poświęcił się robotnikom, proletariuszom, biedocie z Przedmieścia Świętego Jakuba i Saint Marceau. * Francois La Rochefoucauld-Liancourt (1747—1827) — filantrop i polityk francuski. Odpychał natomiast od miłosiernego łona ludzi silnych, geniuszy przyciśniętych potrzebą, biedaków ze sfer mieszczańskich, dla których nędza jest upokorzeniem. U każdego maniaka serce przypomina szkatułkę z przegródkami, gdzie układa się pastylki, wedle gatunku; suum cuique tribuere, oto dewiza tych maniaków, co dozują sobie każdy obowiązek. * Suum cuique tribuere (łac.) — przyznać każdemu, co mu się należy. Istnieją więc filantropi, którzy rozczulają się li tylko wadami skazańców. Próżność to z pewnością fundament filantropii; lecz u naszego młodego Prowansalczyka było to wyrachowanie, obrana rola, hipokryzja liberalna czy demokratyczna odgrywana z perfekcją, do jakiej nie doszedłby żaden aktor. Nie atakował bogatych, udawał, że ich nie rozumie - wystarczało mu to, był wobec nich tolerancyjny; każdy, według niego, winien się cieszyć tym, co zdziała; był, jak powiadał, zapalonym uczniem Saint Simona, ale ten błąd należy przypisać jego bardzo wczesnej młodości: nowoczesne społeczeństwo może mieć tylko dziedziczenie majątku za podstawę. Gorący katolik, jak wszyscy ludzie z Komtatu, chadzał skoro świt na mszę, tając swoją pobożność. * Komtat - żyzna i bogata kraina w południowo-wschodniej Francji, dziś tworzy część departamentu Vaucluse. Podobny niemal wszystkim filantropom, odznaczał się brudnym sknerstwem, dawał biednym tylko swój czas, rady, elokwencję i pieniądze, które dla nich wydzierał bogaczom. Odziewał się w grube buty i w czarne sukno, nosząc je, póki całkiem nie wyświeciło się w szwach. Natura wiele zrobiła dla Teodozjusza, nie darząc go ową męską i delikatną urodą południową, gdyż dar taki wywołuje w imaginacji bliźnich stan oczekiwania, które zaspokoić jest rzeczą bardziej niż trudną, gdy tymczasem on umiał podobać się towarzystwu tanim kosztem. Teodozjusza uważano więc wedle jego własnej chęci za przystojnego lub za nader przeciętnego młodzieńca. Tego wieczoru odważył się po raz pierwszy u Thuillierów podnieść głos i zająć pozycję tak zasadniczą, jaką obrał wobec Oliwiera Vinet; ale też Teodozjusz de la Peyrade nie miał zapewne do siebie pretensji, że tym razem wyszedł z cienia, gdzie ukrywał się dotąd; następnie musiał za wszelką cenę pozbyć się młodego sadownika, jak Minard uprzednio skompromitował Godeschala. Podobny wszystkim umysłom wyższym, gdyż nie zbywało mu na wyższości, substytut nie zniżył się aż do punktu, skąd widać nici tych mieszczańskich pajęczyn, i wpadł jak mucha, głową naprzód, w sieć niemal niedostrzegalną, ku której Teodozjusz pokierował go jednym z owych przebiegów, na jakie złapaliby się sprytniejsi od Oliwiera. Aby wykończyć ten wizerunek adwokata biednych, warto opowiedzieć o jego pierwszych krokach u Thuillierów. Teodozjusz zjawił się pod koniec 1837 roku; od pięciu lat był już licencjatem prawa, odbywał w Paryżu staż mający wprowadzić go do adwokatury; lecz nieznane okoliczności, o których historia milczy, przeszkodziły mu wpisać się na listę paryskich adwokatów; był więc nadal aplikantem. Musiał jednak wprowadzić się do mieszkanka na trzecim piętrze, posiadając już meble nieodzowne dla swojej szlachetnej profesji: wymaga tego zresztą Izba Adwokacka, nie dopuszczając, aby nowy kolega nie miał odpowiedniego gabinetu z biblioteką - i rzecz tę sprawdza na miejscu. Jakoż zainstalowawszy się u Thuillierów, Teodozjusz de la Peyrade został adwokatem przy trybunale królewskim w Paryżu. Poświęciwszy cały rok 1838 owym zmianom w swojej sytuacji, wiódł żywot jak najbardziej regularny. Przed południem, aż do obiadu, uczył się w domu, zachodząc do sądu na co ważniejsze procesy. Zdaniem Dutocqa był wielce nietowarzyski, dotyczyło to jednak samego tylko Dutocqa. Wyświadczył przysługę kilku biedakom z Dzielnicy Świętego Jakuba, których Dutocq polecił jego miłosierdziu, broniąc ich w trybunale; zastępował tutaj adwokatów, którzy, jak nakazuje statut Izby Adwokackiej, z urzędu bronią kolejno ubogich - a biorąc tylko sprawy całkiem czyste, wygrywał je zawsze. Zawarłszy znajomość z paroma adwokatami, dał się dzięki owym chwalebnym uczynkom poznać w palestrze i fakty te miały wpływ decydujący: przyjęto go najpierw do zrzeszenia aplikantów, po czym wpisano na listę adwokatów przysięgłych. Tak to w roku 1839 stał się tytularnym adwokatem ubogich: występował w sądzie okręgowym i nadal bronił interesów ludu. Klienci Teodozjusza wyrażali po stróżówkach swoją wdzięczność i podziw, choć młody adwokat sprzeciwiał się temu, a stamtąd niektóre o nim wiadomości docierały do kamieniczników. Jakoż wymienionego już roku Thuillierowie, zachwyceni, że mają tak miłosiernego i godnego lokatora, zapragnęli ściągnąć go na swoje salony; jęli więc informować się u Dutocqa. Pisarz wypowiedział się tak, jak to czynią wszyscy zawistnicy: oddając młodzieńcowi całkowitą sprawiedliwość, oznajmił, że cechuje go wyjątkowe skąpstwo, "ale może to skutki ubóstwa - dodał. - Zasięgnąłem o nim zresztą języka. Prawdziwy to de la Peyrade: stary ród z Komtatu awiniońskiego. Przyjechał tu, żeby dowiedzieć się o stryja, dość jakoby majętnego. Odszukał na koniec mieszkanie stryja, ale w trzy dni po jego śmierci. Sprzedaż mebli pokryła zaledwie koszty pogrzebu i długi. Przyjaciel nieboszczyka podarował biednemu młodzieńcowi sto ludwików, zobowiązując go, by skończył prawo i poszedł na drogę sądową; suma ta urządziła go jakoś na trzy lata w Paryżu, bo żył jak mnich; ale nie zdoławszy już ani zobaczyć się z nieznanym protektorem, ani go odszukać, w roku 1833 biedny student znalazł się w nędzy, bo do Paryża przybył zimą 1829. "Zajmował się wtedy, jak i każdy licencjat, literaturą i polityką, a jakiś czas biedował strasznie, nie mogąc liczyć na żadną pomoc rodziny: ojciec jego, młodszy brat owego zmarłego stryja z ulicy Wróblej, ma do wyżywienia jedenaścioro dzieci; siedzi to wszystko w Les Canquoelles, jego wioszczynie. "Dostał się wreszcie do gazety rządowej, której redaktorem był słynny Cerizet, głośny z prześladowań, jakich zaznał za Restauracji z powodu swojej wierności liberałom, tak jak dziś nowa lewica nie może mu darować, że stanął po stronie rządu; a że władze opowiadają się nader miękko w obronie swoich najoddańszych sług, przykładem sprawa Gisqueta. W końcu republikanie przywiedli Cerizeta do ruiny. Mówię to, żeby wyjaśnić państwu, jak się stało, że Cerizet jest kancelistą w moim sekretariacie. "Owóż w czasach, kiedy kwitł jako redaktor gazety inspirowanej przez ministra Periera do walki z dziennikarzami podburzającymi społeczeństwo, jak na przykład "Tribune", nasz Cerizet, chłopak mimo wszystko porządny, choć kobieciarz, smakosz i hulaka, świadczył znaczne przysługi Teodozjuszowi, prowadzącemu w piśmie dział polityczny; i gdyby nie śmierć Casimir Periera, nasz młodzieniec zostałby podprokuratorem w którymś z trybunałów paryskich. * Casimir Perier (1777—1832) — bankier i polityk, za Restauracji deputowany i przywódca liberalnej opozycji, za monarchii lipcowej był premierem i ministrem spraw wewnętrznych. W latach 1834 i 1835 znów podupadł, mimo swoich uzdolnień, bo zaszkodziła mu praca w gazecie rządowej. "Gdybym nie był taki wierzący - powiedział mi wtedy - rzuciłbym się do Sekwany. " Na koniec chyba przyjaciel jego stryja dowiedział się o tych kłopotach i podratował go na tyle, żeby mógł wstąpić do adwokatury; ale do dziś nie wie, ani jak się ów tajemniczy protektor nazywa, ani gdzie mieszka. Tak czy inaczej, w tych okolicznościach można zrozumieć jego skąpstwo, a trzeba mieć nie byle jaki charakter, żeby nie przyjmować ani grosza od biedaków, dla których wygrywa procesy. To niegodne człowieka spekulować na tym, że ubodzy nie mogą wpłacać zaliczek na koszta sprawy, którą wytoczono im niesłusznie. O, zrobi on jeszcze karierę; nie zdziwię się ujrzawszy tego chłopca w świetnej sytuacji; jest wytrwały, uczciwy i odważny! Uczy się, to mól książkowy". Mimo wielkiej życzliwości, z jaką został przyjęty, de la Peyrade zrazu rzadko bywał u Thuillierów. Zbesztany jednak za tę powściągliwość, jął zachodzić częściej, a w końcu bywać co niedziela. Nie pomijano go przy żadnym proszonym obiedzie i tak się zadomowił, że jeśli wstąpił około czwartej, by pomówić z Thuillierem, musiał zjeść "po gospodarsku" - co Bóg da. Panna Thuillier powiadała: - W taki sposób mamy pewność, że biedne chłopaczysko zje porządny obiad! Zjawisko natury ogólnej, z pewnością dostrzeżone, lecz jak dotąd nie zdefiniowane lub - jeśli wolicie - nie opisane, choć zasługujące na baczniejszą uwagę, to u niektórych ludzi, co w czasach młodości wznieśli się nad przyrodzoną sobie kondycję, powrót na starość do dawnych przyzwyczajeń, manier, dróg myślenia. Tak więc Thuillier stał się znowu, w sensie psychicznym, synem woźnego; powtarzał teraz facecje i żarty swojego ojca, słowem - na powierzchnię jego życia wypłynęło trochę osadu z najmłodszych lat. Ze sześć razy na miesiąc, kiedy smakowała mu tłusta zupa, powiadał z miną odkrywcy, kładąc łyżkę na pustym talerzu: "Dobra zupa nie jest zła, idzie w nogi jak wino!"... Usłyszawszy te żartobliwe słowa po raz pierwszy, Teodozjusz nie zdołał utrzymać powagi i roześmiał się tak szczerze, iż Thuilliera, pięknego Thuilliera, połechtało to w próżności, jak rzadko. Od tej chwili Teodozjusz przyjmował już zawsze ów żart z subtelnym uśmieszkiem. Drobny szczegół, który wyjaśni, czemu rankiem tego dnia, kiedy Teodozjusz stoczył potyczkę z młodym podprokuratorem, nasz adwokat, przechadzając się w towarzystwie Thuilliera po ogrodzie - oglądali obaj ślady po nocnym przymrozku - mógł powiedzieć: - Jesteś pan o wiele dowcipniejszy, niżbyś sądził! Na co padła taka oto odpowiedź: - Na każdej innej drodze, mój miły przyjacielu, zrobiłbym świetną karierę - alem skręcił kark, kiedy Cesarz upadł. - Jest czas jeszcze - zapewnił młody adwokat. - Co na przykład zrobił takiego ten trefniś Colleville, że dostał order? Tutaj chytry de la Peyrade dotknął rany, którą Thuillier tak starannie ukrywał przed ludzkimi oczyma, że nie wiedziała o niej nawet jego siostra; ale nasz młodzieniec, zainteresowany w sondowaniu wszystkich tych mieszczan, domyślił się, jaka to sekretna zawiść żre serce eks-urzędnika. - Gdybyś pan, mimo swojej niezwykłej eksperiencji, zechciał uczynić mi zaszczyt stosując się do moich rad (pod warunkiem, że nigdy nikomu nie wspomnisz o naszym pakcie, nawet pannie Brygidzie, osobie cnót niezwykłych - chyba że zgodziłbym się na to), tak pokierowałbym sprawą, że otrzymałbyś order przy aplauzie całej dzielnicy. - O, gdyby nam się to udało - zawołał Thuillier - nie wiesz pan nawet, kogo miałbyś we mnie... Tłumaczy to, dlaczego Thuillier tak się nadął, kiedy przed chwilą Teodozjusz ośmielił się wyłożyć mu swoje poglądy. W sztuce - a kto wie, czy Molier nie umieścił hipokryzji w rzędzie sztuk pięknych, zaliczywszy raz na zawsze Tartuffea do aktorów - istnieje pewien punkt doskonałości znajdujący się powyżej talentu, a dokąd sięga tylko geniusz. Tak nieznaczna różnica odgranicza dzieło talentu od dzieła geniuszu, że tylko człowiek genialny może oszacować dystans między Rafaelem a Correggiem, Tycjanem a Rubensem. Więcej: pospólstwo się tu myli. Geniusz cechują pewne pozory łatwości. Słowem, dzieło jego może się wydać na pierwszy rzut oka trywialne, tyle w nim naturalności, nawet kiedy odnosi się do najwznioślejszych tematów. Niejedna chłopka trzyma na rękach dziecko w tenże sposób, co słynna Madonna Drezdeńska. Otóż taki siłacz jak Teodozjusz tworzy arcydzieła postępując tak, by mówiono później: "Każdy złapałby się na to"! Zauważył, że w salonie Thuillierów zaczyna rodzić się opozycja, przejrzawszy zaś Collevillea, dostrzegł w nim naturę poronionego artysty wcale bystrą i krytyczną. Nasz adwokat wiedział, że Colleville go nie znosi, w okolicznościach zaś, których przytaczać tu nie warto, Collevilleowi opłaciła się wiara w naukę o anagramach. Żaden z jego anagramów nie chybił. Szydzono zeń w biurze, kiedy na prośbę kolegów ułożył anagram ubogiego Minarda: Auguste-Jean-Francois Minard = Jamassai une si grandę fortunę; po dziesięciu latach wypadki wykazały trafność owego anagramu. * J'amassai une si grandę fortunę (fr.) — zgromadziłem tak wielką fortunę. Lecz anagram Teodozjusza był fatalny. Zadrżał kiedyś ułożywszy anagram własnej żony i nie wyjawił go nikomu, bowiem Flavie Minoret Colleville dawała: La vieille C, nom fletri, vole. * La vieille C. (fr.) — stara C, imię zhańbione, kradnie. Teodozjusz kilkakroć już nadskakiwał jowialnemu sekretarzowi merostwa, spotykał się jednak z odpychającym chłodem, niezbyt naturalnym u człowieka tak towarzyskiego. Kiedy skończono grać w bouillotte, Colleville zaciągnął Thuilliera pod okno i powiedział: - Za bardzo pozwalasz panoszyć się tutaj temu adwokatowi; rej wodził w rozmowie. - Dziękuję ci, mój kochany, znając niebezpieczeństwo, można się mieć na baczności - odparł Thuillier szydząc w duchu z Collevillea. Teodozjusz, gawędząc tymczasem z panią Colleville, nie spuszczał obu przyjaciół z oka: wodząc za nimi wzrokiem z jednego kąta salonu w drugi odgadł - miał bowiem dar przeczuwania, właściwy kobietom, które wiedzą, kiedy i w jakim sensie mówi się o nich - że Colleville próbuje mu szkodzić u Thuilliera, człeka o słabym umyśle. - Wierz mi, łaskawa pani - szepnął dewotce na ucho - że tu ja jeden szacuję cię we właściwy sposób. Jesteś pani perłą, co spadła w błoto; nie masz czterdziestu dwóch lat, bo kobieta ma tyle lat, na ile wygląda, i wiele kobiet trzydziestoletnich nie umywa się do pani, rade by mieć twoją figurę i tę prześliczną twarz, na której tylekroć malowała się miłość, nigdy cię nie zaspokoiwszy. Poświęciłaś się pani Bogu - wiem o tym, sam jestem zbyt religijny, by chcieć zostać czymś innym jak twoim przyjacielem; ale poświęciłaś mu się, boś nigdy nie znalazła mężczyzny siebie godnego. No tak, kochano panią, lecz nigdy nie czułaś się wielbiona, odgadłem to... Toć małżonek nie umiał dla ciebie stworzyć pozycji odpowiadającej twoim zaletom; nienawidzi mnie, jak by się domyślał, że cię kocham, niemniej powiem i tak, że znalazłem sposób, by przenieść panią do sfer, dla których się urodziłaś... Nie, łaskawa pani - ozwał się głośno, wstając - to nie ksiądz Gondrin będzie miał w poście rekolekcje w naszym ubożuchnym kościele Saint Jacques du Haut-Pas, ale ksiądz dEstival, mój krajan, który poświęcił się misji kaznodziejskiej wśród klas ubogich; usłyszysz pani jednego z najbardziej złotoustych kaznodziejów, jakich znam, ksiądz to niezbyt miłej powierzchowności, ale co za dusza!... - Stanie się więc zadość moim pragnieniom - rzekła biedna pani Thuillier - bom nigdy nie zdołała zrozumieć tych renomowanych kaznodziejów. Uśmiech przemknął po wąskich wargach panny Thuillier, a także po wargach paru innych osób. - Zaprzątają się zbytnio dowodami teologicznymi, dawno już jestem tego zdania - oznajmił Teodozjusz. - Ale nie mówię nigdy na temat religii i gdyby nie pani d e Colleville... - To w teologii istnieją dowody? - zagadnął naiwnie i znienacka profesor matematyki. - Nie sądzę - podchwycił Teodozjusz spoglądając na Feliksa Phellion - żebyś pytał pan na serio. - Mój syn - wtrącił stary Phellion nadciągając ciężko z odsieczą, dostrzegł był bowiem na bladej twarzy pani Thuillier wyraz boleści - mój syn dzieli religię na dwie kategorie: rozważa ją z punktu widzenia boskiego i z punktu widzenia ludzkiego, tradycja i rozum. - Cóż za herezja, proszę pana! - oburzył się Teodozjusz. - Religia jest jedna i żąda nade wszystko wiary. Stary Phellion, przygwożdżony tym zdaniem, popatrzył na żonę: - Już czas, moja duszko... I wskazał zegar. - O, panie Feliksie - szepnęła Celesta naiwnemu matematykowi na ucho - czyż nie jesteś, jak Bossuet i Pascal, nabożny i uczony zarazem?... * Jean-Benigne Bossuet (1627—1704) — biskup i kapelan królewski, słynny kaznodzieja i pisarz; * Blaise Pascal (1623—1662) — matematyk, fizyk, filozof i pisarz, w „Myślach" występował jako apologeta chrześcijaństwa. Phellipnowie, wychodząc jak jeden mąż, pociągnęli za sobą Collevilleów; niebawem w salonie pozostał już tylko Dutocq, Teodozjusz i gospodarze. Pochlebstwa, jakimi Teodozjusz obsypał Flawię, mają charakter banałów; zauważmy jednak, ze względu na naszą opowieść, iż adwokat żył w najbliższym sąsiedztwie tych pospolitych umysłów; żeglował po ich wodach, zwracał się do nich w ich języku. Ulubionym jego malarzem był Piotr Grassou, a nie Józef Bridau; ulubioną książką - "Paweł i Wirginia", największym ze współczesnych poetów - Casimir Delavigne; w jego oczach posłannictwem sztuki była nade wszystko użyteczność. Parmentier, autor kartofla, war tał trzydziestu Rafaelów; pan w granatowej pelerynce wydawał mu się siostrą miłosierdzia. * „Paweł i Wirginia" — powieść Bernarda de Saint-Pierre'a, napisana w r. 1787; * Casimir Delavigne (1793—1843) — poeta i dramaturg, zajmujący pośrednie stanowisko między klasykami a romantykami. * Antoine-Augustin Parmentier (1737—1813) — agronom i ekonomista, propagował we Francji uprawę ziemniaków. * Pan w granatowej pelerynce — to Edme Champion (1764—1852), sierota przygarnięty z litości, zrobił potem majątek na jubilerstwie i poświęcił się dobroczynności, osobiście rozdając na ulicach jałmużnę, odzież i zupę. Podobno czynił to chcąc zyskać popularność i zostać deputowanym, ale podczas wyborów w r. 1848 poniósł porażkę. Były to odezwania Thuilliera - Teodozjusz przytaczał je często. - Ten młody Phellion to typowy uczony naszych czasów, produkt wiedzy, która odsunęła Boga. O Boże! Dokądże my idziemy? Tylko religia mogłaby ocalić Francję, gdyż tylko strach przed piekłem chroni nas od kradzieży, jakich dopuszcza się po naszych domach o każdej porze służba; a kradzież ta podkopuje najsolidniejsze fortuny. W łonie każdej rodziny toczy się wojna. Po tej zręcznej tyradzie, która wywarła silne wrażenie na Brygidzie, powiedział trojgu Thuillierom dobranoc i wyszedł, a z nim Dutocq. - To młodzieniec z wielką przyszłością - oznajmił sentencjonalnie Thuillier. - O tak, na pewno - zgodziła się Brygida, gasząc lampy. - I bardzo religijny - rzekła pani Thuillier, wychodząc pierwsza. Nie doszedłszy do Szkoły Górniczej, Phellion upewnił się, czy są sami na ulicy, i rzekł do Collevillea: - Mam zwyczaj, panie łaskawy, porównywać moje spostrzeżenia ze spostrzeżeniami innych, muszę więc zauważyć, że ten młody adwokat rządzi się w salonie naszych przyjaciół Thuillierów. - Według mnie - odparł Colleville, a szedł obok Phelliona, za nimi zaś, skupione w stadko, kroczyły dwie panie i Celesta - to jezuita, a ja takich panów nie lubię... Najlepszy z nich to nic dobrego. Dla mnie jezuita to oszustwo, oszustwo dla oszukiwania; oszukują dla samej przyjemności oszukiwania i, jak to mówią, żeby nie tracić wprawy. Oto mój pogląd, nie owijam w bawełnę... - Rozumiem łaskawego pana - odpowiedział Phellion biorąc Collevillea pod rękę. - Nie, mój panie - wtrąciła piskliwie Flawia - nie rozumiesz mojego męża, ale ja wiem dobrze, co chciał powiedzieć, i dobrze zrobi, jak na tym poprzestanie... Takich tematów nie porusza się na ulicy, o jedenastej wieczór, i to przy młodej osobie. - Racja, moja żono - ozwał się Colleville. Przy ulicy Dwóch Kościołów, w którą Phellion miał skręcić, towarzystwo powiedziało sobie dobranoc; wtedy Feliks Phellion rzekł do Collevillea: - Proszę pana, pański syn Franciszek mógłby się dostać do Szkoły Politechnicznej, gdyby przepchnąć go z energią; jeśli pan sobie życzy, przygotuję go w tym roku do egzaminów. - Tego się nie odmawia, o nie! Dziękuję, drogi przyjacielu - odparł Colleville. - Zastanowimy się nad tym. - Doskonale! - rzekł Phellion do syna. - Owszem, zręczne posunięcie! - ucieszyła się pani Phellion. - A czegóż wy się w tym dopatrujecie? - zagadnął Feliks. - No, przecież jednasz sobie rodziców Celesty. - Niechże nie rozwiążę mojego zadania, jeśli myślałem o tym! - zawołał młody uczony. - Rozmawiając z małymi Collevilleami spostrzegłem u Franka duże zdolności matematyczne, poczytałem więc sobie za obowiązek uwiadomić o tym jego ojca... - Doskonale, mój synu - powtórzył Phellion - nie chciałbym cię innym. Prośby moje zostały wysłuchane: mój syn to, tak jak sobie życzyłem, wcielenie rzetelności, honoru, cnót obywatelskich i domowych. Kiedy Celesta poszła spać, pani Colleville rzekła do męża: - Mój drogi, nie wypowiadajże się tak ostro o ludziach, nie znając ich do gruntu. Kiedy mówisz o jezuitach, wiem, że myślisz o księżach: bądź tedy łaskaw zachowywać swoje poglądy na religię dla siebie, ilekroć znajdziesz się w obecności naszej córki. Wolno nam skazać na potępienie własną duszę, nie wolno skazać duszy naszego dziecka. Czy chciałbyś mieć za córkę jakieś bezbożne stworzenie?... Bo teraz, mój kotku, kiedy jesteśmy zdani na ludzką łaskę, mając do upchania czworo dzieci, czy możesz powiedzieć, że tego lub owego dnia nie będzie ci potrzebny ten pan lub ta pani? Nie rób więc sobie wrogów, skoro ich nie masz: jesteś brat łata i dzięki tej zalecie, która u ciebie ma niewątpliwy wdzięk, radziliśmy sobie dotąd nieźle!... - Przestań, przestań! - odparł Colleville rzuciwszy frak na krzesło i rozwiązując halsztuk. - Strzelam bąki, a ty zawsze masz rację, moja piękna Flawio. - Przy pierwszej sposobności, mój tłusty baranku - rzekła szczwana kumoszka klepiąc męża w policzki - postarasz się wyświadczyć temu adwokacinie jakąś grzeczność; to chytrus, musi być naszym stronnikiem. Gra komedię? No to co? Graj z nim razem; daj mu się na pozór oszukiwać, a jeśli ma on talent, jeśli ma przyszłość przed sobą, zostań jego przyjacielem. Czy ci się zdaje, że chciałabym, abyś jeszcze długo siedział w merostwie? - Chodź, moja żonko - powiedział śmiejąc się dawny klarnecista z Opery Komicznej i plasnął się w kolano, by wskazać Flawii miejsce: życzył sobie, aby tu siadła - ogrzejmy łapki i pogadajmy. Patrząc na ciebie, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że młodość kobiety mieści się w jej figurze... - I w sercu... - W jednym i w drugim - podjął Colleville - figurka lekka, serce ciężkie... - Nie, głuptasku!... głębokie. - Masz tę zaletę, że zachowałaś białość, nic a nic nie utywszy!... O proszę!... Można wyczuć kosteczki... Wiesz, Flawio, że gdybym miał zacząć życie od nowa, nie chciałbym innej żony. - I ty wiesz dobrze, żem cię zawsze wolała od innych. Co za nieszczęście, że Ekscelencji się zmarło! Bo wiesz, czego chciałabym dla ciebie? - Nie. - Posady w magistracie paryskim, za jakieś dwanaście tysięcy franków, żebyś był kimś w guście kasjera; albo w kasie municypalnej, albo w Poissy; albo żebyś był ajentem handlowym... - Wszystko to mi odpowiada. - No właśnie, gdybyż ten potwór adwokat miał jakieś wpływy... bo to urodzony intrygant, a więc liczmy się z nim... Wysonduję go... nie przeszkadzaj mi w tym... a przede wszystkim nie psuj mu roboty u Thuillierów... Teodozjusz trafił w bolesny punkt serca Flawii, a zasługuje to na komentarz, który może posłuży nam za syntetyczny rzut oka w życie kobiet. Kobietę czterdziestoletnią, tę zwłaszcza, co kosztowała zatrutego jabłka namiętnych uczuć, zdejmuje nabożny lęk; stwierdza, że istnieje dla niej śmierć dwojaka: śmierć ciała i śmierć serca. Dzieląc kobiety na dwie główne kategorie odpowiadające pojęciom jak najbardziej wulgarnym, czyli nazywając je cnotliwymi lub rozwiązłymi, wolno powiedzieć, iż osiągnąwszy ową groźną liczbę lat, odczuwają one boleść nader okrutną. Cnotliwe i zawiedzione w dążeniach własnej natury, bądź dlatego, że się poddały, bądź dlatego, że pogrzebały wszelki bunt w sercu albo u stóp ołtarza, powiadają sobie nie bez trwogi, iż wszystko dla nich skończone. Myśl ta jest pełna głębin tak osobliwych i diabolicznych, iż kryje się w niej przyczyna owych odstępstw, które czasem zdumiewają i przerażają zarazem. Rozwiązłą kobietę czeka jedna z owych zawrotnych sytuacji, które znajdują często, niestety, wykładnik w szaleństwie, a kończą się śmiercią; ale kresem bywa tu również namiętność tak potężna, jak sama sytuacja. Oto dylematyczny sens owych przesileń: albo kobieta zazna szczęścia, stworzy sobie rozkoszne życie i potrafi oddychać już tylko tym powietrzem ciężkim od kadzidła, poruszać się wśród owej ukwieconej atmosfery, gdzie pochlebstwo jest pieszczotą, której niepodobna się wyrzec, albo - zjawisko jeszcze bardziej dziwaczne aniżeli rzadkie - znajduje tylko nużące przyjemności, szukając szczęścia, które jej umyka; w tych żarliwych łowach krzepi ją podniecające zaspokajanie próżności - i kobieta ekscytuje się tą grą niby gracz podwajający stawkę, dla niej bowiem ostatnie dni urody to ostatnia stawka w nierównej walce z rozpaczą. - Kochano panią, lecz nie wielbiono! Te słowa Teodozjusza, którym towarzyszyło spojrzenie czytające nie w sercu, ale w życiu, stanowiły klucz zagadki; i Flawia uczuła, że ją odgadł. Adwokat powtórzył kilka myśli strywializowanych już przez literaturę; ale czy to coś znaczy, jakiej marki i jakiego gatunku jest szpicruta, jeśli smagnie rasowego konia w niezabliźnioną ranę? Poezja była we Flawii, a nie w odzie, podobnie jak huk nie jest lawiną, choć ją zwiastuje. Młody oficer, dwóch pyszałkowatych durniów, bankier, pewien nieporadny młodzieniec i biedny Colleville: oto smutne próby. Jeden raz w życiu była czyimś szczęściem, lecz nie odczuła tego; po czym śmierć pospieszyła zniweczyć jedyną miłość, w jakiej Flawia znalazła urok. Od dwóch lat szła za głosem religii, który powiadał jej, że ani Kościół, ani społeczeństwo nie mówią o szczęściu, miłości, lecz o rezygnacji i obowiązkach; że dla tych dwóch wielkich potęg szczęście polega na satysfakcji, jaką daje spełnianie obowiązków przykrych lub kosztownych, i że nagrodę otrzymujemy nie na tym świecie. Ale też słyszała w sobie inny głos, inaczej donośny - bo dewocja była konieczną dla niej maską, a nie nawróceniem; nie zdejmowała więc nigdy tej maski, widząc w niej pomoc, że zaś praktyki religijne, pozorowane czy szczere, stanowiły tu rodzaj form towarzyskich, użytecznych na przyszłość, przesiadywała w kościele, jak siadujemy w lesie, na ławce, u skrzyżowania dróg, odczytując napisy, które wskazują ich kierunek, oczekując przypadku i oczekując, aż zapadną ciemności. Jakoż ciekawość Flawii doznała silnego bodźca, kiedy Teodozjusz określił jej sekretną sytuację i, nie korzystając z niej, przypuścił szturm do czysto wewnętrznych spraw jej życia, przyrzekając, że wzniesie zamek na lodzie - budowlę, co już zawaliła się kilka razy. Zauważyła już na początku zimy, że Teodozjusz przygląda się jej ukradkiem, obserwuje ją i bada do głębi. Kładła więc dość często suknię z popielatej mory i czarny szal koronkowy, kapelusik przybrany kwiatami i spowity brabancką koronką - żeby wyglądać tym awantażowniej, gdyż mężczyźni zawsze wiedzą, kiedy kobieta stroi się dla nich. Straszliwy galant cesarski zamęczał ją płaskimi komplementami, była królową salonu, lecz jedno subtelne spojrzenie Prowansalczyka mówiło na ów temat tysiąc razy więcej. Co niedziela Flawia spodziewała się oświadczyn; powiadała sobie: "Wie, że jestem zrujnowana, że nie mam ani grosza. Może on rzeczywiście jest nabożny". Teodozjusz nie chciał nic przynaglać i niby wytrawny muzyk oznaczył w symfonii miejsce, gdzie powinien uderzyć w kotły. Połapawszy się, że Colleville zaczyna mu psuć markę u Thuilliera, otworzył przed Flawią serce, wypowiadając to, co sprytnie przygotował był w czasie czteromiesięcznych nad nią studiów - i powiodło mu się, jak z rana w rozmowie z Thuillierem. Kładąc się spać, powiadał sobie: "Flawia już zdobyta, jej mąż nie może mnie cierpieć: teraz się kłócą, a ja zyskam przewagę, gdyż ona zawsze wodzi go za nos". Prowansalczyk pomylił się o tyle, że małżonkowie nie pokłócili się bynajmniej: Colleville spał obok swojej najdroższej Flawuńci, ona zaś myślała: "Teodozjusz to wyjątkowy mężczyzna". Podobnie jak de la Peyrade, wielu mężczyzn okazuje wyższość dopiero w obliczu zuchwałego lub trudnego przedsięwzięcia; wysiłek, jaki w nie wkładają, rozwija im mięśnie, nie szczędzą się przy tym wcale; później, kiedy odniosą sukces albo porażkę, świat się dziwi, że są tacy niepozorni, małostkowi, wyczerpani. Zasiawszy w umysłach dwojga osób, od których zależał los Celesty, ciekawość - i to na pewno gorączkową, Teodozjusz począł udawać człowieka zajętego: prawie cały tydzień wychodził wczesnym rankiem i wracał pod wieczór, ażeby spotkać Flawię dopiero w tym momencie, kiedy pożądanie osiągnie u niej stopień, w którym lekceważymy wszelki konwenans, i żeby stary galant był zmuszony wstąpić do niego. Następnej niedzieli był niemal pewien, że spotka panią Colleville na mszy, i tak się stało: wyszli jednocześnie, przywitali się na ulicy Dwóch Kościołów, Teodozjusz podał ramię Flawii, a Flawia je przyjęła, puszczając przodem córkę, której towarzyszył Teodor. Najmłodsza ta latorośl, licząca wtedy lat dwanaście, miała wstąpić do seminarium duchownego; na razie Teodor chodził do szkoły Barniola, gdzie pobierał nauki elementarne za połowę czesnego, gdyż naturalnie zięć Phelliona obniżył dlań opłaty, mając w perspektywie mariaż Feliksa z Celestą. - Czy w swojej łaskawości zaszczyciłaś mnie pani, pomyślawszy o tym, com kiedyś tak niezręcznie mówił do ciebie? - zagadnął przymilnym tonem nasz adwokat ładną dewotkę, tuląc jej rękę do serca ruchem silnym, lecz i łagodnym, który miał wyrażać zapały, wbrew woli hamowane nakazami szacunku. - Niech się pani nie myli co do moich intencji - podjął, kiedy rzuciła mu jedno z owych spojrzeń, jakie kobieta obyta z uczuciem zawsze znaleźć umie, a w których może taić się zarówno sroga irytacja, jak pełna zrozumienia wzajemność. - Kocham panią, jak kochamy piękny charakter zmagający się z nieszczęściem; miłosierdzie chrześcijańskie ogarnia zarówno silnych, jak słabych, a skarb jego do wszystkich należy. Któryż mężczyzna nie dostrzeże z najwyższym współczuciem w sercu, że pani, tak subtelna, elegancka, urocza, stworzona, by zdobić najwykwintniejsze salony, poniewierasz się wśród tych obrzydliwych mieszczan nic nie wiedzących o tobie, nie mających nawet pojęcia, ile arystokratycznej dystynkcji jest w jednej twojej pozie, spojrzeniu, zalotnej modulacji głosu! O!... gdybym był bogaty!... o!... gdybym miał władzę, pani mąż, na pewno wielki poczciwiec, zostałby poborcą generalnym, a pani, dzięki swoim wpływom, kreowałabyś go na posła! Ale ja, biedny ambicjusz, którego najpierwszym obowiązkiem jest milczeć na temat własnej ambicji, skoro znajduje się na dnie worka, niby ostatni numer loteryjki rodzinnej, mogę tylko miast serca zaofiarować pani ramię. Spodziewam się wszystkiego po korzystnym mariażu, a wierz mi pani, że nie tylko uszczęśliwię moją żonę, lecz uczynię ją jedną z pierwszych osób w kraju, jeśli dostarczy mi środków do kariery... Piękna dziś pogoda, przespacerujmy się po Ogrodzie Luksemburskim - rzekł zbliżając się do Piekiełka; na rogu tej ulicy mieszkała pani Colleville; naprzeciw jej domu znajduje się pasaż, zakończony schodkami, a wiodący do owego ogrodu; schodki te i budyneczek, gdzie się mieszczą, to jedyna pozostałość po słynnym klasztorze kartuzów. Miękkość ramienia Flawii wskazywała na jej milczącą zgodę, a że pani Colleville zasługiwała na coś w guście gwałtu, pociągnął ją żywo, dodając: - Chodźmy! Nieprędko nam się zdarzy tak sposobna chwila. O! Pani mąż stoi w oknie, patrzy na nas, zwolnijmy kroku... - Niech się pan nic nie lęka - uśmiechnęła się Flawia - mój mąż pozostawia mi całkowitą swobodę. - Otóż i kobieta, o jakiej marzyłem! - zawołał Prowansalczyk z ową intonacją i emfazą, jakie mogą zabrzmieć tylko w ustach południowca, niecąc żar w duszy. - O, przepraszam panią - tu pohamował zapały i, wracając z wyższych rejonów do naszej wygnanej anielicy, spojrzał na nią nabożnie - przepraszam! A więc nawiązując do tematu... No, ale jakżeż nie współczuć boleści, którą odczuwamy sami widząc, że jest ona udziałem kogoś, komu życie winno przynosić tylko radość i szczęście!... Pani cierpienia są moimi; wysadzono mnie z siodła - tak samo jak panią; nieszczęście uczyniło nas bratem i siostrą. O, droga Flawio! Tego dnia, kiedy mi było dane ujrzeć cię po raz pierwszy, to znaczy ostatniej niedzieli września 1838 roku... Byłaś wtedy bardzo piękna; często widywałem cię później w tej wełnianej sukience w szkocką kratę, nie wiem jakiego klanu to barwy!... I pomyślałem tego dnia: "Co ta kobieta robi u Thuillierów, a nade wszystko czemu przyjaźniła się kiedyś z takim Thuillierem?"... - Mój panie!... - obruszyła się Flawia, przerażona nagłym obrotem, jaki Prowansalczyk nadał rozmowie. - Ach! Wiem wszystko! - zawołał, a słowom tym towarzyszył gest - i wszystko rozumiem... i z tej racji mniej pani nie szacuję. Przecież nigdy tak nie zgrzeszy jakaś brzydula czy garbuska... Musi pani zebrać plon swojego błędu, lecz ja pani pomogę! Celesta będzie bardzo bogata i w tym właśnie pani przyszłość; może mieć pani tylko jednego zięcia, dokonaj więc z talentem wyboru. Ambitny zostanie ministrem; głupiec będzie panią poniżał, zadręczał, unieszczęśliwi twoją córkę; a jeśli przeputa majątek, z pewnością go nie odzyska. A ja panią kocham, kocham miłością bez granic; jesteś wyższa ponad wszelkie małostkowe rozważania, w jakich plączą się durnie. Zawrzyjmy sojusz... Oszołomiło to Flawię; nie pozostawszy jednak obojętną na niezwyczajną otwartość tych słów, rzekła w sobie w duchu: "Nie jest on skryty, o nie!"... I przyznawała również, iż nikt jeszcze nie wzruszył i nie poruszył jej tak głęboko jak ten młodzieniec. - Nie wiem, jakim sposobem wpadłeś pan na ten błąd mojego życia i z jakiego tytułu ośmielasz się... - O, przepraszam panią - odparł z chłodem pełnym wzgardy - przywidziało mi się coś... Mówiłem sobie: "Ona jest tym wszystkim - lub tylko udaje". Teraz już wiem, dlaczego póki życia będziesz mieszkać pani tam, na czwartym piętrze, na Piekiełku. I skomentował tę wypowiedź energicznym gestem, wskazując okna Collevilleów, widoczne z głównej alei Ogrodu Luksemburskiego - olbrzymie to pole przeorane przez tyle młodych ambicji - po której spacerowali sam na sam. - Byłem szczery, spodziewałem się w tym względzie wzajemności. Nie co dzień, proszę pani, miałem na chleb; potrafiłem przeżyć tę biedę, ukończyć prawo, uzyskać w Paryżu stopień licencjata, mając dwa tysiące franków za cały majątek; przybyłem tu przez rogatkę Włoską z pięciuset frankami w kieszeni, przysięgając sobie, jak jeden z moich krajanów, że któregoś dnia będę się zaliczał do najpierwszych ludzi we Francji... A ktoś, kto często żywił się odpadkami, wybieranymi z koszów, które o szóstej rano restauratorzy wystawiają na ulicę, odpadkami, którymi wzgardzili śmieciarze... nie cofnie się przed żadnymi środkami... godziwymi... No i co, czy myśli pani, że jestem przyjacielem ludu? - zagadnął z uśmiechem. - Renoma musi mieć trąbę, nikt jej nie słyszy, kiedy szepcze, a bez renomy na cóż przyda się talent? Adwokat ubogich stanie się adwokatem bogaczy... Czyż nie dość już wywnętrzyłem się przed panią? Otwórz pani przede mną serce... Powiedz: "Bądźmy przyjaciółmi", a któregoś dnia będziemy szczęśliwi... - O Boże! Po cóż tu przyszłam? Czemu się wsparłam na pańskim ramieniu?... - zawołała Flawia. - Bo tak pani pisano! - odrzekł. - Ach, moja droga i najukochańsza Flawio - dodał tuląc jej rękę do serca - czyżbyś spodziewała się ode mnie słów wulgarnych?... Jesteśmy bratem i siostrą... ot i wszystko. I zawracając na Piekiełko, powiódł ją w stronę pasażu. Na dnie kontentacji, jaką napawa każdą kobietę gwałtowne wzruszenie, taiła się u Flawii trwoga, wzięła ją jednak za rodzaj lęku, jaki zawsze wywołuje nowy afekt; była oczarowana, szła pogrążona w milczeniu. - O czym pani myślisz? - zagadnął Teodozjusz, kiedy znaleźli się w połowie pasażu. - O wszystkim, coś mi pan mówił - odrzekła. - Ależ - powiedział - w naszym wieku kasujemy wszelkie preliminaria; nie jesteśmy dziećmi, w naszej obopólnej sytuacji winniśmy się porozumieć. Wiedz pani nareszcie - dodał nie dochodząc do ulicy - że jestem twój bez żadnych "ale"... Skłonił się głęboko. "Żelazo już w ogniu"! - pomyślał odprowadzając spojrzeniem swoją oszołomioną ofiarę. Wróciwszy do domu Teodozjusz spotkał na schodach osobistość w tej historii - by tak rzec - podmorską: tkwi ona tutaj niczym zagrzebany kościół, na którym wzniesiono pałac. Na sam widok tego człowieka, który nie dodzwoniwszy się do niego, zadzwonił do drzwi Dutocqa, adwokat prowansalski zadrżał, ale wewnętrznie, tak iż nic nie zdołało zdradzić owej głębokiej emocji. Człowiekiem tym był Cerizet, o którym Dutocq wspomniał Thuillierom, jako o swoim kanceliście. Cerizet mając zaledwie trzydzieści dziewięć lat wyglądał na pięćdziesiąt, tak się bowiem postarzał od tego wszystkiego, co może postarzyć mężczyznę. Ciemię łyse, żółtawe przykrywała niedokładnie peruka, która wypełzłszy przyżółkła również; twarz blada, sflaczała, pomarszczona nad wszelkie wyobrażenie, zdawała się tym obrzydliwsza, że nos był wyżarty - nie na tyle jednak, by można go zastąpić nosem sztucznym, gdyż od nasady do nozdrzy zachował się w stanie naturalnym; choroba, wyjadłszy boki, pozostawiła dwa otwory dziwacznego kształtu, które utrudniały Cerizetowi wymowę. Oczy, niegdyś niebieskie, dziś osłabione niedostatkiem wszelkiego rodzaju i nocną pracą, oczy w czerwonych obwódkach, świadczyły o głębokim schorzeniu, wejrzenie zaś ich, kiedy dusza wyrażała nimi złośliwość, przeraziłoby zarówno sędziego, jak zbrodniarza - ludzi nieustraszonych. Usta, w których sterczało jeszcze kilka sczerniałych zębów, były groźne; występowała na nie pienista i rzadka ślina, nie ściekając nigdy z warg wąskich i bladych. Cerizet, człeczyna niepozorny, bardziej zasuszony niż wyschły, usiłował zaradzić na swoją szpetotę ubraniem niebogatym co prawda, ale które utrzymywał w schludności jeszcze bardziej uwydatniającej nędzę właściciela. Wszystko wydawało się u Cerizeta podejrzane, jak jego wiek, nos i spojrzenie: mógł więc mieć równie dobrze lat trzydzieści dziewięć, jak sześćdziesiąt; nie potrafiłbyś określić, czy jego granatowe pantalony, wypełzłe, lecz opięte bez zarzutu, wejdą niebawem w modę, czy też należą do mody z roku 1835. Buty rozklapane, starannie wyczyszczone, mające za sobą już trzeci remont generalny, niegdyś wykwintne, deptały może dawniej po salonach ministerialnych. Surdut o szamerunkach, których kolor wymyły deszcze, i owalnych obszywanych guzikach wyłażących niedyskretnie spod materiału, wskazywał swoim krojem byłą elegancję. Atłasowy halsztuk ukrywał dość szczęśliwie koszulę, która przezierała jednak spod spodu, rozdarta sprzączką - atłasowi zaś przydawał atłasowego blasku rodzaj pomady sączącej się z peruki za jej młodych lat; kamizelce nie zbywało na świeżości, zaliczała się jednak do kamizelek czterofrankowych, jakie kupiec gotowej odzieży dobywa z głębin wystawy. Wszystko było skrupulatnie wyczyszczone - jak i jedwabny cylinder, pełen garbów i lśniący. Wszystko pasowało do siebie i godziło widza z czarnymi rękawiczkami, w których ów niższy urzędnik skrywał dłonie. Oto w krótkości jego dzieje. Był to artysta w rzeczach Zła, od pierwszej chwili spotykał się w tym względzie z powodzeniem, oszołomiony więc początkowymi sukcesami, knuł nadal haniebne intrygi, nie wykraczając nigdy poza granice prawa. Stanąwszy na czele drukarni, sprzeniewierzył się swojemu pryncypałowi; jako redaktor jednej z gazet liberalnych, zbierał karę za karą - i tak to w pewnym prowincjonalnym mieście, za Restauracji, stał się jedną z ulubionych ofiar rządu królewskiego, czyli nieszczęsnym Cerizetem, jak nieszczęsny był Chauvet, a Mercier - bohaterski. * Sierżant Mercier - dowódca straży parlamentarnej, popularny wśród opozycji od chwili, gdy w r. 1823 odmówił wypełnienia rozkazu, tj. usunięcia z Izby Posłów deputowanego Manuela, wykluczonego za ostrą krytykę rządu. Owa renoma patrioty wyniosła go w roku 1830 na urząd podprefekta; po sześciu miesiącach dostał dymisję; utrzymywał jednak, iż osądzono go nie wysłuchawszy, i podniósł tyle wrzawy, że za rządów Casimira Perier został redaktorem gazety antyrepublikańskiej, subwencjonowanej przez ówczesny gabinet. Opuścił to stanowisko, żeby robić interesa, wśród których znalazła się jedna z najbardziej niefortunnych spółek komandytowych, rozwiązana przez policję kryminalną; Cerizet przyjął dumnie wyrok, tłumacząc go zemstą uknutą w stronnictwie republikańskim, które, powiadał, nie przebaczyło mu twardych ciosów, jakie w swojej gazecie zadawał przeciwnikom, odwzajemniając jedną ranę dziesięcioma. Przesiedział czas jakiś w domu zdrowia. Rząd wstydził się tego człowieka pochodzącego z ochronki dla podrzutków, człowieka znanego z obyczajów niemal występnych, który na koniec z jak najbardziej uzasadnionych względów utracił szacunek ludzki, wszedłszy w haniebne konszachty z niejakim Claparonem, eks-bankierem. Tak to Cerizet, staczając się coraz niżej po szczeblach drabiny społecznej, musiał odwołać się do resztek ludzkiej litości, żeby otrzymać miejsce kancelisty u Dutocqa. Znalazłszy się na dnie nędzy, marzył o odwecie, że zaś nie miał już nic do stracenia, nie przebierał w środkach. Łączyła go z Dutocqiem pokrewna deprawacja obyczajów. Był w dzielnicy dla Dutocqa tym, czym chart jest dla myśliwego. Cerizet, znając kłopoty pieniężne wszystkich biedaków, uprawiał rynsztokową lichwę zwaną pożyczkami krótkoterminowymi; dzielił zyski z Dutocqiem - i tak ów dawny ulicznik paryski stał się bankierem kramów, eskonterem wózków ręcznych, robakiem podżerającym dwa przedmieścia. - No tak - powiedział Cerizet, kiedy Dutocq otworzył mu drzwi - skoro Teodozjusz wrócił, chodźmyż do niego... Adwokat ubogich przepuścił przodem obu panów. Wszyscy trzej minęli ciasny przedpokój o wywoskowanej kamiennej posadzce, w którym światło, przedostając się przez perkalowe firanki, lśniło w czerwonej zaprawie, wydobywając z półcienia skromny okrągły stolik orzechowy, orzechowe krzesła i orzechowy kredens ozdobiony lampą. Przechodziło się stamtąd do saloniku: firanki były tu czerwone, meble mahoniowe, kryte czerwonym pluszem - pod ścianą, naprzeciw okien, mieściła się biblioteka pełna dzieł prawniczych. Na kominku - pospolity garnitur: zegar o czterech mahoniowych kolumienkach, lichtarze pod szklanymi kloszami. Gabinet, gdzie przed ogniem z torfu zasiedli trzej przyjaciele, był typowym gabinetem początkującego adwokata: biurko, fotel z poręczami, w oknach zielone jedwabne zasłony, na podłodze zielony dywan, kartonowe pudła, otomana, a nad nią krucyfiks z kości słoniowej na aksamitnym tle. Sypialnia i kuchnia znajdowały się snadź od podwórza. - No i jak tam? - zagadnął Cerizet. - Posuwamy się naprzód? - No chyba - orzekł Teodozjusz. - Przyznaj pan - zawołał Dutocq - że miałem znakomity pomysł! Może nie wymyśliłem sposobu, żeby wziąć w garść tego durnia Thuilliera?... - Tak, ale ja też gorszy nie jestem - zapewnił Cerizet - dostaniecie dziś ode mnie szpagat, którym tak omotacie starą pannę, że będzie chodzić jak na smyczy... Nie łudźmy się: panna Thuillier ma w tej sprawie pierwsze skrzypce; zyskawszy ją, zdobędziemy miasto... Mówmy mało, ale mądrze, jak przystoi ludziom silnym. Claparon, znacie go, mój dawny wspólnik, to głupiec - i winien póki życia być tym, czym był zawsze: parawanem. Otóż w tej chwili użycza nazwiska pewnemu paryskiemu rejentowi, który wszedł w spółkę z przedsiębiorcami budowlanymi: otóż rejent i mularze robią plajtę! A Claparon bierze ją na siebie: nigdy jeszcze nie zbankrutował, ale wszystko ma swój początek, i teraz ukrywa się w mojej norze, na ulicy Kurzej, gdzie nigdy go nie znajdą. Wścieka się, bo nie ma grosza przy duszy; a wśród kilku domów wystawionych na sprzedaż jest jeden klejnocik: solidnie zbudowany, cały z kamienia ciosowego, w okolicach Świętej Magdaleny - fasada cacko, prześlicznie rzeźbiona; ale że jeszcze nie skończony, oddadzą go za sto tysięcy franków - najwyżej; wyłożywszy dwadzieścia pięć tysięcy, będziemy może za dwa lata mieć pięć tysięcy franków renty. Panna Thuillier, jeśli wyświadczymy jej taką przysługę, pokocha nas na śmierć i życie, damy jej bowiem do zrozumienia, że nie każdego roku zdarza się taka okazja. Bierzemy ludzi próżnych we władanie, dogadzając ich miłości własnej lub im grożąc; skąpiec wpada nam w ręce, kiedy chcemy wyrwać mu sakiewkę - lub ją napełnić. A że tak czy inaczej, pracując dla panny Thuillier, pracujemy na własną korzyść, trzeba dać jej udział w zyskach. - A dlaczego rejent machnął na to ręką? - spytał Dutocq. - E, słuchaj, toć w rejencie nasz ratunek! Rejent, skądinąd zrujnowany, musi sprzedać swój urząd: zastrzegł więc sobie tę cząstkę okruchów tortu. Wierząc w uczciwość tego osła, Claparona, kazał mu wyszukać nabywcę nominalnego; musi być bowiem tak ufny, jak rozważny. Wmówimy w niego, że panna Thuillier to poczciwa dziewczyna, która użycza Claparonowi swojego nazwiska, a wtedy wpakują się obaj - Claparon i rejent. Należy się ode mnie ten figiel mojemu przyjacielowi Claparonowi - zwalił mi przecież na kark całą aferę ze spółką komandytową, kiedy to wykierował nas Couture, w którego skórze nie radziłbym wam się znaleźć! - tu zmętniałe oko błysnęło mu piekielną nienawiścią. - Rzekłem, panowie! - dodał basem, który wyszedł mu nie z ust, ale z jam nosowych; i przybrał pozę dramatyczną, gdyż w okresie najskrajniejszej nędzy występował był na scenie. Wśród głębokiego milczenia, jakim przyjęto ów ostatni kuplet Cerizeta, rozległ się miarowy dźwięk dzwonka - Teodozjusz podążył szybko do drzwi. - I jesteś pan wciąż kontent z niego? - zagadnął Cerizet Dutocqa. - Bo on mi wygląda na... mniejsza z tym, znam się na zdradzie. - Jest tak dalece w naszych rękach - odparł Dutocq - że nie fatyguje się obserwacją; ale, mówiąc między nami, nie przypuszczałem, że ma aż tyle atutów... W tym względzie myśleliśmy, że wsadzamy na konia kogoś, kto nie umie jeździć, a ten frant okazał się wytrawnym dżokejem! Ot co... - Niech lepiej uważa - powiedział głucho Cerizet - dmuchnę i przewróci się jak domek z kart. A pan, tatuńciu, winieneś go obejrzeć przy pracy i w ogóle nie spuszczać z oka; pilnuj go pan, pilnuj! A zresztą mam sposób, żeby go wymacać: Claparon, na mój rozkaz, zaproponuje mu, żeby nas wykwitował, a wtedy osądzimy... - Niezła myśl - powiedział Dutocq - nikt ci nie zamydli oczu. - Takim już ostrożny, i basta! - odparł Cerizet. Słowa te wymienili półgłosem, gdy Teodozjusz marudził przy drzwiach. Kiedy wrócił, Cerizet rozglądał się z uwagą po gabinecie. - To Thuillier - oznajmił - spodziewałem się jego wizyty; siedzi w salonie, wolałbym, żeby nie zobaczył Cerizetowego surduta - tu uśmiechnął się - zaniepokoiłyby go te szamerunki. - Wielkie rzeczy! Przyjmujesz ubogich, to twoja rola... Może ci trzeba pieniędzy? - dodał Cerizet wyjmując sto franków z kieszonki pantalonów. - Weź, weź, przydadzą ci się. I postawił rulon monet na kominku. - A zresztą - ozwał się Dutocq - możemy ulotnić się przez sypialnię. - No to do widzenia - rzekł Prowansalczyk otwierając im zamaskowane drzwi, które łączyły sypialnię z gabinetem. - Proszę, proszę, niechże drogi pan pozwoli! - zawołał zwracając się do pięknego Thuilliera. I kiedy Thuillier stanął w drzwiach gabinetu, przeprowadził obu swoich wspólników przez sypialnię, gotowalnię i kuchnię, której drzwi wychodziły na przedpokój. - Za pół roku masz ożenić się z Celestą i znaleźć się na wozie... Szczęściarz z ciebie, nie zasiadałeś dwakroć na ławach policji poprawczej... jak ja!... Po raz pierwszy w roku 1824... wytoczono mi "proces o tendencję"... za serię artykułów, których nie napisałem, a po raz drugi za profit ze spółki komandytowej, który umknął nam sprzed nosa! No, do licha, kujmy żelazo, póki gorące! Dutocq i ja diabelnie potrzebujemy po trzydzieści tysięcy franków; odwagi, miły przyjacielu, odwagi! - dodał ściskając dłoń Teodozjusza, a uścisk ten był rodzajem próby. Prowansalczyk wylewnie i gorąco uścisnął mu rękę. - Mój chłopcze, bądź pewien, że póki życia nie zapomnę, z jakich wybawiłeś mnie kłopotów; dzięki tobie dostałem tu zajęcie... Jestem twoim niewolnikiem, ale też dajesz mi, co masz najlepszego, i tylko podlec gorszy od galernika, który został szpiegiem, nie grałby z tobą w otwarte karty. Kiedy drzwi się zamknęły, Cerizet zajrzał przez dziurkę od klucza, żeby zobaczyć, jaką minę będzie miał Teodozjusz; nie ujrzał jednak fizjonomii wspólnika, gdyż Prowansalczyk, wracając do Thuilliera, odwrócił się tyłem. Na twarzy tej nie malował się ani niesmak, ani ból, lecz radość - Teodozjusz był wolny. Widząc, jak pomnażają się środki wiodące go ku powodzeniu, łudził się, że spławi haniebnych kamratów, którym zresztą wszystko zawdzięczał. Nędza ma niezgłębione otchłanie, zwłaszcza w Paryżu, zamulone dna, toteż jeśli topielec wydobędzie się z onego łożyska na powierzchnię, zawsze do odzieży lub ciała przylgnie mu cuchnące błoto. Cerizet, przyjaciel niegdyś opływający w dostatki, protektor Teodozjusza, był błotnistą plamą przylepioną nadal jeszcze do niego - i dawny kierownik spółki komandytowej domyślał się, że Prowansalczyk rad by się oczyścić bywając w sferach, gdzie obowiązuje bezwzględnie czystość odzienia. - Cóż to, mój drogi Teodozjuszu - powiedział Thuillier - spodziewaliśmy się, że będziemy widywać pana co dzień i co wieczór, a ty zawodzisz nasze nadzieje... Wydajemy dziś obiad, żona i siostra zleciły mi więc, żebym cię zaprosił... - Taki byłem zajęty - odparł Teodozjusz - żem nie miał dla nikogo choćby dwóch wolnych minut, nawet dla państwa, aczkolwiek zaliczam pana do przyjaciół i mam z panem do pomówienia... - Jak to! Więc myślisz pan na serio o tym, coś mi mówił? - zawołał Thuillier przerywając Teodozjuszowi. - Gdybyś nie przyszedł pan porozumieć się ze mną, nie szacowałbym cię tak, jak szacuję - uśmiechnął się de la Peyrade. - Byłeś pan zastępcą naczelnika, a więc została ci jakaś reszteczka ambicji, w pańskim przypadku diabelnie usprawiedliwiona! No bo tak mówiąc między nami, jeśli taki Minard, pozłacany osioł, składa uszanowanie królowi i puszy się w Tuileriach, a Popinot lada dzień zostanie ministrem... pan zaś, wytrawny urzędnik administracji, człowiek mający za sobą trzydzieści lat doświadczeń, człowiek, który widział sześć rządów, przesadza balsaminy... Nie do wiary!... Wykładam karty na stół, drogi panie Hieronimie: chcę cię wywindować, bo pociągniesz mnie za sobą... A plan mam taki: będziemy musieli mianować członka rady głównej w tym okręgu, a pan powinieneś nim zostać!... I zostaniesz! - dodał z naciskiem. - Któregoś dnia po nowych wyborach, a tylko ich patrzeć, będziesz posłował z tego okręgu... Ci, którzy dadzą panu swój głos przy wyborach do rady miejskiej, dadzą ci go przy wyborach do parlamentu, możesz mi wierzyć... - Ale jakimi rozporządzasz pan środkami? - spytał zafascynowany Thuillier. - Dowiesz się pan, ale nie przeszkadzaj mi prowadzić tej przewlekłej i trudnej sprawy; a jeśli popełnisz niedyskrecję, wygadawszy się przed kimkolwiek, co tu między sobą mówimy, knujemy i postanawiamy, zostawiam pana na lodzie! - O, możesz pan liczyć na moją absolutną dyskrecję: byłem wyższym urzędnikiem, miałem do czynienia z sekretami... - Dobrze, ale w tym rzecz, abyś miał pan sekrety przed żoną, siostrą i państwem Colleville. - Żaden mięsień nie drgnie na mojej twarzy - zapewnił Thuillier sadowiąc się wygodnie. - Dobrze! - powiedział de la Peyrade. - I tak wypróbuję pana. Kto chce kandydować przy wyborach, musi płacić podatki, a pan nie płacisz... - A rzeczywiście!... - To nic. Tak bardzo jestem panu oddany, że wyjawię sekret pewnej spekulacji, dzięki której zyskasz czterdzieści tysięcy franków renty plus kapitał wynoszący do stu pięćdziesięciu tysięcy. Ale w pańskim wypadku twoja siostra obraca już od dawna odsetkami od kapitału; i mieliście państwo rację: panna Brygida ma, jak się to mówi, łeb do interesów; trzeba się więc zgodzić, żebym zdobył serce i przyjaźń pańskiej siostry, proponując jej tę lokatę. A oto dlaczego: jeśli nie zdobędę zaufania panny Brygidy, zaczną nas szarpać; następnie, czy to pan winieneś powiedzieć siostrze, żeby nabyła kamienicę na twoje nazwisko? Lepiej, żebym ja podsunął jej ten pomysł. A zresztą oboje państwo sami osądzicie sprawę. A teraz środki, jakimi rozporządzam: Phellion ma za sobą czwartą część głosów naszej dzielnicy - on i Laudigeois mieszkają tu od lat trzydziestu, obaj są dla wszystkich wyrocznią. Jeden z moich przyjaciół dysponuje również czwartą częścią głosów; a że proboszcz od Świętego Jakuba ma tu spory autorytet dzięki swoim cnotom - może też mieć kilka głosów. Dutocq - podobnie jak i sędzia pokoju - ma stosunki z mieszkańcami, wyświadczy mi więc przysługę - zwłaszcza jeśli nie będę działał we własnym interesie; wreszcie Colleville jako sekretarz merostwa reprezentuje również czwartą część głosów. - Ależ masz pan rację, wybiorą mnie! - zawołał Thuillier. - Tak pan sądzi? - zagadnął z mrożącą ironią de la Peyrade. - No to poproś pan swojego przyjaciela Collevillea, żeby ci świadczył przysługi, a zobaczysz, co ci powie... W materii wyborów kandydat nigdy nie odnosi triumfu sam, ale za sprawą przyjaciół. Nigdy nie trzeba nic żądać osobiście dla siebie, trzeba się dawać prosić, schować ambicję do kieszeni. - Teodozjuszu!... - wykrzyknął Thuillier i wstając chwycił młodego adwokata za rękę - jesteś bardzo silnym człowiekiem... - Nie tak jak pan, ale też mam swoje niewielkie zalety - uśmiechnął się Prowansalczyk. - I jakżeż się panu odwdzięczę, jeśli nam się powiedzie? - zapytał naiwnie Thuillier. - Otóż i to... Powiesz pan, że jestem bezczelny, zważ jednak, że tai się we mnie uczucie, które usprawiedliwi wszystko, dzięki niemu bowiem mierzę siły na zamiary! Kocham i biorę pana za powiernika... - Ale kogo pan kochasz? - spytał Thuillier. - Pańską najdroższą maleńką Celestę - oznajmił de la Peyrade - i moja miłość to rękojmia mojego oddania: czegóż bym nie zrobił dla teścia! To egoizm, wiem, pracuję dla siebie... - Przestań pan - zawołał Thuillier. - E, miły przyjacielu - rzekł de la Peyrade obejmując Thuilliera wpół - czyż mówiłbym ci o tym, gdybym nie miał za sobą Flawii i nie wiedział wszystkiego? Wysłuchaj jej tylko w tym względzie, nie napomykając ze swojej strony ani słowa. Posłuchaj pan: jest we mnie materiał na ministra, nie chcę Celesty nie zasłużywszy na nią; toteż dasz mi ją dopiero w przeddzień obliczania głosów, kiedy twoje nazwisko padnie tyle razy, ile to jest konieczne dla deputowanego Paryża. Żeby zostać deputowanym Paryża, trzeba wziąć górę nad Minardem: a więc unicestwić Minarda, zachowując sobie swoje wpływy, aby zaś ten rezultat uzyskać, należy pozostawić Celestę na przynętę - i wykwitujemy ich wszystkich... Pani Colleville, pan i ja będziemy kiedyś coś znaczyć. Nie myśl pan zresztą, że jestem interesowny: wezmę Celestę bez posagu, wystarczą mi same nadzieje... Wejść do waszej rodziny, pozostawić moją żonę wśród was, oto mój program... Jak pan widzi, nie mam żadnych utajonych planów. Pan zaś, w pół roku po swojej nominacji do rady głównej, otrzymasz order, zostawszy zaś deputowanym, sam sobie wyrobisz oficerską wstęgę Legii Honorowej... Nie kłopocz się przemówieniami w Izbie, toć będziemy pisać je razem! Może wypadnie panu zostać autorem poważnej książki na jakiś temat na poły moralny, na poły polityczny - na przykład o instytucjach dobroczynnych, potraktowanych z wyższego punktu widzenia: ot, reforma lombardu, w którym popełnia się straszliwe nadużycia. Trzeba przecież nieco rozsławić pańskie nazwisko... to zrobi dobre wrażenie, zwłaszcza w tym okręgu. Powiedziałem panu: "Możesz otrzymać order i zostać członkiem rady głównej departamentu Sekwany". A zatem wierz pan we mnie; a dopiero kiedy będziesz miał wstążeczkę w butonierce, kiedy powrócisz z ratusza, pomyślisz, żeby wprowadzić mnie do swojej rodziny. A ja i tak zrobię więcej: dam panu czterdzieści tysięcy franków renty... - Gdybyś pan spełnił choć jedną z tych trzech obietnic, miałbyś naszą Celestę! - O, bo to perła! - oznajmił de la Peyrade wznosząc oczy w niebo. - Taki mam feblik do niej, że co dzień się za nią modlę... Urocza jak rzadko, no cóż, poszła w pana... Przecież to mnie trzeba rekomendować! Tak, miły Boże, Dutocq powiedział mi wszystko. A więc zobaczymy się wieczorem! Idę teraz do Phellionów, żeby pogadać w pańskim interesie. Rzecz jasna, ani panu w głowie, żeby przeznaczyć dla mnie Celestę... w przeciwnym wypadku podstawiłbyś mi jak najfatalniej nogę. Nikomu ani słowa, nawet Flawii! Zaczekaj, aż ona przemówi pierwsza w tej sprawie. Wieczorem Phellion zada panu gwałt, żebyś się zgodził na jego projekty i pozwolił wysunąć swoją kandydaturę. - Wieczorem - powtórzył Thuillier. - Tak, dziś wieczór - potwierdził Teodozjusz - chyba żebym go nie zastał. Thuillier wyszedł powiadając sobie: "Oto człowiek nieprzeciętnej miary! Zawsze potrafimy się dogadać i, na honor, trudno byłoby nam znaleźć kogoś lepszego dla Celesty; zamieszkają z nami, rodzinnie, a to już wiele; dzielny chłopak, dobry człowiek"... Dla umysłów autoramentu Thuilliera uwaga uboczna nabiera całej doniosłości, jaką winna mieć racja główna. Teodozjusza cechowała najbardziej urocza dobroduszność. Dom, ku któremu skierował się po chwili, stanowił przez dwadzieścia lat hoc erat in votis Phelliona; ale był to również dom Phellionów - jak szamerunki przy lewitce Cerizeta należały do ozdób niezbędnych. * Hoc erat in votis (łac.) — to było moim pragnieniem (początek jednej z satyr Horacego). Ów budynek, przylepiony do wielkiej kamienicy, liczył nie więcej niż dwadzieścia stóp głębokości - jeden rząd pokojów - mając z obu stron po jednookiennej wieżyczce. Główną jego zaletą był ogród szeroki na jakieś trzydzieści sążni, dłuższy niż fasada wychodząca na podwórze i na ulicę; spoza drugiej wieżyczki wabił oko gaik lipowy. Podwórze dzieliła od ulicy krata rozdzielona dwuskrzydłową bramką. Budowla ta dwupiętrowa, z kamienia otynkowanego na żółto, miała na piętrze zielone żaluzje, a na parterze zielone okiennice. Kuchnia mieściła się na parterze wieżyczki wznoszącej się od podwórza, kucharka zaś, gruba dziewucha, pełniła pod ochroną dwóch olbrzymich psów powinności odźwiernej. Fasada - pięć okien i wieżyczki wysunięte na sążeń do przodu - była w stylu Phellionowskim. Nad drzwiami widniała tabliczka z białego marmuru, a na niej złocony napis: Aurea mediocritas! Pod zegarem słonecznym wyrytym na fasadzie Phellion kazał wykuć tę oto mądrą maksymę: Umbra mea vita sit! * Aurea mediocritas (łac.) — złote umiarkowanie! * Umbra mea vita sit (łac.) — cieniem niech będzie moje życie! Colbanty ze zwykłego kamienia zastąpiono niedawno colbantami z czerwonego langwedockiego marmuru, znalezionymi u kamieniarza. W ogrodzie stała polichromowana figura - przechodnie spoglądając na nią myśleli, że to mamka karmi dziecko. Phellion spełniał u siebie czynności ogrodnika. Parter składał się jedynie z salonu i jadalni, które dzielił przedpokój, skąd wiodły schody na piętro. Obok salonu znajdował się pokoik służący Phellionowi za gabinet. Na pierwszym piętrze mieszkali małżonkowie i młody nauczyciel; na drugim były pokoje dziecinne i mieszkała służba, Phellion bowiem, z uwagi na wiek swój i żony, wziął lokajczyka - chłopaka lat piętnastu - tym bardziej że syn jego począł wybijać się w szkolnictwie. W podwórzu, na lewo, stał budyneczek służący obecnie za drwalki, ale za poprzedniego właściciela mieszkał tam stróż. Phellionowie czekali zapewne na mariaż syna, profesora, żeby sprawić sobie tę ostatnią radość. Phellionowie długo wzdychali do tej posesji, która w roku 1831 kosztowała osiemnaście tysięcy franków. Dom dzieliła od podwórza balustrada na podmurówce z ciosu, przystrojona warstwą dachówek, którą przykryto kamiennymi płytami. Za tym ozdobnym ogrodzeniem rósł żywopłot z róż bengalskich, pośrodku zaś - naprzeciw bramki wychodzącej na ulicę - mieściła się furtka z drewnianą kratą takiegoż rysunku, jaki miała krata żelazna. Znający uliczkę Bernardynek wiedzą, że dom Phelliona, położony pod kątem prostym do ulicy, miał od frontu wystawę południową i że z północy chronił go potężny mur, do którego przylegał. Kopuła Panteonu i kopuła Val de Grace, podobne dwom olbrzymom, tak zwężają przestrzeń, iż ciasno jest każdemu, kto przechadza się po ogrodzie. Nigdzie zresztą nie znalazłbyś głębszej ciszy, niż w uliczce Bernardynek. Tak wyglądała samotnia wielkiego nieznanego obywatela, który smakował tu w słodyczach odpoczynku, spłaciwszy dług ojczyźnie pracą w ministerium finansów, skąd odszedł na emeryturę po trzydziestu sześciu latach służby. W roku 1832 poprowadził swój batalion Gwardii Narodowej do ataku na Saint Merry, sąsiedzi jednak widzieli, że zmuszony strzelać do Francuzów, co zbłądzili podówczas, miał łzy w oczach. Sprawa rozstrzygnęła się już, kiedy legion krokiem bojowym maszerował przez most Notre Dame, wyszedłszy z bulwaru Kwietnego. Łzom tym Phellion zawdzięczał estymę swojej dzielnicy, lecz i przez nie utracił order Legii Honorowej; pułkownik oznajmił głośno, że pod bronią deliberować nie należy: słowa te wypowiedział Ludwik Filip do Gwardii Narodowej w Metzu. Niemniej mieszczańska litość Phelliona i głęboki szacunek, jakim cieszył się w swojej dzielnicy, utrzymywały go od ośmiu lat w randze dowódcy batalionu. Miał już pod sześćdziesiątkę i widząc, jak nadchodzi moment, w którym wypadnie mu złożyć ryngraf i szpadę, spodziewał się, że król raczy wynagrodzić jego zasługi wstęgą Legii Honorowej, i tu prawda nakazuje nam powiedzieć, choć na tak pięknym charakterze małość znaczy się plamą, że major Phellion wspinał się na palce podczas recepcyj w Tuileriach, pchał się do przodu, zerkał ukradkiem na króla-obywatela jedząc obiad u jego stołu, słowem, intrygował tajemnie, lecz nie zdołał jeszcze uzyskać od monarchy spojrzenia zwróconego specjalnie ku niemu. I nasz przezacny człek nie mógł się jak dotąd zdecydować, by prosić Minarda o protekcję w tym względzie. Phellion, wcielenie biernego posłuszeństwa, zachowywał wobec obowiązków postawę stoicką, a we wszelkich kwestiach sumienia był człowiekiem ze spiżu. Wykańczając ten wizerunek duchowy opisem powierzchowności, powiemy, że w pięćdziesiątym dziewiątym roku życia Phellion był - jak wyrażają się mieszczanie - przygruby; twarz barania i ospowata nabrała kształtu księżyca w pełni, tak iż wargi, dawniej tylko wydatne, raziły teraz pospolitością. Oczy osłabłe, przysłonięte ciemnymi okularami, nie ukazywały już naiwnego błękitu i nie ściągały uśmiechów; włosy, posiwiawszy, uczyniły poważnym to, co przed dwudziestu laty trąciło głupotą i przydawało śmieszności. Czas, który wprowadza tak niefortunne zmiany w twarzach o rysunku subtelnym i delikatnym, upiększa twarze, co w młodości miały rysy grube i masywne; oto przypadek Phelliona. Wolny czas, jaki pozostał mu na starość, poświęcał na komponowanie skróconej historii Francji - gdyż był autorem kilku dziełek zaaprobowanych przez kuratorium. De la Peyrade zastał całą rodzinę w komplecie; pani Barniol opowiadała akurat matce o niedomaganiach któregoś ze swoich dzieci. Wychowanek szkoły dróg i mostów spędzał niedzielę w gronie rodzinnym. Wystrojeni odświętnie siedzieli przy kominku, w salonie wykładanym boazerią i pomalowanym na perłowo, w odcieniu dwojakim - i zadrżeli zgodnie na mahoniowych fotelach, kiedy Genowefa oznajmiła przybycie osobistości, o której gawędzili w związku z Celestą; Feliks Phellion był tak zakochany, że poszedł na mszę, aby ją ujrzeć. Uczony matematyk tego właśnie ranka odniósł owo zwycięstwo nad sobą i rodzina żartowała zeń dobrotliwie, wzdychając w duchu, aby Celesta i jej rodzice poznali się na skarbie, który sam im się zaofiarowywał. - Niestety! Zdaje mi się, że Thuillierowie zadurzyli się w człowieku nader niebezpiecznym - powiedziała pani Phellion. - Wziął dziś rano panią Colleville pod rękę i poszli przechadzać się po Ogrodzie Luksemburskim. - Jest w tym adwokacie coś złowieszczego! - zawołał Feliks. - Nie zdziwiłoby mnie, gdyby popełnił zbrodnię... - Zagalopowałeś się - powiedział pan Phellion. - To tylko cioteczny brat Tartuffea, owej nieśmiertelnej postaci, którą nasz zacny Molier odlał w brązie, gdyż Molier, moje dziatki, odznaczał się zacnością: patriotyzm... oto fundament jego geniuszu. Wtedy to właśnie weszła Genowefa, żeby oznajmić: - Przyszedł pan de la Peyrade i chce mówić z panem starszym. - Ze mną? - zawołał Phellion. - No, to go wprowadź! - dodał z namaszczeniem, zazwyczaj ośmieszającym go trochę, dotyczyło bowiem zawsze spraw bagatelnych; ale też potrafił oswoić z nim rodzinę, gdyż ku jej zgodzie królował nad nią. Phellion, jego dwaj synowie, żona i córka wstali odwzajemniając kolisty ukłon adwokata. - Czemuż to zawdzięczamy tak zaszczytną dla nas wizytę? - spytał z powagą Phellion. - Pańskiemu znaczeniu w dzielnicy, szanowny i drogi panie, a także sprawom publicznym - odparł Teodozjusz. - Przejdzmyż tedy do gabinetu - powiedział Phellion. - Ależ nie, drogi mężu - ozwała się pani Phellion, kobieta niska, płaska jak flądra; twarzy jej nie opuszczała nigdy pretensjonalna surowość, z jaką nauczała muzyki na pensjach dla panienek - zostawimy panów samych. Fortepian Erarda, ustawiony między oknami, naprzeciw kominka, świadczył o nie wygasłych zapędach godnej mieszczki. - Czyżbym przyszedł aż tak nie w porę, że wypłaszam panie? - zagadnął Teodozjusz uśmiechając się dobrodusznie do matki i córki. - Rozkoszną tu macie państwo samotnię, brak wam tylko ślicznej synowej, abyście spędzili resztę dni swoich wśród owej aurea mediocńtate, o której marzył poeta rzymski, i wśród radości domowych. Według tego, com słyszał, zasłużył pan, szanowny i drogi panie, całą swoją przeszłością na niemałą nagrodę, będąc i dobrym obywatelem, i patriarchą... - Łaskawy panie, łaskawy panie - skonfundował się Phellion - spełniałem tylko swoje obowiązki i nic więcej. Pani Barniol, podobna kubek w kubek do matki, spojrzała na panią Phellion i Feliksa, gdyż adwokat napomknąwszy o synowej wyraził jej życzenie - spojrzała mówiąc jakby: Czyżbyśmy się mylili? Mając ochotę pogawędzić na ów temat, cztery osoby wyszły do ogrodu, marzec bowiem roku 1840 był niemal suchy, przynajmniej w Paryżu. - Panie majorze - ozwał się Teodozjusz zostawszy w cztery oczy z godnym mieszczaninem, któremu ten tytuł zawsze pochlebiał - jako jeden z pańskich żołnierzy, chciałbym poruszyć kwestię wyborów... - A tak, mamy wybrać ławnika - przerwał Phellion. - Właśnie w związku z tą kandydaturą zamąciłem panu rozkosze niedzielne; ale też może i nie wyjdziemy poza krąg rodzinny. Choćby stanął na głowie, Phellion nie byłby bardziej Phellionem, niż Phellionem był Teodozjusz. - Nie dopuszczę, byś w tej materii powiedział pan choć o jedno słowo więcej - odparł Phellion wykorzystawszy pauzę, jaką zrobił Teodozjusz oczekując na efekt swojej aluzji - bom ja już wyboru dokonał. - Mieliśmy tę samą myśl! - zawołał Teodozjusz. - Ludzie dobrej woli mogą spotkać się podobnie, jak ludzie rozumu. - Nie sądzę - zareplikował Phellion. - Dzielnicę naszą reprezentował w radzie miejskiej najcnotliwszy z ludzi i najznakomitszy z sadowników, radca trybunału królewskiego - nieboszczyk pan Popinot. Kiedy wyłoniła się sprawa jego następcy, okazało się, że siostrzeniec, a zarazem spadkobierca pana Popinot, nie mieszka w naszej dzielnicy; potem jednak nabył dom na ulicy de la Montagne Sainte Genevieve, w którym mieszkał jego wuj; jest lekarzem w Szkole Politechnicznej, a także w którymś z naszych szpitali; to luminarz naszej dzielnicy; z tego tytułu, jak również z tej racji, by w siostrzeńcu uczcić pamięć wuja, kilku mieszkańców naszej dzielnicy, nie mówiąc już o mnie, postanowiło wysunąć kandydaturę doktora Horacego Bianchon, członka Akademii Nauk, jak panu wiadomo, jedną z młodych sław słynnej szkoły paryskiej... W naszych oczach człowiek jest wielki nie tylko dzięki swojej sławie: nieboszczyk radca Popinot był w moim przekonaniu niemal świętym Wincentym a Paulo. - Lekarz nie jest administratorem - odparł Teodozjusz - a ponadto chodzi o kogoś, dla kogo w imię swoich najdroższych interesów powinieneś pan wyrzec się tych przekonań, całkowicie obojętnych dla sprawy publicznej. - O, mój panie! - zawołał Phellion wstając i pozując się niby Lafon w "Le Glorieux" - a więc gardzisz mną aż tak, by myśleć, że interes osobisty zdoła kiedyś wpłynąć na moje sumienie polityczne! Z chwilą gdy w grę wchodzi sprawa publiczna, jestem ni mniej, ni więcej tylko obywatelem. * Pierre Lafon (1773—1846) — aktor, debiutował w rolach tragicznych w r. 1800, a w komicznych w r. 1806 w „Le Glorieux" Philippe Nericault Destouches'a (1680—1754). Teodozjusz uśmiechnął się w duchu na samą myśl o walce, jaka stoczy się zaraz między ojcem i obywatelem. - Niech pan się nie zarzeka tak dalece, błagam - powiedział - gdyż chodzi tu o szczęście pańskiego ukochanego Feliksa. - Co pan przez to rozumie?... - zapytał Phellion i stanął pośrodku salonu, żeby odsapnąć; prawą rękę zatknął za kamizelkę, naśladując ruch słynnego Odilona Barrot. * Odilon Barrot (1791—1873) — francuski mówca i polityk. - Toć przychodzę, by przemówić za naszym wspólnym przyjacielem, godnym i przezacnym panem Thuillier, a wiadomo przecież panu, jak bardzo zależą od niego losy pięknej Celesty Colleville; a że jak mi się zdaje, syn pański, młodzieniec z pewnością nieprzeciętny, którym szczyciłaby się każda rodzina, zaleca się w uczciwych zamiarach do Celesty, nie mógłbyś pan zrobić nic lepszego, jeśli chcesz zyskać sobie dozgonną wdzięczność Thuillierów, jak przedstawić naszym współobywatelom kandydaturę pana Hieronima... Gdyż ja, w tej dzielnicy homo novus, nie mógłbym podjąć tych kroków, choć mam tu pewne wpływy dzięki dobrodziejstwom, jakie świadczę czasami klasie ubogiej; ale kto służy ludziom biednym, nie zyskuje szerokich stosunków wśród mocarzy, a zresztą prowadzę żywot tak skromny, że nie przystosowałby się do tego blasku. * Homo novus (łac). - dosłownie człowiek nowy, dorobkiewicz. Poświęciłem się służbie maluczkim, mój panie, jak nieboszczyk radca Popinot, człowiek wzniosły, jak pan powiedziałeś, a gdybym nie miał celu życia, celu i tak w pewnym sensie religijnego, który nie godzi się raczej z obowiązkami małżeńskimi, miałbym upodobanie, drugie powołanie, w służbie Bogu, Kościołowi... Nie robię wokół siebie hałasu, jak ci rzekomi filantropi; nie pisuję; działam, bo jestem człowiekiem, który poświęcił się li tylko miłosierdziu chrześcijańskiemu. Wydało mi się, żem odgadł ambicje naszego przyjaciela Thuilliera, chcę zatem przyczynić się do szczęścia dwojga istot dla siebie stworzonych, wskazując panu drogę, która da panu dostęp do serca Thuilliera - a serce to nieco oschłe. Phellion stropił się tą wspaniale wygłoszoną tyradą; był olśniony, przejęty; ale pozostawszy Phellionem, podszedł prosto do adwokata, podał mu rękę - de la Peyrade zaś podał mu swoją. I obaj wymienili taki uścisk dłoni, jaki mniej więcej w sierpniu 1830 roku wymieniało mieszczaństwo z ludźmi przyszłości. - Źle pana sądziłem - oznajmił wzruszony major. - Zaszczyciłeś mnie zaufaniem i tajemnica pozostanie tu do mojej śmierci!... - dodał wskazując serce. - Niewielu mamy takich ludzi jak pan, lecz pocieszają nas oni w licznych nieszczęściach, nieodłącznych zresztą od naszej kondycji społecznej. Dobroć spotykamy tak rzadko, że nasza słaba natura nakazuje nam nie ufać pozorom. Masz we mnie przyjaciela, jeśli uczynisz mi ten zaszczyt pozwalając mi mienić się tak w swojej obecności... Ale poznaj mnie pan: straciłbym szacunek dla siebie, gdybym wysunął kandydaturę Thuilliera. Nie, mój syn nie będzie zawdzięczał szczęścia złemu czynowi ojca... Nie wysunę innego kandydata dlatego, że zyskałby na tym mój Feliks... Na tym polega cnota, mój panie! Teodozjusz dobył chustkę do nosa, wraził ją w oko, by wycisnąć łzę, po czym wyciągnął rękę do Phelliona i rzekł odwracając głowę: - Oto, mój panie, zapasy między życiem prywatnym a publicznym. Choćbym przyszedł tylko po to, żeby je zobaczyć, wizyta moja nie byłaby bezowocna... No, cóż, trudno!... Tak samo bym postąpił na pańskim miejscu... Jesteś pan najwspanialszym tworem Boga - wcieleniem uczciwości! Oby więcej takich obywateli w stylu Jana Jakuba!... Bo jesteś człowiekiem, jakiego wymarzył Jan Jakub! O Francjo!... O moja ojczyzno! Czymże mogłabyś się stać!... To ja ubiegam się o zaszczyt, żebyś nazywał mnie pan swoim przyjacielem. - Co się tam dzieje? - zdumiała się pani Phellion obserwując tę scenę przez okno. - Ojciec całuje się z tym potworem. Phellion i adwokat wyszli, żeby połączyć się z resztą towarzystwa w ogrodzie. - Drogi Feliksie - powiedział stary wskazując de la Peyradea, który skłonił się tymczasem pani Phellion - bądź bardzo wdzięczny temu godnemu młodzieńcowi: o wiele więcej on ci dopomoże aniżeli zaszkodzi. Adwokat, poprowadziwszy panią Phellion i panią Barniol na pięciominutową przechadzkę pod bezlistne lipy, udzielił, wobec poważnych przeszkód, jakie stwarzał upór polityczny Phelliona, obu damom rad, które tegoż jeszcze wieczoru miały wydać wspaniałe owoce - przede wszystkim jednak matka i córka stały się wielbicielkami jego talentów, szczerości i nieoszacowanych zalet. Rodzina odprowadziła go in corpore do furtki i podążała za nim oczyma, póki nie skręcił w ulicę du Faubourg Saint Jacques. * In corpore (łac.) — wszyscy razem, w całości. Pani Phellion wzięła małżonka pod rękę i mówiła wracając z nim do salonu: - No i jakżeż to, kochasiu? Ty, taki dobry ojciec, dopuściłbyś z nadmiaru skrupułów, żeby naszego Feliksa ominęła najpiękniejsza pod słońcem partia? - Moja duszko - odparł Phellion - wielcy mężowie starożytności, jak Brutus i tylu innych, nie byli nigdy ojcami, ilekroć musieli okazać się obywatelami... Mieszczaństwo winno świecić najwyższą cnotą, znacznie bardziej niźli szlachta, którą ma zastąpić. Pan de Saint Hilaire nie myślał, że stracił rękę, kiedy padł przy nim Tureniusz... Musimy dać o sobie świadectwo: składajmyż je na wszelkich stopniach hierarchii społecznej. Nie potom udzielał lekcyj mojej rodzinie, żeby zapomnieć o nich, gdy przyszło wprowadzić je w czyn!... Nie, moja duszko, możesz się dziś zapłakiwać, lecz oszacujesz mnie jutro!... - powiedział widząc, że jego suchej i niepokaźnej połowicy zakręciły się łzy w oczach. Wielkie te słowa padły w drzwiach, na których był wypisał: Aurea mediocritas. - Powinienem był umieścić: et digna - dodał wskazując tabliczkę. * et digna (łac.) - i pełna godności. - Ale te dwa słowa zawierałyby pochwałę. - Tatusiu - powiedział Marian Teodor Phellion, przyszły inżynier drogowy, kiedy cała rodzina znów zgromadziła się w salonie - wydaje mi się, że nie uchybia honorowi ten, kto zmienia decyzję w istocie swojej obojętną dla dobra publicznego. - Obojętną? O mój synu! - oburzył się Phellion. - W naszym gronie powiedzieć to mogę, a Feliks jest mojego zdania: pan Thuillier nie nadaje się tu pod żadnym względem! Nic nie umie! Pan Horacy Bianchon to człowiek uzdolniony, załatwi korzystnie tysiąc spraw dla naszej dzielnicy, a Thuillier nie załatwi ani jednej! Ależ dowiedz się, mój synu, że zmienić dla interesów osobistych decyzję słuszną na niesłuszną to czyn haniebny, który umyka ludzkiej kontroli, ale za który Bóg każe. Sumienie, jak sądzę, nie może lub nie mogłoby mi nic wyrzucać, a powinienem wam zostawić po sobie nieskazitelną pamięć, to mój wobec was obowiązek. Toteż nic nie skłoni mnie, bym odmienił decyzję. - Kochany tatku - zawołała mała pani Barniol rzucając się na poduszkę u jego stóp - nie uderzaj z tak górnego tonu! W radach miejskich roi się od głupców i durniów, a mimo to Francja radzi sobie jakoś. Nasz zacny Thuillier będzie milcząco potakiwał i basta... Pomyśl, że Celesta dostanie może nawet pół miliona franków. - Dostanie parę milionów! - oznajmił Phellion. - Ale choćbym zobaczył je na własne oczy... nie wysunąłbym kandydatury Thuilliera, skoro mam wprowadzić Horacego Bianchon, by uczcić pamięć najcnotliwszego z ludzi. Popinot spogląda na mnie z nieba, spogląda z aprobatą!... - wykrzyknął Phellion niemal w ekstazie. - Podobnymi rozważaniami umniejsza się Francję, skutkiem podobnych rozważań mieszczaństwo psuje sobie opinię. - Ojciec ma rację - powiedział Feliks wyrwany z głębokiej zadumy - i zasługuje na naszą miłość i szacunek, jak zasługiwał przez całe swoje życie skromne, nieposzlakowane, czcigodne. Nie chciałbym zawdzięczać mojego szczęścia ani wyrzutom, co trawiłyby tak piękną duszę, ani też intrygom; kocham Celestę tak samo, jak kocham moją rodzinę, ale ponad wszystko stawiam honor ojca, a skoro jest to dla niego sprawą sumienia, nie mówmy o tym więcej. Phellion z oczyma pełnymi łez podszedł do starszego syna i uściskał go mówiąc zdławionym głosem: - O mój synu! Mój synu!... - Wszystko to brednie - szepnęła pani Phellion córce na ucho - chodź, pomożesz mi się ubrać, połóżmy temu kres, znam ojca, uparł się... Żeby przeprowadzić plan, jaki podsunął nam ten nabożny i przedsiębiorczy młodzieniec, będę potrzebować, Teodorze, twojej pomocy, bądź więc gotów, mój synu. W tej chwili weszła Genowefa podając list starszemu panu Phellion. - Thuillierowie zapraszają na obiad nas oboje - powiedział do żony. Wspaniały i zadziwiający pomysł adwokata ubogich wstrząsnął zarówno Thuillierów, jak Phellionów; toteż Hieronim, bynajmniej nie wywnętrzając się siostrze, gdyż wierność wobec nakazań swojego Mefista poczytał już był sobie za punkt honoru, powiedział tylko z wystraszoną miną: - Moje najlepsze maleństwo (tymi słowy wlewał zawsze balsam w jej serce), nie byle kogo będziemy mieli dziś na obiedzie; zaproszę Minardów, postaraj się więc, żeby obiad był dobry; napiszę zaraz do państwa Phellion, zapraszając ich również: trochę to późno, ale z nimi nie ma się co krępować... Co zaś do Minardów, muszę im trochę sypnąć piaskiem w oczy, są mi potrzebni. - Czworo Minardów, troje Phellionów, czworo Collevilleów, prócz tego my, to razem trzynaście... - Peyrade będzie czternasty, a warto by też zaprosić Dutocqa, ma mi wyświadczyć pewną przysługę; pójdę na górę. - I cóż ty tam knujesz? - zaniepokoiła się Brygida. - Obiad na piętnaście osób wypędzi nam z kieszeni co najmniej czterdzieści franków! - Nie żałuj ich, moje najlepsze maleństwo, a przede wszystkim bądź czarująca dla naszego młodego przyjaciela de la Peyradea. Bo to przyjaciel, jakich mało... przekonasz się o tym dowodnie!... Jeśli mnie kochasz, bacz na niego jak na źrenicę własnego oka. I zostawił osłupiałą Brygidę. "Ano dobrze, zaczekam na te dowody! - rzekła sobie. - Bo mnie nikt nie weźmie na piękne słowa, o nie!... To miły chłopak, ale nim dopuszczę go do serca, muszę go wysondować jeszcze dokładniej niż dotąd". Zaprosiwszy Dutocqa, Thuillier, wymuskawszy się niczym Adonis, poszedł na ulicę des Macons-Sorbonne, do pałacu Minardów, aby uwodząc grubą Zelię przemycić ukradkiem tak nagłe zaproszenie. Minard kupił jedną z owych wspaniałych budowli, jakimi dawne zgromadzenia religijne otoczyły Sorbonę. Wchodząc na potężne kamienne schody o kutej poręczy, stanowiącej dowód, jak pięknie za Ludwika XIII rozkwitło rzemiosło artystyczne, Thuillier pozazdrościł panu merowi zarówno pozycji, jak pałacu. Obszerna ta siedziba, mająca od frontu dziedziniec, a na tyłach - ogród, zaleca się szlachetnymi i wykwintnymi cechami epoki Ludwika XIII, dzielącymi w szczególny sposób zły smak dogorywającego Renesansu od wielkości Ludwika XIV w jej zaraniu. Ten okres przejściowy pozostawił ślad na wielu budowlach. W owej architekturze zaczynają pojawiać się fasady zdobne masywnym i krętym ornamentem - jak na przykład fasada Sorbony, kolumny uszlachetnione w myśl prawideł greckich. Dawny kupczyk a zarazem szczęśliwy oszust zajął tu siedzibę dyrektora kościelnego pewnej instytucji zwanej ongi Ekonomatem, która zależała od agentur głównych kleru francuskiego; ufundował ją był przewidujący geniusz kardynała Richelieu. Nazwisko Thuilliera otwarło drzwi salonu, gdzie królowała wśród najpiękniejszych waz chińskich, cała w czerwonych aksamitach i w złocie, biedna kobiecina, która gniotła swoim ciężarem serca księżnych i książąt na popularnych balach u monarchy. "Czyż to nie racja bytu "Karykatury""? - rzekła jednego dnia z uśmiechem pewna pseudodama dworu do pewnej księżnej, która mimo woli parsknęła śmiechem na widok Zelii obwieszonej diamentami, czerwonej jak piwonia, obciśniętej lamowaną suknią i toczącej się niczym beczka z jej dawnego sklepu. - Czy przebaczysz mi, o piękna pani - zagadnął Thuillier kłaniając się wężowym ruchem i przybierając pozę numer dwa ze swojego repertuaru z roku 1807 - żem zostawił to zaproszenie na biurku, przekonany, że wysłałem je państwu?... To zaproszenie na dziś; obawiam się, czy nie przyszedłem za późno... Zelia, spojrzawszy na męża, który nadchodził właśnie, by powitać Thuilliera, odrzekła: - Mieliśmy wyjechać na świeży luft i zjeść obiad w jakiejś napotkanej restauracji, ale chętnie zrezygnujemy z naszego projektu, tym bardziej że to diabelnie po chamsku wyjeżdżać na niedzielę za miasto. - Poskaczemy sobie przy fortepianie z uwagi na młodzież, jeśli będzie nas dosyć; napisałem słówko do Phelliona, bo jego małżonka zna dobrze panią Pron, spadkobiercową... - Spadkobierczynię - poprawiła pani Minard. - E nie, spadkobiercową - powtórzył Thuillier - mówimy przecież "burmistrzowa", spadkobiercową panny Lagrave, bliskiej kuzynki Barniolów. - Czy mam się wystroić? - zapytała panna Minard. - Ależ tak! - zawołał Thuillier. - Inaczej nasłuchałbym się od siostry... Choć nie, stanowimy przecież jedną rodzinę! Za Cesarstwa, moja pani, zabierało się znajomości w tańcu... "W tych świetnych czasach pięknego dansera szacowano nie mniej niż dobrego żołnierza... A dziś ludzie są nazbyt rzeczowi... - Nie mówmy o polityce - uśmiechnął się mer. - Króla mamy wielkiego, rozumnego, zachwycam się bez ustanku naszą epoką, a także instytucjami, jakie nam dano. Król zresztą wie dobrze, co robi, popierając rozwój przemysłu: walczy oko w oko z Anglią, a my wyrządzamy mu więcej krzywdy w tych czasach płodnego pokoju aniżeli za wojen Cesarstwa... - Wspaniałym posłem będzie mój mąż! - zawołała naiwnie Zelia. - W naszym kółku próbuje już przemawiać, a pan, panie Hieronimie, pomożesz nam przy wyborach, prawda? - Nie mówmy o polityce - odparł Thuillier. - Przyjdźcie państwo o piątej... - A ten mały Vinet będzie? - zagadnął Minard. - Przychodzi pewnie dla Celesty. - Może już przywdziać żałobę - oznajmił Thuillier. - Brygida ani chce słyszeć o nim. Zelia i Minard wymienili uśmiechy pełne ukontentowania. - I powiedzieć, że trzeba wdawać się z taką hołotą z uwagi na naszego syna! - wykrzyknęła Zelia, kiedy Thuillier był już na schodach, wyprowadzany przez mera. "Aha! Zachciało ci się posłować! - pomyślał Thuillier schodząc. - Wszystkiego mało tym kupczykom! O Boże! Co by powiedział Napoleon widząc władzę w rękach takich ludzi!... Bo ja przynajmniej znam się na administracji!... Ale konkurent! I co powie de la Peyrade"? Ambitny eks-urzędnik zaprosił na wieczór całą rodzinę Laudigeois i wstąpiwszy do Collevilleów zapowiedział, żeby Celesta włożyła ładną suknię. Flawię zastał zamyśloną; wahała się, czy przyjść, lecz Thuillier rozproszył jej wątpliwości. - Moja stara i wiecznie młoda przyjaciółko - rzekł obejmując ją wpół, była bowiem sama - nie chcę mieć przed tobą żadnych sekretów. Mam ogromne widoki... Więcej nie powiem i tylko cię poproszę, żebyś była specjalnie czarująca dla pewnego młodego człowieka... - A któż to taki? - Młody de la Peyrade. - I czemuż to, Karolku? - Ma on w rękach moją przyszłość: to zresztą geniusz. O, ja znam się na tym... Ma swój rozum! - i Thuillier zrobił ruch dentysty wyrywającego ząb mądrości. - Musimy go sobie skaptować, Flawio!... Ale przede wszystkim nie okazujmy mu nic takiego, z czego domyśliłby się swojej siły... Bo z nim prowadzę grę z rączki do rączki. - Jak to! Mam go trochę kokietować? - Tylko nie zanadto, mój aniołku - odparł Hieronim z miną zadufanego cymbała. I odszedł nie dostrzegłszy, że Flawia zapadła w jakieś osobliwe osłupienie. "Ten młodzieniec to mocarz - pomyślała. - A no, zobaczymy". Włożyła stroik z marabutami, ładną popielato-różową suknię, narzuciła czarną mantylę tak, aby nieco odsłonić kształtne ramiona, dopilnowała też, aby Celesta wystąpiła jak zwykle w jedwabnej sukience z wsadką i suto marszczonym kołnierzem; kazała uczesać ją gładko - a la Berthe. O wpół do piątej Teodozjusz zjawił się na posterunku; minę miał rzekomo głupią i niby służalczą - głos przymilny; przede wszystkim wyciągnął Thuilliera do ogrodu. - Drogi panie Hieronimie - powiedział - jestem pewien pańskiego zwycięstwa, muszę jednak zalecić panu raz jeszcze absolutne milczenie. Gdyby zapytano cię o cokolwiek, zwłaszcza chodzi tu o Celestę, dawaj owe wymijające odpowiedzi, które pozostawiają ciekawych w niepewności. Umiałeś pan przecież tak odpowiadać dawniej, w biurze. - To jasne! - odparł Thuillier. - Ale czy naprawdę masz pan pewność? - Zobaczysz pan sam, jaki przygotowałem ci deser. Ale przede wszystkim bądź powściągliwy. Przyszli Minardowie, pozwól, że ich teraz ocyganię... Przyprowadź ich pan tutaj, a potem zmykaj. Skłoniwszy się nowo przybyłym de la Peyrade postarał się ulokować obok pana mera; w sposobnej chwili odciągnął go na stronę i powiedział: - Panie burmistrzu, skoro człowiek o pańskim znaczeniu politycznym przychodzi tutaj się nudzić, ma w tym jakiś zamysł; nie zamierzam osądzać pańskich pobudek, nie mam po temu najmniejszego prawa, a zresztą nie należy w żadnym wypadku do mojej roli mieszać się w sprawy możnych tego świata; w tym jednak wypadku daruj mi pan natręctwo i racz wysłuchać rady, jakiej ośmielę się udzielić. Jeśli dziś wyświadczę panu przysługę, będziesz mógł pan, dzięki swojej pozycji, wywdzięczyć mi się jutro w dwójnasób; owóż, jeśli rzeczywiście przydam się panu, zacznę z tym momentem słuchać praw interesu osobistego. Nasz wspólny przyjaciel Thuillier rozpacza, że jest nikim, wbił sobie do głowy, żeby stać się kimś, personatem w naszej dzielnicy... - Ho, ho! - powiedział Minard. - E, właściwie nie mierzy wysoko: chciałby zostać ławnikiem. Wiadomo mi, że Phellion, domyślając się, jakie atuty dałaby mu w rękę podobna przysługa, zamierza wysunąć kandydaturę naszego poczciwiny. Jakoż może uznasz pan za konieczne dla swoich projektów, by wyprzedzić w tym Phelliona. Wybór Thuilliera może dla pana być tylko korzystny, miły; dobrze się będzie sprawował w radzie miejskiej, są tam głupsi od niego... A zresztą wobec pańskiego poparcia zacząłby spoglądać na świat pańskimi oczyma, boć i tak uważa pana za jeden ze świeczników naszego miasta... - Dziękuję, kochasiu - powiedział Minard. - Wyświadczyłeś mi przysługę, którą oszacować potrafię, a która dowodzi... - Że nie lubię tych Phellionów - podchwycił de la Peyrade korzystając z momentu, kiedy pan mer się zawahał, w obawie, by z jego myśli adwokat nie wyczytał wzgardy. - Nienawidzę ludzi afiszujących się swoją uczciwością, ludzi, którzy wymieniają szlachetne uczucia na monetę. - O, znasz ich pan dobrze - powiedział Minard. - To klan hipokrytów! I ten człowiek od lat dziesięciu legitymuje się skrawkiem czerwonej wstążki - dorzucił wskazując swoją butonierkę. - Miej się pan na baczności! - rzekł adwokat. - Syn jego kocha się w Celeście, a zajął punkt centralny... - Tak, ale mój syn ma dwanaście tysięcy franków renty, tylko tyle... - O! - powiedział adwokat prostując się raptem - panna Brygida mówiła kiedyś, że wymaga tyle co najmniej od przyszłego Celesty. Tak czy inaczej dowiesz się pan za pół roku, że Thuillier ma kamienicę przynoszącą czterdzieści tysięcy franków dochodu. - O do diaska! Domyślałem się - odrzekł mer. - A więc będzie ławnikiem. - W żadnym wypadku nie wspominaj mu pan o mnie - powiedział adwokat i poskoczył z powitaniami ku pani Phellion. - No i jakżeż, udało się pięknej pani? - Czekałam aż do czwartej, ale ten godny i przezacny człowiek nie pozwolił mi dokończyć; jest nazbyt zajęty, żeby wziąć na siebie tak wielkie obowiązki: małżonek mój przeczytał mi list, w którym doktor Bianchon dziękuje mu za dobre intencje dodając, że wysuwa kandydaturę pana Thuillier. Jest gotów służyć mu swoimi stosunkami i prosi mojego męża, by uczynił to samo. - I cóż na to pani podziwu godny małżonek?... - "Spełniłem obowiązek, nie wszedłem w kolizję z sumieniem i służę teraz Thuillierowi całą duszą". - A więc wszystko w porządku! - powiedział de la Peyrade. - Niech pani zapomni o mojej wizycie, przypisując sobie całą zasługę. I podążył ku pani Colleville przybierając pozę pełną najwyższego szacunku... - Bądź pani tak łaskawa - rzekł - i przyprowadź mi tutaj swojego poczciwego mężusia; mamy Thuillierowi zrobić niespodziankę, musimy go w to wtajemniczyć. I kiedy Peyrade rozmawiał z Collevilleem jak artysta z artystą, puszczał race dowcipu i tłumaczył, czyją kandydaturę Colleville winien popierać, choćby ze względu na solidarność rodzinną, Flawia wysłuchała w salonie rozmowy, od której zgłupiała całkiem; w uszach jej szumiało. - Ciekawa jestem, o czym rozmawia pan Colleville z de la Peyradeem; obaj pokładają się ze śmiechu? - spytała głupkowato pani Thuillier spoglądając w okno. - Wygadują sprośności, jak to zwykle mężczyźni między sobą - odrzekła panna Thuillier, często atakująca mężczyzn jakąś resztką naturalnego instynktu starych panien. - Pan de la Peyrade nie jest do tego zdolny - oświadczył z powagą Phellion - bo to jeden z najcnotliwszych młodzieńców, jakich znam. Wiadomo, jak wysoko szacuję mojego Feliksa: otóż stawiam go z panem Teodozjuszem w jednym rzędzie, pragnąc, aby mój syn był jeszcze w równie piękny sposób nabożny! - Istotnie to człowiek nader uzdolniony i z przyszłością - podjął Minard. - Zapewnił sobie mój głos, bo nie wypada mi powiedzieć - protekcję... - Więcej pracuje, niż jada: oto co wiem o nim - ozwał się Dutocq. - Jego matka, jeśli miał szczęście zachować ją dotąd, winna być dumna z niego - oświadczyła sentencjonalnie pani Phellion. - To dla nas prawdziwy skarb - dorzucił Thuillier - a żebyście państwo wiedzieli, jaki to skromny chłopak! Nie dmie się, o nie... - Za to mogę ręczyć - przyświadczył Dutocq. - Nie widziałem młodzieńca, który w nędzy postępowałby szlachetniej i - zwyciężył ją na koniec; ale też się nacierpiał, to widać. - O, biedny młodzieniec! - wykrzyknęła Zelia. - Serce się kraje na samą myśl!... - Można mu zawierzyć i tajemnicę, i majątek - zapewnił Thuillier. - Czyż podobna w naszych czasach wydać o człowieku lepszą opinię? - To ten Colleville go rozśmiesza! - zawołał Dutocq. Colleville i de la Peyrade wracali właśnie z ogrodu w jak najserdeczniejszej komitywie. - Panowie - ozwała się Brygida - król i zupa czekać nie mogą: prowadzić damy do stołu!... W pięć minut po tym żarcie pochodzącym jeszcze z odźwierni jej ojca, Brygida spoglądała z satysfakcją na stół okolony głównymi bohaterami niniejszego dramatu - salon jej miał zresztą zgromadzić ich w komplecie, prócz ohydnego Cerizeta. Wizerunek owej starej fabrykantki worków nie byłby może całkowity, gdybyśmy pominęli opis jednego z najlepszych u niej obiadów. Charakterystyka kucharki mieszczańskiej z roku 1840 zalicza się do szczegółów nieodzownych dla historii obyczajów - a i sprytna gosposia wyciągnie stąd naukę. Kto dwadzieścia lat szyje puste worki, szuka zawsze sposobu, żeby niektóre z nich napełnić dla siebie. Owóż Brygida odznaczała się tym szczególnym rysem, że łączyła oszczędność, dzięki której zbijamy majątek, ze zrozumieniem wydatków koniecznych. Względna jej hojność, gdy chodziło o brata lub Celestę, była żywym zaprzeczeniem skąpstwa. Toteż uskarżała się często, że skąpą nie jest. Przy opisywanym obiedzie opowiadała, jak po dziesięciominutowej walce i potężnych męczarniach dała w końcu dziesięć franków biednej robotnicy, zamieszkałej w sąsiedztwie, dowiedziawszy się, że dziewczyna głoduje ni mniej, ni więcej tylko od dwóch dni. - Natura - oznajmiła naiwnie - wzięła górę nad rozsądkiem. Na pierwsze był więc rosół, niemal wodnisty; kucharka miała bowiem zapowiedziane raz na zawsze, iż nawet przy okazjach tak uroczystych musi robić dużo rosołu; następnie, wołowiną miał się karmić cały ród jeszcze dwa dni, im mniej tedy rzeczone mięso oddało rosołowi soków, tym pozostawało pożywniejsze. Nie dogotowaną sztukę mięsa zabierano tedy ze stołu, kiedy Thuillier wbijał w nią nóż - i Brygida wypowiadała sakramentalne słowa: - Chyba za twarde; daj pokój, Hieronimie, nikt nie będzie jadł, mamy co innego! Bo i rzeczywiście, wazę z rosołem okalały cztery półmiski ustawione na starych szkandelach, ongi srebrzonych, zawierając, podczas owego obiadu zwanego "kandydackim", dwie kaczki z oliwkami, spory pasztet z pulpetami, węgorza w tatarskim sosie i marynowaną cielęcinę z cykorią. Na pieczyste była arcydostojna gęś, nadziewana kasztanami, a do niej - w miejsce sałaty - roszpunka przystrojona czerwonymi krążkami buraków, śmietana w garnuszkach, rzodkiew na słodko i makaron zapiekany. Ów obiad, godzien ucztującego stróża, kosztował najwyżej dwadzieścia franków, a domownicy mieli jeszcze żywić się resztkami całe dwa dni; Brygida powiadała jednak: - Do licha! Kiedy przyjmuje się gości, pieniądze idą jak woda!... Coś okropnego! Stół oświetlały dwa szkaradne czteroramienne lichtarze z posrebrzanej miedzi; płonęły w nich oszczędnościowe świeczki zwane "gwiazdami". Obrus olśniewał białością, a stare, drobniutko rowkowane srebra stanowiły spadek po ojcu: owoc zakupów papy Thuilliera z okresu rewolucji; służyły mu dobrze, kiedy u siebie w odźwierni prowadził pokątną restauracyjkę, póki nie zamknięto jej - los podobnych restauracyjek we wszystkich ministeriach - w roku 1816. Tak więc potrawy pasowały do jadalni, do całego domu i do Thuillierów, którzy nie potrafili się wznieść ani ponad ów rodzaj jadła, ani ponad swe obyczaje. Minardowie, Colleville i de la Peyrade wymieniali owe uśmiechy zdradzające wspólność myśli szyderczych, lecz hamowanych. Oni jedni znali tu przepych wyższego gatunku - i Minardowie przejawiali chcąc nie chcąc swój ukryty zamysł, przyjąwszy zaproszenie na podobny obiad. De la Peyrade, siedząc obok Flawii, szeptał jej na ucho: - Przyznaj pani, że trzeba ich nauczyć życia - a tu pani i twój mąż tylu rzeczy musicie sobie odmawiać, o, znam to nie od dziś! Ale ci Minardowie, jakaż w nich ohydna chciwość! Straciłabyś pani na zawsze swoją córkę; ci parweniusze mają przywary dawnych magnatów, nie mając ich wykwintu. Ich syn, posiadacz dwunastu tysięcy franków renty, znajdzie sobie doskonale żonę wśród jakichś Nowobogackich, po cóż więc ma tutaj zagrabiać pieniądze? Co za rozkosz poigrać z tymi ludźmi! Flawia, przysłuchując się z uśmiechem, nie cofnęła stopy, kiedy Teodozjusz z lekka przycisnął ją nogą. - Będziemy porozumiewać się tym sposobem - rzekł - za pomocą pedału; dziś rano poznałaś mnie pani do gruntu, nie należę do ludzi płatających drobne i złośliwe figle... Jak dotąd Flawia niewiele stykała się z graczami aż tak tęgimi; apodyktyczny ton i pewność siebie Teodozjusza olśniewały tę kobietę, gdyż ów zręczny kuglarz postawił ją wobec walki, w której musiała się wahać między "tak" i "nie". Należało go zaaprobować albo też odrzucić bezwzględnie; a że jego polityka wynikała z obliczeń, śledził okiem łagodnym, lecz pełnym wewnętrznej bystrości, rezultaty swoich uwodzicielskich praktyk. Kiedy sprzątano pieczyste, Minard niepokojąc się stanowiskiem Phelliona, rzekł poważnie do Thuilliera: - Drogi panie Hieronimie, przyjąłem zaproszenie na twój obiad, gdyż chciałbym wyjawić panu rzecz doniosłą, a która przynosi ci zbyt wielki zaszczyt, bym nie uczynił zebranych tu gości świadkami moich słów. Thuillier pobladł. - Wyjednałeś mi pan order!... - zawołał, chciał bowiem uchwyciwszy spojrzenie Teodozjusza wykazać, że nie zbywa mu na sprycie. - Dostaniesz go pan któregoś dnia - odrzekł mer - chodzi jednak o coś więcej. Order to wyróżnienie, które zawdzięczamy dobrej opinii, jaką poweźmie o nas minister, podczas gdy w tym wypadku mam na myśli pewien rodzaj wyboru, jaki zawdzięczamy zgodzie naszych współobywateli. Słowem, niemała liczba wyborców mojego okręgu zwróciła oczy na pana i pragnąc cię zaszczycić swoim zaufaniem, chce powierzyć panu reprezentację owego okręgu w radzie miejskiej Paryża, która, jak ogólnie wiadomo, jest radą główną departamentu Sekwany... - Brawo! - wykrzyknął Dutocq. Wstał Phellion. - Pan mer uprzedził mnie - powiedział głosem pełnym wzruszenia - ale tak bardzo to pochlebia naszemu przyjacielowi, że zwrócili na niego uwagę wszyscy dobrzy obywatele jednocześnie i że skupił on głos publiczny we wszystkich częściach okręgu, iż nie mogę się skarżyć, żem zjawił się dopiero w drugiej linii: niechżeż inicjatywa należy do władzy!... - Tu z szacunkiem skłonił się Minardowi. - Tak, panie Hieronimie, niejeden wyborca myślał, żeby w ręce twoje powierzyć mandat tej części okręgu, gdziem ulokował swoje skromne lary i penaty, ale to jeszcze osobliwiej przemawia za tobą, że poleca cię pewien bardzo sławny człowiek... (Sensacja)!... człowiek, w którym zamierzaliśmy uczcić jednego z najcnotliwszych mieszkańców okręgu, co przez dwadzieścia lat był mu ojcem, mam tu na myśli nieboszczyka pana Popinot, za życia radcę trybunału królewskiego i naszego radcę w radzie miejskiej. Lecz jego siostrzeniec, doktor Bianchon, jedna z naszych sław... uchylił się z uwagi na swoją absorbującą pracę od odpowiedzialności, jaką by go w takim wypadku obarczono; dziękując nam, żeśmy go tak uhonorowali, wskazał, podkreślam to, moi państwo, tegoż kandydata, którego właśnie wysunął pan mer, jako w jego mniemaniu najodpowiedniejszego, ze względu na urząd, który kiedyś piastował, najodpowiedniejszego, by objąć godność edyla!... I Phellion usiadł wśród entuzjastycznego gwaru. - Hieronimie, możesz liczyć na swojego starego przyjaciela - ozwał się Colleville. W tymże momencie rozczulili się wszyscy na sam widok Brygidy i pani Thuillier. Stara Brygida zbladła, jakby zaraz miała zemdleć, z policzków spływały jej wolno łzy - łzy głębokiej radości, a pani Thuillier siedziała jakby gromem rażona, zapatrzona w przestrzeń. Nagle stara panna pomknęła do kuchni, wołając: - Józka, prędko do piwnicy!... Trzeba nam starego wina! - Drodzy przyjaciele - powiedział Thuillier, a głos brzmiał mu wzruszeniem - oto najpiękniejszy dzień w moim życiu, piękniejszy, niż będzie dzień mojego wyboru, jeśli mam prawo przyjąć głosy moich współobywateli (Daj pan spokój! Daj pan spokój)! , bom ogromnie sfatygowany po trzydziestu latach służby państwowej, a pomyślcie, że człowiek honorowy winien dobrze zastanowić się nad swoimi siłami i zdolnościami, zanim przyjmie godność i obowiązki edyla... - Tych akurat słów spodziewałem się po tobie, panie Hieronimie! - zawołał Phellion. - Wybacz! Pierwszy raz w życiu przerwałem komuś, i to w dodatku byłemu zwierzchnikowi; bywają jednak okoliczności... - Zgódź się pan! Zgódź się pan! - wykrzyknęła Zelia. - Do diaska, takich nam ludzi trzeba jak pan, żeby nami rządzili. - Trudno, przyjmuj pan! - zawołał Dutocq. - Niech żyje przyszły ławnik!... Ale nie mamy nic do picia... - A więc załatwione - podjął Minard - jesteś pan naszym kandydatem, nieprawdaż? - Grubo mnie pan przeceniasz - odrzekł Thuillier. - Dałbyś spokój! - zawołał Colleville. - Ktoś, kto ma za sobą trzydzieści lat galer w ministerium finansów, to skarb dla miasta! - Jesteś pan przesadnie skromny! - ozwał się młody Minard. - Pańskie uzdolnienia są nam wszystkim dobrze znane, krążą o nich w finansach legendy... - A więc to wyście tego chcieli, moi państwo! - zawołał Thuillier. - Król będzie bardzo kontent z naszego wyboru, tak, tak - zapewnił pusząc się Minard. - Czy pozwolicie, panowie - ozwał się de la Peyrade - by młody mieszkaniec Przedmieścia Świętego Jakuba wtrącił drobną uwagę, która nie będzie może bez znaczenia? Każdy był świadom talentów adwokata ubogich, zaległo więc głębokie milczenie. - Wpływy pana mera sąsiedniego okręgu, a także ogromne jego wpływy w okręgu naszym, gdzie zostawił po sobie tak piękne wspomnienia, wpływy pana Phelliona, tak, nazwijmy rzecz po imieniu - dodał dostrzegłszy gest Phelliona - będącego wyrocznią dla swojego batalionu, nie mniej potężne wpływy, jakie pan Colleville zawdzięcza naturalności swoich manier i swojemu obyciu, wpływy pana pisarza sądowego, nie mniej skuteczne, wreszcie mało znaczący wysiłek, jaki zaofiarować mogę w mojej skromnej sferze działania, stanowią rękojmię sukcesu; ale to jeszcze nie sukces!... Ażeby zatriumfować w jak najkrótszym czasie, musimy zobowiązać się wszyscy, że uroczystość, jaka odbywa się tutaj, utrzymamy w najgłębszej tajemnicy... Nie chcąc tego, podjudzilibyśmy bezwiednie ludzką zawiść i rozdrażnili co pośledniejsze uczucia, a to stworzyłoby nam później przeszkody, które musielibyśmy przezwyciężać. Sens polityczny nowych zagadnień, sam fundament ich symptomu i gwarancja istnienia opierają się na pewnym podziale, na pewnym rozgraniczeniu władzy z klasą średnią, najistotniejszą siłą nowoczesnych społeczeństw, ostoją moralności, poczciwych uczuć i rozumnej pracy; ale nie możemy taić przed sobą, że wybory, dotyczące wszelkich niemal dziedzin życia, przeniknęły do spraw ambicji, wściekła żądza, żeby stać się kimś, darujcie mi te słowa, buzuje w dołach społecznych, których nie powinna była poruszyć. Jedni widzą w tym objaw dodatni, inni - ujemny; nie moją jest rzeczą osądzać tę kwestię w przytomności umysłów, przed którymi chylę czoła; poprzestanę na jej sformułowaniu, by wskazać niebezpieczeństwo, na jakie może być narażony sztandar naszego wspólnego przyjaciela. Proszę państwa, nasz czcigodny przedstawiciel w radzie miejskiej zmarł zaledwie tydzień temu, a już cały okrąg burzy się miotany poślednimi ambicjami. Każdy za wszelką cenę chce wysunąć się do pierwszego rzędu. Nakaz konwokacji odniesie skutek chyba dopiero za miesiąc. Ileż intryg uknują przez ten czas!... Nie narażajmy, błagam, naszego przyjaciela Thuilliera na ciosy współzawodników! Nie rzucajmy go na pastwę dyskusji publicznej, owej nowoczesnej harpii, będącej tylko rzecznikiem oszczerstwa i zawiści, pretekstem, jakiego chwytają się animozje, bo harpia ta umniejsza wszystko, co wielkie, bruka wszystko, co szacowne, hańbi wszystko, co święte; ...działajmy więc jak trzecia część Izby: milczmy i głosujmy! - Dobrze mówi - powiedział Phellion do swojego sąsiada, Dutocqa. - I jak mocno, rzeczowo!... Minard-syn zzieleniał z zazdrości. - Dobrze powiedziane i prawdziwie! - zawołał stary Minard. - Przyjęto przez aklamację - powiedział Colleville. - Panowie, jesteśmy ludźmi honoru, wystarczy, żeśmy się porozumieli w tym względzie. - Kto pragnie osiągnąć cel, godzi się na środki - ozwał się sentencjonalnie Phellion. W tejże chwili ukazała się panna Thuillier, a za nią dwoje służby; miała klucz od piwnicy zatknięty za paskiem, na stole postawiono trzy butelki szampana, trzy starego wina IHermitage i jedną malagi. Lecz Brygida przyniosła sama z pieczołowitością pełną niemal respektu pękatą i omszałą butelczynę, którą umieściła przed sobą. Wśród ogólnego wesela wywołanego tą obfitością wybornych trunków - stanowiących owoc wdzięczności - które biedna Brygida nalewała jakby w malignie, z niepomiarkowaniem jakże różnym od skąpstwa przyjęć wydawanych przez nią co dwa tygodnie, wnoszono nader urozmaicone wety: czubate salaterki suszonych fig, orzechów, rodzynków i migdałów, piramidy pomarańcz, góry jabłek, sery, słoiki konfitur i kandyzowane owoce dobyte z głębin szafy, które nie pojawiłyby się na obrusie, gdyby nie specjalna okazja. - Celesto, przyniosą ci butelkę wódki, tej, którą mój ojciec kupił jeszcze w 1802 roku; skropisz nią sałatkę z pomarańcz! - komenderowała bratową. - Pan Phellion odkorkuje butelkę szampańskiego: to butelka dla was trzech. - Panie Dutocq, a ta butelka dla ciebie! - pan Colleville umie tak świetnie wybijać korki!... Józka przyniosła jeszcze trzy butelki wina Bordeaux, służące rozstawiały kieliszki do szampana, a także małe kieliszeczki i kieliszki do Bordeaux. - Pamiętny rok! - zawołał Thuillier. - Panowie, moja siostra straciła przez was głowę! - A wieczorem poncz i ciastka! - oznajmiła Brygida. - Posłałam do aptekarza po herbatę. O Boże! Gdybym wiedziała wcześniej, że to ma być obiad wyborczy - zawołała spoglądając na bratową - wystąpiłabym z indykiem... Wszyscy na to roześmieli się w głos. - Przecież mieliśmy gęś - powiedział Minard-syn zanosząc się od śmiechu. - Nadjeżdżają wozy! - zawołała pani Thuillier na widok kandyzowanych kasztanów i bezów. Twarz panny Thuillier płonęła; Brygida imponowała swoją postawą, nigdy jeszcze miłość siostrzana nie uzewnętrzniła się z taką pasją. - To rozczulające dla nas, którzy ją znamy! - wykrzyknęła pani Colleville. Kieliszki były pełne, wszyscy spoglądali po sobie, niby w oczekiwaniu na toast, de la Peyrade powiedział więc: - Panowie, pijmy za sprawę wzniosłą!... Zdumieli się wszyscy. - Zdrowie panny Brygidy!... Wstali, trącili się kieliszkami, zawołali: "Wiwat panna Brygida"! - tyle aż entuzjazmu wywołał wylew szczerego uczucia. - Panowie! - ozwał się Phellion i przeczytał z kartki zapisanej ołówkiem: - Za pracę i jej splendory w osobie naszego dawnego kolegi, dziś - jednego z merów Paryża. Wiwat państwo Minard! Po pięciu minutach rozmowy Thuillier wstał i zawołał: - Panowie, wiwat król i królewska rodzina!... Nie dodaję nic, ten toast mówi sam za siebie. - Piję za wybór mojego brata! - rzekła panna Thuillier. - A teraz uśmiechniemy się, moi państwo! - powiedział de la Peyrade, bez ustanku szepcząc coś Flawii na ucho. Wstał. - Zdrowie pań! Zdrowie tej płci czarodziejskiej, której zawdzięczamy tyle szczęścia, nie mówiąc o naszych matkach, siostrach i żonach!... Toast wywołał ogólną radość, a Colleville, podochociwszy już sobie, wykrzyknął: - O szelma! Ukradł mi te słowa! Wstaje pan mer, zalega jak najgłębsze milczenie. - Panowie, wiwat nasze instytucje! Z nich wielkość i siła Francji dynastycznej! Butelki znikały, goście chwalili na wyprzódki znakomity gatunek i zadziwiającą delikatność trunków. Celesta Colleville rzekła nieśmiało: - Mamusiu, a czy ja mogłabym wznieść toast? Biedna dziewczyna zauważyła półprzytomną twarz matki chrzestnej: zapomniana pani domu była podobna niemal do psa, nie wiedzącego, któremu z panów okazywać posłuszeństwo - popatrywała w oczy to groźnej szwagierce, to znów Hieronimowi, spoglądała pytająco, zagubiwszy się już całkiem; a radość malująca się na tym licu helotki, przywykłej, że jest niczym, przywykłej do tłumienia myśli i uczuć, przypominała blade słońce zimowe, które przeziera przez mgłę; rozjaśniała bowiem niechętnie te wiotkie i przywiędłe policzki. Gazowy czepek przybrany ciemnymi kwiatami, zaniedbana koafiura, tabaczkowa suknia i gruby złoty łańcuch za całą ozdobę - wszystko to, nawet zachowanie, pobudziło tkliwość Celesty: ona jedna znała wartość tej kobiety skazanej na wieczyste milczenie, kobiety, która widziała doskonale, co wokół niej się dzieje, cierpiała za wszystkich i czerpała pociechę w samotności albo w Bogu. - Nie broń jej pani, niech wzniesie ten swój toaścik - powiedział de la Peyrade do Flawii. - No prędzej, córko! - zawołał Colleville. - Jest tu wino IHermitage, zacne, stare! - Zdrowie mojej kochanej matki chrzestnej! - powiedziała dziewczyna nachylając z szacunkiem kieliszek i podnosząc go do pani Thuillier. Biedna spłoszona kobieta spoglądała kolejno poprzez zasłonę łez to na szwagierkę, to na męża; ale choć pozycja jej wśród rodziny była ogólnie znana, hołd, jaki niewinność składała słabości, miał w sobie tyle piękna, że wszystkich ogarnęło wzruszenie; panowie wstali i skłonili się pani Thuillier. - O, pani, rad bym mieć królestwo, żeby je złożyć u twoich stóp! - rzekł Feliks Phellion do Celesty. Zacny Phellion ocierał łzy, rozczulił się nawet Dutocq. - Czarujące dziecię! - powiedziała panna Thuillier; wstała i podeszła do bratowej, żeby ją uściskać. - A teraz ja! - zawołał Colleville i stanął w pozie atlety. - Słuchajcie uważnie! Piję za naszą przyjaźń! Wychylcie kieliszki! A teraz nalewajcie! Tak! Pijcie zdrowie sztuk pięknych! To kwiat życia społecznego! Wychylcie kieliszki! Napełnijcie kieliszki! Obyśmy tak ucztowali nazajutrz po wyborach! - A co to za buteleczka? - zagadnął Dutocq pannę Brygidę. - To jedna z trzech butelek likieru pani Amphoux; drugą przeznaczyłam na wesele Celesty, a trzecią na chrzciny jej pierworodnego. - Moja siostra chyba straciła głowę - powiedział Thuillier do Collevillea. Obiad zakończył się toastem, który Teodozjusz podszepnął Hieronimowi w momencie, kiedy malaga przelana z butelki do kieliszków rozbłysła jak rubin. - Colleville, panowie, wypił za przyjaźń, a ja tym szlachetnym winem piję zdrowie przyjaciół!... Gorące wiwaty przyjęły to ckliwe wynurzenie; ale kiedy Dutocq powiedział do Teodozjusza: - To zbrodnia wlewać taką malagę w przepite gardła... - Ach! Gdybyż ją można fałszować, mój zacny przyjacielu - wykrzyknęła pani merowa cmoktając donośnie ów likwor hiszpański - dopieroż by się zrobiło majątek!... Zelia rozpłomieniła się w najwyższym stopniu swoich bogatych możliwości: była straszliwa. - E tam - odrzekł Minard - myśmy już swoją fortunę zrobili. - Czy bratowa sądzi - zwróciła się panna Brygida do pani Thuillier - że można herbatę podać w salce?... Pani Thuillier wstała. - O, jesteś pan wielkim czarodziejem - rzekła Flawia do de la Peyradea, biorąc go pod rękę, żeby przejść do salonu. - A chciałbym - odparł - czarować tylko panią i wierz mi, że biorę w tym swój odwet: stałaś się pani zachwycająca... nie widziałem cię jeszcze takiej, choć urzekać potrafisz! - Thuillier - odpowiedziała wymijająco - uważa się za polityka. - Ależ, najmilsza, w tym światku połowa śmieszności to wynik podobnych spisków; człowiek nie jest tak bardzo tutaj winien, jakbyśmy myśleli. W iluż rodzinach widujesz pani, jak mąż, dzieci i przyjaciele domu przekonują matkę-głuptaskę o jej wielkich zaletach umysłu lub matkę czterdziestopięcioletnią, że jest młoda i piękna!... Stąd niepojęte trudności dla postronnych. Ten pan zawdzięcza swoją cuchnącą pyszałkowatość uwielbieniu kochanki, a pyszałkowatość rymobaja tym, co za pieniądze wmówili weń, że jest wielkim poetą. Każda rodzina ma swoją znakomitość, a z tego wynikają ciemności - jak w parlamencie, chociaż płoną wszystkie świeczniki Francji... A tymczasem ludzie dowcipni śmieją się między sobą i basta. W tym mieszczańskim światku odznaczasz się pani dowcipem i urodą; dlategom wyznał, jaki mam kult dla ciebie; ale następną myślą było, żeby panią stąd wydobyć, bo kocham cię szczerze; więcej w tym afekcie przyjaźni niż miłości, chociaż i miłości zakradło się wiele - dodał tuląc Flawię do serca, zaprowadziwszy ją bowiem pod okno miał osłonę w głębokiej framudze. - Pani Phellion zagra na fortepianie - zarządził Colleville - należą nam się dziś tańce: niech tańcują butelki, pieniążki panny Brygidy i nasze dziewczęta! Idę po klarnet. I podał żonie opróżnioną filiżankę od kawy, uśmiechając się rad, że Flawia zawarła tak wyborną komitywę z Teodozjuszem. - Cóż to, zaczarowałeś pan mojego męża? - zagadnęła uwodziciela. - Czyż mam pani zdradzić wszystkie nasze sekrety? - A więc nie kochasz mnie pan? - zapytała spoglądając z zalotną chytrością kobiety niemal już zdecydowanej. - O, skoro pani nie masz już przede mną tajemnic - podchwycił ulegając szczególnej egzaltacji maskowanej prowansalską wesołością, egzaltacji jakże na pozór uroczej i naturalnej - nie chciałbym ukrywać przed tobą pewnej troski mojego serca... I zaprowadziwszy ją znów pod okno, powiedział z uśmiechem: - Colleville, poczciwina kochany, dostrzegł we mnie artystę duszącego się wśród tych mieszczan, artystę, który nie otwiera przy nich ust, bo nie zrozumieliby go, osądzili niesprawiedliwie i wypędzili; uczuł jednak żar ognia świętego, jaki mnie trawi. Tak, jestem inny - dodał tonem głębokiego przekonania - jestem artystą słowa, podobnie jak Berryer; potrafiłbym wycisnąć łzy przysięgłym, płacząc sam, bom nerwowy jak kobieta. * Pierre-Augustin Berryer (1790—1868) — adwokat, który za Restauracji występował jako obrońca w procesach politycznych, a po r. 1830 poświęcił się działalności politycznej jako przywódca opozycji legitymistycznej. I wtedy ten człowiek, którego całe to mieszczaństwo przejmuje wstrętem, żartował ze mną; zaczęliśmy z tych mieszczuchów szydzić, uznał, że mu dorównuję. Wyjawiłem mu plan, jak pokierować odpowiednio Thuillierem, dałem mu do zrozumienia, ile korzyści mógłby mu przynieść taki manekin polityczny: "Chociażby to - rzekłem - że zostałbyś panem de Colleville i zdobył dla swojej czarującej żony taką pozycję, na jakiej pragnąłbym ją widzieć: otrzymałbyś stanowisko poborcy generalnego, w dobrym okręgu, a stamtąd mógłbyś wywindować się na posła; bo jeśli chcesz pan zostać tym, kim powinieneś, wystarczy, żebyś wyjechał na osiem lat w Alpy, wysokie czy niskie, do jakiejś dziury, gdzie polubiliby cię wszyscy, a twoja żona wszystkich by oczarowała... To zaś - powiedziałem mu - uda się panu w zupełności, jeśli dasz swoją ukochaną Celestę człowiekowi, który zdoła uzyskać stosunki w Izbie"... Rozsądne słowa, przetłumaczone na żart, mają tę zaletę, że do pewnych natur przenikają głębiej aniżeli zwykłe, choć mocne argumenty: nie masz więc lepszych teraz przyjaciół na świecie niż Colleville i ja. Toć powiedział mi przy stole: "Ukradłeś mi, szelmo, to zdanie"! Wieczorem będziemy już na ty... Potem mała eskapada, w której artyści, zmuszeni do gospodarskiego rygoru, zawsze pokpią sprawę, a do której go wciągnę, zwiąże nas chyba taką przyjaźnią, jaka wiąże go z Thuillierem, bo powiedziałem mu, że Thuillier pękłby z zazdrości widząc u niego rozetkę... I oto, najdroższa moja, uwielbiana, ile głęboki afekt budzi w nas odwagi do czynu! Czyż nie trzeba, żeby Colleville zaakceptował mnie, żebym znalazł się między wami na jego życzenie?... Ale dla pani całowałbym trędowatych, łykał żywcem ropuchy, uwodził Brygidę; tak, nadziałbym serce na tę sztachetę, gdybym musiał wspierać się na niej, czołgając się u twoich stóp! - Przeraziłeś mnie pan dziś rano - rzekła. - Ale po południu uspokoiłaś się pani, prawda?... Tak, przy mnie nie spotka cię nigdy nic złego. - Ach, przyznaję to, jesteś pan nadzwyczajnym człowiekiem!... - Ależ skąd; najmniejsze jak i największe wysiłki to tylko refleks ognia, jaki rozpaliłaś pani: chcę zostać twoim zięciem, żebyśmy się nie rozstali już nigdy... Bo cóż, moja żona będzie chyba tylko machiną do rodzenia dzieci; ale istotą nieziemską, bóstwem będziesz dla mnie ty... - szepnął jej na ucho. - Szatan! - rzekła z rodzajem zatrwożenia. - Nie, jestem tylko po trosze poetą, jak wszyscy moi krajanie. A więc zostań moją Józefiną!... Jutro o drugiej przyjdę do ciebie: pali mnie najgorętsze pragnienie, żeby zobaczyć, gdzie śpisz, obejrzeć twoje meble, zobaczyć kolor ich obicia, zobaczyć, jak ustawiasz wokół siebie sprzęty i sprzęciki, słowem, ujrzeć perłę w muszli!... To powiedziawszy, spryciarz oddalił się - nie czekając na replikę. Flawii dech zaparło, była jednak szczęśliwa, biło jej serce i powiadała sobie, że trudno się oprzeć aż takiemu czarowi, skoro miłość po raz pierwszy przemówiła do niej namiętnym, romansowym językiem. A Teodozjusz wdział po raz pierwszy nowe pantalony, popielate jedwabne pończochy i lakierowane czółenka, czarną jedwabną kamizelkę i czarny atłasowy halsztuk, w którego węzle błyszczała szpilka dobrana ze smakiem. Miał na sobie nowy frak modnego kroju, białe mankiety podkreślały żółtość rękawiczek; on jeden miał dobre maniery i umiał się zachować w tym salonie, który niepostrzeżenie zapełniał się gośćmi. Pani Pron, z domu Barniol, przyszła w asyście dwóch siedemnastoletnich pensjonarek, które macierzyńskiej jej pieczy powierzyły rodziny - jedna zamieszkała na Martynice, druga na wyspie Bourbon. Pan Pron, nauczyciel retoryki w kolegium kierowanym przez księży, zaliczał się do kategorii Phellionów; lecz miast unosić się na powierzchni, rozkwitać we frazesach i oracjach i stawiać się wciąż za przykład, był oschły i sentencjonalny. Państwo Pron, ozdoba salonu Phellionów, przyjmowali co poniedziałek; łączyło ich bardzo ścisłe przymierze z Phellionami - za pośrednictwem Barniolów. Maleńki pan Pron, choć nauczyciel, był zawołanym danserem. Znakomita renoma pensji panien Lagrave, gdzie państwo Phellion nauczali przez lat dwadzieścia, wzrosła jeszcze, gdy przełożoną została panna Barniol, najsprytniejsza i najstarsza z dam klasowych. Pan Pron cieszył się znacznymi wpływami w tej części dzielnicy, której granice wytycza bulwar Mont Parnasse, Ogród Luksemburski i droga do Sevres. Jakoż Phellion przystąpił od razu do przyjaciela i - nie potrzebując niczyjej rady - poprowadził go w kąt, by tam wtajemniczyć w spisek; po dziesięciominutowej rozmowie poszli obaj po Thuilliera i okno znajdujące się akurat naprzeciw okna, przy którym stała Flawia, wysłuchało swoistego tercetu, nie gorszego niż trio trzech Szwajcarów z "Wilhelma Tella". * „Wilhelm Tell" — opera w czterech aktach Gioacchino Rossiniego, wystawiona po raz pierwszy w roku 1829 . - No i widzi pani - ozwał się Teodozjusz podchodząc do Flawii - uczciwy i nieskazitelny Phellion intrygantem!... Daj pani rzetelnemu człowiekowi argument, a zacznie jak najlepiej brodzić pośród najbrudniejszych kompromisów; gdyż w końcu omotuje tego karzełka, Prona, a Pron już idzie za nim krok w krok, li tylko w interesie Feliksa Phellion, który przyczepił się właśnie do Celesty... Niechże pani ich rozdzieli... gadają już dziesięć minut, a młody Minard krąży koło nich z miną poirytowanego buldoga. Feliks, nie ochłonąwszy jeszcze z głębokiego wzruszenia, o jakie przyprawił go szlachetny czyn Celesty, a także okrzyk, który wydobył jej się prosto z serca - choć nikt oprócz pani Thuillier nie myślał już o tym - wpadł na jeden z owych naiwnych a chytrych przebiegów, stanowiących uczciwą szarlatanerię prawdziwej miłości; ale nie miał jeszcze wprawy: matematyka uczyniła go dystraktem. Podszedł do pani Thuillier wyobraziwszy sobie, że pani Thuillier powinna przyciągnąć Celestę - głęboki rachunek głębokiego uczucia. Celesta była tym wdzięczniejsza Feliksowi, że adwokat Minard, widzący w niej tylko posag, nie miał tego nagłego natchnienia i pił kawę rozprawiając o polityce z panem Laudigeois, który znalazł się w tym salonie z panami Barniol i Dutocq na rozkaz swojego ojca, zamierzającego zreformować prawodawstwo z roku 1842 . - Któż by nie kochał Celesty! - powiedział Feliks do pani Thuillier. - Biedne, najdroższe maleństwo, ona jedna mnie kocha na tym świecie! - odrzekła helotka wstrzymując łzy. - O, proszę pani, kochamy panią obydwoje - podjął z uśmiechem ów naiwny Mateusz. * Naiwny Mateusz - mowa o Mathieu Laensberg, astrologu z końca XVII wieku, uważanego Za aUtOra Pierwszego kalendarza dla ludu pod tytułem Almanach de Liege". - O czymż tak rozmawiacie, moi państwo? - zagadnęła Celesta matkę chrzestną. - Moje dziecko - odrzekła nabożna ofiara przyciągając chrześniaczkę i całując ją w czoło - pan Feliks powiada, że obydwoje mnie kochacie... - Takem sobie wywróżył i niech się pani nie gniewa, panno Celesto! - powiedział przyszły kandydat Akademii Nauk. - Dozwól mi wszystko uczynić, aby spełniła się ta wróżba!... Posłuchaj: niesprawiedliwość wzburza mnie do głębi, taki już jestem!... Obyż Zbawiciel miał rację obiecując lepszą przyszłość łagodnym sercom i barankom ofiarnym!... Każdy, panno Celesto, zachwyciłby się twoim szlachetnym porywem przy stole, nawet ten, kto by cię nie kochał!... Lecz li tylko niewinność zdoła pocieszyć męczennika!... Jesteś przezacną panienką i będziesz się zaliczać do owych żon, które przynoszą rodzinie chwałę i szczęście zarazem. Szczęśliwy ten, kto ci się spodoba! - Droga ciociu, jakimiż to oczyma patrzy na mnie pan Feliks?... - Nic nie przesadził, mój aniołeczku, będę modlić się za was... - Żeby pani wiedziała, jaki jestem rad, że mój ojciec mógł wyświadczyć przysługę panu Hieronimowi... i jak bardzo chciałbym się przydać bratu pani!... - To kocha pan całą rodzinę? - zagadnęła Celesta. - No tak - odparł Feliks. Miłość prawdziwa osnuwa się zawsze tajemnicą wstydliwej powściągliwości, nawet jeśli się uzewnętrznia, boć sama sobie jest dowodem; nic jej nie korci, jak miłości domniemanej, by rozniecać pożar, gdyby więc obserwator zdołał wśliznąć się do salonu Thuillierów, mógłby napisać całą książkę porównując obie sceny, widząc dalekosiężne przygotowania Teodozjusza i prostotę Feliksa: jeden był uosobieniem natury, drugi - społeczeństwa; fałsz i szczerość zetknęły się ze sobą. I rzeczywiście, dostrzegłszy, jak Celestę ponosi zachwyt, a twarz jej promienieje nieziemską urodą, jak gdyby dziewczyna zbierała już pierwsze róże pośrednich oświadczyn, Flawia, nie panując nad serdeczną zazdrością, podeszła do córki i szepnęła jej na ucho: - Niezbyt przystojnie zachowujesz się, moja córko, wszyscy patrzą na was, nie kompromituj się takim długim sam na sam z panem Feliksem; chyba nie wiesz, co wypada, a co nie... - Ależ, mamo, przecież ciocia jest z nami. - Najmocniej przepraszam drogą panią - rzekła pani Colleville - nie zauważyłam pani... - Jak i wszyscy - palnął nasz święty Jan Złotousty. Słowa te ubodły panią Colleville, potraktowała je jako pierzastą strzałę; spojrzawszy wyniośle na Feliksa, rzekła do Celesty: - Usiądź, moja córko" - i sadowiąc się obok pani Thuillier wskazała Celeście sąsiednie krzesło. - Zapracuję się na śmierć - szepnął Feliks do pani Thuillier - albo zostanę członkiem Akademii Nauk, by sławą zdobyć jej rękę. "Ach! - pomyślała biedna kobieta - gdybyż mnie trafił się dawniej jakiś uczony, taki spokojny i łagodny jak on"!... Rozwinęłabym się powoli, wiodąc życie w przyjaznym cieniu... Panie Boże, nie życzyłeś sobie tego; ale połącz i chroń tych dwoje dzieci, stworzonych dla siebie". I dumała tak wsłuchana w piekielną wrzawę, jaką podnosiła Brygida, istny koń fornalski, pomagając dwóm sługom, które sprzątały ze stołu i przenosiły wszystko do jadalni, by zrobić miejsce dla danserów i danserek; panna Thuillier grzmiała, niby dowódca fregaty wydający z mostku kapitańskiego rozkazy przed szturmem: - Przyniosłyście dość soku porzeczkowego? Prędko do sklepu, po orszadę! - albo: - Za mało kieliszków, za mało wody z winem, weźcie sześć butelek czerwonego wina, które przyniosłam. Uważajcie, żeby stróż, Coffinet, go nie podpijał!... Karolka, pilnuj, moja córko, kredensu!... Nalatacie się jeszcze z wywieszonym językiem, jeśli będą tańczyć do pierwszej w nocy. Nic nie marnować! Miejcie na wszystko baczenie! Daj no szczotkę!... Dolej do lamp oliwy!... A zwłaszcza nie robić mi szkód!... Ułożyć tak resztki deseru, żeby przystroić bufet!... Ciekawość, czy bratowa przyjdzie mi pomóc! Nie wiem, co ta niezguła sobie myśli!... O Boże, te ciepłe kluski!... Poodsuwać krzesła, będą mieli więcej miejsca! Salon był pełen Barniolów, Collevilleów, Phellionów i tych wszystkich, których przywabiła pogłoska o wieczorku tańcującym u Thuillierów, jaka rozeszła się po Ogrodzie Luksemburskim między drugą a czwartą, w tym bowiem czasie mieszczaństwo zażywa tam promenady. - Gotowaś, moja córko? - zapytał Colleville wpadając do jadalni. - Już dziewiąta, a oni w twoim salonie cisną się jak śledzie w beczce. Przyszli właśnie Cardotowie z synem, córką i przyszłym zięciem, towarzyszy im młody Vinet, Przedmieście Świętego Antoniego już w bramie. Przesuniemy tu fortepian z salonu, co? I dał znak próbując klarnetu, którego fałszywe tony wzbudziły w salonie hałaśliwy entuzjazm. Po cóż odmalowywać balik tego rodzaju! Toalety, twarze, rozmowy, wszystko pasowało tutaj do pewnego szczegółu, który winien starczyć każdej co sprawniejszej wyobraźni, jeden bowiem fakt zdoła rzecz określić samym swoim charakterem i kolorytem. Na tacach, które miejscami straciły połysk lub emalię, roznoszono ordynarne szklanki napełnione winem, wodą z winem czerwonym albo z cukrem. Tace, na których widniała orszada i rozmaite soki, pustoszały szybko. Pięć stolików do gry - dwudziestu pięciu graczy! dziewięć par do tańca! O pierwszej w nocy wciągnięto panią Thuillier, pannę Brygidę i państwa Phellion w szał kontredansa zwanego pospolicie piekarką, w którym tańczył i Dutocq osłoniwszy głowę niczym Kabyl! Służba oczekująca swoich państwa i służba domowa tworzyły galerię, że zaś ów nieskończony kontredans trwał godzinę, o mało nie poniesiono triumfalnie Brygidy, kiedy obwieściła kolację; przewidziała jednak tę konieczność i ukryła dwanaście butelek starego burgunda. Bawiono się tak wybornie - zarówno matrony, jak dziewczęta - że Thuillier nie omieszkał powiedzieć: - Ano tak, nie wiedzieliśmy z rana, że będziemy mieli dziś taką fetę!... - Zawsze najprzyjemniejsze są improwizowane baliki w tym guście - powiedział rejent Cardot. - Nie mówcie mi o tych recepcjach, na które każdy przychodzi, jak by kij połknął!... Ów pogląd należy do aksjomatów mieszczaństwa. - Ejże! - ozwała się pani Minard. - Bo ja lubię i to, i to... - Nie dotyczy to łaskawej pani, która wybrałaś ten dom dla przyjemności - odparł Dutocq. Kiedy skończono tańczyć piekarkę, Teodozjusz odciągnął siłą Dutocqa od bufetu, przy którym nasz pisarz zajadał plaster ozora, i rzekł: - Chodźmy, bo jutro świtkiem musimy być u Cerizeta, żeby zebrać wszelkie wiadomości tyczące się sprawy, nad którą namyślimy się obaj, bo nie taka ona prosta, jak Cerizetowi się zdaje. - Dlaczego? - zapytał Dutocq zabierając swój kawałek ozora do salonu. - Cóż to, nie znasz pan ustaw?... Ale ja znam je na tyle, żeby przewidzieć wszelkie tutaj trudności. Jeśli rejent chce nabyć kamienicę, a my sprzątnąć mu ją sprzed nosa, może zawsze nas przelicytować albo podstawić wierzyciela hipotecznego. Dzisiejsze prawo hipoteczne tak rzecz ujmuje: jeśli sprzedają dom na żądanie któregoś z wierzycieli, suma zaś uzyskana z licytacji nie wystarcza na spłacenie wszystkich wierzycieli, wierzyciele mają prawo podbijać cenę; tak więc rejent, połapawszy się raz, gotów się rozmyślić. - Słusznie! - powiedział Dutocq. - No to idziemy do Cerizeta. Ostatnie te słowa podchwycił adwokat Minard, stojący tuż obok naszych wspólników; nie mógł jednak pojąć ich sensu. Projekty obu tych ludzi były tak odeń odległe, że przysłuchiwał się, nic nie rozumiejąc. - Oto jeden z najpiękniejszych dni naszego życia - powiedziała Brygida zostawszy tylko z bratem o wpół do szóstej w pustym salonie - jakiż to splendor tak być wybranym przez współobywateli! - Zapamiętaj, Brygido, moje dziecię, że zawdzięczamy to wszystko pewnemu panu... - Komu? - De la Peyradeowi, naszemu przyjacielowi. Dutocq napomknął Teodozjuszowi, że Cerizet niedziele i poniedziałki spędza zawsze poza domem, w ciągu bowiem tych dwu dni, które lud poświęca hulankom, nigdy nie nachodzą go interesanci. Jakoż obaj wspólnicy udali się do Cerizeta dopiero we wtorek. Kamienica, dokąd podążyli, jest równie charakterystyczna dla fizjonomii Przedmieścia Świętego Jakuba i równie ważna jak dom Thuillierów czy Phellionów. Nie wiadomo dlaczego (nie wyznaczono jeszcze komisji dla zbadania tego zjawiska), nie wiadomo dlaczego i w jaki sposób niektóre dzielnice Paryża podupadają i podleją tak pod względem moralnym jak fizycznym; czemu siedziba Dworu i Kościoła, okolice Ogrodu Luksemburskiego i Dzielnica Łacińska, stały się tym, czym są dzisiaj, chociaż zdobi je dumna kopuła Świętej Genowefy i kopuła Val de Grace, rysunku Mansarda, chociaż mieści się tutaj uroczy Ogród Botaniczny: czemu więc uchodzi stąd wykwint życia? Czemu roi się tutaj od domów takich jak dom pani Vauquer, Thuillierów i Phellionów, dlaczego w pałacu Stuartów, kardynała Mignon, kardynała Duperron założono pensjonaty i czemu błoto, brudny przemysł i nędza zawładnęły tym wzgórzem zamiast rozprzestrzeniać się z dala od starego i szlachetnego miasta?... Po śmierci anioła, którego dobroczynność unosiła się nad dzielnicą, nadciągnęła wulgarna lichwa. Następcą radcy Popinota był Cerizet; i rzecz osobliwa, nadająca się skądinąd do przestudiowania: w sensie społecznym dało to absolutnie takie same skutki. Popinot pożyczał bez procentu i umiał tracić; Cerizet, nie tracąc ani grosza, zmuszał nędzarzy do przyzwoitej pracy, do życia statecznego. Biedacy wielbili Popinota, lecz Cerizet nie budził w nich nienawiści. Obraca się tutaj ostatnie kółko paryskich finansów. U góry bank Nucingena, Kellerów, du Tilleta, Mongenodów; nieco niżej lichwiarze tacy, jak Palma, Gigonnet czy Gobseck; jeszcze niżej - tacy jak Samanon, Chaboisseau czy Barbet; wreszcie, u samego dołu, niżej niż Lombard, ów król lichwy, co zza każdego węgła zarzuca swoje pętle, by dusić wszelką nędzę, nie chybiając żadnej - taki Cerizet! Szamerowany surdut winien dać wam pojęcie o norze owego człowieka, co wymknął się spółce komandytowej i policji. Był to dom przeżarty saletrą, którego mury pełne zielonych zacieków pociły się wciąż i cuchnęły jak lica jego mieszkańców; położony na rogu ulicy Kurzej, miał od frontu winiarnię najostatniejszego rzędu, o szyldach pomalowanych ordynarną jaskrawą czerwienią, oknach przystrojonych czerwonymi kalikotowymi firankami, a chronionych przez potężne sztaby; winiarnię z ladą obitą ołowianą blachą. Nad ohydną głęboką sienią kołysała się obrzydliwa latarnia z napisem "Pokoje meblowane". W murach tkwiły żelazne krzyże, świadcząc, że budowla ta - własność handlarza win - jest niezbyt solidna; gospodarz zajmował połowę parteru i antresolę. Wdowa Poiret (z domu Michonneau) miała tu na pierwszym, drugim i trzecim piętrze hotelik, gdzie mieszkiwali co najbiedniejsi studenci. Cerizet zajmował dwa pokoje, jeden na parterze, drugi na antresoli, dokąd wchodziło się kuchennymi schodami z podwórza brukowanego, ziejącego duszącym odorem. Cerizet płacił wdowie Poiret czterdzieści franków miesięcznie za śniadania i obiady; zjednał więc sobie gospodynię jako pensjonariusz i zjednał sobie również handlarza win, sprokurowawszy mu ogromną klientelę - popyt na mocne trunki; zyski wpływały już przed wschodem słońca. Imć Cadenet otwierał swój handelek, zanim Cerizet otwierał swój kantorek, rozpoczynając operacje we wtorki, zimą około piątej, a latem około trzeciej z rana. Godzina targu, kiedy to wielu z jego klientów i klientek zdążało do Hal, określała godzinę jego wstrętnych machinacji. Jakoż imć Cadenet, z uwagi na rzeczoną klientelę, którą w całości zawdzięczał Cerizetowi, odnajmował mu dwa pokoje za sumkę nader skromną - osiemdziesiąt franków rocznie; prócz tego podpisał z nim kontrakt na lat dwanaście, który li tylko Cerizet rozwiązać miał prawo, bez odszkodowania, z trzymiesięcznym wymówieniem. Cadenet przynosił osobiście co dzień butelkę wybornego starego wina swojemu nieoszacowanemu lokatorowi na obiad, a jeśli Cerizet nie miał grosza przy duszy, wystarczyło, by rzekł do przyjaciela: "Cadenet, pożycz mi sto dukatów". Ale zwracał zawsze wszystko bez zawodu. Cadenet miał ponoć dowód, że wdowa Poiret zawierzyła Cerizetowi dwa tysiące franków: mogłoby to wytłumaczyć, czemu interesy lichwiarza rozkwitły od dnia, kiedy osiadł w dzielnicy mając ostatni banknot tysiącfrankowy i poparcie Dutocqa. Cadenet, ożywiony chciwością, którą wzmagało powodzenie, zaproponował był z początkiem roku swojemu przyjacielowi Cerizetowi jakieś dwadzieścia tysięcy franków - Cerizet odmówił jednak pod pozorem, że robi ryzykowne interesy: straty mogłyby stać się więc przyczyną waśni między wspólnikami. - Mógłbym je wziąć tylko na sześć od sta - powiedział Cadenetowi - a ty robisz lepsze interesy w swoim handlu... Zawrzyjmy spółkę później, przy jakiejś poważnej operacji; ale dobra okazja jest warta co najmniej pięćdziesiąt tysięcy franków... no to jak będziesz miał tę sumę, pogadamy. Cerizet podsunął Teodozjuszowi interes z kamienicą, wybadawszy, że w trójkę - pani Poiret, Cadenet i on sam - nigdy nie zdołają zgromadzić stu tysięcy franków. Nasz drobny lichwiarz był tedy w swojej norze bezpieczny jak mało kto, a w potrzebie znalazłby tam skuteczną pomoc. Zdarzały się ranki, kiedy pojawiało się sześćdziesięciu do osiemdziesięciu klientów płci obojga, którzy czekali bądź u handlarza win, bądź na korytarzu, bądź siedzieli na schodach czy w "gabinecie", dokąd nieufny Cerizet nie wpuszczał nigdy ponad sześć osób na raz. Ci, którzy przybywali najwcześniej, zamawiali sobie kolejkę, że zaś o pierwszeństwie stanowił numerek, handlarz win i jego posługacz numerowali klientów, wypisując cyfry mężczyznom na kapeluszach, a kobietom na plecach. Odprzedawano sobie miejsca, jak to czynią dorożkarze, wymieniając numery wyższe na niższe. Bywały dni - kiedy interesa w Halach wymagały pośpiechu - że za niski numer płacono kieliszek wódki plus pięć centymów. Wychodzący wzywali następnych do gabinetu, a jeśli powstała kłótnia, Cadenet kładł jej kres, powiadając: - Ściągniecie tu gwardię albo policję i co wam to pomoże? On zamknie sklepik. On - było to miano Cerizeta. Jeśli w ciągu dnia jakaś nieszczęśliwa kobieta w skrajnej nędzy, nie mająca już chleba dla wybladłych dzieci, przychodziła pożyczyć dziesięć lub dwadzieścia su, pytała zawsze handlarza win lub jego starszego posługacza: - Czy on jest? Cadenet, przysadzisty grubas, ubrany na niebiesko, w zarękawkach z czarnej materii i fartuchu, jaki noszą szynkarze, w kaszkiecie na głowie, wydawał się aniołem tym nieszczęsnym matkom, kiedy odpowiadał: - Słyszałem od niego, żeście porządna kobieta; mówił mi, żeby wam dać czterdzieści su. Wiecie sami, co macie zrobić dalej... I, rzecz nie do wiary, jego błogosławiono, jak błogosławiono kiedyś Popinota. Przeklinano za to w niedzielę rankiem, przy regulowaniu długów; cały Paryż przeklinał go w sobotę, kiedy pracowano, żeby zwracać mu sumki pożyczane na procent! Ale był Opatrznością, był Bogiem - od wtorku do piątku każdego tygodnia. Pokój, gdzie przesiadywał - dawniej kuchnia pierwszego piętra - był pusty; na belkach sufitu, bielonych wapnem, widniały ślady dymu. Ściany, pod którymi ustawił ławki, posadzka z piaskowca to wchłaniały, to znowu wydzielały wilgoć. Piec, po którym został okap, zastąpiono żelaznym piecykiem, gdzie w chłody Cerizet palił węglem. Pod okapem stało drewniane podium, na pół stopy wysokie, o powierzchni sążnia kwadratowego - na nim zaś stół wartający dwadzieścia su i fotel z okrągłą poduszką z zielonej skóry. Ścianę za sobą Cerizet oszalował deskami. Obstawiał się drewnianym białym parawanikiem, chroniąc się w ten sposób od wiatrów ciągnących od okna lub drzwi; ów parawanik, choć złożony tylko z dwóch skrzydeł, zatrzymywał ciepło pieca, kierując je ku lichwiarzowi. Okno opatrzył od wewnątrz potężnymi okiennicami wybitymi blachą: wspierała je żelazna sztaba. Drzwi zresztą wyposażył tak samo. W głębi pokoju, w rogu, były spiralne schodki, pochodzące z jakichś rozebranych składów. Cadenet nabył je na ulicy Chapon i wbudował w podłogę antresoli, kasując tym sposobem połączenie z pierwszym piętrem - ze swej strony Cerizet zażądał, by zamurowano drzwi wychodzące na klatkę schodową. Siedziba ta była więc fortecą. Na górze, w pokoju lichwiarza, znajdował się jedynie dywan za dwadzieścia franków, żelazne łóżeczko, dwa krzesła, komoda, fotel i żelazna kasa przypominająca kształtem kantorek, dzieło znakomitego ślusarza, kupione okazyjnie. Cerizet golił się przed lustrem kominka; posiadał dwie pary kalikotowych prześcieradeł, pół tuzina perkalowych koszul - o reszcie mówić nie warto. Niemniej Cadenet widział ze dwa razy Cerizeta odzianego niemal elegancko; chował tedy w najniższej szufladzie komody strój, w którym mógł chodzić do Opery, a nawet pokazywać się w salonach - i na domiar nikt by go nie poznał, gdyby bowiem nie głos, Cadenet zapytałby: "Czym mogę służyć"? Klientom najwięcej podobała się w tym człowieku jego jowialność i trafne odpowiedzi; przemawiał ich językiem. Cadenet, jego dwaj posługacze i Cerizet, żyjąc w sercu najstraszniejszej nędzy, zachowywali ów rodzaj spokoju, jaki zachowuje karawaniarz wobec spadkobierców albo sierżant gwardii otoczony tysiącem trupów; słysząc krzyki głodu i rozpaczy, nie wzdychali bardziej niż chirurg, co bada pacjentów szpitalnych, i powiadali, niczym żołnierze lub sanitariusze: "Cierpliwości! Trochę więcej odwagi! Po cóż rozpaczać? Cóż wam przyjdzie z samobójstwa?... Do wszystkiego się można przyzwyczaić; trochę więcej rozsądku", etc. Aczkolwiek Cerizet chował przezornie pieniądze, konieczne mu do porannych operacji, w głębokościach fotela, na którym siadywał, chociaż brał zawsze na raz tylko sto franków rozmieszczając je po kieszeniach pantalonów, a z rezerwy czerpał jedynie między dwiema partiami klientów, przy zamkniętych drzwiach - otwierał je po dokładnym przetrząśnięciu kieszeni - nie potrzebował się lękać niczego ze strony najrozmaitszych rodzajów nędzy, co ściągała zewsząd na te pieniężne spotkania. Oczywiście istnieje wiele sposobów, dzięki którym człowiek jest rzetelny lub cnotliwy, i ten właśnie pewnik społeczny wzięła sobie za fundament "Monografia cnoty"*. * Dziełko w rodzaju „Fizjologii małżeństwa", nad którym autor pracuje od roku 1833, czyli od momentu, kiedy je zapowiedział. (Przypis autora). Człowiekowi brak sumienia, brak mu rażąco delikatności, człowiek targa się na ów kwiat honoru, którego utrata nie stanowi jeszcze ogólnej dekonsyderacji; całkiem wreszcie zhańbiony, nie podlega policji poprawczej; złodzieja dopiero sądzi trybunał przysięgłych; na koniec, skazany wyrokiem sądu przysięgłych, może cieszyć się estymą na galerach, wnosząc tu rodzaj uczciwości, jaka obowiązuje wśród przestępców - to znaczy nie donosi, dzieli się wszystkim lojalnie z towarzyszami i naraża się na te same co oni niebezpieczeństwa. Otóż taka właśnie uczciwość - będąca może wyrachowaniem lub koniecznością - uczciwość, którą zachowując, powracamy czasem jeszcze do wielkości i do życia moralnego, obowiązywała absolutnie między Cerizetem i jego klientami. Cerizet nie oszukiwał nigdy i nigdy też nie oszukiwali go biedni: ani z jednej, ani z drugiej strony nie istniały próby oszustwa dotyczące procentów czy kapitału. Bywało, że Cerizet, wywodzący się zresztą z ludu, wyrównywał z tygodnia na tydzień omyłkę, jaką popełnił niechcący na niekorzyść ubogiej rodziny, która owej pomyłki nie dostrzegła. Toteż uchodził za psa, ale za psa uczciwego; w tym mieście ludzkiej rozpaczy słowo jego było święte. Powiedział, kiedy umarła pewna kobieta, pozbawiając go trzydziestu franków: - Ot i moje zyski! A wy mi złorzeczycie! Nie będę przecież dręczył smarkaczy!... A Cadenet zaniósł im bochen chleba i butelkę cienkiego wina. Od tego momentu - decydowało tu skądinąd sprytne wyrachowanie - mówiono o nim na obu przedmieściach: - To nie jest zły człowiek!... Pożyczka krótkoterminowa rozumiana tak, jak ją rozumiał Cerizet, nie zadaje - stosunkowo - ran tak dotkliwych, jak lombard. Cerizet pożyczał we wtorek dziesięć franków pod warunkiem, że w niedzielę rano otrzyma dwanaście. W pięć tygodni podwajał swoje kapitały, ale też przeprowadzał wiele transakcyj. Dobroć jego polegała na tym, że od czasu do czasu zgadzał się na jedenaście franków i pięćdziesiąt centymów; zalegano więc mu tylko z procentami. Pożyczając pięćdziesiąt franków - za sześćdziesiąt - przekupniowi serów albo sto franków - za sto dwadzieścia - handlarzowi torfu, ryzykował. Skręcając z ulicy Pocztowej w ulicę Kurzą, Teodozjusz i Dutocq ujrzeli gromadę kobiet i mężczyzn, a że kinkiety szynku rzucały na nich światło, przerazili się widząc gęstwę tych twarzy czerwonych, pooranych, starych, poważnych w swoim cierpieniu, zwiędłych, nastroszonych, bezwłosych, opuchłych od wina, wychudłych od wódki, groźnych lub zrezygnowanych, szyderczych, mądrych lub ogłupiałych - twarzy, co wznosiły się nad straszliwymi łachmanami, jakich rysownik poniesiony nawet najbardziej szaleńczą fantazją nigdy przedstawić nie zdoła. - Poznaliby mnie! - rzekł Teodozjusz odciągając Dutocqa. - Zrobiliśmy głupstwo przychodząc tutaj, kiedy jest akurat pochłonięty pracą... - Tak, a w dodatku nie pomyśleliśmy, że Claparon wyleguje się w swojej norze, której wnętrza nie znamy. O ile jednak są w tym niedogodności dla pana, nie ma ich dla mnie: zawsze mogę mieć jakiś interes do mojego kancelisty - powiem mu, żeby przyszedł na obiad, bo jest dziś sesja, więc śniadać nie sposób; spotkamy się w "Chaumiere", w którymś z gabinetów od ogrodu... - Kiepski pomysł; może nas ktoś niepostrzeżenie podsłuchać - odparł adwokat - wolę już "Petit Rocher de Cancale", bo tam zamkniemy się w gabinecie i będziemy mówić szeptem. - A jeśli zobaczą pana z Cerizetem? - No to chodźmy do "Cheval-Rouge", na bulwar de la Tournelle. - To już lepiej; o siódmej nie zastaniemy tam żywego ducha. Dutocq zapuścił się więc sam w to zgromadzenie nędzarzy, usłyszał, jak raz i drugi padło jego nazwisko, nie mógł tam bowiem nie spotkać swoich podsądnych, jak Teodozjusz nie mógł nie spotkać tam swoich klientów. W dzielnicach tych sędzia pokoju uosabia trybunał najwyższy: tutaj kończą się wszelkie spory i dzieje się tak zwłaszcza od dnia, kiedy prawo nadało sędziom grodzkim głos rozstrzygający w tych procesach, gdzie suma sporna nie przekracza stu czterdziestu franków. Trzeba przejść przez kancelarię pisarza - nie mniej groźnego aniżeli sam sędzia. Dutocq ujrzał schody zapełnione kobietami siedzącymi na stopniach: okropna wystawa - kobiety blade, młode, schorowane przypominały kwiaty poustawiane na półeczkach; rozmaitość kolorów, chustek, czepców, sukien i fartuchów czyniła to porównanie trafniejszym zapewne, niż porównanie być powinno. Dutocq o mało się nie udusił otwarłszy drzwi pokoju, przez który przeszło już sześćdziesiąt osób, pozostawiając po sobie ciężki odór. - Pański numerek? Gdzie numerek? - podniosły się głosy. - Zamknąć tam dzioby! - zabrzmiał z ulicy czyjś schrypnięty głos. - To pióro sędziego pokoju! Zaległo jak najgłębsze milczenie. Dutocq zastał swojego kancelistę w kamizelce ze skóry żółtej jak skóra żandarmskich rękawic; pod tą kamizelką Cerizet miał jeszcze szkaradny wełniany lejbik, robiony na drutach. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądała ta chora twarz wynurzając się z podobnej powłoki; na głowie miał Cerizet tanią wzorzystą chustkę, która, nie zasłaniając czoła i łysego karku, przywracała jego twarzy jej charakter ohydny i groźny zarazem, zwłaszcza w świetle lichego ogarka. - Tak się, tato Lantimeche, nie dogadamy - mówił Cerizet do rosłego starca: ów klient stał przed nim z czerwoną wełnianą czapką w ręku, wyglądał na siedemdziesiąt lat, był łysy, z nie zapiętej, lichej bluzy przezierała siwa, kudłata pierś - musicie mi powiedzieć dokładnie, co zamierzacie przedsięwziąć! Stu franków nie wypuszcza się tak łatwo, nawet jeśli zwrócicie mi sto dwadzieścia... Pięcioro pozostałych klientów wybuchnęło śmiechem - były wśród nich dwie kobiety, obie z niemowlętami, jedna akurat karmiła dziecko, druga robiła na drutach. Na widok Dutocqa Cerizet wstał z szacunkiem i poskoczył ku gościowi, dodając: - Macie czas się namyślić, bo, widzicie, niepokoi mnie to, żeby stary czeladnik ślusarski domagał się stu franków, sumy aż tak znacznej... - Ależ tu chodzi o wynalazek! - zawołał sędziwy robotnik. - Wynalazek i sto franków!... No, to nie znacie ustaw; trzeba tu dwóch tysięcy franków - wmieszał się Dutocq. - Trzeba opatentować, zastrzec sobie prawa... - To prawda - powiedział Cerizet, licząc zawsze na przypadki tego rodzaju. - Wiecie co, tato Lantimeche, przyjdźcie tu jutro o szóstej z rana, to jeszcze pogadamy: nie mówi się o wynalazku przy świadkach... I Cerizet wysłuchał Dutocqa, który rozpoczął od takich słów: - Jeśli się uda, dzielimy się pół na pół!... - To dlatego pan wstał tak wcześnie, żeby mi to powiedzieć? - zapytał nieufny Cerizet zirytowawszy się już owym "pół na pół". - Przecież i tak zobaczylibyśmy się w kancelarii. I spojrzał koso na Dutocqa, Dutocq zaś nic nie łżąc, rozprawiał o Claparonie i o konieczności, dla której trzeba szybko posuwać sprawę Teodozjusza; tu jednak zaplątał się niby. Po czym odszedł wyznaczywszy Cerizetowi spotkanie. - Przecież i tak zobaczylibyśmy się dziś w kancelarii... - powtórzył Cerizet odprowadzając go do drzwi. "Kochaneczek - pomyślał wracając na swój fotel - chyba zgasił latarnię, żebym widział gorzej... No to pożegnam się z moją posadą kancelisty"... - A wy, mateczko - zawołał - chyba rodzicie na zamówienie... To zabawne, choć to znany dowcip! Byłoby rzeczą zbyteczną opowiadać o spotkaniu trzech wspólników - tym bardziej że plan przez nich powzięty zdecydował o wynurzeniach, z jakimi Teodozjusz wystąpił wobec panny Thuillier; koniecznie jednak trzeba zaznaczyć, że spryt, którego dowody dał tu nasz adwokat, zatrwożył niemal Cerizeta i Dutocqa. Od owej narady bankier ubogich jął sobie uświadamiać, iż winien wycofać się z gry, znalazłszy się w towarzystwie tak mocnych graczy. Wygrać za wszelką cenę, pokonać sprytniejszych choćby szelmostwem - to pomysł, jaki podszeptuje próżność właściwa amatorom zielonego stolika. Stąd pochodził straszliwy cios, jaki otrzymać miał de la Peyrade. Adwokat znał zresztą obu swoich wspólników; toteż choć przywykł był do nieustannego natężenia umysłu i choć bez przerwy czuwał nad swoją dziesięciolicową postacią, nic nie nużyło go bardziej niż rola, jaką wobec nich odgrywał. Dutocq był łotrem wielkiej miary, Cerizet występował niegdyś na scenie; znali się na mimice. Twarz nieruchoma, Talleyrandowska, odstręczałaby ich raczej od de la Peyradea, co wpadłszy im w pazury, zachowywał z musu swobodę, pozorował ufność i grę w otwarte karty - a to zapewne najwyższa sztuka. Omamić partnera to triumf powszedni, lecz oszukać pannę Mars, Frederick Lemałtrea, Potiera, Talmę, Monrosea to już na pewno majstersztyk. * Panna Mars (Annę Boutet, 1779—1847) — aktorka znakomita zarówno w tragedii, jak w komedii. * Frederick Lemautre (1800—1876) — wybitny aktor, zwany „ Talmą bulwarów". * Charles Potier (1775—1838) — znany aktor komediowy. W wyniku więc owej narady adwokat, nie mniej szczwany niż Cerizet, powziął sekretny lęk, który w ostatnim okresie tej olbrzymiej rozgrywki zagrzał mu krew, rozpłomienił serce; chwilami Teodozjusz wpadał w stan prawie chorobliwy, znany graczowi, który śledzi okiem ruletkę, bo zaryzykował już ostatnią stawkę. Zmysły cechuje wtedy jasność działania, inteligencja osiąga zakres, dla którego wiedza ludzka nie zna miary. Nazajutrz po naradzie poszedł na obiad do Thuillierów; Hieronim, pod wulgarnym pretekstem, że musi złożyć wizytę pani de Saint Fondrille, żonie sławnego uczonego, z którą chciał nawiązać stosunki, wyszedł z domu zabierając małżonkę i zostawiając Teodozjusza w cztery oczy z Brygidą. Ani sam Thuillier, ani jego siostra, ani Teodozjusz nie żywili najmniejszych złudzeń co do tej komedii, którą stary galant Cesarstwa zwał manewrem dyplomatycznym. - Młodzieńcze, nie zwódź mojej siostry, uszanuj jej cnotę - rzekł uroczyście Thuillier na odchodnym. - Czy pomyślałaś pani - zagadnął Teodozjusz przysuwając swój fotel do berżery, na której siedziała Brygida robiąc pończochę - żeby kupiectwo naszej dzielnicy zainteresować sprawą pana Hieronima?... - Ale jak to zrobić? - Przecież prowadzi pani spekulacje wespół z Barbetem i Metivierem. - Rzeczywiście! Masz pan rację!... Do licha, nie brak ci rozumu! - dodała po chwili. - Po to się kogoś lubi, żeby mu służyć! - odparł sentencjonalnie i z rezerwą. Usidlić Brygidę znaczyłoby w tej długiej batalii rozpoczętej przed dwoma laty to samo, co zdobyć główną redutę Moskwy, osiągnąć punkt kulminacyjny. Lecz należało jeszcze omotać starą pannę, tak jak ponoć diabeł omotywał ludzi w średniowieczu, oszołomić skutecznie, by udaremnić jej wszelkie przebudzenie. Od trzech dni de la Peyrade borykał się z tym problemem rozpatrując go ze wszystkich stron, aby poznać trudności. Pochlebstwo, ów niezawodny sposób w zręcznych palcach, na nic się nie zdawało wobec starej panny, wiedzącej od dawna o swojej szpetocie. Ale dla człowieka silnej woli przeszkód nie ma - przykładem Lamarque i sposób, w jaki zajął wyspę Kapreę. * Generał Maximillien Lamarque (1770—1832) — walczył za Cesarstwa m. in. pod Wagram i w Hiszpanii. * Kapreę (Capri) zdobył śmiałym atakiem w r. 1807 na Anglikach, którymi dowodził sir Hudson Lowe, późniejszy strażnik Napoleona na Wyspie Świętej Heleny. Jakoż nie należy nic uronić z pamiętnej sceny, która rozegrała się tego wieczoru; przedstawimy ją w całej pełni, zaznaczając każdą pauzę, każdą modulację głosu, notując, kiedy Brygida i Teodozjusz spoglądali po sobie, a kiedy spuszczali oczy. - Ależ - odparła Brygida - mieliśmy już dowody, jak bardzo nas pan lubisz... - Czy pan Hieronim wspominał pani o tym?... - Nie; wspomniał tylko, że chciałeś pan ze mną pomówić... - Tak, bo pani w tej rodzinie jesteś mężczyzną; ale po głębokim namyśle dostrzegłem dla siebie w tej historii niejedno niebezpieczeństwo, a przecież narażamy się tylko dla najbliższych... Chodzi o znaczny majątek, o trzydzieści do czterdziestu tysięcy franków renty, o niemałą spekulację... kamienica!... Na początku łudziłem się koniecznością, że trzeba dać Thuillierowi fortunę... To fascynuje, jakem mu powiedział... bo chyba tylko dureń się nie zastanowi: "Dlaczegóż on nam życzy aż tak dobrze"? Powiedziałem mu jednak również i to: pracując dla niego, pochlebiam sobie, że pracuję też i dla siebie. Jeśli chce zostać posłem, trzeba spełnić, konieczność absolutna, dwa warunki: zapłacić odpowiedni podatek i zarekomendować swoje nazwisko jakimś rozgłosem. Gdybym w swoim oddaniu posunął się tak dalece, że dopomógłbym mu skomponować książkę na temat kredytów publicznych, wszystko jedno zresztą, na jaki temat... musiałbym również pomyśleć o jego fortunie... gdyż byłby to absurd, gdybyś mu pani dała ten dom... - Mojemu bratu?... Ależ przepisałabym go na jego nazwisko choćby jutro! - zawołała Brygida. - Nie znasz mnie pan... - Nie znam pani całkowicie, tyle jednak wiem o pani, że dziś żałuję, żem nie powiedział pani wszystkiego na początku, w chwili kiedy powziąłem plan, któremu pan Hieronim będzie zawdzięczał swój wybór. Jutro pojawią się zazdrośni, zadanie będzie na pewno bardzo trudne; trzeba im będzie pomieszać szyki, wytrącić wszelką broń z ręki jego rywalom! - Ale sama sprawa... na czymż tu polegają trudności? - Proszę pani, trudności rodzą się w moim sumieniu... i na pewno nie dopomagałbym państwu, nie poradziwszy się uprzednio mojego spowiednika... Co zaś do ludzi!... O, sprawa jest absolutnie legalna, ja zaś, rozumie pani sama, ja, jeden z adwokatów wpisanych na listę, członek towarzystwa dość rygorystycznego, nie byłbym zdolny zaproponować sprawy, która groziłaby kompromitacją... Przede wszystkim nie zarobię na niej ani grosza, oto moje usprawiedliwienie... Brygida jakby siedziała na ruszcie, twarz jej płonęła - to rozrywała włóczkę, to znów ją wiązała, nie wiedząc, jak się zachować. - Nie sposób dzisiaj - rzekła - mieć czterdziestu tysięcy franków renty w nieruchomościach, nie mając miliona ośmiuset tysięcy... - A ja ręczę, że zobaczy pani pewną posesję na własne oczy, że oszacuje pani przypuszczalny z niej dochód i że potrafię dać ją Thuillierowi - za pięćdziesiąt tysięcy franków. - I zyskamy to dzięki panu - wykrzyknęła Brygida w najwyższym stopniu ekscytacji, tak dręczyła ją podniecona chciwość - żarty, drogi panie Teodozjuszu!... Urwała. - A zatem, proszę pani? - A jeśli pan działał na swoją korzyść?... - Aha! Skoro pan Hieronim zdradził pani mój sekret, opuszczam te progi. Brygida uniosła głowę. - Czy powiedział pani, że kocham Celestę? - Nic nie mówił, słowo uczciwej kobiety! - zawołała Brygida. - To ja miałam właśnie mówić o niej panu. - Proponować mi ją?!... O, niech nam Bóg przebaczy, pragnąłbym zawdzięczać Celestę tylko jej afektowi, jej rodzicom; albo niech sama wybiera... Nie, ja pragnę tylko, żeby okazała mi pani przychylność, pomoc... Obiecaj mi pani, jak pan Hieronim, swoje wpływy i przyjaźń za cenę moich usług; powiedz mi, że będziesz traktować mnie jak syna... A wtedy będę radzić się pani... Zastosuję się do twojej decyzji, przerwę te rozmowy ze spowiednikiem. Posłuchaj mnie: drugi już rok przypatruję się rodzinie, którą chciałbym obdarzyć moim nazwiskiem i wywianować moją energią... bo dopnę swego!... Owóż, cechuje panią uczciwość starej daty, jesteś w swoich sądach prawa i nieugięta... Znasz się na interesach, lubimy mieć blisko siebie takie przymioty... Gdybym miał teściową tak silną jak pani, nie potrzebowałbym się zaprzątać mnóstwem drobiazgów życia domowego, drobiazgów przypadkowych, które jednak w polityce stanowią zaporę, kiedy przyjdzie zająć się polityką... W niedzielę wieczorem szczerze podziwiałem panią... O, byłaś pani piękna! Ileż w tym wszystkim wprowadziłaś ruchu! Chyba w dziesięć minut jadalnia była wysprzątana... I nie ruszywszy się na krok z domu znalazłaś tu wszystko, co trzeba, żeby przygotować napoje chłodzące, podać kolację... "Oto - myślałem sobie - minister w spódnicy!"... Brygida rozdęła nozdrza, chłonąc słowa młodego adwokata; popatrywał na nią spod oka, uradowany swoim triumfem. Dotknął czułej struny. - E, przywykłam gospodarować - odrzekła - znamy się dobrze, gospodarstwo i ja... - Radzić się kogoś o czystym i nieskalanym sumieniu! - podjął Teodozjusz. - O, to by mi wystarczyło. Wstał, znów usiadł i powiedział: - Oto nasza sprawa, kochana ciotuniu... boć będziesz pani poniekąd moją ciotką... - Nie pleć, ladaco!... Powiedz lepiej... - Powiem wszystko nie owijając w bawełnę i zważ pani, że narażam mówiąc ci to, bo jestem związany tajemnicą, moją pozycję adwokata... Wyobraź więc sobie pani, że popełniamy wspólnie przestępstwo obrazy gabinetu! Pewien rejent paryski wszedł w spółkę z architektem, nabyli place i coś tam na nich zbudowali; i tu zaczyna się klapa... pomylili się w rachunkach... ale mniejsza z tym... Wśród kamienic, jakie wzniosła ta bezprawna spółka, gdyż rejentom spekulować nie wolno, istnieje dom, który, nie będąc jeszcze ukończonym, tak bardzo stracił na wartości, że wystawią go na sprzedaż - za sto tysięcy franków, aczkolwiek sam plac i budowa kosztowały czterysta tysięcy. Pozostało już więc tylko urządzić Wnętrza - a nic łatwiejszego jak oszacować to wszystko: armatura leży już gotowa u przedsiębiorców, którzy oddadzą ją po najniższych cenach, suma do wydatkowania nie przekroczy tu pięćdziesięciu tysięcy franków. Otóż dzięki swojemu położeniu kamienica będzie przynosić ponad czterdzieści tysięcy franków zysku; podatki już odliczyłem. Jest cała z kamienia ciosowego, ściany wewnętrzne z piaskowca; fasadę pokrywają wspaniałe rzeźby, wydano na nie przeszło dwadzieścia tysięcy franków; szyby lustrzane, okna z okuciami nowego systemu. - Na czym więc polegają trudności? - Otóż i one: rejent zastrzegł sobie pewną część owego przysmaku, który porzuca; figuruje pod nazwiskiem jednego ze swoich przyjaciół, jednego z wierzycieli, którzy zamierzają sprzedać nieruchomość za pośrednictwem syndyka masy upadłościowej: nie wszczęto dochodzeń, kosztowałoby to za drogo, sprzedaż ma się odbyć na mocy obwieszczeń dobrowolnych; jakoż ów rejent zwrócił się w sprawie kupna do któregoś z moich klientów, prosząc o użyczenie nazwiska; mój klient to biedak - tak mi więc powiedział: "Jest tam fortuna, gdyby sprzątnąć ją rejentowi sprzed nosa... - W handlu to się praktykuje!... - zapewniła żywo Brygida. - Gdyby na tym jedynie polegały trudności - przerwał jej Teodozjusz - można by tu przytoczyć słowa, jakie wypowiedział jeden z moich przyjaciół do jednego ze swoich uczniów, który skarżył się, jak bardzo trzeba się namozolić, żeby w malarstwie stworzyć arcydzieło: "E, mój mały, gdyby było inaczej, lokaje malowaliby arcydzieła"! Ale, proszę pani, gdyby nawet przyłapano tego obrzydliwego rejenta, a wierz mi, bardzo zasługuje on na to, pogrążył bowiem wiele fortun, trudno będzie przyłapać go może po raz wtóry, bo to człek nader szczwany, choć rejent. Sprawa zaś kupna domu tak się przedstawia: jeśli ci, co włożyli tam pieniądze, nie są radzi stracić je biorąc zbyt niską cenę, mogą przy pewnej zwłoce ją podbić, oferując więcej, i tym sposobem zachować kamienicę dla siebie. Skoro nie da się oszukać owego oszusta w terminie, jaki wyznaczono na zwłokę, trzeba wymyślić jakiś nowy fortel. Tylko czy to aby legalna machinacja?... Czy można ją przeprowadzić na korzyść rodziny, do której chciałoby się wejść?... Oto nad czym zastanawiam się już od trzech dni... Brygida zawahała się, przyznać to trzeba, a wtedy Teodozjusz wytoczył ostatnie działo. - Niech się pani przez noc namyśli; jutro znów pogadamy... - Słuchaj, mój mały - rzekła Brygida ogarniając adwokata wzrokiem niemal rozkochanym - przede wszystkim trzeba obejrzeć ten dom. Gdzie on jest? - Nie opodal Madeleine; za dziesięć lat będzie to serce Paryża! I wiedz, że zwrócono uwagę na te place już w 1819 roku! Majątek bankiera du Tillet stamtąd pochodzi... Słynne bankructwo rejenta Roguin, co wzbudziło w Paryżu taką panikę i zadało tak silny cios opinii notariatu, ów cios, który dosięgnął również sławetnego Birotteau, perfumiarza, nie inną miał przyczynę; zaczęli spekulować na tych placach nieco przedwcześnie. - Pamiętam tę aferę - rzekła Brygida. - Dom będzie można z pewnością wykończyć w ostatnich miesiącach tego roku, lokatorzy zaczną sprowadzać się latem roku przyszłego. - Nie można by tam iść jutro? - Ciotuniu-teściowo, jestem na twoje rozkazy! - No, no, tylko nie nazywaj mnie pan tak nigdy przy ludziach... Co zaś do samej sprawy, wypowiem się, kiedy ten dom zobaczę... - Sześć pięter, od frontu po dziewięć okien w rzędzie, piękne podwórze, cztery sklepy, a w dodatku narożny! Rejent zna się na rzeczy, ho ho! Ale niech tylko wyskoczą jakieś wypadki polityczne - renty, interesa, wszystko bierze w łeb. Ja na pani miejscu sprzedałbym całą majętność pani Thuillier i wszystko w ogóle, co posiadacie państwo w ziemi, żeby kupić panu Hieronimowi tę piękną kamienicę, fortunę zaś tej biednej dewotki odbudowałbym gromadząc oszczędności... Czy renta może stać wyżej, niż dziś stoi?... Sto dwadzieścia dwa: to bajeczne! Trzeba się spieszyć. Brygida oblizywała sobie wargi; dostrzegła sposób, aby zachować swoje kapitały i wzbogacić brata kosztem jego żony. - Hieronim ma świętą rację - rzekła - jesteś pan wyjątkowym człowiekiem, daleko zajdziesz... - Będzie kroczył przede mną! - zapewnił Teodozjusz ze szczerością, która wzruszyła starą pannę. - Wejdziesz pan do rodziny - rzekła. - Będą przeszkody - odparł - pani Thuillier nie jest całkie normalna i nie lubi mnie wcale. - Ach tak? No to się przekonamy! - zawołała Brygida. Róbmy interes - podjęła - jeśli jest on do zrobienia, a swoje sprawy zostaw pan w moich rękach. - Pan Thuillier, jako członek rady głównej, właściciel kamienicy przynoszącej co najmniej czterdzieści tysięcy franków dochodu, kawaler orderu, autor dzieła politycznego, poważnego, gruntownego... zostanie posłem przy nowych wyborach, w roku 1842 Bo mówiąc między nami, ciotuniu, można być oddanym tak dalece tylko swojemu prawdziwemu teściowi... - Racja. - Nie mam sam fortuny, lecz waszą podwoję; a jeśli ten interes da się załatwić dyskretnie, poszukam następnych... - Nie mogę się wypowiedzieć, póki tego domu nie obejrzę odparła panna Thuillier. - W takim razie weź pani jutro dorożkę i jedźmy; jutro rano wystaram się o pozwolenie, żebyśmy mogli obejrzeć kamienicę... - A więc jutro około dwunastej - zgodziła się Brygida podając Teodozjuszowi rękę, by przybił interes; lecz adwokat wycisnął na niej pocałunek pełen szacunku, a zarazem najtkliwszy, jaki Brygida otrzymała w życiu. - Do widzenia, moje dziecko - rzekła, kiedy był w drzwiach. Zadzwoniła energicznie na którąś ze sług, a kiedy sługa się zjawiła, rozkazała jej: - Józka, biegnij co tchu po panią Colleville, powiedz, że mam do niej interes. W kwadrans później Flawia weszła do salonu, gdzie Brygida przechadzała się miotana straszliwą ekscytacją. - Moja mała, musisz mi wyświadczyć ogromną przysługę, a dotyczy to naszej drogiej Celesty... Znasz Tulię, tancerkę z Opery; swojego czasu Hieronim tyle gadał o niej, że aż mi uszy puchły. Znam, moja droga; ale ona już tancerką nie jest: to pani hrabina du Bruel. Nie słyszałaś, że jej mąż jest parem Francji?... - Przyjaźnicie się nadal? - Przestałyśmy się widywać... - A mnie wiadomo, że Chaffaroux, bogaty przedsiębiorca, to jej wuj... - rzekła stara panna. - Jest stary i bogaty; idź do swojej dawnej przyjaciółki, poproś, aby szepnęła wujowi, że wyświadczy jej nieoszacowaną przysługę udzielając przyjacielskiej rady w sprawie, z którą ty przyjdziesz do niego; wstąpimy po niego jutro o pierwszej. Ale niech siostrzenica zobowiąże wuja, by utrzymał wszystko w najgłębszej tajemnicy! Idź zaraz, moje dziecko! Celesta, nasza ukochana córuchna, zostanie milionerką, ja zaś dam jej męża, rozumiesz, męża, który postawi ją na świeczniku. - Czy pozwolisz, że powiem pierwszą literę jego nazwiska? - Powiedz... - Teodozjusz de la Peyrade! Masz rację. Ten człowiek, wspierany przez taką kobietę jak ty, może zostać ministrem!... - To Bóg zesłał go w nasze progi! - zawołała stara panna. W tymże momencie wrócili państwo Thuillier. Po pięciu dniach, już w kwietniu, ogłoszono w "Monitorze" i rozplakatowano na ulicach Paryża wiadomość, że wyborcy mają zebrać się dwudziestego, by mianować członka rady miejskiej. Od miesiąca sprawował władzę gabinet zwany rządem marcowym. Brygida była w jak najbardziej czarującym humorze stwierdziwszy, że spełniły się przewidywania Teodozjusza. Stary Chaffaroux obejrzał kamienicę od piwnic do strychu i zawyrokował, że jest ona arcydziełem budownictwa; biedny Grindot, architekt zainteresowany w spekulacjach rejenta i Claparona, myślał, że pracuje dla niego; wuj pani du Bruel wyobraził sobie, że w grę tu wchodzą interesa siostrzenicy, i podjął się wykończyć dom za trzydzieści tysięcy franków. Tak więc od tygodnia de la Peyrade był bogiem Brygidy: dowodziła mu, chwytając się argumentów oszałamiająco w swojej nieuczciwości naiwnych, że skoro fortuna się nadarza, trzeba ją łapać. - No cóż, jeśli jest w tym nawet jakiś grzech - rzekła mu w ogrodzie - wyspowiadasz się pan... - E, do diabła, przyjacielu! - zawołał Thuillier. - Każdy należy do swoich krewniaków... - Zdecyduję się na to - odparł adwokat ze wzruszeniem w głosie - lecz pod pewnymi warunkami. Nie chcę, poślubiając Celestę, uchodzić za chciwca, lecącego na pieniądze... Skoro przez państwa mam wyrzuty, postarajcie się chociaż, bym w oczach ludzkich pozostał tym, kim jestem. Mój stary - zwrócił się do Hieronima - daj Celeście kamienicę, którą ci sprokuruję, ale daj bez prawa używalności... - Dobra myśl... - Nie pozbawiajcie się majątku - podjął Teodozjusz - i niech kochana ciotunia w tenże sposób potraktuje intercyzę ślubną. Resztę gotowizny ulokujcie w obligacjach państwowych na nazwisko pani Thuillier - niech zrobi z nią, co zechce. Stworzymy jedną rodzinę, ja zaś podejmuję się zrobić majątek, kiedy przestanę kłopotać się o przyszłość. - To mi się podoba! - zawołał Thuillier. - Oto słowa godne uczciwego człowieka. - Niechże cię pocałuję w czoło, mój chłopcze! - zawołała stara panna. - Ale że posag to rzecz konieczna, damy Celeście sześćdziesiąt tysięcy franków. - Na toalety - zgodził się Teodozjusz. - Jesteśmy wszyscy troje ludźmi honorowymi - oznajmił Thuillier. - Skoro tak, załatwiaj nam sprawę z domem, napiszemy wspólnie moje dzieło polityczne i zakręcisz się, żebym dostał order... - Stanie się to pierwszego maja, gdy wejdziesz pan do rady miejskiej! Tylko, mój zacny przyjacielu, zachowaj, a ty także, cioteczko, jak najgłębszą tajemnicę i nie dawajcie posłuchu oszczerstwom, co zwalą się na mnie, kiedy ci wszyscy, których wykwituję, zaczną mnie szarpać... Stanę się, zobaczycie, hołyszem, łajdakiem, jezuitą, karierowiczem, łowcą majątków... Czy ze spokojem będziecie wysłuchiwać tych oskarżeń?... - Nie ma obawy - powiedziała Brygida. W tym dniu Thuillier stał się zacnym przyjacielem. Tak nazywał go stale Teodozjusz nadając głosowi modulacje tak rozmaite i czułe, że dziwiła się nawet Flawia. Ciotuniu - nazwa ta pochlebiała mocno Brygidzie - mawiał jednak tylko będąc sam z Thuillierami; przy ludziach obcych, czasem przy Flawii - szeptał ją starej pannie na ucho. Teodozjusz, Dutocq, Cerizet, Barbet, Metivier, Minardowie, Phellionowie, Laudigeois, Colleville, Pron, Barniol, ich znajomi i przyjaciele rozwinęli działalność nad wyraz energiczną. Wielcy i mali przykładali ręki do dzieła. Cadenet sprokurował w swojej sekcji trzydzieści głosów, podpisał się za siedmiu wyborców, którzy umieli postawić tylko krzyżyk. Trzydziestego kwietnia Thuilliera ogłoszono członkiem rady głównej departamentu Sekwany; wyboru dokonano by jednomyślnie, gdyby nie sześćdziesięciu oponentów - lecz i tak olbrzymia większość opowiedziała się za Hieronimem. Pierwszego maja Thuillier dołączył się do radnych, którzy poszli na zamek winszować królowi - był to dzień jego imienin - i wrócił promienny! Dostał się tam, podążając krok w krok za Minardem. Po dziesięciu dniach żółty afisz obwieścił dobrowolną sprzedaż domu, cena licytacyjna wynosiła siedemdziesiąt pięć tysięcy franków; ostateczny przetarg miał się odbyć pod koniec lipca. W związku z tym między Claparonem a Cerizetem stanęła umowa, na mocy której Córizet zagwarantował - rzecz jasna, słownie - Claparonowi piętnaście tysięcy franków, gdyby musiał podszywać się pod nazwisko rejenta dłużej, niż przewidywała zwłoka na podbicie ceny. Panna Thuillier, powiadomiona przez Teodozjusza, zgodziła się bez zastrzeżeń na tę sekretną klauzulę, pojmując, że trzeba płacić pomocnikom, którzy przykładali się do tej haniebnej zdrady. Suma miała przejść przez ręce naszego godnego adwokata. Późną nocą Claparon spotkał się na placu Obserwatorium ze swoim wspólnikiem, rejentem, którego urząd, choć wystawiony na sprzedaż decyzją izby dyscyplinarnej notariatu paryskiego, nie został jeszcze sprzedany. ów młodzieniec, następca Leopolda Hannequin, chciał gonić za fortuną, miast zmierzać ku niej stopniowo; przewidując dla siebie inną przyszłość, próbował wszystko do niej przygotować. Podczas owego spotkania nie zawahał się zaoferować aż dziesięciu tysięcy franków, żeby kupić sobie w tej brudnej sprawie bezpieczeństwo; miał doręczyć tę kwotę Claparonowi dopiero w momencie, kiedy nabywca podpisze wzajemny rewers. Młodzieniec nasz, świadom, że suma ta stanowi kapitał, dzięki któremu Claparon odbuduje swoją fortunę, sądził, iż może mu zaufać. - Kto w całym Paryżu mógłby mi powierzyć taką misję w podobnej aferze? - powiedział mu Claparon. - Śpij pan spokojnie; mam już podstawionego nabywcę: to jeden z tych ludzi honorowych i nazbyt głupich, żeby wpadać na koncepty, do jakich pan jesteś zdolny... Stary emerytowany urzędnik; dasz mu pan pieniądze, żeby zapłacił, on zaś podpisze panu wzajemny rewers. Kiedy rejent dał wyraźnie poznać Claparonowi, iż może oferować tylko dziesięć tysięcy franków, Cerizet zaproponował byłemu wspólnikowi dwanaście tysięcy, po czym zażądał piętnastu tysięcy od Teodozjusza, z myślą, że Claparon otrzyma trzy tysiące. Wszystkie spotkania między czterema wspólnikami ociekały od najpiękniejszych słów na temat uczuć i uczciwości, od wynurzeń, co sobie winni wzajem ludzie stworzeni do wspólnej pracy. W czasie tych podmorskich działań, jakie odbywały się na korzyść Thuilliera, działań, o których Teodozjusz informował go, okazując jak najgłębszy wstręt do swojego udziału w owych brudnych machinacjach, dwaj przyjaciele medytowali wspólnie nad wielkim dziełem, które zacny przyjaciel zamierzał opublikować - tak to członek rady głównej departamentu Sekwany utwierdzał się coraz mocniej w przekonaniu, że nigdy nie zdoła ruszyć palcem bez pomocy tego geniusza, którego umysłem się zachwycał, a lekkością posunięć zdumiewał co dnia - i widział w nich jeszcze jeden nieodparty argument, aby uczynić go swoim zięciem. Jakoż od maja Teodozjusz jadał cztery razy w tygodniu obiad ze swoim zacnym przyjacielem. Był to moment, kiedy Teodozjusz władał niepodzielnie ową rodziną; zyskał podówczas aprobatę wszystkich przyjaciół Hieronima i Brygidy. Oto wskutek czego Phellionowie, wysłuchując hymnów pochwalnych, jakie Hieronim i Brygida wyśpiewywali wciąż na cześć Teodozjusza, zlękli się, czy nie zrażą sobie tych dwóch potęg okazawszy, że te niemilknące pochwały nie dogadzają im lub wydają się przesadne. Tak samo było z Minardami. Skądinąd ów przyjaciel Thuillierów zachowywał się bez zarzutu; rozproszył ogólną nieufność, stale usuwając się w kąt; był jak gdyby jeszcze jednym meblem; Minardowie i Phellionowie powzięli w końcu mniemanie, że Hieronim i Brygida wymierzywszy go i wyważywszy uznali, iż jest za lekki, aby kiedykolwiek zostać czymś więcej niż poczciwym młodym człowiekiem, któremu można by czasem wyświadczyć jakąś uprzejmość. - Może sobie wyobraził - powiedział kiedyś Thuillier do Minarda - że moja siostra umieści go w testamencie; wobec tego nie zna jej wcale. Słowa te, pomysłu Teodozjusza, uśmierzyły niepokój, jaki powziął był nieufny Minard. - Jest nam oddany - powiedziała kiedyś stara panna do Phelliona - ale też na pewno należy nam się od niego jakaś wdzięczność: nie płaci komornego, choć wystawiamy mu kwity, jest właściwie na naszym wikcie... Szorstkie te słowa, również pomysłu Teodozjusza, rozproszyły resztę obaw: rodziny nawiedzające salon Thuillierów powtarzały je sobie na ucho, adwokat zaś nadał pozór prawdy niby to przypadkowym wypowiedziom rodzeństwa swoją iście pieczeniarską służalczością. Przy wiście ujmował się za błędami swojego zacnego przyjaciela. Z warg nie schodził mu uśmiech - głupawy jak u pani Thuillier - zawsze gotów był aprobować wszelkie mieszczańskie brednie Hieronima i Brygidy. Uzyskał to, czego pragnął najgoręcej - pogardę swoich prawdziwych adwersarzy, i uczynił sobie z niej płaszcz, pod którym ukrywał własną potęgę. Przez cztery miesiące przypominał nieruchawego węża, który oślinia i przetrawia swoją ofiarę. Tak więc biegał do ogrodu z Collevilleem albo z Flawią, żartował tam, zdejmował maskę, odpoczywał i znów nabierał hartu, dając się w obecności przyszłej teściowej ponosić nerwowym wybuchom uczucia, które trwożyły ją i roztkliwiały zarazem. - Czy nie przejmuję pani litością?... - mówił do niej w wilię licytacji wstępnej, w czasie której Thuillier nabył kamienicę za siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. - Człowiek taki jak ja musi płaszczyć się niby kot, wstrzymywać się od złośliwych dowcipów, przełykać własną żółć!... A do tego jeszcze wciąż pani dajesz mi kosza! - Mój przyjacielu, moje dziecko - mówiła Flawia - brak mi odwagi!... Słowa te są termometrem, który winien wskazać, w jakiej temperaturze ów przebiegły artysta utrzymywał swoje amory z Flawią. Biedna kobieta wahała się między sercem a zasadami, między nakazami religii a sekretną namiętnością. A tymczasem Feliks Phellion z oddaniem i wytrwałością godnymi pochwały udzielał lekcji małemu Collevilleowi; nie szczędził swoich godzin w nadziei, że pracuje dla przyszłej rodziny. W uznaniu dla tych zasług - i za radą Teodozjusza - Collevilleowie zapraszali Feliksa co czwartek na obiad, w którym zawsze uczestniczył i nasz adwokat. Flawia darzyła szczęśliwego młodzieńca to sakiewką, to pantoflami, to portcygarem własnej roboty - i za każdym razem Feliks wołał: - To zbyt hojna zapłata, łaskawa pani! Wystarcza mi sama radość, że mogę państwu być użyteczny... - Nie jesteśmy bogaci, mój panie - odpowiadał Colleville - ale, do diaska, niewdzięczni nie będziemy! Stary Phellion zacierał ręce, kiedy syn opowiadał mu po powrocie o tych recepcjach: widział już, jak jego ukochany, szlachetny Feliks prowadzi Celestę do ołtarza!... Niemniej, choć pałał coraz gorętszą miłością, Cęlesta stawała się przy nim coraz poważniejsza - tym bardziej że matka wypaliła jej któregoś wieczoru kazanie, powiadając: - Moja córko, nie dawaj młodemu Phellionowi żadnej nadziei. Ani ojciec, ani ja nie możemy decydować, za kogo wydać cię za mąż; nie wolno ci tedy zaciągać żadnych zobowiązań; nie w tym rzecz, abyś spodobała się nauczycielowi nie mającemu ani grosza; musisz sobie zapewnić przychylność panny Brygidy i pana Hieronima, swojego chrzestnego. Jeśli, mój aniołku, nie chcesz zabić matki, tak, zabić mnie... masz mi okazywać w tej kwestii ślepe posłuszeństwo i zakarbuj sobie w pamięci, że pragniemy nade wszystko twojego szczęścia. Termin ostatecznej licytacji wyznaczono na koniec lipca - Teodozjusz doradził przeto z końcem czerwca Brygidzie, aby uregulowała swoje interesa i w przeddzień spieniężyła wszystkie obligacje, zarówno swoje, jak i bratowej. Klęska, którą zadał nam traktat czterech mocarstw, była, bez przesady, zniewagą dla Francji i klęska ta stanowi fakt historyczny - należy więc przypomnieć, że od lipca do ostatnich dni sierpnia obligacje francuskie spadły o dwadzieścia franków (płacono trzy procent od sześćdziesięciu), a to na skutek paniki wojennej, jaką wywołał zbyt wojowniczy pan Thiers. * Traktat Czterech Mocarstw - to traktat z 15 lipca 1840 r., w którym Rosja, Prusy, Austria i Anglia chciały poza plecami Francji zakończyć konflikt między sułtanem a paszą Egiptu Mehmetem Ali, sprzymierzeńcem Francji, dążącym do uniezależnienia się. Francuska opinia publiczna parła do wojny, ale sprzeciwił się jej król Ludwik Filip, któremu długo nie chciano zapomnieć że dążył do „pokoju za wszelką cenę", a Thiers na znak protestu podał się do dymisji. Ale to jeszcze nie wszystko: odwrót natury finansowej wpłynął w sposób jak najbardziej szkodliwy na interesa nieruchomości paryskich: te, które wystawiono na licytację, sprzedano - bez wyjątku - za niższą cenę. Wypadki te uczyniły Teodozjusza w oczach Hieronima i Brygidy prorokiem, człowiekiem genialnym, gdyż w końcowej batalii Thuillier nabył dom za siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Rejent, zamieszany w ową katastrofę polityczną - urząd jego sprzedano już wcześniej - musiał na parę dni wyjechać na wieś; ale zabrał z sobą dziesięć tysięcy franków obiecanych Claparonowi. Za radą Teodozjusza Thuillier zawarł umowę z Grindotem - święcie przekonanym, że pracuje dla rejenta - na wykończenie domu; że zaś w tym okresie prace zawieszono i robotnicy siedzieli z założonymi rękami, architekt mógł wykończyć jak najwspanialej swoje najulubieńsze dzieło. Za dwadzieścia pięć tysięcy franków wyzłoci cztery salony!... Teodozjusz zażądał, żeby spisano kontrakt opiewający na sumę pięćdziesięciu tysięcy, a nie dwudziestu pięciu tysięcy franków. Nabytek ów spotęgował dziesięciokrotnie znaczenie Thuilliera. A rejent stracił głowę wobec wypadków politycznych, które zaskoczyły go niby huragan w piękny dzień letni. Pewien swojego władania, mocny dzięki tylu wyświadczonym przysługom, trzymający Thuilliera w garści - boć pisali razem dziełko - a przede wszystkim bożyszcze Brygidy, która wielbiła go dla jego powściągliwości, nigdy bowiem nie napomykał ani o swoim ubóstwie, ani o pieniądzach, Teodozjusz wyzbył się teraz nieco swoich służalczych manier. Brygida i Hieronim rzekli raz do niego: - Nic w naszych oczach nie zdoła pozbawić pana naszej estymy, uważamy cię za domownika; opinia Minarda i Phelliona, której pan zdajesz się lękać, tyle dla nas znaczy, co strofa Wiktora Hugo. A więc pozwól im gadać... i głowa do góry! - Będziemy jeszcze ich potrzebować przy wyborach pana Hieronima do parlamentu! - odparł Teodozjusz. - Stosujcie się do moich rad, a dobrze na tym wyjdziecie... Kiedy dom będzie już naprawdę do was należał, przekonacie się, że nie daliście za niego ani grosza, bo będziecie mogli nabyć obligacje po trzy procent od sześćdziesięciu franków na nazwisko pani Thuillier, zwracając jej tym sposobem całą fortunę... Zaczekajcie tylko, aż wygaśnie termin, w którym można by jeszcze was przelicytować, i trzymajcie w pogotowiu piętnaście tysięcy dla moich łobuzów. Brygida nie zaczekała: jęła znów obracać całym swoim kapitałem - wyjąwszy sumę stu dwudziestu tysięcy franków - i odliczając pieniądze bratowej, kupiła obligacji za dwanaście tysięcy franków po trzy od sta na jej nazwisko - wyniosło to dwieście czterdzieści tysięcy franków; uzyskawszy z tegoż źródła dziesięć tysięcy franków na własne nazwisko, obiecała sobie, że przestanie zajmować się kłopotliwym eskontem. Przewidywała, że Hieronim będzie miał czterdzieści tysięcy franków renty, nie licząc emerytury; dwanaście tysięcy franków renty pani Thuillier, renta Brygidy - osiemnaście tysięcy, razem siedemdziesiąt dwa tysiące franków renty rocznie, plus mieszkanie, które szacowała na osiem tysięcy. - Teraz już na pewno jesteśmy warci Minardów!... - zawołała. - Nie ogłaszajmy jeszcze zwycięstwa: termin licytacji kończy się dopiero za tydzień - odparł Teodozjusz. - Załatwiałem wasze interesa, a moje są w ruinie... - Masz przyjaciół, drogie dziecko!... - zapewniła Brygida. - Gdybyś potrzebował dwudziestu pięciu ludwików, zawsze je tu znajdziesz!... Na te słowa Teodozjusz wymienił uśmiech z Thuillierem; Hieronim wyprowadził go do ogrodu i rzekł: - Nie gniewaj się pan na moją biedną siostrę, ale ona zawsze widzi tylko koniec swojego nosa... Gdybyś potrzebował dwudziestu pięciu tysięcy franków, pożyczę ci je... z pierwszych wpływów z komornego - dodał. - Hieronimie, mam nóż na gardle! - zawołał Teodozjusz. - Muszę płacić weksle podpisane, kiedy zostałem adwokatem... Ale nikomu ani słowa!... - przeraził się zdradziwszy sekret swojego położenia. - Wpadłem łotrom w łapy... chciałbym ich wykierować... Teodozjusz wyjawił swój sekret z dwóch pobudek: pragnął doświadczyć Thuilliera i uprzedzić morderczy cios, jaki mógł otrzymać w utajonej, niebezpiecznej i z dawna przewidywanej walce. Parę słów wyjaśni, jak okropna była jego sytuacja. Kiedy de la Peyrade tkwił po uszy w biedzie, jeden tylko Cerizet zachodził doń na mansardę. Któregoś mroźnego dnia zastał go w łóżku, Teodozjusz nie miał bowiem ubrania - prócz jednej koszuli na grzbiecie. Od trzech dni żywił się jednym bochenkiem chleba, który krajał na możliwie małe kawałki - i medytował: "Co robić"? Dawny jego protektor wyszedł akurat z więzienia - ułaskawiony. Nie warto przytaczać projektów, jakie powzięli ci dwaj ludzie przy kominku, na którym płonął chrust - jeden spowity w kołdrę pożyczoną od gospodyni, drugi w swoją hańbę. Nazajutrz Cerizet (a spotkał rankiem Dutocqa) przyniósł pantalony, kamizelkę, surdut i kapelusz nabyte w Tempie, po czym zabrał Teodozjusza na obiad. Prowansalczyk zjadł u Pinsona, na ulicy de Pancienne-Comedie, połowę obiadu, który kosztował czterdzieści siedem franków. Przy wetach, kiedy wnoszono nową butelkę wina, Cerizet zagadnął przyjaciela: - Nie podpisałbyś, jako domniemany adwokat, weksli na pięćdziesiąt tysięcy franków?... - Nie zrobiłbyś tego za pięć tysięcy... - powiedział Teodozjusz. - Nie twoja rzecz; zapłacisz w całości; to nasz udział, pewnego pana, który cię tu fetuje, i mój, w interesie, gdzie nie ponosisz żadnego ryzyka, ale za to będziesz miał tytuł adwokacki, bogatą klientelę i rękę panny starej jak diabli, ale posażnej: lekko licząc dwadzieścia do trzydziestu tysięcy franków renty. Ani Dutocq, ani ja nie możemy jej poślubić; musimy cię wyekwipować, żebyś wyglądał na porządnego człowieka, dać ci wikt, mieszkanie i meble... A zatem trzeba nam gwarancyj. Nie mówię tego w swoim imieniu, znam cię, ale w imieniu pewnego pana, któremu użyczam nazwiska... Ekwipujemy cię niby korsarza, który ma handlować żywym towarem. Jeśli nie złowimy tego posagu, zapuścimy sieci gdzie indziej... Mówiąc między nami, nie potrzebujemy się z nikim patyczkować, to jasne... Otrzymasz od nas instrukcje, bo sprawa wymaga czasu; będą trudności, i to jakie!... O widzisz, mam tu marki stemplowe... - Garson, atrament, papier i pióro! - zawołał Teodozjusz. - Lubię takich! - uradował się Dutocq. - Podpisuj: "Teodozjusz de la Peyrade", a tu dopisz: "Adwokat, ulica Saint Dominique-dEnfer", poniżej słów: "Akcept na dziesięć tysięcy"; bo postawimy datę, będziemy cię ścigać, wszystko to pod sekretem, żeby w razie czego cię wsadzić. Armator musi się zabezpieczyć, kiedy bryg i kapitan wypływają na morze. W środę woźny sądu grodzkiego wyświadczył Cerizetowi przysługę, wszcząwszy sekretne dochodzenia; odwiedził wieczorem adwokata i całą sprawę uregulowano bez najmniejszego rozgłosu. Podczas jednej sesji Trybunał Handlowy wydaje sto podobnych wyroków. Znamy surowość regulaminu rady adwokackiej miasta Paryża. Organizm ten - tak samo jak rada obrońców - stosuje surową dyscyplinę do swoich członków. Adwokata, który kwalifikowałby się do więzienia Clichy, skreśla się z listy. Owóż Cerize tak - za radą Dutocqa - omotał swojego manekina, aby każdy ze wspólników miał zapewnionych po dwadzieścia pięć tysięcy franków z posagu Celesty. Podpisując weksle Teodozjusz dostrzegł tylko, że ma zapewnioną przyszłość i że będzie mógł czegoś dokonać; ale w miarę jak horyzont się rozjaśniał, w miarę jak odgrywając swoją rolę wspinał się coraz wyżej po szczeblach drabiny społecznej, nasz adwokat marzył coraz częściej, żeby się pozbyć obu wspólników. Żądając tedy dwudziestu pięciu tysięcy franków od Thuilliera, spodziewał się, że wytarguje u Cerizeta połowę i wykupi weksle. Nieszczęściem ta haniebna spekulacja nie należała do wyjątków; zbyt często odbywa się ona w Paryżu pod mniej lub więcej chytrą formą, aby historyk obyczajów mógł ją pominąć, jeżeli chce dać dokładne i całkowite malowidło społeczeństwa. Dutocq, rozpustnik zaprzysięgły, był winien jeszcze dwadzieścia tysięcy franków za swój urząd, a licząc na powodzenie, liczył również, iż - jak to mówią - powiąże koniec z końcem aż do listopada czy grudnia roku 1840. Do tej pory żaden z trzech panów nie zawahał się ani nie wrzasnął ze złości. Każdy z nich czuł swoją siłę i znał niebezpieczeństwo. Dorównywali sobie wszyscy trzej nieufnością, obserwowali się wzajem w równej mierze, darzyli się równym i pozornym zaufaniem, nie pozostawali sobie dłużni, jeśli trzeba było milczeć lub spoglądać posępnie, kiedy wzajemne podejrzenia wykwitały na twarzach albo przezierały w słowach. Od dwóch miesięcy zwłaszcza położenie Teodozjusza nabierało sił odosobnionej twierdzy. Dutocq i Cerizet trzymali pod swoim czółnem zapas prochu i lont płonął bez przerwy; ale wiatr mógł zgasić płomień, a diabeł mógł zatopić beczkę z prochem. Moment, w którym zgłodniałe i drapieżne bestie wyruszają na żer, wydaje się zawsze najbardziej krytyczny, a dla naszych zgłodniałych tygrysów ów moment właśnie nadchodził. Cerizet rzucał czasami Teodozjuszowi owo wymowne i buntownicze spojrzenie, którego w naszym stuleciu dwakroć już zaznali monarchowie: - Zrobiłem cię królem, a sam jestem niczym. Bo nie być wszystkim, znaczy tyle, co być niczym. Cerizet zaczynał reagować zawiścią, która nabrzmiewała w nim jak lawina. Dutocq znalazł się na łasce swojego wzbogaconego kancelisty. Teodozjusz rad byłby spalić obu swoich wspólników razem z ich papierami. Wszyscy trzej obserwowali się wzajem zbyt bacznie i zbyt starannie ukrywali swoje myśli, żeby ich nie odgadywał. Teodozjusz cierpiał męki piekielne myśląc o swoich kartach, o swojej grze, o swojej przyszłości! To, co powiedział Thuillierowi, było krzykiem rozpaczy; zarzucił sondę w wody starego mieszczucha i znalazł tam tylko dwadzieścia pięć tysięcy franków. "A może za miesiąc nic już nie znajdę"! - pomyślał wróciwszy do siebie. I powziął do Thuillierów głęboką nienawiść. Ale trzymał Thuilliera przebiwszy go harpunem aż do dna miłości własnej: było nim dziełko zatytułowane "O podatkach i amortyzacji", gdzie skompilował myśli zaczerpnięte z "Globu", gazety saintsimonistów, ubarwiwszy je stylem godnym południowca, stylem pełnym werwy, i nadając im formę systematu. Wiadomości Thuilliera w tej materii ogromnie pomogły Teodozjuszowi. W oparciu o tę strunę postanowił walczyć, mając tak ubogą bazę operacyjną, jak próżność głupca. To granit albo piasek - zależnie od charakteru. Po namyśle był rad, że się wywnętrzył. "Jeśli zapewnię mu fortunę przy prowizji piętnastu tysięcy franków, i to w momencie kiedy tak bardzo potrzebuje pieniędzy, będzie uważał mnie za Boga uczciwości". Oto w jaki sposób Claparon i Cerizet zabawili rejenta na dwa dni przed terminem, w którym ostatecznie miała się zakończyć licytacja. Cerizet, otrzymawszy od Claparona hasło i adres, pod którym ukrywał się rejent, poszedł doń i powiedział: - Przysłał mnie tu mój przyjaciel, a pański znajomy, Claparon, będzie na pana czekał pojutrze, z dziesięcioma tysiącami franków, wieczorem - w wiadomym miejscu; ma już papier, na który pan liczysz od niego, muszę jednak być obecny przy wręczaniu sumy, bo Claparon jest mi dłużny pięć tysięcy franków... i uprzedzam drogiego pana, że wzajemny rewers jest wystawiony in blanco. - Stawię się - odrzekł eks-rejent. Biedaczysko czekał aż do wschodu słońca: przyłapał go jeden z wierzycieli, któremu Cerizet zaproponował podział długu, i wydusił zeń należną kwotę, to znaczy sześć tysięcy franków. "Oto tysiąc dukatów - pomyślał Cerizet - za które wyprawimy Claparona gdzie pieprz rośnie". Cerizet odwiedził znów rejenta i rzekł mu: - Claparon, proszę pana, to skończony łajdak! Otrzymał piętnaście tysięcy franków od nabywcy, który ma wejść w posiadanie... Zagroź mu pan, że zdradzisz wierzycielom jego kryjówkę i że wytoczysz mu proces o sfingowane bankructwo, a odda ci połowę. Rejent, poniesiony furią, napisał nader gwałtowny list do Claparona. Claparon wpadł w desperację, lękając się aresztowania, a wtedy Cerizet obiecał sprokurować mu paszport. - Spłatałeś mi niejednego figla - powiedział Cerizet - a teraz przekonasz się, jaki jestem. Mam całego majątku tysiąc dukatów... bierz je! Wyjeżdżaj do Ameryki i zacznij tam robić fortunę, jak ja robię tutaj... Wieczorem Claparon, którego Cerizet przebrał za starą kobietę, ruszył dyliżansem do Hawru. Cerizet zawładnął piętnastoma tysiącami franków, których domagał się Claparon, i teraz już spokojnie, nie spiesząc się oczekiwał Teodozjusza. Cerizet, człowiek inteligencji naprawdę rzadkiej, mając na imię pewnego robotnika, swego rzekomego wierzyciela, który nie mógł występować w zwykłym trybie, należność dwóch tysięcy franków, spowodował podbicie ceny domu; był to pomysł Dutocqa, natychmiast wprowadzony w czyn przez Cerizeta. Przewidywał on, że dostanie dodatkowo siedem tysięcy franków, a potrzebował ich, aby rozpocząć interes absolutnie taki sam jak interes Thuillierów. Podsunął mu go Claparon, ogłupiony nieszczęściem. Chodziło o dom przy ulicy Geoffrey-Marie, który miano sprzedać za sześćdziesiąt tysięcy franków. Wdowa Poiret zaoferowała Cerizetowi dziesięć tysięcy franków, tyleż zaproponował szynkarz - plus weksel na dziesięć tysięcy. Dołączywszy spodziewane trzydzieści tysięcy do własnych sześciu, mógł popróbować szczęścia, tym bardziej że dwadzieścia pięć tysięcy franków należnych od Teodozjusza wydawało mu się sumą niezawodną. "Minął ostateczny termin licytacji - pomyślał Teodozjusz wybierając się do Dutocqa z prośbą, by sprowadził Cerizeta. - A gdybym tak spróbował pozbyć się tej pijawki?"... - O sprawie tej możesz pan traktować tylko u Cerizeta - odparł Dutocq - bo jest tam Claparon. Teodozjusz udał się więc między siódmą a ósmą do nory bankiera ubogich, którego pisarz uwiadomił rankiem o wizycie ich kaczki znoszącej złote jajka. Cerizet przyjął de la Peyradea w ohydnej kuchni, gdzie siekano nędzę i gotowano boleść. Jęli obaj przechadzać się wzdłuż, niczym zwierzęta w klatce, odgrywając taką oto scenę: - Przyniosłeś mi piętnaście tysięcy? - Nie, ale mam je w domu. - A dlaczego nie w kieszeni? - spytał nader cierpko Cerizet. - Zaraz się dowiesz - odparł adwokat, idąc bowiem z ulicy Świętego Dominika na ulicę Estrapade ułożył sobie wszystko. Nasz Prowansalczyk, wijąc się na ruszcie, gdzie ulokowali go dwaj wspólnicy, powziął dobrą myśl, która - jak to często bywa - błysnęła mu raptem wśród rozżarzonych węgli. Liczył na potęgę szczerości, która poruszy każdego, nawet łotra. Zawsze niemal jesteśmy wdzięczni przeciwnikowi, który w pojedynku obnaży się do pasa. - No tak! - powiedział Cerizet. - Znów zaczynają się żarty... Złowróżbne te słowa przeszły mu w całości przez nos, nabierając straszliwego brzmienia. - Zawdzięczam ci wspaniałą pozycję i nigdy ci tego, przyjacielu, nie zapomnę - podjął ze wzruszeniem Teodozjusz. - Aha! To tak... - powiedział Cerizet. - Posłuchaj: chyba nie wątpisz o moich intencjach, prawda? - Wątpię!... - odparł lichwiarz. - Nie wątpisz. - Nie chcesz puścić z ręki piętnastu tysięcy... Teodozjusz wzruszył ramionami i spojrzał ostro na Cerizeta. Cerizet, zląkłszy się nieco, milczał. - Gdybyś był w mojej sytuacji, wiedząc, że wymierzono w ciebie lufę nabitą kartaczami, czybyś nie pragnął z tym skończyć? Posłuchaj uważnie. Przeprowadzasz niebezpieczne spekulacje, byłbyś więc rad, mając solidnego obrońcę w samym sercu sprawiedliwości paryskiej... Mogę, podążając dalej swoją drogą, zostać zastępcą prokuratora królewskiego, a za trzy lata kto wie, czy nie prokuratorem... Dziś ofiarowuję ci wierną przyjaźń, która z pewnością ci się przyda, choćby po to, żebyś później mógł odzyskać ludzki szacunek. A oto moje warunki... - Warunki!... - żachnął się Cerizet. - Za dziesięć minut przyniosę ci dwadzieścia pięć tysięcy franków, jeśli umorzysz mi wszystkie moje zobowiązania... - A Dutocq? A Claparon? - zawołał Cerizet. - Wykwitujesz ich... - szepnął Teodozjusz przyjacielowi na ucho. - A to ślicznie! - odparł Cerizet. - Wymyśliłeś tę sztuczkę otrzymawszy piętnaście tysięcy franków, które nie należą do ciebie!... - I dołożyłem jeszcze dziesięć tysięcy... Ale przecież znamy się, znamy... - Skoroś zdolny wydusić ze swoich mieszczan dziesięć tysięcy - powiedział żywo Cerizet - poprosisz ich jeszcze o dwadzieścia... Za trzydzieści tysięcy należę do ciebie... Szczerość za szczerość. - Żądasz rzeczy niemożliwych! - zawołał Teodozjusz. - Gdybyś w tym momencie miał do czynienia z Claparonem, straciłbyś te swoje piętnaście tysięcy, bo dom jest już własnością Thuilliera... - Zaraz mu to powiem - odparł Cerizet zdążając na górę, do swojego pokoju, skąd na dziesięć minut przed przyjściem Teodozjusza wymknął się Claparon i odjechał dorożką. Przeciwnicy rozmawiali, jak się czytelnik domyśla, tak, aby ich nie słyszano, i jeśli tylko Teodozjusz podnosił głos, Cerizet ostrzegał go gestem, że Claparon może podsłuchiwać. Pięć minut, w czasie których Teodozjusz przysłuchiwał się szmerowi dwu głosów, było dlań torturą, postawił bowiem na jedną kartę całe swoje życie. Cerizet wrócił, podszedł do wspólnika z uśmiechem na wargach, oczy mu błyszczały piekielną złośliwością, drżał z uciechy - przerażający, wesoły Lucyfer... - Ja tam nic nie wiem!... - szepnął wzruszając ramionami. - Ale Claparon ma znajomości, pracował dla najpierwszych bankierów, roześmiał się więc, powiadając: "Domyślałem się!"... Będziesz musiał przynieść mi jutro proponowanych dwadzieścia pięć tysięcy franków, a poza tym wykupisz swoje weksle, mój mały. - A to czemu?... - zagadnął Teodozjusz czując, że kręgosłup mu mięknie, jak gdyby rozpuściło go jakieś wewnętrzne wyładowanie fluidu elektrycznego. - Dom jest nasz! - Jakim cudem? - Claparon podbił cenę podstawiwszy pewnego pośrednika, pierwszego, jaki go ścigał, to taka nędzna ropucha nazwiskiem Sauvaignou; adwokat Desroches przejmuje sprawę i jutro rano dostaniecie zawiadomienie... Interes był wart tego, żebyśmy poszukali pieniędzy - Claparon, Dutocq i ja... Jakżebym wyglądał bez Claparona? Przebaczyłem mu więc... Tak, przebaczam mu i choć może mi nie uwierzysz, uściskałem go, drogi przyjacielu! Zmieniaj teraz warunki... Przerażające były te ostatnie słowa, zwłaszcza że miały komentarz w fizjonomii Cerizeta. Lichwiarz odgrywał scenę ze "Spadkobiercy", a robił to z przyjemnością, sondując charakter Prowansalczyka. * Spadkobierca - komedia. - Ależ ty jesteś!... - zawołał Teodozjusz. - A ja ci tak dobrze życzyłem! - Widzisz, kochasiu, między nami tak było trzeba!... I stuknął się w serce. - Brak ci serca. Kiedy ci się zdaje, że masz nad nami przewagę, rad byś nas rozdeptać... Wyciągnąłem cię z gnoju, z okropnego głodu! Umierałeś jak dureń... Podsunęliśmy ci fortunę, najlepszy kąsek, postawiliśmy cię tam, skąd mogłeś go wziąć... i proszę! A teraz już cię znam; kroczymy uzbrojeni. - A więc to wojna? - podchwycił Teodozjusz. - Tyś do mnie wystrzelił pierwszy - odparł Cerizet. - Jeśli mnie zniszczycie, żegnajcie, nadzieje! A jeśli mnie nie zniszczycie, będę waszym wrogiem!... - Tom właśnie mówił wczoraj Dutocqowi - odrzekł zimno Cerizet. - No cóż, trudno! Wybierzemy jedno z dwojga... zależnie od okoliczności... Jestem dobry chłopak - podjął po chwili milczenia - przynieś mi jutro tych dwadzieścia pięć tysięcy franków, jutro o dziewiątej rano, a Thuillier zachowa dom... Tak czy tak, będziemy ci nadal służyć, a ty nam będziesz płacił... Po tym, co zaszło, mój mały, czy to nie jest ładnie z naszej strony?... I Cerizet klepnął Teodozjusza w ramię, z cynizmem bardziej hańbiącym, niż hańbiło niegdyś żelazo kata. - No dobrze, daj termin do południa - odrzekł Prowansalczyk - sam przecież powiadasz, że są trudności!... - Spróbuję przekonać Claparona; spieszy się temu człekowi! - A więc do jutra! - powiedział Teodozjusz takim tonem, jak by już podjął decyzję. - Dobranoc, przyjacielu - rzekł Cerizet, a nosowe brzmienie jego głosu kalało najpiękniejsze słowo, jakie zna język ludzki. - No, tośmy go wyssali!... - mruknął spoglądając za Teodozjuszem, któremu na ulicy plątały się nieco nogi. Skręciwszy w ulicę Pocztową, nasz adwokat podążył szybkim krokiem ku domowi pani Colleville, ekscytując się w duchu i mówiąc do siebie co chwila. Doszedł, trawiony ogniem buzujących uczuć i owym rodzajem wewnętrznego pożaru, znanego wielu paryżanom - bo straszliwych sytuacji nie brak w Paryżu - do pewnego rodzaju frenezji i elokwencji, których przyczynę wyjaśni jedno słowo. Skręcając z ulicy Saint Jacques du Haut-Pas w uliczkę Dwóch Kościołów, wykrzyknął: - Zabiję go!... - Oho! Jeszcze jeden czegoś niezadowolony! - ozwał się jakiś robotnik kojąc tym żartem palące szaleństwo, jakie trawiło Teodozjusza. Wychodząc od Cerizeta powziął myśl, żeby zwierzyć się Flawii i wyznać jej wszystko. Taka jest już natura południowców: silni, aż do niektórych uczuć, gdzie wszystko ulega zniszczeniu. Wszedł. Flawia była sama w swoim pokoju; na widok Teodozjusza uznała się za zgwałconą lub umarłą. - Co panu?... - zawołała. - Ja... Czy kochasz mnie, Flawio? - Och! Czyż możesz pan wątpić o tym? - Ale czy kochasz mnie bezwzględnie? Nawet gdybym był przestępcą? "Zabił kogo, czy co"? - pomyślała. I w odpowiedzi kiwnęła potakująco głową. Adwokat, szczęśliwy, że uchwycił się tej wierzbowej gałęzi, przesiadł się z krzesła na kanapę Flawii i wtedy dwa strumienie łez popłynęły mu z oczu wśród szlochań, którymi wzruszyłby się nawet stary sędzia. - Nie ma mnie w domu dla nikogo! - zapowiedziała Flawia służącej. Zamknęła drzwi i wróciła do Teodozjusza poruszona w najwyższym stopniu w swoich macierzyńskich uczuciach. Dziecię Prowansji leżało zapłakane, z głową odchyloną do tyłu. Teodozjusz wziął jej chustkę - a kiedy Flawia mu ją odebrała, chustka była ciężka od łez. - Ale co się stało? Co się panu stało? - zagadnęła. Natura, subtelniejsza od sztuki, przysłużyła się wspaniale Teodozjuszowi: nie odgrywał teraz żadnej roli, był sobą, a łzy, ów kryzys nerwowy, stanowiły podpis pod uprzednimi scenami komedii. - Dzieciuch z pana! - rzekła ze słodyczą, biorąc Teodozjusza za czuprynę; łzy wysychały mu tymczasem. - Tylko panią mam na świecie! - zawołał okrywając namiętnymi pocałunkami dłonie Flawii. - I jeśli zostaniesz przy mnie, jeśli będziesz wciąż dla mnie tym, czym dusza dla ciała, a ciało dla duszy - podjął z niewysłowionym wdziękiem - nie stracę, tak, nie stracę odwagi. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. - Tak, będę walczył, nabiorę nowych sił, jak Anteusz trzymający matkę w uścisku! I zduszę te węże, które mnie oplotły okrywając wężowymi pocałunkami, węże, co ośliniają mi policzki, chcą wyssać moją krew, mój honor! * Anteusz - w mitologii greckiej olbrzym, syn Posejdona i Ziemi (Gai), niezwyciężony, dopóki dotykał ziemi. O nędzo!... Jacyż wielcy są ci, którzy potrafią wśród niej utrzymać się na nogach, dumnie wznosząc głowę!... Przed trzema i pół laty winienem był raczej umrzeć z głodu na moim barłogu!... Trumna to miękkie łoże w porównaniu z moim obecnym życiem!... Już półtora roku obżeram mieszczuchów!... I w momencie kiedy już miałem rozpocząć życie uczciwe, szczęśliwe, kiedy sięgałem po wspaniałą przyszłość, w momencie kiedy się zbliżam, by siąść do uczty razem ze wszystkimi, kat uderza mnie w ramię... O, potwór! Uderzył mnie w ramię i powiedział: "Zapłacisz dziesięcinę diabłu lub umrzesz"!... I już nie potrafię ich wykwitować!... I nie wsadzę im ręki do pysków, sięgając trzewi!... Och, gdybym mógł to zrobić!... Słuchaj, Flawio, suche mam już oczy, prawda?... A teraz się śmieję, czuję swoją siłę, odzyskuję potęgę... O, powiedz, że mnie kochasz... Powtórz to! W tej chwili to tak, jak byś powiedziała skazańcowi: "Ułaskawiony"! - Przerażasz mnie, drogi przyjacielu!... Och!... Złamałeś mnie. Nic nie rozumiała, lecz padła jak martwa na kanapę, poruszona tą sceną, a wtedy Teodozjusz przypadł jej do kolan. - Przebacz!... Przebacz!... - powtarzał. - Ale co się panu właściwie stało?... - spytała. - Chcą mnie zgubić. Och! Obiecaj mi Celestę, a ujrzysz piękne życie, w którym będziesz mieć udział za moją sprawą!... Jeśli się zawahasz... ha, cóż, to tak jak byś powiedziała, że będziesz moją, i wezmę cię!... I uczynił gest tak namiętny, że zatrwożona Flawia wstała i jęła się przechadzać... - O mój drogi aniele! Tutaj, u twoich stóp!... Co za cud! Oczywiście Bóg jest ze mną! Doznałem niby olśnienia. Przyszedł mi raptem pomysł!... O dzięki ci, mój dobry aniele, wielki Teodozjuszu!... Ocaliłeś mnie! Flawia podziwiała tę kameleonową naturę: klęcząc na jednym kolanie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, z oczami wzniesionymi w niebo, modlił się uniesiony ekstazą religijną; był gorącym katolikiem, przeżegnał się. Było to piękne niczym "Komunia świętego Hieronima". * „Komunia Świętego Hieronima" — obraz Domenichina, arcydzieło szkoły bolońskiej. - Żegnaj! - powiedział głosem urzekającym i z urzekającą melancholią. - Och - zawołała Flawia - zostaw mi pan tę chustkę! Teodozjusz zbiegł ze schodów jak wariat, wyskoczył na ulicę i pognał do Thuillierów; obejrzał się jednak, zobaczył Flawię w oknie i dał jej ręką znak triumfalny. - Co za mężczyzna!... - rzekła do siebie. - Zacny przyjacielu - powiedział Teodozjusz do Thuilliera tonem słodkim, spokojnym, niemal przymilnym - wpadliśmy straszliwym łotrom w łapy; ale dostaną ode mnie małą nauczkę. - Co się stało? - zapytała Brygida. - To, że domagają się dwudziestu pięciu tysięcy franków, żeby zaś nam podyktować warunki, rejent i jego kamraci podbili cenę: bierz, panie Hieronimie, pięć tysięcy franków i chodź ze mną, zapewnię ci posiadanie domu... Narobiłem sobie nieprzejednanych wrogów! - zawołał. - Będą chcieli mnie zabić moralnie. Obyście tylko nie dali posłuchu haniebnym kalumniom i nigdy nie zmienili się w stosunku do mnie, oto jedyna moja prośba. Bo tak czy inaczej, cóż to wszystko ma za znaczenie? Jeśli mi się powiedzie, zapłacicie za dom nie sto dwadzieścia tysięcy, ale sto dwadzieścia pięć tysięcy franków. - Ale czy się to nie powtórzy? - zaniepokoiła się Brygida; oczy jej rozszerzył gwałtowny przypływ lęku. - Podbijać cenę mają prawo jedynie wierzyciele zarejestrowani, że zaś wystąpił tylko ten jeden, możemy być spokojni. Wierzytelność wynosi tylko dwa tysiące franków, ale w sprawach tego rodzaju trzeba płacić adwokatom i trzeba umieć odpalić wierzycielowi tysiącfrankówkę. - Idź, Hieronimie - powiedziała Brygida - bierz kapelusz, rękawiczki, a pieniądze znajdziesz tam, gdzie wiesz... - Wypuściłem już piętnaście tysięcy franków bez powodzenia, nie chcę więc, żeby pieniądze znów przeszły przez moje ręce... Hieronim sam zapłaci - powiedział Teodozjusz, gdy został w cztery oczy z Brygidą. - Zarobiłaś pani dwadzieścia tysięcy franków na kontrakcie z Grindotem, który wam naraiłem; myślał, że służy rejentowi - i macie posesję, która za pięć lat będzie warta prawie milion. Dom narożny, bulwar!... Brygida zaniepokoiła się niby kot, co wyczuł pod podłogą obecność myszy. Patrzyła Teodozjuszowi w oczy i choć uwagi jego były słuszne, powzięła wątpliwości. - Co ci się stało, ciotuniu? - Och, będę wić się w śmiertelnym lęku, póki nie zostaniemy właścicielami... - Dałabyś pani dwadzieścia tysięcy franków, prawda - odparł Teodozjusz - żeby Hieronim został, jak to my mówimy, właścicielem nienaruszalnym? No to przypomnij sobie, że za moją sprawą dwa razy zarobiliście tę sumę... - Gdzie idziemy?... - zagadnął Thuillier. - Do Godeschala. Jego tutaj musimy wziąć jako adwokata... - Ależ odprawiliśmy go z kwitkiem, gdy poprosił o rękę Celesty!... - zawołała stara panna. - I właśnie dlatego tam idę - odrzekł Teodozjusz. - Oszacowałem go: to człowiek honorowy, uzna, że piękną rzeczą będzie wyświadczyć państwu przysługę. Godeschal, następca Dervillea, był z górą dziesięć lat pierwszym aplikantem u Desrochesa. Teodozjuszowi, świadomemu tej okoliczności, podszepnął w rozpaczy to nazwisko jakiś wewnętrzny głos: dostrzegł tedy możliwość powodzenia, gdyby udało mu się wytrącić Claparonowi broń, którą groził mu Cerizet. Ale przede wszystkim de la Peyrade musiał dostać się do gabinetu Desrochesa i tam poinformować się o sytuacji swoich przeciwników. Jeden Godeschal mógł być jego przewodnikiem, a to przez zażyłość, jaka łączy aplikantów z pryncypałami. Między adwokatami paryskimi, jeśli przyjaźnią się tak, jak Godeschal z Desrochesem, istnieje niekłamane braterstwo, z którego wynikają pewne udogodnienia w załatwianiu spraw do załatwienia możliwych. Uzyskują jedni od drugich, na zasadzie rewanżu, wszelkie możliwe ustępstwa, wprowadzając w czyn przysłowie: "Ręka rękę myje, noga nogę wspiera", które obowiązuje we wszystkich zresztą profesjach: między ministrami, w wojsku, między sędziami, kupcami, gdziekolwiek, słowem, wrogość nie wzniosła wśród ludzi nazbyt mocnych barier. "Dostaję za tę transakcję niezłe honorarium" - oto myśl, której wyrażać nie trzeba, gdyż zawiera się ona w geście, w głosie, w spojrzeniu. Że zaś i adwokatów spotykamy na tym terenie - sprawa się załatwia. Przeciwwagą tego koleżeństwa jest tak zwane sumienie zawodowe. Tak więc społeczeństwo winno wierzyć lekarzowi, który dokonując sekcji na zlecenie sądu, powiada: "Wykryłem arszenik"; żadne względy nie przezwyciężą miłości własnej aktora, uczciwości prawnika, niezależności prokuratora. Toteż obrońca paryski może powiedzieć dobrodusznie: "Nic tu nie wskórasz, mój klient jest zajadły" - i otrzymać równie dobroduszną odpowiedź: "E, jeszcze zobaczymy"... Owóż de la Peyrade, człek chytry, dość naobijał się po sądach, by przewidzieć, w jakim stopniu obyczaj prawny mógłby sprzyjać jego projektowi. - Zaczekaj pan w dorożce - powiedział do Thuilliera na ulicy Vivienne, gdzie Godeschal zaprawiał się do boju, nim otworzył własną kancelarię - wejdziesz pan, jeśli podejmie się sprawy. Była jedenasta wieczór: de la Peyrade nie pomylił się w swoich przewidywaniach, licząc, że o tej porze zastanie świeżo upieczonego adwokata przy pracy, w gabinecie. - Czemuż zawdzięczam odwiedziny pana adwokata? - zagadnął Godeschal pospieszywszy naprzeciw de la Peyradea. Cudzoziemcy, mieszkańcy prowincji i ludzie światowi nie wiedzą zapewne, iż adwokaci zajmują w stosunku do obrońców taką samą pozycję, jak generałowie wobec marszałków; w Paryżu istnieje ściśle przestrzegany podział między izbą adwokacką a zrzeszeniem obrońców. Obrońca, choćby najczcigodniejszy, choćby miał najtęższą głowę, musi przychodzić do adwokata. Obrońca szkicuje plan kampanii, gromadzi amunicję, przysposabia wszystko do dzieła; adwokat wydaje bitwę. Nie wiadomo, czemu prawo darzy klienta dwoma ludźmi, miast jednym, podobnie jak nie wiadomo, czemu autor musi korzystać z usług i wydawcy, i drukarza. Izba adwokacka zabrania swoim członkom wkraczać, pod jakimkolwiek pozorem, w kompetencje obrońców. Wielki adwokat tylko w nader rzadkich wypadkach przekracza progi kancelarii; widujesz go tylko w trybunale; ale w życiu prywatnym barier tych nie ma - jakoż ten i ów adwokat, zwłaszcza jeśli zajmuje takie stanowisko, jakie zajmował de la Peyrade, odwiedza czasem obrońcę; ale są to wypadki nieczęste i niemal zawsze uzasadnione jakimś arcypilnym interesem. - No cóż, mój Boże - ozwał się Teodozjusz - chodzi o sprawę ważną, a nade wszystko drażliwą, którą powinniśmy rozstrzygnąć we dwóch. Thuillier siedzi tam na dole, w dorożce, ja zaś przychodzę nie jako adwokat, lecz jako przyjaciel Thuilliera. Pan jeden mógłbyś oddać mu olbrzymią przysługę; zapewniłem, że masz pan duszę zbyt szlachetną (toć jesteś godnym następcą wielkiego Dervillea), by nie oddać tutaj do dyspozycji wszystkich swoich talentów. Oto w czym rzecz. Wyłożywszy wszystko na swoją korzyść - na szelmostwo należy odpowiedzieć fortelem, gdyż obrońcom trafiają się częściej klienci kłamliwi niż prawdomówni - nasz adwokat nakreślił pokrótce plan batalii. - Powinieneś pan, drogi kolego, odwiedzić dziś jeszcze Desrochesa i wtajemniczyć go w całą intrygę, aby wezwał jutro rano swojego klienta, no, tego Sauvaignou; wyspowiadalibyśmy go we trójkę i gdyby zadowolił się banknotem tysiącfrankowym, oprócz swojej wierzytelności, puścilibyśmy go wolno z tym, że zapłaciłby pięćset franków honorarium Desrochesowi i panu - ale też pod warunkiem, że jutro o dziesiątej rano Thuillier otrzyma od Sauvaignou rezygnację na piśmie... Bo czegóż chce ten Sauvaignou? Swoich pieniędzy! Otóż pośrednik tego autoramentu nie zdoła się oprzeć pokusie tysiącfrankówki, nawet będąc narzędziem czyjejś ukrytej za nim chciwości. Kłótnia między Sauvaignou a jego mocodawcami mało nas obchodzi... Wyciągnijże pan rodzinę Thuillierów z tej biedy... - Zaraz pójdę do Desrochesa - powiedział Godeschal. - Nie. Niech przedtem Thuillier podpisze nam pełnomocnictwo i wręczy pięć tysięcy franków. W takich wypadkach trzeba kłaść pieniądze na stół... Po rozmowie, krępującej dla Thuilliera, de la Peyrade wsadził Godeschala w dorożkę i zawiózł na ulicę Bethisy, do Desrochesa, zastrzegając, że jadą tamtędy, by wrócić na ulicę Świętego Dominika; u drzwi Desrochesa umówił się z kolegą, że spotkają się nazajutrz, o siódmej. Majątek i przyszłość Teodozjusza zależały ściśle od wyniku owej narady. Nie dziwmy się więc, iż ominął obyczaj adwokacki zjawiając się u Desrochesa, by zgłębić Sauvaignou - i że wmieszał się do walki mimo niebezpieczeństwa, na jakie się narażał skierowawszy ku sobie wzrok jednego z najgroźniejszych obrońców paryskich. Kłaniając się od drzwi, zmierzył bacznym okiem Sauvaignou. Był to, jak domyślał się z nazwiska, marsylczyk - rzemiosło zaś jego polegało na tym, że był najstarszym rangą robotnikiem, który pośredniczy między stolarzami zatrudnionymi przy budowie a majstrem stolarskim, przedstawiając mu koszty zamierzonych prac. Zysk przedsiębiorcy składa się z sumy wypośrodkowanej z zarobków takiego właśnie robotnika i budowniczego, minus należność za dostawy - w grę wchodzi tu jedynie praca ludzka. Sauvaignou, stolarz-bankrut, wpisał się na listę licytatorów, Trybunał Handlowy przyznał mu bowiem wierzytelność na kamienicy. Drobna ta machinacja zdecydowała o jego upadku. Sauvaignou, człek niski, krępy, odziany w szarą płócienną bluzę, siedział w czapce na fotelu. Trzy tysiącfrankówki, leżące przed nim na biurku Desrochesa, wskazały Teodozjuszowi dość jasno, że marsylczyk powziął już był zobowiązanie i że nie powiodło się dwóm obrońcom. Oczy Godeschala mówiły zresztą o tym, spojrzenie zaś, jakim pesroches obrzucił adwokata ubogich, było niby ostatnim gwoździem do trumny. Niebezpieczeństwo dało Teodozjuszowi potężnego bodźca - zachował się wspaniale; zgarnął dłonią banknoty i złożył je, by schować. - Thuillier się wycofuje - oznajmił Desrochesowi. - A więc pogodziliśmy się - odparł groźny obrońca. - Tak. Pański klient wypłaci nam sześćdziesiąt tysięcy franków, czyli sumę, jaką Thuillier włożył w dom: na tyle opiewa kontrakt między Thuillierem a Grindotem. Zapomniałem wczoraj powiedzieć o tym panu - zwrócił się do Godeschala. - Słyszałeś pan?... - zagadnął Desroches marsylczyka. - Oto przedmiot procesu, którego nie rozpocznę bez gwarancyj... - Ależ, moi drodzy panowie - ozwał się Prowansalczyk - nie mogę prowadzić pertraktacji nie porozumiawszy się z tym zacnym człowiekiem, który wręczył mi pięć tysięcy franków a conto, za podpisanie świstka z pełnomocnictwem. - Jesteś z Marsylii, prawda? - zwrócił się do robotnika w tamecznej gwarze. - Oho! Przepadł, skoro dobiera mu się do skóry w jego gwarze! - szepnął Desroches Godeschalowi na ucho. - Tak, proszę pana. - No to, mój biedaku - podjął Teodozjusz - chcą cię zrujnować... A wiesz, co trzeba robić? Zabieraj te trzy tysiące, a kiedy przyjdzie, wiesz kto, łap linię i pierz, wołając, że jest łotr, że chciał cię ocyganić, że wycofujesz pełnomocnictwo i że zwrócisz mu pieniądze na święty nigdy. A potem łap te trzy i pół tysiąca franków, zabieraj oszczędności i jazda z powrotem do Marsylii! A gdyby ci się coś przytrafiło, wracaj do tego pana... Wie, gdzie mnie szukać, a ja cię wybawię z opresji; bo widzisz, jestem nie tylko porządnym Prowansalczykiem, ale jednym z największych adwokatów paryskich, przyjacielem ubogich... Robotnik, uznawszy w swoim krajanie dostateczny autorytet, by usankcjonować racje, dla których mógłby zdradzić lichwiarza ze swojej dzielnicy, skapitulował i poprosił o trzy tysiące pięćset franków. T - Sprać, a dobrze, owszem, bo mógł powędrować na policję... - Wolnego. Wal dopiero wtedy, kiedy cię obrazi - odparł de la Peyrade - bo wystąpisz we własnej obronie... Kiedy Desroches potwierdził, że de la Peyrade jest adwokatem występującym w tej sprawie, Sauvaignou podpisał zrzeczenie, w którym skwitował swoją wierzytelność w całości - z kosztami i procentami. Akt sporządzono w dwóch egzemplarzach - dla Thuilliera i dla niego - każdy z nich bowiem miał swojego rzecznika; tak więc ów dokument kładł kres całej sprawie. - Zostawiamy panom tysiąc pięćset franków - szepnął de la Peyrade Godeschalowi i Desrochesowi na ucho - ale pod warunkiem, że wręczycie mi rezygnację na piśmie; idę do Thuilliera, żeby ją podpisał u Cardota, bo to jego rejent... biedny Thuillier dziś w nocy nie zmrużył oka... - Dobrze! - powiedział Desroches. - Możesz pan sobie powinszować - dodał podsuwając marsylczykowi papier do podpisu. - Tak lekko zarobić tysiąc pięćset franków... - Należą mi się!... Prawda, panie pisarzu?... - zagadnął marsylczyk niepokojąc się już. - O, z całkowitą pewnością - odparł Desroches. - Ale dziś jeszcze, przed południem, oświadczysz pan swojemu mandatariuszowi, że rezygnujesz ze swoich praw; spisując dokument, postawcie wczorajszą datę; a potem wstąpisz pan do kancelarii, o tędy... Desroches powiedział swojemu pierwszemu aplikantowi, co ma zrobić, innemu zaś aplikantowi zlecił pieczę nad tym, by woźny zjawił się przed dziesiątą u Cerizeta. - Dziękuję koledze - rzekł de la Peyrade ściskając dłoń Desrochesa. - Pamiętacie o wszystkim, nie zapomnę wam tej przysługi... - Niech kolega złoży swój dokument u Cardota dopiero po południu. - No, brachu! - zawołał Teodozjusz zwracając się po prowansalsku do marsylczyka - zabieraj swoją Małgośkę do Belleville, zabawiaj ją tam do wieczora i broń Boże nie wracaj do domu... - Rozumie się - odparł Sauvaignou - a jutro przepierka! - Że oho! - wykrzyknął w odpowiedzi de la Peyrade. - Kryje się coś pod tym - mówił Desroches do Godeschala w momencie, kiedy Teodozjusz wracał z kancelarii do gabinetu. - Thuillierowie mają za darmo wspaniałą kamienicę - odparł Godeschal - ot i wszystko. - De la Peyrade i Cerizet przypominają dwóch nurków toczących walkę na dnie morza. I cóż powiem Cerizetowi, którego sprawę prowadzę? - spytał Teodozjusza, kiedy adwokat wrócił z kancelarii. - Że Sauvaignou zmusił pana - odparł Teodozjusz. - A pan nic się nie boisz? - spytał znienacka Desroches. - Ja? Ależ ja mam mu jeszcze dać nauczkę! - Jutro dowiem się wszystkiego - powiedział Desroches do Godeschala. - Nikt nie gada tyle, co zwyciężony. Teodozjusz wyszedł zabierając swój dokument. O jedenastej był na posłuchaniu u sędziego pokoju, spokojny i stanowczy - a widząc, że nadchodzi Cerizet, blady z wściekłości, z oczyma pełnymi jadu, rzekł mu na ucho: - Mój drogi, ja też jestem dobry chłopak! Mam nadal do twojej dyspozycji dwadzieścia pięć tysięcy franków w banknotach i dostaniesz je za moje weksle... Cerizet spojrzał na adwokata ubogich, nie mogąc nic wykrztusić w odpowiedzi; był zielony; przetrawiał własną żółć! - Jestem już właścicielem nienaruszalnym!... - wykrzyknął Thuillier wróciwszy od pana Jacquinot, zięcia i następcy Cardota. - Żadna siła ludzka nie zdoła już wydrzeć mi mojego domu! Powiedzieli mi to. Mieszczanie wierzą o wiele bardziej w słowa swoich rejentów niż adwokatów. Rejent jest im bliższy aniżeli którykolwiek z jurystów. Mieszczuch paryski udaje się zawsze z niejakim lękiem do adwokata, który zbija go z tropu swoją wojowniczością, natomiast do rejenta idzie zawsze rad; podziwia w nim mądrość i zdrowy rozsądek. - Cardot szuka właśnie nowego mieszkania; pytał mnie już o któryś z apartamentów na drugim piętrze... - podjął. Jeśli się zgodzę, przedstawi mi w niedzielę głównego lokatora, który proponuje wynajem na osiemnaście lat, za czterdzieści tysięcy franków czynszu, biorąc podatki na siebie... I cóż ty na to, Brygidko? - Trzeba zaczekać - odrzekła. - No, ale ten nasz kochany Teodozjusz napędził mi ładnego stracha!... - E tam, moja zacna przyjaciółko; ale jeszcze nie wiesz, że Cardot pytając, kto mi załatwił tę sprawę, powiedział, że jestem Teodozjuszowi winien prezent za co najmniej dziesięć tysięcy franków. Rzeczywiście, wszystko mu zawdzięczam! - Ależ on jest naszym przybranym synem - powiedziała Brygida. - Biedny chłopak, muszę mu oddać sprawiedliwość, nic nie żąda. - A więc, mój zacny przyjacielu - rzekł de la Peyrade wracając od sędziego o trzeciej - jesteś krezusem... - I to dzięki tobie, kochany Teodozjuszu... - A ty, ciotuniu, już odzyskałaś zmysły?... A tak się bałaś, że ja... A ja przecież stawiam wasze interesa ponad moimi. Słuchaj, ciotuniu, odetchnąłem dopiero dziś o jedenastej; a teraz jestem pewien, że depczą mi po piętach śmiertelni wrogowie, czyli dwie osoby, którem oszukał dla was. Wracając zastanawiałem się, jaki wy właściwie macie wpływ na mnie? Boć popełniłem dla was przestępstwo! Zastanawiałem się również, czy szczęście, jakiego zaznam wszedłszy do waszej rodziny, stając się waszym dzieckiem, zmyje plamę, którą mam na sumieniu... - Ba! Pójdziesz do spowiedzi! - zawołał sceptyk Thuillier. - A teraz - powiedział Teodozjusz do Brygidy - możecie zapłacić z całkowitym spokojem cenę domu, osiemdziesiąt tysięcy franków; trzydzieści tysięcy franków Grindotowi, razem z kosztami już zapłaconymi sto dwadzieścia tysięcy i jeszcze ostatnie dwadzieścia tysięcy, w sumie sto czterdzieści tysięcy. Kiedy będziesz pan omawiał warunki z głównym lokatorem, zażądaj komornego za rok z góry, a dla mojej żony i dla mnie zatrzymaj całe pierwsze piętro, nad antresolą. W tych warunkach znajdziesz pan jeszcze czterdzieści tysięcy franków na dwanaście lat. Jeśli zechcesz wyprowadzić się z tej dzielnicy w pobliże Parlamentu, znajdziesz dość miejsca, bo pierwsze piętro jest obszerne, a należy do niego wozownia i stajnia, słowem wszystko, czego wymaga życie eleganckie. A teraz, Hieronimie, postaram się dla ciebie o krzyż Legii Honorowej! Gdy padł ten strzał, Brygida wykrzyknęła: - Dalibóg, mój mały, tak świetnie poprowadziłeś nasze sprawy, że pozwalam ci załatwić sprawę domu Hieronima... - Nie abdykuj, ciotuniu-teściuniu - odrzekł Teodozjusz - i niech mnie Bóg broni, bym bez ciebie postąpił choć jeden krok! Jesteś dobrym geniuszem rodziny. Myślę jedynie o tym dniu, w którym Hieronim zostanie posłem. Za dwa miesiące odbijecie sobie czterdzieści tysięcy franków. Nie przeszkodzi to Hieronimowi odebrać swoich dziesięciu tysięcy komornego w pierwszym terminie. Ukazawszy starej pannie tę nadzieję - Brygida promieniała - zaciągnął Thuilliera do ogrodu i rzekł nie owijając w bawełnę: - Zacny przyjacielu, musisz znaleźć sposób, żeby wyciągnąć z Brygidy dziesięć tysięcy franków, ale tak, by nie zdołała się nigdy domyślić, że to dla mnie; powiedz jej, że to suma konieczna dla urzędników, gdyż ułatwią ci za to nominację na kawalera Legii Honorowej - i że wiesz, jak i komu ją rozdzielić. - Aha! - powiedział Thuillier. - Zwrócę jej przecie z komornego. - Przygotuj mi pieniądze na wieczór, zacny przyjacielu; teraz pójdę w sprawie twojego orderu, a jutro będziemy wiedzieli, czego się trzymać... - Nieoszacowany jesteś! - zawołał Thuillier. - Gabinet marcowy niebawem upadnie, trzeba mu w tym pomóc - powiedział chytrze Teodozjusz. Nasz adwokat pobiegł do pani Colleville i rzekł już na wstępie: - Zwyciężyłem; będziemy mieć dla Celesty kamienicę wartą milion. Thuillier odda jej cały ten dom - umieszczając specjalny paragraf w kontrakcie - bez prawa używalności; ale trzymajmy rzecz w tajemnicy, inaczej o rękę twojej córki zaczęliby się ubiegać parowie Francji. Podarek ten otrzymacie zresztą tylko ze względu na mnie. A teraz ubieraj się pani, jedziemy do pani hrabiny du Bruel, żeby wykukała order dla Thuilliera. Przywdziewaj pani zbroję, ja tymczasem pozalecam się trochę do Celesty, a pogadamy w dorożce. De la Peyrade zauważył był w salonie Celestę i Feliksa Phellion. Flawia, mając wielkie zaufanie do córki, zostawiała ją sam na sam z młodym nauczycielem. Odniósłszy z rana tak świetne triumfy, Teodozjusz poczytał za konieczne uderzyć teraz w konkury. Że zaś nadszedł już moment, by powaśnić zakochanych, przywarł bez wahania uchem do drzwi salonu, chciał bowiem - nim się tam zjawi - wybadać, którą z liter alfabetu miłości sylabizowali oboje. Do tego domowego przestępstwa zachęciły go, by tak rzec, podniesione głosy: wniósł, że Celesta i Feliks się kłócą. Zdaniem jednego z naszych poetów, miłość to przywilej, jakim obdarzają się zakochani, żeby zasmucać się wzajem z racji byle głupstwa. Celesta, wyznaczywszy sobie w sercu Feliksa towarzyszem swojego życia, zapragnęła nie tyle go zgłębić, ile połączyć się z nim w owej komunii serc, od której rozpoczyna się każdy afekt; chęć ta prowadzi młode umysły do niezamierzonych badań. Źródłem waśni, którą podsłuchiwał Teodozjusz, był głęboki rozdźwięk między matematykiem a Celestą, trwający już od paru dni. Celesta, owoc duchowy czasów, kiedy to pani Colleville próbowała pokutować za grzechy, odznaczała się niewzruszoną nabożnością; zaliczała się do prawdziwej owczarni wiernych, katolicyzm jej absolutny, łagodzony rodzajem mistycyzmu, w którym tak gustują młode dusze, był poezją wewnętrzną, życiem w życiu. Dziewczęta wychodzące z tego punktu stają się później albo kobietami wyjątkowo lekkimi, albo świętymi. Ale w tym pięknym okresie młodości serca ich cechuje pewien absolutyzm; w myślach mają wciąż przed oczyma obraz doskonałości - i wszystko musi być dla nich niebiańskie, anielskie czy boskie. Prócz ideału nic nie istnieje, wszystko inne jest błotem i brudem. Dziewczęta o takich skłonnościach duchowych odrzucają niejeden diament ze skazą, a później, jako dojrzałe kobiety, wielbią fałszywą biżuterię. Owóż Celesta odkryła u Feliksa nie bezbożność, lecz obojętność w rzeczach wiary. Jak większość geometrów, chemików, matematyków i wielkich przyrodników, Feliks poddawał religię analizom rozumu: uznał ją za problem beznadziejny, niczym kwadratura koła. Będąc deistą in petto, nie zrywał z religią wyznawaną przez większość Francuzów, tyle jednak do niej przywiązywał wagi, co do nowych praw, spłodzonych w lipcu. Bóg jest potrzebny na niebie, jak popiersie monarchy na cokole merostwa. Feliks, syn godzien ojca, nie taił swoich przekonań za najcieńszą nawet zasłoną; dozwalał Celeście czytać w swoich myślach z naiwnością i z roztargnieniem uczonego - a dziewczyna mieszała problemy religijne ze świeckimi; głosiła głęboką odrazę do ateizmu, bo spowiednik wyklarował jej, że deista to nieodrodny brat ateusza. - Czy pamiętasz, panie Feliksie, o swojej obietnicy? - zagadnęła, jak tylko pani Colleville zostawiła ich sam na sam. - Nie, najdroższa Celesto! - odparł Feliks. - Och! Jak można nie dotrzymać obietnicy! - obruszyła się łagodnie. - Dopuściłbym się profanacji. Tak bardzo kocham panią, w afekcie swoim jestem tak uległy pani życzeniom, żem obiecał coś niezgodnego z moim sumieniem. Sumienie, Celesto, to nasz skarb, nasza podpora i siła. Czyżbyś naprawdę chciała, żebym poszedł do kościoła i ukląkł przed księdzem, w którym widzę tylko człowieka?... Wzgardziłabyś mną, gdybym cię usłuchał. - A więc, drogi panie Feliksie, nie chcesz iść do kościoła, czy tak?... - zagadnęła Celesta przesyłając ukochanemu spojrzenie zroszone łzami. - A gdybym została twoją żoną, czy dopuściłbyś, żebym chodziła tam sama?... Nie kochasz mnie tak, jak ja cię kocham!... Bo jak dotąd żywię w sercu uczucie dla ateusza, uczucie sprzeczne z tym, czego Bóg żąda ode mnie! - Dla ateusza? - żachnął się Feliks. - O nie! Posłuchaj, Celesto: istnieje z pewnością Bóg, wierzę w to, ale mam o nim piękniejsze pojęcia, niż to podoba się księżom; nie zniżam go do siebie - to ja staram się wznieść do niego... Słucham głosu, który tchnął we mnie, głosu zwanego przez uczciwych ludzi sumieniem, i staram się nie zaciemniać boskich promieni, jakie na mnie padają. A więc nie skrzywdziłbym nigdy nikogo, nie zrobiłbym nigdy nic przeciwnego moralności powszechnej, która była moralnością Konfucjusza, Mojżesza, Pitagorasa, Sokratesa - tak samo jak i Jezusa Chrystusa... Pozostanę czysty wobec Boga; moje czyny będą mi modlitwą; nigdy nie skłamię, słowo moje będzie święte, nigdy nie dopuszczę się niskiego ani brzydkiego uczynku... Oto nauka, jaką wpoił we mnie mój cnotliwy ojciec i którą chciałbym przekazać moim dzieciom. Dokonam wszelkiego dobra, jakiego dokonać powinienem, choćbym miał ucierpieć. Czegóż więcej mogłabyś żądać od mężczyzny?... Na to Phellionowskie wyznanie wiary Celesta pokiwała smętnie głową. - Czytuj z uwagą - odrzekła - "Naśladowanie Jezusa Chrystusa"!... Postaraj się nawrócić na wiarę Kościoła świętego, katolickiego, apostolskiego i rzymskiego, a przekonasz się, jak absurdalne są twoje słowa... Posłuchaj, Feliksie: małżeństwo nie jest według Kościoła sprawą doczesną, zaspokojeniem pożądań; małżeństwo zawieramy na wieczność... Jak to! Połączeni dniem i nocą, tworzący jedno ciało, jedno słowo, mielibyśmy w sercu dwa różne języki, dwie różne religie? Toć byłoby to przyczyną nieustających waśni! Zapłakiwałabym się z twojej racji, musząc ukrywać przed tobą stany mojej duszy; jakżeż mogłabym się zwracać do Boga widząc jego prawicę wciąż uzbrojoną przeciw tobie?... Twoja krew deisty i twoje przekonania mogłyby ożyć w moich dzieciach!... O Boże! Ileż to nieszczęść dla małżonki!... Nie, te poglądy są nie do zniesienia... Feliksie, przejmij się moją wiarą, bo ja nie mogę przejąć się twoją... Nie wykopuj między nami przepaści... Jeśli mnie kochasz, chyba już przeczytałeś "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa"?... Phellionowie, dziatwa "Constitutionnela", nie lubili klerykalizmu. Feliks, w nierozwadze swojej, tak odpowiedział na ów rodzaj modlitwy, która wypłynęła z głębin żarliwie nabożnej duszy: - Powtarzasz, panno Celesto, lekcję, której wyuczył cię twój spowiednik, a nie ma nic bardziej zgubnego dla szczęścia, wierz mi, aniżeli interwencja księży w sprawy małżeńskie... - Och! - oburzyła się Celesta świętym oburzeniem miłości - w takim razie nie kochasz mnie pan!... Głos mojego serca nie dociera do serca twojego! Nie zrozumiałeś mnie, boś nie wysłuchał uważnie, ale przebaczam ci, gdyż nie wiesz, co mówisz. Zamknęła się w dumnym milczeniu, a Feliks podszedłszy do okna jął palcami bębnić w szybę: muzyka dobrze znana każdemu, kto pogrąża się w bolesnych refleksjach. Istotnie, Feliks rozważał szczególne i delikatne problemy Phellionowskiego sumienia: "Celesta jest krociową panną: ustąpiwszy jej poglądom, sprzeciwię się prawom religii naturalnej - mając na widoku korzystny mariaż: czyn haniebny. Jako ojciec rodziny nie mogę dopuścić, żeby księża mieli u nas jakikolwiek wpływ; jeśli dziś ustąpię, dam dowód słabości, który pociągnie za sobą konsekwencje zgubne dla autorytetu ojca i męża... Wszystko to jest niegodne filozofa". I powrócił do ukochanej. - Celesto, błagam cię na kolanach, nie łączmy znów tego, co prawa rozdzieliły w mądrości swojej. Żyjemy dla dwóch światów: dla społeczeństwa i dla nieba. Niechże każde z nas podąża własną drogą do zbawienia; jeśli jednak idzie o społeczeństwo, czyż nie jesteśmy posłuszni Bogu, przestrzegając jego praw? Chrystus powiada: "Oddajcie cesarzowi, co cesarskie". Cesarz to świat polityki... Zapomnijmyż o tej drobnej waśni! - Drobnej waśni!... - wykrzyknęła młoda entuzjastka. - Chcę ci oddać serce i mieć w całości serce twoje, a pan je dzielisz na dwie części!... Czyż to nie straszne? Zapominasz, że małżeństwo to sakrament... - Twoje klechy przewracają ci w głowie! - zniecierpliwił się na dobre nasz matematyk. - Panie Feliksie - przerwała mu ostro Celesta - dość już na ten temat! Słysząc te słowa, Teodozjusz uznał za konieczne wejść - zastał Celestę pobladłą, a młodego nauczyciela mocno zaniepokojonego, jak to kochanek, który zagniewał kochankę. - Usłyszałem, jak któreś z państwa powiedziało: dość!... Czyżby więc było czegoś za wiele?... - podjął spoglądając to na Feliksa, to na Celestę. - Rozmawialiśmy na tematy religijne... - odparł Feliks. - Tłumaczyłem pannie Celeście, jak zgubny wpływ wywiera religia, interweniując w sprawach małżeńskich... - Nie o to chodziło, mój panie - odrzekła cierpko Celesta. - Spieraliśmy się, czy serca małżonków mogą bić zgodnie, jeśli on jest ateuszem, ona zaś katoliczką. - Czyżby ateusze istnieli?... - zawołał Teodozjusz udając jak najgłębsze zdumienie. - A czy katoliczka może poślubić protestanta? Ależ możność zbawienia zachodzi dla małżonków tylko wtedy, jeśli łączą ich idealnie zgodne poglądy religijne!... Ja, pochodzący nawiasem mówiąc z Komtatu, z rodziny, która miała wśród antenatów papieża, dowodem nasza tarcza herbowa, szkarłatna ze srebrnym kluczem, wsparta z jednej strony przez mnicha trzymającego miniaturkę kościoła, z drugiej przez pielgrzyma dzierżącego złoty dzwonek, no i jeszcze dewiza: "Otwieram i zamykam", ja, powiadam, wyznaję tu surową bezwzględność. Ale dziś, przy teraźniejszych metodach edukacji, nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, że ktoś porusza te sprawy!... Bo ja tak powiadam: nigdy nie ożeniłbym się z protestantką, choćby miała miliony... i choćbym nawet kochał ją do szaleństwa! Wiara nie podlega żadnym dyskusjom. Una fides, unus dominus - oto moja dewiza polityczna. * Una fides, unus dominus (łac.) — jedna wiara, jeden władca. - Słyszałeś pan?... - zawołała triumfalnie Celesta patrząc na Feliksa. - Nie jestem bigotem, bywam na mszy o szóstej rano, kiedy nikt nie widzi; poszczę co piątek; krótko mówiąc, jestem synem Kościoła: nic nie przedsięwezmę, nie pogrążywszy się wprzódy w modłach, starym obyczajem naszych przodków. Nikt nie dostrzega, żem nabożny... Podczas rewolucji roku 1789 zdarzył się w mojej rodzinie wypadek, dzięki któremu przywiązaliśmy się jeszcze mocniej do Kościoła świętego, matki naszej. Jedna z panien de la Peyrade, uboga, wywodząca się z linii starszej, właścicielka mająteczku la Peyrade, bo my jesteśmy Peyrade des Canquoelle, obie jednak linie dziedziczą po sobie wzajem, owóż ta panna poślubiła na sześć lat przed rewolucją pewnego adwokata, który według ówczesnej mody był wolterianinem, czyli niedowiarkiem, lub, jeśli państwo wolicie, deistą. Przyswoiwszy sobie poglądy rewolucyjne, jął wyprawiać śliczności, znane państwu, a należał do nich kult bogini Wolności i Rozumu. Zjawił się w naszych stronach nafaszerowany tym wszystkim, jako fanatyczny zwolennik Konwentu. Mając bardzo piękną żonę zmusił ją, żeby odegrała rolę Wolności; nieszczęsna zwariowała... I zmarła w szaleństwie! No cóż, nadeszły takie czasy, że możemy jeszcze oglądać na nowo rok 1793!... Historyjka ta, wyssana z palca, tak podziałała na młodą i wrażliwą imaginację Celesty, że dziewczyna wstała, skłoniła się obu panom i poszła do swojego pokoju. - I cóżeś pan powiedział!... - wykrzyknął Feliks, ugodzony w samo serce zimnym spojrzeniem Celesty, która wyszła udając głęboką obojętność. - Wyobraziła już sobie, że ją zamieniono w boginię Rozumu... - Ale o co właściwie chodzi? - zagadnął Teodozjusz. - O moją obojętność w rzeczach wiary. - Wielka to klęska naszych czasów - oznajmił z powagą Teodozjusz. - Już jestem - ozwała się pani Colleville; weszła ubrana ze smakiem. - Ale co się stało mojej biednej córce? Płacze... - Płacze? O pani!... - zawołał Feliks. - Powiedz jej pani, że przestudiuję "Naśladowanie Jezusa Chrystusa". I Feliks wyszedł z Teodozjuszem i Flawią. Adwokat uścisnął znacząco rękę Flawii, dając jej do zrozumienia, że w dorożce wyjaśni, czemu młody uczony zachowuje się jak szaleniec. Po godzinie pani Colleville i Celesta, pan Colleville i Teodozjusz wkraczali do Thuillierów, zaproszeni na obiad. Teodozjusz i Flawia wyciągnęli Hieronima do ogrodu; adwokat oznajmił: - Zacny przyjacielu, za tydzień będziesz miał order. Nasza najmilsza przyjaciółka opowie ci o naszej wizycie u pani hrabiny du Bruel... I Teodozjusz umknął Thuillierowi spostrzegłszy, że panna Brygida zbliża się, wiodąc Desrochesa; straszliwe i mrożące przeczucie pchnęło go ku obrońcy. - Czy drogi mecenas - szepnął Desroches Teodozjuszowi na ucho - będzie mógł sobie sprokurować dwadzieścia siedem tysięcy sześćset osiemdziesiąt franków i sześćdziesiąt centymów na koszta... - Występujesz pan w imieniu Cerizeta?... - przerwał mu de la Peyrade. - Przekazał weksle Louchardowi, a sam pan wiesz, co cię czeka w razie aresztowania. Czy Cerizet mylił się twierdząc, że masz w kantorku dwadzieścia pięć tysięcy franków? Proponowałeś mu je pan przecież, uznał więc za dość naturalne nie zostawiać ich u pana... - Dziękuję drogiemu koledze za życzliwość - odrzekł Teodozjusz - przewidziałem zresztą ten atak... - Mówiąc między nami - odparł Desroches - ładnieś go pan wykierował... Łajdak nie cofnie się przed niczym, żeby się zemścić, bo straci wszystko, jeśli zechcesz pan cisnąć togę w kąt i pójść do więzienia... - Co takiego? - zawołał Teodozjusz. - Toć płacę!... Ale jest tam pięć weksli, na pięć tysięcy franków każdy; co zamierza z nimi zrobić? - Hm, po dzisiejszej sprawie trudno mi cokolwiek powiedzieć; ale mój klient to arcypies, pies parszywy, i ma z pewnością swoje projekciki... - Słuchajcie, kolego - odparł Teodozjusz, obejmując wpół sztywnego i chudego Desrochesa - czy weksle są jeszcze u was? - A chcesz pan zapłacić? - Tak; za trzy godziny. - Wobec tego zajdź pan do mnie o dziewiątej, odbiorę od pana pieniądze i zwrócę weksle; ale o wpół do dziesiątej będą już one u Loucharda... - A więc będę punkt dziewiąta... - rzekł Teodozjusz. - Punkt dziewiąta - powtórzył Desroches ogarniając wzrokiem rodzinę zgromadzoną w ogrodzie: Celesta, mając oczy zaczerwienione od płaczu, gawędziła z rodzicami, matką chrzestną, Hieronimem i Brygidą. Na stopniach szerokiego tarasu, który prowadził z ogrodu do mieszkania, Desroches powiedział do Teodozjusza, poszedłszy za nim aż tam: - Możesz pan doskonale spłacić te weksle. Desroches, pociągnąwszy Cerizeta za język, oszacował teraz jednym rzutem oka, jak olbrzymiej pracy dokonał Teodozjusz. Nazajutrz wczesnym rankiem Teodozjusz poszedł do bankiera maluczkich, aby przekonać się, jakie wrażenie zrobiła na wrogu punktualna wpłata, i żeby spróbować raz jeszcze uwolnić się od tej pijawki. Cerizet konferował akurat na stojąco z pewną kobietą, dał więc Teodozjuszowi władczym gestem znak, żeby trzymał się z daleka i nie przeszkadzał. Adwokat musiał tedy gubić się w domysłach nad ważnością nieznajomej, którą to ważność lichwiarz potwierdzał swoim zatroskaniem. Teodozjusza tknęło przeczucie, bardzo zresztą niejasne, że przedmiot owej narady wpłynie na chwilowy nastrój Cerizeta, dostrzegł bowiem w jego fizjonomii ową całkowitą odmianę, jaką powoduje nadzieja. - Ależ, droga mamo Kardynał... - Tak, tak, mój zacny panie... - I czego pani sobie życzysz? - Trzeba się zdecydować... Te początki lub zakończenia poszczególnych zdań były jedynymi błyskami, jakie z rozmowy prowadzonej szeptem, z ust do ucha i z ucha do ust, dolatywały świadka tkwiącego nieruchomo, świadka, który skupił uwagę na pani Kardynał. Pani Kardynał, najznaczniejsza z klientek Cerizeta, handlowała rybami morskimi. Paryżanie znają ten rodzaj stworów charakterystycznych dla swojego terytorium, ale cudzoziemcy nie podejrzewają nawet ich istnienia; matka Kardynał budziła zatem w Teodozjuszu ciekawość uzasadnioną. Spotykamy na ulicach tyle kobiet w tym rodzaju, że przechodzień nie zwraca na nie większej uwagi niż na trzy tysiące obrazów tej lub owej galerii. Ale tu, w tych okolicznościach, Kardynałowa miała całkowity walor arcydzieła, będąc w swoim gatunku egzemplarzem doskonałym. Nogi jej tkwiły nie tylko w ubłoconych chodakach; miała na nich jeszcze prócz długich, grubych pończoch obcisłe kamasze. Na cycowej spódnicy, hojnie przybranej falbaną z błota, widniał ślad szelek (na których wisi kosz) przecinając talię z tyłu, dość nisko. Główne jej odzienie stanowił szal z kaszmiru - jak mówią - króliczego, którego końce wiązała nad tiurniurą, trzeba tu bowiem użyć słowa popularnego w wyższych sferach, by odmalować efekt, jaki dawał pas poprzeczny szelek uciskając spódnice: wzdymały się one w kształt kapusty. Ordynarna bawełniana chustka nie zakrywała szyi, ukazując ciało czerwone i poszatkowane zmarszczkami - niby sadzawka w Villette po ślizgawce. Głowę nakrywała jedwabnym żółtym fularem, zwiniętym dość malowniczo. Przysadkowata i tłusta, golnęła sobie już widać rankiem kieliszek wódki, o czym świadczył intensywny rumieniec. Była niegdyś piękna. W Halach zarzucano jej - tamecznym językiem pełnym śmiałych zwrotów - że często robiła za dnia to, co przeważnie robi się nocą. Jej struny głosowe, by przystosować się do diapazonu towarzyskiej pogawędki, musiały tłumić swój dźwięk - podobnie zachowujemy się w pokoju chorego; ale wtedy z tej gardzieli przywykłej rzucać w głębiny mansard nazwy ryb sprzedawanych w danym sezonie, dobywał się głos chrypliwy i gruby. Nos miała duży, usta o wcale ładnym rysunku, oczy niebieskie - ale to wszystko, co stanowiło dawniej jej urodę, ginęło w fałdach tłuszczu jędrnego, gdyż nasza rybiarka spędzała życie na świeżym powietrzu. Brzuch i piersi zalecały się obfitością iście Rubensowską. - Czy chcesz pan, żebym spała pod mostem?... - mówiła do Cerizeta. - A cóż mnie obchodzą te Poupilliery! Czy ja nie jestem też Poupillierówna?... I gdzież to ma się, według pana, wsadzić tych Poupillierów?... Krzykliwą tę tyradę stłumił Cerizet powiadając przeciągle: - Ciiiszej! - Posłuszni są temu tonowi wszyscy spiskowcy. - No dobrze, pójdziesz tam pani, zobaczysz, w czym rzecz, wrócisz tutaj - mówił Cerizet popychając babę ku drzwiom i szepcząc jej coś na ucho. - No i jak tam, drogi przyjacielu - ozwał się Teodozjusz - otrzymałeś pieniądze? - Tak - odpowiedział Cerizet. - Zmierzyliśmy nasze pazury: są jednako twarde, długie i silne... I co dalej? - Czy mam powiedzieć Dutocqowi, żeś dostał wczoraj dwadzieścia siedem... - O nie, drogi przyjacielu, ani słowa... jeśli mnie lubisz!... - przerwał mu Cerizet. - Słuchaj - podjął adwokat - niechże się raz wreszcie dowiem, czego ty właściwie chcesz. Postanowiłem, nie żartuję, że nie będę siedział dwudziestu czterech godzin na rozpalonym ruszcie, na któryś mnie wepchnął. Możesz sobie wykiwać Dutocqa, to mi całkiem obojętne; ale chciałbym, żebyśmy się porozumieli, my dwaj... Dwadzieścia siedem tysięcy franków w twoich rękach to majątek: masz na pewno prócz tego dziesięć tysięcy, któreś zarobił na swoich spekulacjach, czyli możesz już zostać porządnym człowiekiem. Cerizet, jeśli zostawisz mnie w spokoju, jeśli nie przeszkodzisz mi ożenić się z panną Colleville, zostanę ni mniej, ni więcej tylko prokuratorem królewskim w Paryżu; powinieneś zapewnić sobie protekcję w tych sferach, nie mógłbyś zrobić nic lepszego. - Oto moje warunki, nie podlegają one dyskusji: wóz albo przewóz. Postarasz się, żeby Thuillier wydzierżawił mi swój dom: kiedy już będę głównym lokatorem i podpiszę korzystną dzierżawę na osiemnaście lat, otrzymasz ode mnie jeden z pięciu następnych weksli. Nie stanę ci więcej na drodze, będziesz miał w sprawie czterech pozostałych weksli do czynienia z Dutocqiem. Mnie wykierowałeś, a Dutocq nie jest na tyle silny, by walczyć z tobą... - Zgoda, jeśli zechcesz za najem domu dać czterdzieści osiem tysięcy franków, ostatni rok płatny z góry, i rozpocząć dzierżawę od października przyszłego roku... - Owszem, ale dam tylko czterdzieści trzy tysiące, resztę pokryje twój weksel. Obejrzałem dokładnie ten dom, rozpatrzyłem się tam we wszystkim, odpowiada mi to. - I jeszcze ostatni warunek - powiedział Teodozjusz. - Dopomożesz mi w walce z Dutocqiem. - Nie - odpowiedział Cerizet. - Dość mu już zalałeś sadła za skórę, żebym ja miał jeszcze dźgać go szpikulcem: wypuściłby całą juchę. Trzeba być rozsądnym. Biedak nie wie, z czego zapłacić ostatnie piętnaście tysięcy franków za swój urząd, tobie zaś trzeba wiedzieć, że za piętnaście tysięcy mógłbyś wykupić swoje weksle. - A więc daj mi dwa tygodnie na załatwienie dzierżawy... - Masz to załatwić nie później niż do przyszłego poniedziałku! We wtorek twój weksel na pięć tysięcy pójdzie do protestu, chyba że zapłacisz w poniedziałek albo Thuillier podpisze ze mną dzierżawę. - Niech ci będzie do poniedziałku... - zgodził się Teodozjusz. - No więc jak, jesteśmy przyjaciółmi?... - Zaprzyjaźnimy się w poniedziałek - odparł Cerizet. - Niech ci będzie w poniedziałek! A postawisz mi obiad? - roześmiał się Teodozjusz. - W "Rocher-de-Cancale", jeśli dzierżawa dojdzie do skutku. Dutocq też będzie... ale się uśmiejemy... A nie śmiałem się już dawno... Teodozjusz i Cerizet wymienili uścisk dłoni i powiedzieli obaj: - Do prędkiego zobaczenia! Cerizet nie bez racji uspokoił się tak szybko. Przede wszystkim, jak powiedział Desroches, "żółć nie ułatwia interesów", a lichwiarz zbyt dobrze pojął słuszność tych słów: zdecydował więc na zimno wyciągnąć korzyść ze swojej sytuacji i dobić chytrego Prowansalczyka. - Nic teraz łatwiejszego jak odwet - powiedział mu Desroches - masz pan chłopaka w ręku... Postaraj się go wyżyłować. Już od dziesięciu lat Cerizet obserwował rozmaitych ludzi wzbogaconych na profesji lokatora głównego. W Paryżu lokator główny jest wobec kamienicznika tym, kim dzierżawca wobec ziemianina. Cały Paryż zna pewnego znakomitego krawca, który zbudował na własny koszt, w świetnym punkcie Frascati - róg bulwaru i ulicy Richelieugo - najwspanialszą, jaką można sobie wyobrazić kamienicę, będąc jednocześnie lokatorem głównym pałacu, gdzie komorne wynosiło nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy franków. Choć poniósł koszta budowy - około siedmiuset tysięcy franków - dziewiętnastoletnia dzierżawa dawała mu bardzo piękny profit. Cerizet, tropiciel interesów, rozpatrzywszy się w możliwościach zarobku, jaki mógł dać wynajem domu skradzionego przez Thuilliera - tak wyraził się w rozmowie z Desrochesem - obliczył, że po sześciu latach komorne z rzeczonej kamienicy winno przynosić sześćdziesiąt tysięcy franków. Mieściły się tam cztery sklepy, po dwa w każdej ścianie frontowej, dom bowiem zajmował narożnik bulwaru. Spodziewał się więc, że przez dwanaście lat będzie ciągnął zysk wynoszący co najmniej po dziesięć tysięcy franków rocznie, nie licząc ani nieprzewidzianych dochodów, ani "porękawicznego", jakie wpływałoby mu przy każdorazowym odnawianiu dzierżawy od właścicieli sklepów - z którymi na razie pozawierałby kontrakty tylko na sześć lat. Jakoż zamierzał sprzedać swój interes lichwiarski wdowie Poiret i Cadenetowi za jakieś dziesięć tysięcy franków; mając już teraz około dziesięciu tysięcy, był w stanie zapłacić za rok z góry, jak tego żądają zazwyczaj kamienicznicy od lokatorów głównych: chodzi tu o kwotę gwarancyjną. Cerizet spędził tedy najszczęśliwszą noc w życiu; zasnął rozmarzony, widział sam siebie, jak para się uczciwą profesją i staje się mieszczaninem nie gorszym od Thuilliera, Minarda i tylu innych. Zrezygnował tedy z kupna domu, który budowano przy ulicy Geoffroy-Marie. Ale też i przebudzenie miał całkiem nieoczekiwane; stanęła przed nim Fortuna w osobie pani Kardynał, otwierając spusty złotych rogów obfitości. Zawsze darzył tę kobietę specjalnymi względami, obiecując jej, zwłaszcza od roku, sumę konieczną na kupno osła i wózeczka, aby mogła prowadzić handel na wielką skalę, wyruszając aż na przedmieścia. Pani Kardynał, wdowa po tragarzu z Hal słynącym siłą, miała córkę jedynaczkę, której urodę zachwalały Cerizetowi inne kumoszki. Olimpia Kardynał liczyła sobie lat mniej więcej trzynaście, kiedy w roku 1837 Cerizet rozpoczął w dzielnicy swoją akcję pożyczkową, mając zaś upodobanie do haniebnej rozpusty, okazywał Kardynałowej jak najwyższą atencję; wyciągnął ją z najgłębszej nędzy, zamierzając uczynić kiedyś Olimpie swoją metresą; ale w roku 1838 córka uciekła od matki i żyła sobie jak prawdziwa pani - tymi słowy lud paryski odmalowuje nadużycie szacownych darów natury i młodości. Znaleźć w Paryżu dziewczynę, to znaleźć płotkę w Sekwanie: konieczny jest tu przypadek - albo sieć. Pojawił się ów przypadek. Mama Kardynał, pragnąc ufetować jakąś kumoszkę, zaprowadziła ją do teatru Bobino i tu w pierwszej amantce poznała rodzoną córkę, nad którą już od trzech lat pierwszy komik sprawował władzę. Matce pochlebiło to zrazu: ujrzała córkę w pięknej lamowanej sukni, w kapeluszu godnym księżnej, w ażurowych pończochach, w atłasowych pantoflach i już na wstępie zbierającą brawa; namyśliwszy się jednak, wrzasnęła ze swojego krzesła: - Popamiętasz ty jeszcze swoją biedną matkę, łajdaczko!... Dowiem ja się, czy tym dranskim błaznom wolno psuć trzynastoletnie dziewczęta!... Chciała przydybać córkę przy wyjściu, lecz pierwsza amantka i pierwszy komik dali zapewne susa przez rampę i wmieszali się w tłum publiczności, miast wyjść drzwiami dla aktorów, gdzie wdowa Kardynał i matka Mahoudeau, jej serdeczna przyjaciółka, podnosiły tak piekielny rejwach, że musieli je uciszać stróże miejskiego porządku. Członkowie dostojnej instytucji, wobec których obie kobiety zniżyły diapazon głosu, poinformowali matkę, że rok szesnasty to dla dziewczyny wiek teatralny i że zamiast pod drzwiami lżyć dyrektora, może go podać do sądu lub oskarżyć przed policją poprawczą: wolny wybór. Nazajutrz pani Kardynał postanowiła poradzić się jego, gdyż on pracował w sądzie grodzkim; spiorunowała ją jednak wiadomość, jaką przyniósł pan Perrache, stróż domu, gdzie mieszkał jej wuj, stary Poupillier: zdaniem Perrachea, Poupillier miał przeżyć najwyżej jeszcze dwa dni, goniąc już resztkami sił. - No więc cóż mam robić, według pana? - zagadnęła wdowa Kardynał. - Liczymy na panią, droga pani Kardynałowa; nie zapomnisz o nas pani, bo damy ci dobrą radę. Oto w czym rzecz. W ostatnich czasach biedny wuj pani, nie mogąc już ruszyć ręką ani nogą, zaufał mi i posłał mnie po komorne ze swojego domu na ulicy Najświętszej Panny Nazaretańskiej i po zaległą rentę, którą pobiera z obligacji skarbowych; było tego tysiąc osiemset franków. Na tę wiadomość oczy wdowy Kardynał z rozbieganych stały się nieruchome i baczne. - Tak, moja mała - ciągnął dalej imć Perrache, garbaty karzeł - a z uwagi, że pani jedna myślałaś o nim, odwiedzałaś go i czasem przyniosłaś mu rybę, może zapisał ci coś w testamencie... W ostatnich dniach doglądała go moja żona, czuwała przy nim; mówił jej o pani, ale nie chciał, żebyś się dowiedziała, że jest aż tak chory... A teraz, widzisz pani, czas pokazać się u niego. Do licha, już trzy miesiące nie chodził koło swoich spraw. - Przyznaj, stary kopyciarzu - mówiła matka Kardynał do stróża, szewca z profesji, kiedy krokiem nad podziw chyżym zdążała na ulicę Honore-Chevalier, gdzie jej wuj mieszkał na ohydnej mansardzie - że prędzej by mi włosy wyrosły na dłoni, niż bym się tego domyśliła!... Coś podobnego! Mój wuj, Poupillier, bogaczem! Ten dziadyga, żebrzący pod kościołem Świętego Sulpicjusza! - Ehe! - odrzekł stróż - jadał to on dobrze... co wieczór kładł się ze swoją kochanką, pękatą butelką wina Roussillon. Moja żona kosztowała tego wina, ale nam gadał, że to sikacz. Dostarczał mu go winiarz z ulicy des Cannettes. - Nie rozpowiadaj tego wszystkiego, mój zuchu - odparła wdowa Kardynał - nie zapomnę o tobie... jeśli coś tam będzie. Poupillier, eks-dobosz gwardii, spędził dwa lata, przed rokiem 1789, w służbach Kościoła, jako szwajcar u Świętego Sulpicjusza. Rewolucja pozbawiła go tej godności i wtedy wpadł w straszliwą nędzę. Musiał jąć się profesji modela, zalecał się bowiem urodą. Kiedy religia wróciła do swoich praw, chwycił znowu za halabardę; w roku 1816 zwolniono go jednak, zarówno z uwagi na niemoralną konduitę, jak i na wiek sędziwy: miał już ponoć siedemdziesiąt lat. Niemniej, kiedy został emerytem, tolerowano go przy drzwiach, gdzie podawał wodę święconą. W roku 1820 jego kropidło wzbudziło czyjąś zazdrość - odstąpił je więc, kiedy obiecano mu miejsce dziada kościelnego. W roku 1820, bogaty w autentycznych lat sześćdziesiąt pięć, przypisywał sobie dziewięćdziesiąt sześć, rozpoczynając profesję stulatka. W całym Paryżu nie znalazłbyś takich włosów i takiej brody jak u Poupilliera. Siedział skulony we dwoje, w drżącej ręce dzierżył kostur, a była to ręka pokryta liszajem, jaki widuje się na granitach, i wyciągał kapelusz klasyczny, wyświechtany, z szerokim rondem, połatany - kapelusz, w który obficie sypano jałmużnę. Nogi, okręcone płócienną krajką i łachmanami, tkwiły, człapiąc, w obrzydliwych słomianych chodakach, które miały wewnątrz mięciutkie wkładki z włosia. Posypywał sobie twarz ingrediencjami, które naśladowały zgrubienia i plamy wywołane ciężką chorobą, i znakomicie udawał zgrzybiałego, stuletniego starca. Od roku 1825 liczył sobie lat sto, mając w rzeczywistości siedemdziesiąt. Był przywódcą żebraków, panem udzielnym swojego "okręgu" i ktokolwiek przyszedłby dziadować pod arkady kościoła, bezpieczny tutaj od policjantów, chroniony przez szwajcara, zakrystiana, człeka podającego wodę święconą, a także przez parafię, musiał Poupillierowi płacić rodzaj dziesięciny. Gdy spadkobiercy, nowożeńcy, rodzice chrzestni mówili wychodząc z kościoła: "To dla was wszystkich, nie zaczepiajcie już nikogo", Poupillier, którego szwajcar wyznaczył swoim zastępcą, inkasował trzy czwarte datków, przyznając swoim akolitom tylko resztę, tak iż udział ich wynosił najwyżej pięć centymów dziennie. W roku 1820 pozostały mu już tylko dwa uczucia: skąpstwo i namiętność do wina; drugie z nich jednak wziął w ryzy i w pełni oddawał się tylko pierwszemu, nie zaniedbując przy tym swoich wygód. Pijał wieczorami, po obiedzie i po zamknięciu kościoła; przez dwadzieścia lat zasypiał w ramionach pijaństwa - swojej ostatniej kochanki. Do dnia zjawiał się już przy pracy, w pełnym rynsztunku. Od rana aż do obiadu, który jadał u słynnego ojca Lathuile - uwiecznił go Charlet - gryzł, było to całe jego pożywienie, skórki od chleba, lecz gryzł artystycznie, z rezygnacją ściągającą mu liczne jałmużny. * Ojciec Lathuile - miał szynk przy rogatce Clichy; brał udział w obronie tej rogatki w r. 1814, co uwiecznił na swym obrazie Horacy Vernet. * Nicolas-Toussaint Charlet (1792—1845) — rysownik i grafik, wybitny zwłaszcza w litografiach przedstawiających typy z ludu i żołnierzy napoleońskich. Szwajcar i człek podający wodę święconą, z którymi zapewne był w zmowie, powiadali o nim: - To żebrak przynależny do naszego kościoła; znał księdza Languet, który zbudował Świętego Sulpicjusza; dwadzieścia lat był szwajcarem, przed rewolucją i po rewolucji; ma sto lat. Króciutka ta biografia, znana dewotkom, stanowiła najlepszą z wszelkich możliwych rekomendacji - toteż nie było intratniejszej torby w całym Paryżu. W roku 1826 Poupillier nabył dom, a w roku 1830 - rentę. Sądząc z wartości tego dwojakiego majątku, wyciągał zapewne sześć tysięcy franków rocznie i uprawiał drobną lichwę, podobnie jak Cerizet, cena bowiem domu wynosiła około czterdziestu tysięcy, obligacyj zaś - czterdzieści osiem tysięcy franków. Siostrzenica, którą wuj oszukiwał w ten sposób - podobnie jak oszukiwał stróża i jego małżonkę, zakrystianów, kościelnych i dusze nabożne - sądziła, że jest biedniejszy od niej, ilekroć więc miała rybę nieco już nadpsutą, przynosiła mu ją w prezencie. Uznała tedy za konieczne wyciągnąć profit i ze swojego towaru, i z miłosierdzia, jakie okazywała wujowi, który miał z pewnością mnóstwo nieznanych jej krewniaków, była bowiem trzecią i najmłodszą z rodu; miała czterech braci, jej zaś ojciec, kramarz, właściciel wózka, opowiadał, gdy była dzieckiem, o trzech ciotkach i czterech wujach, którzy podzielili jak najosobliwsze losy. Odwiedziwszy wuja, podrałowała na naradę do Cerizeta: uwiadomiła go, jak odnalazła córkę, po czym wyłożyła swoje racje, spostrzeżenia i wskazówki, które nasuwały jej na myśl, że wuj Poupillier ukrywa w sienniku kupę złota. Mama Kardynał nie uważała się za dość mocną, by legalnie czy nielegalnie zawładnąć spadkiem - przyszła więc wywnętrzyć się Cerizetowi. Lichwiarz ubogich - przypominał w tym kanalarzy - znalazł na koniec diamenty w błocie, gdzie babrał się już od lat czterech, czyhając na jeden z owych przypadków, jakie zdarzają się ponoć na przedmieściach, skąd pochodzą czasem bogate panny w chodakach. Oto sekret jego łaskawości dla człowieka, któremu poprzysiągł był ruinę. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim niepokojem oczekiwał powrotu wdowy Kardynał: ów arcyszczwany motacz brudnych intryg pouczył ją, jak sprawdzić, czy skarb istnieje w ostatnich zaś słowach złożył jak najdalej idące obietnice, gdyby zbierając plon zechciała zdać się na niego. Należał do ludzi, którzy nie cofną się przed występkiem, zwłaszcza jeśli widzą możliwość by popełnić go cudzymi rękami i zgarnąć wszelki profit. W takim wypadku kupiłby dom przy ulicy Geoffroy-Marie - i widzia się już we własnej wyobraźni obywatelem, nareszcie, miasta Paryża, kapitalistą, który mógłby robić piękne interesy. - Drogi Beniaminku - rzekła rybiarka zjawiając się u Cerizeta z twarzą zaczerwienioną jeszcze od szybkiego biegu i chciwości - mój wuj sypia na stu przeszło tysiącach franków złotem! I jestem pewna, że Perracheowie, niby to go doglądając, podglądał i... - Te pieniądze, rozdzielone między czworo spadkobierców - powiedział Cerizet - nie przyniosłyby nikomu za wiele. Posłuchajcie, matko Kardynałowa: ożenię się z waszą córką, wy jej dacie złoto po wuju, a ja wam zostawię rentę i dom... dożywotnio. - I nie ma w tym żadnego ryzyka? - Żadnego. - No to zrobione! - rzekła czcigodna wdowa. - Ależ ja sobie będę żyła, mając sześć tysięcy franków renty! - I takiego zięcia jak ja! - zawołał Cerizet. - Będę więc obywatelką paryską! - dodała Kardynałowa. - A teraz - podjął Cerizet po krótkiej pauzie, w czasie której zięć i teściowa ściskali się i całowali - muszę tam iść, żeby zbadać teren. Siedź tam, nie ruszaj się z miejsca, powiedz stróżom, że czekasz na doktora, a doktorem będę ja. Udawaj, że się nie znamy. - Chytryś, łajdaku, oj, chytry! - odparła mama Kardynał szturchając Cerizeta w brzuch, na pożegnanie. Po godzinie Cerizet, ubrany od stóp do głów na czarno, w rudej peruce, z twarzą artystycznie ucharakteryzowaną, wziął miejską dorożkę i zajechał na ulicę Honore-Chevalier. Poprosił stróża-szewca, żeby wskazał mu mieszkanie ubogiego nazwiskiem Poupillier; stróż zapytał: - Czy to pan jest doktorem, na którego czeka pani Kardynał? A kiedy Cerizet kiwnął twierdząco głową, powiódł go kuchennymi schodami na mansardę żebraka. Następnie, wyszedłszy przed bramę, upewnił się w rozmowie z dorożkarzem, czy Cerizet nie oszukał go aby. Dom, gdzie mieszkał Poupillier, zalicza się do kamienic przeznaczonych w połowie na rozbiórkę z uwagi na plan poszerzania ulic - ulica Honore-Chevalier należy bowiem w Dzielnicy Świętego Sulpicjusza do najwęższych. Właściciel, któremu prawo wzbraniało zarówno dobudowywać pięter, jak dokonywać remontów, musiał wynająć tę ruderę w takim stanie, w jakim ją nabył. Budynek ów, od frontu szpetny jak rzadko, miał jedno piętro z mansardami, od podwórza zaś dwie oficyny ustawione pod kątem prostym do części głównej. Za podwórzem widniał cienisty ogród, przynależny lokatorom pierwszego piętra. Dzięki temu ogrodowi, oddzielonemu od podwórza żelaznymi sztachetami, bogaty właściciel mógłby sprzedać dom miastu i na miejscu podwórza wznieść swą kamienicę; ale właściciel nie tylko był biedny, lecz jeszcze wynajął całe pierwsze piętro na lat osiemnaście jakiemuś tajemniczemu osobnikowi, do którego nie zdołał się dobrać ani szpiegujący stróż, ani ciekawość innych lokatorów. Rzeczony lokator, liczący podówczas lat siedemdziesiąt, wybudował schody wiodące od okna oficyny do ogrodu tak, aby mógł spacerować po nim, nie przechodząc przez podwórko. Połowę parteru z lewej zajmował pończosznik, który już przed dziesięciu laty przerobił wozownię i stajnię na warsztat, drugą zaś połowę - introligator. Introligator i pończosznik podzielili się również i mansardami frontowymi. Mansardy nad oficynami, po prawej, należały do tajemniczego indywiduum. Poupillier wreszcie zajmował mansardę - płacąc za nią sto franków - która wieńczyła przybudówkę na prawo, a dokąd wchodziło się po schodach oświetlonych matowymi szybkami. Przed bramą widniało łukowate wgłębienie, konieczne na ulicy tak wąskiej, że nie mogły się tutaj wyminąć dwa wehikuły. Cerizet ujął sznur służący za poręcz i jął wdrapywać się po drabiniastych schodach wiodących do pokoju, gdzie umierał stuletni starzec; oczekiwał go tam wstrętny widok fałszowanej nędzy. W Paryżu wszystko, co sztuczne, jest nad wyraz udane. Żebracy są w tym względzie nie mniejszymi artystami aniżeli sklepikarze układający swój towar na wystawie albo rzekomi bogacze ubiegający się o kredyt. Podłogi nigdy tu nie zamiatano; znikła pod warstwą nieczystości kurzu, błota i tego wszystkiego, co rzucał na nią Poupillier. Norę tę zdobił żeliwny tandetny piecyk, którego rura nikła tam, gdzie było kiedyś lustro kominka; w głębi mieściła się alkowa z łóżkiem przypominającym mogiłę, nad którym wznosił się baldachim o kotarach z zielonej szarszy, wyżartej przez robactwo w koronkę. Okno nie potrzebowało zasłon: pod bielmem złożonym z kurzu i brudu było niemal ślepe. Na ścianach bielonych wapnem smużyła się sadza, żebrak bowiem palił w piecyku węglem i kostkami torfu. Na kominku stał wyszczerbiony garnek z wodą, dwie butelki i pęknięty talerz. Licha spróchniała komoda zawierała bieliznę i czystą odzież. Umeblowanie składało się ze stolika nocnego - trudno sobie wyobrazić ordynarniejszy - ze stołu wartającego czterdzieści su, z dwóch kuchennych krzeseł, niemal pozbawionych już słomy. Ubiór, jakże malowniczy, stuletniego starca wisiał na gwoździach, a niekształtne słomiane chodaki, służące mu za buty, rozdziawiały pod nim paszcze. Efektowny kostur i kapelusz leżały u wejścia do alkowy. Cerizet wchodząc spojrzał na starca; głowa jego spoczywała na poduszce bez powłoczki, brązowej od brudu; kanciaty profil, taki niemal, jaki zeszłowieczni rytownicy umieszczali z upodobaniem wśród groźnych skalistych pejzażów - podobne twarze widujemy dziś na bulwarach - rysował się czarnym konturem na zielonym tle kotar. Człek ten, liczący prawie sześć stóp wzrostu, wpatrywał się bacznie w jakiś urojony przedmiot znajdujący się w nogach łóżka i nie poruszył się nawet, kiedy zgrzytnęły ciężkie drzwi, okute blachą i opatrzone solidnym zamkiem - znakomita ochrona mieszkania. - Czy jest przytomny? - zagadnął Cerizet; Kardynałowa cofnęła się spłoszona, nie poznawszy jego głosu. - Mniej więcej - odrzekła. - Chodź pani na schody, nikt nie powinien nas podsłuchać. Oto mój plan - podjął Cerizet szepcząc przyszłej teściowej na ucho. - Zesłabł, ale wygląda czerstwo, mamy przed sobą na pewno jeszcze tydzień. Sprowadzę zresztą lekarza, odpowiedniego dla nas. Przyjdę tu znowu we wtorek, przyniosę pół tuzina makówek. Widzi pani, w tym stanie, napiwszy się wywaru makowego, będzie spał jak zabity. Przyślę pani składane łóżko pod pozorem, że musisz tutaj nocować, czuwając nad nim. Przeniesiemy go z tego łóżka na składane, a kiedy zobaczymy, jaką sumę zawiera ów szacowny mebel... nie zabraknie nam wtedy środków transportu. Doktor nam powie, czy zdoła wyżyć jeszcze parę dni, a przede wszystkim, czy potrafi sporządzić testament... - Mój synek kochany!... - Ale też trzeba wybadać, kto mieszka w tej ruderze! Perracheowie mogą podnieść raban, ilu zaś lokatorów, tylu szpiegów. - E, jużem dowiedziała się co nieco: lokator z pierwszego piętra, taki sobie starowina, pan du Portail, opiekuje się wariatką, Lidią; słyszałam dziś rano, że tak ją wołał; a jeszcze jej pilnuje stara Flamandka - Katt. Stary ma tylko dwóch służących, także staruchów: jeden to kamerdyner, a drugiemu na imię Bruno i zajmuje się wszystkim, prócz kuchni. - Ale ten introligator i pończosznik - powiedział Cerizet - pracują od rana. Chodźmy do merostwa: muszę, żeby ogłosić zapowiedzi, znać imiona i nazwisko waszej córki, a także jej miejsce urodzenia, bo trzeba sporządzić konieczne dokumenty. Od przyszłej soboty za tydzień wesele! - Ależ ci się spieszy, ależ ci się, draniu, spieszy! - rzekła matka Kardynał wpierając się ramieniem w swojego straszliwego zięcia. Schodząc na dół Cerizet ujrzał niespodzianie, jak ów staruszek, du Portail, spacerował po ogrodzie w towarzystwie hrabiego Marcjala de la Roche Hugon - jednej z najważniejszych osobistości rządowych. Zabawił dłuższą chwilę na podwórzu przyglądając się owej starej kamieniczce, zbudowanej za Ludwika XIV, której żółte mury - chociaż wzniesione z kamienia ciosowego - chyliły się do upadku - jak stary Poupillier. Przyjrzał się też obu warsztatom i policzył robotników. Dom był cichy jak klasztor. Spostrzegłszy, że i jego obserwują, odszedł, rozmyślając o trudnościach, jakie będzie przedstawiać wydobycie pieniędzy spod umierającego, aczkolwiek skarb ów objętość miał małą. "Wykraść nocą? - rozmyślał. - Stróż i jego żona czatują. Za dnia? Zauważy mnie ze dwadzieścia osób... Nie takie to łatwe przenieść dwadzieścia pięć tysięcy franków złotem"... Każde społeczeństwo osiąga dwojaki miernik doskonałości: albo cywilizacja dochodzi do takiego stanu, że moralność, wsączając się równomiernie, niweczy wszelką myśl o zbrodni - wspaniały ten miernik osiągali jezuici, stanowił on bowiem jedną z idei Kościoła pierwotnego; albo też cywilizacja dochodzi do takiego stanu, że zbrodnię udaremnia nadzór, jaki roztaczają nad sobą wzajem obywatele - miernik ten stara się osiągnąć społeczeństwo nowoczesne, w którym zbrodnia nasuwa tyle trudności, iż może popełnić ją tylko człowiek nierozsądny. Rzeczywiście, nie masz takiej nieprawości, której by nie ukarano, choćby pomijał ją kodeks, a społeczeństwo sądzi jeszcze surowiej niż trybunały. Jeśli ktoś bez świadków zniszczy testament - jak na przykład Minoret, poczmistrz z Nemours - cnota zacznie tropić to przestępstwo, jak policja tropi kradzież. * Poczmistrz Minoret - postać stworzona przez Balzaka w „Urszuli Mirouet". Nie upiecze się nikomu czyn brutalny; gdziekolwiek byś uderzył, wystąpi siniec. Nikt nie zdoła już sprawić, żeby zniknął człowiek lub majątek, wszystko bowiem, a zwłaszcza w Paryżu, jest ponumerowane: pilnuje się domów, obserwuje ulice, szpieguje na placach. Przestępstwo, żeby istnieć, musi być usankcjonowane: otrzymały więc na przykład sankcję przestępstwa giełdowe, podobnie jak klienci Cerizeta sankcjonowali jego przestępstwa - nie skarżyli się nigdy i zadrżeliby nie zastawszy go któregoś wtorku w kuchni. - No i jak tam, mój dobry panie - rzekła stróżka wychodząc naprzeciw Cerizeta - no i jak tam miewa się ten Boży, ten biedny człowiek?... - Prowadzę interesa pani Kardynał - odparł Cerizet - poradziłem jej więc, żeby sprokurowała sobie łóżko, bo musi czuwać przy wuju; przyślę tu też rejenta, doktora i pielęgniarkę. - O, przecież ja bym mogła ją zastąpić - odrzekła pani Perrache - tylem już razy doglądała położnic. - No, zobaczymy - odpowiedział Cerizet - urządzę to jakoś... A kto mieszka na pierwszym piętrze? - Pan du Portail... O, mieszka tu już trzydzieści lat; to, proszę pana, rentier, bardzo czcigodny starzec... Bo wie pan, rentiery to żyją z renty... Kiedyś robił interesa. I będzie niedługo jedenaście lat, jak próbuje przywrócić rozum córce swojego przyjaciela, pannie Lidii de la Peyrade! O, leczą ją, i to jak, dwaj najsławniejsi doktorzy... Ale jak dotąd nie potrafił przywrócić jej rozumu! - Pannie Lidii de la Peyrade? - zawołał Cerizet. - Jesteś pani aby pewna tego nazwiska? - Pani Katt, jej opiekunka, która też po trosze tam kucharzy, mówiła mi o tym z tysiąc razy, choć na ogół ani ona, ani pan Bruno, lokaj, nie są gadatliwi. Nic od nich nie wyciągniesz, jak byś gadał do ściany... Mój mąż i ja jesteśmy tu stróżami od dwudziestu lat, ale nigdy nie wywiedzieliśmy się nic o panu du Portail. A co najlepsze, proszę drogiego pana, jest on właścicielem tego domeczku obok; widzi pan tę furteczkę? Wychodzi sobie tamtędy, jak mu przyjdzie fantazja, może wpuszczać kogo chce, a my nic nie wiemy. A nasz właściciel też nie więcej wie niż my; kiedy ktoś dzwoni do furteczki, otwiera pan Bruno... - To nie widziała pani, jak przechodził ten pan, z którym nasz tajemniczy staruszek właśnie rozmawia? - No pewno, że nie!... "To córka wuja Teodozjuszowego - pomyślał Cerizet wsiadając w dorożkę. - Czyżby du Portail był owym protektorem, który w swoim czasie przysłał mojemu przyjacielowi dwa i pół tysiąca franków?... A gdybym tak do niego napisał anonim o wekslach na dwadzieścia pięć tysięcy, wekslach tak niebezpiecznych dla młodego adwokata"? Po godzinie przyniesiono pani Kardynał składane łóżko. Wścibska stróżka zaproponowała jej coś do zjedzenia. - Nie sprowadzić by wujowi księdza? - zagadnęła mama Kardynał, zajęta składaniem łóżka. - Dać mi wina! - odparł żebrak. - Żadnych innych leków nie chcę. - I jak się czujecie, ojcze Poupillier? - spytała stróżka. - Wcale się nie czuję - uśmiechnął się - bo już drugi tydzień zaniedbuję interesa. Nabożne dziadowanie, miejsce pod arkadami Świętego Sulpicjusza, nazywał interesem... - Przychodzi do siebie - powiedziała matka Kardynał. - Okradają mnie, obywają się beze mnie - podjął rozglądając się groźnie. - A, to ty, moja Kardynalciu; nazwisko masz kościelne... - O, jak się cieszę, że wujek oprzytomniał! - wykrzyknęła Kardynalcia, licząca sobie już pod czterdziestkę. Stary znów omdlał. - Wszystko jedno, będzie mógł podyktować testament, jak powiada moja małpa. - Ludzi prowadzących jego interesy lud przezywa małpami. Nazwą tą darzy również przedsiębiorców. - Nie zapomnij pani o mnie - rzekła stróżka. - To ja powiedziałam mojemu, żeby poleciał po panią. - Zapomnieć o pani? Chybabym zapomniała też o Bogu, moja córko!... Tyle pani dostaniesz, że aż ci fartuch pęknie, jakem Poupillierówna... Cerizet wrócił pod wieczór, zakrzątnąwszy się jak trzeba, żeby uzyskać akta konieczne do zawarcia małżeństwa i dać w dwóch merostwach na zapowiedzi. Kubek naparu makowego wprawił starca w sen jak najgłębszy. Siostrzenica i lichwiarz przenieśli go z jednego łóżka na drugie. Następnie z bezwstydnym pośpiechem rozebrali łóżko i przetrząsnęli siennik, ową kasę pancerną żebraków. Siennik był pusty, lecz łóżko miało zamiast pasów deski, niczym dno szuflady; było ono zresztą tak ciężkie, iż Kardynałowa nie zdołała go rano przesunąć i ciężar ów znalazł wytłumaczenie, kiedy nasi spadkobiercy odkryli podwójne dno. Po cierpliwych poszukiwaniach Cerizet zobaczył na koniec w nogach łóżka zamaskowaną deseczkę, ruchomą, jak wieko pudełka domino. Pociągnąwszy za tę deszczułkę, ujrzał cztery szuflady, głębokie na trzy cale, wypełnione sztukami złota. - Nasypiemy tam miedziaków - powiedział szturchając łokciem mamę Kardynał. - A co tam jest? - Dziewięćdziesiąt tysięcy franków, co najmniej po trzydzieści tysięcy w każdej szufladzie, posag waszej córki. Ale przenieśmy go na łóżko, bo nic łatwiejszego jak wyeksploatować tę kopalnię, skoro już znamy sekret. Bardzo chytry pomysł... - Znalazł to łóżko skąpca u jakiegoś handlarza mebli... - stwierdziła Kardynałowa. - Zobaczymy, czy będę mógł zabrać tysiąc sztuk, po czterdzieści franków każda - powiedział Cerizet i napchał złotem dwie kieszenie pantalonów: zmieściło się tu trzysta złotych monet; w obie kieszenie kamizelki włożył dwieście monet; w obie kieszenie surduta - dwieście pięćdziesiąt; chustka do nosa pomieściła dwieście pięćdziesiąt; tyleż nasypał w chustkę Kardynałowej. - Czy wyglądam na bardzo objuczonego? - zagadnął przechadzając się po pokoju. - Ależ skąd!... - A więc obróci się cztery razy i złoto z szuflad znajdzie się u mnie. Śpiącego starca przeniesiono na jego łóżko, Cerizet poszedł na plac Świętego Sulpicjusza, skąd pojechał dorożką do domu. Aby nie budzić niczyich podejrzeń, przyprowadził za drugim razem lekarza z Dzielnicy Świętego Marcelego, ów lekarz miał zwyczaj odwiedzać ubogich i znał ich choroby; konsultacja skończyła się około dziewiątej. Doktor orzekł, że stary nie przeżyje trzech dni, ujrzał go bowiem pogrążonego w głębokim śnie, jaki wywołał napar makowy; skoro tylko lekarz odszedł, Cerizet wziął ................. Tutaj kończy się tekst pozostawiony przez Balzaka. KRZYWE ZWIERCIADŁO HISTORII WSPÓŁCZESNEJ. Przełożył JULIAN ROGOZIŃSKI. Część Pierwsza. Pani De La Chanterie. Było to w roku 1836. W piękny wieczór wrześniowy jakiś mężczyzna lat około trzydziestu stał oparty o parapet owego bulwaru, skąd widać rozległą perspektywę Sekwany, od Ogrodu Botanicznego do Notre Damę w górę rzeki, a w dół aż po Luwr. Nie znalazłbyś w stolicy myśli dwóch jednakich panoram. Jesteśmy tu niby na rufie okrętu, co rozrósł się do wymiarów gigantycznych. Dumamy tutaj o Paryżu Rzymian i o Paryżu Franków, o Paryżu Normanów i o Paryżu Burgundów, o Paryżu średniowiecza, Walezjuszów, Henryka IV, Ludwika XIV, Napoleona i Ludwika Filipa. Dostrzegamy stąd ślady rzeczonych panowań albo oglądamy pomniki, co przywodzą nam je na pamięć. Święta Genowefa okrywa swoją kopułą Dzielnicę Łacińską. * Święta Genowefa - mowa o kopule kościoła Św. Genowefy, patronki Paryża; kościół ten, stojący prawie w środku Dzielnicy Łacińskiej, został w okresie rewolucji francuskiej (1791) przeznaczony na miejsce spoczynku zasłużonych obywateli Francji i nazwany Panteonem. Za nami wznosi się przepyszna absyda katedry. Ratusz mówi nam o wszystkich rewolucjach, a Szpital Bożego Ciała o całej nędzy Paryża. Rzuciwszy okiem na wspaniałości Luwru, postąpcie kilka kroków dalej, a zobaczycie fasady domów, odrapanych, wstrętnych, tkwiących między bulwarem de la Tournelle a Szpitalem Bożego Ciała - po długich debatach nasi obecni rajcy przeznaczyli je właśnie na rozbiórkę. W roku 1835 ten widok cudowny był także i pouczający: między paryżaninem wspartym o parapet a katedrą rozciągał się Teren - tak z dawien dawna zwano to pustkowie - usłany jeszcze zwaliskami arcybiskupstwa. Kiedy podziwiamy ten pejzaż o rozmaitości budzącej natchnienie, kiedy dusza ogarnie zarówno przeszłość, jak i teraźniejszość miasta Paryża, wyda nam się, że religia po to w tym miejscu gości, aby rozpostrzeć ręce nad biedotą obu brzegów i z Przedmieścia Świętego Antoniego podążyć na Przedmieście Saint Marceau. Nie traćmy nadziei, że tę wzniosłą harmonię architektury uzupełni budowa pałacu biskupiego w stylu gotyckim, która zastąpi nieciekawe rudery rozsiadłe pomiędzy Terenem, ulicą dArcole, katedrą i bulwarem Cite. Ten punkt, to serce starego Paryża, jest jego miejscem najbardziej opuszczonym i najbardziej melancholijnym. Woda Sekwany rozbija się tu z głośnym pluskiem o brzegi, katedra rzuca cień o zachodzie. Łatwo pojąć, że człowieka dotkniętego dusznym schorzeniem nurtują tutaj poważne myśli. Urzeczony pewnie zgodnością między obecnym stanem swojego umysłu a refleksjami, jakie rodzą się pod wpływem scen tak rozmaitych, nasz przechodzień, wsparty łokciami o parapet, zatopił się w dwojakiej kontemplacji: Paryż i on sam! Mrok gęstniał, w oddali zapalały się światła, lecz on nie odchodził, gdyż uniosła go fala medytowań brzemiennych naszą przyszłością, a którym przeszłość nadaje charakter uroczysty. W tymże momencie posłyszał kroki dwóch nadchodzących osób, ale głos ich doleciał go już wcześniej, od kamiennego mostu, który łączył wyspę de la Cite z bulwarem de la Tournelle. Osoby te, mniemając oczywiście, że są same, rozprawiały nieco głośniej, niżby mówiły w jakimś ludnym miejscu albo gdyby dostrzegły kogoś obcego. Głosy dobiegające od mostu zdradziły, że toczy się jakaś dyskusja, a słowa, które pochwycił mimowolny świadek tej sceny, dotyczyły pożyczki pieniężnej. Mijając naszego przechodnia, jedna z owych osób, w robotniczej bluzie, pożegnała drugą gestem rozpaczy. Tamten obejrzał się, przywołał robotnika i rzekł: - Nie macie ani grosza na mostowe. Weź to, mój przyjacielu - dorzucił podając mu monetę - i pamiętaj, że kiedy nawiedza nas myśl poczciwa, sam Bóg do nas mówi! Marzyciel zadrżał słysząc to ostatnie zdanie. Człowiek, co przemówił w ten sposób, ani się domyślał, że - jak to powiadają - jednym strzałem położył dwie sztuki, że zwrócił się do dwóch nieszczęśliwych: do rzemieślnika w nędzy i do kogoś, czyja dusza cierpiała, pozbawiona busoli; do ofiary tego, co barany Panurga zowią Postępem; do ofiary tego, co we Francji zowią Równością. * Barany Panurga — w dziele Rabelais'ego (około 1494 do 1553) pt. „Gargantua i Pantagruel" Panurg, chcąc zemścić się na kupcu Dindenault, kupuje odeń najpiękniejszego barana ze stada i rzuca go w morze, a wtedy wszystkie barany skaczą w głębinę za swym przewodnikiem i toną. Powiedzenie to stosuje się do ludzi, którzy ślepo i bezmyślnie naśladują innych. Słowa te, same w sobie proste, taiły jakąś wielkość, albowiem głos tego, kto je rzucił, dźwięczał szczególnie i jakby urzekająco. Istnieją głosy łagodne, spokojne, działające na nas podobnie jak widok lazuru. Po sutannie nasz paryżanin rozpoznał księdza, dzięki zaś ostatnim blaskom dnia zobaczył twarz bladą, nakazującą szacunek, a przy tym zniszczoną. Werner, sławny tragediopis, nawrócił się bez wahania na katolicyzm ujrzawszy księdza, który wychodził z pięknej katedry Świętego Szczepana w Wiedniu spiesząc do kogoś z olejami. * Zacharias Werner (1768—1823) — romantyczny poeta i dramaturg niemiecki: był protestantem, ale w 1810 r. przeszedł na katolicyzm. Tak samo mniej więcej zachował się nasz paryżanin spotkawszy człowieka, który pocieszył go bezwiednie; dostrzegając na groźnym horyzoncie swojej przyszłości długą, świetlistą smugę roziskrzoną błękitem, podążył ku temu blaskowi niby ewangeliczni pasterze, co poszli za głosem, który wołał z wysokości: "Narodził się Zbawiciel"! Człek, co wyrzekł był dobroczynne słowo, kroczył wzdłuż katedry kierując się - konsekwencja przypadku, który czasem bywa konsekwentny - w stronę owej ulicy, skąd nasz paryżanin wyszedł i dokąd, wiedziony błędami swojego życia, wracał. Przechodniowi na imię było Godfryd. Czytając niniejszą powieść zrozumiecie powody, dla których bohaterowie będą mieć tutaj tylko imiona. A oto dlaczego Godfryd, zamieszkały w Dzielnicy Chaussee dAntin, znalazł się o tak późnej godzinie pod absydą katedry Notre Dame. Syn sklepikarza, który oszczędzając uciułał niejaką fortunkę, stał się jedyną ambicją rodziców: marzyli dlań o stanowisku paryskiego rejenta. Jakoż gdy miał lat siedem, umieścili go w kolegium księdza Liautard, między synami wielu dystyngowanych rodzin, które powodując się przywiązaniem do religii, mocno za cesarskich rządów lekceważonej w liceach, wybrały sobie ów zakład na edukację dla swoich potomków. W owych czasach nie pojawił się między kolegami cień jakiejkolwiek nierówności społecznej; ale w roku 1821, po skończeniu studiów, Godfryd praktykując u rejenta poznał niebawem, jaki dystans dzielił go od tych, z którymi do niedawna żył poufale. Odbywając, z musu, studia prawnicze wmieszał się w tłum młodych mieszczan bez majątku i urodzenia, którzy mogli jedynie liczyć na osobiste zdolności i wytężoną pracę. Nadzieje, które jego rodzice, wycofawszy się już wtedy z handlu, skupili na Godfrydzie, stanowiły bodziec dla miłości własnej naszego młodzieńca, nie wzbijając go w pychę. Ludzie ci żyli skromnie niby Holendrzy, wydając tylko czwartą część z dwunastu tysięcy franków swojej renty; oszczędności jako też i połowę kapitału przeznaczyli na zakup urzędu dla syna. Godfryd, uległy zasadom tej ekonomii domowej, tracił już odwagę widząc ogromną dysproporcję między swoim obecnym położeniem a swoimi i rodziców marzeniami. U ludzi słabego charakteru zwątpienie przechodzi w zazdrość. Toteż gdy inni, u których potrzeba, wola, rozwaga zastępowały talent, kroczyli zdecydowanie i prosto drogą wytyczoną dla mieszczańskich ambicji, Godfryd zbuntował się, a pragnąc zabłysnąć, jął dążyć tam, gdzie tylko jarzyło się światło - i doznał porażenia wzroku. Próbował zrobić karierę, ale za każdym nowym wysiłkiem stwierdzał swoją nieudolność. Spostrzegłszy się na koniec, że nic nie równoważy jego fortuny z jego zachceniami, znienawidził wszelką wyższość społeczną, stał się liberałem i umyślił zyskać sławę napisawszy książkę; ale przekonał się na własnej skórze, że na talent należy spoglądać tak samo jak na szlachectwo. Nic nie osiągnąwszy ani w notariacie, ani w palestrze, ani w literaturze, został aplikantem sądowym. W tym okresie umarł jego ojciec. Matka oddała synowi prawie cały majątek, gdyż na starość mogła ukontentować się dwoma tysiącami franków renty. Posiadłszy więc w dwudziestym piątym roku życia dziesięć tysięcy franków renty, uznał się za bogacza i był nim, wziąwszy pod uwagę jego przeszłość. Do tej pory na egzystencję Godfryda składały się akty pozbawione woli, bezpłodne wysiłki; toteż aby iść z duchem czasu, działać, odegrać rolę, jął, wspomagany fortuną, zabiegać o przyjęcie do jakiegokolwiek środowiska. Natknął się więc na dziennikarstwo, które zawsze otwiera ramiona przed pierwszym lepszym kapitałem. Być właścicielem gazety to znaczy zostać kimś: eksploatujemy cudzą inteligencję, dzielimy rozkosze nie orząc i nie siejąc. Nie masz nic bardziej kuszącego dla niższych umysłów, jak tym sposobem wynosić się ponad czyjś rzetelny talent. Paryż widział kilku tego rodzaju parweniuszów, których powodzenie jest hańbą i dla naszej epoki, i dla tych, co udzielili im poparcia. Obracając się w tej sferze Godfryd musiał ustąpić przed prymitywnym makiawelizmem jednych albo rozrzutnością drugich, przed majątkiem ambitnych kapitalistów albo przed chytrością dziennikarzy; potem wciągnęły go kosztowne hulanki, do których tyle jest okazji w życiu literackim i politycznym, knowania zakulisowej krytyki, a wreszcie rozrywki konieczne dla umysłów ciągle czymś pochłoniętych. Poznał wtedy świat zepsuty, lecz i tam pouczono go, że pozycję zajmuje błahą i że choć ma jedno ramię znacznie od drugiego silniejsze, nierówności takiej nie okupuje ani złośliwością, ani przednim gatunkiem dowcipu. Artyści, mówiąc komuś prawdę w oczy, maskują tym od razu brak ogłady. Nasz młodzieniec był niski, charlawy, tępy i chwiejnej natury, zdawało się więc, że nic jego losu nie odmieni w czasach, kiedy jakąkolwiek obralibyśmy karierę, najwyższe i najlepiej zharmonizowane przymioty umysłu nic nie znaczą, jeśli nie dopisze nam szczęście albo jeśli brak nam hartu, który decyduje o szczęśliwych posunięciach. Rewolucja 1830 roku uleczyła poniekąd rany Godfryda: okrzepły jego nadzieje, tak samo jak okrzepłaby czyjaś rozpacz, wyszukał sobie za przykładem tylu niefortunnych dziennikarzy urząd w administracji państwowej i tu liberalne jego poglądy, starłszy się z wymogami nowych władz, uczyniły go pionkiem buntowniczym. Liznął trochę liberalizmu, a teraz nie umiał, jak i kilku wybitnych ludzi, zająć własnego stanowiska. Być powolnym ministrom oznaczało dla niego zmienić przekonania. A zresztą wydało mu się, że rząd mija się z prawem ogłoszonym w początkowych manifestach. Kiedy wynikła kwestia Oporu, Godfryd opowiedział się za Ruchem i wrócił do stolicy niemal zubożały, ale wierny programowi opozycji. * Kwestia Oporu... - po 1830 r. wśród „liberalnych" członków parlamentu, którzy obrócili wniwecz rewolucję ludową i chcieli umacniać przywróconą ponownie do życia monarchię konstytucyjną, zaznaczyły się dwa kierunki: jedni, tzw. Opór (Resistance), do którego należeli Guizot i Perier, uważali za zbędne nawet najmniejsze ustępstwa poczynione ludowi; drudzy, tzw. Ruch (Mouvement), do którego należeli Odillon Barrot i La Fayette, chcieli drogą pewnych koncesji uniknąć zerwania pomiędzy rewolucjonistami a grupą rządzącą. Przerażony wybrykami prasy, a jeszcze bardziej przerażony zamachami - dziełem partii republikańskiej - poszukał w samotności jedynego życia, jakie odpowiadałoby komuś o zdolnościach nietęgich, pozbawionemu sił do walki z gwałtownym naporem politycznej fali, w której pogrążeni cierpimy tylko, nie okrywając się żadną sławą, komuś zmęczonemu szkaradnymi niepowodzeniami, odosobnionemu, albowiem przyjaźń ludzka żąda wyraźnych zalet czy wad, obdarzonemu jednak uczuciowością nie tyle głęboką, ile marzycielską. Nie jedyneż to stanowisko, jakie winien był zająć młodzieniec kilkakroć już uciechami życia zwiedziony, postarzały od styczności ze społeczeństwem zarówno pobudliwym, jak i pobudzanym? Jego matka, dokonując żywota w cichej wiosce Auteuil, wezwała syna, a przyświecał jej tu cel dwojaki: chciała mieć go przy sobie i tak pokierować jego drogą, aby znalazł szczęście niezmienne i proste, które ukontentowałoby może duszę tego rodzaju. Oszacowała go wreszcie jak należy: dwudziestoośmioletniemu Godfrydowi zostało tylko cztery tysiące franków renty, był zblazowany, domniemane zdolności licho wzięło, rzutkość wygasła, ambicja doznała upokorzenia, a nienawiść do tych wszystkich, którzy wybijali się uczciwym sposobem, wzmogła się w Godfrydzie na skutek osobistych rozczarowań. Spróbowała ożenić syna z pewną młodą osobą, jedynaczką przedsiębiorcy, który wycofał się był z interesów, liczyła bowiem, że chora dusza Godfryda znajdzie w niej opiekunkę; ale ojciec, powodowany wyrachowaniem, które przy kombinacjach matrymonialnych nigdy starego handlarza nie zawodzi, odprawił Godfryda z kwitkiem po roku sąsiadowania i konkurów. Przede wszystkim, wedle tych zastrupiałych gulonów, nasz epuzer musiał zachować ze swojej dawnej kariery piętno głębokiego zepsucia; następnie, rzeczonego roku musiał znów naruszyć swój kapitał, aby świecić bakę rodzicom i stopniowo zyskiwać sobie córkę. Ta próżność, skądinąd raczej wybaczalna, była główną przyczyną, dla której Godfryd dostał kosza - familia panny bała się rozrzutności jak zarazy, ponadto zaś dowiedziano się, że przez lat sześć Godfryd przeputał pięćdziesiąt tysięcy ze swojego kapitału. Ów cios tym bardziej dosięgnął to serce, i tak już udręczone, że panna była szpetna. Ale matka niestrudzenie suszyła mu głowę, jął tedy doceniać u swojej przyszłej duszę poważną i nadzwyczajne zalety rzetelnego umysłu; przywykł do jej lic, zapoznał się gruntownie z ich rysami, polubił głos, obejście i spojrzenie tej młodej osoby. Włożywszy w ów afekt ostatnią stawkę swojego życia, rozpaczał nad wyraz gorzko. Matka jego umarła, on zaś, co zawsze dążył instynktem do życia zbytkownego, pozostał z pięcioma tysiącami franków renty za całą fortunę, a był przekonany, że nigdy nie potrafi odbić sobie jakiejkolwiek straty, albowiem znając sam siebie wiedział, iż jest niezdolny do czynu, którego wymaga ta oto straszliwa dewiza: zrobić majątek! Słabość dokuczliwa i smętna nie od razu ustąpić raczy, toteż choć nosił jeszcze żałobę, szukał w Paryżu jakiegoś szczęsnego przypadku: obiadował w pensjonatach przy wspólnym stole, kumał się nierozważnie z obcymi, upędzał się za towarzystwem, ale znajdował tylko okazję do wydatków. Przechadzając się po bulwarach, tak okropnie cierpiał w duchu, że spotkawszy matkę z córką zdatną do zamęścia, odczuwał ból piekący, taki sam, o jaki przyprawiał go widok młodzieńca, który podążał konno do Lasku Bulońskiego, parweniusza w eleganckim powozie albo dekorowanego urzędnika. Poczucie własnej niemocy mówiło mu, iż nie może się ubiegać ani o najzaszczytniejszą z niższych pozycji, ani o los łatwiejszy; miał na tyle odwagi, aby wciąż rozgrzebywać tę ranę, i dość inteligencji, aby komponować w myśli przepojone żółcią elegie. Nie zaprawionego do walki z otoczeniem, głęboko przekonanego o swoich wyjątkowych zdolnościach, ale pozbawionego woli, co działać im każe, bezsilnego wobec wielkich przedsięwzięć tak samo jak wobec gustów, jakie wytworzyły w nim dawny tryb życia, edukacja i niefrasobliwość - żarły trzy choroby, z których już jedna mogłaby zbrzydzić egzystencję młodemu człowiekowi religijnie zobojętniałemu. Jakoż kto spojrzał na Godfryda, widział twarz tak pospolitą u wielu mężczyzn, że stała się typowo paryską: dostrzeżecie w niej ambicje zawiedzione albo zgasłe, nędzę duchową, nienawiść uśpioną w indolencji życia dość absorbowanego zewnętrznym i codziennym obrazem paryskiej rzeczywistości, apatię łaknącą podniet, skargę beztalencia, grymas mający wyrażać siłę, jad zapiekłych rozczarowań, który każe cieszyć się z byle drwiny, opluwać wszystko, co zmienia się na korzyść, zapoznawać najkonieczniejsze posunięcia rządu, radować się jego kłopotami, lekceważyć wszelaką formę społeczną. Ta paryska choroba jest w stosunku do nieprzerwanych lub niewidocznych zabiegań ludzi czynu tym, czym biel drzewa dla jego soków: chroni, pomaga i skrywa. Godfryd, znużony sam sobą, zapragnął pewnego ranka nadać sens swojemu życiu, spotkawszy dawnego kolegę, który był żółwiem z bajki La Fontainea, tak jak on był zającem. * Który był żółwiem... - aluzja do bajki La Fontaine'a „Zając i żółw", gdzie wyścig między tymi zwierzętami przegrywa lekkomyślny, lekceważący przeciwnika zając. Podczas rozmowy, jaka towarzyszyła ponownemu zawarciu znajomości, zwyczajnej między ludźmi, co kiedyś przyjaźnili się w szkołach, rozmowy odbytej na przechadzce po zalanym słońcem bulwarze Włoskim, Godfryd zmartwił się poważnie: ów kolega rozporządzający, jakby wskazywały pozory, skromniejszymi środkami i mniejszą fortuną, zrobił karierę, ponieważ rano nigdy nie zaniedbywał wieczornych postanowień. Nasz chory umyślił zastosować tę nieskomplikowaną metodę działania. - Życie społeczne jest jak ziemia - rzekł mu kolega - wywdzięcza nam się proporcjonalnie do włożonych trudów. Godfryd już się był zadłużył. Jako pierwszą karę i pierwsze zadanie narzucił sobie życie samotne i spłatę długu li tylko z dochodów. Ograniczyć wydatki do dwu tysięcy franków było niemałym przedsięwzięciem dla kogoś, kto mając pięć tysięcy żył za sześć. Czytywał co rano "Ogłoszenia drobne", spodziewając się, że trafi na jakiś azyl, gdzie mógłby ustalić swoje rozchody i korzystać z samotności niezbędnej dla człowieka, który pragnie się skupić, rozpatrzyć się w sobie i znaleźć powołanie. Obyczaje w pensjonatach Dzielnicy Łacińskiej raziły jego wybredne gusta, domy zdrowia wydawały mu się niezdrowe, toteż byłby popadł w fatalne niezdecydowanie, pospolite u ludzi bezwolnych, gdyby nie zwrócił uwagi na taki oto anons: Mieszkanko za siedemdziesiąt franków miesięcznie, stosowne dla księdza. Poszukuje się lokatora spokojnego; utrzymanie i meble na miejscu - w razie zawarcia umowy - za cenę umiarkowaną. Wszelkie informacje w sklepie korzennym pana Millet, ulica Kanoniczna, obok Notre Dame. Zachęcony dobrodusznością przebijającą spomiędzy tych kilku linijek, znęcony poczciwym mieszczańskim zapachem, podążył około czwartej do sklepikarza i dowiedział się, że pani de La Chanterie je teraz obiad i że nikogo w tej godzinie nie przyjmuje. Można jej składać wizyty po siódmej wieczór albo przed południem od dziesiątej do dwunastej. To mówiąc pan Millet przyglądał się bacznie Godfrydowi i poddawał go, jak mówią sadownicy, śledztwu wstępnemu. - A szanowny pan kawaler czy żonaty? Bo pani zależy na kimś statecznym. Bramę zamyka się tam najpóźniej o jedenastej. Ale zdaje mi się - zakończył - że wiek pana spodoba się pani de La Chanterie. - No to ileż lat pan mi dajesz? - spytał Godfryd. - A tak ze czterdzieści - oznajmił sklepikarz. Naiwna ta odpowiedź przyprawiła Godfryda o chwilę mizantropii i smutku; zjadłszy obiad na bulwarze de la Tournelle wrócił, aby podziwiać Notre Dame w momencie, gdy purpurowe blaski zachodu sączyły się załamując między łukami przypornymi absydy. Bulwar tonie już wtedy w mroku, ale wieże błyszczą obrysowane światłem i kontrast ów uderzył Godfryda, choć naiwne okrucieństwo kupczyka nie dawało mu spokoju, poruszywszy złoża goryczy. Młody mężczyzna wahał się między podszeptami desperacji a wzruszającym głosem nabożnych akordów, ozwał się bowiem właśnie dzwon katedry, kiedy zmierzch, cisza i księżycowa poświata przyniosły mu słowa księdza. Wzruszył się nimi głęboko, choć jako dziecię naszego wieku do ludzi zbyt religijnych nie należał, i zawrócił na ulicę Kanoniczną, dokąd już zdecydował się nie wstępować. Zdziwił się ksiądz i zdziwił się Godfryd, kiedy obaj weszli w ulicę Massillona, u której wylotu znajduje się północna furta katedry, i kiedy skręcili razem w Kanoniczną, tam gdzie kończy się ona opodal ulicy Gołębiej, a zaczyna się ulica des Marmousets. Godfryd zatrzymał się przed koliście sklepioną bramą domu pani de La Chanterie, a wtedy ksiądz odwróciwszy się spojrzał badawczo na Godfryda, oświetlonego staroświecką latarnią, ostatnią, nie wątpię, spośród tych, co znikną z serca Paryża czasów dawnych. - Chciałbyś się pan zobaczyć z panią de La Chanterie? - zagadnął ksiądz. - Tak - odpowiedział Godfryd. - Słowa, z którymi ksiądz zwróciłeś się do robotnika, przekonały mnie, że ten dom, jeśli ksiądz tu mieszka, musi być zbawienny dla duszy. - To byłeś pan świadkiem mojej porażki? - ozwał się ksiądz i podniósł kołatkę. - Nie udało mi się tym razem. - Myślę, że raczej nie powiodło się robotnikowi, boć domagał się pieniędzy, i to dość natarczywie. - Niestety, mój panie - odpowiedział ksiądz - największym chyba nieszczęściem tkwiącym w rewolucjach francuskich jest to, że każda z nich stanowi nową zachętę dla ambicji klas niższych. Ażeby wynieść się ponad swój stan, dorobić się majątku, poczytywanego dziś za jedyną rękojmię społeczną, mój robotnik puścił się na szkaradne kombinacje; jeśli zawiodą, spekulant będzie musiał zdawać rachunek przed ludzką sprawiedliwością. Oto jakie bywają czasami skutki uczynności! Stróż otwarł ciężkie drzwi, a ksiądz zwrócił się do Godfryda: - Pan zapewne w sprawie mieszkanka... - Tak, proszę księdza. Ksiądz i Godfryd minęli tedy dość przestronny dziedziniec, w którego głębi rysował się czarny kształt wysokiego domu, co przylegał do czworokątnej wieży, bardzo pokaźnej, bo górującej ponad dachami nacechowanymi szacowną starością. Ktokolwiek zna historię Paryża, wie, że teren otaczający katedrę uległ był podwyższeniu tak znacznemu, iż przepadł wszelki ślad po dwunastu stopniach, co do niej wiodły. Dziś kolumny portalu nie wznoszą się swoim podmurowaniem nad poziom chodnika. Otóż i dawny parter opisywanego domu musiał przeobrazić się w piwnice. U wejścia do wieży mamy tu ganek opatrzony kilkoma stopniami, a wewnątrz kręte schodki opasujące drewniany filar, rzeźbiony w liście winogradu. Ów styl, przypominający styl schodów Ludwika XII w zamku Blois, sięga czternastego stulecia. Zaciekawiony tą mnogością staroświecczyzny, Godfryd nie pominął jej milczeniem i uśmiechając się rzekł do księdza: - Ta wieża ma swoje lata. - Podobno wytrzymała ataki Normanów i miała być częścią pierwszej siedziby królów Paryża; ale według tradycji, miał tu mieszkać, a to pewniejsze, słynny kanonik Fulbert, wuj Heloizy. To powiedziawszy ksiądz otwarł drzwi od pomieszczeń, które choć wyglądały na parterowe, zarówno od pierwszego, jak i drugiego podwórza - gdyż istnieje tutaj i wewnętrzne podwóreczko - znajdowały się na pierwszym piętrze. W pierwszej izbie pracowała przy mdłym świetle lampki sługa w batystowym czepcu, za całą ozdobę karbowanym; wetknęła drut we włosy i nie odkładając pończochy wstała, aby otworzyć drzwi salonu, którego okna wychodziły na podwórko wewnętrzne. Suknie tej kobiety przypominały ubiór szarytek. - Oto kandydat na lokatora, łaskawa pani - ozwał się ksiądz wprowadzając Godfryda do pokoju; Godfryd ujrzał trzech ichmościów siedzących w fotelach nie opodal pani de La Chanterie. Trzej ichmoście wstali, wstała i pani domu; a kiedy ksiądz przysunął fotel dla Godfryda, kiedy przyszły lokator usiadł zachęcony gestem pani de La Chanterie, gestem, któremu towarzyszyły sakramentalne słowa: "Bądź pan łaskaw spocząć"! - nasz paryżanin poczuł się o sto mil od Paryża, w Dolnej Bretanii albo w kanadyjskich borach. Może cisza ma swoje stopnie; a może Godfryd, przejęty ciszą ulicy Massillona i ulicy Kanonicznej, gdzie nie zaturkoczą i dwa powozy na miesiąc, przejęty ciszą zalegającą dziedziniec i wieżę, znalazł się jak gdyby w sercu ciszy - tak nań podziałał ów salon, którego strzegło tyle starych dziedzińców, starych ulic i starych murów. Ta część wyspy, nazwana Klasztorem, zachowała charakter właściwy wszystkim klasztorom, wydaje się bowiem wilgotna i zimna, a panuje tu cisza klasztorna, najgłębsza właśnie w godzinach zgiełku największego. Zresztą podkreślić trzeba, że cały ten skrawek Cite, wtłoczony między boczną ścianę Notre Dame a rzekę, ocienia od północy katedra. Wschodnie wiatry, nie napotykając po drodze żadnych przeszkód, hulają w tych uliczkach do woli, ale dla mgieł sekwańskich czarne mury sędziwego kościoła metropolitalnego stanowią niejaką zaporę. Nikt nie zdziwi się tedy uczuciu, którego doznał Godfryd zjawiwszy się w starym domostwie przed obliczem czterech osób milczących, równie uroczystych jak całe ich otoczenie. Ani myślał się rozglądać, ciekaw pani de La Chanterie, której nazwisko zaintrygowało go już na początku. Owa dama była niezawodnie kimś z ubiegłego wieku, by nie powiedzieć - z tamtego świata. Twarz miała ckliwą, bladawą, o miękkim owalu, nosie orlim, czole pełnym łagodności, oczach piwnych, a podbródku podwójnym; wszystko to w ramie srebrzystych loczków. Suknia staroświeckiego kroju, tak zwany "futerał", obciskała ją dokładnie, według mody XVIII stulecia. Jedwabna tabaczkowa materia w zielone, drobniutkie, gęste prążki pochodziła z tychże czasów. Stanik, nie odcięty w pasie, skrywała mantyla z brunatnego mięsistego jedwabiu, obszyta czarną koronką, spięta na piersi barwną, emaliowaną broszą. Stopy w czarnych aksamitnych trzewiczkach spoczywały na poduszce. Pani de La Chanterie, tak samo jak jej sługa, robiła pończochę, a pod koronkowym czepeczkiem, między wijącymi się lokami, miała zatknięty drut. - Wstępowałeś pan do pana Millet? - ozwała się pierwsza, aby ośmielić Godfryda, któremu, widziała to, pomieszanie jak gdyby odjęło mowę. Mówiła dyszkantem, jak większość podeszłych matron z Przedmieścia Saint Germain. - Tak, łaskawa pani. - Obawiam się, że apartamencik nie spodoba się panu - podjęła dostrzegłszy elegancję swojego przyszłego lokatora: był wyświeżony, ubranie włożył nowe. Godfryd miał buty lakierowane, paliowe rękawiczki, bogate spinki u koszuli, a czarną jedwabną kamizelkę w niebieskie kwiatuszki zdobiła niebrzydka dewizka, przewleczona przez dziurkę od guzika. Pani de La Chanterie dobyła z kieszeni srebrny gwizdek i zaświstała. Zjawiła się sługa. - Manon, moje dziecko, pokaż no panu apartamencik. A drogi ksiądz wikary może zechce panu dotrzymać kompanii - zwróciła się do księdza. - Gdybyś przypadkiem - tu wstała znowu i spojrzała na Godfryda - nie pogardził pan tym lokum, omówilibyśmy warunki. Godfryd skłonił się i wyszedł. Usłyszał brzęk żelaza, gdy Manon wyciągała klucze z szuflady, i zobaczył, jak zapalała świecę osadzoną w sporym mosiężnym lichtarzu. Poszła przodem, nie wyrzekłszy ani słowa. Znalazłszy się znów na schodach, a podążając ku wyższym piętrom, Godfryd zwątpił o realności życia, śnił na jawie, widział fantastyczny świat romansów, które czytywał w próżniaczych godzinach. Podobnego uczucia doznałby każdy paryżanin wymknąwszy się z nowoczesnej dzielnicy, uciekłszy od zbytku kamienic i mebli, od jarzących się restauracji i teatrów, od ruchu, jaki panuje w centrum Paryża. Stoczek sługi oświetlał słabo stare kręte schody, nad którymi pająki rozciągnęły zakurzone draperie. Manon miała na sobie fałdzistą spódnicę z grubego wełnianego samodziału; stanik był zarówno na plecach, jak i na piersi wycięty w karo, cały zaś ten przyodziewek poruszał się, jak gdyby uszyty był z jednej sztuki. Przybywszy na trzecie piętro, które uchodziło za drugie, Manon zatrzymała się, wprawiła w ruch sprężyny staroświeckiego zamka i otworzyła drzwi pomalowane na kolor mahoniu - nędzna imitacja. - To tu - rzekła wkraczając pierwsza. Skąpiec, malarz umarły z głodu, cynik obojętny sprawom tego świata czy może zakonnik od nich oderwany zamieszkiwał dawniej te pokoje? Każdy, jak sądzę, zadałby sobie to czworakie pytanie, poczuwszy tutaj odór ubóstwa, ujrzawszy tłuste plamy na zadymionych tapetach, sufit sczerniały, zakurzone okna o maleńkich szybkach, brunatną ceglaną posadzkę, boazerie powleczone czymś w guście lepkiego pokostu. Wilgotny chłód ział z kamiennych kominków, rzeźbionych i malowanych, nad którymi widniały lustra w siedemnastowiecznych ramach. Pokoje były ustawione do siebie pod kątem prostym, gdyż taki był plan budynku zamykającego wewnętrzne podwórze, którego Godfryd o zmroku zobaczyć nie mógł. - Któż tu przedtem mieszkał? - zagadnął księdza. - Pan de Boisfrelon, wujeczny dziadek gospodyni, radca trybunału. Zdziecinniawszy po rewolucji, umarł w 1832 roku. Przeżył dziewięćdziesiąt sześć lat. Pani de La Chanterie wahała się, czy wynająć ten apartamencik; nie chciała tak zaraz wpuszczać kogoś obcego, ustąpiła jednak z uwagi na ciężkie kłopoty pieniężne. - Ale pani każe wysprzątać to mieszkanie i tak je umebluje, że pan będzie kontent - wtrąciła Manon. - To zależy, jak się państwo umówicie - ozwał się ksiądz. - W głębi jest piękna bawialnia, obszerna sypialnia i alkowa, a także dwa pokoiczki od podwórza, świetne na gabinet do pracy. Tak jest urządzony mój apartament, o piętro niżej, tak też mieszkanie na trzecim piętrze. - To prawda - rzekła Manon - mieszkanie pana Alana jest takie samo jak księdza dobrodzieja, tylko że od księdza widać wieżę. - Zdaje mi się, że musiałbym te pokoje i dom zobaczyć raz jeszcze, w dzień... - ozwał się nieśmiało Godfryd. - A dlaczegóż by nie - zgodziła się Manon. Ksiądz i Godfryd zeszli, a sługa zamknąwszy drzwi dogoniła ich, aby poświecić. Zjawiwszy się w salonie, Godfryd, raźniejszy teraz, mógł, gawędząc z panią de La Chanterie, przyjrzeć się bacznie tutejszym obyczajom, ludziom i otoczeniu. W oknach salonu wisiały stare firanki z czerwonego brokatu, zaopatrzone w lambrekiny, a ściągnięte jedwabnymi sznurami. Na czerwonej posadzce leżał stary dywan, za mały, by przykryć ją w całości. Boazerie były pomalowane na szaro. Sufit, przedzielony pośrodku grubą belką, co zaczynała się nad kominkiem, wyglądał jak niewczesne ustępstwo na rzecz zbytku. Fotele białe, lakierowane, obite gobelinem. Ozdobą kominka był szkaradny zegar stojący między kandelabrami ze złoconej miedzi. Pani de La Chanterie miała tuż obok siebie staroświecki stolik o nóżkach rzeźbionych u dołu w sarnie raciczki, na którym z wiklinowego koszyka wyzierały kłębki wełny. Lampa hydrostatyczna oświetlała tę scenę. Czterej mężczyźni, co tutaj siedzieli sztywni, nieruchomi, milczący niby bonzowie, przerwali widocznie, jak i pani de La Chanterie, pogawędkę usłyszawszy kroki nieznajomego. W ich twarzach malował się chłód i rezerwa, stosowne do tego salonu, domostwa i dzielnicy. Pani de La Chanterie, zgodziwszy się z objekcjami Godfryda, oznajmiła, że nic nie przedsięweźmie, dopóki nie pozna zamiarów swojego lokatora, a mówiąc ściślej - pensjonarza. Jeśli lokator zastosuje się do obyczajów jej domu, będzie się musiał stołować, te zaś obyczaje krańcowo się różnią od paryskich. Na ulicy Kanonicznej mieszka się jak na prowincji: trzeba zawsze wracać około dziesiątej wieczór; nikt nie znosi tutaj hałasu; ani kobiety, ani dzieci nie mają tu wstępu, gdyż mogłyby zamącić przyjęty tryb życia. Jedynie duchowny nagiąłby się do rygorów tak surowych. Pani de La Chanterie życzy sobie przede wszystkim lokatora prowadzącego się przyzwoicie i niewymagającego; apartamencik mogłaby wyposażyć tylko w najkonieczniejsze meble. Pan Alan (tu wskazała jednego z obecnych) jest zresztą kontent, ona zaś uczyniłaby dla nowego lokatora to samo, co i dla dawnych. - Nie wydaje mi się - rzekł wtedy ksiądz - aby pan miał ochotę wstąpić do naszego klasztoru. - E, a czemuż to? - wtrącił pan Alan. - Dobrze nam tu, nic nikomu nie brak. - Łaskawa pani - powiedział Godfryd wstając - jutro będę miał zaszczyt złożyć pani ponowną wizytę. Chociaż Godfryd był młody, czterej starsi panowie i pani de La Chanterie podnieśli się z miejsca, a wikary wyprowadził go na ganek. Rozległo się gwizdnięcie. Na ten sygnał zjawił się po Godfryda stróż uzbrojony w latarnię, a wypuściwszy go na ulicę zamknął ogromne, żółtawe drzwi, ciężkie jak w więzieniu, okute w arabeski roboty tak starej, że trudno by określić, w jakich czasach wykonano tę ozdobę. Kiedy Godfryd znalazł się w dorożce, która wiozła go ku rejonom Paryża oświetlonego, żyjącego, ciepłego, wszystko, co widział właśnie, wydało mu się snem, a jego wrażenia z przechadzki po bulwarze Włoskim nabrały już dalekiej perspektywy wspomnień. Zadawał sobie pytanie: "Czy jutro odnajdę tych ludzi?"... Nazajutrz, gdy wstawał pośród dekoracji nowoczesnego zbytku i wymysłów angielskiego komfortu, jawiły mu się przed oczyma szczegóły odwiedzin w klasztorze Notre Dame i dociekł sensu rzeczy, które był widział. Czterech nieznajomych, których obejście i milczenie działały jeszcze na niego, musiało być, tak samo jak i ksiądz, pensjonarzami. Wydało mu się, że przyczyną uroczystej powagi cechującej panią de La Chanterie jest utajona godność, z jaką ta dama znosi wielkie nieszczęście. Ale choć tłumaczył sobie to i owo, musiał przyznać, że w tych powściągliwych fizjonomiach czai się coś nieodgadnionego. Przypatrywał się meblom wybierając te, które mógłby zachować, niezbędne; ale przeniósłszy je w myśli na ulicę Kanoniczną, do mieszkanka, wybuchnął śmiechem, taki stanowiłyby tam kontrast! Jakoż zdecydował się sprzedać wszystko - pospłacałby przy tym długi, i niechże mu pani de La Chanterie urządza apartamencik. Pragnął życia nowego, toteż widok tych przedmiotów mógłby mu być niemiły, przypominając dawną pozycję. Dążąc gwałtownie do przemiany, albowiem zaliczał się do tych natur, co znalazłszy się w jakiejś sytuacji skaczą od razu bardzo daleko naprzód, zamiast - gdyż bywają i tacy - posuwać się krok za krokiem, powziął przy śniadaniu pewien zamiar: spienięży cały swój majątek, popłaci długi, resztę zaś gotowizny odda do banku, w którym ojciec jego miał ongi rachunek. Był to bank Mongenoda i Spółki, założony w Paryżu w roku 1816 albo 1817, bank o nieposzlakowanej reputacji, lubo stosunki handlowe uległy już zepsuciu, które w mniejszym czy większym stopniu wdzierało się do pewnych firm paryskich. Toteż choć tacy bankierzy, jak Nucingen, du Tillet, bracia Keller, Palma i jego wspólnik nagromadzili kolosalne bogactwa, stracili szacunek ludzki, lecz o tej plamie mówi się tylko szeptem. Ohydna spekulacja wydała tak piękne owoce, sukcesy polityczne i polityka dynastii osłaniają tak skutecznie brudny rodowód, że w roku 1834 nikt już nie pamięta o błocie, z którego czerpią pokarm korzenie tych drzew majestatycznych - podpór państwa. Mimo to dobra sława firmy Mongenod była każdemu z pomienionych bankierów solą w oku. Na wzór finansistów angielskich panowie Mongenod nie uznają szychu, nie szukają żadnego rozgłosu, kontentują się ostrożnymi operacjami, dzięki zaś mądrości i wyjątkowej uczciwości prowadzą bezpiecznie interesa na dwóch krańcach świata. Pan Fryderyk Mongenod, obecnie głowa tej firmy, jest szwagrem wicehrabiego de Fontaine. Tak to owa liczna familia weszła w koligacje, przez barona de Fontaine, z panem Grossetete, poborcą generalnym - bratem Grosseteteów i Spółki z Limoges - z Vandenesseami i z Planat de Baudrym, innym poborcą generalnym. Mongenod-ojciec, dziś już nieżyjący, zawdzięczał temu aliansowi nadzwyczaj korzystne operacje finansowe za Ludwika XVIII i Karola X jak również zaufanie najpierwszych arystokratycznych rodów, które ulokowały w jego banku swoje kapitały i olbrzymie oszczędności. Ani myśląc zabiegać o parostwo, jak to czynili Nucingenowie, Kellerowie i du Tilletowie - Mongenodowie trzymali się z dala od polityki, wiedząc o niej tylko tyle, ile bankier wiedzieć powinien. Biura firmy Mongenod urządzono w poprzecznej oficynie wspaniałego pałacu na ulicy Zwycięstwa; mieszka tutaj pani Mongenod-matka i jej dwaj synowie; wszyscy troje są wspólnikami. Panią wicehrabinę de Fontaine spłacono w roku 1827, po śmierci starego Mongenoda. Fryderyk Mongenod, piękny mężczyzna lat około trzydziestu pięciu, oziębły, małomówny, powściągliwy jak genewczyk, schludny jak Anglik, przejął był od ojca wszelkie zalety nieodzowne dla finansisty, a profesja to trudna. Bardziej wykształcony niż inni bankierzy, posiadł był tę głęboką wiedzę, jaką dają wszechstronne studia; ale jak wielu bankierów, miał swoje zamiłowania, gusta wykraczające poza sprawy handlowe: ciekawiła go mechanika i chemia. Mongenod-junior, o dziesięć lat młodszy od Fryderyka, sprawował w biurze brata funkcje takie same, jakie dependent pełni w kancelarii notarialnej lub adwokackiej; Fryderyka urobił ojciec, a teraz Fryderyk szkolił brata we wszystkich arkanach, jakie winien znać prawdziwy bankier, dla którego świat pieniądza jest dokładnie tym, czym świat myśli dla pisarza: bankier i pisarz muszą być wszechwiedzący. Wymieniwszy swoje nazwisko, Godfryd przekonał się, w jakiej estymie był tu jego ojciec: dotarł bez przeszkód poprzez pokoje biurowe do gabinetu Mongenoda. Gabinet ów miał tylko drzwi szklane, toteż Godfryd, lubo starał się nie słuchać, usłyszał rozmowę, która tam się toczyła. - Rachunek łaskawej pani wynosi jakieś sto sześćdziesiąt tysięcy franków w aktywach i w pasywach - oznajmił Mongenod-junior. - Nie wiem, co mój brat myśli o tym, gdyż on jeden mógłby powiedzieć, czy da się wypłacić sto tysięcy franków zaliczki... Popełniła pani nieostrożność... Któż widział powierzać sto sześćdziesiąt tysięcy franków pierwszemu lepszemu przedsiębiorstwu handlowemu. - Nie tak głośno, Ludwisiu - powiedziała jakaś kobieta. - Fryderyk zalecał ci, żebyś zawsze mówił cicho. Może akurat ktoś jest obok, w saloniku. Jednocześnie Fryderyk Mongenod otwarł drzwi łączące jego mieszkanie z gabinetem, dostrzegł Godfryda, a przechodząc przez swój gabinet ukłonił się z oznakami szacunku osobie, do której mówił Ludwik. - Z kim mam zaszczyt?... - zagadnął Godfryda puszczając go przodem. Godfryd przedstawił się, a wtedy Fryderyk wskazał mu krzesło, gdy zaś bankier otwierał biurko, Ludwik Mongenod i dama - była to szczególnym trafem pani de La Chanterie - wstali i podeszli do Fryderyka. Zaczem wszyscy troje, ulokowawszy się we framudze okna, jęli szeptem konferować z panią Mongenod-matką, której zawierzano wszelkie sprawy. Od lat trzydziestu dawała najpierw mężowi, a potem synom dowody tak wybitnych uzdolnień, że kierowała firmą jak i oni, mając prawo podpisu. Na półce Godfryd zauważył siedem kartonowych pudeł z napisem "De La Chanterie". Naradę zakończył bankier powiadając do brata: - No to idź do kasy - a wtedy pani de La Chanterie obejrzawszy się zobaczyła Godfryda; zapanowała nad gestem zdziwienia i zaczęła po cichu wypytywać pana Fryderyka, on zaś odpowiadał jej również po cichu. Pani de La Chanterie miała czarne prunelki i popielate jedwabne pończochy; suknię, tę samą co wczoraj, spowiła wenecką bautta, rodzajem narzutki, która właśnie wracała do mody. Głowę jej zdobił zielony jedwabny kapturek podbity białym jedwabiem, zwany "kapotką gosposi". Twarz tonęła w koronkach. Trzymała się prosto, zdradzając tym jeśli nie świetność urodzenia, to w każdym razie nawyki życia arystokratycznego. Gdyby nie przesadna uprzejmość, kto wie, czy nie wydawałaby się nadzwyczaj wyniosła. Krótko mówiąc - imponowała. - Bardziej zrządzeniem Opatrzności niźli przypadkiem spotkaliśmy się tutaj, proszę pana - rzekła do Godfryda - bo już byłam prawie zdecydowana nie brać pensjonarza, którego obyczaje kolidowałyby, jak sądziłam, z obyczajami mojego domu; ale pan Mongenod udzielił mi przed chwilą informacji o pańskiej rodzinie, te zaś... - O, łaskawa pani... łaskawy panie - powiedział Godfryd zwracając się jednocześnie do pani de La Chanterie i do bankiera - rodzice mnie odumarli, a przyszedłem tutaj zasięgnąć rady w kwestiach pieniężnych u bankiera, któremu ufał mój ojciec, pragnąłbym bowiem dostosować moją fortunę do mojego nowego trybu życia. I Godfryd streścił w zwięzłych słowach swoje dzieje, oświadczając, że zamierza odmienić rodzaj bytowania. - Dawniej - oznajmił - człowiek w mojej sytuacji oblókłby habit; ale dziś, skoro nie mamy już zakonów... - No to zamieszkaj pan u pani, jeśli pani raczy cię wziąć na pensjonarza - doradził Fryderyk Mongenod wymieniwszy spojrzenie z panią de La Chanterie - a renty swojej nie sprzedawaj, tylko zostaw ją pan u mnie. Daj mi pan szczegółową listę swoich długów, oznaczę wierzycielom terminy płatności, dla pana zaś będę miał ze sto pięćdziesiąt franków miesięcznie. Likwidacja pańskich zadłużeń potrwa dwa lata. Przez te dwa lata, na nowym mieszkaniu, zdołasz pan z pewnością obmyślić sobie jakąś karierę, tym bardziej że trafia ci się grono dobrych doradców. Wszedł Ludwik Mongenod niosąc sto banknotów tysiącfrankowych i wręczył je pani de La Chanterie. Godfryd podał ramię swojej przyszłej gospodyni i odprowadził ją do czekającej dorożki. - A więc do miłego zobaczenia - rzekła serdecznie. - Kiedy mógłbym zastać łaskawą panią? - spytał Godfryd. - Za dwie godziny. - A więc zdążę sprzedać swoje meble - powiedział z ukłonem. Przez moment, kiedy ramię pani de La Chanterie wspierało się na jego ramieniu i kiedy szli obok siebie, Godfrydowi dźwięczały w uszach słowa bankiera: "Rachunek łaskawej pani wynosi jakieś sto sześćdziesiąt tysięcy franków" - tworząc wokół tej damy zaszytej w głębi klasztoru Notre Dame aureolę, której nasz młodzieniec rozproszyć nie mógł. Odmienił całkiem punkt widzenia, pomyślawszy: "Musi być bogata"! Zapytywał się w duchu: "Ile ona może mieć lat"? I powziął niejakie przekonanie, że na Kanonicznej kroi mu się romans. "Wygląda szlachetnie! Czyżby więc puszczała się na spekulacje bankowe"? - medytował. W naszych czasach na tysiąc młodych ludzi będących w sytuacji Godfryda dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu złakomiłoby się na ożenek z tą kobietą. Handlarz meblami, po trosze tapicer, ale który najchętniej trudnił się wynajmowaniem pokojów umeblowanych, dał około trzech tysięcy franków za wszystko, co Godfryd pragnął sprzedać, zezwalając mu korzystać z owych sprzętów jeszcze dni parę, póki nie będzie gotów nędzny apartamencik na ulicy Kanonicznej, dokąd ten człek o schorowanej duszy skwapliwie podążył. Wziąwszy adres od pani de La Chanterie, sprowadził malarza pokojowego, który za umiarkowaną opłatą podjął się wybielić sufity, wyszorować okna, odmalować boazerie na ciemny orzech, zaciągnąć farbą podłogi, a wszystko to w ciągu tygodnia. Godfryd wymierzył pokoje, chciał bowiem wysłać je kobiercem wszędzie jednakowym, zielonym, najtańszym. Umyślił, aby w tych celach panowała najskromniejsza jednolitość. Pani de La Chanterie przyklasnęła temu projektowi. Skalkulowała, wezwawszy do pomocy Manon, ile białego kretonu trzeba będzie na firanki w oknach i przy spartańskim żelaznym łóżku; po czym oznajmiła, że kupi je sama i sama uszyć każe, podając tak niską cenę, że Godfryd się zdumiał. Meble przywiózł, a dzięki temu remont i urządzenie mieszkanka miały go kosztować najwyżej sześćset franków. - Będę mógł zanieść tysiąc franków do pana Mongenod. - Wiedziemy tu - rzekła mu wtedy pani de La Chanterie - żywot chrześcijański, który, jak pan wiesz, trudno pogodzić z wieloma przedmiotami zbytkownymi, a wydaje mi się, żeś zachował ich jeszcze sporo. Monitując tym łagodnym sposobem przyszłego pensjonarza, spoglądała na diament, co błyszczał w obrączce, przez którą przeciągnięty był jego niebieski halsztuk. - Wspominam o tym jedynie dlatego - podjęła - że znam pańskie intencje: zamierzasz porzucić życie utracjusza, na które żaliłeś się panu Mongenod. Godfryd wpatrywał się w panią de La Chanterie rozkoszując się czystym brzmieniem jej melodyjnego głosu; nie mógł oderwać oka od tych lic o bladości marmurowej, których nie powstydziłyby się poważne i zimne Holenderki, mistrzowsko odmalowane pędzlem szkoły flamandzkiej - na tych twarzach nigdy nie pojawi się ani jedna zmarszczka. "Biała i tłusta - powiadał sobie, odchodząc - ależ ona naprawdę jest siwa jak gołąb!"... Godfryd, jak wszyscy ludzie słabego charakteru, łatwo naginał się do nowego życia, poczytując je za całkiem szczęśliwe - spieszno mu więc było na Kanoniczną; z tym wszystkim okazywał ostrożność albo - jeśli wolicie - nieufność. Jakoż na dwa dni przed instalacją wstąpił do pana Mongenod, aby zasięgnąć języka o domu, gdzie miał zamieszkać. Zaglądając na swoje przyszłe lokum, aby dopilnować remontu i wprowadzanych zmian, spostrzegł, że kręci się tutaj paru ludzi, których fizjonomie i wygląd, nie będąc tajemniczymi, nasuwały przypuszczenie, iż mają oni jakąś profesję związaną z sekretnymi zajęciami mieszkańców tego domu. Rozprawiano podówczas wiele o wysiłkach starszej linii Burbonów, zamierzającej wrócić na tron, toteż Godfryd jął węszyć jakiś spisek. Kiedy znalazł się w gabinecie i kiedy bankier obrzucił go badawczym spojrzeniem, Godfryd, wyłuszczywszy cel wizyty, zawstydził się w duchu, a na ustach Fryderyka Mongenod zaigrał sardoniczny uśmiech. - Pani baronowa de La Chanterie - odpowiedział - jest jedną z najmniej znanych, ale najczcigodniejszych osób w Paryżu. Zapewne masz pan jakieś ważne powody, skoro domagasz się informacji... Godfryd uciekł się do banalnych wykrętów: ma zamieszkać na czas dłuższy z obcymi ludźmi, wolałby przeto wiedzieć, z kim nawiązuje stosunki, etc. Bankier uśmiechał się coraz ironiczniej, a Godfryd popadał w coraz większe zakłopotanie, wstydząc się swojego bezużytecznego kroku, nie śmiał już bowiem wypytywać nadal ani o panią de La Chanterie, ani o jej stołowników. Minęły jeszcze dwa dni. W poniedziałek wieczorem Godfryd zjadł po raz ostatni obiad w Cafe Anglais, obejrzał dwie pierwsze sztuki w Varietes i o dziesiątej zjawił się na Kanonicznej, ażeby tam zanocować. Manon zaprowadziła go do apartamenciku. Czar samotności przypomina uroki życia pierwotnego, którego Europejczyk nigdy nie porzuci, raz jeden w nim zasmakowawszy. Może to dziwić w epoce, kiedy żyjemy nad wyraz intensywnie zarówno życiem najbliższych, jak i ogółu, kiedy życie prywatne niebawem istnieć przestanie, bo tak się rozzuchwaliły i rozłakomiły oczy prasy, tego dzisiejszego Argusa; ale twierdzenie moje opieram na autorytecie sześciu pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy to żaden pustelnik nie wrócił do życia społecznego. Nie znaleźlibyście wielu ran duchowych, których nie uleczyłaby samotność. Owóż głęboki spokój i niczym nie zmącona cisza tego domu podziałały na Godfryda zupełnie tak samo, jak na strudzonego podróżnika działa kąpiel. Zamieszkawszy w pensjonacie pani de La Chanterie, musiał nazajutrz rozpatrzyć stan swój obecny: odgrodził się był od wszystkiego, nawet od Paryża, chociaż padał tu jeszcze cień katedry. Czyny tego człowieka, wolnego tutaj od wszelkiej próżności światowej, miały odtąd za świadka tylko jego sumienie i lokatorów pani de La Chanterie. Opuścił główny gościniec i wstępował na drogę nieznaną; dokąd go zawiedzie? Czemu Godfryd poświęci się teraz? Gdy tak przez dwie godziny tonął w owych dumaniach, Manon, jedyna tutaj służąca, zastukała do drzwi mówiąc, że drugie śniadanie już na stole i że wszyscy czekają. Biła dwunasta. Nowy lokator zbiegł zaraz, gdyż pilno mu było oszacować pięć osób, pomiędzy którymi od dziś miało płynąć jego życie. W salonie zastał już wszystkich: mieli na sobie te same ubrania, które widział, gdy był po raz pierwszy, aby zasięgnąć informacji. - Jakże się panu spało?... - zagadnęła pani de La Chanterie. - Obudziłem się dopiero o dziesiątej - oznajmił Godfryd kłaniając się czterem panom, oni zaś odkłonili mu się poważnie. - Spodziewaliśmy się tego - odpowiedział z uśmiechem starzec, o którym mówiono "pan Alan". - Manon wspomniała o drugim śniadaniu - podjął Godfryd - zdaje się, żem już niechcący uchybił regulaminowi... O której łaskawi państwo wstajecie? - Nie tak co prawda wcześnie jak dawni mnisi - odrzekła z wdziękiem pani de La Chanterie - ale jak robotnicy... O szóstej w zimie, a o wpół do czwartej latem. Spać chodzimy, gdy słońce zachodzi. W zimie o dziewiątej, a w lecie o jedenastej przewracamy się już na drugi bok. Z rana, po modlitwie, pijemy mleko pochodzące z naszego folwarku, a wyjątek stanowi tylko ksiądz de Veze, gdyż latem o szóstej, zimą o siódmej odprawia prymarię w Notre Dame. Bywają na niej co dzień wszyscy moi panowie, a także pańska najpokorniejsza sługa. Pani de La Chanterie dokończyła tego wyjaśnienia przy stole, do którego zasiadło już pięciu biesiadników. Szarą jadalnię zdobiły boazerie, których deseń świadczył o gustach panujących za Ludwika XVI, a przylegała ona do sieni, gdzie rezydowała Manon; pokój pani de La Chanterie był naprzeciw jadalni, a sąsiadował i łączył się zapewne z salonem. Jadalnię przystrajał tylko stary wiszący zegar w rzeźbionej ramie. Umeblowanie składało się z sześciu krzeseł, których owalne wyściełane oparcia wyhaftowała oczywiście pani de La Chanterie, z dwóch kredensów i mahoniowego stołu, na którym do śniadania Manon nie kładła serwety. Na śniadanie to, skromne niby w klasztorze, podano niewielkiego turbota podlanego białym sosem, kartofle, sałatę i cztery kopiate talerze owoców: brzoskwinie, winogrona, poziomki, świeże migdały; były też i przystawki: ciasto na miodzie, jakie wypieka się w Szwajcarii, masło, rzodkiewki, ogórki i sardynki, wszystko to na porcelanie malowanej w chabry i delikatne zielone listeczki, która za Ludwika XVI liczyła się na pewno do przedmiotów ogromnie zbytkownych, ale dziś, przy wzrastających wymogach życia, stała się pospolita. - Pościmy - oznajmił pan Alan - skoro zaś każdego ranka bywamy na mszy, domyślasz się pan chyba, że stosujemy się ślepo do wszystkich przepisów Kościoła, nawet i najsurowszych. - A i pan niedługo pójdzie za naszym przykładem - podjęła pani de La Chanterie zerkając na Godfryda, którego posadziła obok siebie. Godfryd znał już nazwisko gospodyni domu, księdza i pana Alana, pragnął więc jeszcze dowiedzieć się, jak się nazywają dwie pozostałe osobistości. Panowie ci milczeli, jedząc z owym skupieniem, jakim podobno mnisi darzą najdrobniejszy szczegół swojego posiłku. - Czy te prześliczne owoce pochodzą także z folwarku łaskawej pani? - zapytał Godfryd. - Tak, proszę pana - odpowiedziała. - Mamy folwarczek wzorowy, prowadzony tak samo jak rządowe majątki, latem jeździmy tam na wywczasy, bo to trzy mile stąd, przy trakcie Włoskim, pod Villeneuve Saint Georges. - Posiadłość ta należy do nas wszystkich, a odziedziczy ją ten, kto będzie żył najdłużej - przydał dobroduszny pan Alan. - O, to gospodarstwo niewielkie - wtrąciła pani de La Chanterie, zląkłszy się zapewne, by Godfryd nie potraktował tych słów jako przynęty. - Jest tam - ozwała się jedna z osobistości Godfrydowi nie znanych - trzydzieści morgów ornej ziemi, sześć morgów łąki, a prócz tego cztery morgi ogrodzone płotem: tam pośrodku mamy dworek, a przed nim zabudowania folwarczne. - Ależ taki mająteczek wart ładne sto tysięcy franków! - zauważył Godfryd. - E, mamy stamtąd jedynie produkty i to cały nasz profit - odrzekła ta sama osobistość. Był to mężczyzna rosły, zasuszony i pełen powagi. Już na pierwszy rzut oka wyczuwało się w nim eks-wojskowego; siwe włosy wskazywały dowodnie siódmy krzyżyk, a lica zdradzały jakąś gwałtownie nurtującą zgryzotę, na którą znajdował lekarstwo w religii. Drugi z nieznajomych, wzrostu średniego, otyły, ale przy tym ruchliwy, miał w sobie coś jakby z regensa kolegium, a zarazem z ajenta handlowego; na twarzy jego malowała się jowialność właściwa paryskim notariuszom i adwokatom. Ubiór tych czterech panów cechowała niepospolita schludność, jaką zawdzięczamy egoistycznym staraniom. Znać tu było w najdrobniejszym szczególe jedną rękę - rękę Manon. Garnitury ich miały już pewnie lat dziesięć, ale tajemną potęgą służącej i stałego noszenia konserwowały się podobnie jak sutanny. Ludzie ci nosili coś na kształt liberii narzuconej trybem życia, hołdowali jednej i tej samej myśli, spojrzenia ich wyrażały jedną i tę samą ideę, twarze tchnęły spokojną rezygnacją, drażniącym kwietyzmem. - Czy byłoby rzeczą niewłaściwą, proszę pani - ozwał się Godfryd - gdybym zapytał o nazwiska tych panów? Jestem gotów poinformować ich dokładnie o swoim życiu, czyżbym więc nie mógł dowiedzieć się o nich tego, na co dozwalają konwenanse? - Ten pan - odrzekła pani de La Chanterie wskazując rosłego, zasuszonego mężczyznę - to pan Mikołaj, pułkownik żandarmerii zemerytowany w stopniu generała brygady. Tamten - przydała pokazując niewysokiego grubasa - to pan Józef, były radca trybunału królewskiego w Paryżu; w sierpniu 1830 wycofał się z sądownictwa. Choć jesteś pan u nas dopiero dzień pierwszy, wyjawię, że pan Mikołaj był w świecie margrabią de Montauran, a pan Józef baronem Lecamus de Tresnes; ale zarówno dla nas, jak i dla wszystkich nazwiska te już nie istnieją, panowie ci nie mając żadnego potomstwa wyprzedzili zapomnienie, które czeka ich rody. Jakoż zowią się po prostu pan Mikołaj i pan Józef, tak samo jak pan będziesz panem Godfrydem. Godfryd nie zdołał opanować drżenia, kiedy padły te dwa nazwiska, jedno głośne w annałach rojalizmu, skutkiem katastrofy, jaka z początkiem Konsulatu zakończyła szuański rokosz, drugie czczone w annałach dawnego trybunału paryskiego; ale patrząc na tych dwóch niedobitków wielkich potęg - upadłej monarchii oraz szlachty dworskiej i urzędniczej - nie dostrzegł, aby z rysów ich i fizjonomii przebijał odcień wahania czy słabości, który zdradzałby jakąkolwiek myśl o rzeczach doczesnych. Ludzie ci nie pamiętali już albo nie chcieli pamiętać, kim byli niegdyś. Godfryd otrzymał w ten sposób pierwszą lekcję. - Nazwiska panów to cała nasza historia - ozwał się z szacunkiem. - Historia naszych czasów, ruiny! - odrzekł pan Józef. - Znalazłeś się pan w dobrym towarzystwie - podjął uśmiechnięty pan Alan. Tego odmalujemy w paru słowach: zwykły paryski mieszczuch, poczciwy mieszczuch, z fizjonomii podobny do wołu, którą to fizjonomię uszlachetniała siwizna, ale czynił karmelkową wieczysty uśmiech. Kondycja księdza de Veze była mu sama w sobie świadectwem. Kapłana spełniającego swoją misję poznamy od razu ze spojrzenia, jakie nam rzuci albo które na niego rzucimy. Od pierwszego momentu uderzył Godfryda głęboki szacunek, jaki czterech pensjonarzów okazywało pani de La Chanterie; wszyscy, nie wyłączając księdza, którego uświęcały przecież jego funkcje, zachowywali się tutaj jak gdyby w przytomności królowej. Godfryd zauważył u swoich współbiesiadników wielką wstrzemięźliwość; jedli naprawdę tylko tyle, żeby głód zaspokoić. Pani de La Chanterie wzięła jak wszyscy jedną brzoskwinię i pół winnego grona; zapowiedziała jednak nowemu lokatorowi, aby nie umartwiał się za przykładem innych, i przysuwała mu po kolei każdy półmisek. Ów początek zaostrzył niepomiernie ciekawość Godfryda. Po śniadaniu, kiedy towarzystwo wróciło do salonu, Godfryd został sam, gdyż pani de La Chanterie stanąwszy we framudze okna odbyła z czterema przyjaciółmi jakąś sekretną naradę. Konferencja ta, cicha i spokojna, ciągnęła się niemal pół godziny. Mówiono szeptem, wymieniano słowa, które każdy, jak się zdawało, dokładnie był rozważył. Od czasu do czasu pan Alan i pan Józef zaglądali do notatnika przerzucając kartki. - Zobaczy pan, co słychać na przedmieściu - rzekła pani de La Chanterie do pana Mikołaja i pan Mikołaj wyszedł. Były to pierwsze słowa, jakie zdołał pochwycić Godfryd. - Przespaceruje się pan po Dzielnicy Saint Marceau - podjęła zwracając się do pana Józefa. - A ksiądz poszpera na Przedmieściu Saint Germain i może znajdzie to, czego nam potrzeba!... - przydała patrząc na księdza de Veze i ksiądz wyszedł natychmiast. - A pan, drogi panie Alanie - uśmiechnęła się do niego - zrobisz przegląd... No, to dzisiejsze sprawy zdecydowane - rzekła powracając do Godfryda. Siadła w fotelu, wzięła ze stolika, który był obok niej, pokrajane płótno i zaczęła szyć tak pilnie, jak by to należało do jej obowiązków. Godfryd, zagubiony w domysłach i prawie przekonany, że trafił na spiskujących rojalistów, uznał słowa gospodyni za początek zwierzeń - siadł więc przy niej i jął przyglądać jej się bacznie. Zdumiał się szczególną zręcznością, z jaką pracowała ta kobieta, w której wszystko zdradzało wielką damę; uwijała się jak robotnica, każdy bowiem zdoła na podstawie niektórych poruszeń odróżnić pracę robotnika od pracy amatora. - Mógłbym pomyśleć - ozwał się Godfryd - że łaskawa pani zna to rzemiosło!... - A no cóż - odrzekła nie podnosząc głowy - trudniłam się nim kiedyś z konieczności... Dwie grube łzy wytrysły z oczu tej starej kobiety, stoczyły się po twarzy i spadły na płótno, które trzymała. - Serdecznie łaskawą panią przepraszam! - zawołał Godfryd. Pani de La Chanterie popatrzyła na nowego lokatora, a dostrzegłszy w jego licach niekłamaną żałość, skinęła mu przyjaźnie. Otarła oczy i zaraz odzyskała spokój, tak charakterystyczny dla jej twarzy, nie tyle zimnej, ile wyziębłej. - Znalazłeś się tutaj, panie Godfrydzie, bo jak już ci wiadomo, będziesz u nas nosił tylko imię chrzestne, pośród niedobitków ocalałych z wielkiej nawałności. Ten huragan, co szalejąc przez lat czterdzieści obalił władzę królewską, zmiótł religię i rozproszył to, co tworzyło zasadę dawnej Francji, zgniótł i nas wszystkich, ugodził w samo serce, zdruzgotał naszą osobistą i naszych familii fortunę. Słowa na pozór obojętne ranią nas wszystkich i dlatego panuje tutaj milczenie. Rzadko mówimy o sobie: wyrzekliśmy się samych siebie, lecz i znaleźliśmy sposób, dzięki któremu zastąpiliśmy życie własne życiem innym. Ze zwierzeń, jakie poczyniłeś Mongenodowi, wniosłam, że między naszą sytuacją i pańską zachodzi jakieś podobieństwo, a czterech moich przyjaciół nakłoniłam, aby dopuścili cię do naszego grona; a zresztą trzeba nam było dla tego klasztoru jeszcze jednego mnicha. Ale jak pan sobie da radę? Żywot pustelniczy wymaga duchowego przygotowania... - Skoro łaskawa pani tak mówi, nie posiadałbym się ze szczęścia, gdybyś zechciała pokierować moim losem. - To słowa światowca - odrzekła. - I pan usiłujesz schlebiać mnie, sześćdziesięcioletniej kobiecie!... Moje drogie dziecko - podjęła - trzeba panu wiedzieć, że znalazłeś się wśród ludzi niezłomnej wiary, ludzi, którzy wszyscy poczuli rękę Boga i poświęcili Mu się całkiem, prawie tak samo jak trapiści. Czy zauważyłeś pan głęboki spokój, który cechuje prawdziwego księdza, jeśli ów kapłan oddał się Panu, podąża za głosem Jego i jeśli stara się być powolnym narzędziem w dłoniach Opatrzności?... Nie uświadczysz już w nim ani próżności, ani miłości własnej, ani też nic z tego, co ludziom światowym zadaje wciąż rany; pogoda jego równa jest pogodzie fatalisty, a rezygnacja każe mu wszystko znosić. Prawdziwy kapłan, taki ksiądz de Veze, czuje się natenczas niby dziecię u matki, bo Kościół, drogi panie, to dobra matka. Ale można zostać księdzem bez tonsury, nie wszyscy księża są wyświęcani. Ofiarować się pełnieniu dobrych uczynków, to naśladować dobrego księdza, to być posłusznym Bogu! Nie prawię tu morałów, nie zamierzam nawracać pana, chcę tylko wyjaśnić panu zasadę naszego życia. - Niechże mi pani udzieli wskazań - powiedział Godfryd, całkiem już uległy - abym nie uchybił żadnemu z paragrafów tutejszego regulaminu. - Miałbyś pan aż nazbyt wiele roboty, nauczysz się go stopniowo. Przede wszystkim nie rozpowiadaj tu nigdy o swoich nieszczęściach, gdyż są one fraszką w porównaniu ze straszliwymi ciosami, jakimi Bóg spiorunował obecne twoje otoczenie... Mówiąc to pani de La Chanterie nie przestawała obrębiać z akuratnością zdolną przywieść do rozpaczy; po chwili jednak uniosła głowę i spojrzawszy na Godfryda stwierdziła, że był oczarowany przenikliwą słodyczą jej głosu, nacechowanego, powiedzmy to, apostolskim namaszczeniem. Nasz chory obserwował w skupieniu i z admiracją przedziwne zjawisko, jakim była ta kobieta: twarz jej teraz jaśniała, woskowe policzki zaróżowiły się delikatnie, oko błyszczało, młodość duszy ożywiła nikłe zmarszczki napełniając je wdziękiem - każdego porwałby ten urok. W owym momencie Godfryd mierzył głębię przepaści, jaka dzieliła tę kobietę od uczuć trywialnych, widział panią de La Chanterie na niedostępnym szczycie, dokąd zawiodła ją religia, a że był nazbyt jeszcze światowcem, musiał doznać ostrego wstrząsu i musiał zapragnąć, aby, zszedłszy na dno rozpadliska, wedrzeć się na ową skalną iglicę i stanąć obok pani de La Chanterie. Studiując coraz dokładniej charakter tej kobiety, opowiedział jej o swoich życiowych zawodach i wyjawił to wszystko, co zataił przed panem Mongenod, z którym rozmawiał szczerze, ograniczając się jednak do odmalowania swojej sytuacji. - Biedne dziecko!... Ten okrzyk macierzyński, który padł z ust pani de La Chanterie, docierał do Godfrydowego serca stopniowo, działając jak balsam. - Czymże mógłbym zastąpić tyle zawiedzionych nadziei i tyle okłamanych uczuć? - spytał na koniec, wpatrując się w swoją gospodynię, która tymczasem się zadumała. - Przyszedłem tutaj - podjął - aby rozeznać się w sobie i obrać jakąś pozycję. Matka moja umarła; gdybyś zechciała pani być mi drugą matką... - A okazywałbyś mi pan synowskie posłuszeństwo?... - Tak, jeśli darzyłabyś mnie pani całą tą serdecznością, która o nim decyduje. - No dobrze, spróbujemy - odparła. Godfryd ujął dłoń gospodyni, ona zaś nie cofnęła jej, odgadując jego intencje, i z szacunkiem uniósł do warg. Prześliczna była to dłoń: gładka, nie za pulchna i nie za chuda, biała - że mogłaby wzbudzić zazdrość w młodej kobiecie, i tak foremna, iż chętnie skopiowałby ją rzeźbiarz. Godfryd zachwycał się tą ręką widząc ją w harmonii z urzekającym głosem i z niebiańskim błękitem oka. - Zaczekaj pan tu! - powiedziała pani de Chanterie; wstała i wyszła do swojego pokoju. Godfryd wzruszył się niepomiernie i teraz głowił się, czemu przypisać nagłe wyjście pani de La Chanterie; niedługo pozostawał w niepewności - wróciła bowiem niosąc jakąś książkę. - Oto - rzekła - moje drogie dziecię, zalecenia wielkiego lekarza dusz. Jeśli zwyczajne sprawy życiowe nie dadzą nam oczekiwanego szczęścia, trzeba go szukać w życiu wyższym, a oto klucz od nowego świata. Czytaj każdego ranka i wieczora jeden rozdział z tej książki; ale czytaj w jak największym skupieniu, rozbierając poszczególne słowa, jak byś uczył się obcego języka... Za miesiąc będziesz innym człowiekiem. Od lat dwudziestu czytuję co dzień jeden rozdział, a i trzej moi przyjaciele, pan Alan, pan Józef i pan Mikołaj, nie omijają nigdy tej zasady - tak samo jak wstają z łóżka czy kładą się spać; naśladuj ich przez miłość dla Boga, przez miłość dla mnie - mówiła z boską pogodą i błogosławioną ufnością. Odwróciwszy książkę Godfryd przeczytał na jej grzbiecie złocony napis: "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa". Naiwność tej starej kobiety, jej dziewczęca prostota, niezachwiana wiara w akcję dobroczynną - skonfundowały eks-dandysa. Pani de La Chanterie stała przed nim rozradowana i promienna, jak gdyby ofiarowała sto tysięcy franków kupcowi, nad którym zawisło bankructwo. - Posługuję się nią - rzekła - od lat dwudziestu sześciu. Daj Boże, aby ta książka była zaraźliwa! A teraz wyjdzie pan do miasta, aby kupić mi nowy egzemplarz, bo za chwilę zjawi się kilka osób, których nie powinieneś zobaczyć... Skłoniwszy się Godfryd wrócił do siebie i tu, rzucając książkę na stół, zawołał: - Biedna kobiecina!... No, niech ci będzie!... Książka, jak wszystkie książki ciągle czytane, otwarła się sama. Godfryd usiadł zamierzając pewnie uładzić wzburzone myśli, więcej bowiem tego ranka doznał emocyj niźli w ciągu najniespokojniejszych miesięcy życia, a zwłaszcza jego ciekawość nigdy dotąd nie była tak mocno pobudzona. Błądząc oczyma bez określonego celu, jak to często zdarza się ludziom, których duszę pogrąży coś w medytacji, spojrzał machinalnie na karty książki i oto co przeczytał mimo woli: ROZDZIAŁ XII O DRODZE KRÓLEWSKIEJ KRZYŻA ŚWIĘTEGO. I wziął książkę! A następujące zdanie tego pięknego rozdziału blaskiem swoim uwięziło wzrok jego: Szedł przed tobą pod ciężarem krzyża, umarł dla ciebie, abyś nosił swój krzyż i pragnął umrzeć pod nim. Idź, dokąd zechcesz, uczyń tyle poszukiwań, ile ci się spodoba, a nie znajdziesz dróg wyższych i pewniejszych niźli droga Krzyża świętego. Ułóż wszystkie swoje sprawy, rozrządź nimi wedle swojej woli i zapatrywań, a znajdziesz w nich tylko obietnicę, że zawsze, chcesz czy nie chcesz, będziesz cierpiał jakieś utrapienia, i tak to zawsze Krzyż odnajdziesz; odczujesz bowiem ból cielesny albo dusza twoja cierpieć będzie. Czasami Bóg cię opuści, czasami od bliźnich otrzymasz plagi. Więcej: będziesz sam sobie ciężarem i żaden lek nie uwolni cię od niego, i nie znajdziesz ulgi w żadnym pocieszeniu; a będziesz musiał cierpieć, dopóki Bóg w łaskawości swojej nie położy temu końca, albowiem Bóg chce, abyś nauczył się cierpieć bez pocieszenia, gdyż takim sposobem poddasz Mu się całkowicie, a dzięki zgryzotom ukorzysz się mocniej. - Co za książka! - zdziwił się przerzucając ów rozdział. I trafił na takie słowa: Kiedy dojdziesz do tego, że w utrapieniu znalazłszy słodycz zasmakujesz w nim przez miłość dla Jezusa Chrystusa, uważaj się natenczas za szczęśliwego, albowiem odnalazłeś raj na tym świecie. Rozdrażniony tą prostotą, tym pierwiastkiem siły, wściekły, że pokonała go ta książka, zamknął ją; ale na zielonym safianie okładki znalazł wytłoczoną złotymi głoskami taką oto radę: "Szukajcie tylko tego, co wieczne"! - Ciekaw jestem, czy znaleźli?... - zadał sobie pytanie. I pomyślawszy, że pani de La Chanterie zechce przeczytać wieczorem któryś rozdział, poszedł wyszukać piękny egzemplarz "Naśladowania Jezusa Chrystusa"; zbiegł ze schodów i znalazł się na ulicy. Kiedy tkwił dłuższą chwilę, niezdecydowany, tuż przy bramie, wahając się, którą podążyć ulicą, zastanawiając się, gdzie, w jakiej księgarni mógłby kupić tę książkę, usłyszał, jak masywne wierzeje stuknęły głucho, zamknąwszy się za kimś. Dwóch ludzi wyszło z domostwa pani de La Chanterie, gdyż jeśli uprzytomniliście sobie dokładnie charakter owej starej budowli, pojmiecie, czym różni się ona od innych starych domów. Zbudziwszy Godfryda rankiem, Manon zapytała, jak spędził pierwszą noc w domostwie pani de La Chanterie - mówiąc tak oczywiście dla żartu. Godfryd podążył za dwoma ludźmi, nie zamierzając bynajmniej ich śledzić, oni zaś, wziąwszy go za zwykłego przechodnia, gwarzyli na tych pustych ulicach dość głośno, toteż mógł wysłuchać ich rozmowy. Dwaj nieznajomi wracali ulicą Massillona, by przejść pod murami Notre Dame i przeciąć cmentarz katedralny. - No i widzisz, mój stary, jak łatwo wydoić od nich trochę grosza... Trza gadać jak oni... i już. - Przecieśmy się zadłużyli... - U kogo? - U tej pani... - E, niechby ta stara torba zaczęła się upominać, to ja bym jej... - Tobyś... jej zapłacił... - Racja, bo zapłaciwszy mógłbym na drugi raz wyciągnąć jeszcze więcej... - A nie lepiej by zastosować się do jej rady? Pracować i założyć porządny warsztat?... - Ho, ho! - Toć gadała, że znalazłaby nam wspólników. - Ale w takim razie trzeba by pożegnać hulanki... - Znudziło mi się takie życie, nie przystoi człowiekowi siedzieć wciąż w szynku... - Tak, ale nie pamiętasz, jak to jednego dnia ksiądz nawymyślał staremu Marin i dał mu figę? - Ba! Stary Marin chciał puścić się na szalbierstwa, które mogą udać się tylko milionerowi. W tejże chwili obaj nieznajomi - a byli, sądząc z ubioru, werkmistrzami - zawrócili nagle i przez most de IHotel Dieu skierowali się w stronę placu Maubert; Godfryd odsunął się, lecz oni dostrzegłszy, że ktoś im deptał po piętach, wymienili nieufne spojrzenia, a w ich twarzach pojawiła się irytacja na własne gadulstwo. Godfryda tym bardziej zaciekawiła ta rozmowa, że przypomniał sobie scenę, jaka tuż przed pierwszą jego wizytą rozegrała się między robotnikiem a księdzem de Veze. - Cóż to się takiego dzieje u pani de La Chanterie? - pytał znów sam siebie. Rozważając ów problem dotarł do księgarni mieszczącej się na ulicy Świętego Jakuba i kupił dzieło "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa", wybrawszy egzemplarz najwspanialszej edycji, jaka we Francji kiedykolwiek się ukazała. Szedł wolno, choć baczył, by nie spóźnić się na obiad, wspominając zaś po drodze wrażenia tego ranka, czuł się nadzwyczaj orzeźwiony na duchu. Owładnęła nim głęboka ciekawość, lecz ta ciekawość, lubo potężna, bladła wobec niewytłumaczonego pragnienia: ciągnęło go coś do pani de La Chanterie, chciał za wszelką cenę zyskać na stałe jej względy, poświęcać się dla niej, podbić jej serce i zasłużyć na jej pochwały; słowem, zakochał się platonicznie, a przeczuwając w tej duszy jakąś niepospolitą wielkość, zapragnął ją zgłębić. Korciło go też, aby przeniknąć tajemnicę egzystencji tych prawowiernych katolików. Krótko mówiąc, w tym jakże nielicznym zgromadzeniu wiernych majestat religii praktykowanej kojarzył się tak harmonijnie z majestatycznymi cechami francuskiej kobiety, że Godfryd postanowił dołożyć wszelkich starań, aby zostać członkiem rzeczonej kongregacji. U paryżanina czymś zajętego byłby to tylko słomiany ogień; ale Godfryd znalazł się, jak już wiemy, w położeniu rozbitka, który chwyta się najwątlejszych gałęzi, uważając je za mocne, a ponadto miał duszę przeoraną, gotową przyjąć wszelkie ziarno. W salonie zastał czterech przyjaciół i podał książkę gospodyni mówiąc: - Nie chciałem pozbawiać jej pani na wieczór dzisiejszy... - Dałby Bóg - rzekła spoglądając na wspaniałą oprawę - abyś pan po raz ostatni uległ porywom galanterii. Widząc, że te cztery osoby, jeśli chodzi o ubiór, dbają tylko o to, aby był w najdrobniejszym szczególe czysty i praktyczny, zauważywszy już, iż ów system stosuje się w każdym calu do urządzenia domowego, Godfryd pojął doniosłość tej przygany, wyrażonej z ogromnym wdziękiem. - Łaskawa pani - ozwał się - ludzie, których pani zobligowała dziś rano, to potwory; kiedy stąd wyszli, podsłuchałem niechcący ich rozmowę; była przepojona najczarniejszą niewdzięcznością. - To dwaj ślusarze z ulicy Mouffetard - rzekła pani de La Chanterie do pana Mikołaja - pańscy pupile... - Ryba nieraz umknie, zanim chwyci przynętę - powiedział uśmiechnięty pan Alan. Kamienna obojętność, jaką okazała pani de La Chanterie dowiadując się o niewdzięczności dwóch ludzi, których, rzecz oczywista, obdarzyła pieniędzmi, zaskoczyła Godfryda i wprawiła go w zadumę. Podczas obiadu nutę wesołości wnosił pan Alan wespół z byłym radcą; za to wojskowy nie rozchmurzył się ani na chwilę - był oziębły i smutny; twarz jego nosiła niezatracalne piętno gorzkiej zgryzoty, wieczystej udręki. Pani de La Chanterie okazywała wszystkim jednakie względy. Uczuwszy, że obserwują go ci ludzie, u których nabożność i roztropność dorównywały sobie, Godfryd, jako człek próżny, począł naśladować ich rezerwę i ważyć niemal każde słowo. Tylko ów pierwszy dzień zaznaczył się tak niezwykłym tutaj ożywieniem. Nie dopuszczany do żadnych donioślejszych konferencji, Godfryd musiał przez kilka godzin rano i wieczorem, jeśli był sam, otwierać "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa" i w końcu jął studiować to dziełko, podobnie jak studiuje się książkę, kiedy ktoś posiada tylko jedną i jest uwięziony. Książka taka podzieli los kobiety, z którą znajdziemy się na pustyni: kobietę musimy wtedy uwielbiać albo nienawidzić; podobnie z książką: przejmiemy się duchem autora albo nie przeczytamy nawet i dziesięciu wierszy. Nie ma takiego człowieka, którego nie urzekłoby "Naśladowanie", zrodzone z dogmatu, tak samo jak z myśli rodzi się czyn. Katolicyzm wibruje tutaj, kipi, działa, zmaga się bezpośrednio z ludzkim życiem. Ta książka jest niezawodnym przyjacielem. Zwraca się do wszystkich namiętności i do wszelkich trudności, nie wyłączając namiętności i trudności życia światowego; rozstrzyga wszelkie wahania, jest bardziej elokwentna niźli wszyscy kaznodzieje, albowiem jej głos to wasz głos, wznosi się w sercu waszym, a słuchacie go duszą. Wreszcie, to Ewangelia wyjaśniona, przystosowana do wszelkich czasów, oceniająca z góry każdą sytuację. To bardzo dziwne, że Kościół nie kanonizował Gersona - bo Duch Święty natchnął z pewnością jego pióro. * Jean de Charlier Gerson (1363—1429) — scholastyk, kanclerz uniwersytetu paryskiego; przypisywano mu dzieło „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa"; podług innych — autorem „Naśladowania" ma być Tomasz a Kempis (1380—1471). Oprócz książki istniała dla Godfryda w tym domostwie kobieta: co dzień miłował ją bardziej; odkrył w niej kwiaty zagrzebane pod śniegiem niejednej zimy, dostrzegał rozkosze w tej świętej przyjaźni, na jaką religia zezwala, a do której uśmiechają się aniołowie, przyjaźni łączącej zresztą tych pięć osób, niedostępnej dla wszelkiego zła. Są uczucia wyższe ponad wszystkie inne, miłość dwojga dusz podobna owym rzadkim kwiatom wyrosłym na niedosiężnych szczytach, miłość, której kilkoma przykładami obdarza ludzi każde stulecie: afektem takim często łączą się kochankowie dając przykład związków nierozerwalnych, których prawami tego świata nie wytłumaczysz. Taki związek nie zna żadnych rozczarowań, kłótni, próżnych rywalizacji, zmagań, a nawet kontrastów, albowiem nasze natury duchowe kojarzą się w nim proporcjonalnie. Godfryd domyślał się, jakie uroki cechują to uczucie, olbrzymie, bezmierne, zrodzone z miłosierdzia katolickiego. Chwilami, nie mogąc uwierzyć w to, czego był świadkiem, doszukiwał się przyczyn wzniosłej przyjaźni łączącej tych pięć osób i dziwił się, że w Paryżu, w roku 1835, odnalazł prawdziwych katolików, takich, jakimi byli chrześcijanie pierwszych czasów Kościoła. W tydzień po opisanych wypadkach Godfryd wypatrzył w tym domu wielkie zebranie i pochwycił fragmenty rozmów, co traktowały o sprawach tak poważnych, że dostrzegł w życiu tych pięciu osób jakąś nadzwyczajną działalność. Prócz tego stwierdził, że sypiały najwyżej sześć godzin na dobę. Każdy w tym domu już przed drugim śniadaniem wykonywał część powierzonej mu pracy. Jacyś nieznajomi przynosili albo zabierali pieniądze, a były to często sumy znaczne. Woźny z banku Mongenoda zaglądał tu nieraz, zawsze wczesnym rankiem, tak aby jego obowiązki nie ucierpiały na tych wyprawach, nie mających nic wspólnego z interesami firmy. Któregoś wieczoru zjawił się sam pan Mongenod, a Godfryd zauważył, iż okazuje panu Alanowi coś na kształt synowskiej poufałości skojarzonej z owym głębokim szacunkiem, jakim darzył panią de La Chanterie i trzech innych lokatorów. Tego wieczoru bankier zadał Godfrydowi jedynie kilka banalnych pytań: czy mu tutaj dobrze i czy pozostać zamierza; napomniał go też, by wytrwał. -"Jednego tylko brak mi do szczęścia - powiedział Godfryd. - A czegóż to? - zagadnął bankier. - Jakiegoś zajęcia. - Zajęcia? - podjął ksiądz de Veze. - Widać zmieniłeś pan zdanie, boś do naszego klasztoru wstępował szukając spokoju... - Spokój bez modlitwy, która ożywiała klasztory, bez medytacji, dzięki której zaludniały się pustelnie, może przyprawić o chorobę - oznajmił sentencjonalnie pan Józef. - Wyucz się pan buchalterii - powiedział uśmiechając się pan Mongenod - a za kilka miesięcy moi przyjaciele będą mieli z ciebie wielki pożytek... - O, z największą przyjemnością! - zawołał Godfryd. Nazajutrz, w niedzielę, pani de La Chanterie zażądała, aby nowy lokator poprowadził ją na sumę. - Jedyny to przymus - oświadczyła - jaki pragnęłabym panu zadać. Przez ten ostatni tydzień wiele razy chciałam pomówić z panem o twoim zbawieniu; nie wydaje mi się jednak, aby nadszedł już moment sposobny. Będziesz miał mnóstwo pracy, jeśli podzielisz naszą wiarę, wtedy bowiem podzielisz i nasze obowiązki. Podczas nabożeństwa Godfryd postrzegł, z jakim zapałem modlili się pan Alan, pan Mikołaj i pan Józef; a że w ciągu tych kilku dni zdołał się przekonać, jak bardzo ci panowie górowali nad nim inteligencją, bystrością i głębokim wykształceniem, pomyślał, że jeśli korzyli się do tego stopnia, religia katolicka tai widać sekrety, które dotąd uchodziły jego uwagi. "Tak czy inaczej - powiedział sobie w duchu - to religia Bossueta, Pascala, Racinea, Ludwika Świętego, Ludwika XIV, Rafaela, Michała Anioła, Ximenesa, Bayarda, du Guesclina, a ja nędzny nie powinienem przyrównywać się do tych geniuszów, mężów stanu, poetów i wodzów". Gdyby ze wszystkich tych drobiazgów nie miała wyniknąć głęboka nauka, byłoby czymś niewłaściwym w epoce naszej zatrzymywać się nad nimi, lecz okażą się one konieczne dla morału tej historii, w którą dzisiejszy czytelnik i tak z trudnością uwierzy, jako że zaczyna się ona faktem niemal pociesznym: sześćdziesięcioletnia kobieta obejmuje władanie nad człowiekiem młodym i do wszystkiego rozczarowanym. - Nie modliłeś się pan - rzekła pani de La Chanterie do Godfryda w drzwiach Notre Dame - za nikogo, nawet za duszę swojej matki. Godfryd zaczerwienił się i zmilczał. - Poproszę teraz pana o jedną łaskę - ciągnęła pani de La Chanterie - idź pan do siebie na górę i nie pokazuj się w salonie przed pierwszą. Jeśli pan mnie lubisz - dorzuciła - pomedytuj nad pierwszym rozdziałem trzeciej księgi "Naśladowania", zatytułowanym "O wewnętrznej rozmowie". Godfryd skłonił się zimno i poszedł do siebie. - A niechże ich diabli wezmą! - zawołał folgując niekłamanej złości. - Czegóż oni tu chcą ode mnie? Czym się tutaj frymarczy?... Ba! Wszystkie kobiety, nawet nabożne, chwytają się tych samych sztuczek; a jeśli Pani - rzekł nazywając gospodynię tak, jak nazywali ją pensjonarze - nie życzy sobie, abym tu mieszkał, to znaczy, że coś przeciw mnie knują. Opanowany tą myślą, podszedł do okna i spróbował zajrzeć do salonu, ale sam charakter budowli uniemożliwiał taką obserwację. Zeszedł o piętro niżej i szybko wrócił na górę, wspomniawszy bowiem nieubłagane zasady, jakich przestrzegali mieszkańcy tego domu, pomyślał, że przyłapany na szpiegostwie, musiałby nie czekając pakować manatki. Gdyby zaś utracił szacunek tych pięciu osób, uznałby to za rzecz równie poważną jak dyshonor publiczny. Wziął więc na cierpliwość, ale po jakichś trzech kwadransach postanowił zaskoczyć panią de La Chanterie, zjawiając się w salonie przed oznaczoną godziną. Wynalazł kłamliwy wykręt: powie, że zegarek jego się spieszy - i posunął go o dwadzieścia minut, po czym zszedł nie czyniąc najmniejszego hałasu. Stanąwszy przed drzwiami salonu otwarł je nagle. Ujrzał człowieka wcale sławnego, choć jeszcze młodego, poetę, którego często spotykał w wielkim świecie; Wiktor de Vernisset, ugiąwszy kolano przed panią de La Chanterie, całował kraj jej sukni. Gdyby niebo, jak mniemali starożytni, było z kryształu i rozpękło się w kawałki, Godfryd mniej by się zdumiał aniżeli tym widokiem. Ogarnęły go szkaradne myśli, a dałby im jeszcze wstrętniejszy wyraz, gdyby pierwszy sarkazm nie zamarł mu na wargach, zobaczył bowiem w kącie salonu pana Alana, liczącego tysiącfrankowe banknoty. W tymże momencie Vernisset zerwał się na równe nogi, a poczciwy pan Alan osłupiał. Pani de La Chanterie rzuciła Godfrydowi takie spojrzenie, że nasz bohater skamieniał: dostrzegła była grę jego fizjonomii. - Ten pan - rzekła do młodego poety wskazując Godfryda - jest jednym z naszych... - Poszczęściło się drogiemu panu - ozwał się Vernisset - jesteś zbawiony! Łaskawa pani - tu zwrócił się do pani de La Chanterje - gdyby przed chwilą widział mnie cały Paryż, byłbym szczęśliwy: niczym nie wypłacę długu, jakim zaciągnął wobec pani!... Pozyskałaś mnie pani na zawsze! Należę do pani duszą i ciałem. Rozkazuj, a każdy rozkaz wypełnię! Bezgraniczna będzie moja wdzięczność. Ocaliłaś mi pani życie, a więc jest ono twoją własnością... - Co tam dużo gadać, młodzieńcze - ozwał się poczciwy pan Alan - ustatkuj się i koniec; pracuj, a przede wszystkim nigdy w swoich dziełach nie atakuj religii... No i pamiętaj o długu! I podał mu kopertę wypchaną banknotami, które był przeliczył. Wiktor de Vernisset miał łzy w oczach; ucałował z szacunkiem rękę pani de La Chanterie i wyszedł uścisnąwszy dłoń panu Alanowi i Godfrydowi. - Nie usłuchałeś Pani - ozwał się z namaszczeniem poczciwiec, a twarz jego przybrała smutny wyraz, nie znany dotąd Godfrydowi - popełniłeś grzech główny, jeszcze jedno takie wykroczenie, a będziemy musieli się rozstać... Bardzo to będzie dla pana ciężkie, boś już wydawał się nam godzien zaufania. - Drogi panie Alanie - powiedziała pani de La Chanterie - bądź tak dobry, proszę, i nic nikomu o tej psocie nie wspominaj... Nie trzeba żądać za wiele od nowicjusza, co nie zaznał poważnych nieszczęść, nabożny nie jest, a tylko ciekawi się nadmiernie wszelkim powołaniem, no i nie wierzy w nas jeszcze... - Nie wiem, jak przepraszać łaskawą panią - ozwał się Godfryd - chciałbym od tego momentu okazać się godnym pani: poddaję się wszelkim próbom, które uznasz za konieczne, nim dopuścicie mnie państwo do sekretu swoich zatrudnień, a gdyby ksiądz de Veze raczył oświecać mnie, powierzę mu duszę i umysł. Słowa te tak uszczęśliwiły panią de La Chanterie, że policzki jej okrył delikatny rumieniec; chwyciła dłoń Godfryda, uścisnęła ją i po chwili rzekła z przedziwnym wzruszeniem: - Już dobrze! Z wieczora, po obiedzie, Godfryd uczestniczył w małym zebraniu: nadszedł wikariusz kapitulny diecezji paryskiej, zjawiło się dwóch kanoników, dwóch byłych merów Paryża i pewna dama zajmująca się dobroczynnością. W karty nie grano, rozmowa była wesoła, lecz nikt nie poruszał błahych tematów. Godfryd zdumiał się niepomiernie wizytą hrabiny de Cinq Cygne, jednej z arystokratycznych znakomitości - do salonu jej nie wpuszczano pod żadnym pozorem mieszczan i parweniuszów. Obecność tej wielkiej damy w salonie pani de La Chanterie była doprawdy czymś nadzwyczajnym; lecz i sposób, w jaki obie panie przywitały się wzajem i rozmawiały, miał dla Godfryda coś niewytłumaczonego, świadczył bowiem o zażyłych i dawnych stosunkach, co nadawało pani de La Chanterie nieoszacowaną wartość. Pani de Cinq Cygne odnosiła się uprzejmie i serdecznie do czterech przyjaciół swojej przyjaciółki, a panu Mikołajowi okazywała respekt. Widzimy, że próżność towarzyska powodowała jeszcze Godfrydem: do tej pory wahał się, obecnie jednak zamierzył nagiąć się - z przekonaniem czy bez przekonania - do wszelkich warunków, jakie podyktowałaby mu pani de La Chanterie i czwórka jej przyjaciół, byle spełniwszy je został przyjęty do zakonu albo poznał jego sekrety; tylko w takim wypadku, jak obiecywał sobie, podjąłby stanowczą decyzję. Nazajutrz odwiedził buchaltera wskazanego przez panią de La Chanterie, umówił się z nim, w jakich godzinach będą pracować razem, i tak oto miał czas wypełniony: rano katechizował go ksiądz de Veze, potem szedł do księgowego, co dzień na dwie godziny, a od drugiego śniadania do obiadu prowadził fikcyjne rejestra handlowe, które nauczyciel układać mu polecił. Minęło tak parę dni, w czasie których Godfryd przekonał się, ile uroku ma życie, gdzie każdą godzinę coś wypełnia. Niezmienny nawrót pewnych określonych prac w oznaczonych momentach, systematyczność jest zasadą szczęścia niejednej egzystencji i dowodem, że założyciele zakonów przemyśleli naturę ludzką do głębi. Godfryd, zobowiązawszy się wobec samego siebie słuchać księdza de Veze, żywił już pewne obawy odnośnie do swojego życia przyszłego i stwierdzał, że nic nie wie o powadze zagadnień religijnych. Wreszcie, każdego dnia bawiąc u pani de La Chanterie z godzinę po drugim śniadaniu, odkrywał w niej wciąż nowe skarby - nie wyobrażał sobie, aby dobroć mogła być aż tak doskonała i wszechstronna. Kobieta w tym wieku, na jaki wyglądała pani de La Chanterie, jest już wolna od wszelkich małostek młodej kobiety; to przyjaciel, co ma dla nas wszelkie odcienie subtelności kobiecej, roztacza uroki, delikatne powaby, jakie natura budzi w kobiecie dla mężczyzny, ale są to subtelności, powaby i uroki, których kobieta sześćdziesięcioletnia już nie sprzedaje; może być ohydna albo doskonała, wszelkie bowiem dążenia nurtują tuż pod cielesną powłoką albo zamierają; otóż pani de La Chanterie była doskonała. Powiedziałbyś, że nigdy nie była młoda, spojrzenie jej nigdy nie mówiło o przeszłości. Zaznajamiając się z tym wzniosłym charakterem, Godfryd nie nasycił wcale swojej ciekawości, gdyż pod wpływem nowych codziennych odkryć rosła w nim chęć poznania, czym było dawniej życie tej kobiety, którą uznał za świętą. Czy kochała kiedykolwiek? Czy miała męża? Czy była matką? Nic nie zdradzało tu starej panny, zwracała uwagę dystynkcją kobiety dobrze urodzonej, z jej zaś kwitnącego zdrowia, gdyż zakonserwowała się fenomenalnie, można było odgadnąć życie niebiańskie, coś na kształt niewiedzy o życiu. Oprócz wesołego, zacnego pana Alana wszyscy ci ludzie mnóstwo przecierpieli; wydawało się jednak, że nawet pan Mikołaj mógłby oddać pani de La Chanterie palmę męczeństwa - lecz ta kobieta swoich nieszczęść nigdy nie wspominała, albowiem rezygnacja katolicka i tajemne zajęcia stanowiły dla nich tak niezawodną tamę, iż pomyślałbyś, że w życiu zaznała jedynie szczęścia. - Jesteś pani - powiedział jej kiedyś Godfryd - życiem swoich przyjaciół, jesteś więzią, która ich łączy, jesteś, by tak rzec, sługą wielkiego dzieła; a że wszyscy jesteśmy śmiertelni, myślę nieraz, co stanie się z pani kongregacją, gdy ciebie zabraknie... - To właśnie ich przeraża; ale Opatrzność, która zesłała nam buchaltera - tutaj uśmiechnęła się - i na to zaradzi. Zresztą będę kogoś szukać. - A kiedyż nareszcie zatrudnisz pani tego buchaltera w swoim domu handlowym? - odpowiedział śmiejąc się Godfryd. - To zależy od niego - rzekła z uśmiechem. - Niech tylko przejmie się szczerze zasadami religii, stanie się nabożny, całkiem wyzbędzie się miłości własnej, machnie ręką na bogactwa naszego domu, zacznie myśleć o tym, aby wznieść się ponad błahe konwenanse, posługując się parą skrzydeł, które dostaliśmy od Boga... - Nie rozumiem... - Te skrzydła to czystość obyczajów i prostota - objaśniła pani de La Chanterie. - Pańska niewiedza wskazuje mi dowodnie, że zaniedbujesz lekturę naszej książki - przydała rozweselona niewinnym podstępem, do którego uciekła się, aby sprawdzić, czy Godfryd czytuje "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa". - Ponadto przejmij się pan koniecznie duchem listu świętego Pawła o miłosierdziu. Nie pan będziesz dla nas - tu głos jej zabrzmiał niewysłowioną szlachetnością - ale my dla ciebie, a wtedy będziesz mógł obliczać bogactwa olbrzymie, jakich nigdy nie posiadał żaden monarcha; będziesz z nich korzystał, jak my korzystamy; a jeśli pamiętasz "Baśnie z tysiąca i jednej nocy", to trzeba ci wiedzieć, że skarby Aladyna są niczym w porównaniu z naszymi... Jakoż od roku nie możemy sobie z nimi poradzić, za mało nas, dlatego szukamy buchaltera. Powiadając to obserwowała bacznie twarz Godfryda, on zaś nie wiedział, co ma sądzić o tym szczególnym wyznaniu; ale że często przypominała mu się rozmowa między panią de La Chanterie a panią Mongenod-matką, wątpił i wierzył zarazem. - O, byłbyś pan bardzo szczęśliwy - ozwała się jeszcze. Od tego momentu Godfryda trawiła taka ciekawość, że zdecydował się nadkruszyć uparte milczenie czterech przyjaciół i wypytać ich, kim są właściwie. Owóż spośród stołowników pani de La Chanterie zacny, pogodny i prosty pan Alan najbardziej pociągał Godfryda, jak i zresztą musiał budzić - tak mówiły pozory - największą sympatię pośród ludzi klas wszelkich. Jakimi drogami Opatrzność przywiodła tę duszę naiwną do tego klasztoru bez klauzury, klasztoru, którego mnisi, niczym nie krępowani, działali w centrum Paryża, wierni nakazom swojej reguły, jak gdyby mieli nad sobą przeora? Jakim dramatem, jakimi skłoniony wydarzeniami opuścił światowe ścieżki, aby skierować się drożyną wyboistą i trudną, wijącą się pośród stołecznej nędzy? Godfrydowi w głowie się nie mieściło, by egzystencję tę mogła dotknąć kiedykolwiek jakaś gwałtowna klęska, a wyrobiwszy sobie ów pogląd, jął bardziej gorączkować się dziejami pana Alana niż opowieścią o życiu korsarza, której słuchając czekałby na jakiś straszliwy epizod. Któregoś tedy wieczoru zapragnął odwiedzić sąsiada, aby zaspokoić ową palącą ciekawość. Zastukał dyskretnie dwa razy, a gdy usłyszał "Proszę"! , przekręcił klucz, co zawsze tkwił w zamku, i wszedł: pan Alan siedział przy kominku i czytał przed zaśnięciem rozdział z "Naśladowania Jezusa Chrystusa"; blask dwóch świec osłoniętych zielonymi ruchomymi umbrelkami, jakimi posługują się grający w wista, padał na książkę. Starszy pan miał na sobie długie pantalony i robdeszan z popielatej flaneli, trzymał nogi tuż przy ogniu wspierając je na poduszce, którą, tak samo jak i pantofle, wyhaftowała drobniutko pani de La Chanterie. Piękna głowa, ozdobiona jedynie koroną siwych włosów a przypominająca do złudzenia głowę sędziwego mnicha, odcinała się jasno na brunatnym tle potężnego fotela, krytego gobelinem. Pan Alan umieścił spokojnie na stoliku o kręconych nóżkach książkę wytartą do cna i zdejmując okulary, co zsuwały mu się na czubek nosa, drugą ręką wskazał gościowi sąsiedni fotel. - Pewnie pan zachorowałeś, skoroś wyszedł tak późno... - zagadnął Godfryda. - Kochany panie Alanie - odpowiedział Godfryd prosto z mostu - pali mnie ciekawość, a jedno pańskie słowo uczyni ją całkiem niewinną albo też bardzo niestosowną. Chybam więc wyjaśnił, w jakim duchu pozwolę sobie stawiać pytania. - Ho, ho! I cóż to za pytania? - rzekł Alan popatrując na młodego człowieka niemal złośliwie. - Jakim skłoniony faktem wiedziesz pan takie jak tutaj życie? Bo kto przyjął doktrynę tak niezmiernego wyrzeczenia, musiał sobie zbrzydzić świat: odnieść rany albo zranić kogoś. - E, moje dziecko - odpowiedział starzec, a na mięsistych jego wargach zaigrał uśmiech, przesycający szkarłat ich najcieplejszym wyrazem, jaki geniusz malarski zdołałby wymarzyć - czyż obraz nędzy, jaką Paryż zamyka w swoich murach, nie wystarczy, aby przejąć nas głęboką litością? Chyba święty Wincenty a Paulo nie potrzebował bodźca wyrzutów czy tam zranionej próżności, aby zająć się podrzutkami? - Tym bardziej zmilknąć powinienem, że jeśli czyjaś dusza przypominała kiedykolwiek duszę tego chrześcijańskiego bohatera, jest nią pańska - odpowiedział Godfryd. Starzec oblał się ciemnym rumieńcem, lubo wiek pomarszczył mu lica, uczynił płeć zgrubiałą i niemal żółtą; wyglądało bowiem, że wywołał ten komplement, o którym, znany ze skromności, aniby pomyślał. Godfryd wiedział doskonale, że stołownicy pani de La Chanterie nie gustują bynajmniej w takich kadzidłach. A jednak poczciwy pan Alan w nadmiernej naiwności swojej kłopotał się mocniej tym skrupułem, niżby dziewczę ambarasowało się nieprzyzwoitą myślą. - Gdzie mi tam do niego pod względem moralnym - ozwał się pan Alan - ale jestem pewien, że fizycznie go przypominam... Godfryd chciał coś odrzec, ale pan Alan powstrzymał go gestem. Nos starca był rzeczywiście cały w brodawkach jak u świętego Wincentego, a twarz pana Alana, podobna licom leciwego winogrodnika, stanowiła prawdziwy duplikat grubej i pospolitej twarzy fundatora ochronek. - Co się mnie tyczy, masz pan rację - podjął pan Alan - o powołaniu moim do naszego dzieła zdecydowało uczucie skruchy, któregom doznał po jednej przygodzie... - Miewałeś pan przygody! - zdumiał się Godfryd, i to tak dalece, że zapomniał, co chciał był odpowiedzieć starcowi. - O mój Boże, to, co panu opowiem, wyda ci się zapewne fraszką, głupstwem; ale przed trybunałem sumienia było inaczej. Jeśli wysłuchasz mnie, będziesz nadal pragnął uczestniczyć w naszych dziełach, to i zrozumiesz, że siła uczucia jest wprost proporcjonalna do sił duszy: mocny niedowiarek nie będzie się sumował tym, co zdoła najokropniej dręczyć sumienie słabego chrześcijanina. Trudno by wyrazić, jak ogromnie ów rodzaj wstępu zaostrzył ciekawość naszego neofity. Jakąż to zbrodnię popełnił ów poczciwina, którego pani de La Chanterie nazywała swoim barankiem wielkanocnym? Byłoby to równie zajmujące jak na przykład książka pod tytułem: "Zbrodnia jagnięcia". Kto wie, czy jagnięta nie są okrutne wobec traw i kwiatów? Najłagodniejszy ze współczesnych republikanów zapewnia, że najdoskonalsze stworzenie i tak będzie wobec czegoś okrutne. Lecz Alan, poczciwina! On, co - podobny wujowi Tobiaszowi u Sternea - gniótł muchę, dopiero kiedy mucha ukłuła go po raz dwudziesty! * Wuj Tobiasz (Toby) — człowiek o złotym sercu, postać z powieści angielskiego pisarza Wawrzyńca Sterne'a (1713—1768) pt. „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy". Tę duszę prześliczną dręczyła potrzeba skruchy! Uwagą tą wypełniłem, by tak rzec, fermatę, albowiem starzec powiedziawszy "Słuchaj pan teraz" - przerwał, aby swoją poduszkę wsunąć pod nogi Godfryda i dzielić ją z nim. - Miałem wtedy niewiele ponad trzydziestkę - ozwał się - było to w roku 1798, jeśli pamiętam, w czasie kiedy młodzieńcy musieli mieć doświadczenie starców sześćdziesięcioletnich. Jednego dnia rano, przed śniadaniem, które jadałem o dziewiątej, wchodzi moja stara służąca i powiada, że zjawił się jeden z moich nielicznych przyjaciół, którzy ocaleli z rewolucyjnej nawałności. Jakoż bez wahania poprosiłem go do stołu. Mój przyjaciel, nazwiskiem Mongenod, lat dwadzieścia osiem, kawaler, przyjmuje zaproszenie, ale coś mu przy tym niesporo; a nie widzieliśmy się od roku 1793. - Ten sam Mongenod, który?... - przerwał Godfryd. - Skoro chcesz pan dowiedzieć się końca przed początkiem - tu starzec uśmiechnął się - jakże mam opowiadać swoją historię? Godfryd zapewnił gestem, że już ani razu nie przeszkodzi. - Kiedy Mongenod usiadł - ciągnął poczciwina - spostrzegłem, że ma buty okropnie dziurawe. Nakrapiane jego pończochy tak się zniszczyły od prania, że z trudnością poznałbyś w nich jedwab. Pludry z morelowego kaszmiru były wymiętoszone, a wygląd ich świadczył, że właściciel długo je nosi: wypełzły w miejscach najbardziej narażonych na szwank, a sprzączki wydały mi się nie ze stali, ale ze zwykłego żelaza; sprzączki u trzewików były z tegoż metalu. Biała kamizelka w kwiatki pożółkła skutkiem długiego noszenia, los jej podzieliła koszula, przystrojona złachmanionym żabotem, a zdradzająca okropną, lubo chędogą nędzę. Wreszcie stan hupelandy (tak nazywano surdut ozdobiony tylko jednym kołnierzem, kroju takiego jak u narzutki a la Kryspin) przekonał mnie do reszty, że mój przyjaciel bieduje. Owa hupelanda z jasnobrunatnego sukna, wytarta ponad wszelkie wyobrażenia, ale wyczyszczona nadzwyczaj starannie, miała kołnierz tłusty od pomady albo wysmotruchany pudrem, a guziki przy niej, posrebrzane, wróciły do dawnego koloru - miedzi. A no cóż, w łachmanach tych było coś tak haniebnego, żem nie śmiał więcej spojrzeć na Mongenoda. Pieróg jego, coś na kształt półkola wyciętego z filcu, który nosiło się pod pachą zamiast na głowie, z pewnością pamiętał już kilka rządów. Z tym wszystkim przyjaciel mój musiał wydać parę su, gdyż ogolił się był i uczesał u balwierza. Włosy miał zebrane w arcap, podpięte grzebykiem, obficie upudrowane i pachnące pomadą. Dostrzegłem też na jego brzuchu dwie równolegle zwisające dewizki, ale stal ich utraciła połysk, a w kieszonkach nie było śladu zegarka. Była zima, a Mongenod nie miał płaszcza, albowiem śnieg stopniały, kapiący z dachów, popod którymi iść musiał, lśnił krętymi smużkami na pelerynce hupelandy. Kiedy zdjął rękawiczki, a były z króliczej sierści, wzrok mój padł na jego prawą dłoń: świadczyła, że pracował i że ciężką, chociaż trudno określić jaką, miał pracę. Ojciec jego, wzięty adwokat, zostawił mu niezłą fortunkę: pięć do sześciu tysięcy liwrów renty. Mimo to domyśliłem się zaraz, że Mongenod chciałby się u mnie zapożyczyć. Miałem w skrytce dwieście ludwików złotem, suma naówczas olbrzymia, bo w asygnatach wyniosłaby nie pomnę już ile setek tysięcy franków. Ukończyliśmy z Mongenodem to samo kolegium, w Grassins, a potem spotkaliśmy się w kancelarii tego samego prokuratora, Bordina, zacności człowieka. Z towarzyszem zabaw dziecinnych i hulanek młodzieńczych łączy nas więź sympatii, niemal uświęcona; głos jego i spojrzenie poruszają w sercu pewne struny, co drgają tylko pod wpływem wspomnień, które ów kolega ożywi. Jeśli nawet mamy czasem powody, by żalić się na niego, to przecież prawa przyjaźni nie ulegają przedawnieniu. Ale między nami nigdy nie doszło do najmniejszej waśni. Po śmierci ojca, w roku 1787, Mongenod stał się bogatszy ode mnie; lubom nigdy nie pożyczył od niego ani grosza, zawdzięczałem mu rozrywki, których odmawiał mi mój skąpy rodzic. Gdyby nie ów hojny kolega, nie poszedłbym na premierę "Wesela Figara"! * „Wesele Figara" — sztuka znakomitego komediopisarza francuskiego Pierre-Augustin Caron de Beaumarchais (1732—1799), zawierająca ostrą krytykę ustroju feudalno-absolutystycznego. Mongenod był, jak mówiono podówczas, czarującym kawalerem i miewał rozmaite miłostki; ganiłem go za łatwość, z jaką zawierał wszelkie znajomości, i za przesadną uczynność; nie miał węża w kieszeni, żył na szerokiej stopie, a każdemu, choćby go spotkał dwa razy, był gotów służyć za sekundanta... Boże mój! Przez pana wróciłem myślą na ścieżki młodości! - westchnął poczciwy pan Alan i uśmiechnąwszy się wesoło do Godfryda przerwał na chwilę opowieść. - Masz pan o to żal do mnie?... - spytał Godfryd. - Ale skąd! Opowiadam drobiazgowo, to i wniosłeś pan chyba, ile ten wypadek zajmuje miejsca w moim życiu... Mongenod, najzacniejszy chłopak pod słońcem, odważny, trochę wolterianin, lubił udawać szlachcica - ciągnął pan Alan. - Edukacja w Grassins, gdzie pobierała nauki szlachta, miłostki z damami nadały mu polor właściwy ludziom wysoko urodzonym, czyli, jak ich wtedy nazywano, arystokratom. Wystawże pan sobie teraz moją siurpryzę, gdym przeniósłszy wzrok z jego twarzy na suknie, aby przypatrzyć im się z uwagą, dostrzegł u Mongenoda oznaki nędzy, które w moich oczach degradowały młodego eleganta, jakim był w roku 1787. Ale że w tych czasach nędzy publicznej niektórzy franci z rozmysłem nosili się nędznie, że znów inni mieli swoje dostateczne racje, aby się przebierać, trochęm oczekiwał wyjaśnienia, a trochęm się o nie upomniał. - "No, aleś ustroił się, mój drogi"! - rzekłem sięgając do tombakowej tabakierki, którą mi podał. - "Aż płakać się chce - odpowiedział. - Pozostał mi jedyny przyjaciel... a tym przyjacielem ty jesteś. Uczyniłem wszystko, aby nie dopuścić do takiego stanu, ale cóż, muszę cię poprosić o sto ludwików. Znaczna to suma - przydał widząc moje zdziwienie - ale gdybyś pożyczył mi tylko pięćdziesiąt, nigdy nie spłaciłbym długu, bo nie wylazłbym z biedy; a tymczasem jeśli nie uda mi się zamierzone przedsięwzięcie, będę miał jeszcze pięćdziesiąt ludwików, dzięki którym popróbuję szczęścia na innych drogach; ale nie wiem na razie, co mi podszepnie desperacja". - "Toś aż taki goły"? - rzekłem. "Mam - odparł tłumiąc łzy - pięć su, resztę z ostatniej frankówki. Ażeby cię nawiedzić, kazałem sobie wyczyścić buty i wstąpiłem do balwierza. Mam tylko to, w czym jestem. Ale i tak - podjął machnąwszy ręką - jestem winien gospodyni tysiąc talarów w asygnatach, a wczoraj mój garnkuchnik odmówił mi kredytu. Zostałem więc na lodzie"! - "No i co zamierzasz uczynić"? - spytałem mieszając się już w jego sprawy bardziej osobiste. "Zaciągnę się do wojska jako prosty żołnierz, jeśli mi odmówisz"... - "Ty żołnierzem! Zawracanie głowy"! - "Zginę albo zostanę generałem Mongenod"! - "Słuchaj no - rzekłem poruszony do głębi - zjedz ze mną spokojnie śniadanie, mam sto ludwików"... - Tutaj - ciągnął poczciwina popatrując chytrze na Gotfryda - uznałem za konieczne uciec się do drobnego kłamstwa, zwyczajnie jak wierzyciel. - "To cała moja fortuna - oświadczyłem Mongenodowi - wyczekiwałem momentu, kiedy papiery publiczne spadną najniżej, i wtedy miałem ulokować te pieniądze; ale powierzę ci je, ty zaś będziesz uważał mnie za swojego wspólnika, a zwrócisz mi wszystko w stosownym czasie i miejscu, boć to sprawa twojego sumienia. Sumienie uczciwego człowieka - przydałem - to najlepszy weksel". Mongenod patrzył na mnie bacznie, gdym to mówił, i zdawało się, że moje słowa dokładnie zapisuje sobie w sercu. Wyciągnął prawą dłoń, ja w nią włożyłem dłoń lewą i uścisnęliśmy sobie ręce: ja wzruszyłem się jak rzadko, on zaś tym razem nie powstrzymał dwóch łez, które stoczyły mu się po wymizerowanych policzkach. Łzy te boleśnie zraniły mi serce. Alem zatroskał się jeszcze mocniej, gdy Mongenod, zapominając w tym momencie o wszystkim, wyciągnął, aby obetrzeć oczy, perkalową szkaradną chustkę, całą w strzępach. "Zaczekaj tu" - powiedziałem i wyszedłem do pokoju, gdzie była skrytka, a serce tak mi roztajało, jak bym usłyszał od kobiety miłosne wyznanie. Wróciłem niosąc dwa rulony, po pięćdziesiąt ludwików każdy. "Masz, przelicz"... Przeliczyć nie chciał, ale jął się rozglądać szukając przyborów do pisania, gdyż, jak oznajmił, pragnął wystawić kwit. Odparłem stanowczo, że nie biorę żadnego świstka. "Gdybym umarł - rzekłem - zadręczyliby cię moi spadkobiercy. Musi to pozostać między nami". Przekonawszy się o mojej najszczerszej przyjaźni, Mongenod zrzucił maskę smutku, wyzbył się grymasu niespokojności, jaką odczuwał wchodząc do mnie, i poweselał. Służąca podała ostrygi, białe wino, omlet, cynaderki z rożna, resztę pasztetu z Chartres, który przysłała mi matka staruszka, a na skromne wety kawę i zamorskie likiery. Mongenod pokrzepił się - od dwóch dni nie miał nic w ustach. Wspominając życie, jakie wiedliśmy przed rewolucją, siedzieliśmy przy stole do trzeciej po południu i gwarzyliśmy tak, jak najlepsi przyjaciele gwarzyć zwykli. Mongenod opowiedział mi, jakim sposobem utracił majątek. Przede wszystkim, kiedy zredukowano rentę magistracką, obcięto mu dwie trzecie dochodu - ojciec jego lokował bowiem lwią część kapitału w obligacjach miejskich; następnie, gdy sprzedał swój dom na ulicy Sabaudzkiej, wziął, zmuszony do tego, zapłatę w asygnatach; wtedy zabił sobie klina, żeby założyć dziennik, i uczynił to: gazeta nazywała się "La Sentinelle", wychodziła pół roku, i to z takim skutkiem, że po tym czasie Mongenod musiał dać nura. Gdy mnie nawiedził, cała jego nadzieja była w powodzeniu opery komicznej zatytułowanej "Peruwiańczycy". Kiedy mi to wyznał, zadrżałem. Nie wydawał mi się już moim Mongenodem ów Mongenod, który chciał być autorem, zaprzepaścił swoją gotowiznę w gazecie, a teraz naturalnie siedział wciąż za kulisami, wdawał się ze śpiewakami z teatru Feydeau, z muzykantami i z tym dziwacznym światkiem, co kryje się za kurtyną. * Paryski teatr Feydeau cieszył się dużym powodzeniem za rewolucji r. 1789; otwarty w r. 1788, w 1791 r. zajął lokal przy ulicy Feydeau, od której przyjął nazwę. Przebiegł mnie dreszczyk. Jakimże cudem odzyskam sto moich ludwików? Spoglądałem na moje rulony: tkwiły symetrycznie w kieszeniach pludrów, podobne lufom dwóch pistoletów. Mongenod poszedł. Kiedym znalazł się sam, jąłem, nie mając już przed oczyma tej nędzy okrutnej i gorzkiej, rozmyślać mimo woli; jakoż otrzeźwiałem: "Mongenod - mówiłem sobie - uległ na pewno głębokiej deprawacji, a tutaj odegrał przede mną komedię"! Wesołość, jaką okazał, kiedy dobrodusznie wręczyłem mu tak olbrzymią sumę, wydała mi się radością teatralnego lokaja, który oszwabił jakiegoś Geronta. * Geront - w klasycznej komedii francuskiej typ człowieka słabego, dającego się wodzić za nos. Rozważania moje doszły do punktu, od którego winienem był zacząć: postanowiłem zasięgnąć języka o moim przyjacielu Mongenodzie, bo i zresztą zostawił mi swój adres napisawszy go na odwrocie karty do gry. Nie odwiedziłem go nazajutrz umyślnie, kierując się czymś w rodzaju delikatności: mógłby mój pośpiech wziąć za brak zaufania. Minęło jeszcze dwa dni, potem miałem jakieś zajęcia, które wciągnęły mnie po uszy, tak że dopiero pod koniec drugiego tygodnia (Mongenod nie zjawił się w tym czasie) wybrałem się jednego ranka z placyku Croix Rouge, gdziem wtedy mieszkał, na ulicę Wróblą, gdzie przemieszkiwał Mongenod. Mongenod ulokował się w najpodlejszej kamieniczce, jaką sobie można wyobrazić, ale jej dzierżawczyni była bardzo przyzwoitą osobą: wdowa po wysokim urzędniku zatrudnionym w skarbowości, który zginął na szafocie, zrujnowana do szczętu, jęła się, mając parę ludwików, zawodnego rzemiosła lokatorki głównej, czyli wynajmowała pokoje umeblowane. Miała potem siedem domów w Dzielnicy Świętego Rocha, zrobiła fortunę. "Obywatel Mongenod wyszedł, ale kogoś tam pan zastanie" - rzekła mi ta dama. Ostatnie słowa pobudziły moją ciekawość. Wdrapuję się na piątaka. Prześliczna osoba otwiera mi drzwi!... Młodziutkie to, piękne jak anioł, spogląda na mnie dość podejrzliwie i stoi w progu uchylonych drzwi. "Na imię mi Alan, jestem przyjacielem Mongenoda" - mówię. Drzwi otwierają się na oścież, a ja wchodzę do szkaradnej nory, gdzie, nadmienić to trzeba, młoda osóbka utrzymywała wzorowy porządek. Przysuwa mi krzesło do kominka pełnego popiołu; ognia ani śladu i tylko w głębi paleniska dostrzegam ordynarny gliniany piecyk. Zimno jak w psiarni. "Nie posiadam się z ukontentowania, proszę pana - mówi ściskając mi ręce serdecznie - że mogę wyrazić wdzięczność, bo jesteś pan naszym zbawcą. Gdyby nie pan, nigdy bym go już może nie zobaczyła... Byłby... no cóż, byłby... rzucił się do rzeki. Był w desperacji, kiedy szedł do pana"... Przypatrując się tej osóbce zdziwiłem się nieco, gdyż miała głowę owiązaną fularem, spod którego na karku i skroniach wyzierał jakby czarny cień; przyjrzawszy się baczniej, odkryłem, że ma zgoloną głowę. "Jesteś pani chora"? - zagadnąłem patrząc na tę szczególną fryzurę. Zerknęła w mętne lustro wiszące na brudnej ścianie, zaczerwieniła się, a potem łzy stanęły jej w oczach. "Tak, proszę pana - podchwyciła szybko - miałam okropne bóle głowy, musiałam więc ostrzyc i zgolić włosy, a piękne były, sięgały do ziemi". - "Mam zapewne honor z panią Mongenod"... - powiedziałem. "Tak, proszę pana - to mówiąc rzuciła mi spojrzenie doprawdy niebiańskie. Skłoniwszy się nieboraczce wyszedłem, aby pokonferować z gospodynią, alem jej nie zastał. Podejrzewałem, że ta młoda kobieta musiała sprzedać włosy, aby mieć na chleb. Wstąpiłem zaraz do składu drzewa i posłałem pół sążnia drew, zaleciwszy furmanowi i traczom, aby doręczyli kobiecinie rachunek zapłacony w imieniu obywatela Mongenod. - Tutaj kończy się okres tego, com przez długi czas nazywał moją głupotą - rzekł poczciwy pan Alan składając ręce i wznosząc je nieco na znak skruchy. Godfryd nie zdołał powstrzymać uśmiechu, a jak zobaczymy, popełnił, uśmiechnąwszy się, wielki błąd. - Po dwóch dniach - ciągnął starzec - spotkałem pewnego jegomościa; ani brat, ani swat, nie liczył się też do ludzi całkiem mi obcych: widujemy się z takimi od czasu do czasu, a nazywamy ich znajomymi. Owóż był to niejaki pan Barillaud, który z powodu "Peruwiańczyków" głosił się przyjacielem ich autora. "To znasz obywatela Mongenod"? - spytałem. - W owych czasach musieliśmy jeszcze się tykać - wyjaśnił nawiasowo Godfrydowi pan Alan. - Ów obywatel spojrzał na mnie - rzekł poczciwiec nawiązując do tematu - i wykrzyknął: "Wolałbym go nie znać, bo nieraz pożyczał ode mnie pieniędzy, ale też i myśli, że jako wcale dobry przyjaciel zwracać ich nie potrzebuje. To cudak; złote serce, ale chimeryk!... Imaginacja płomienna! Oddaję mu sprawiedliwość; oszukiwać nie chce; ale że sam się wciąż, do czego tylko się weźmie, oszukuje, wychodzi na szalbierza". "A ileż ci winien"? - "Bagatelkę: paręset dukatów!... To utracjusz. Nikt nie wie, co robi z pieniędzmi, bo i on sam pewno nie wie". - "Ma jakieś zasoby"? - "No ba! - tu Barillaud roześmiał się - zapewniał ostatnio, że kupi ziemię od dzikusów, w Stanach Zjednoczonych". Obmowa wsączyła mi w serce kroplę octu, a kwas ów, pozostawszy, zatruł moją życzliwość. Wstąpiłem do dawnego pryncypała, który zawsze służył mi radą. A kiedym wyjawił mu sekret owej pożyczki, przydając, jaki zawarłem traktat, wykrzyknął: "Niesłychane! Tak postępuje mój były kancelista! Trzeba było zwlec dzień jeden i zajść do mnie. Dowiedziałbyś się pan, żem zabronił Mongenodowi pokazywać się tutaj. Przez jeden rok wyłudził ode mnie sto dukatów srebrem, suma olbrzymia! A trzy dni przed tym, jak był u pana na śniadaniu, spotkał mnie na ulicy i odmalował swoją nędzę w słowach tak żałosnych, że mu dałem dwa ludwiki"! - "Jeślim padł ofiarą zręcznego komedianta - rzekłem - to tym gorzej dla niego, a nie dla mnie! Tylko co teraz począć"? - "Trzeba by przynajmniej wydębić od niego jakieś pokwitowanie, bo dłużnik, choćby najgorszy, może się zmienić na korzyść, a wtedy zwraca pieniądze". Tu Bordin wyciągnął z sekretery teczkę kartonową, na której był napis: "Mongenod"; pokazał mi trzy kwity, na sto liwrów każdy. "Jak tylko tu zajrzy, powiem mu, aby dopisał procent od całej sumy, dwa ludwiki, które mu dałem, i kwotę, o którą jeszcze poprosi; na to wszystko podpisze akcept, uznawszy, że procenta liczą się od dnia, w którym wziął pożyczkę. Załatwię przynajmniej rzecz formalnie i dzięki temu odbiorę kiedyś, co mi winien". - "Czy w takim razie - odrzekłem - nie mógłbyś pan sporządzić takiego formalnego dokumenciku i dla mnie? Jesteś pan przyzwoitym człowiekiem, postępujesz uczciwie". - "W taki sposób pozostaję panem sytuacji - odparł były prokurator. - Kto zaś postępuje tak, jakeś pan postąpił, zdaje się na łaskę człowieka, który może nas okpić. A ja nie życzę sobie, by mnie ktokolwiek okpił! Okpić byłego prokuratora trybunału Chatelet!?... Niedoczekanie! Każdy, komukolwiek pożyczyłbyś jakąś sumę w taki sposób, w jaki lekkomyślnie dałeś ją Mongenodowi, uzna tę kwotę po pewnym czasie za swoją własność. To już nie pańskie pieniądze, ale jego, a pan stajesz się wierzycielem, czyli kimś niewygodnym. Dłużnik usiłuje wtedy uwolnić się od pana zawierając ugodę ze swoim sumieniem; a na stu ludzi siedemdziesięciu pięciu dołoży wszelkich starań, aby pana już nigdy w życiu nie spotkać"... - "Sądzisz więc pan, że tylko czwarta część ludzkości jest uczciwa"? - "A czym ja to powiedział? - rzekł z chytrym uśmiechem. - To i tak wiele". Po dwóch tygodniach otrzymałem list, w którym Bordin prosił mnie, abym wstąpił odebrać mój dokumencik. Poszedłem. "Zdołałem wykukać dla pana pięćdziesiąt ludwików - oznajmił. - (Powtórzyłem mu w zaufaniu całą swoją rozmowę z Mongenodem). Ale ptaszki odfrunęły. Pożegnaj się ze swoimi dukacikami! Twoje kanareczki umknęły do ciepłych krajów. Mieliśmy do czynienia z wydrwigroszem. Naopowiadał mi, że jego małżonka i teść puścili się już do Stanów Zjednoczonych, zabrawszy sześćdziesiąt pańskich ludwików na kupno ziemi, on zaś wybiera się tam podobno w tym celu, aby zrobić majątek, a wróciwszy pospłacać długi, których listę sporządzoną wedle wszelkich prawideł doręczył mi prosząc, żebym wywiadywał się o los jego wierzycieli. Oto wykaz dokładny - tu Bordin pokazał mi kartonową teczkę i przeczytał głośno, na ile opiewa cała suma: - Siedemnaście tysięcy franków srebrem - powiedział - czyli kwota, za którą można by kupić dom przynoszący dwa tysiące dukatów komornego"! I położywszy akta na miejscu, doręczył mi weksel na sto ludwików złotem, płatny w asygnatach, oraz list, w którym Mongenod stwierdzał, że jest mi winien sto ludwików złotem plus procenta. "No to już mam dokument formalny" - powiedziałem do Bordina. "Nie będzie negował ci tej należności - odrzekł mój były pryncypał - ale tam, gdzie pustki w kasie, i król, przepraszam - i Dyrektoriat utraci swoje prawa". Gdy to oświadczył, wyszedłem. Przypuszczając, że Mongenod okradł mnie jakąś sztuczką, na którą kodeks nie znalazłby rady, przestałem tego pana szacować i okazałem czysto filozoficzną rezygnację. - Nie bez racji kładę nacisk na te szczegóły pospolite, a z pozoru błahe - rzekł nasz poczciwiec spoglądając na Godfryda. - Chciałbym wytłumaczyć panu, co przywiodło mnie do tego, żem działał jak większość ludzi, na ślepy traf i nie przestrzegając reguł, którym dzicy pozostają wierni w najdrobniejszej sprawie. Niejeden by się usprawiedliwiał powołując się na taki autorytet jak Bordin; dziś jednak stwierdzam, że nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Skoro mamy potępić bliźniego, odmawiając mu raz na zawsze naszej estymy, nie wolno polegać li tylko na własnym sądzie, o nie! Mamyż uczynić serce nasze trybunałem, przed który pozwiemy bliźniego? A gdzieżby wtedy było prawo? Jakaż byłaby nasza miara wartości? Czy to, co słabością jest u nas, nie może być siłą u sąsiada? Ile istnień, tyle różnych okoliczności dla każdego faktu, bo nie zdarzą się wśród ludzi dwa podobne wypadki. Jedynie społeczeństwo ma prawo wywierać presję na swoich członków; lecz obstaję, że karać ich nie ma prawa: wystarczy presja, bo i tak zawiera ona dosyć okrucieństw. - Słuchając typowo paryskich konceptów mojego dawnego zwierzchnika, podziwiając jego rozum, potępiłem Mongenoda - ciągnął poczciwina swoją historię wywiódłszy z niej właśnie wzniosły morał. - Zapowiedziano "Peruwiańczyków". Tusząc, że mam u Mongenoda jakieś szczególne względy, oczekiwałem biletu na premierę. Imaginowałem sobie, że z racji owego długu mój przyjaciel jest kimś na kształt mojego wasala, od którego, nie mówiąc już o procentach, należą mi się przeróżne świadczenia. Wszyscyśmy tacy!... A Mongenod nie tylko nie przysłał mi biletu, ale jednego dnia udał, że mnie nie widzi, gdym go dostrzegł z daleka w mrocznym pasażu, który biegnie pod teatrem Feydeau; ubrany był przyzwoicie, niemal elegancko; kiedy mnie minął, a ja chciałem podbiec do niego, mój dłużnik czmychnął pasażem poprzecznym. Incydent ów dojadł mi do żywego. Irytacja moja bynajmniej nie była przelotna i wzmogła się z czasem. Oto czemu. W parę dni po tym spotkaniu napisałem do Mongenoda taki mniej więcej bilecik: Drogi przyjacielu! Nie powinieneś myśleć, żem obojętny na wszelkie Twoje powodzenia czy niepowodzenia. Zapomniałeś o mnie, trudno, ale na premierze oklaskiwałbym Cię z zapałem. Kontent chociaż jesteś ze swoich "Peruwiańczyków"? Mniejsza o to, życzę Ci, abyś w tym spektaklu znalazł peruwiańskie kopalnie złota, bom ja znalazł lokatę dla swojego kapitału i liczę na Twoją wypłacalność. Przyjazny Alan. Nie otrzymawszy przez dwa tygodnie odpowiedzi, idę na Wróblą. Gospodyni powiada mi, że paniusieczka wyjechała rzeczywiście z ojcem w tym czasie, kiedy Mongenod oznajmił o tym wojażu Bordinowi, i że Mongenod wyrusza do dnia ze swojej nory, a wraca późną nocą. Mija znów dwa tygodnie, ja zaś wysyłam nowy bilecik, zawierający takie oto słowa: Łaskawy Panie! Nigdzie Pana nie widuję, a Pan nie odpisujesz na moje listy. Nie pojmuję wcale Pańskiego zachowania i ciekaw jestem, co byś Pan myślał o mnie, gdybym to ja postępował z Panem w taki sposób... Nie podpisuję się tym razem "przyjazny", piszę tylko "wiele serdeczności". Mija miesiąc, a Mongenod jak się nie odzywa, tak się nie odzywa. "Peruwiańczycy" nie zrobili takiej furory, na jaką liczył Mongenod. Byłem za własne pieniądze na dwudziestym przedstawieniu, sala świeciła pustkami. A jednak pani Scio wyglądała prześlicznie. Dowiedziałem się w foyer, że sztukę dadzą jeszcze kilka razy. * Pani Scio (Claudine-Angelique Legrand, 1770 — 1807) — śpiewaczka teatru Feydeau. * Foyer (fr.) — sala, gdzie zbierają się aktorzy, autorzy i uprzywilejowani bywalcy, lub sala, gdzie gromadzi się w przerwach publiczność. Wstępowałem potem do Mongenoda siedem razy, to tego, to tamtego dnia, i zawsze powiadałem gospodyni, kto był. Nic nie wskórawszy, napisałem znowu: Szanowny Panie! Jeśli nie chcesz Pan, utraciwszy moją przyjaźń, utracić mojej estymy, będziesz od tego momentu traktował mnie jak obcego, to znaczy uprzejmie, i zawiadomisz, czy jesteś w stanie zapłacić mi weksel. Postępowanie moje będzie stosowne do Pańskiej odpowiedzi. Z Poważaniem Alan. I znów ani słowa. Było to w roku 1799, a od dnia, kiedy Mongenod zaciągnął pożyczkę, upłynęło prawie czternaście miesięcy. Mija termin płatności, idę więc do Bordina. Bordin bierze weksel, posyła do protestu, kieruje rzecz na drogę sądową. Armia nasza ponosi klęskę za klęską, papiery państwowe spadają na łeb, na szyję, można kupić pięć franków renty za siedem franków. Za sto ludwików w złocie miałbym takim sposobem tysiąc pięćset franków renty. Co rano jak zwykle piję filiżankę kawy i powiadam sobie czytając gazetę: "A niechże go diabli!... Gdyby nie on, miałbym już w kieszeni tysiąc dukatów renty"! Znienawidziłem serdecznie Mongenoda, piekliłem się na niego zażywając przechadzki po ulicach. "Bordin czuwa - mówiłem sobie - przyciśnie go, dobrze mu tak"! Nienawiść moja znajdowała ujście w złorzeczeniach, przeklinałem tego człowieka, doszukiwałem się w nim wszelkich wad. "O, pan Barillaud miał po stokroć rację"! Wreszcie któregoś ranka wchodzi mój dłużnik taki wesolutki, jak by nie był mi winien ani grosza; spojrzawszy na niego uczułem cały wstyd, jakim on powinien był pałać. Byłem niby złodziej przyłapany na gorącym uczynku. Zrobiło mi się głupio. Minął już 18 brumairea, wszystko obróciło się na lepsze, a Bonaparte wyruszył pod Marengo i miał wydać bitwę. "To godne pożałowania, mój panie - rzekłem nie prosząc Mongenoda, aby usiadł - że zawdzięczam pańską wizytę li tylko pośrednictwu komornika". A Mongenod bierze krzesło i siada. "Mówiłem ci przecież - odpowiada - że zapłacić nie jestem w stanie". Z pańskiej winy nie zdołałem ulokować pieniędzy, nim nie powrócił Pierwszy Konsul, przez pana przepuściłem moment, w którym zdobyłbym niewielką fortunkę"... - "Wiem, wiem, mój Alanie - powiada mi na to. - Ale po kiego licha ścigać mnie i przyprawiać o nowe kłopoty, obciążając kosztami? Miałem właśnie list od teścia i żony, kupili ziemię i przysłali mi spis przedmiotów koniecznych do zagospodarowania: kupiłem wszystko, spłukałem się do ostatniego grosza. Lada dzień, i żadna siła ludzka nie zdoła mnie powstrzymać, odpływam na statku holenderskim, z Flesyngi, dokąd posłałem już cały swój bagaż. * Flesynga (Vlissingen) — holenderski port na wyspie Walcheren. Bonaparte zwyciężył pod Marengo, pokój będzie niebawem podpisany, mogę więc bezpiecznie jechać do rodziny, a spieszno mi, bo moja ukochana żona wyruszyła brzemienna". - "Tak to poświęciłeś mnie pan dla swoich interesów"... - rzekłem. "Naturalnie - odpowiedział - toć uważałem pana za przyjaciela". W tej chwili uczułem, że daleko mi do Mongenoda, taki mi się wydał wzniosły, gdy rzucił to zwykłe, ale jak wielkie słowo. "Czyżem pana nie uprzedził? - podjął. - Czyżem nie postawił sprawy z absolutną szczerością, tu, w tym pokoju? Przyszedłem do ciebie, panie Alanie, jako do jedynego człowieka, co byłby zdolny mnie oszacować. Rzekłem: stracę zapewne pięćdziesiąt ludwików, ale sto oddam. Nie wyznaczyłem terminu, bo skądże mogłem wiedzieć, którego dnia skończy się moja długa walka z nędzą? Spośród przyjaciół pan tylko mi pozostałeś. Wszyscy moi przyjaciele, nawet nasz dawny pryncypał, Bordin, gardzili mną, bom się u nich zapożyczał. O, nie wiesz, panie Alanie, jak okrutny ból dławi serce uczciwego człowieka zmagającego się z nieszczęściem, człowieka, który przychodzi do kogoś, aby prosić o pomoc!... I wszystko, co potem następuje! Życzę panu, abyś nigdy tej boleści nie zaznał: straszniejsza jest niźli męczarnie konania. Pisywałeś pan do mnie listy, które na pewno wydałyby ci się dość obrzydliwe, gdybyś sam znalazł się w mojej sytuacji. Oczekiwałeś ode mnie czegoś, co nie było naprawdę w mojej mocy. Ale tylko przed panem będę się usprawiedliwiał. Choć zastosowałeś pan wobec mnie rygory prawne, lubo przyjaciel stał się wierzycielem w dniu, kiedy Bordin zażądał pokwitowania dla ciebie, chociaż w ten sposób zerwałeś szlachetną umowę, którą zawarliśmy tutaj uścisnąwszy sobie ręce i roniąc łzy, głupstwo! - pamiętam tylko to przedpołudnie. Przez pamięć na te chwile przyszedłem, żeby powiedzieć: nie znasz nieszczęścia, więc nie rzucaj kamieniem! Nie miałem ani jednej wolnej godziny, ani jednej sekundy, żeby odpisać panu! A pan możeś uroił sobie, że przylecę tutaj, żeby cię ugłaskać?... To tak samo, jak byś żądał od zdyszanego zająca, którego gonią psy i myśliwi, żeby odpoczął sobie na polance i pokosztował trawki! Nie miałem dla pana biletu, i basta; ileż osób, od których zależał mój los, domagało się owych biletów, a ja nastarczyć nie mogłem! Nowicjusz w teatrze, byłem pastwą kompozytorów, aktorów, śpiewaków i grajków z orkiestry. Żeby mieć na wyjazd i na to, czego moja rodzina tam potrzebuje, sprzedałem dyrektorowi "Peruwiańczyków" i dwie nowe sztuki, jeszcze nie grane. Wyjeżdżam do Holandii bez grosza. Po drodze, do samej Flesyngi, będę się żywił chlebem i wodą. Tylko wojaż mam opłacony. Gdyby nie moja litościwa gospodyni, gdyż ona mi ufa, musiałbym puścić się pieszo, z workiem na plecach. Ale choć pan zwątpiłeś o mnie, wcale to nie umniejsza mojej wdzięczności, gdyż tylko dzięki panu wyprawiłem żonę i teścia do Nowego Jorku. Nie obawiaj się, panie Alanie, nie zapomnę, że sto ludwików, któreś mi pan pożyczył, dałoby ci dzisiaj pięćset franków renty". - "Rad bym ci wierzyć, mój drogi" - odparłem niemal wstrząśnięty, z takim szczerym przejęciem wypowiedział tę tyradę. "Ach! już nie mówisz do mnie pan! - podchwycił szybko i spojrzał na mnie rozczulony. - Mój Boże, opuszczałbym Francję z mniejszą goryczą, gdybym zostawił tu kogoś, w czyich oczach nie uchodziłbym ani za półszelmę, ani za utracjusza, ani za chimeryka. Będąc na dnie nędzy, pokochałem anioła. Mój Alanie, kimś, kto kocha bardzo, nigdy całkiem gardzić nie trzeba"... Kiedy padły te słowa, podałem mu rękę, a on chwycił ją i uścisnął. "Niech cię Bóg ma w swojej opiece" - rzekłem. "A więc jesteśmy nadal przyjaciółmi"? - spytał. "Tak - zgodziłem się. - Nikt już nie powie, żem towarzysza zabaw dziecinnych i przyjaciela z czasów młodości obdarował na drogę do Ameryki swoim szkaradnym gniewem!"... Mongenod uścisnął mnie ze łzami w oczach i już go nie było. Kiedym po kilku dniach spotkał Bordina, opowiedziałem mu o tym pożegnaniu, on zaś rzekł uśmiechając się: "Obyż to nie była nowa scena z komedii!... Nie miał aby do pana jakiegoś interesu"? - "Nie" - odparłem. "Bo u mnie był także z wizytą, a jam okazał prawie tyle słabości, co i pan, ale mnie to poprosił o pieniądze na prowiant. Ha, zobaczymy, jeśli dożyjemy"! Wysłuchawszy tego komentarza zląkłem się, czym nie pofolgował głupiemu roztkliwieniu. "Ale on, prokurator, też się nie oparł"! - pomyślałem sobie. Nie sądzę, aby pana ciekawiło, w jaki sposób utraciłem całą fortunę z wyjątkiem drugiej setki ludwików, którą ulokowałem w papierach państwowych, ale podatki od kapitału ściągano wtedy tak wysokie, żem w trzydziestym czwartym roku życia miał na utrzymanie tylko pięćset franków renty. Dzięki protekcji Bordina dostałem posadkę z pensją ośmiuset franków w oddziale lombardu na ulicy des Petits Augustins. Żyłem naówczas bardzo skromnie. Wyprowadziłem się na ulicę des Marais, miałem tam na trzecim piętrze mieszkanko złożone z dwóch pokojów i alkowy, a płaciłem dwieście pięćdziesiąt franków komornego. Obiady jadałem w lichym pensjonacie, płacąc za nie czterdzieści franków na miesiąc. Wieczorami prowadziłem księgi. Szpetny i ubogi, nie miałem co myśleć o mariażu. Gdy biedny pan Alan osądził tak samego siebie z godną podziwienia rezygnacją, Godfryd uczynił gest, którym dał wyraz jaśniej, niż gdyby się wywnętrzył, jak podobnymi były ich losy, a poczciwina, w odpowiedzi na ten ruch wymowny, przerwał czekając, aż odezwie się gość jego. - Toś nigdy pan nie był kochany?... - spytał Godfryd. - Nigdy! - odparł. - Jedyny wyjątek to Pani; odwzajemnia nam ona uczucie, jakie żywimy dla niej wszyscy, a które mogę nazwać boskim. Przekonałeś się pan już o tym zapewne: żyjemy jej życiem, a ona naszym; mamy wszyscy jedną duszę; nasze zaś uciechy, lubo nie są fizycznymi, cechuje wielka żywość, albowiem istniejemy tylko sercem... A no cóż, moje dziecko - mówił dalej - kiedy kobieta może ocenić przymioty duchowe, nie zwraca uwagi na urodę, bo już się zestarzała... Przecierpiałem wiele, ale niech tam!... - Rozumiem, rozumiem... - powiedział Godfryd. - Za Cesarstwa - mówił dalej poczciwina spuszczając głowę - rentę wypłacano nieregularnie, a trzeba się było spodziewać zawieszenia wypłat. Od roku 1802 do 1814 nie było w moim życiu takiego tygodnia, abym nie utyskiwał na Mongenoda z racji swoich kłopotów. "Gdyby nie Mongenod - powiadałem sobie - mógłbym się ożenić. Gdyby nie on, nie musiałbym znosić przeróżnych prywacji". Ale czasami też mówiłem sobie: "Kto wie, czy zły los i tam nie prześladuje biedaka"! Jednego dnia, a było to w roku 1806, kiedy życie osobliwie mi dopiekło, napisałem do niego długi list, którym wysłał przez Holandię. Nie odezwał się, ja zaś czekałem trzy lata, budując na tej odpowiedzi wciąż oszukiwane nadzieje. W końcu pogodziłem się z życiem, jakie wiodłem. Do pięciuset franków renty, do tysiąca dwustu franków pensji z lombardu, otrzymałem bowiem podwyżkę, dołączyłem jeszcze pięćset franków, które płacił mi pan Birotteau, perfumiarz, za prowadzenie ksiąg. Tak to nie tylko wybrnąłem, alem jeszcze odkładał osiemset franków rocznie. Z początkiem roku 1814, ulokowawszy moje oszczędności, a zebrało się tego dziewięć tysięcy franków, ulokowawszy je, powiadam, w obligacjach państwowych po czterdzieści franków, miałem na stare lata zapewnionych tysiąc sześćset franków renty. A że później brałem w lombardzie tysiąc pięćset franków, za prowadzenie ksiąg - sześćset, zebrało mi się, licząc w tym rentę państwową, trzy tysiące siedemset franków. Nająłem apartamencik na ulicy Sekwańskiej i od tego czasu żyłem nieco przyzwoiciej. Dzięki mojej posadzie stykałem się ciągle z biedakami. Przez lat dwanaście poznałem na wylot powszechną nędzę. Kilka razy wspomagałem ubogich. Cieszyłem się serdecznie, bo na dziesięć małżeństw, którym pomogłem, ze dwa wygrzebały się z tarapatów. Przyszło mi do głowy, że dobroczynność nie powinna zasadzać się na tym, aby biedocie rzucano pieniądze. Czynić dzieło miłosierdzia, bo tak się to pospolicie nazywa, wydało mi się częstokroć mniej więcej tym samym, co zachęcać do występku. Jakoż począłem zgłębiać tę kwestię. Miałem podówczas lat pięćdziesiąt, życie moje było już pozycją prawie zamkniętą. Do czego jestem zdatny? - pytałem sam siebie. - Komu zostawię swoją fortunkę? Kiedy umebluję bogato mój apartamencik, kiedy wezmę dobrą kucharkę i kiedy będę miał egzystencję zapewnioną jak należy, co będę robił z wolnym czasem? Toć jedenaście lat rewolucji i piętnaście lat biedy pożarło najpiękniejsze dni mojego życia, zmarnowało je w pracy jałowej, której podejmowałem się jedynie po to, żeby nie umrzeć z głodu. W tym wieku nikt już nie zdoła wyrwać się z bytowania stłamszonego w ciemności i niedostatku ku bytowaniu świetnemu; ale można być zawsze komuś użytecznym. Pojąłem na koniec, że kto opiekuje się biedakiem, nie skąpiąc mu rady, pomnaża dziesięciokrotnie wartość danego pieniądza, albowiem upośledzeni od losu potrzebują nade wszystko przewodników; trzeba ich uczyć, jak mają korzystać z pracy wykonywanej nie dla siebie, gdyż nie zbywa im na zdolności obserwowania. Kilka pięknych wyników, jakiem osiągnął, wzbiło mnie w wielką dumę. Dostrzegłem i cel, i zajęcie, doświadczyłem nadzwyczajnych uciech, gdyż to bardzo przyjemnie odgrywać rolę miniaturowej Opatrzności. - Ale dziś ta Opatrzność znacznie urosła, nieprawdaż? - zapytał Godfryd. - Oho! Już chciałbyś pan wszystko wiedzieć! - rzekł starzec. - Wcale nie. Czybyś pan uwierzył - ciągnął po tej pauzie - że wracałem często myślą do Mongenoda, a przyczyną tu była szczupłość środków, jakie moja skromna fortuna dawała mi do dyspozycji. "Gdyby nie Mongenod, zdziałałbym znacznie więcej" - mówiłem sobie. "Gdyby ten niegodziwiec nie pozbawił mnie tysiąca pięciuset franków renty - myślałem często - ocaliłbym tę rodzinę". Kiedym tak swoją niemoc usprawiedliwiał oskarżeniem, ci, których obdarowywałem jedynie słowami pociechy, przeklinali Mongenoda wespół ze mną. Złorzeczenia te koiły mi serce. Któregoś ranka, a było to w styczniu 1816 roku, moja gosposia oznajmia, że przyszedł... kto? Mongenod! I któż wchodzi?... Piękna kobieta licząca sobie podówczas trzydzieści sześć lat, a z nią troje dzieci; potem Mongenod, młodszy niżli przed wyjazdem, gdyż bogactwo i szczęście roztaczają wokół swoich wybrańców aureolę. Wyjechał chudy, blady, pożółkły, nieszczęsny, wrócił spasiony, tłusty, rumiany jak proboszcz, a wyelegantowany! Rzucił mi się w objęcia, a żem przywitał go trochę chłodno, powiada z miejsca: "Czyż mogłem wrócić wcześniej? Zastanów ty się! Wolno żeglować dopiero od roku 1815, a przecież musiałem jeszcze przez półtora roku spieniężać nieruchomości, ściągać należności, zamykać rachunki. Powiodło mi się, mój kochany. Kiedym w roku 1806 dostał twój list, wsiadłem na statek holenderski, bo chciałem ci sam przywieźć niezgorszą fortunkę; ale Holandię połączono akurat z Cesarstwem Francuskim, więc Anglicy przychwycili mnie i odstawili na Jamajkę, skąd przypadkiem udało mi się uciec. Powróciwszy do Nowego Jorku zbankrutowałem, i to paskudnie, gdyż pod moją niebytność biedna Karolcia nie umiała opędzić się od intrygantów. Musiałem więc od nowa wznosić gmach swojej fortuny. Ale jak widzisz, jesteśmy w końcu. Popatrz, jak czule spoglądają na ciebie te dziatki, a domyślisz się, że wiele słyszały o dobrodzieju naszej rodziny"! - "O, tak, proszę pana - ozwała się śliczna pani Mongenod - nie było takiego dnia, byśmy pana nie wspominali. Miałeś stały udział we wszystkich naszych interesach. Wzdychaliśmy wszyscy do tego momentu, który przeżywamy właśnie, aby ofiarować panu należną ci fortunę, ale zdajemy sobie wybornie sprawę, że nigdy ta dziesięcina nie pokryje długu wdzięczności". To rzekłszy pani Mongenod podała mi wspaniałą szkatułkę, o tę, panie Godfrydzie, a w środku było sto pięćdziesiąt tysiącfrankówek. "Wiele przecierpiałeś, mój biedny Alanie, wiem o tym, a myśmy się twoich cierpień domyślali, tylko nie było sposobu na przesłanie stamtąd pieniędzy, choć próbowaliśmy wszelkich kombinacji - podjął Mongenod. - Nie mogłeś się ożenić, mówiłeś mi o tym; mając to na uwadze, przeznaczyliśmy dla ciebie naszą starszą córkę, a dajemy jej pół miliona posagu"... - "Niech Bóg broni, abym miał ją unieszczęśliwić"! - zaprotestowałem żywo, a spojrzawszy na panienkę, równie ładną, jak była w tym wieku jej matka, przyciągnąłem dziewczę do siebie i pocałowałem w czoło. "Nie boisz się, moja ślicznotko? - zagadnąłem. - Idzie mi szósty krzyżyk, a ty masz lat siedemnaście! A brzydal ze mnie, że coś okropnego! Nigdy"! - zawołałem. "Dobroczyńca mojego ojca - rzekła - nigdy, proszę pana, nie będzie dla mnie brzydki". Dzięki tym słowom naiwnym i płynącym prosto z serca przekonałem się, że Mongenod nie kłamał nic a nic; jakoż wyciągnąłem do niego rękę i uścisnęliśmy się znowu. "Mój kochany - powiedziałem - czuję się wobec ciebie winien, bom cię nieraz oskarżał, przeklinał"... "Nic innego nie pozostawało ci, mój Alanie - odparł czerwieniąc się - miałeś ogromne kłopoty, i to przeze mnie"... Dobyłem z kartonowej teczki rejestr Mongenoda, oddałem dokumenty, a kwitując weksel rzekłem: "Zapraszam was wszystkich na śniadanko". - "Dobrze, ale pod warunkiem, że będziesz bywał u nas na obiadach, jak tylko się zainstalujemy, bośmy przyjechali wczoraj - powiedział Mongenod. - Kupimy pałacyk, otwieram w Paryżu dom bankowy, który będzie prowadził interesa z Ameryką Północną, a ten zuch to mój następca" - oznajmił wskazując piętnastoletniego chłopaka. Był to starszy z jego synów. Cały dzień spędziliśmy razem, a wieczorem obejrzeliśmy jakąś komedię, moi bowiem Amerykanie łaknęli takiego właśnie widowiska. Nazajutrz ulokowałem sumę w obligacjach państwowych: miałem teraz, licząc w tym dawne dochody, około piętnastu tysięcy franków renty. Dzięki tej fortunie przestałem wieczorami prowadzić książki i zrezygnowałem z posady, ku wielkiemu zadowoleniu urzędników nadetatowych. Założywszy dom bankowy "Mongenod & Ska" przyjaciel mój dorobił się olbrzymiego majątku na pierwszych pożyczkach Restauracji, a w roku 1827 umarł; przeżył sześćdziesiąt trzy lata. Córka jego, której dał milion wiana, poślubiła wicehrabiego de Fontaine. Syn, którego pan znasz, nie ożenił się dotąd; mieszka z matką i z młodszym bratem. Czerpiemy od nich wszelkie sumy, jakich tylko nam trzeba. Fryderyk, gdyż ojciec dał mu w Ameryce moje imię, ma trzydzieści siedem lat, a mimo młodego wieku jest jednym z najobrotniejszych i najuczciwszych bankierów paryskich. Pani Mongenod przyznała mi się wreszcie niedawno, że włosy swoje sprzedała za dwa złote dukaty, żeby kupić chleba. Rokrocznie zakupuje dwadzieścia cztery furmanki drzewa, a ja rozdzielam je pomiędzy biedaków. Czyni to na pamiątkę mojego podarku. - Rozumiem teraz pańskie stosunki z bankiem Mongenoda - powiedział Godfryd - co zaś do pańskiej fortuny... Poczciwina spojrzał na Godfryda uśmiechając się z właściwą sobie łagodną złośliwością. - Niech pan będzie łaskaw mówić dalej... - ozwał się Godfryd widząc, że stary nie powiedział wszystkiego. - To zakończenie, mój kochany Godfrydzie, wstrząsnęło mną do głębi. I lubo człowiek, co tyle przecierpiał, mój przyjaciel, wybaczył mi moją niesprawiedliwość, jam sobie nie darował jej nigdy. - O! - zdumiał się Godfryd. - Jakoż postanowiłem oddawać wszystkie zbywające mi pieniądze, a jest tego co roku jakieś dziesięć tysięcy, na dobroczynność racjonalną - podjął spokojnie pan Alan. - W tymże mniej więcej czasie poznałem sędziego trybunału pierwszej instancji w departamencie Sekwany, pana Popinot, którego ku niezmiernej naszej boleści straciliśmy przed trzema laty, a który przez lat piętnaście rozwijał w Dzielnicy Świętego Marcelego akcję charytatywną nad podziw energiczną. On to wespół z naszym czcigodnym wikarym katedry Notre Dame i z Panią powziął myśl, aby ufundować stowarzyszenie, z którym wszyscy współdziałamy, a dokonało ono od roku 1825 w sekrecie niejednego poczciwego dzieła. Duszą, duszą prawdziwą naszej kongregacji jest pani de La Chanterie. Wikary dzięki naukom swoim umiał nas umocnić w wierze: dowiódł nam, że kto innych nakłania do cnoty, musi doskonalić się wewnętrznie, gdyż inaczej nie zdoła świecić przykładem. Im dalej zapuszczamy się tą drogą, tym czujemy się szczęśliwsi, a widzimy to po samych sobie. Tak to skrucha, żem zapoznał serce przyjaciela z lat dziecinnych, natchnęła mnie myślą, abym z własnej i nieprzymuszonej woli oddał biednym fortunę, którą on mi przyniósł, a ja przyjąłem nie oburzając się, że na miejsce pożyczonej sumki zwraca mi sumę olbrzymią: cel pogodził mnie z własnym sumieniem. Poczciwina mówił to wszystko bez jakiejkolwiek emfazy, z jego spojrzenia, głosu i gestów przebijało tyle dobroduszności, że Godfryd, gdyby już nie postanowił był wstąpić do tego świątobliwego i szlachetnego stowarzyszenia, zapragnąłby to uczynić wysłuchawszy powyższej relacji. - Nie znasz pan dobrze świata - zauważył Godfryd - jeśli błahostka, która nie obciążyłaby niczyjego sumienia, budzi w panu aż takie skrupuły. - Znam tylko nieszczęśliwych - ozwał się poczciwina. - I nie bardzo pragnę zapoznać się ze światem, gdzie niekorzystny sąd o bliźnim poczytuje się za fraszkę. Ale północ nadchodzi, a ja muszę rozważyć jeszcze rozdział z "Naśladowania Jezusa Chrystusa". Dobrej nocy! Ująwszy rękę starego Godfryd uścisnął ją z uwielbieniem. - Czy będziesz pan mógł opowiedzieć mi historię pani de La Chanterie? - zapytał. - Mógłbym jedynie za jej zgodą - odrzekł stary - gdyż dzieje te łączą się z jednym z najokropniejszych wydarzeń, do jakich dopuściła polityka cesarska. To mój przyjaciel Bordin przedstawił mnie Pani, zna on wszystkie sekrety tego szlachetnego życia i on to, by tak rzec, wwiódł mnie w jej dom. - Ha, cóż, dziękuję, żeś mi pan opowiedział swoje życie, a wiele znalazłem w nim dla siebie nauki - odparł Godfryd. - A morał pan wyciągnąłeś? - Lepiej niech go pan sam dopowie, boć w tym względzie mogłyby się różnić nasze zapatrywania. - Tedy słuchaj pan - rzekł stary - przyjemność w życiu chrześcijanina jest jedynie trafem, a nie celem, tylko że zaczynamy rozumieć to zbyt późno. - A co się z nami dzieje, gdy przejmujemy się do głębi zasadami chrześcijańskimi? - spytał Godfryd. - O proszę! - rzekł poczciwina. I wskazał palcem napis wykonany złotymi literami na czarnym tle, którego to napisu nowy pensjonarz mógł jeszcze nie zauważyć, gościł bowiem u starca po raz pierwszy. Obejrzawszy się, przeczytał: Transire benefaciendo. * Transire benefaciendo (łac.) —przejść czyniąc dobrze. - Oto, moje dziecko, sens, jaki wówczas nadajemy życiu. To nasza dewiza. Jeśli do nas przystaniesz, będzie ona dla ciebie jedynym wskaźnikiem. Mając wciąż tę zasadę przed oczyma, pamiętamy, aby jej przestrzegać: wstajemy z nią, kładziemy się spać, ubieramy się... Ach! Gdybyś wiedział, jak niewysłowionych rozkoszy doznajemy wprowadzając w czyn tę dewizę!... - No, jakichże to?... - zagadnął Godfryd oczekując rewelacyj. - Nasamprzód, wcale nie jesteśmy biedniejsi niż baron de Nucingen... Ale "Naśladowanie Jezusa Chrystusa" zabrania nam posiadać jakikolwiek osobisty majątek: jesteśmy tylko szafarzami, a za lada odruchem pychy nie bylibyśmy godni swojej roli. Nie byłoby to już transire benefaciendo, albowiem użytkowalibyśmy nasze bogactwa myślą. Gdybyś oznajmił, z lekka rozdymając nozdrza: "Jestem drugą Opatrznością" (a mógłbyś tak pomyśleć, skoro byś, jak ja dziś rano, przywrócił do życia całą rodzinę), byłbyś Sardanapalem! Diabłem! Żaden z moich przyjaciół, czyniąc dobrze, nie myśli o sobie, trzeba wyrzec się wszelkiej próżności, pychy, miłości własnej, a to trudne, i jak jeszcze!... Godfryd powiedział panu Alanowi dobranoc i wrócił do siebie, mocno jego opowieścią poruszony; ale ciekawość naszego bohatera była bardziej podekscytowana niźli zaspokojona, w obrazie bowiem, jaki przedstawiał ten dom, pani de La Chanterie była osobistością centralną. Życie tej kobiety tak paliło jego ciekawość, że postawił sobie za cel pobytu w tym domostwie zebrać informacje o gospodyni. Wypenetrował już był od dawna, że stowarzyszenie złożone z pięciu osób rozwija szeroką akcję charytatywną; znacznie jednak więcej myślał o jego przewodniczącej. Przez kilka dni nasz neofita przypatrywał się pilniej aniżeli wprzódy tym wyjątkowym ludziom, pomiędzy którymi się znalazł - i zaszło w nim zjawisko duchowe od teraźniejszych filantropów lekceważone, jak sądzę, na skutek ich nieuctwa. Środowisko, w którym Godfryd przebywał obecnie, oddziaływało nań dodatnio. Prawo, które rządzi naturą fizyczną w zależności od wpływów klimatu na warunki bytowania istot rozwijających się w danej strefie, rządzi również i naturą duchową; a zatem społeczeństwo popełnia jedną z największych zbrodni tworząc skupiska przestępców, izolowanie ich zaś liczy się do eksperymentów, gdzie wynik pomyślny jest raczej wątpliwy. Przestępców winniśmy powierzać instytucjom religijnym i otaczać cudami Dobra, a nie zostawiać tam, gdzie są otoczeni dziwami Zła. Spodziewać się trzeba, iż w tym względzie Kościół okaże całkowite poświęcenie; skoro śle misjonarzów między barbarzyńskie czy dzikie ludy, z jakąż radością oddałby w ręce zakonów posłannictwo, dzięki któremu mógłby katechizować dzikich cywilizacji; bo każdy zbrodniarz jest ateuszem, ale częstokroć bezwiednym. Owóż Godfryd znalazł u tych pięciu osób zalety, których od niego żądano; nikt nie był tutaj pyszny, próżny, każdego cechowała pokora i nabożność, ta zaś ostatnia nie trąciła nic a nic nabożnictwem, czyli religijnością w sensie ujemnym. Zaraźliwe były te cnoty; jakoż Godfryda zdjęła chęć, aby naśladować tych nieznanych bohaterów - i w końcu jął studiować namiętnie książkę, którą wzgardził był na początku. "W ciągu dwóch tygodni uprościł swoje życie do tego, czym jest ono rzeczywiście, kiedy rozpatrzyć je z wyżyn, na które wiedzie nas duch religijny. Wreszcie jego ciekawość, jakże zrazu światowa, ekscytowana tyloma wulgarnymi pobudkami, oczyściła się; nie zrezygnował z niej, bo i trudno byłoby mu to uczynić, albowiem przedmiot jej stanowiła pani de La Chanterie; lecz okazywał niechcący dyskrecję, tę zaś oszacowali ci ludzie, u których, jak i zresztą u wszystkich mnichów, duch Boży tak rozwijał zalety umysłu, że sięgały one niesłychanych głębin. Koncentracja sił duchowych, jakimkolwiek dokonywałaby się systemem, ogromnie wzmaga ich zasięg. - Nasz przyjaciel nie nawrócił się jeszcze - mawiał zacny ksiądz de Veze - ale tego pragnie... Godfryd poznał niebawem dzieje pani de La Chanterie, a przyczynił się do tego niespodziany wypadek. Zaspokoił tedy ciekawość palącą go najdokuczliwiej. Egzekucja na rogatce Świętego Jakuba pochłaniała w owych dniach cały Paryż, tym zaś straceniem zakończył się jeden z najokropniejszych procesów kryminalnych, jakie zapisano w rocznikach naszego sądu przysięgłych. Nadzwyczajne zainteresowanie rzeczonym procesem wywodziło się stąd, że zbrodniarze zuchwalstwem swoim oraz inteligencją przewyższali zwykłych podsądnych, a cynicznymi odpowiedziami przerazili społeczeństwo. W domu pani de La Chanterie, rzecz godna uwagi, nie prenumerowano żadnej gazety, toteż Godfryd dowiedział się dopiero od swojego nauczyciela księgowości, że prośbę o ułaskawienie, którą wystosowali przestępcy, odrzucono, a nadmienić tu trzeba, iż wprowadził się do pani de La Chanterie w jakiś czas po ich procesie. - Czyście kiedy, moi panowie, spotkali - zagadnął swoich przyszłych przyjaciół - takich krwawych łotrów, a jeśli tak, jak się do nich zabieracie?... - Przede wszystkim - odrzekł pan Mikołaj - nie ma żadnych krwawych łotrów, istnieją tylko natury chore, zdatne do Charenton; ponadto, nie mówiąc o kilku wyjątkach rzadkich, wyjątkach patologicznych, spotykamy albo ludzi niereligijnych, albo rozumujących fałszywie, a człowiek miłosierny winien, gdyż na tym zasadza się jego posłannictwo, leczyć te dusze i kierować je na dobrą drogę. * Charenton - miejscowość pod Paryżem, gdzie znajduje się zakład dla obłąkanych. - A - dorzucił ksiądz de Veze - nie masz dla apostoła rzeczy niemożliwej, Bóg jest za nim... - Gdyby księdzu przysłano któregoś z tych skazańców - powiedział Godfryd - nic by ksiądz nie uzyskał. - Nie starczyłoby czasu - zauważył poczciwy pan Alan. - Na ogół biorąc - ozwał się pan Mikołaj - religii powierza się duszę pozostającą w zatwardziałości grzechu, i to powierza się na czas tak krótki, że cudu dokazać nie sposób. W naszych rękach ludzie, o których pan wspomniałeś, staliby się jednostkami bardzo wybitnymi, posiadają bowiem ogromny zasób energii; ale skoro taki popełni morderstwo, niepodobna już się nim zająć, bo sprawiedliwość ludzka przywłaszcza go sobie... - Wynikałoby - odparł Godfryd - że jesteś pan przeciwny karze śmierci... Pan Mikołaj zerwał się i wyszedł. - Niech pan nigdy nie wspomina przy panu Mikołaju o karze śmierci; w zbrodniarzu, nad którego egzekucją musiał mieć pieczę, poznał swojego naturalnego syna... - I był to człowiek niewinny! - wtrącił pan Józef. W tej chwili pani de La Chanterie, dłuższy moment nieobecna, wróciła do salonu. - No, ale chyba pan przyznasz - zwrócił się Godfryd do pana Józefa - że społeczność bez kary śmierci przetrwać by nie zdołała, a ci, którym jutro rano zetną... Godfryd uczuł, jak czyjaś silna dłoń zatyka mu usta; jednocześnie ksiądz de Veze wyprowadził panią de La Chanterie, pobladłą i jak gdyby umierającą. - Aleś się pan popisał!... - rzekł pan Józef do Godfryda. - Zabierzesz go, Alanie? - spytał cofając rękę, którą zakneblował był usta Godfrydowi. I wybiegł do pokoju Pani, gdzie był już ksiądz de Veze. - Chodź pan - rzekł poczciwina do Godfryda -. postawiłeś nas w kropce, musimy ci wyjawić sekrety życia Pani. Tedy obaj przyjaciele znaleźli się niebawem w pokoju pana Alana, tak samo jak tego wieczoru, kiedy starzec opowiedział swoją historię. - No i?... - bąknął Godfryd, a na twarzy jego malowała się rozpacz, wywołał bowiem zamęt, który w tym świętym domu można by nazwać katastrofą. - Czekam, aż Manon przyjdzie nas uspokoić - odrzekł poczciwina słysząc na schodach kroki służącej. - Proszę pana, Pani już dobrze, ksiądz dobrodziej wykręcił kota ogonem - oświadczyła Manon popatrując na Godfryda niemal ze złością. - O Boże! - wykrzyknął nieborak i łzy zakręciły mu się w oczach. - No, no, siadaj pan - ozwał się starzec i sam usiadł. Milczał chwilę, zbierając myśli. - Nie wiem - powiedział zacny starzec - czy nie zawiedzie mnie talent, boć mam godnie przedstawić życie, które los tak okrutnie doświadczał; wybaczysz lichemu narratorowi, jeśli nie znajdzie słów na miarę tych klęsk i tych wypadków. Pamiętaj, żem dawno ukończył kolegium i że jestem dziecięciem wieku, w którym zajmowano się bardziej myślą niźli nadawaniem jej formy, wieku prozaicznego, kiedy ludzie każdą rzecz umieli nazywać tylko po imieniu. Godfryd skinął potakująco, a w geście tym starzec mógł dopatrzyć się szczerego uwielbienia, gest ów oznaczał: słucham. - Sam się o tym przekonasz, młody przyjacielu - podjął starzec - że nie mógłbyś zostawać dłużej między nami nie dowiedziawszy się o kilku osobliwych a strasznych nieszczęściach, jakie dotknęły tę świątobliwą kobietę. Istnieją fatalne pojęcia, myśli, słowa, których pod żadnym pozorem w tym domu wypowiadać nie wolno, gdyż rany, jakie Pani odniosła niegdyś, otwierają się, a ból to tak okrutny, że powtórzywszy się kilka razy mógłby ją zabić... - O Boże! - zawołał Godfryd. - I cóż ja takiego zrobiłem? - Gdyby nie pan Józef, który ci przerwał domyśliwszy się, że zaraz chwycisz to zabójcze narzędzie, w okamgnieniu zgładziłbyś biedną Panią... Czas już, abyś dowiedział się o wszystkim, będziesz bowiem nasz, takie dziś wszyscy żywimy przekonanie. - Pani de La Chanterie - ozwał się znów po chwili milczenia - pochodzi z Dolnej Normandii, a ród jej należał tam do najpierwszych. Panieńskie jej nazwisko brzmiało Barbara Filiberta de Champignelles, a należy ona do linii młodszej. Dlatego z pewnością oblokłaby habit, gdyby nie małżeństwo, które zawarła zrzekłszy się wiana na rzecz legitymy, jak to się zwykle praktykuje wśród ubogich rodów. * Legityma - część majątku, którą dawniejsze prawo francuskie zabezpieczało dzieciom na majątku ojca i matki. Niejaki pan de La Chanterie, którego familia, choć bardzo stara, bo figurująca w rocznikach już od krucjaty Filipa Augusta, popadła całkiem w zapomnienie, pragnął osiągnąć wysoką pozycję towarzyską, należną mu w prowincji normandzkiej z uwagi na długą linię antenatów. Ale szlachcic ów utracił był estymę i z przyczyn bezpośrednich, bo czasu wojny o Hanower zbił około trzystu tysięcy dukatów na dostawach dla królewskiej armii. * Wojna o Hanower była epizodem wojny siedmioletniej (1756— —1763), którą prowadził król pruski Fryderyk II, wspierany przez Anglię, przeciw Francji, Austrii i Rosji. Syn jego, nazbyt dufny w aż tak wielką fortunę, którą pomnażała jeszcze zaściankowa plotka, hulał w Paryżu, czym niepokoiłby się, i słusznie, każdy ojciec rodziny. Przymioty panny de Champignelles słynęły w Bessin wcale szeroko. Jednego razu pomieniony szlachcic, a miał on skromne lenno La Chanterie - między Caen i Saint Ló, zwrócił uwagę, jak w jego przytomności biadano nad losem pewnej panny nieprzeciętnych zalet, która, choć naturalnie byłaby wzorową żoną, musi oblec habit; kiedy zaś oświadczył, że miałby ochotę skojarzyć ją ze swoim synem, dowiedział się z miejsca, jakie stanowisko zajęliby tutaj Champignellesowie: oddaliby rękę panny Filiberty temu, kto zrzekłby się posagu. Pojechał do Bayeux, po kilku rozmowach ułożył się z familią Champignellesów, a niezwykłe walory młodej osoby zawojowały go całkiem. Bo i wszystko w tej szesnastoletniej dziewczynie zapowiadało kobietę, którą pan poznałeś. Zalecała się głęboką religijnością, rozsądkiem niezawodnym, prawością nieugiętą, licząc się między te dusze, które zawsze dochowują małżeńskiej wiary, choćby afekt im narzucono. Stary szlachcic, wzbogacony na wojennych szalbierstwach, odgadł w tej uroczej pannie żonę, która mogłaby hamować zapędy jego syna autorytetem cnoty i siłą charakteru, stanowczego, ale pozbawionego jakiejkolwiek szorstkości; bo spostrzegłeś to pan, nieprawdaż? - nie ma osoby bardziej łagodnej niż pani de La Chanterie; a także nikt nie był bardziej ufny niż ona: i dziś, u schyłku życia, zachowała tę świętą naiwność; nie chciała ongi uwierzyć w istnienie zła, tę zaś odrobinę podejrzliwości, z którą pan się spotkałeś, zaszczepiły jej nieszczęścia. Stary zobowiązał się wobec Champignellesów, że w intercyzie ślubnej skwituje legitymę panny Filiberty; w zamian za to Champignellesowie, skoligaceni z magnackimi rodami, przyrzekli, że lenno La Chanterie stanie się baronią - i dotrzymali słowa. Ciotka narzeczonego, pani de Boisfrelon, żona radcy trybunału, co zmarł, a pan odziedziczyłeś po nim apartamencik, obiecała zapisać siostrzeńcowi swoją fortunę. Gdy oba rody przypieczętowały całkowite porozumienie, ojciec wezwał syna. Żeniąc się miał lat dwadzieścia pięć, był referendarzem Rady Głównej, hulał bez opamiętania w kompanii znakomitych paniczów i wzorował się na nich; jakoż były dostawca musiał co i raz płacić spore długi. Biedny ojciec, przewidując nowe wybryki syna, był mocno rad, kiedy sporządzał zapis na imię przyszłej synowej; taki był jednak nieufny, że lenno La Chanterie przeznaczył dla wnuka, który urodziłby się z owego mariażu... (Rewolucja - dodał nawiasem poczciwy pan Alan - i tak uczyniła tę ostrożność zbyteczną). Nasz referendarz - mówił dalej - piękny jak anioł, zręczny nad podziw we wszelkich ćwiczeniach ciała, był zawołanym bałamutem. Tedy uwierzysz mi pan snadnie, że pani Filiberta zakochała się w małżonku bez pamięci. Stary, nadzwyczaj kontent z pierwszych dni tego pożycia, przekonany niemal, że syn się odmienił na korzyść, sam wyprawił nowożeńców do Paryża. Działo się to z początkiem roku 1788. Był to rok prawie niezmąconego szczęścia. Pani de La Chanterie zaznała drobnych starań i najdelikatniejszych dowodów atencji, jakich człek rozkochany nie skąpi kobiecie, którą jedyną pod słońcem kocha. Krótki był ten miesiąc miodowy, ale zostawił jakiś promień w sercu głęboko szlachetnej i głęboko nieszczęśliwej kobiety. Jak panu wiadomo, każda matka karmiła wtedy swoje dziecko, a Pani miała córeczkę. Ów okres, kiedy mężczyzna winien okazywać kobiecie czułość osobliwą, był, przeciwnie, dla pani de La Chanterie początkiem jej niewiarogodnych klęsk. Referendarz musiał sprzedać cały majątek, jakim dysponować miał prawo, by spłacić dawne długi, do których się nie przyznał, jako też i nowe - karciane. Potem Zgromadzenie Narodowe skasowało Radę Główną, trybunał, a z nim wszystkie urzędy sądowe, które nabywców kosztowały mnóstwo pieniędzy. Młode małżeństwo, któremu przybyła córeczka, miało więc tylko dochody z owego zastrzeżonego majątku i z wiana, jakim teść obdarował panią de La Chanterie. Minęło jakieś półtora roku i ta śliczna kobieta, nie ukończywszy jeszcze lat osiemnastu, musiała żyć i utrzymywać córeczkę z pracy własnych rąk - a przeprowadziła się podówczas do jakiejś obskurnej dzielnicy. Mąż jej, staczając się stopniowo na dno społeczne, porzucił ją całkiem. Nigdy mu nie przyganiła, nigdy też nie krzywdowała sobie. Powiedziała nam kiedyś, że podczas tych okropnych dni modliła się za swojego drogiego Henryczka. Bo temu nicponiowi było Henryk - objaśnił poczciwina - imienia tego nigdy nie wymawiaj przy Pani, tak jak imienia Henrieta. Ale do rzeczy. Wydalając się z izdebki na ulicy Corderie du Temple jedynie po żywność i robotę, pani de La Chanterie opędzała wszystkie wydatki, a to dzięki stu liwrom, które każdego miesiąca przysyłał jej teść, wzruszony cnotą tak niebywałą. Przewidując jednak, że ta pomoc kiedyś zawiedzie, biedaczka jęła się gorseciarstwa (a trudne to rzemiosło), pracując dla pewnej głośnej modystki. Rzeczywiście, stary gonigrosz umarł, a schedę pożarł jego syn, bo prawa monarchii były już obalone. Eks-referendarz, mianowany prezydentem trybunału rewolucyjnego, zasłynął okrucieństwami, choć niejednego miał po temu rywala, i siał postrach w Normandii, gdzie mógł dać należyty upust wszelkim swoim namiętnościom. Ale przyszła kryska na matyska: upadł Robespierre, uwięziono więc naszego prezydenta i groziła mu śmierć niechybna, gdyż nienawidził go cały departament. Pani de La Chanterie dowiedziała się z listu pożegnalnego, jaki los czeka jej męża. Nie namyślając się zostawia córeczkę pod opieką sąsiadki i zaopatrzona w kilka ludwików, całą swoją fortunę, udaje się do owego miasta, gdzie łajdak siedzi w więzieniu; przekupiwszy owymi ludwikami dozorców, dostała się do celi małżonka, ubrała go w swoje suknie i takim sposobem zdołała ocalić - niemal identycznie postąpiła później pani de Lavalette. * Emilie-Louise de Lavalette (1780—1855) istotnie ocaliła w ten sposób życie mężowi, który jako stronnik Napoleona został za drugim powrotem Burbonów skazany na karę śmierci. Skazano ją na śmierć, ale trybunałowi, któremu przewodniczył ongi jej mąż, nijako było doprowadzać zemstę do końca: sami więc sędziowie ułatwili jej po cichu ucieczkę z więzienia. Wróciła do Paryża pieszo, bez grosza, nocując po wsiach i często żywiona dzięki ludzkiemu miłosierdziu. - O Boże! - zawołał Godfryd. - Poczekaj pan!... - ozwał się poczciwina. - To nic jeszcze. Przez lat osiem biedna kobieta widziała się z mężem trzy razy. Za pierwszym razem jaśnie pan zabawił dwie doby w skromnej izdebce żony i wyciągnął od niej wszystkie pieniądze przymilając się bez ustanku i zapewniając o swoim całkowitym nawróceniu. "Byłam - opowiadała - bezsilna wobec człowieka, za którego modliłam się co dzień i który wyłącznie pochłaniał myśl moją". Za drugim razem pan de La Chanterie zjawił się umierający, i to na jaką chorobę!... Wykurowała go, ocaliła, co uczyniwszy jęła w nim budzić zacne sentymenta i nakłaniać do przyzwoitego życia. Nasz rewolucjonista obiecał spełnić wszystkie życzenia tego anioła i ugrzązł w takim występku, że nie umknąłby poszukiwaniom policji, gdyby nie znalazł u żony bezpiecznego azylu; tutaj też umarł spokojnie. - O, to jeszcze bagatela! - zawołał starzec widząc zdziwienie malujące się na twarzy Godfryda. - W sferach, gdzie obracał się ów człowiek, nikt nie wiedział o jego żonie. Jakoż w dwa lata po śmierci nędznika panią de La Chanterie poinformowano, że istnieje druga pani de La Chanterie, wdowa jak i ona, i tak samo zrujnowana. Bigamista znalazł był dwa anioły, niezdolne go zdradzić. - Mniej więcej w roku 1803 - podjął zacny pan Alan odsapnąwszy chwilę - wuj pani de La Chanterie, wymazany z listy emigrantów, przybył do Paryża i wręczył jej dwieście tysięcy franków, które powierzył mu ongi stary kutwa jako depozyt dla wnuków. Skłonił wdowę, aby wróciła do Normandii. Pani de La Chanterie uzupełniła tutaj edukację córki, a radząc się wciąż byłego sadownika, odkupiła na doskonałych warunkach dobra rodowe. - Ach! - ucieszył się Godfryd. - Nie bądź pan taki skory do radości - rzekł poczciwina - huragany jeszcze się nie zaczęły! Wracam do rzeczy. W roku 1807, po czterech latach spokojnych, pani de La Chanterie wydała jedynaczkę za szlachcica, którego nabożność, przeszłość, majątek dawały wszelakiego rodzaju gwarancję; za człowieka, co, jak to powiadają, był faworytem śmietanki towarzyskiej, a zbierał te laury w mieście prowincjonalnym, stolicy departamentu, gdzie Pani i jej córka zjeżdżały na zimę. Uważ pan, że nie była to byle jaka śmietanka, lecz kilka rodów zaliczanych do francuskiej magnaterii: dEsgrignonowie, Casteranowie, Troisvilleowie, Nouatreowie i im podobni. Minęło półtora roku, a człowiek ów porzuciwszy żonę przepadł gdzieś w Paryżu i tam zmienił nazwisko. Pani de La Chanterie dowiedziała się o przyczynach wiarołomstwa dopiero w świetle błyskawic, gdy rozszalała się burza. Córka jej, wychowana nadzwyczaj starannie, w niczym nie skażonych pojęciach religijnych, milczała o tej sprawie jak zaklęta. Taki brak zaufania ugodził boleśnie panią de La Chanterie. Nie jeden raz postrzegła w córce ten i ów rys pokrewny awanturniczemu charakterowi ojca, ale wzmocniony stanowczością niemal męską. Ów mąż wyjechał za pełną zgodą żony, zostawiając interesa w opłakanym stanie. Pani de La Chanterie do dziś jeszcze nie ochłonęła po tej katastrofie, której żadna siła ludzka zapobiec by nie mogła. Ludzie, u których zasięgała roztropnie rady, upewnili ją wszyscy, że fortuna jej przyszłego zięcia jest czysta jak łza, ziemia nie obciążona żadną hipoteką, a tymczasem od dziesięciu lat cały ów majątek był szacowany powyżej wartości. Sprzedano więc majątek nieruchomy, a biedna żona, której został tylko posag, wróciła do matki. Pani de La Chanterie dowiedziała się później, że człowieka tego popierali miejscowi notable, dbając o swoje wierzytelności, gdyż ów łotr był winien każdemu z nich większą czy mniejszą kwotę. Kiedy więc pani de La Chanterie osiadła w tych stronach, wszyscy upatrzyli ją sobie na ofiarę. Niemniej miała ta katastrofa inne powody, które wyjawi panu poufny raport, jaki przedstawiono cesarzowi. Ponadto człowiek ów dawniej już wnęcił się był w łaski rojalistycznych przywódców departamentu, albowiem w najburzliwszym okresie rewolucji okazywał oddanie sprawie królewskiej. Jako jeden z najaktywniejszych emisariuszów Ludwika XVIII, od roku 1793 maczał ręce we wszystkich spiskach, a wycofywał się za każdym razem tak mądrze i zręcznie, że na koniec jął budzić podejrzenia. Ludwik XVIII podziękował mu za wyświadczone przysługi i odsunął go od wszelkich spraw, a wtedy człowiek ten wrócił do swoich włości, z dawna już obdłużonych. Ta przeszłość, podówczas ciemna (wtajemniczeni w sekretne machinacje kancelarii królewskiej woleli nic nie mówić o współpracowniku tak niebezpiecznym), sprawiła, że człeka tego otoczono czymś na kształt kultu, gdyż miasto było oddane Burbonom, a najokrutniejsze zbrodnie szuaństwa poczytywało się tutaj za metody regularnej wojny. DEsgrignonowie, Casteranowie, kawaler de Valois, słowem: Arystokracja i Kościół, otwarli ramiona przed tym rojalistycznym dyplomatą i przyjęli go na swoje łono. Tę protekcję zasilała chciwość wierzycieli, którym pilno było do pieniędzy. A ten łotr, drugi nieboszczyk de La Chanterie, umiał przez trzy lata chodzić w cuglach, afiszować się z najgorętszą pobożnością, a chucie swoje poskramiać. W pierwszych miesiącach mariażu, kiedy byli nierozłączni, usiłował urabiać młodą żonę; starał się ją zepsuć uciekając się albo do różnych doktryn, jeśli ateizm jest w ogóle jakąś doktryną, albo do żartobliwego tonu, którym rozprawiał o najświętszych zasadach. Wróciwszy w rodzinne strony ów dyplomata podłego gatunku zawarł ścisłą przyjaźń z pewnym młodzieńcem, jak i on zadłużonym po uszy, ale zalecającym się odwagą i szczerością, bo dał na to różne dowody, równymi tchórzostwu i obłudzie tamtego. Kawaler ów gościł u młodych małżonków, a że jego charakter, uroda i żywot awanturniczy musiały pobudzić kobiecą wyobraźnię, stał się w rękach męża jak gdyby narzędziem służącym temu łajdakowi do poparcia haniebnych teorii. Przypadek strącił więc młodziutką kobietę w otchłań, o której ani wspomniała matce - pomyślawszy zaś o drobiazgowych środkach ostrożności, jakie przedsięwzięła pani de La Chanterie w związku z mariażem córki, trzeba machnąć ręką na tak zwaną zapobiegliwość ludzką. Ten cios ostatni, wymierzony w kogoś, kto zaznawszy tylu nieszczęść żył tylko własnym poświęceniem, żył tak religijnie i cnotliwie jak pani de La Chanterie, rozbudził w niej nieufność do samej siebie, owa zaś nieufność tym ściślej odizolowała ją od córki, że młoda osoba zażądała niemal, jako rekompensaty za swój niefortunny mariaż, całkowitej wolności, zawojowała matkę, a czasami ją tyranizowała. Tak to jej serce doznało samych rozczarowań: zawiodło ją przywiązanie i miłość do męża, któremu, nie skarżąc się nigdy, poświęciła majątek, szczęście i życie; zawiodła ją edukacja, wyłącznie religijna, jaką dała córce; zawiodło ją społeczeństwo, oszukawszy, gdy prowadziła układy o mariaż; a że i ta, w której duszy posiała tyle poczciwych zasad, nie oddała jej sprawiedliwości, pani de La Chanterie zapamiętała się w Bogu, choć chłostał ją tak okrutnie. Ta półzakonnica bywała co rano w kościele, zadawała sobie klasztorne umartwienia i oszczędzała, żeby nieść ulgę biednym... - Widziałeś pan kiedy życie świątobliwsze i częściej doświadczane niźli życie tej szlachetnej kobiety, jakże spokojnej wobec przeciwności losu, odważnej w niebezpieczeństwie, a zawsze prawdziwej chrześcijanki? - zagadnął poczciwy pan Alan spoglądając na zdziwionego Godfryda. - Poznałeś już Panią, wiesz tedy, jaka jest dorzeczna, rozsądna, bystra; nigdy jej nie zawodzą te zalety, a ma je rozwinięte w najwyższym stopniu. Owóż gdyby ktoś wypił taką czarę goryczy, powiedzielibyśmy śmiało, że większych nieszczęść doznać by nie mógł, a tymczasem były one fraszką w porównaniu z tym, co Bóg przygotowywał jeszcze dla tej kobiety. Zajmijmy się teraz wyłącznie córką pani de La Chanterie - mówił stary nawiązując do tematu. - Kiedy panna de La Chanterie wychodziła za mąż, miała lat osiemnaście, a była dziewczyną kompleksji nadzwyczaj delikatnej. Brunetka o prześlicznym rumieńcu, twarzyczce zachwycającej, a przy tym smukła jak łania. Nad foremnym czołem wiły się czarne loki, najpiękniejsze w świecie, wybornie stonowane z barwą piwnego i wesołego oka. Było w tej fizjonomii coś przymilnego, co maskowało prawdziwy charakter, pełen iście męskiego zdecydowania. Dłonie i stopy miała drobne, całą zaś postać cechowało coś tak wątłego i kruchego, że patrząc na nią anibyś pan pomyślał o żywotności i sile. Nie rozstawała się nigdy z matką, tedy jej obyczaje były nad wyraz czyste, a religijność chwalebna. Ta młoda osoba była, tak samo jak jej matka, przywiązana do Burbonów niemal fanatycznie, do rewolucji francuskiej odnosiła się wrogo, a we władzy Napoleona widziała tylko plagę, którą Bóg pokarał Francuzów za zbrodnie popełnione w roku 1793 . Zgodność zapatrywań politycznych wyznawanych przez teściową i zięcia była, jak zwykle w takich okolicznościach, motywem, co zdecydował ostatecznie o mariażu, którym skądinąd interesowała się cała okoliczna arystokracja. Przyjaciel owego łotra dowodził w roku 1799, gdy wybuchł ponowny rokosz, bandą szuanów. Zdaje się, że baron (zięć pani de La Chanterie był baronem) pchając małżonkę w ramiona przyjaciela to jedynie miał na względzie, aby z tego romansu ciągnąć wszelaki profit. Młody awanturnik, choć zadłużony po uszy i zrujnowany, żył wcale dostatnio i rzeczywiście mógł bez trudu wspomagać byłego podszczuwacza spisków rojalistycznych. - Tu wtrącę słów kilka o stowarzyszeniu, wokół którego podniesiono naówczas wiele wrzawy - powiedział pan Alan przerywając tok opowieści. - Mam na myśli Pożogników. We wszystkich prowincjach zachodnich grasowali wtedy ci zbóje, nie tyle dla rabunku, ile po to, żeby znów rozniecić wojnę rojalistyczną. Podobno zaciągali się do nich masowo dezerterzy zbiegli przed wojskiem, gdyż jak pan słyszałeś zapewne, prawo o brance wprowadzano w czyn z gorliwością trącącą nadużyciem. Między Mortagne i Rennes, a nawet i dalej, aż po brzegi Loary, odbywały się nocne ekspedycje, w tej części ziem normandzkich wymierzone głównie przeciw nabywcom dóbr narodowych. Bandy te wzbudziły po wsiach głęboką trwogę. Nie skłamię, jeśli powiem kładąc na to nacisk, że w niektórych departamentach akcja organów sprawiedliwości przez długi czas była sparaliżowana. Te ostatnie pogłosy wojny domowej nie rozbrzmiały tak, jak powinieneś się pan spodziewać, bośmy przecież dziś dopiero nawykli, że prasa podnosi szum niebywały wokół lada jakiego procesu politycznego czy kryminalnego. System rządu cesarskiego był odbiciem systemu wszelkich rządów absolutnych. Co się więc tyczy życia politycznego, cenzura dozwalała publikować tylko fakty dokonane, pitrasząc je w odpowiedni sposób. Gdybyś pan sobie zadał trud i przejrzał "Monitora" oraz inne ówczesne gazety, nie wyłączając tych, które drukowano na Zachodzie, nie znalazłbyś ani słowa o kilku procesach kryminalnych, lubo przypłaciło je życiem sześćdziesięciu, a może i osiemdziesięciu bandytów. Tak nazywano w okresie rewolucji Wandejczyków, szuanów i tych wszystkich, którzy chwycili za broń opowiadając się po stronie familii Burbonów, ów zaś epitet przyswoiło sobie sądownictwo Cesarstwa i nadawało go rojalistom, ofiarom paru spisków całkiem odrębnych. Ten i ów zapaleniec widział w cesarzu i jego rządzie - wroga, każda przeto własność rządowa wydawała mu się legalną zdobyczą. Wyłożywszy tylko pewne poglądy, nie zamierzam ich usprawiedliwiać i wracam do tematu. - Rozumiesz pan teraz - podjął odsapnąwszy chwilę, bo przy tak długim opowiadaniu to rzecz konieczna - jakie gwałtowne namiętności musiały trawić tych rojalistów zrujnowanych wojną domową 1793 roku; wyobraź sobie tych ludzi nieprzeciętnych, jak zięć pani de La Chanterie albo ów młody przywódca, nękanych biedą, a pojmiesz zapewne, jak to się stało, że w swoim prywatnym interesie zaczęli łupić rząd cesarski, na które to akty rozboju dozwalały im przekonania polityczne jako na coś korzystnego dla dobrej sprawy. Toteż młody wódz podsycał starannie ogniska szuaństwa, by w momencie sposobnym przystąpić do akcji. Cesarz był akurat w straszliwej opresji: otoczony na wyspie Lobau, odpierał jednocześnie ataki Austriaków i Anglików - zdawało się, że czeka go niechybna klęska. Zwycięstwo pod Wagram zadało cios niemal śmiertelny wszelkim wewnętrznym machinacjom. Rojaliści mieli nadzieję, że wzniecą wojnę domową w Bretanii, Wandei, a częściowo i w Normandii, ów zaś pomysł zbiegł się fatalnie z tarapatami finansowymi barona, który jął wtedy się łudzić, że zorganizuje wyprawę, wróci ze zdobyczą i nie podzieliwszy jej z nikim ocali swój majątek. Żona jego i przyjaciel, powodowani szlachetnością sentymentów, nie zgodzili się sprzeniewierzyć w interesie prywatnym sumy zrabowanej z bronią w ręku skarbowi państwa, a przeznaczonej na żołd dla szuanów i dla zbiegłych rekrutów, na broń, amunicję i na wstępne kroki wojenne. Kiedy po jątrzących sporach młody wódz, poparty przez baronową, oświadczył stanowczo jej mężowi, że nie zarezerwuje dla niego stu tysięcy dukatów, które ściągnięto właśnie na rzecz armii królewskiej z Głównego Urzędu Podatkowego Prowincji Zachodnich, baron zniknął, aby ujść przed gorliwym pościgiem i listami gończymi. Wierzyciele dobrali się natenczas do majątku jego żony, a przecież ten łajdak do cna wyniszczył w niej uczucia, dzięki którym kobieta chętnie poświęca się dla męża. Oto czego nie wiedziała biedna pani de La Chanterie; ale to wszystko jest niczym w porównaniu z intrygą, jaka kryje się za tymi wstępnymi wyjaśnieniami. - Zbyt już późno - rzekł poczciwina spojrzawszy na niewielki zegar z wahadłem. - Gdybym chciał dokończyć dzisiejszego wieczoru, zmarudzilibyśmy jeszcze kilka godzin. Mój przyjaciel, stary Bordin, który zasłynął w kołach rojalistycznych swoją postawą broniąc Simeuseów, a głośny był to proces, występował również i w sprawie kryminalnej znanej jako "proces Pożogników z Mortagne". Owóż Bordin dał mi do przeczytania, kiedym się tutaj wprowadził, dwa obszerne dokumenty, a ja je zachowałem, gdyż niedługo potem umarł. Znajdziesz pan tam fakty przedstawione znacznie treściwiej, niż potrafiłbym opowiedzieć. Są one tak liczne, że zaplątałbym się w szczegółach, a gadać bym musiał przeszło dwie godziny; tu natomiast będziesz pan miał je podane sumarycznie. Jutro rano dokończę tego, co dotyczy dziejów pani de La Chanterie, ta lektura bowiem da panu tyle wiadomości, że wystarczy mi już kilka słów. Poczciwina wręczył Godfrydowi papiery, co zżółkły już po latach, ten zaś powiedziawszy sąsiadowi dobranoc, poszedł do swojego pokoju i nim zasnął, przeczytał dwa następujące dokumenty: 1 Akt Oskarżenia. Specjalny Trybunał Karny Departamentu Orne. Prokurator generalny Trybunału Cesarskiego w Caen, delegowany do specjalnego trybunału karnego powołanego dekretem cesarskim z września 1809 roku a rezydującego w Alencon, przedstawia trybunałowi następujące fakty, wynikłe ze śledztwa. Spisek bandycki, przygotowywany starannie i z niesłychaną perfidią, spisek wchodzący w plany wywołania rokoszu w departamentach zachodnich, dał o sobie znać kilkoma napadami na poszczególnych obywateli oraz ich mienie, a zwłaszcza zbrojnym napadem na karetkę wiozącą sumy ściągnięte przez urząd podatkowy w Caen, a będące własnością Państwa. Działo się to... maja 180... roku. W owym napadzie, który żywo przypomina okropne czasy wygasłej szczęśliwie wojny, wyszły na jaw knowania zbrodnicze, których nie usprawiedliwiają wzburzone namiętności. Przyczynę łączy tutaj ze skutkami sieć bardzo skomplikowana, pełna szczegółów; dochodzenia trwały przeszło rok; ale śledztwo, rozpatrzywszy drobiazgowo tę zbrodnię, wyświetliło przygotowania, wykonanie i skutki. Myśl o spisku powziął niejaki Karol Amadeusz Ludwik Józef Rifoel, mieniący się kawalerem du Vissard, urodzony w Vissard, gmina Saint Mexme koło Ernee, były przywódca rebeliantów. Ów przestępca, którego po definitywnym przeprowadzeniu pacyfikacji Jego Cesarska i Królewska Mość ułaskawił i który wywdzięczył się za wielkoduszność monarszą zbrodniami nowymi, poniósł był już wtedy za tyle łotrostwa karę śmierci. Ale musimy tutaj przypomnieć niektóre jego czyny, miał bowiem wpływ na przestępców dzisiaj stających przed sądem i osobistość ta wciąż się będzie przewijać w toku całego procesu. Ten niebezpieczny agitator, ukrywający się - rokoszanie nadają sobie zawsze przydomki - pod imieniem "Piotruś", włóczył się po departamentach zachodnich przygotowując podłoże do nowej rebelii; ale jego najniebezpieczniejszym schronieniem był zamek Saint Savin, siedziba niejakiej Lechantre i jej córki Bryond, położony w gminie Saint Savin, na terenie powiatu Mortagne. Ów punkt strategiczny przywodzi na pamięć najokropniejsze sceny rebelii z 1799 roku. Tutaj to banda zbójców pod wodzą pewnej kobiety, a wspomagana przez osławionego Odzioma, zamordowała kuriera i obrabowała ekwipaż. Tak to w tych miejscach zbójectwo jest poniekąd nagminne. Zażyłość, której nie będziemy się starali nazywać po imieniu, łączyła od przeszło roku ową Bryond z Rifoelem. W tej to gminie, w kwietniu 1808 roku, Rifoel spotkał się z niejakim Boislaurierem, należącym do starszyzny, znanym w opłakanej rebelii zachodniej jako August. On to objął kierownictwo nad sprawą, którą sąd dziś rozpatrzy. Od tego momentu Boislaurier był stale w porozumieniu z Rifoelem: uzgadniali plany działania. Obaj, a z początku oni tylko, zwierzali się sobie ze zbrodniczych zamysłów, które powzięli ośmieleni nieobecnością Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, dowodzącego natenczas wojskami w Hiszpanii. W tym to okresie musieli zdecydować, że rabunek pieniędzy państwowych da im główną podstawę do dalszych działań. Po pewnym czasie niejaki Dubut, zamieszkały w Caen, wysyła do zamku Saint Savin emisariusza, niejakiego Hileya, przezwanego Rolnikiem, a znanego od dawna opryszka rabującego dyliżanse. Hiley przynosi wiadomości o ludziach, którym zaufać by można. Tak to za pośrednictwem Hileya spiskowcy zyskują sobie już na początku współpracę niejakiego Herbomeza, przezwanego generałem Śmiałkiem, byłego rebelianta tegoż autoramentu co Rifoel. Herbomez, jak i Rifoel, oddawał się zbrodniczym machinacjom już po amnestii. Jakoż Herbomez i Hiley zwerbowali w sąsiednich gminach siedmiu bandytów, których nazwiska podajemy tutaj do wiadomości publicznej: 1-0 Jan Cibot, przezwany Kradnijbałą, jeden z najzuchwalszych bandytów, jacy służyli w korpusie stworzonym przez Montaurana. W roku VII Cibot brał udział w napadzie na kuriera z Mortagne i jest wespół z innymi winien jego śmierci. 2-0 Franciszek Lisieux, przezwany Drągalem, rekrut zbiegły z departamentu Mayenne. 3-0 Karol Grenier, przezwany Kwiatem Janowca, dezerter z 69 półbrygady. 4-0 Gabriel Bruce, przezwany Baryłą, jeden z najokrutniejszych szuanów z oddziału Fontainea. 5-0 Jakub Horeau, przezwany Stuartem, były porucznik rzeczonej półbrygady, jeden z zauszników Tinteniaka, dość znany ze swojego udziału w ekspedycji na Quiberon. * Ekspedycja na Quiberon - w Quiberon w Bretanii wylądowali w r. 1795 liczni emigranci francuscy, wrogowie rewolucji, licząc na pomoc Anglii. Zgodnie z prawem Konwencji, jako pochwyceni z bronią w ręku, zostali rozstrzelani. 6-0 Marian Anna Cabot, zwany Młodzikiem, były foryś imć pana Carol z Alencon. 7-0 Ludwik Minard, zbiegły rekrut. Wszyscy ci skaptowani przemieszkiwali na terenie trzech różnych gmin, u niejakiego Bineta, Melina i Laravinierea. Trzej ostatni to oberżyści względnie karczmarze, oddani duszą Rifoelowi. Koniecznej broni dostarczył natychmiast imć pan Jan Franciszek Leveille rejent, niepoprawny sympatyk bandytów, łącznik między nimi a ukrywającymi się hersztami - przezwany Spowiednikiem; dostarczył jej również niejaki Feliks Courceuil, były felczer buntowniczej armii wandejskiej. Obaj przemieszkują w Alencon. Jedenaście fuzji ukryto w domu niejakiego Bryonda na przedmieściu Alencon - i to bez jego wiedzy, gdyż Bryond przebywał podówczas u siebie na wsi, między Alencon a Mortagne. Kiedy Bryond opuścił żonę pozostawiwszy ją własnemu losowi na fatalnej drodze, którą zdążać miała, ktoś usunął w tajemniczy sposób rzeczone fuzje z jego domu, a Bryondowa przewiozła je sama, własnym ekwipażem do swojego zamku Saint Savin. Od tej chwili departament Orne stał się, jak również i departamenty sąsiednie, terenem owych napadów bandyckich, którymi władze były zaskoczone w tej samej mierze co i ludność tych okolic, od dawna spokojnych. Napady te świadczą, że nikczemni wrogowie Rządu i Cesarstwa Francuskiego zostali przypuszczeni do sekretu koalicji z roku 1809, a umożliwiły im to ich konszachty z zagranicą. Rejent Leveille, Bryondowa, Dubut z Caen, Herbomez z Mayenne, Boislaurier z Mans i Rifoel objęli zatem kierownictwo stowarzyszenia, do którego zgłosili akces przestępcy już ukarani wespół z Rifoelem, ci, o których mówi niniejszy akt oskarżenia - a istnieje też i kilku, którym bądź udało się zbiec, bądź uchylić się od publicznego wymiaru sprawiedliwości, na skutek milczenia wspólników. Dubut, zamieszkały pod Caen, powiadomił rejenta Leveille o wysyłce pieniędzy państwowych. Od tegoż momentu Dubut kursuje między Caen i Mortagne, a Leveille także wałęsa się po drogach. Należy tu podkreślić, że kiedy przywieziono fuzje, Leveille odwiedził Brucea, Greniera i Cibota przebywających w domu Melina. Zastał ich zajętych lokowaniem fuzyj na poddaszu i dopomógł w tej czynności. Ogólne spotkanie wyznaczono w Mortagne, w hotelu lEcu de France. Wszyscy oskarżeni zjawili się tutaj, każdy pod innym przebraniem. Wtedy to Leveille, Bryondowa, Dubut, Herbomez, Boislaurier i Hiley, najsprytniejszy ze wspólników poślednich, tak jak Cibot jest pomiędzy nimi najzuchwalszy, zapewnili sobie pomoc ze strony niejakiego Vauthiera, przezwanego Starym Dębem. Vauthier był lokajem osławionego Longuya, ostatnio zaś służył w pomienionym hotelu jako stajenny. Zobowiązał się powiadomić Bryondową o przejeździe karetki wiozącej pieniądze, która to karetka przystaje zazwyczaj przed owym hotelem. Niebawem też nadszedł moment, kiedy trzeba było zwołać wszystkich bandytów zwerbowanych już i rozlokowanych w kilku domach po rozmaitych gminach: powierzono tę czynność Courceuilowi i LeVeillemu. Zebranie to odbyło się pod kierunkiem Bryondowej, która dostarczyła bandytom nowego schronienia w niezamieszkałej części zamku Saint Savin. Do zamku tego, położonego o kilka mil od Mortagne, Bryondowa sprowadziła się z matką po separacji z mężem. Bandyci pod przewodnictwem Hileya rozkwaterowali się tam i zabawili parę dni. Bryondowa wespół z niejaką Godard, swoją pokojówką, przygotowały nocleg wygodny i jadło obfite - dla tak zacnych gości. Kazała w tym celu przynieść kilkanaście wiązek siana; odwiedzała bandytów w owym azylu, który dla nich urządziła, a była też tam parę razy w kompanii Leveillego. Zapasy wszelkiej żywności przynoszono pod kierunkiem i za staraniem Courceuila, który otrzymywał rozkazy od Rifoela i Boislauriera. Plan głównej ekspedycji nabiera kształtów realnych, zaopatrzenie w broń - gotowe; bandyci opuszczają kryjówkę w Saint Savin i działając nocą czekają na karetkę z pieniędzmi. Okolica drży już przed ich ustawicznymi gwałtami. Nie ulega wątpliwości, że napady w La Sartiniere, w Vonay i na zamek Saint Seny były sprawką rzeczonej bandy, równie zuchwałej, jak rozbestwionej: umiała ona wzbudzić taki terror, że wszyscy poszkodowani milczą, toteż organy śledcze musiały zadowolić się przesłankami. Ale wyznaczając kontrybucję nabywcom dóbr narodowych, rzeczeni bandyci badali starannie teren lasu Chesnay, uznawszy go za najsposobniejszy do zbrodni. Nie opodal tego lasu leży wieś Lauvigny. Karczmarzami są tam bracia Chaussard, byli łowczy z majątku Troisville - w ich to karczmie bandyci wyznaczyli sobie decydujące spotkanie. Obaj bracia wiedzieli z góry, jaką przyjdzie im odegrać rolę, Courceuil bowiem i Boislaurier wywnętrzali im się od dawna, judząc ich nienawiść do rządu naszego Najdostojniejszego Cesarza i zapowiadając, że wśród gości, którzy się pojawią, spotkają zapewne znajomych - straszliwego Hileya i nie mniej straszliwego Cibota. Szóstego, rzeczywiście, siedmiu bandytów pod wodzą Hileya przybywa do braci Chaussard i spędza u nich dwa dni. Ósmego herszt zabiera swoich kamratów powiadając, że muszą zrobić trzy mile, obu zaś braciom nakazuje, aby przygotowali prowiant i zanieśli go na rozwidlenie dróg nie opodal wsi. Hiley wrócił sam na nocleg. Dwóch konnych, prawdopodobnie Bryondowa i Rifoel, stwierdzono bowiem, iż owa dama towarzyszyła Rifoelowi w jego wycieczkach konno i ubrana po męsku, przybywa pod wieczór i konferuje z Hileyem. Nazajutrz Hiley pisze list do rejenta LeVeille, jeden z braci Chaussard zanosi go adresatowi i wraca niebawem z odpowiedzią. Po dwóch godzinach Bryondowa i Rifoel przyjeżdżają konno i naradzają się z Hileyem. Ze wszystkich tych obrad i z całej tej krętaniny wynikło, że przestępcom nieodzowna jest siekiera do rozbicia żelaznych kufrów. Rejent pojechał z Bryondową do Saint Savin i tutaj daremnie poszukiwali siekiery. Rejent wraca. W połowie drogi spotyka Hileya i oznajmia, że nie mają siekiery. Hiley wraca do karczmy, zamawia wieczerzę na dziesięć osób i wprowadza siedmiu bandytów - tym razem wszyscy są uzbrojeni. Hiley nakazuje im, wojskowym obyczajem, odłożyć broń. Wszyscy siadają do stołu, wieczerzają pospiesznie, Hiley domaga się znacznych zapasów żywności, które zamierza zabrać ze sobą. Następnie odciąga na bok Chaussarda starszego i żąda siekiery. Zdziwiony Chaussard (jeśli można temu wierzyć) odmawia chwytając się jakiegoś wykrętu. Zjawiają się Courceuil i Boislaurier, noc mija - ci trzej ludzie spędzili ją chodząc po pokoju i gwarząc o swoich machinacjach. Courceuil, przezwany Spowiednikiem, najchytrzejszy z owych bandytów, kradnie siekierę; i około drugiej nad ranem wychodzą wszyscy trzej, każdy innymi drzwiami. W miarę jak czas upływał, każda chwila stawała się coraz cenniejszą, tego bowiem dnia fatalnego bandyci umyślili popełnić zbrodnię. Hiley, Boislaurier i Courceuil przyprowadzają i rozstawiają swoich kamratów. Hiley, Minard, Cabot i Bruce urządzili zasadzkę na prawo od lasu Chesnay. Boislaurier, Grenier i Horeau ulokowali się pośrodku. Courceuil, Herbomez i Lisieux zaczaili się stojąc w równej linii na skraju lasu. Każdą z wymienionych pozycji uwidoczniono na planie załączonym do aktów sądowych, a sporządzonym przez inżyniera geometrę. Tymczasem około pierwszej w nocy wyruszyła z Mortagne karetka. Na woźnicy, niejakim Rousseau, zaciążyło tyle poszlak, że sąd uznał za konieczne osadzić go w więzieniu. Karetka posuwała się wolno, a więc około trzeciej nad ranem winna była znaleźć się w lesie Chesnay. Eskortę stanowił tylko jeden żandarm, śniadać miano w Donnery. Do żandarma przyłączyło się, korzystając ze sposobności, trzech podróżnych. Z początku woźnica szedł bardzo wolno razem z nimi, kiedy jednak przybył na most Chesnay, za którym zaczyna się las tejże nazwy, przynaglił konie z energią i pośpiechem zwracającymi uwagę i pognał boczną drogą, tak zwaną drogą Senzey. Karetka znikła z oczu, którędy zaś jechała, można się było rozeznać jedynie po dzwonkach uprzęży - żandarm i młodzi podróżni przyspieszyli kroku, aby ją dogonić. Ktoś krzyknął. Ów okrzyk brzmiał: "Stać, łotry"! I wypalono z czterech fuzji. Żandarm, nie odniósłszy żadnej szkody, dobywa pałasza i pędzi w tym kierunku, w którym, jak sądził, podążyła karetka. Zatrzymuje go czterech zbrojnych: strzelają do niego; ale zapał ocalił żandarma - ów człowiek poskoczyl ku jednemu z młodych podróżnych i kazał mu biec do Chesnay, a tam uderzyć w dzwon alarmowy; ale dwóch bandytów pędzi ku niemu i bierze go na cel; żandarm musi się cofnąć o kilka kroków i wtedy, w momencie gdy chce roztoczyć obserwację nad lasem, otrzymuje postrzał w lewą pachę, a kula gruchocze mu ramię; pada, niezdolny już do walki. Krzyki i strzelanina rozbrzmiały aż w Donnery. Nadbiega więc kapral, a za nim jeden z żandarmów z tamecznego posterunku; prażeni ogniem rotowym, muszą schronić się na drugą stronę lasu, a tymczasem po stronie przeciwnej bandyci już rabują. Żandarm krzyczy usiłując tym sposobem spłoszyć bandytów, przekonać ich, że nadchodzą mniemane posiłki. Woła więc: "Naprzód! Pierwszy oddział tędy! Mamy ich! Drugi oddział tamtędy"! Ze swej strony bandyci krzyczą: "Do broni! Tutaj, koledzy! Prędzej, nuże"! Ogłuszająca strzelanina nie dozwoliła kapralowi posłyszeć krzyków rannego żandarma ani też wspomóc żandarma drugiego podobnym manewrem, jakim ten ostatni trzymał bandytów w szachu; doleciał go jednak hałas niedaleki: bandyci rozbijali i rąbali skrzynie. Podąża więc w tym kierunku; czterech bandytów mierzy do niego; kapral woła: "Poddajcie się, zbóje"! Tamci odpowiadają: "Nie zbliżaj się albo zginiesz"! Kapral porywa się naprzód, padają dwa strzały: jest ranny, jedna bowiem kula przeszywa mu nogę i wchodzi koniowi między żebra. Dzielny żołnierz, zalany krwią, musi wycofać się z nierównej walki; woła na próżno: "Do mnie! Bandyci w Quesnay"! Bandyci, opanowawszy teren dzięki liczebnej przewadze, bobrują w karetce, którą z rozmysłem zatrzymali w wąwozie. Postępując obłudnie, zawiązali oczy stangretowi. Rozbili skrzynie, wory z pieniędzmi zaścielają ziemię. Wyprzęgłszy konie z karetki, obładowali je złotem i srebrem. Wzgardzili trzema tysiącami franków w bilonie, a sumę wynoszącą sto trzy tysiące franków uwieźli na czterech koniach. Podążyli do wioski Menneville graniczącej o miedzę z miasteczkiem Saint Savin. Banda wioząca łup zatrzymuje się w ustronnym domu, którego właścicielami są bracia Chaussard, a mieszka tutaj ich wuj, niejaki Bourget, wtajemniczony od początku w całą sprawę. Pomieniony starzec przyjmuje, wespół z małżonką, bandytów, zaleca im milczenie, zdejmuje worki z pieniędzmi, toczy dla zbójców wino z beczki. Żona jego była na czatach, nie opodal zamku. Starzec zdejmuje koniom uprząż, odprowadza je do lasu, zwraca stangretowi, oswobadza dwóch młodzieńców, których związano tak samo jak i uczynnego woźnicę. Odpocząwszy krótką chwilę, bandyci ruszają w dalszą drogę. Courceuil, Hiley i Boislaurier odbierają raport od wspólników, dają każdemu mizerną, nędzną nagrodę, po czym banda rozpierzcha się w różne strony. Przybywszy do Champ Landry, tak się bowiem nazywa to miejsce, złoczyńcy ulegając owemu głosowi, który sprawia, że każdy łotr działa wbrew własnym interesom i fałszywie obrachowując skutki swej zbrodni, ciskają fuzje w zboże. Czynią to wszyscy razem: ostatni znak świadczący o ich wzajemnym porozumieniu. Zbrodnia nazbyt zuchwała przejmuje ich strachem, zaczynają się lękać nawet swojego powodzenia - i rozpraszają się po świecie. Po tym zbrojnym zamachu, któremu towarzyszy morderstwo, nadchodzą z kolei inne fakty, połączone logiczną więzią; zjawią się też inni aktorzy i zacz ną działać w związku z tym rabunkiem i jego celem. Rifoel ukrył się w Paryżu; dzierżąc każdą nić tej intrygi, przesyła Leveillemu rozkaz, aby dostarczył co prędzej pięćdziesiąt tysięcy franków. Courceuil, zdatny do wszelkich zbrodniczych machinacji tego rodzaju, wysłał Hileya do Leveillego z wiadomością, że szczęśliwie przybył do Mortagne. Leveille tam się udaje. Vauthier, na którego wierność wszyscy, jak sądzili, liczyć mogli, podejmuje się odwiedzić wuja Chaussardów, a przybywszy do tego domu dowiaduje się od pomienionego starca, iż jego siostrzeńcy doręczyli znaczne sumy Bryondowej. Mimo to powiada mu, żeby zaczekał na drodze, i doręcza mu worek zawierający dwanaście tysięcy franków, który Vauthier przekazuje niejakiej Lechantre dla jej córki. Wskutek nalegań Leveillego, Courceuil odwiedza znowu Bourgeta, lecz ten ostatni odsyła go teraz bezpośrednio do swoich siostrzeńców. Chaussard starszy prowadzi Vauthiera do lasu i wskazuje mu tam drzewo, spod którego wykopuje worek zawierający tysiąc franków. Na koniec Leveille, Hiley i Vauthier podejmują nowe podróże i za każdym razem dostają kwotę minimalną w porównaniu z całą sumą pochodzącą z rabunku. Pani Lechantre otrzymywała rzeczone sumy w Mortagne; skutkiem zaś listu, w którym córka wydała jej zlecenie, przewiozła je do Saint Savin, dokąd powróciła już Bryondowa. Nie pora zastanawiać się, czy owa Lechantre nie wiedziała wcześniej o spisku. Tymczasem wystarczy podkreślić, że pomieniona osoba opuszcza w wilię zbrodni Mortagne i zabierając córkę udaje się do Saint Savin; że obie damy spotykają się uprzednio w połowie drogi, po czym wracają do Mortagne; że nazajutrz rejent, uprzedzony przez Hileya, udaje się z Alencon do Mortagne, odwiedza je zaraz, a później skłania, by sumy z takim trudem uzyskane od braci Chaussard i Bourgeta przeniosły do pewnego domu w Alencon. O tym domu będzie wkrótce mowa, a jest on własnością niejakiego Pannier, negocjanta. Lechantreowa pisze do stróża w Saint Savin, by ten przybył po nią i jej córkę do Mortagne i przeprowadził je polnymi drogami do Alencon. Sumy, sięgające na ogół dwudziestu tysięcy franków, załadowano w nocy, a pokojowa Godard pomagała przy tej czynności. Rejent wytyczył drogę. Zatrzymano się w oberży należącej do człowieka zaufanego, niejakiego Ludwika Chargegrain, w gminie Littray. Aczkolwiek rejent wychodząc naprzeciw kariolki przedsięwziął środki ostrożności, znaleźli się świadkowie, którzy widzieli, jak wyładowywano tłumoki i sakwy z pieniędzmi. Ale w momencie gdy Courceuil i Hiley, obaj w stroju niewieścim, naradzali się na rynku w Alencon z Pannierem, który od roku 1794 był skarbnikiem rebeliantów i człowiekiem oddanym duszą Rifoelowi, kiedy - powtarzam - naradzali się, jakim sposobem przesłać Rifoelowi żądaną sumę, pierwsze aresztowania i śledztwo wzbudziły już taką panikę, że Lechantreowa, mocno zaniepokojona, wymknęła się nocą z oberży, opuściła rejenta Leveille, zabrała córkę i podążyła bocznymi drogami do Saint Savin, pragnąc ukryć się w zamkowych lochach. Innych winowajców jęła gnębić podobna trwoga. Courceuil, Boislaurier i krewniak jego Dubut wymienili u pewnego agenta dwa tysiące franków w złocie na sztabki złota i uciekli przez Bretanię do Anglii. Przybywszy do Saint Savin, Lechantreowa i Bryondowa dowiedziały się, że aresztowano Bourgeta, woźnicę i zbiegłych rekrutów. Sadownicy, żandarmeria i władze wymierzały ciosy tak celne, że bandyci powzięli przekonanie, iż należy co prędzej uchronić Bryondową przed śledztwem - wszyscy ci bowiem złoczyńcy, których sobie podporządkowała, okazywali jej przywiązanie. Jakoż Bryondowa opuściwszy Saint Savin ukrywa się najpierw w Alencon, i to w piwnicy Panniera, jak uradzili wierni poddani. Następują, rozwijając się kolejno, dalsze wypadki. Kiedy aresztowano Bourgeta i jego żonę, Chaussardowie jęli odmawiać wszelkich dalszych wypłat, poczytując się za zdradzonych. Ten nieoczekiwany zawód spotkał bandytów w momencie, gdy najgwałtowniej potrzebowali pieniędzy na to po prostu, ażeby się ukryć. Rifoel łaknie grosza. Hiley, Cibot i Leveille zaczynają podejrzewać braci Chaussard. Tu zachodzi nowy wypadek, wołający o pomstę sprawiedliwości. Dwóm żandarmom, którym zalecono odszukać Bryondową, udało się dostać do domu Panniera i wysłuchać pewnych obrad; ale ci ludzie, niegodni zaufania swoich zwierzchników, zamiast aresztować Bryondową, wzięli się na lep jej słów. Ci niegodni żołnierze, nazwiskiem Ratel i Mallet, okazują tej kobiecie nadzwyczajną życzliwość i oświadczają sami, że zaprowadzą ją bezpiecznie do Chaussardów, aby wymogła na tych ostatnich zwrot pieniędzy. Bryondowa udaje się tam konno, ubrana po męsku, a z nią Ratel, Mallet i wymieniona Godard. Jedzie nocą. Przybywa na miejsce; przeprowadza sama jedna z braćmi Chaussard ożywioną rozmowę. Ma przy sobie pistolet i zdecydowana jest wypalić w łeb kamratowi, który by odmówił; ale zaprowadzili ją do lasu i Bryondowa wraca stamtąd obarczona ciężką sakwą. Otwarłszy ją w domu znajduje bilon: monety dwunastosoldowe na ogólną sumę tysiąca pięciuset franków. Wobec tego powstaje projekt, aby zwołać wszystkich wspólników, którzy mogliby zjawić się u braci Chaussard, rozprawić się z nimi i poddać ich torturom. Pannier, dowiedziawszy się o tym niepowodzeniu, wpada w furię i miota przekleństwa; Bryondowa, aczkolwiek grozi mu gniewem Rifoela, musi uciekać. Wszystkie te szczegóły wyjawił w swoich zeznaniach Ratel. Mallet, wzruszony tą sytuacją, ofiarowuje Bryondowej schronienie. Wszyscy udają się na nocleg do lasu Troisville. Następnie Mallet i Ratel podążają nocą w kompanii Hileya i Cibota do Chaussardów, ale tym razem dowiadują się, że bracia wynieśli się z okolicy i że resztę pieniędzy na pewno schowali gdzie indziej. Ostatni to wysiłek wspólników pragnących odzyskać zrabowany grosz. Należy z kolei uwydatnić to, co scharakteryzowałoby szczegółowiej każdego ze zbrodniarzów. Dubut, Boislaurier, Gentil, Herbomez, Courceuil i Hiley - to przywódcy: jedni planują, a drudzy działają. Boislaurier, Dubut i Courceuil to dezerterzy jako też ludzie skazani zaocznie; każdy z nich jest wytrawnym rebeliantem, warchołem, nieubłaganym wrogiem Napoleona Wielkiego, jego zwycięstw, jego dynastii, jego rządu; jest wrogiem naszych nowych praw i konstytucji Cesarstwa. Herbomez i Hiley zuchwale - jako ramię - wykonali to, co tamci umyślili jako głowa. Wina siedmiu narzędzi zbrodni - Cibota, Lisieux, Greniera, Brucea, Horeau, Cabota i Minarda - nie ulega wątpliwości; świadczą o niej zeznania tych, którzy pozostają w rękach sprawiedliwości - a dodać tu trzeba, że Lisieux zmarł w czasie śledztwa, a Bruce zbiegł. Zachowanie woźnicy Rousseau świadczy dowodnie, że człowiek ten zalicza się do współwinowajców. Ociągał się przez całą drogę, lecz u wejścia do lasu jął gorliwie popędzać konie; twierdzi z uporem, że zawiązano mu oczy, aczkolwiek herszt kazał mu zdjąć chustkę powiadając, żeby przyjrzał się bandytom, boć to znajomi: tak zeznali dwaj młodzieńcy; wszystkie te szczegóły świadczy najwymowniej o porozumieniu. Jeśli idzie o Bryondową i o rejenta Leveillea, czyż podobna znaleźć bardziej logiczne dowody współwiny? Któż wytrwalej współdziałał z bandytami niż tych dwoje? Ułatwiali bandytom zbrodnię na wszelkie sposoby, wiedzieli o niej, pomagali. Leveille puszczał się w drogę za lada przyczyną. Bryondowa wynajdowała fortel za fortelem, nie zważała na nic, nawet na życie, byle tylko odzyskać pieniądze. Oddaje do dyspozycji swój zamek i karetę, od początku bierze udział w machinacjach; wpływ jej był zgubny, mogła bowiem w pewnym momencie nakłonić głównego sprawcę, by poniechał zbrodni. Wciągnęła swoją pokojową, Godard. Leveille zaś, poniesiony gorliwością, szukał siekiery, której zażądali bandyci. Bourgetowa, Vauthier, bracia Chaussard, Pannier, Lechantreowa, Mallet i Ratel przyłożyli rękę do zbrodni, tylko każde w innym stopniu, tak samo jak i karczmarze: Melin, Binet, Laraviniere i Chargegrain. Bourget zmarł w czasie śledztwa, zdążył jednak zeznać to, co wiedział o udziale Vauthiera i Bryondowej, a rzeczone zeznania nie pozostawiają tu żadnych wątpliwości; a jeśli przy tym starał się łagodzić pewne fakty obciążające jego żonę i siostrzeńca, Chaussarda, łatwo pojąć motywy takiej powściągliwości. Ale bracia Chaussard świadomie żywili bandytów, widzieli u nich broń, byli przytomni wszelkim ich przygotowaniom, dopuścili, aby bandyci wzięli siekierę konieczną do rozbicia skrzyń - wiedząc, w jakim celu zbóje ją biorą. Na koniec byli paserami: widzieli, jak bandyci przynoszą sumy pochodzące z rozboju, przechowywali je i trwonili znaczną ich część. Pannier, były skarbnik rokoszan, ukrywał Bryondową; jest on jednym z najgroźniejszych wspólników, był przy narodzinach tej zbrodni. Od niego to rozchodzą się nici w kierunku różnych osób do dziś tajemniczych, ale sprawiedliwość je pozna i roztoczy nadzór nad nimi. Pannier to człowiek oddany duszą Rifoelowi, depozytariusz sekretów kontrrewolucyjnego stronnictwa departamentów zachodnich; nie w smak mu było, że Rifoel wprowadził do spisku kobiety i że im zaufał; wysłał Rifoelowi pieniądze i przechowywał sumy pochodzące z rabunku. Postępowanie dwóch żandarmów, Ratela i Malleta, zasługuje na najsurowszy wymiar kary, gdyż obaj dopuścili się zdrady. Jeden, przewidziawszy swój los, popełnił samobójstwo, ale przedtem wyjawił rzeczy nadzwyczaj doniosłe. Drugi, Mallet, nie wyparł się niczego; zeznaniami swoimi uwolnił sąd od wszelkich wątpliwości. Lechantreowa wiedziała o wszystkim, lubo temu ustawicznie zaprzecza. Obłuda tej kobiety, kobiety, która usiłuje poprzeć swoją domniemaną niewinność praktykami kłamliwego nabożnictwa, ma swoje dowody w przeszłości, kiedy to Lechantreowa, znalazłszy się w warunkach nad wyraz trudnych, okazywała charakter zdecydowany i nieugięty. Zapewnia, że córka ją oszukiwała; twierdzi, że sądziła, iż te sumy są własnością Bryonda. Naiwny wykręt! Gdyby Bryond miał jakieś kapitały, nie opuściłby tych stron, a przecież wyniósł się, bo nie chciał być świadkiem własnego bankructwa. Lechantreowa przestała uważać grabież za haniebną, kiedy przyklasnął jej Boislaurier, któremu ufała. Ale czym tłumaczy obecność Rifoela w Saint Savin, stosunki, jakie ów młodzieniec utrzymywał z jej córką, tudzież ich wspólne eskapady? Jak wyjaśni pobyt bandytów, którym usługiwała pokojowa Godard i Bryondowa? Zapewnia, że sypia mocno, wykręca się powiadając, iż ma rzekomo zwyczaj kłaść się o siódmej wieczór; ale nie wie, co odrzec, gdy sędzia śledczy zwraca jej uwagę, że skoro wstawała do dnia, musiałaby w takim razie spostrzec za dnia ślady spisku, ślady pobytu licznej kompanii, musiałaby zaniepokoić się nocnymi wycieczkami swojej córki. Oznajmia na to, że była zatopiona w modlitwie. Ta kobieta to wcielenie obłudy. Wreszcie podróż jej tego dnia, kiedy popełniono zbrodnię, gorliwość, jaką objawiała, aby zabrać córkę do Mortagne; wojaż z pieniędzmi; nagła ucieczka, gdy wszystko wyszło na jaw; staranne ukrywanie się, a nawet okoliczności, w jakich ją pojmano, dowodzą, że z dawien dawna uczestniczyła w zbrodniczych machinacjach. Nie postępowała jak matka, która usiłuje oświecić córkę i wydrzeć ją niebezpieczeństwu, ale jak drżąca ze strachu współ winowajczyni; owa zaś współ wina nie wywodzi się z fałszywie pojętych uczuć - jest owocem fanatyzmu politycznego, a doprowadziła do niej Lechantreową znana nienawiść ku rządowi Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości. Ślepa miłość macierzyńska nie tłumaczyłaby zresztą oskarżonej: zapominać nam nie wolno, że zgoda, jakiej oskarżona udzielała od dawna i z premedytacją, musi być najoczywistszym dowodem współwiny. Tak to wykryliśmy pierwiastki zbrodni tudzież jej sprawców. Widzimy potworne kłębowisko namiętności, jakie trawią spiskowców, i widzimy żądze powstałe na myśl o rabunku; morderstwo inspirowane duchem frakcyjnym, pod którego egidą człowiek stara się usprawiedliwić przed sobą samym ze swoich najhaniebniejszych występków. Głos prowodyrów rzuca hasło do grabieży publicznego grosza, którym ma się opłacić planowane zbrodnie; podli, okrutni najemnicy dopuszczają się zbrodni pobierając nędzne wynagrodzenie, a nie cofają się i przed morderstwem; podżegacze zaś, prący do rebelii, nie mniej winni aniżeli pierwsi, dopomagają przy podziale łupu i w jego przechowaniu. Któreż społeczeństwo tolerowałoby podobne zamachy? Sprawiedliwość nie zna dość surowych kar za takie zbrodnie. Specjalny trybunał karny wyda orzeczenie, czy Herbomez, Hiley, Cibot, Grenier, Horeau, Cabot, Minard, Melin, Binet, Laraviniere, Rousseau, Bryondowa, Leveille, Bourgetowa, Vauthier, Chaussard starszy, Pannier, wdowa Lechantrc, Mallet, wszyscy tutaj wymienieni z nazwiska obecni, a na podstawie dowodów obciążających postawieni w stan oskarżenia, jako też Boislaurier, Dubut, Courceuil, Bruce, Chaussard młodszy, Chargegrain i Godard, nieobecni tutaj i zbiegli - są albo nie są winnymi czynów wymienionych w niniejszym akcie oskarżenia. Sporządzono w Caen, w prokuraturze, dnia i grudnia roku 180... Podpisano: baron Bourlac. Ten dokument sądowy, o ileż krótszy i bardziej autorytatywny niźli dzisiejsze akta oskarżenia, jakże drobiazgowe, traktujące o najdrobniejszych szczegółach, a nade wszystko o życiu oskarżonych, życiu, które poprzedziło zbrodnię - poruszył Godfryda do głębi. Oschłość tej relacji, gdzie pióro urzędnika opowiadało czerwonym atramentem o głównych szczegółach sprawy, pobudziła imaginację Godfryda do pracy. Opowieści treściwe, lakoniczne są dla pewnych umysłów tekstami, w których pogrążają się one zwiedzając tajemnicze głębiny. Jakoż, choć noc była późna, Godfryd wysilił całą swoją inteligencję, aby rozwinąć ów ponury temat, a dopomagała mu w tym cisza, ciemności i przeczucie, którym natchnął go pan Alan: musi istnieć jakaś więź okrutna między tym pismem a osobą pani de La Chanterie. Nazwisko Lechantre było naturalnie pierwotnym nazwiskiem rodu de La Chanterie, któremu za rewolucji i Cesarstwa obcięto, rzecz jasna, przydomek arystokratyczny. Ujrzał oczyma wyobraźni krajobrazy, wśród których rozegrał się ów dramat. Przeciągnęli przed nim pośledniejsi aktorzy. Nakreślił fantastyczny wizerunek nie oskarżonego Rifoela, lecz kawalera du Vissard, młodzieńca będącego kimś na kształt walterskotowskiego Fergusa czy też francuskiego jakobity. * Fergus Mac Ivor jest postacią występującą w powieści Walter Scotta (1771—1832) „Waverley"; jest on przywódcą jakobitów, tzn. stronników wygnanej z Anglii w r. 1689 dynastii Stuartów. Balzac nazywa du Vissarda francuskim jakobitą jako stronnika wygnanych Burbonów. Rozwinął ów romans namiętności, jaka trawiła młodą kobietę, którą grubiańsko zawiódł mąż-łajdak (romans podówczas modny), zakochaną w młodym wodzu, co buntował się przeciw Cesarzowi, uwikłaną, jak i Diana Vernon, w spisek, rozegzaltowaną z tej racji, staczającą się po tej niebezpiecznej stromiźnie, gdy raz na nią wstąpiła - w przepaść! * Diana Vernon - bohaterka powieści Walter Scotta „Rob Roy". Czyżby potoczyła się aż na szafot? Przed Godfrydem zamajaczył świat cały. Błądził po normandzkich gajach, widział między żywopłotami kawalera bretońskiego i panią Bryond; mieszkał w starym zamku Saint Savin; był świadkiem przeróżnych scen, kiedy to do spisku wciągano tyle osób; wyobrażał sobie owego rejenta, owego negocjanta i wszystkich tych hardych wodzów szuańskich. Domyślał się, że sprzyjała im prawie cała okolica, żyło tu bowiem wspomnienie wypraw słynnego Odzioma, hrabiów de Bauvan, de Longuy, masakry w Vivetiere, śmierci margrabiego de Montauran, o którego czynach opowiedziała już Godfrydowi pani de La Chanterie. Był to rodzaj wizji - obraz tego świata, tych ludzi, tych okolic błyskawicznie przemknął mu przed oczami. Pomyślawszy, że dotyczy to wszystko szlachcianki sędziwej, budzącej szacunek, nabożnej, pani, której cnoty miały taką moc, że on sam już odmienił się prawie, Godfryd, przejęty grozą, pochwycił drugi dokument będący własnością pana Alana. Oto jego tytuł: Suplika w Sprawie Pani Henriety Bryond Des Tours Minieres, z Domu Lechantre De La Chanterie. - Nie ma już o czym wątpić! - powiedział sobie. Oto co zawierało to pismo: Jesteśmy skazani, bośmy zawinili; ale jeśli kiedykolwiek władca korzystał słusznie z prawa łaski, chyba w tym przypadku zastosować je trzeba. Idzie o młodą kobietę skazaną na śmierć, która to kobieta oświadczyła, że jest brzemienna. Na progu więzienia, przed oczekującym ją szafotem, pomieniona kobieta będzie mówić prawdę. Prawda wystąpi w jej obronie, będzie przyczyną ułaskawienia. Sprawę, osądzoną przez trybunał karny w Alencon, cechuje, jak i każdy proces, w którym oskarżonych o spisek łączy fanatyzm polityczny - wiele punktów w istocie niejasnych. Kancelaria Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości wie dziś, co sądzić o tajemniczym osobniku zwanym Kupcem, a władze prokuratorskie nie zaprzeczały w czasie rozprawy, iż przebywa on na terenie departamentu Orne. Jednakże oskarżyciel nie uznał za właściwe go wezwać, obrona zaś nie miała ani pełnomocnictwa, by rzeczonego osobnika sprowadzić, ani też możności, żeby go odszukać. Osobnikiem owym jest, jak wiadomo Urzędowi Prokuratorskiemu, Prefekturze, policji paryskiej oraz Kancelarii Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, niejaki Bernard Polidor Bryond des Tours Minieres, od roku 1794 agent hrabiego de Lilie, znany za granicą jako baron des Tours Minieres, a w rejestrach policji paryskiej jako Contenson. * Pod nazwiskiem hrabiego de Lilie występował na emigracji późniejszy król Ludwik XVIII. Człowieka tego niepodobna stawiać w jednym rzędzie z innymi: obcy wszelkim zasadom moralnym, splamił swoją młodość i klejnot życiem tak występnym i rujnującym, wybrykami tak zbrodniczymi, że prowadząc się tak haniebnie zawędrowałby z pewnością na szafot, gdyby nie potrafił okazać się użytecznym odgrywając podwójną rolę, o czym świadczyłoby jego podwójne nazwisko. Ale namiętności coraz silniejsze, którym zawsze będzie folgował, i wciąż nowe zachcenia strącą go niżej infamii, zepchną niebawem do służby w ostatnich szeregach, mimo jego niezaprzeczonych zdolności i wyjątkowego sprytu. Kiedy Bryondowi cofnięto zasiłki pieniężne pochodzące z zagranicy, a sprawiła to bystrość hrabiego de Lilie, zapragnął opuścić krwawą arenę, na którą rzuciła go chciwość. Nie byłaż ta kariera już dość intratna? A może wyrzuty sumienia i wstyd nakłoniły tego człowieka, by wrócił na prowincję, gdzie włości jego, obdłużone, gdy stamtąd wyruszał, nie mogły dostarczyć mu już znaczniejszych zasobów na dalsze machinacje?... Uwierzyć w to nie sposób. Należałoby raczej przypuszczać, że miał do wypełnienia jakąś misję w owych departamentach, gdzie tliło się jeszcze zarzewie wojny domowej. Obserwując te okolice, gdzie na skutek zdradzieckiego udziału, jaki miał w intrygach Anglii i hrabiego de Lilie, zyskał sobie ślepe zaufanie rodzin związanych ze stronnictwem, które zwyciężył geniusz naszego nieśmiertelnego Cesarza, Bryond spotkał jednego z dawnych wodzów rewolty, lecz jako wysłannik zagranicy utrzymywał był z nim stosunki już wcześniej: od czasów ekspedycji na Quiberon i od roku VII, kiedy to rebelianci po raz ostatni podnieśli rokosz. Jął schlebiać nadziejom tego znakomitego mąciwody, który później przypłacił gardłem swoje knowania przeciw Państwu. Bryond umiał wtedy przeniknąć tajemnice owego niepoprawnego stronnictwa, które zapoznawało i sławę Jego Cesarskiej Mości Napoleona I i prawdziwe interesy kraju, skupiające się w owej poświęconej osobie. Miał wtedy trzydzieści pięć lat: udawał najgorętszą pobożność, głosił o swoim bezgranicznym oddaniu sprawie hrabiego de Lilie i o kulcie, jakim darzy insurgentów, co w zachodnich prowincjach polegli walcząc; młodość swoją przywiędłą i wycieńczoną stroił zręcznie w pozory świeżości, a był przy tym nieszpetny; wierzyciele jego milczeli, wspierając go tym wydatnie; jakoż ów człowiek, istny grób pobielany, zyskał sobie niewiarygodną życzliwość wśród tamecznych eks-arystokratów i oni to, głosząc jego chwałę, wprowadzili go do domu pani Lechantre, która uchodziła za bardzo majętną. Ukartowano, aby tego pupila byłych arystokratów ożenić z młodziutką panną Henrietą, jedynaczką pani Lechantre. Księża, byli szlachcice, wierzyciele, słowem wszyscy zmówili się, aby skojarzyć Bernarda Bryond z Henrietą Lechantre, a każdy ze swatów kierował się innymi względami: ten działał w najlepszej wierze, tamtym powodowała chciwość, a przeważnie byli zaślepieni. Dziewczynę zgubił zdrowy rozsądek rejenta, który prowadził interesa pani Lechantre, a może i pewna nieufność. Pan Chesnel, rejent z Alencon, włączył dobra Saint Savin, jedyną nieruchomość przyszłej małżonki, do nienaruszalnej części posagu, zastrzegłszy dla matki mieszkanie i skromną rentę. Wierzyciele mniemali, że pani Lechantre, osoba z natury rządna i oszczędna, posiada znaczne kapitały, ale zawiedli się w swoich nadziejach; przekonani o skąpstwie tej damy, jęli dochodzić swoich praw, a skutkiem tego wyszła na jaw niepewna sytuacja Bryonda. Gwałtowne swary wybuchły między młodymi małżonkami, a w następstwie młoda kobieta dowiedziała się, że istnieje nieobyczajność oraz ateizm religijny i polityczny; mamże postawić kropkę nad i? - dowiedziała się, że człowiek, z którym na nieszczęście połączyła swoje losy, jest infamisem. Zmuszony okolicznościami, Bryond wtajemnicza żonę w ohydne matactwa, których ofiarą miał paść Rząd Cesarski, a dom swój oddaje, jako azyl, Rifoelowi du Vissard. Rifoel, ryzykant szlachetny i pełen brawury, usidlał dzięki pomienionym cechom charakteru każdego, kto się z nim zetknął, a mnóstwo w tym względzie dowodów dostarczyły procesy, które odbyły się przed trzema trybunałami specjalnymi. Przemożny wpływ, całkowita władza, jakie uzyskał nad kobietą, co mniemała, że jest już na dnie przepaści, są aż nazbyt widoczne po katastrofie tak okropnej, iż owa kobieta rzuca się do stóp tronu zanosząc błagania. Owóż Kancelaria Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości może bez trudu zlecić, by sprawdzono fakt następujący: niegodziwy Bryond zamiast służyć pomocą i radą, a było to jego obowiązkiem, dziecku, które powierzyła mu biedna oszukana matka, z upodobaniem zaciskał więź poufałej zażyłości między młodziutką Henrietą a naczelnikiem rebeliantów. Naszkicujmy z kolei plan, jaki powziął ów ohydny osobnik, który szczyci się tym, że każdą rzeczą gardzi, że we wszystkim doszukuje się tylko zadowolenia swoich namiętności, że wszelkie skrupuły dyktowane moralnością świecką czy religijną uważa jedynie za trywialną przeszkodę. Oto ów plan. Należy tutaj podkreślić, że ta machinacja była czymś zwykłym u człowieka, który od roku 1794 odgrywa podwójną rolę, a przez lat osiem zdołał oszukiwać nie tylko hrabiego de Lilie i jego adherentów, lecz może i policję generalną Cesarstwa. Czyż ludzie takiego pokroju nie są oddani temu, kto płaci więcej? Bryond nakłaniał gorliwie Rifoela do zbrodni, nalegał, aby z bronią w ręku grabiono pieniądze państwowe i aby za pomocą straszliwych tortur, pomysłu Bryonda, które zasiały terror w pięciu departamentach, ściągano kontrybucję z tych, co nabyli dobra narodowe. Żądał, aby wręczono mu trzysta tysięcy franków, dzięki którym spłaciłby długi. Gdyby żona jego albo Rifoel stawili opór, zamierzał zemścić się za głęboką wzgardę, jaką budził w tym człowieku prostolinijnym, wydając oboje w ręce sprawiedliwości - jeżeli popełniliby zbrodnię, za którą płaci się głową. Kiedy przekonał się, że dwoje tych ludzi, których połączył, bardziej dba o sprawy swojego stronnictwa niźli o jego interesa, znikł i wrócił do Paryża, zaopatrzony w najściślejsze informacje dotyczące stanu departamentów zachodnich. Bracia Chaussard i Vauthier byli, jak o tym Kancelarii wiadomo, konfidentami Bryonda. Kiedy obrabowano karetkę wiozącą pieniądze państwowe z Caen, Bryond wrócił w rodzinne strony, a zjawiwszy się w tajemnicy, pod przebraniem i pod pseudonimem Kupiec, nawiązał sekretne stosunki z panem prefektem i z sadownikami. I co wynikło dalej? To, że nigdy jeszcze zmowy, tak rozgałęzionej, w której uczestniczyło tyle osób stojących na najróżniejszych szczeblach drabiny społecznej, władze nie wykryły tak szybko jak owego spisku, co dał znać o swoich zbójeckich zamiarach napadem na ekwipaż z Caen. W niecały tydzień po zbrodni wszyscy winowajcy byli inwigilowani i śledzeni z bystrością, która dowiodła, że zamachowców oraz ich plany znano na wylot. Aresztowanie, proces i śmierć Rifoela tudzież jego wspólników świadczą o tym raz jeszcze, a przytaczamy to jedynie na dowód naszej pewności; Kancelaria, powtarzamy, wie w tym względzie więcej niż my. Jeśli kiedykolwiek skazaniec winien był odwołać się do łaskawości suwerena, czyż nie jest owym skazańcem Henrieta Lechantre? Uległa przemożnej namiętności, powodowała się przekonaniami rebelianckimi, które wyssała z mlekiem - a więc oczywista w oczach sędziów nic jej nie usprawiedliwi; ale czy w oczach najbardziej wielkodusznego z cesarzów nie obroni tej sprawy najhaniebniejsza zdrada i najgorętszy entuzjazm, o jakim słyszano? Największy z wodzów, nieśmiertelny geniusz, który ułaskawił księcia von Hatzfeld, geniusz, co umie przeniknąć niby sam Bóg racje zrodzone z fatalności serca, czyż nie raczy być pobłażliwym dla energii, u młodych osób niezwyciężonej, a walczącej teraz, by odpuszczono tę zbrodnię, bez względu na jej rozmiary? * Książę Frantz Ludwig von Hatzfeld był gubernatorem Berlina, gdy w r. 1806 weszli tam Francuzi. Gdy przychwycono jego raport wysłany do króla pruskiego, Napoleon skazał go na śmierć, a potem ułaskawił na prośby księżny Hatzfeld, która rzuciła mu się do nóg. Dwadzieścia dwie głowy spadły już pod mieczem sprawiedliwości na skutek wyroku trzech trybunałów karnych; pozostała jeszcze tylko jedna głowa - głowa młodziutkiej kobiety, dwudziestoletniej, a więc niepełnoletniej. Czyż cesarz Napoleon Wielki nie zgodzi się, aby ta kobieta mogła odbyć pokutę? Nie byłożby to ustępstwem na rzecz Boga?... Za Henrietę Bryond des Tours Minieres, z domu Lechantre, obrońca jej Bordin, Adwokat przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany. Ten dramat okropny zamącił krótki sen Godfrydowi. Śniła mu się kara śmierci taka, jaką doktor Guillotin wymyślił w celu filantropijnym. * Doktor Guillotin - lekarz paryski, wynalazca gilotyny. Poprzez gorący opar koszmaru zobaczył kobietę młodą, piękną, egzaltowaną: przysposobiono ją do egzekucji, powieziono na stracenie, ona zaś wstępowała na szafot, wołając: "Niech żyje król"! Godfryd uległ dojmującej ciekawości. Wstał do dnia, ubrał się, dreptał dłuższą chwilę po pokoju, a w końcu przytknął twarz do szyby i błądząc wzrokiem po niebie, jął niczym autor współczesny odtwarzać ów kilkuminutowy dramat. Widział wciąż na mrocznym tle, złożonym z szuanów, chłopów, szlachty prowincjonalnej, naczelników, żandarmów, sędziów, prokuratorów, adwokatów i szpiegów, dwie różne od nich, promienne sylwetki - matkę i córkę; córkę - oszukującą matkę, córkę - ofiarę potwora i ofiarę przemożnego afektu, jakim darzyła jednego z owych śmiałków mienionych później bohaterami, śmiałków, którym Godfryd w imaginacji swojej użyczył cech Charettea, Cadoudala i ludzi im podobnych: byli to giganci walki między Republiką a Monarchią. * Charette i Cadoudal - przywódcy kontrrewolucyjnych ruchów w Wandei podczas francuskiej rewolucji 1789 r. Słysząc, jak zacny pan Alan kręci się po swoim pokoju, Godfryd poszedł zaraz do niego; ale cofnął się, kiedy uchylił drzwi. Starzec ugiąwszy kolana wsparł się o klęcznik i odmawiał ranne pacierze. Na widok tej siwej głowy, spuszczonej kornie i z nabożeństwem, Godfryd przypomniał sobie o zaniedbanych obowiązkach i jął się modlić żarliwie. - Spodziewałem się pana - rzekł poczciwiec, gdy Godfryd zjawił się po kwadransie - a chcąc dogodzić twojej ciekawości, wstałem wcześniej niż zwykle. - Któż to taki, ta pani Henrieta?... - spytał Godfryd z wyraźnym niepokojem. - To córka Pani - przerwał starzec Godfrydowi. - Pani nazywa się Lechantre de La Chanterie. Za Cesarstwa nie uznawano ani tytułów szlacheckich, ani przydomków dodawanych do nazwiska rodowego czy pierwotnego. Tak to baronową des Tours Minieres zwano "niejaką Bryond". Margrabia dEsgrignon wrócił do nazwiska Carol, był obywatelem Carol, a później imć panem Carol. Troisvilleowie stali się imć panami Guibelin. - A co było dalej? Ułaskawił ją cesarz? - Niestety, nie! - odrzekł Alan. - Biedactwo miało lat dwadzieścia jeden i zginęło na szafocie. Przeczytawszy memoriał Bordina, Napoleon powiedział do swojego ministra sprawiedliwości mniej więcej tak: "Czemuż zapamiętywać się w gniewie na szpiega? Agent człowiekiem już nie jest, nie powinien mieć tedy ludzkich uczuć; jest kółkiem w machinie. Bryond spełnił swój obowiązek. Gdyby narzędzia tego rodzaju nie były tym, czym są, to znaczy stalowymi zaporami, pojmującymi tylko wolę władcy, któremu służą, nie utrzymałby się w ogóle żaden rząd. Wyroki sądów specjalnych do spraw karnych muszą być wykonywane, gdyż inaczej moi sadownicy straciliby zaufanie tak do siebie, jak i do mnie. A zresztą żołnierze będący w służbach tych ludzi polegli, choć zawinili mniej niż wodzowie. Na koniec trzeba kobietom z departamentów zachodnich dać nauczkę: niech nie mieszają się do spisków. I właśnie dlatego, że wyrok godzi w kobietę, sprawiedliwości musi stać się zadość. Wobec interesów państwowych nie istnieją żadne tłumaczenia". - Odbywszy rozmowę z cesarzem, minister sprawiedliwości raczył zakomunikować Bordinowi treść tej wypowiedzi. Dowiadując się jednocześnie, że Francja i Rosja zmierzą niebawem swoje siły i że cesarz oddaliwszy się o siedemset mil od Paryża będzie musiał najechać kraj olbrzymi i pustynny, Bordin pojął istotne motywy surowości cesarskiej. Zachód roił się już od buntowników, Napoleon uznał tedy za konieczne spacyfikować go metodami gruntownego terroru. Jakoż minister doradził adwokatowi, by ten postawił krzyżyk na swoich klientach... - Klientce - poprawił Godfryd. - Panią de la Chanterie skazano na dwadzieścia dwa lata więzienia - odrzekł Alan. - Przewieziono ją już pod Rouen, do Bicetre, gdzie miała odsiedzieć karę, przeto na razie nie było celu się nią zajmować, póki Henriecie groziło niebezpieczeństwo. W czasie owego straszliwego procesu Pani jeszcze bardziej pokochała córkę, toteż, jak mi się zdaje, nie przeżyłaby wyroku, gdyby Bordin nie obiecał, że wyjedna ułaskawienie. Oszukiwano więc biedną matkę. Gdy zapadł wyrok ostateczny, widziała się z córką już po egzekucji innych skazańców, nie wiedząc, że Henrieta złożyła oświadczenie o swojej rzekomej ciąży. Stąd wynikła ta zwłoka. - A! Rozumiem już wszystko!... - zawołał Godfryd. - Gdzie tam, drogi chłopcze, są rzeczy, których odgadnąć nie sposób! Przez długi czas jeszcze Pani miała swoją córkę za żyjącą... - Jakim cudem? - A no takim: pani des Tours Minieres, choć młodziutkie to było stworzenie, okazała prześliczny charakter, dowiedziawszy się bowiem od Bordina, że odrzucono jej suplikę, miała odwagę napisać ze dwadzieścia listów datowanych z góry w odstępach miesięcznych, tak aby już po egzekucji matka sądziła, że Henrieta żyje; w tych to listach informowała o zmyślonej chorobie stopniując cierpienia, i tak aż do śmierci. Owe listy obejmowały okres dwuletni. Tym sposobem pani de La Chanterie była przygotowana na śmierć Henriety, ale na śmierć naturalną, i dopiero w roku 1814 dowiedziała się, że córkę jej stracono. Przez całe dwa lata siedziała wespół z kobietami najohydniejszego prowadzenia i nosiła strój więzienny; ale za instancją Champignellesów i Beauseantów otrzymała później osobną celę i żyła tam niby mniszka w zamkniętym klasztorze. - A inni? - Rejent Leveille, dHerbomez, Hiley, Cibot, Grenier, Horeau, Cabot, Minard i Mallet zostali skazani na śmierć, a egzekucja odbyła się tegoż dnia. Panniera, Chaussarda i Vauthiera, skazanych na dwadzieścia lat ciężkich robót, napiętnowano i wysłano na galery; ale cesarz ułaskawił Chaussarda i Vauthiera; Melin, Laraviniere i Binet dostali po pięć lat więzienia, a Bourgetowa dwadzieścia dwa. Chargegrain i Rousseau zostali uniewinnieni. Zbiegów skazano zaocznie na śmierć, wyjąwszy ową Godard, którą jest, jak pan zapewne odgadłeś, nasza poczciwa Manon... - Manon!... - zdumiał się Godfryd. - O, nie znasz pan jeszcze Manon! - odparł zacny Alan. - Ofiarna ta dziewczyna, którą skazano na dwadzieścia dwa lata, zgłosiła się sama do władz, aby służyć pani de La Chanterie w więzieniu. Nasz kochany wikary jest owym księdzem z Mortagne, który udzielił pani baronowej des Tours Minieres ostatnich sakramentów i miał odwagę wprowadzić ją na szafot; jemu to dała ostatni pocałunek pożegnalny. Ten odważny i szlachetny kapłan dysponował na śmierć również i kawalera du Vissard. Jakoż nasz drogi ksiądz de Veze poznał wszystkie tajemnice spiskowców... - Wiem już, dlaczego posiwiał! - rzekł Godfryd. - Tak, tak - ozwał się pan Alan - dostał od Amadeusza du Vissard miniaturę pani des Tours Minieres, jedyny wizerunek, jaki po niej mamy, i z tej racji pani de La Chanterie, powróciwszy w chwale do życia światowego, uznała go za osobę świętą... - A jakim sposobem wróciła?... - spytał zdziwiony Godfryd. - No, przecież za powrotem Ludwika XVIII, w roku 1814 ! Boislaurier, młodszy brat pana de Boisfrelon, dwakroć otrzymał rozkaz od króla, aby wzniecić rokosz w departamentach zachodnich: raz w roku 1809, a potem jeszcze w 1812 . Nazywają się oni właściwie Dubut, a Dubut z Caen to ich krewniak. Było trzech braci: Dubut de Boisfranc, prezydent trybunału podatkowego; Dubut de Boisfrelon, radca trybunału, i Dubut-Boislaurier, kapitan dragonów. Ojciec nadał synom nazwę trzech swoich posiadłości, kupując zaś dwóm urzędy, a jednemu szarżę wojskową, kupił i szlachectwo, gdyż dziadek owych Dubutów miał sklep bławatny. Dubut z Caen, należący do Dubutów wiernych kondycji kupieckiej, zdołał się uratować, że zaś nigdy nie zdradził sprawy królewskiej, liczył na sukcesję tytułu pana de Boisfranc. Jakoż Ludwik XVIII spełnił życzenie oddanego sługi i w roku 1815 mianował go, zezwalając mu nosić nazwisko Boisfranc, prezesem specjalnego sądu wojskowego, a później prokuratorem generalnym; zmarł jako pierwszy prezydent trybunału królewskiego. Margrabia du Vissard, starszy brat nieszczęsnego kawalera, został parem Francji; obsypywany przez króla zaszczytami, otrzymał stopień namiestnika w Maison Rouge, kiedy zaś Maison Rouge skasowano - prefekturę. * Maison Rouge - tak nazywano niektóre pułki gwardii królewskiej. Brat pana dHerbomez został hrabią i poborcą generalnym. Biedny Pannier, bankier, umarł na galerach z boleści. Boislaurier zmarł bezdzietnie, jako generał lejtnant i zarządca któregoś z zamków królewskich. Pan de Champignelles, pan de Beauseant, książę de Verneuil i minister sprawiedliwości przedstawili panią de La Chanterie królowi. "Wiele pani baronowa dla mnie wycierpiała; masz pani prawo do wszelakich moich faworów i wszelkiej wdzięczności" - powiedział. "Sire - odrzekła - Najjaśniejszy Pan tyle musi koić zgryzoty, że nie chciałabym obarczać go jeszcze boleścią, której nic ukoić nie zdoła. Żyć w zapomnieniu, opłakiwać córkę, zajmować się dobroczynnością, oto moje życie. Jeśli coś potrafi ulżyć mi w nieszczęściu, to tylko dobroć mojego króla i ukontentowanie, że Opatrzność nie dopuściła, aby tyle ofiarnych wysiłków obróciło się wniwecz". - A co uczynił Ludwik XVIII? - spytał Godfryd. - Kazał przywrócić pani de La Chanterie dwieście tysięcy franków, gdyż majątek Saint Savin sprzedano, aby zaspokoić fiskałów - oznajmił stary. - Pani baronowa i jej sługa otrzymały list ułaskawiający, gdzie król wyraził żal, że tyle wycierpiały w służbach jego, i nadmienił, że ten i ów sługa, wykonując obowiązki, nazbyt daleko posunął się w gorliwości swojej. Ale, rzecz okropna, a dopatrzysz się w niej zapewne najciekawszego z rysów charakteru tego monarchy, Ludwik XVIII zatrudniał Bryonda w tajnej policji przez całe swoje panowanie. - Och, ci królowie, królowie! - zawołał Godfryd. - I ten łotr żyje do dziś? - Nie. Ten łajdak ukrywał się przynajmniej pod fałszywym nazwiskiem, Contenson, a zmarł pod koniec 1829 roku, albo i na początku 1830. Goniąc za złoczyńcą, który uciekł na dach, spadł na ulicę. Jeśli idzie o agentów policji, Ludwik XVIII dzielił poglądy Napoleona. Pani de La Chanterie to święta osoba: modli się za duszę tego potwora i zamawia na jego intencję dwie msze co roku. Chociaż bronił jej ojciec wielkiego mówcy i jeden ze sławnych podówczas adwokatów, pani de La Chanterie nigdy nie zdołała wykazać swojej niewinności, a przecież dowiedziała się o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad Henrietą, li tylko za pośrednictwem krewniaka, pana Boislaurier, i to dopiero w momencie, gdy przewożono pieniądze. Prezydent du Ronceret i wiceprezydent alensońskiego trybunału, Blondet, daremnie starali się uratować naszą biedaczkę; specjalnemu sądowi karnemu przewodniczył osławiony Mergi, radca nadworny cesarza, późniejszy prokurator generalny, fanatyczny zwolennik Ołtarza i Tronu, który to prokurator posłał niejednego bonapartystę na ścięcie - a miał na dwóch swoich kolegów wpływ tak silny, że uzyskał od nich wyrok skazujący biedną baronową de La Chanterie. Pan Bourlac i pan Mergi gardłowali w czasie procesu z niebywałym zapamiętaniem. Prezydent nazywał baronową des Tours niejaką Bryond, a Panią - niejaką Lechantre. Nazwiska oskarżonych podciągnięto bez wyjątku do zasad republikańskich, a prawie każde przekręcono. Proces ten obfitował w niezwykłe szczegóły, ale wszystkich nie pomnę; zapamiętałem jednak pewien dowód szaleńczej odwagi, który zobrazuje panu po trosze, jakimi ludźmi byli owi szuanie. Nie potrafisz pan sobie wyobrazić, jaki tłum przysłuchiwał się rozprawie; zapełniał korytarze, a na rynku było takie zbiegowisko jak w dzień targowy. Jednego dnia, tuż przed otwarciem sesji, zanim zjawili się sędziowie, Kradnijbuła, słynny szuan, skacze przez balustradę w sam środek tłumu, rozpycha się łokciami, niknie między tymi ludźmi, ucieka niesiony falą tłumu ogarniętego paniką, prąc naprzód niby odyniec, jak mi opowiadał Bordin. Żandarmi i strażnicy pędzą za nim, a chwycili go na schodach, gdy miał już wybiec na plac. Po takim zuchwalstwie wzmogła się czujność. Ustawiono na rynku pikietę żandarmów, obawiano się bowiem, czy w tłumie nie znajdą się szuanie gotowi udzielić oskarżonym czynnej i skutecznej pomocy. Podczas tej ucieczki zadeptano w tłumie trzy osoby. Dowiedzieliśmy się potem, że Contenson (tak samo jak mój stary przyjaciel Bordin nie potrafię nazywać go ani baronem des Tours Minieres, ani Bryondem, bo to nazwisko stare i szacowne), dowiedzieliśmy się, powiadam, że ów łajdak wycyganił i roztrwonił ze zrabowanych pieniędzy sześćdziesiąt tysięcy franków; dziesięć tysięcy dał Chaussardowi młodszemu, którego zwerbował do policji, a tam jął go deprawować wszczepiając mu swoje gusta; ale nie poszczęściło się żadnemu ze wspólników Contensona. Chaussarda, skazanego zaocznie, pan de Boislaurier utopił w morzu, na skutek zwięzłej informacji Panniera okazało się bowiem, że drab ów dopuścił się zdrady: Contenson nasłał go zbiegłym spiskowcom, aby roztoczyć nadzór nad nimi. Vauthier zginął w Paryżu z ręki, nie wątpię, któregoś spośród tajemniczych a wiernych towarzyszów kawalera du Vissard. Na koniec Chaussarda najmłodszego zamordowano w jakiejś nocnej utarczce, w jednej z tych bójek będących specjalnością policji; kto wie, czy Contenson nie uwolnił się w ten sposób od jego żądań albo i wyrzutów, posyłając go, jak to mówią, na kwaśne piwko do Abrahama. Pani de La Chanterie ulokowała swój kapitał w rencie państwowej, nabyła ten dom, posłuszna życzeniu swojego wuja, starego radcy de Boisfrelon, który dał jej pieniądze konieczne na kupno. Ze spokojną tą dzielnicą sąsiadowało arcybiskupstwo, gdzie nasz kochany ksiądz pełnił jakiś urząd przy kardynale. Dla tej to głównie przyczyny Pani nie opierała się zachceniom starca, którego fortuna skurczyła się po dwudziestu pięciu latach różnych rewolucji do sześciu tysięcy franków renty. A zresztą Pani, sterana okropnymi nieszczęściami, które waliły się na nią od lat dwudziestu sześciu, zapragnęła dokonać dni swoich wiodąc życie niemal klasztorne. Teraz już chyba pan pojąłeś, ile, śmiem to rzec, majestatu, wielkości, dostojeństwa cechuje tę ofiarę... - Tak - powiedział Godfryd - piętno, jakie pozostawiły na niej te wszystkie ciosy, obdarza ją czymś wielkim, majestatycznym. - Każda nowa rana, każdy cios nowy umacniał ją w cierpliwości, rezygnacji - podjął Alan. - Ale gdybyś znał Panią tak, jak my znamy, gdybyś wiedział, ile w niej się kryje subtelnej wrażliwości, jakim nieprzebranym i aktywnym miłosierdziem promieniuje jej serce, przeraziłbyś się mnogością łez, które wylała, mnogością żarliwych modlitw, jakie zanosiła do Boga. Tylko ten, kto jak ona zaznał jedynie przelotnego szczęścia, zdoła oprzeć się tylu wstrząsom! To serce delikatne i ta dusza łagodna goszczą w stalowym ciele, zahartowanym niewygodami, pracą, umartwieniami. - Życie jej tłumaczy, dlaczego pustelnicy są tacy długowieczni - ozwał się Godfryd. - Zastanawiam się czasem, jaki sens ma podobna egzystencja?... Czy Bóg zachowuje te ostateczne, te okrutne próby dla tych ze swoich stworzeń, co nazajutrz po śmierci mają zasiąść u jego boku? - rzekł poczciwy Alan, nie wiedząc, że wyraził w ten prosty sposób całą doktrynę Swedenborga o aniołach. * Emmanuel Swedenborg (1688—1772) - szwedzki filozof-mistyk. - Jakże to - wykrzyknął Godfryd - i panią de La Chanterie osadzono razem... - W więzieniu zachowywała się nad wyraz szlachetnie - podjął Alan. - Przez trzy lata urzeczywistniała to, co w "Wikarym z Wakefieldu" jest tylko fantazją: nawróciła wiele wszetecznych kobiet, które ją otaczały. * „Wikary z Wakefieldu" — powieść angielskiego pisarza Olivera Goldsmitha, napisana w r. 1776; bohater utworu, nękany przeciwnościami losu, dostaje się do więzienia, gdzie — jak pani de La Chanterie — podnosi na duchu towarzyszów niedoli. Utraciwszy wolność, jęła obserwować obyczaje aresztantek, a wtedy ulitowała się głęboko strapieniom ludu: litość ta nie dała już jej spokoju i uczyniła ją królową paryskiej dobroczynności. Tam to, w ohydnym Bicetre, pod Rouen, powzięła plan, a my wszyscy poświęciliśmy się jego realizacji. Był to, jak powiada, sen rozkoszny, natchnienie anielskie, które otrzymała na dnie piekła; nie przypuszczała, by mogła urzeczywistnić go kiedykolwiek. Ale kiedy w roku 1819 zapanował w Paryżu spokój, przynajmniej pozorny, wróciła do swoich marzeń. Jaśnie oświecona księżna dAngouleme (w tym czasie żona następcy tronu), księżna de Berri, arcybiskup (późniejszy kanclerz) oraz kilka nabożnych osób dali nam szczodrą ręką pierwsze konieczne sumy. Fundusz ten powiększył się dzięki nadwyżkom naszych osobistych dochodów, bo i każdy z nas czerpie tylko tyle, ile mu niezbędnie trzeba. Godfrydowi zakręciły się łzy w oczach. - Służymy wiernie chrześcijańskiej idei, należymy duszą i ciałem do dzieła, którego geniuszem i założycielką jest baronowa de La Chanterie, Pani, bo, jak słyszałeś, tak ją nazywamy li tylko przez szacunek. - Ach! Będę wam wierny całą duszą - rzekł Godfryd wyciągając ręce do starego. - Zrozumiałeś pan teraz, dlaczego nie wolno u nas w rozmowie poruszać pewnych tematów, choćby tylko czyniąc do nich aluzję? - podjął starzec. - Zrozumiałeś ów oblig delikatności, jaki każdy z mieszkańców naszego domu zaciąga wobec tej, którą poczytujemy za świętą? Zrozumiałeś, ile uroku roztacza ta kobieta uświęcona tyloma nieszczęściami, wiedząca tak wiele, kobieta, która do dna wychyliła czarę goryczy? Z każdej przeciwności wyciągnęła ona dwojaką naukę, każda z jej cnót otrzymała podwójną sankcję, jaką dają najokrutniejsze doświadczenia i wytrwałe praktyki religijne; nieskalana jest dusza tej kobiety, wolna od jakichkolwiek zarzutów; z macierzyństwa zaznała tylko zgryzoty, miłość małżeńska obdarzyła ją tylko utrapieniami, życie uśmiechało się do niej zaledwie kilka miesięcy, ale Niebo, nie wątpię, przygotowało już dla niej jakąś palmę, która będzie nagrodą za tyle rezygnacji i łagodnego wśród owych trosk poddania; zrozumiałeś? Nigdy nie szemrała, czyż więc nie góruje nad Hiobem? Nie dziw się przeto słowom jej tak potężnym, starości tak młodej, duszy tak łacno usidlającej, spojrzeniom budzącym takie zaufanie; otrzymała ona władzę nadzwyczajną, dzięki której może spowiadać tych, co cierpią, sama bowiem przecierpiała wszystko. Każda boleść przy niej milknie. - To żywe wcielenie miłosierdzia! - zawołał Godfryd, porwany entuzjazmem. - Przyjmiecie mnie do swojego grona? - Musisz poddać się próbom, a nade wszystko wierzyć! - powiedział starzec łagodnie, lecz dobitnie. - Póki nie będziesz miał wiary, póki nie nasycisz serca i umysłu boską treścią listu świętego Pawła o miłosierdziu, poty nie będziesz mógł uczestniczyć w naszych dziełach. Paryż, 1843-1845 . CZŁONEK TAJNEGO BRACTWA. Dobro udziela się na swój sposób, tak samo jak i zło. Toteż lokator pani de La Chanterie, mieszkając już kilka miesięcy w tym starym i cichym domostwie, a wysłuchawszy ostatnich zwierzeń poczciwego Alana, co przejęły go najgłębszym respektem dla półmnichów, pomiędzy którymi się znalazł, doświadczał owego miłego spokoju ducha, jaki daje życie uregulowane, płynące trybem łagodnym, i bytowanie wśród ludzi o charakterach dobranych. Nie słysząc przez cztery miesiące żadnych sprzeczek ani swarów, Godfryd przyznał się wreszcie samemu sobie, że nigdy jako człowiek dojrzały nie zaznał takiego całkowitego nie tyle szczęścia, ile spokojności; bo i zresztą nie pamiętał u siebie podobnego okresu. Powziął zdrowy sąd o świecie, spoglądając nań z daleka. Na koniec gwałtowna chęć, jaką żywił już kwartał, aby uczestniczyć w dziele tych zagadkowych osób, stała się namiętnością; a każdy, nie będąc nawet wielkim filozofem, łacno wyobrazi sobie, jakiej siły nabierają namiętności w osamotnieniu. Owóż jednego dnia, a dzień ten zapisał się uroczyście dzięki przemożnej władzy ducha, Godfryd, zgłębiwszy serce swoje i zmierzywszy siły, poszedł do zacnego starego Alana, którego pani de La Chanterie mieniła swoim jagnięciem, a który spomiędzy wszystkich współlokatorów, wydawał mu się najskromniejszy i najprzystępniejszy, aby poinformować się z grubsza o warunkach kapłaństwa, jakie ci swojego rodzaju bracia w Bogu pełnili na terenie Paryża. Minął już okres próby, aluzje zaś, jakie w tej materii poczyniono, zwiastowały, że zakon go przyjmie, na co zresztą liczył. Ciekawości Godfryda nie zadowoliło to, co czcigodny starzec powiadał o motywach, które w kwestii rzeczonego przyjęcia decydowały; pragnął wiedzieć więcej o dziele pani de La Chanterie. Po raz trzeci Godfryd zawitał do poczciwego Alana o pół do jedenastej wieczorem, w momencie gdy starzec miał czytać "Naśladowanie". Tym razem ów dobrotliwy nauczyciel nie zdołał powstrzymać uśmiechu i na widok młodzieńca rzekł, nie pozwoliwszy mu przyjść do słowa: - Czemuż to, drogi chłopcze, zwracasz się do mnie, a nie do Pani? Jestem w tym domu najciemniejszy i najtępszy, a wad mam najwięcej. Pani i moi przyjaciele już od trzech dni czytają w twoim sercu - dorzucił jak by nigdy nic, ale chytrze. - I cóż tam wyczytali?... - spytał Godfryd. - A - odrzekł poczciwina nie wykręcając się bynajmniej - dopatrzyli się, że chcesz należeć do naszej gromadki, ale pragnienie to jeszcze dość naiwne. Bo jak dotąd, to uczucie nie jest u ciebie bardzo gorącym powołaniem. Tak - podjął żywo, bowiem Godfryd się żachnął - więcej w tobie ciekawości niźli zapału. Prócz tego nie wyzbyłeś się jeszcze dawnych swoich poglądów na tyle, abyś w naszym życiu i jego przypadkach nie dostrzegał czegoś, jak to mówią, awanturniczego, romansowego... Godfryd nie zapanował nad rumieńcem. - W zajęciach naszych widzisz podobieństwo z wycieczkami kalifów "Baśni z tysiąca i jednej nocy", odczuwając już naprzód coś w guście ukontentowania, że odegrasz w romansach na temat dobroczynności, o których roić lubisz, rolę dobrego geniusza!... O proszę, kochanku, uśmiechasz się skonfundowany, a to mi dowodzi, żeśmy się nie pomylili. Nie wyobrażaj sobie, że potrafisz zamaskować uczucia przed ludźmi, których rzemiosłem jest odgadywanie najskrytszych odruchów duszy, przebiegów ubóstwa, wyliczeń biedoty, ludźmi, którzy są szpiegami poczciwymi, policją naznaczoną od Boga, starymi sędziami rozporządzającymi kodeksem, gdzie znajdziesz tylko rozgrzeszenie, doktorami, co leczą takie choroby, na jakie jedynym lekarstwem jest mądrze użyty pieniądz. Ale zważ, moje dziecko, że nie kwestionujemy pobudek, co przyprowadzają do nas neofitę, byle tylko pozostał z nami jako brat, członek naszego zgromadzenia. Osądzimy cię po dziele twoim. Człowieka cechuje dwojaka ciekawość: ciekawość do rzeczy dobrych albo do złych, ciebie zaś w obecnej chwili pociąga dobro. Jeśli zaś masz być robotnikiem w winnicy naszej, zapragniesz na wieki owocu boskiego, pokosztowawszy soku winogron. Pierwsze kroki są u nas, podobnie jak i w każdej wiedzy o zasadach naturalnych, łatwe z pozoru, ale trudne w rzeczywistości. Z dobroczynnością bywa jak z poezją. Nic łatwiejszego niż uchwycić pozór. Lecz tu, jak i na Parnasie, komentuje nas jedynie doskonałość. Nie będziesz do nas należał, póki nie zyskasz wiedzy o życiu, i to jakim życiu! Miły Boże! O życiu paryskim, które kpi sobie z chytrej mądrości pana prefekta policji tudzież jego panów urzędników. Nie musimyż niweczyć nieustannych spisków zła, przyłapywać je, a mają one formę tak zmienną, że dopatrzyłbyś się tam nieskończoności. Miłosierdzie musi być w Paryżu równie kute jak występek, bo i agent policji musi być równie chytry jak złodziej. Każdy z nas musi być dobroduszny, ale i nieufny; musi każdą sprawę osądzać trafnie i w oka mgnieniu. Moje dziecko, jesteśmy starzy i wiekiem sterani; ale tacyśmy radzi ze swoich sukcesów, że pragniemy umierając przekazać komuś nasze dzieło: a ciebie ze wszystkich spadkobierców najserdeczniej pokochamy, bo jeśli wytrwasz, będziesz najpierwszym z uczniów naszych. Nie uznajemy przypadku, a więc Bóg nam cię zesłał! Z natury jesteś dobry, tylko zgorzkniałeś, ale od chwili, gdy zamieszkałeś między nami, osłabł już ten szkodliwy ferment. Boski charakter Pani oddziałał na ciebie. Wczoraj odbyliśmy naradę, a że jestem twoim powiernikiem, moi zacni bracia zdecydowali, abym zajął się tobą jako nauczyciel i opiekun... No co, kontent jesteś? - Mój panie Alanie najlepszy, swoją wymową obudziłeś we mnie... - To nie ja, moje dziecko, mam dar wymowy, to rzeczy mówią same za siebie... Kto Bogu okazuje posłuszeństwo naśladując Jezusa Chrystusa w tym stopniu, w jakim człowiek wspomagany wiarą czynić to może, zawsze będzie imponował... - Ależ ta chwila zdecydowała o moim życiu, czuję w sobie zapał! - wykrzyknął Godfryd. - I ja także chciałbym poświęcić życie dobrym uczynkom... - To właśnie tajemnica, dzięki której pozostajemy w Bogu - odrzekł poczciwina. - Rozważyłeś maksymę: Transire benefaciendo? Transire, to znaczy opuścić ten świat, pozostawiając za sobą długie pasmo dobrych uczynków. - Pojąłem doskonale, z własnej inicjatywy zawiesiłem tę dewizę nad łóżkiem. - To pięknie! Czyn ten, błahy sam w sobie, warta wiele w moich oczach. Owóż, moje dziecko, mam dla ciebie pierwsze zadanie, pierwszy pojedynek z nędzą i podam ci strzemię... Rozstaniemy się... Tak, bo i ja mam opuścić klasztor, udać się na gorejący wulkan. Będę werkmistrzem w wielkiej fabryce, gdzie robotnicy, zarażeni komunistyczną doktryną, uroili sobie, żeby zniszczyć porządek społeczny i wyrżnąć właścicieli, nie pojmując, że w ten sposób wymierzą cios śmiertelny przemysłowi, handlowi i fabrykom... Jak długo tam pozostanę? Nie wiem. Może i rok, boć mam prowadzić kasę i książki, jako też obznajmić się dokładnie ze stu albo i stu dwudziestoma rodzinami biedaków, których na manowce wywiodła, nie wątpię, najpierw nędza, a potem szkodliwa lektura. Ale będziemy widywać się każdej niedzieli i w każde święto... Będziemy mieszkać w tej samej dzielnicy, a więc jako miejsce spotkań wyznaczam panu kościół Świętego Jakuba du Haut Pas; będę co dzień na mszy o pół do ósmej. Gdybyś mnie pan spotkał gdzie indziej, nie znamy się, chyba że zatrę ręce, jak to czynią ludzie zadowoleni. To jeden z naszych znaków. Mamy, jak głuchoniemi, swój język polegający na gestach, a jaki on konieczny, jaki nieodzowny, przekonasz się wprędce. Godfryd poruszył się, a poczciwy pan Alan wytłumaczył to na swój sposób, uśmiechnął się bowiem i mówił dalej: - Przedstawię teraz panu twoje zadanie. Akcja dobroczynna tam filantropijna, którą znasz, dzieli się na parę gałęzi eksploatowanych przez filutów uczciwości, tak samo jak ciągną oni profit z różnych odmian handlu, a my pojmujemy rzecz inaczej; wprowadzamy w czyn miłosierdzie tak, jak rozumiał je nasz wielki, wspaniały święty Paweł; gdyż, moje dziecko, według nas tylko miłosierdzie wygoi rany Paryża. Jakoż nieszczęście, nędza, cierpienie, zgryzota, choroba - cokolwiek byłoby ich przyczyną i w jakiejkolwiek warstwie społecznej by się objawiły, mają w naszych oczach jednakie prawa. Nieszczęśliwy jest nade wszystko nieszczęśliwym, bez względu na swoją wiarę czy zapatrywania; a nam dopiero wtedy wolno zwrócić mu twarz w kierunku naszego świętego Kościoła, kiedy wyciągniemy go z rozpaczy albo nakarmimy. I jeszcze: winniśmy nawracać częściej przykładem i łagodnością niźli środkami innymi; wierzymy bowiem, że Bóg nam w tym dopomaga. A więc wszelki przymus jest szkodliwy. Spośród różnych rodzajów paryskiej nędzy najtrudniejszą do wykrycia i najbardziej złośliwą jest nędza, jaką cierpią ludzie z towarzystwa, powszechna wśród mieszczan zacnie urodzonych, gdyż ich familie zubożawszy poczytują sobie za punkt honoru taić swoje kłopoty. Tymi nieszczęśnikami, drogi Godfrydzie, opiekujemy się ze szczególną pieczołowitością. Bo i rzeczywiście, osoby, którym tutaj pomagamy, rozumne i dzielne, zwracają nam z ogromną nawiązką pożyczone sumy; i w pewnych okresach pokrywamy dzięki tym zwrotom straty, jakie ponosimy wspierając kaleki, a także nicponiów i ludzi, których nieszczęście ogłupiło. Bardzo często naszymi informatorami są ci, którym udzieliliśmy pomocy; ale nasze dzieło nabrało rozmiarów tak znacznych, tyle namnożyło się w nim poszczególnych zagadnień, że sami już nie dajemy sobie rady. Toteż od jakich ośmiu miesięcy mamy w każdej z dzielnic paryskich swojego lekarza. Każdy z nas opiekuje się czterema dzielnicami. Płacimy każdemu lekarzowi trzy tysiące franków rocznego honorarium, on zaś odwiedza naszych ubogich. Przysługuje nam tedy pierwszeństwo, jeśli idzie o czas jego i zatrudnienia; ale nie sprzeciwiamy się, by doglądał też innych chorych. Wyobraź sobie, że przez osiem miesięcy nie zdołaliśmy wyszukać dwunastu ludzi obdarzonych koniecznymi przymiotami energicznych, lubo mamy stosunki, a przyjaciele zaofiarowali się nam z pomocą! A trzeba nam osób odznaczających się absolutną dyskrecją, czystością obyczajów, głębokim wykształceniem, aktywnością i zamiłowanych w pracy charytatywnej. Owóż choć w Paryżu jest dziesięć tysięcy ludzi mniej lub więcej zdatnych do naszej służby, nie napotkaliśmy przez rok cały owych dwunastu wybranych. - Zbawiciel też niemało się natrudził, nim zebrał apostołów, i to wnęcił się między nich jeden zdrajca i jeden niedowiarek! - zauważył Godfryd. - No, ale od dwóch tygodni każdy nasz okręg ma jednego wizytatora - ciągnął z uśmiechem poczciwiec - bo tak zowiemy naszych lekarzów; więc też od dwóch tygodni mamy aż nadmiar roboty; ale zdwoiliśmy gorliwość. Powierzam ci ten sekret naszego młodego zakonu, w dzielnicy bowiem, dokąd się udasz, poznasz jej lekarza, a poznać go musisz, gdyż dostarcza informacyj. "Wizytator ów nazywa się Berton, doktor Berton, a mieszka na Piekiełku. A teraz do rzeczy. Doktor Berton kuruje pewną damę, której choroba kpi sobie w pewnym sensie z nauki. To zresztą nie nasza sprawa, ale Fakultetu Medycznego; do nas należy wybadać nędzę, jaką cierpi rodzina chorej; wedle doktora Berton bieda to straszliwa, a przede wszystkim tajona z dumą i zawziętością, które zasługują na wszelkie nasze względy. Dawniej, moje dziecko, podołałbym sam temu zadaniu; dziś jednak praca, którą prowadzę w czterech okręgach, wymaga pomocnika, a będziesz nim ty. Nasza familia przemieszkuje na ulicy Notre Dame des Champs, w domu wychodzącym na bulwar Mont Parnasse. Wynajmiesz tam łatwo pokój, a będąc lokatorem postarasz się poznać prawdę. Musisz wobec siebie być ohydnym sknerą; ale jeśli idzie o rozdział pieniędzy, bądź całkiem spokojny: wręczę ci sumy, które uznamy za konieczne, rozpatrzywszy wspólnie okoliczności. Wybadaj skrupulatnie moralność tych biedaków. Serce, szlachetność uczuć, oto nasza hipoteka! Skąpi dla siebie, hojni dla cierpiących, musimy być ostrożni, a nawet wyrachowani, albowiem czerpiemy ze skarbca ubogich. A więc jutro rano idź i zastanów się nad potęgą, jaką rozporządzasz. Bracia są z tobą!... - Ach! - zawołał Godfryd - taką mi pan sprawiłeś radość przypuściwszy do dzieła i oznajmiając, że pewnego dnia będę godzien do was należeć, że naprawdę chyba nie zasnę... - Aha, moje dziecko, jeszcze ostatnie zalecenie! Zakazałem ci zwracać się do mnie, póki nie dam znaku, a dotyczy to również naszych przyjaciół, Pani, a nawet służby. Przedsięwzięcia nasze wymagają absolutnego incognito, a tak często musimy je zachowywać, żeśmy uczynili zeń prawo. Bo i zresztą musimy być w Paryżu nieznani, zagubieni... Pomyśl też, Godfrydzie, nad istotą naszego zakonu, a na tym ona polega, że nigdy nie występujemy jako dobroczyńcy: kryjemy się w cieniu, pełniąc tylko rolę pośredników. Przedstawiamy się zawsze jako wysłannicy pewnej osoby nabożnej, świętej (czyż nie pracujemy dla chwały Bożej)? aby nikt nie poczuwał się wobec nas do wdzięczności i abyśmy nie uchodzili za bogaczów. Pokora prawdziwa, szczera, nie zaś pokora fałszywa, cechująca ludzi, którzy usuwają się w kąt, aby tym łacniej padło na nich światło, musi być twoim natchnieniem i kierować każdą myślą twoją... Możesz być kontent z powodzenia; ale dopóki nie wyplenisz w sobie wszelkich odruchów próżności i pychy, nie będziesz godzien wstąpić do naszego bractwa. Znaliśmy dwóch ludzi doskonałych: pierwszy, to jeden z naszych założycieli, sędzia Popinot; drugi dał znać o sobie swoją działalnością jako lekarz wiejski, a upamiętnił swoje nazwisko w całym powiecie. * Drugi— to doktor Benassis, bohater powieści Balzaka pt. „Lekarz wiejski". To, moje dziecko, jeden z największych ludzi czasów naszych; okolica, gdzie mieszkał, była w stanie dzikości, on zaś ją uprzemysłowił; była bezbożna, jest katolicką; była barbarzyńska, zaszczepił jej cywilizację. Nazwiska tych dwóch mężów mamy wyryte w sercach, są nam oni przykładem. Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdybyśmy kiedyś w Paryżu zyskali taki wpływ, jaki ów lekarz wiejski wywierał na swój powiat. Ale tu rana jest olbrzymia, kurować ją przechodzi, w obecnym momencie, siły nasze. Niechże Bóg zachowa nam jak najdłużej Panią, niech nam zsyła więcej takich pomocników jak ty, a może zostawimy instytucję, dzięki której świętą Jego religię błogosławić będą. No, to do widzenia... Zaczyna się twój nowicjat... E, gadatliwy jestem jak bakałarz, a zapominam o najważniejszym. Masz tu adres tej rodziny - rzekł podając Godfrydowi kartkę - dopisałem też numer domu, gdzie mieszka doktor Berton, ulica Piekiełko... A teraz pomódl się, żeby Bóg ci dopomógł. Godfryd ujął dłonie zacnego starca, ścisnął je z wylaniem, a życząc dobrej nocy zapewnił, że będzie pamiętał o wszystkich jego wskazówkach. - Zakarbowałem sobie te rady na całe życie - oznajmił. Starzec uśmiechnął się nie okazując jakiegokolwiek powątpiewania, wstał i podszedł do klęcznika, by się pomodlić. Godfryd wrócił do siebie, wesół, że przypuszczono go nareszcie do tajemnic tego domu i że będzie miał zajęcie, które już odmieniało się w przyjemność, albowiem skłaniał się ku niemu całą duszą. Nazajutrz rano poczciwy pan Alan nie zjawił się na śniadanie, lecz Godfryd nie napomknął ani słowem o przyczynie tej nieobecności; nikt też nie zapytał go o misję, jaką powierzył był mu starzec: tak to Godfryd otrzymał pierwszą lekcję dyskrecji. Ale po śniadaniu wziął panią de La Chanterie na osobność i uprzedził, że na dni kilka wydali się z domu. - Doskonale, moje dziecko! - odrzekła pani de La Chanterie. - Staraj się przynieść ojcu chrzestnemu zaszczyt, bo pan Alan odpowiada za ciebie przed braćmi. Godfryd pożegnał trzech owych braci, a oni skłonili mu się popatrując nań serdecznie - błogosławili tym jak by pierwsze jego kroki na trudnej drodze. Stowarzyszenie, jedna z najciekawszych potęg społecznych - potęga, która stworzyła Europę średniowiecza - opiera się na sentymentach nie istniejących już od roku 1792 we Francji, gdzie jednostka zatriumfowała nad państwem. Stowarzyszenie wymaga przede wszystkim oddania indywidualnego, które nie mieści się w jego zasadzie; następnie, wiary naiwnej - a jest ona przeciwieństwem ducha naszego narodu, wreszcie subordynacji, która budzi w każdym bezwzględny odruch buntu, a osiągnąć ją można tylko w łonie religii katolickiej. Jeśli stowarzyszenie jakieś tworzy się w naszym kraju, każdy z członków powracając do domu z zebrania, gdzie dały znać o sobie najpiękniejsze i kipiące sentymenta, rozmyśla, jak szafować tą zbiorową ofiarnością, tymi zbiorowymi siłami, głowi się, jak tu z korzyścią własną wydoić wspólną krowę, która, nie mogąc nastarczyć indywidualnej przedsiębiorczości, zdycha z wycieńczenia. Nie wiedzieć, ile dla kraju zatraciło się wspaniałych sentymentów, ile zmarnowało się obiecującego ziarna, ile sczezło energii skutkiem haniebnego zawodu, jaki sprawili nam karbonariusze francuscy, patriotyczne subskrypcje na Champ dAsile tudzież inne polityczne szalbierstwa, które miast obrócić się w wielkie, szlachetne dramaty stały się tylko wodewilami policji poprawczej. * Champ d'Asile - mowa o zakończonej fiaskiem sprawie kolonii francuskiej założonej w 1815 r. nad brzegiem Zatoki Meksykańskiej przez emigrantów politycznych, zwłaszcza bonapartystów; Balzac wspomina o tej aferze również i w „Kawalerskim gospodarstwie". Stowarzyszenia przemysłowe spotkał tenże los, co i stowarzyszenia polityczne. Umiłowanie własnych interesów wyparło umiłowanie interesów zbiorowości. Średniowieczne korporacje i Hanzy, do których powrócimy, dziś są jeszcze niemożliwe; toteż jedyne społeczeństwa, co przetrwały dotąd, są instytucjami religijnymi, z którymi obecnie toczy się najsroższą wojnę, albowiem chorzy, taka już ich naturalna skłonność, atakują lekarstwa, a często i samych lekarzy. Francja nie zna dobrowolnego wyrzeczenia. Każde tedy stowarzyszenie może tutaj utrzymać się tylko dzięki uczuciom religijnym, gdyż one jedynie ujarzmią wszelką rebelię ducha, położą kres ambitnym wyrachowaniom, poskromią chciwość, jakiegokolwiek byłaby rodzaju. Odkrywcy nowych lądów nie wiedzą, że stowarzyszenie potrafi obdarzyć nas całym światem. Idąc ulicami Godfryd czuł się zupełnie innym człowiekiem. Kto zdołałby go przeniknąć, zachwyciłby się ciekawym fenomenem, jakim jest kolektywne przekazanie władzy. Nie był on już jednym człowiekiem, ale kimś uwielokrotnionym, wiedział bowiem, że reprezentuje pięć osób wspierających wspólnymi siłami jego czyny, kroczących z nim razem. Niósł tę władzę w sercu, przeto doświadczał pełni życia, radował się swoją szlachetną potęgą. Był to, jak oznajmił później, jeden z najpiękniejszych dlań momentów; korzystał już bowiem z nowego przywileju, a był nim przywilej wszechpotęgi pewniejszej niż u despotów. Władza duchowa jest jak myśl: nie zna granic. "Żyć dla bliźniego - powiedział sobie - działać wspólnie z innymi jak jeden mąż, oddziaływać na samego siebie za pośrednictwem wszystkich! Mieć za przewodnika Miłosierdzie, najpiękniejszy, najżywotniejszy z symbolów, jakim wyrażamy katolickie cnoty, oto życie! No, ale połóżmy kres tej dziecinnej radości, którą wyśmiałby stary Alan. Czy to jednak nie szczególne, że kiedym postanowił unicestwić sam siebie, znalazłem władzę od tak dawna upragnioną? Świat biedaków będzie należał do mnie"! I takie ogarnęło go uniesienie, iż ani się spostrzegł, jak przebył długą drogę między klasztorem Notre Dame i aleją Obserwatorium. Znalazłszy się na ulicy Notre Dame des Champs, w tej części, gdzie skręcamy w ulicę Zachodnią, zdziwił się mocno, że kwartał tak elegancki zalega błoto po kostki, podówczas bowiem żadnej z tych ulic jeszcze nie wybrukowano. Wzdłuż płotów, za którymi rozpościerały się podmokłe ogrody, prowadził chodnik z desek, a wzdłuż domów biegły wąskie ścieżki, nietrwałe, bo zalewała je wciąż podskórna woda, przeobrażając w rynsztoki. Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie wskazany dom, a dotarł tam nie bez trudu. Była to z pewnością kiedyś fabryka, dziś opuszczona. Budynek, raczej nędzny, prezentował się jako długi mur bez żadnych ozdób, w którym poprzebijano okna; otwory te, kwadratowe, widniały tylko na wysokości pierwszego piętra, parter zaś miał jedynie lichą furtkę. Godfryd domyślił się, że właściciel urządził w tej budowli małe mieszkanka, aby ciągnąć z nich zysk, nad furtką bowiem przymocowano kartkę, na której ktoś wypisał anons tak zredagowany: "Jest kilka pokoi do wynajęcia". Godfryd zadzwonił, ale nikt się nie zjawił; a gdy czekał, jakiś przechodzień powiedział mu, że dom ma drugie wejście od bulwaru i że tam znajdzie kogoś, z kim będzie mógł pomówić. Godfryd usłuchał rady; jakoż w głębi ogródka położonego od strony bulwaru zobaczył front owej budowli, nieco przesłonięty drzewami. Ogródek, utrzymany dość niechlujnie, tworzył stromiznę, jak gdyby ścianę fosy, gdyż między bulwarem a ulicą Notre Dame des Champs istnieje wcale znaczna różnica poziomów. Godfryd podążył w dół alejką, u której końca napotkał starą kobietę w sukniach złachmanionych, brudnych, wybornie pasujących do wyglądu domostwa. - Czy to nie pan dzwoniłeś od ulicy Notre Dame? - zapytała. - Ja, proszę pani... Chciałbym obejrzeć mieszkanie, bądź pani łaskawa mi je pokazać, jeśli to pani funkcja. Odźwierna, niełatwo było określić jej wiek, nie zaprzeczyła, wtedy zaś Godfryd spytał, czy w domu tym przemieszkują ludzie spokojni; zajęcia jego wymagają bowiem spokoju i ciszy; jest kawalerem, pragnąłby więc ułożyć się ze stróżką, aby prowadziła mu gospodarstwo. Gdy wspomniał o tym, stróżka przybrała uprzejmą minę i rzekła: - Wielmożny pan dobrze trafił wstąpiwszy tutaj, bo prócz tych dni, kiedy tańcują w Chaumiere, bulwar jest pusty jak Pontyjskie Bagna... * Chaumiere (albo la Grandę Chaumiere) — miejsce rozrywkowe, gdzie od 1787 do 1855 odbywały się zabawy i bale publiczne. - To pani znasz Pontyjskie Bagna? - zdziwił się Godfryd. - Nie, proszę pana; ale tam, na górze, jeden stary pan, którego córka już ledwo zipie, tak mówi, to i powtarzam. Ten biedny stary będzie bardzo zadowolniony, jak się dowie, że pan lubi spokój i chce go mieć; bo lokator hałaśny zaraz by mu wpędził córkę do grobu... Na drugim mamy dwóch takich niby to pisarków; ale wracają co dzień o północy, a o ósmej rano już ich nie ma; podają się za autorów, ale ja nie wiem, kiedy i gdzie pracują. Udzielając tych informacji stróżka zawiodła Godfryda na schody szkaradne, sklecone z cegieł i drzewa tak niezdarnie, że nie wiadomo, czy drzewo pragnie rozstać się tu z cegłą, czy cegły nudzą się uwięzione w drzewie: jakoż oba te materiały zbroją się przeciw sobie, gromadząc zimą zapasy kurzu, a w lecie - błota. Mur tynkowany, pełen szczelin, wabił oko napisami liczniejszymi, niżby sobie Akademia Literatury wymarzyć mogła. Stróżka zatrzymała się na pierwszym piętrze. - Tu są, proszę pana, dwa pokoje razem, bardzo czyste, naprzeciwko mieszka pan Bernard. To właśnie ten stary pan, o którym mówiłam, bardzo porządny człowiek. Odznaczyli go nawet, ale chyba coś mu się nie powiodło, bo nigdy tego łorderu nie nosi... Sługiwał im najsampierw lokaj, z prowincji, ale go odprawili, będzie już trzy lata... Syn tej pani wszystko teraz robi, kucharzy, sprząta... Godfryd drgnął. - O! - wykrzyknęła stróżka - niech się pan nie boi, nie będą panu zawracać w głowie, nie gadają do nikogo. Ten pan mieszka tutaj od rewolucji lipcowej, sprowadził się w 1831 roku... Ci państwo są z prowincji, pewnikiem zrujnowała ich zmiana rządu; dumne toto, a milczy jak ryba... Przez cztery lata nie przyjęli ode mnie najdrobniejszej usługi, ze strachu, żeby mi nie zapłacić... Pięć franków na Nowy Rok, tyle z nich mam zysku... Bo te autory, ho, ho! Dają mi dziesięć franków miesięcznie za to tylko, żebym mówiła każdemu, kto o nich pyta, że się akurat wynieśli. Gadanina ta przejęła Godfryda nadzieją, że będzie miał w stróżce sprzymierzeńca, a ona, zachwalając pokoje tudzież alkowy jako suche i ciepłe, oświadczyła, że stróżką nie jest: administruje niejako tym domem w imieniu właściciela, który uważa ją za swoją powiernicę. - Można mi ufać, proszę pana, ho! ho! Pani Vauthier wolałaby iść pod kościół niż ukraść komuś choćby grosz jeden. Niebawem Godfryd ugodził się z panią Vauthier, wziąwszy mieszkanko tylko na miesiąc, z meblami. Nędzne te pokoiki, w których mieszkiwali studenci albo niefortunni autorzy, wynajmowano i z meblami, i bez mebli. Skład owych mebli mieścił się na obszernych strychach rozpościerających się nad całym budynkiem. Ale pan Bernard miał w swoim apartamenciku własne meble. Ciągnąc panią Vauthier za język, Godfryd wniósł, iż ambicją jejmości było założyć pensjonat; ale przez pięć lat nie trafił jej się między lokatorami ani jeden stołownik. Mieszkała na parterze, od bulwaru, strzegąc owej posesji, a dopomagał jej w tym wielki pies, gruba służąca i wyrostek, co czyścił buty, sprzątał pokoje i chodził po sprawunki, a dwoje tych ludzi, jak i ona biednych, pasowało wybornie do ubóstwa domu i lokatorów, do dzikości smętnego ogrodu, który widniał przed domem. Oboje byli podrzutkami, a wdowa Vauthier żywiła ich za całe wynagrodzenie, i to jak żywiła! Godfryd zdążył zobaczyć już chłopca - zamiast liberii miał na sobie obszarpaną bluzę, zamiast butów - papucie, a po mieście chodził w drewniakach. Rozczochrany niczym wróbel, co wykąpał się właśnie, ręce miał czarne; spełniwszy swoje poranne obowiązki szedł na wyrobek do składu drzewa przy bulwarze, gdzie liczył i układał polana; po tej pracy, u kupców drzewnych pracuje się do pół do piątej, wracał do swoich zajęć domowych. Nosił ze studni w Obserwatorium wodę konieczną dla domu, w którą wdowa zaopatrywała lokatorów, a dostarczał też i drzewa - piłował je sam i sporządzał chude wiązki. Jan Nepomucen, takie bowiem imię miał ów niewolnik wdowy Vauthier, oddawał wszelkie zarobki swojej pani. Latem, w niedziele i poniedziałki, biedaczysko sługiwał po szynkowniach za rogatką. Rzeczonych dni jejmość odziewała go przyzwoicie. Gruba dziewczyna kucharzyła pod kierunkiem pani Vauthier, a w godzinach wolnych od tego zajęcia pomagała jej, bo nasza wdowa miała profesję: fabrykowała pantofle z krajki dla wędrownych przekupniów. Godfryd zapoznał się z tymi wszystkimi szczegółami dość szybko, gdyż wdowa, oprowadzając go wszędzie, pokazała mu dom i objaśniła, jakim ta posesja uległa przemianom. Do roku 1828 była tu wylęgarnia jedwabników, lecz nie tyle produkowano jedwab, co tak zwane "ziarno". Jedenaście morgów pola na błoniach Montrouge zasadzonych morwami, trzy morgi na ulicy Zachodniej (ten ostatni teren później zabudowano) dostarczało kokonów owej fabryce jedwabiu. W momencie gdy jejmość opowiadała Godfrydowi, jak to pan Barbet pożyczywszy pieniędzy Włochowi, niejakiemu Fresconi, co założył tę fabrykę, odzyskał sumy zahipotekowane w placach i budynkach tylko skutkiem sprzedaży owych trzech morgów - pokazała mu je - po drugiej stronie ulicy Notre Dame des Champs, starzec wysoki, chudy, siwy jak gołąb pojawił się u wylotu ulicy, która przecina ulicę Zachodnią. - A to dobrze! Przychodzi w samą porę! - zawołała pani Vauthier. - O proszę, to właśnie pan Bernard, sąsiad pański. Panie, panie - zwróciła się do starca, gdy mógł już ją usłyszeć - nie będziesz pan sam, ten pan wynajął mieszkanie naprzeciw pańskiego... Pan Bernard popatrzył na Godfryda, łacno zaś było odgadnąć w tym spojrzeniu lęk. Pomyślał zapewne: "Ot i stało się nieszczęście, któregom się obawiał". - To pan - spytał - zamierzasz się tu sprowadzić? - Tak, proszę pana - odparł szczerze Godfryd. - Nie jest to azyl dla szczęśliwych tego świata, ale nie znalazłbym w dzielnicy tańszego lokum. Pani Vauthier nie zabiega o milionerów... Do widzenia, moja zacna pani, postaraj się, abym mógł wprowadzić się dziś o szóstej; stawię się tu bardzo punktualnie. I Godfryd podążył w stronę ulicy Zachodniej idąc wolno, wniósł był bowiem z niespokojności, jaka odmalowała się na licu wysokiego, chudego starca, że przeprowadzą rozmowę niezbyt uprzejmą. Rzeczywiście, zawahawszy się moment, pan Bernard zawrócił i puścił się za Godfrydem. "Stary śpieg! Obrzydzi mu to mieszkanie... - pomyślała jejmość Vauthier. - Już drugi raz płata mi takiego psikusa... Ale cierpliwości! Za pięć dni ma płacić komorne, a jak nie wyłoży ponktualnie, przepędzę go na cztery wiatry. Pan Barbet to wcielony tygrys, drażnić go nie trzeba, i... Ciekawa jestem, co też mu gada"... - Felka!... Felka, idziesz tu, flądro jedna, czy nie?... - i głos jej, tubalny jak rzadko, a przy tym skrzekliwy, zabrzmiał teraz normalnie, gdyż rozmawiając z Godfrydem siliła się na głosik cieniutki i słodki. Nadbiegła służąca, dziewka tłusta, ruda i zezowata. - Miej tu na wszystko baczenie, bo ja na chwilę wychodzę, rozumiesz?... Wracam za pięć minut. I jejmość Vauthier, dawna kucharka księgarza nazwiskiem Barbet, a był on jednym z najtwardszych lichwiarzów pożyczających na krótki termin, pomknęła chyłkiem za dwoma lokatorami, taką obrawszy drogę, żeby szpiegować ich z daleka, następnie zaś podejść do Godfryda, gdy ten ukończy rozmowę z panem Bernardem. Pan Bernard kroczył wolno, przypominając trochę kogoś niezdecydowanego, a trochę dłużnika, co chciałby jakimiś nie sformułowanymi jeszcze argumentami ugłaskać wierzyciela, który pożegnał go właśnie jak najgorzej usposobiony. Godfryd szedł pierwszy i oglądał się ukradkiem na nieznajomego, udając, że ciekawi go dzielnica. Jakoż pan Bernard dogonił Godfryda dopiero w połowie głównej alei Ogrodu Luksemburskiego. - Przepraszam pana - zagadnął skłoniwszy się, a Godfryd odwzajemnił ów ukłon - najmocniej pana przepraszam, że zatrzymuję, choć nie mam zaszczytu być panu znanym, ale czy zdecydowałeś się pan naprawdę zamieszkać w tym ohydnym domu, gdzie właśnie mieszkam? - Łaskawy panie... - Tak, tak - podjął starzec przerywając Godfrydowi z autorytatywnym gestem - wiem, że masz powód zapytać, z jakiego tytułu wtrącam się do nie swoich rzeczy, jakim prawem nagabuję pana... Niech pan posłucha: jesteś młody, a ja już dobrze stary, przekroczyłem wiek zapisany w metryce, bo choć mam lat sześćdziesiąt, dają mi osiemdziesiąt... Wiek i nieszczęścia dozwalają wiele, toć i prawo uwalnia od niektórych powinności publicznych człowieka, co przekroczył siedemdziesiątkę; ale nie będę panu mówił o prawach przysługujących siwej głowie; idzie o pana. Czy wie pan, że zamieszkawszy w tej dzielnicy, już od ósmej wieczór pustej, narazisz się na niebezpieczeństwa, spośród których najmniejszym jest grabież? Czyś pan zwrócił uwagę na to odludzie, na te pola i ogrody?... Możesz mi pan odpowiedzieć, że przecież tu mieszkam; ale ja, proszę pana, nigdy nie ruszam się z domu po szóstej... Odpowiesz mi na to, że dwaj młodzieńcy mieszkają na drugim piętrze, akurat nad apartamencikiem, który zamierzasz wynająć... Ale, mój panie, tych dwóch biednych literatów ścigają wierzyciele; mają nieboracy nóż na gardle pod postacią weksli; ukrywają się, wychodzą rankiem, wracają o północy nie trwożąc się ani rabusiów, ani morderców: a zresztą nigdy się nie rozstają i są uzbrojeni... To ja wyrobiłem im w prefekturze policji pozwolenie na broń... - E, proszę pana - odpowiedział Godfryd - nie boję się bandytów dla tych samych prawie przyczyn, z jakich ci dwaj panowie nie lękają się o swoją skórę, a ponadto w takiej pogardzie mam życie, że gdyby ktoś zamordował mnie przez pomyłkę, błogosławiłbym mordercę... - A jednak nie wyglądasz pan na kogoś bardzo nieszczęśliwego - odparł starzec przypatrzywszy się bacznie Godfrydowi. - Mam przynajmniej z czego żyć, na chleb mi nie braknie, a nęci mnie, proszę pana, wyjątkowa cisza, jaka panuje w tym domu. Ale czy mógłbym zapytać, czym się pan powodujesz odstraszając mnie od zamieszkania? Wysoki starzec wahał się odpowiedzieć, ujrzał bowiem, iż nadchodzi pani Vauthier; a tymczasem Godfryd, obserwując go pilnie, zdumiał się stopniem chudości, do jakiej nieznajomego doprowadziła zgryzota, a może też głód i praca; na twarzy tej widniały wszelkie symptomy wycieńczenia; wyschła skóra przywarła do kości tak ściśle, jak gdyby wyprażyło ją słońce Afryki. Czoło wysokie i srogie ocieniało swoją kopułą oczy błękitnostalowe, zimne, bezlitosne, bystre i przenikliwe jak oczy dzikich, a przy tym wpadnięte i okolone obwódką czarną i pełną zmarszczek. Nos wielki, długi i cienki, a dolna szczęka bardzo wydatna czyniły tego starca podobnym do maski powszechnie znanej i popularnej, którą przypisują Don Kichotowi - ale był to Don Kichot złośliwy, pozbawiony złudzeń, Don Kichot groźny. A jednak z postaci tej surowej przebijała trwożliwość i onieśmielenie, którymi ubóstwo piętnuje wszystkich biedaków. Obie te cechy stanowiły coś w rodzaju pęknięć znaczących ową fizjonomię zbudowaną z materiału tak solidnego, że niszczycielskie ostrze nędzy wyszczerbiło się jak by na niej. Usta były pełne wyrazu i poważne. Osobliwe skojarzenie Don Kichota z prezydentem de Montesquieu. * Charles Montesquieu (1689—1755) — jeden z pierwszych przedstawicieli Oświecenia we Francji. W „Listach perskich" atakował monarchię absolutną, w dziele „O duchu praw" gloryfikował monarchię konstytucyjną. W latach 1716—1726 był prezydentem trybunału w Bordeaux. Odziany był cały w czarne sukno, tu i ówdzie mocno przetarte. Na staromodnym fraku i pantalonach widniały niezdarnie przyszyte łatki. Guziki były nowe, niedawno snadź zmienione. Spod fraka zapiętego pod szyję nie dostrzegłbyś koloru bielizny, a halsztuk, niegdyś czarny, dziś wyrudziały, zasłaniał kołnierzyk, tak że sterczały tylko rożki. Ten czarny garnitur, noszony od lat wielu, cuchnął nędzą. Ale wielkopańska mina owego tajemniczego starca, jego maniery, czoło myślące i mądre spojrzenie wykluczały jakikolwiek pozór nędzy. Obserwator zawahałby się klasyfikując tego paryżanina. Pana Bernarda cechowało takie skupienie, że wziąłbyś go za profesora mieszkającego w tej dzielnicy, uczonego, co uległ tyranii rozważań zaciekłych a głębokich; przeto Godfryda zdjęła gwałtowna ciekawość, której bodźcem była również i dobroczynna misja; zainteresował się żywo tym człowiekiem. - Gdybym był pewien, że szukasz pan spokoju i ciszy - podjął starzec - oświadczyłbym: zamieszkaj w moim sąsiedztwie. Wynajmij ten apartamencik - tu podniósł głos tak, aby słowa te doleciały do pani Vauthier, co rzeczywiście szwendała się w pobliżu. - Jestem ojcem, łaskawy panie, a mam na świecie tylko córkę i jej syna, będącego mi podporą w moich okropnych niepowodzeniach; owóż córka potrzebuje ciszy i absolutnego spokoju... Ktokolwiek pojawił się dotąd, aby wynająć mieszkanie, na które pan reflektujesz, ustępował wobec próśb i argumentów zrozpaczonego ojca; ulica była im obojętna, byle tylko dzielnica naprawdę świeciła pustkami, byle nie brakło tam niedrogich mieszkań czy tanich pensjonatów. Widząc jednak, żeś powziął pan ostateczną decyzję, błagam: nie oszukuj mnie; gdyż inaczej będę musiał wynieść się za miasto... Nie mówiąc o tym, że córka moja mogłaby tę przeprowadzkę przypłacić życiem - ciągnął z alteracją w głosie - kto wie, czy doktorzy, co zaglądają do niej powodowani już tylko miłosierdziem chrześcijańskim, zechcą wyprawiać się aż za rogatkę!... Gdyby nieznajomy mógł zapłakać, miałby przy tych ostatnich słowach policzki zroszone łzami; stosując wyrażenie, które stało się dziś trywialnym, powiemy, że łzami nabrzmiał mu głos; zasłonił ręką czoło, a ręka to była koścista i muskularna. - Na co choruje pańska czcigodna córka? - spytał Godfryd tonem ciepłym, przyjaznym. - Straszna to choroba, doktorzy nadają jej przeróżne nazwy, ale, mówiąc ściśle, nazwy ona nie ma... Majątek mój utonął... - Wziął się w garść i jął mówić gestykulując tak, jak to czynią tylko ludzie nieszczęśliwi: - Niewielką sumkę, jaka mi została, bom w roku 1830 stracił fortunę i wysoki urząd, pochłonęła szybko moja córka, ale, proszę pana, zrujnowała ona już przedtem swoją matkę i rodzinę męża... Dziś pensyjka, którą otrzymuję, starcza z ledwością na potrzeby tej świętej biedaczki, bo stan jej wymaga specjalnych ekspensów... Oczy mam suche, bom wypłakał już przez nią wszystkie łzy... Cierpiałem, proszę pana, niezliczone katusze, chyba jestem z granitu, żem nie umarł, albo raczej Bóg zachowuje ojca dziecku, aby je pielęgnował i był mu opatrznością, bo jej matka umarła ze zgryzoty... Ach, młodzieńcze, zjawiłeś się w chwili, gdy stare drzewo, co nigdy jeszcze się nie ugięło, czuje, jak siekiera nędzy, wyostrzona boleścią, napoczyna mu serce... I ja, którym nie skarżył się nigdy, powiem panu o tej chorobie, abyś nie wprowadzał się do naszego domu albo, jeśli się nie cofniesz, byś przekonał się dowodnie, że spokoju naszego pod żadnym pozorem mącić nie wolno... Obecnie, proszę pana, moja córka dniem i nocą szczeka jak pies... - Toć to szalona! - rzekł Godfryd. - Jest przy najzdrowszych zmysłach, jest osobą świętą - odpowiedział starzec. - Kiedy za chwilę oznajmię panu wszystko, pomyślisz, że masz do czynienia z wariatem. Proszę pana, matka mojej jedynaczki była osobą najzdrowszą pod słońcem. Kochałem tylko raz w życiu, przedmiotem tego afektu była moja żona; wybrałem ją sobie. Zawarłem małżeństwo z miłości, poślubiając hrabiankę Tarłowską, córkę jednego z najdzielniejszych pułkowników cesarskiej gwardii; był przez jakiś czas oficerem ordynansowym cesarza, a dostał wtedy szlify generalskie. Urząd mój wymagał wielkiej czystości obyczajów, a skądinąd serce mam do romansów nieskłonne; kochałem przeto żonę wiernie, boć zasługiwała na taką miłość. Ojcem jestem nie gorszym, niż byłem mężem, a to, proszę pana, mówi samo za siebie. Córka moja nigdy nie rozstawała się z matką, nie znałem dziecięcia żyjącego bardziej cnotliwie i po chrześcijańsku niż ten mój skarb. Od urodzenia była śliczna, mało powiedzieć śliczna: była piękna; a mąż jej, o którego zacnych obyczajach nie wątpiłem, bo młodzieniec ów był synem jednego z moich przyjaciół, prezydenta trybunału królewskiego, nie mógł oczywiście żadną miarą przyczynić się do tej choroby. Godfryd i pan Bernard mimo woli zamilkli na chwilę i popatrzyli na siebie. - Małżeństwo, jak pan wiesz, odmienia czasami młodą osobę, i to w znacznym stopniu - podjął starzec. - Pierwsza ciąża minęła jak najlepiej, owocem jej był syn, mój wnuk, co teraz mieszka ze mną razem, a jedyny to potomek dwóch rodów złączonych aliansem. Drugiej ciąży towarzyszyły symptomy tak osobliwe, że lekarze, zdziwieni bez wyjątku, przypisali je szczególnym zjawiskom, jakie zachodzą niekiedy w tym stanie, a czytamy o nich w kronikach medycznych. Córka wydała na świat płód martwy, dosłownie skręcony, uduszony na skutek poruszeń, jakie wykonywał w jej łonie. Zaczynała się choroba, owa zaś ciąża odegrała tutaj swoją rolę... Nie jesteś pan aby studentem medycyny? Godfryd odpowiedział gestem, który można by sobie tłumaczyć dwojako: nie zaprzeczył, lecz i nie potwierdził. - W parę miesięcy po tym połogu straszliwym, ciężkim - podjął starzec - połogu, który tak wstrząsnął moim zięciem, że nabawił się melancholii i umarł, córka jęła się skarżyć na ogólne osłabienie, co dawało jej się odczuć najbardziej w nogach; mówiła, to jej słowa, że są jak z waty. Zwątlenie to przeszło w paraliż, ale jaki paraliż, mój panie! Można zginać nogi mojej córki, można je skręcać, a ona nic nie czuje. Kończyna istnieje, ale z pozoru nie ma w niej ani krwi, ani mięśni, ani kości. Cierpienie to, którego z żadnym ze znanych medycynie objawów powiązać nie sposób, rozszerzyło się później na barki i ręce, toteż podejrzewaliśmy jakąś chorobę rdzenia. Lekarze i leki - nic to nie warte: stan chorej pogarszał się tylko, moja biedna córka nie mogła się ruszyć, żeby nie zwichnąć to nogi w biodrze, to ramienia, to znów ręki. Przez długi czas jeden znakomity chirurg nie wychodził od nas prawie, mieszkał niemal i wciąż, wespół z innym doktorem, a raczej doktorami (bo zbiegali się do nas powodowani ciekawością), nastawiał zwichnięte członki... czybyś pan uwierzył?... po kilka razy na dzień!... Ach! Ileż ta choroba ma odmian! Bo zapomniałem powiedzieć panu, że nim nastąpił paraliż, w okresie osłabienia, córka moja poczęła zapadać w katalepsję o formach najdziwaczniejszych... Wiesz pan oczywiście, co to jest katalepsja. Owóż kilka dni zostawała z oczyma otwartymi, z oczyma w słup, w takiej pozycji, w jakiej schwycił ją atak. Doznawała najokropniejszych cierpień właściwych temu schorzeniu, nie wyłączając takich bólów jak przy tężcu. W owej fazie choroby, gdym widział córkę sparaliżowaną tak szczególnie, wpadłem na pomysł, aby leczyć ją magnetyzmem. Wtedy córka moja, proszę pana, okazała się jasnowidzącą, a cudowna siła towarzyszy u niej temu darowi; dusza jej to niby scena, gdzie ujrzysz pan wszelkie cuda somnambulizmu, tak jak ciało jest ofiarą wszelkich chorób... Tu Godfryd zastanowił się, czy starcowi nie brak piątej klepki. - I ja, wykarmiony na Wolterze, Diderocie i Helwecjuszu, ja, dziecię osiemnastego wieku - ciągnął nie zwracając uwagi na błysk w oczach Godfryda - ja, syn Rewolucji, ja, który drwiłem z tego, co starożytność i średniowiecze prawiły o opętańcach!... A no cóż, proszę pana, stan mojego dziecka da się tylko wytłumaczyć opętaniem. Ale choć jasnowidząca, nie umiała nigdy wskazać przyczyny swoich cierpień; nie widziała ich wcale, a metody kuracji, które nam dyktowała, lubo skrupulatnie stosowane, nie przyniosły jej żadnej ulgi. Zażądała na przykład jednego razu okładów ze świeżej, dymiącej jeszcze wieprzowiny; kiedyś znów oświadczyła, że trzeba głęboko nakłuwać jej nogi szpikulcami żelaznymi, silnie namagnesowanymi a rozpalonymi do czerwoności... to znów parzyć plecy zapalonym lakiem, kapiącym na nie... Klęska za klęską, proszę pana! Powypadały jej zęby! Głuchnie, a potem traci mowę, przez pół roku jest absolutnie głuchoniema, a później raptem odzyskuje słuch i mowę. Odzyskała też ni stąd, ni zowąd, tak samo jak ją utraciła, władzę w rękach; ale nogi są od lat siedmiu całkiem sparaliżowane. Występują też u niej pozorne ataki wodowstrętu: wyraźne, bardzo charakterystyczne. Gdy zobaczy wodę albo usłyszy jej szmer, mało, na widok filiżanki czy szklanki, wpada w szał; nie dość na tym: szczeka jak pies, ujada melancholijnie, wyje tak samo, jak wyją psy, kiedy zagra katarynka. Była już kilkakroć w agonii, otrzymała ostatnie namaszczenie, a potem znów ożywała, by cierpieć z całą świadomością, z całą jasnością umysłu; bowiem zdolność odczuwania i władze umysłowe nie poniosły jeszcze żadnego szwanku... Nie umarła, proszę pana, ale zabiła męża i matkę, bo nie mogli patrzeć na jej cierpienia... Niestety, mój panie!... To, com powiedział, to fraszka... Wszystkie funkcje naturalne ulegają u niej najzłośliwszym zakłóceniom i tylko medycyna mogłaby wytłumaczyć tę dziwną aberrację organów... W tym stanie przewiozłem ją z prowincji do Paryża, był rok 1829; musiałem to uczynić, gdyż parę tutejszych sław lekarskich, taki Desplein, Bianchon czy Haudry, których się radziłem, posądzało mnie o mistyfikację. Natenczas nauka oficjalna potępiała z wielką energią magnetyzm; nie wątpiąc o mojej i prowincjonalnych lekarzów uczciwości, uczeni ci mniemali, że wchodzi tu w grę albo wadliwa kuracja, albo, jeśli pan wolisz, przesada, dość pospolita zarówno wśród rodzin, jak i u chorych. Musieli jednak odmienić zdanie, a że w ostatnich czasach przeprowadzono wiele badań nad chorobami nerwowymi i różne przy tym zaobserwowano zjawiska, określili ów dziwaczny przypadek jako rodzaj neurozy. Ostatnie konsylium, jakie odbyli ci panowie, zadało cios medycynie; stwierdzili, że trzeba iść tutaj drogami natury, studiować je; od tej chwili mam już tylko jednego lekarza, tego, który w naszej dzielnicy dogląda biedaków. Bo i rzeczywiście, wystarczy dawać bólom swobodny upust, łagodzić je, skoro przyczyna ich jest niewiadoma. Tu starzec przerwał, jak gdyby przytłoczony tymi straszliwymi wynurzeniami. - Od pięciu lat - podjął - stan córki ulega ciągłym wahaniom, raz czuje się ona lepiej, raz gorzej, ale nie zaszło żadne nowe zjawisko. Cierpi mniej lub więcej na skutek ataków nerwowych, bardzo rozmaitych, którem panu w krótkości przedstawił; ale bezwład nóg i zaburzenia funkcji naturalnych utrzymują się stale. Nasze kłopoty materialne rosły, jakoż musieliśmy opuścić mieszkanie, które w roku 1829 wynająłem na przedmieściu Roule; a że córka przeprowadzek nie znosi, żem już dwa razy o mało jej nie utracił, zabierając ją do Paryża i przenosząc się tutaj z dzielnicy Beaune, wziąłem bez namysłu obecne swoje lokum, przewidziawszy kłopoty, które czekać na siebie nie dały; mimo trzydziestu lat służby nie kwapiono się z moją emeryturą, wypłacili mi ją dopiero w roku 1833. Pobieram ją od sześciu miesięcy, a nowy rząd, ogromnie w swoich oszczędnościach pomysłowy, nie wyróżnił mnie wcale i przyznał minimum. Godfryd okazał zdziwienie i gestem tym domagał się jak by wynurzeń całkowitych, a i starzec zrozumiał ów ruch w ten sposób, gdyż oświadczył natychmiast, powiódłszy oskarżycielskim spojrzeniem po niebie: - Należę do wielu ofiar politycznej reakcji. Ukrywam swoje nazwisko, by nie narażać się na zemstę, a ponieważ nauki wynikłe z doświadczeń nie powinny się zatracać, ale przechodzić z pokolenia na pokolenie, pamiętaj, młodzieńcze, żebyś nigdy nie dał się uwięzić w ciasnych ramach jakiej bądź polityki... Mówię tak nie dlatego, abym żałował, że spełniałem swoje obowiązki, sumienie mam całkiem czyste, ale, proszę pana, w dzisiejszych władzach nie dostrzeżesz już nic z owej solidarności, która łączy poszczególne rządy bez względu na ich formę; a jeśli nawet wynagradza się za gorliwość, to skutkiem przelotnego strachu. Narzędzie, którym się posługiwano, popada prędzej czy później, choćby najwierniejszym było, w absolutną niepamięć. Widzisz pan, byłem jedną z najwytrwalszych podpór rządu starszej linii Burbonów, przedtem wspierałem władzę cesarską, a dziś jestem w nędzy! Duma nie pozwala mi wyciągać ręki, toteż i nikt nie pomyśli, żem jest w najokropniejszych tarapatach. Pięć dni temu lekarz dzielnicowy, który kuruje moją córkę, a raczej obserwuje, powiedział mi, że nie jest w stanie wyciągnąć kogoś z choroby, której forma zmienia się co dwa tygodnie. Według tego doktora, medycyna jest bezradna wobec neuroz, albowiem przyczyna ich tai się w organach, do których nie ma przystępu. Powiedział mi jeszcze, abym zasięgnął rady u żydowskiego lekarza, jakoby empiryka; uprzedził jednak, że to cudzoziemiec, emigrant z Polski, że lekarze są na niego wściekli z powodu kilku bardzo głośnych i nadzwyczajnych uzdrowień i że ma on swoich zwolenników, co poczytują go za wielce uczonego i wielce utalentowanego. Ale przy tym to chciwiec i człek nieprzystępny, przebiera w pacjentach i nie lubi tracić czasu; wreszcie... jest komunistą... nazywa się Halperson. Wnuk mój był już u niego dwa razy, ale na próżno, bo Halperson nie odwiedził nas dotąd i wiem, dlaczego!... - No, dlaczegóż to? - zagadnął Godfryd. - Bo mój wnuk ma szesnaście lat i jest jeszcze bardziej obdarty niż ja; wierz mi pan, nie śmiem się pokazać temu doktorowi; wygląd mój nazbyt koliduje z tym, czego ludzie spodziewają się od kogoś w moim wieku, i to w dodatku tak poważnego. Czy lekarz, co ujrzy dziadka w takim stroju, skoro wnuk zaprezentował się już był niepięknie, zechce otoczyć moją córkę najkonieczniejszą opieką? Postąpi tak, jak się postępuje z ubogimi... A niech pan pomyśli, drogi panie, że kocham córkę za całą tę boleść, jaką mi zadała, tak samo jak kochałem ją za wszelkie radości, których mi przysporzyła. Stała się kimś na kształt anioła. Niestety! To duch już tylko, duch, co promieniuje na syna i na mnie; ciało, zmożone bólem, już nie istnieje... Sam osądź, co odczuwa ojciec, który na to patrzy! Świat mojej córki to jej pokój! Muszą tam być jej ulubione kwiaty; czyta wiele; a kiedy włada rękami, haftuje niby czarodziejka... Nic nie wie, w jak okropnej jesteśmy nędzy... Toteż nasz tryb życia jest tak dziwaczny, że nie możemy przyjmować nikogo... Czyś mnie pan dobrze zrozumiał? Czyś pojął, że sąsiadować nam z nikim niepodobna? Zanudzałbym sąsiada prośbami, zaciągałbym tysiące obligów, a wywdzięczyć się nie byłbym w stanie. Nade wszystko zaś brak mi czasu: zajmuję się edukacją wnuka, a prócz tego, proszę pana, tak haruję, że sypiam najwyżej cztery godziny na dobę. - Łaskawy panie - przerwał Godfryd starcowi, którego wysłuchał był cierpliwie, obserwując go z uwagą pełną współczucia - nie odstrasza mnie to sąsiedztwo, a będę panu pomagał... Starzec wzdrygnął się dumnie, a nawet niecierpliwie, nie wierzył bowiem, by w ludziach istniała choć iskierka dobroci. - Będę panu pomagał - ciągnął Godfryd ująwszy starca za ręce i ściskając je z szacunkiem i serdecznością - ale jak tu panu dopomóc?... Zaraz, zaraz... Jaką karierę obmyśliłeś pan dla wnuka? - Zapisze się wkrótce na prawo i zostanie sadownikiem. - Hm, w takim razie będzie kosztował pana sześćset franków rocznie... Starzec zmilczał. - Bo ja, proszę pana - ozwał się Godfryd po chwili - nie mam lic, ale mogę wiele; sprowadzę panu tego żydowskiego lekarza! jeśli pańską córkę da się wyleczyć, to i będzie zdrowa. Znajdziemy sposób, żeby wynagrodzić tego Halpersona. - O, gdyby moją córkę dało się wyleczyć, zdecydowałbym się na ofiarę, jaką można uczynić tylko raz! - wykrzyknął starzec. - Sprzedałbym to, com odłożył na czarną godzinę! - Ocalisz pan ten skarb... - O młodości, młodości!... - zawołał starzec potrząsając głową. - Żegnam pana, a raczej do widzenia. Zaraz otworzą bibliotekę, a żem sprzedał wszystkie książki, muszę tam co dzień pracować... Zapamiętam tę poczciwość, którą pan mi okazałeś; ale zobaczymy, czy zgodzisz się na ustępstwa, których będę musiał żądać od sąsiada. Na nic więcej nie liczę... - Tak, tak, lepiej będzie, jeśli zostanę pańskim sąsiadem; bo widzi pan, Barbet nie ścierpi, on nie taki, aby pokoje długo stały pustką nie przynosząc zysku; mógłby więc w tym nieszczęściu trafić się panu gorszy sąsiad niż ja... Nie proszę na razie, abyś mi pan ufał, zechciej tylko przyjmować ode mnie drobne przysługi... - Ale cóż tu panem kieruje? - wykrzyknął starzec, a miał właśnie podążyć w dół schodami klasztoru Kartuzów, którymi szło się wtedy z głównej alei Ogrodu Luksemburskiego na Piekiełko. - A czy pełniąc urząd nigdy nikogo pan nie zobligowałeś? Starzec spojrzał na Godfryda zmarszczywszy brwi; oczy pana Bernarda napełniły się wspomnieniami, przeglądał jak by księgę swojego żywota poszukując uczynku, któremu zawdzięczałby życzliwość tak rzadką, zaczem skłoniwszy się, a z ukłonu tego przebijało mnóstwo wątpliwości, zawrócił obojętnie. "No, jak na pierwszą rozmowę, nie spłoszył się zbytnio" - pomyślał brat Godfryd. Udał się zaraz na Piekiełko, pod adres, który otrzymał był od pana Alana, zobaczył się z doktorem Berton, człekiem oschłym i surowym, i zdziwił się mocno, gdy lekarz zapewnił go, że to, co pan Bernard opowiadał o chorobie córki, w każdym szczególe zgadza się z prawdą; otrzymał też adres Halpersona. Ów polski lekarz, taki później głośny, mieszkał wtedy w Chaillot, na ulicy Marbeuf, w odosobnionym domeczku, gdzie zajmował pierwsze piętro. Parter należał do generała Romana Tarnowickiego, służba zaś obu emigrantów gnieździła się na poddaszu, gdyż pawilon ów miał tylko jedno piętro. Godfryd nie zastał tym razem doktora, a dowiedział się, że Halperson wyjechał dość daleko, na prowincję, wezwany przez jakiegoś chorego bogacza; był jednak prawie kontent z tego zawodu, w pośpiechu bowiem zapomniał zaopatrzyć się w pieniądze i musiał wrócić po nie do domu pani de La Chanterie, a wziął je oczywiście z własnych zasobów. Wędrówki te i obiad w restauracji nie opodal ulicy Odeonu trwały tak długo, że nadeszła godzina, kiedy Godfryd miał wprowadzić się do mieszkania przy bulwarze Mont Parnasse. Trudno wyobrazić sobie meble szkaradniejsze od tych, jakimi pani Vauthier przystroiła owe dwa pokoje. Rzekłbyś, iż jejmość ta przywykła najmować mieszkania, których nikt by nie wziął. Łóżko, krzesła, stoły, komoda, kantorek, firanki pochodziły tutaj oczywiście z rozmaitych licytacji nakazanych prawem, a liczyły się do mebli, które lichwiarz zatrzymuje na własny rachunek, gdyż nie osiągają nawet swojej nominalnej wartości; przypadek dość częsty. Pani Vauthier, wsparłszy się pod boki, czekała na podziękowania; Godfryd uśmiechnął się, ona zaś uznała to za wyraz przyjemnego zdziwienia. - A, bo wybrałam dla pana to, co mamy najpiękniejszego, mój kochany panie Godfrydzie - ozwała się z triumfującą miną. - Firanki jedwabne, prześliczne, a łóżko mahoniowe, a nie uświadczysz w nim robaka!... Należało do księcia de Wissembourg i pochodzi z jego pałacu. Kiedy w roku 1809 wyprowadzał się z ulicy Ludwika Wielkiego, pomagałam akurat u niego w kuchni... A potem nastałam tutaj, do właściciela... Godfryd powstrzymał ten strumień zwierzeń płacąc za miesiąc z góry i dał pani Vauthier, również z góry, sześć franków za posługi. W tejże chwili posłyszał ujadanie, a gdyby nie uprzedził go był pan Bernard, myślałby, że sąsiad ma psa. - Czy ten pies szczeka nocami?... - O, niech pan będzie spokojny, trochę cierpliwości, będzie się panu naprzykrzał tylko przez tydzień. Pan Bernard nie zapłaci na pewno komornego, a wtedy go wyrzucim... Ale to jakieś dziwne ludzie, no nie? Nigdym nie widziała ich psa. Ten pies całymi miesiącami, co ja mówię miesiącami, całe pół roku siedzi jak trusia! Myśli człowiek, że psa nie mają. I to zwierzę ani wyjrzy z pokoju tej pani... Bo tu jest jedna pani, ciężko chora, no nie? Ale nie wyszła ze swojego pokoju, odkąd się sprowadziła... Stary pan Bernard cięgiem pracuje, a jego wnuk także, chodzi do gimnazjum Ludwika Wielkiego, w internacie nie jest, a kończy teraz ostatnią klasę, szesnastoletni chłopak!... Ma rozpęd, ale bo i pracuje ten smarkacz, jak by się wściekł!... Usłyszy pan, jak będą wynosić kwiaty z pokoju tej pani, bo dziadek i wnuk jedzą suchy chleb, ale tej pani kupują kwiaty i łakocie... Musi być coś bardzo kiepsko z tą panią, bo nie wyszła ani razu, odkąd się sprowadzili, a pan Berton, ten dochtor, co ją leczy, powiada, że jak wyjdzie, to i pójdzie prosto do piaseczku. - A cóż robi ten pan Bernard? - O, podobnież to człowiek uczony, bo pisze, siaduje po bibliotekach, a pan mu pożycza pieniędzy względem tego, co tam wymozoli. - Kto taki? Cóż to za pan? - Mój prencypał, pan Barbet, szesnaście lat jest już panem. Przybył tu z Normandii, najsampierw handlował sałatą na ulicach, potem w roku 1818 założył kram z książkami na bulwarach, potem miał sklepik, a teraz bogaty jak nie wiem co... Żydowską ma naturę, bo do każdego interesu mu pilno, wszystkiego próbuje, na ten przykład postawił tę budę, do spółki z jednym Włochem, na mieszkanie dla jedwabników... - Ale ten dom posłużył za przytułek jakimś niefortunnym autorom, nieprawdaż? - zagadnął Godfryd. - A czy pan ma nieszczęście do nich należeć? - spytała wdowa Vauthier. - Jestem dopiero początkującym - odpowiedział Godfryd. - O, panie kochany, choćbym panu miała życzyć najgorzej, powiem: daj sobie z tym spokój... Bo dziennikarz, na ten przykład, to insza sprawa... Godfryd nie zdołał powstrzymać się od śmiechu, po czym powiedział dobranoc tej kucharce, która bezwiednie reprezentowała mieszczaństwo. Kładąc się spać w ohydnym pokoju, co zamiast podłogi miał czerwone cegły nie zaciągnięte choćby farbą, pokoju wyklejonym tapetą po sześć su rolka, tęsknił nie tylko za swoim apartamencikiem na Kanonicznej, lecz i za towarzystwem pani de La Chanterie. Uczuł w duszy ogromną pustkę. Przywykł już był do tej uduchowionej atmosfery i nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu trawiła go podobna tęsknota. Porównał swoją przeszłość z życiem obecnym, a choć porównanie to trwało chwilę, oddziałało cudownie na jego duszę; zrozumiał, że żaden rodzaj egzystencji nie przewyższy tego, który pragnął obrać, a wtedy powziął niezachwianą decyzję, iż będzie współzawodniczył z poczciwym, starym Alanem. Nie miał powołania, lecz objawiał dobrą wolę. Nazajutrz Godfryd, przyuczony już nowym trybem życia do wstawania bardzo wczesnego, ujrzał przez okno chłopca lat mniej więcej siedemnastu, odzianego w bluzę, który dźwigał dwa dzbany z wodą, wracając rzecz oczywista od studni publicznej. Młodzieńczyk nie wiedział, że ktoś mu się przygląda, tedy lica jego wyrażały prawdziwe sentymenta i nigdy jeszcze Godfryd nie obserwował chłopca równie prostodusznego, lecz i równie smutnego. Nędza, nauka i ciężka praca fizyczna przydusiły wdzięk młodości. Wnuk pana Bernarda zalecał się olśniewająco jasną cerą, którą to karnację podkreślały ciemnokasztanowate włosy. Chodził do studni trzy razy; za trzecim nawrotem zobaczył, jak wyładowywano furę drzewa zamówioną przez Godfryda w przeddzień, albowiem zima, roku 1838 spóźniona, poczynała już trochę dokuczać, a nocą z lekka prószył śnieg. Nepomucen rozpoczął już był codzienną krzątaninę sprowadziwszy to drzewo, które pani Vauthier zdążyła tymczasem dobrze uszczuplić na poczet swoich zasług, a teraz gawędził z młodzieńcem, czekając, aż tracz przepiłuje kilka bierwion, by zanieść je na górę. Odgadnąć łatwo, że wnuk pana Bernarda niepokoił się tym nagłym przymrozkiem i że popatrzywszy na niebo szarawe i na to drzewo przypomniał sobie o konieczności odnowienia zapasu. Raptem, wyrzucając sobie jakby, że marnuje cenny czas, pochwycił dzbany i wrócił szybko do domu. Bo i rzeczywiście było pół do ósmej, usłyszawszy zaś dzwon klasztoru Nawiedzenia pomyślał, że na pół do dziewiątej musi zdążyć do gimnazjum. W momencie gdy chłopak zniknął, Godfryd skierował się do drzwi, aby otworzyć pani Vauthier, która przyszła do nowego lokatora chcąc rozniecić ogień - i dzięki temu był świadkiem sceny, co rozegrała się na podeście schodów. Ogrodnik z sąsiedztwa dzwonił do pana Bernarda długo i bezskutecznie, gdyż dzwonek był owinięty papierem, ujrzawszy zaś młodzieńca, zaczepił go dość ordynarnie, upominając się o pieniądze za wynajem dostarczanych kwiatów. Kiedy wierzyciel rozwrzeszczał się na dobre, zjawił się pan Bernard. - Guciu - rzekł do wnuka - ubieraj się, pora iść do szkoły. Wziąwszy dzbany wszedł do pierwszego pokoju, gdzie w żardinierach stały kwiaty; zamknął drzwi wracając, by porozmawiać z ogrodnikiem. Drzwi Godfryda były otwarte, gdyż Nepomucen rozpoczął już wędrówkę, układając za nimi drzewo. Ogrodnik zamilkł na widok pana Bernarda - starzec, odziany w robdeszan z jedwabiu fioletowego, zapięty pod brodę, onieśmielał go. - Mogłeś pan upomnieć się o należność nie podnosząc głosu - rzekł pan Bernard. - Niechże pan będzie sprawiedliwy, mój dobry panie - odpowiedział ogrodnik - toć wedle umowy miałeś mi pan płacić co tydzień, a już od trzech miesięcy, a właściwie od dziesięciu tygodni, nie widziałem ani grosza; jesteś mi pan winien sto dwadzieścia franków. Przywykliśmy wynajmować kwiaty ludziom zamożnym, którzy płacą nam na każde żądanie, a ja tutaj po raz piąty z kwitkiem odchodzę. Musimy płacić dzierżawę, robotników, nie jestem wcale bogatszy od pana. Moja żona, która dostarczała panu mleka i jaj, dziś nie przyjdzie, bo jesteś jej pan winien trzydzieści franków; woli się tu nie pokazywać, niż robić panu przykrość, o, bo ona ma serce miętkie jak wosk! Jakby człowiek chciał jej słuchać, nic by nie zarobił. Ale ja jestem inszy, to i pan rozumie... W tejże chwili wyszedł August, a miał na sobie lichy zielony fraczek, sukienne ineksprymable tegoż koloru, czarny halsztuk i zniszczone buty. Garnitur ten, choć wyczyszczony starannie, świadczył o skrajnej nędzy, wszystko to bowiem było przykrótkie i za ciasne; powiedziałbyś, że wystarczy jeden nieznaczny ruch elewa, aby ten ubiór popękał. Materia całkiem na szwach wypełzła, rękawy i nogawice pokurczyły się szkaradnie, dziurki od guzików były mimo licznych napraw podarte i wskazywały najmniej wprawnemu oku piętno haniebnego ubóstwa. Jakże raził ten mundurek przy młodości Gucia! Chłopak odszedł jedząc kromkę czerstwego chleba, w którym jego zęby, piękne i zdrowe, zostawiały ślad. Śniadał tak co dzień zdążając bulwarem Mont Parnasse na ulicę Świętego Jakuba. Pod pachą niósł książki i kajety, spod kaszkiecika, również przyciasnego, bo głowę miał dużą, wymykały się prześliczne ciemne włosy. Mijając dziadka wymienił z nim błyskawicznie, w ułamku sekundy, spojrzenie przepojone straszliwym smutkiem; wiedział, że stary musi wybrnąć z kłopotu prawie niemożliwego do przezwyciężenia, kłopotu zdolnego wywołać katastrofę. Ogrodnik, aby przepuścić ucznia, cofnął się aż pod drzwi Godfryda; w momencie gdy człek ów stał prawie w rzeczonych drzwiach, Nepomucen dźwigając drzewo zatarasował klatkę schodową, tak iż wierzyciel cofnął się dalej pod okno. - Panie Bernard - zawołała wdowa Vauthier - czy pan myślisz, że pan Godfryd po to najął mieszkanie, żebyś miał pan się gdzie naradzać? - Przepraszam panią - ozwał się ogrodnik - ale taki tutaj zrobił się tłok... - Nie do pana ta mowa, panie Cartier - odparła jejmość. - Ależ bardzo proszę! - zwrócił się Godfryd do ogrodnika. - Panu zaś, drogi sąsiedzie - przydał spoglądając na pana Bernarda, który na tę okrutną obelgę nie zareagował wcale - jeśli podoba się u mnie załatwić sprawę z ogrodnikiem, służę. Starzec, otępiały boleścią, rzucił Godfrydowi spojrzenie, w którym taiło się mnóstwo podziękowań. - Panią zaś, moja kochana pani Vauthier, prosiłbym, żebyś nie traktowała tak szorstko pana Bernarda, bo to przede wszystkim człowiek starszy, a po wtóre, skłonił mnie, bym się tutaj sprowadził. - No, no... - mruknęła wdowa. - Następnie, jeśli ludzie niebogaci nie będą wspomagać się wzajem, któż im pomoże? A teraz, pani Vauthier, niech nas pani zostawi samych, potrafię rozniecić ogień. Każ pani złożyć moje drzewo u siebie w piwnicy, to będzie pod dobrą opieką. Pani Vauthier ulotniła się, mianując ją bowiem opiekunką swojego drzewa, Godfryd nakarmił jej chciwość. - Tędy, tędy, moi panowie - ozwał się Godfryd skinąwszy na ogrodnika, po czym wskazał krzesło dłużnikowi i wierzycielowi. Starzec rozmawiał stojąc, ale ogrodnik usiadł. - Nie pleć, kochasiu, bogacze nie płacą tak regularnie, jak pan utrzymujesz, a i nie wypada napastować godnego człowieka o parę ludwików. Pan Bernard dostaje swoją emeryturę co pół roku, trudno, żeby ci dawał pokwitowanie na tak nędzną sumkę; ale ja wyłożę te pieniądze, skoro się tego domagasz koniecznie. - Pan Bernard odebrał emeryturę jakie trzy tygodnie temu i nie zapłacił mi ani grosza... Byłoby mi bardzo nieprzyjemnie sprawić mu przykrość... - Co takiego? Od jak dawna dostarczacie kwiatów panu Bernardowi? - O, proszę pana, od lat sześciu i zawsze płacił mi solidnie. Pan Bernard, baczny na każdy głos, jaki doleciałby z jego mieszkania, nie zwracał uwagi na powyższą rozmowę, usłyszawszy zaś krzyki poprzez ścianę, wybiegł przerażony, bez słowa. - Nie gadajcie dużo, mój dobry człowieku, ale przynieście panu Bernardowi piękne kwiaty, najpiękniejsze, jakie macie, i to dziś jeszcze, a wasza żona niech przyśle ładne jajka i mleko; dziś wieczór za wszystko wam zapłacę. Cartier szczególnie jakoś popatrzył na Godfryda. - Widać wie pan więcej - rzekł - niż mi powiedziała pani Vauthier: uprzedziła mnie, żebym się spieszył, jeśli nie chcę stracić pieniędzy. Ani ja, ani ona, proszę pana, nie możemy sobie wytłumaczyć, dlaczego ludzie, co żyją tylko chlebem, zbierają obierki z jarzyn, resztki marchwi, kartofli, rzepy na podwórkach u restauratorów... tak, proszę pana, widziałem na własne oczy, jak ten mały napełniał starą kobiałkę... no więc w takim razie dlaczego ci ludzie wydają ze sto franków miesięcznie na kwiaty?... Podobno stary ma tylko trzy tysiące franków emerytury. - Tak czy inaczej - zareplikował Godfryd - to nie wy powinniście się martwić, że rujnują się na kwiaty. - Oczywiście, proszę pana, byle mi płacili. - Przyniesiecie mi rachunek. - Z miłą chęcią, proszę pana... - tu głos ogrodnika zabrzmiał czymś na kształt szacunku. - Wielmożny pan chce na pewno zobaczyć tę ukrytą panią... - No, no, zapominacie się, mój dobry człowieku! - skarcił go Godfryd. - Wracajcie do domu i wybierzcie najpiękniejsze kwiaty w miejsce tych, które macie zabrać. A jeśli możecie mi przysyłać dobrą śmietankę i świeże jaja, będę waszym klientem i dziś przed południem obejrzę wasz zakład. - To jeden z najpiękniejszych w Paryżu, proszę pana, biorę udział w wystawach w Luksemburskim Ogrodzie. Ogród mój ma trzy morgi, a znajduje się tuż przy bulwarze, za ogrodem Grande Chaumiere. - Doskonale, panie Cartier, widzę, że jesteś bogatszy ode mnie... Miejże dla nas względy, bo kto wie, czy kiedyś nie będziemy potrzebować się wzajem. Ogrodnik wyszedł niepokojąc się wielce, kim mógł być Godfryd. "Przecież i ja nie byłem lepszy! - pomyślał Godfryd dmuchając w ogień. - Co za wspaniały okaz dzisiejszego mieszczucha: plotkarz, wścibski, drażliwy jak rzadko na punkcie równości, zazdrosny o klientelę, wściekły, że dociec nie może, czemu biedna chora nie opuszcza pokoju, ukrywający swój majątek, a przy tym tak próżny, że wyjawi swój sekret, aby tym sposobem wynieść się ponad sąsiada. W swojej kompanii ten człowiek musi być przynajmniej porucznikiem. Z jakąż łatwością rozgrywa się w każdej epoce historii scena, gdzie występuje pan Niedziela! * Scena, gdzie występuje pan Niedziela - mowa o doskonałej scenie z komedii „Don Juan" Moliera: bohater sztuki, wielki pan, a jednocześnie niewypłacalny dłużnik krawca Niedzieli, obsypuje go grzecznościami, ale nie daje mu ani grosza. Jeszcze moment, a zaprzyjaźniłbym się z imć Cartierem". Starzec przerwał ów monolog, co świadczył, jak wielkiej odmianie uległy w ciągu czterech miesięcy poglądy Godfryda. - Przepraszam, panie sąsiedzie - rzekł, a w głosie jego brzmiało pomieszanie - ale widzę, żeś odprawił ogrodnika zadowolonego, gdyż ukłonił mi się grzecznie. Doprawdy, młodzieńcze, Opatrzność chyba umyślnie zesłała nam pana w chwili, kiedyśmy składali broń. Niestety, odgadłeś już wiele przez gadulstwo tego człowieka. To prawda, żem dwa tygodnie temu odebrał półroczną emeryturę, ale miałem długi pilniejsze, trzeba też było odłożyć na komorne, bo inaczej by nas przepędzono. Pan, któremu się zwierzyłem, w jakim stanie jest moja córka, pan, który słyszałeś, jak ona... Spojrzał niespokojnie na Godfryda, a Godfryd skinął potakująco głową. - A więc osądź, czy nie byłby to cios śmiertelny... bo trzeba by ją umieścić w szpitalu... Lękaliśmy się z wnukiem dzisiejszego ranka, to nie Cartier przyprawiał nas o największą trwogę, to mróz... - Ależ, kochany panie, mam drzewo, służę nim panu - powiedział Godfryd. - I jakże ja się zdołam wywdzięczyć za tyle uczynności?!... - zawołał starzec. - Nie robiąc ceregieli i darząc mnie całkowitym zaufaniem - odparł szybko Godfryd. - Ale jakież ja mam prawo do tak hojnej pomocy? - zagadnął pan Bernard, znowu nieufny. - Nasza duma, moja i mojego wnuka, poniosła klęskę! - wykrzyknął. - Zniżyliśmy się już do tego, że udzieliliśmy wyjaśnień kilku naszym wierzycielom. Biedacy nie powinni mieć wierzycieli; kto chce mieć wierzyciela, musi niejako imponować swoim wyglądem zewnętrznym, a myśmy już utracili tę zaletę... Alem nie wyrzekł się jeszcze zdrowego rozsądku, rozumu... - dorzucił jak gdyby mówiąc do siebie. - Proszę pana - odrzekł poważnie Godfryd - pańska wczorajsza opowieść wycisnęłaby łzy z oczu nawet i lichwiarzowi. - Ale skąd! Barbet, księgarz, właściciel tego domu, spekuluje na mojej nędzy i każe ją szpiegować tej Vauthierowej, swojej dawnej słudze... - Jakież to mogą być spekulacje? - zapytał Godfryd. - Wyjaśnię panu innym razem - odparł starzec. - Moja córka pewno marznie, skoro więc pan pozwolisz... bom jest w takiej potrzebie, że przyjąłbym jałmużnę od najgorszego wroga... - Przyniosę panu drzewa - rzekł Godfryd i skierowawszy się ku drzwiom starca, złożył z dziesięć polan w pierwszym jego pokoju. Pan Bernard wziął tyleż polan, a widząc ów zapasik nie zdołał powstrzymać uśmiechu niezręcznego i jak gdyby głupkowatego, jakim ludzie ocaleni od śmiertelnego niebezpieczeństwa, które wydawało im się nieuniknione, objawiają radość - gdyż w owej radości tai się jeszcze trwoga. - Niechże pan wszystko przyjmuje ode mnie, mój kochany panie, nic złego nie podejrzewając, a kiedy pańska córka wyzdrowieje, kiedy pan będziesz szczęśliwy, wytłumaczę wszystko; tymczasem pozwól mi działać... Byłem u tego żydowskiego doktora, ale niestety wyjechał; wróci dopiero za dwa dni... W tejże chwili głos melodyjny i świeży, bo taki się wydał Godfrydowi i taki był rzeczywiście, zawołał: "Tatusiu, tatusiu"! - rozbrzmiawszy nutą dwojaką i wielce wymowną. Gawędząc ze starcem Godfryd zauważył już był przez szparę w drzwiach naprzeciwko drzwi wejściowych białe linie, świadczące, że ściany tam pomalowano starannie: wielka tedy musiała zachodzić różnica między pokojem chorej a resztą mieszkania; ciekawość Godfryda, ostro w tym momencie podekscytowana, wzrosła do najwyższego stopnia - misja dobroczynna stała się już tylko pozorem, celem było zobaczyć chorą. - Doprawdy, za bardzo trudzisz się, tatusiu!... - powiadał ów głos. - Czemuż nie nająć więcej służby... I to w twoim wieku!... O mój Boże!... - Wiesz doskonale, kochana Wandziu, że nie życzę sobie, aby ktokolwiek cię obsługiwał oprócz mnie i Gucia. Te dwa zdania, które Godfryd posłyszał - a raczej odgadł - przez drzwi zasłonięte portierą, co głuszyła dźwięki, dały mu pewne wyobrażenie o prawdzie. Chora, otoczona zbytkiem, nie miała naturalnie pojęcia o rzeczywistym położeniu swoich najbliższych. Jedwabny watowany robdeszan pana Bernarda, kwiaty i rozmowa z Cartierem nasunęły już Godfrydowi pewne podejrzenia, a teraz oszołomił go ten cud ojcowskiej miłości. Kontrast między pokojem chorej, tak jak imaginował to sobie nasz bohater, a całością mieszkania był zresztą niewiarygodny. Osądźcie sami! Przez drzwi trzeciego pokoju, które starzec zostawił uchylone, Godfryd postrzegł dwa jednakowe tapczany z drzewa tylko zabejcowanego - widujemy takie w najpodrzędniejszych hotelikach - a na każdym siennik, cienki materac i po jednej derce. Piecyk żelazny, z rodzaju tych, na jakich gotują po stróżówkach, przy którym leżało kilkanaście grudek torfu, odmalował ubóstwo pana Bernarda tak obrazowo, że inne szczegóły, wybornie z owym szkaradnym piecykiem zharmonizowane, były zbędne. Postąpiwszy krok naprzód, Godfryd ujrzał gliniane statki, jakie spotykamy w najbiedniejszych gospodarstwach: polewane miski pełne brudnej wody, gdzie pływały kartofle. Dwa sczerniałe stoły zawalone papierami i książkami, przysunięte do okna, skąd widniała ulica Notre Dame des Champs, świadczyły, że dziadek i wnuk pracują nocami. Były na rzeczonych stołach dwa lichtarze z kutego żelaza, jakich używają biedacy, w owych zaś lichtarzach Godfryd postrzegł świeczki najtańsze, to znaczy takie, których osiem wchodzi na funt. Na trzecim stole, a był to stół kuchenny, lśniły dwa nakrycia i łyżeczka z pozłacanego srebra, talerze, kubek, filiżanki sewrskie, nóż o jednym ostrzu stalowym, a drugim ze złoconego srebra, składany, tkwiący w futerale - tym wszystkim posługiwała się chora. W piecyku płonął ogień, nad kociołkiem wpuszczonym do wewnątrz unosiło się już trochę pary. Szafa z malowanego drzewa zawierała oczywiście bieliznę i dobytek córki, gdyż ubranie, które Godfryd widział był wczoraj na jej ojcu, leżało przerzucone przez tapczan - stary snadź okrywał nim sobie nogi. Spod tapczana wyglądały buty, nędzny przyodziewek leżał na tapczanie wnuka, rzucony w ten sam sposób, Godfryd domyślił się więc, że to zapewne cała ich garderoba. Podłoga, zamiatana oczywiście z rzadka, przypominała podłogę w klasie konwiktu. Na półce nad stołem widniał napoczęty sześciofuntowy bochen. Krótko mówiąc, była to nędza skrajna, lecz i świetnie zorganizowana, dzięki zimnemu stoicyzmowi, z jakim ją znoszono; była to także nędza ludzi, którym wciąż się spieszy: trawiony nią biedak chce, powinien, a nie może podołać wszystkim zajęciom gospodarskim, toteż i odmienia przeznaczenie rzeczy stanowiących jego nędzną chudobę. Z owej izby, nieczęsto wietrzonej, ział jeszcze odór silny i mdlący. Sień, w której zatrzymał się Godfryd, miała wygląd, rzec można, przyzwoity - odgadł, iż przeznaczeniem jej było maskować okropne warunki, w jakich żyli dziadek i wnuk. Ową sień wyklejono tapetą we wzór przypominający szkocką kratę, umeblowano czterema orzechowymi krzesłami i stolikiem, ozdobiono zaś kolorowymi rycinami: był tu wizerunek cesarza, sporządzony wedle portretu pędzla Horacego Vernet; wizerunek Ludwika XVIII, Karola X i księcia Poniatowskiego, który to książę przyjaźnił się na pewno z teściem pana Bernarda. * Horace Vernet (1789—1863) — wybitny malarz francuski, batalista i portrecista. Okno przystrajała perkalowa firanka obszyta czerwoną wstążką i frędzlą. Godfryd nadzorował Nepomucena, który nosił drzewo. Posłyszawszy, że chłopiec idzie na górę, dał mu znak, aby złożył ładunek w sieni pana Bernarda, kierując się zaś delikatnością, co wskazywała, że nasz nowicjusz poczynił niejakie postępy, zamknął drzwi nory, żeby sługa pani Vauthier nie dowiedział się nic o nędzy starca. Sień była właśnie zapchana trzema żardinierami uginającymi się od najpiękniejszych kwiatów: dwie owalne, jedna okrągła, wszystkie trzy palisandrowe i nadzwyczaj wykwintne; jakoż Nepomucen, złożywszy drzewo na podłodze, dał wyraz głośnemu zdziwieniu: - Ładne toto! A kosztować musi, że jej!... - Janie! Proszę nie hałasować!... - ofuknął go pan Bernard. - Słyszał pan? - rzekł Nepomucen do Godfryda. - Stary dziad ma pewnikiem fijoła!... - A wiesz, jaki ty będziesz w tym wieku? - Pewnie, że wim! - odpowiedział Nepomucen. - Będę w cukiernicy. - Jak to w cukiernicy?... - No tak, bo moje kości pewnikiem spalą na węgiel. A bo to raz widziałem, jak furmani od cukrowników zajeżdżali do Montsouris po węgiel kostny dla fabryki? Gadali mi, że potrzebny przy wyrobie cukru. Udzieliwszy tej filozoficznej odpowiedzi, udał się po następne naręcze drzewa. Godfryd zamknął dyskretnie drzwi pana Bernarda i zostawił go sam na sam z córką. Tymczasem pani Vauthier, przygotowawszy śniadanie dla nowego lokatora, podała mu je, wspomagana przez Felkę. Godfryd, pogrążony w dumaniach, spoglądał na płonący kominek. Rozważał sumiennie tę nędzę, która taiła w sobie tyle nędz rozmaitych, a dostrzegał tutaj i niewysłowione uciechy wynikłe z tysiącznych triumfów, jakie odnosił afekt ojcowski i synowski. Były to jak gdyby perły rozsiane na włosiennicy. "Któraż najsłynniejsza powieść jest warta rzeczywistości! - Powiadał sobie. - Które życie, choćby najpiękniejsze, kojarzy nas z podobnymi istnieniami?... Istnieniami, w których działania i sprawy wnika dusza nasza, lecząc, kojąc boleść, pomagając dobru... Wcielić się w nieszczęście, przenikać sekrety takich domów! Działać ustawicznie wśród odradzających się dramatów, co urzekają nas odmalowane piórem sławnych autorów... Nie przypuszczałem, że Dobro jest równie ekscytujące jak Występek". - No co, zadowolniony pan?... - zagadnęła pani Vauthier przyniósłszy po społu z Felką stolik i stawiając go przed Godfrydem. Godfryd ujrzał wtedy filiżankę wyśmienitej kawy, omlet jeszcze dymiący, świeże masło i różowe rzodkieweczki. - Gdzieżeś u licha wytrzasnęła pani rzodkiewki?... - zapytał. - Podarował mi je pan Cartier, a ja chciałam ufetować nimi pana. - A ileż to sobie pani będzie co dzień liczyć za takie śniadanko? - O Jezu! Niech pan sprawiedliwie obrachuje. Trudno wziąć mniej niż półtora franka. - Niech będzie półtora franka! - zgodził się Godfryd. - Ale jakim cudem pani Machillot bierze tuż obok za obiady tylko czterdzieści pięć franków miesięcznie? Toć u pani śniadanie wypada tyle, co u niej obiad! - E, bo to, proszę pana, co inszego, kiedy się gotuje na piętnaście osób, a co inszego, kiedy człowiek musi latać za każdą szczegółą, żeby dać panu śniadanie! Posłuchaj pan: bułeczka, jajeczka, masełko, rozpalić ogień, a jeszcze cukier, mleczko, kawusia... Toć w kawiarni na placu Odeonu musisz pan za filiżankę kawy zapłacić franka sześćdziesiąt, a do tego napiwek garsonowi, dwa su!... A tu bez najmniejszego zachodu jesz pan sobie śniadanko u siebie, w pantoflach... - No już dobrze, dobrze - odpowiedział Godfryd. - Gdyby nie pani Cartier, co mi przynosi nabiał i jarzyny, nie wyszłabym na swoje. Przydałoby się, żeby pan zobaczył ten jeich zakład. Piękności rzecz! Zatrudniają pięciu ogrodniczków, a Nepomucen przez całe lato ciągnie tam wodę; wynajmują go ode mnie do podlewania... Zarabiają grubo na melonach i truskawkach... Coś mi się widzi, że łaskawy pan interesuje się bardzo panem Bernardem - zagadnęła słodziutko jejmość Vauthier - bo tak odpowiadać za czyjeś długi... Ale pan pewno nie wie, ile są winni... Ta pani, co ma czytelnię na placu Świętego Michała, nachodzi jeich co parę dni o trzydzieści franków, a bardzo jej te pieniądze potrzebne, Jezu miłosierny! Bo ta biedna chora pani to nic tylko czyta i czyta. No, dwa su od tomu, to przez kwartał uzbiera się trzydzieści franków. - Sto książek miesięcznie!... - zdumiał się Godfryd. - O, patrz pan, stary idzie po bułeczkę i śmietankę dla tej pani!... - podjęła wdowa Vauthier. - Będzie miała do herbaty, bo ta pani żyje tylko herbatą! Pija herbatę dwa razy na dzień, a dwa razy na tydzień trzeba jej kupować łakocie... A łakoma! Stary znosi jej ciastka i paszteciki z cukierni na ulicy Bussy. O, bo kiedy o nią chodzi, to rozrzutny jak nie wiem co. Powiada, że to jego córka!... Terefere! Akurat by w tym wieku robił tyle dla córki!... Tyrają dla niej zdrowie, on i ten Gucio... A pan to pewnie tak samo jak ja dałby dwadzieścia franków, żeby ją zobaczyć, no nie? Pan Berton powiada, że to jakaś potwora, zdatna, by ją pokazywać za biletami. Dobrze zrobili sprowadzając się do takiej dzielnicy jak nasza, bo tu pusto... To wielmożny pan zamiaruje jadać obiady u pani Machillot?... - Tak, chyba się z nią umówię... - Jak sobie wielmożny pan chce, odwodzić nie będę, ale że garkuchnia warta garkuchni, jadaj pan lepiej obiady na ulicy Tournon; nie będziesz pan musiał tam płacić za miesiąc z góry, a wikt przyzwoitszy... - Na ulicy Tournon, ale u kogo? - U spadkobiercy starej Girardowej... Tam zachodzą najczęściej ci panowie z góry i chwalą sobie. Tacy zadowoleni, że wierzyć się nie chce. - No dobrze, kochana pani Vauthier, posłucham rady, zjem tam obiad... - Mój panie złociutki - rzekła stróżka, ośmielona dobrodusznością, którą Godfryd udawał z rozmysłem - chyba naprawdę nie taki z pana głuptak, żeby płacić długi starego Bernarda!... Bardzo bym się tym zmartwiła; bo niech pan pomyśli, mój kochany panie Godfrydzie: stary ma prawie siedemdziesiąt lat, odkituje i remeryturę licho wzięło! Z czego pan sobie odbierzesz?... Bo młody to nigdy na nic nie zważa, taki już jest! A wiesz pan, że stary ma przeszło tysiąc dukatów długu? - A komu je winien? - spytał Godfryd. - O, zaraz komu! To nie moja rzecz - odpowiedziała tajemniczo - wystarczy, że winien, a patrzy już na księżą oborę i dlatego nie znajdzie w całej dzielnicy szeląga kredytu. - Tysiąc dukatów! - powtórzył Godfryd. - E, możesz być pani spokojna, gdybym miał tysiąc dukatów, nie byłbym tutaj lokatorem. Bo widzi pani, ja nie mogę patrzeć spokojnie, jak ktoś ma kłopoty i niech mnie to kosztuje paręset franków, będę kontent, jeśli mój sąsiad, człowiek siwowłosy, będzie miał chleb i drzewo!... Cóż, proszę pani, tyle można często przegrać w karty... Ale trzy tysiące franków... No, wie pani... O Boże!... Vauthierowa, zwiedziona rzekomą szczerością Godfryda, uśmiechnęła się od ucha do ucha, ów zaś uśmiech, co pojawił się na jej obleśnej gębie, utwierdził go w podejrzeniach. Od tej chwili był już pewien, że starucha ma swój udział w intrydze uknutej przeciwko biednemu panu Bernardowi. - To aż dziwne, proszę pana, czego sobie człowiek nie nakładzie do głowy! Powiesz mi pan, że jestem wścibska! Ale jakeś pan wczoraj gadał z panem Bernardem, wyobraziłam sobie, że należysz pan do branży księgarskiej, boć tu księgarska dzielnica. Mieszkał tu raz u mnie jeden derektor drukarni, miał drukarnię na ulicy Vaugirard, a nazywał się tak samo jak pan... - A cóż panią obchodzi moja profesja? - zapytał Godfryd. - Ba! Powiesz mi pan, co robisz, czy nie powiesz, a ja i tak wiedzieć będę... Na ten przykład taki pan Bernard... przez półtora roku nie wiedziałam, co on za jeden; ale minął jeszcze miesiąc i wypenetrowałam, że był sadownikiem, sędzią w jakimś tam sądzie, i że teraz to opisuje... I co na tym zyskał? Guzik. A gdyby mi zaufał, siedziałabym cicho. O, proszę. - Nie jestem jeszcze nawet i komisantem księgarskim, ale może wkrótce nim zostanę. - Domyśliłam się - odrzekła szybko jejmość. Odwróciła się i przestała słać łóżko, aby mieć pozór do dalszej pogawędki z lokatorem. - Sprowadziłeś się pan tutaj, żeby sprzątnąć sprzed nosa... To i dobrze. Mądre mężczyzny są warte korony... - Chwileczkę! - zawołał Godfryd zagradzając sobą drzwi. - Powiedz no pani, jaki dają ci procent? - Ho, ho, ho! Spryciarz pan jesteś jakich mało, choć na to nie wyglądasz - odrzekła starucha zerkając na Godfryda. A zamknąwszy drzwi pierwszego pokoju na rygielek, wróciła i siadła przy kominku. - Słowo honoru, jakem Vauthierowa, żem miała pana za studenta, póki nie dałeś drzewa staremu Bernardowi. O, chytra z pana sztuka! Jak Bozię kocham! A może pan jesteś aktorem?... A ja wzięłam pana za głuptaka! No i co, zapewnisz mi pan tysiąc franków? Bo to święta prawda, mówię jak na spowiedzi, że mój stary Barbet i pan Metivier obiecali mi pięćset franków, jeśli upilnuję jenteresu. - Pięćset franków! Oni?... Czekaj tatka latka! - wykrzyknął Godfryd. - Dostaniesz, mamciu, najwyżej dwieście, i to nie wiadomo, bo tylko przyrzekli, więc jak ich pozwiesz? A jeśli tak wszystko urządzisz, że załatwię interes, który oni chcą ubić z panem Bernardem, daję ci na rękę czterysta franciszków!... No, gadaj, co już mają w kieszeni... - Dali mu tysiąc pięćset franków zaliczki na to dzieło, a stary wystawił im kwit na tysiąc dukatów... Kapali mu po sto franków... tak kombinując, żeby nie wylazł z nędzy... To oni szczują na niego wierzycieli, to pewnikiem oni nasłali mu Cartiera... Tu Godfryd, rzuciwszy Vauthierowej spojrzenie bystre i pełne ironii, dał poznać stróżce, że zorientował się, jaką odegrała rolę działając na korzyść chlebodawcy. Słowa te były dlań jakby podwójnym błyskiem światła, wytłumaczył sobie bowiem szczególną scenę, która rozegrała się pomiędzy nim a ogrodnikiem. - Tak, tak - podjęła baba - mają go w garści; bo gdzież on kiedy wydobędzie tysiąc dukatów? Umyślili sobie, że dadzą mu pięćset franków, jak odniesie dzieło, a później po pięćset od każdego tomu, co pójdzie na sprzedaż... Umowę spisano w imieniu księgarza, któremu ci dwaj panowie urządzili sklepik na bulwarze des Augustins... - Co? W imieniu tego smarkacza? - O właśnie, to ten Morand, co był dawniej u mojego pana subiektem... Coś mi się widzi, że tu można sporo zarobić, no nie? - O, i można w to wpakować ładny grosz - odpowiedział Godfryd, znacząco wydymając usta. Ktoś zastukał delikatnie do drzwi, a Godfryd poszedł otworzyć, bardzo kontent, że przerwano tę rozmowę. - Słowo się rzekło, mamciu - powiedział Godfryd ujrzawszy pana Bernarda. - Panie Bernard - zaskrzeczała - mam list dla pana... Starzec zeszedł kilka stopni po schodach. - Nie mam żadnego listu, panie Bernard. Chciałam tylko pana ostrzec przed tym paniczem, to księgarz. "A, teraz wszystko rozumiem" - pomyślał starzec. I twarz jego przybrała wyraz całkiem inny, kiedy zawrócił do sąsiada. Spokojny chłód, jaki bił od pana Bernarda, kontrastował tak silnie z uprzednią serdecznością i ufnością, gdyż człowiek ten był już Godfrydowi wdzięczny, że naszego bohatera uderzyła ta nagła zmiana. - Przepraszam najmocniej, że zakłócam pański spokój, ale od wczoraj okazujesz mi mnóstwo życzliwości, dobroczyńca zaś narzuca mimo woli prawa tym, których obliguje. Godfryd skłonił się. - Od lat pięciu doświadczam co dwa tygodnie męki Jezusa Chrystusa! Przez trzydzieści sześć lat reprezentowałem społeczeństwo, rząd, a byłem naówczas uosobieniem zemsty ogółu, straciłem już wszelkie złudzenia... tak, pozostała mi tylko boleść. A jednak, mój panie, atencja, którą okazałeś zamykając drzwi nory, gdzie sypiam z wnukiem, ten drobiazg był dla mnie niby szklanka wody, o której powiada Bossuet... Tak, znalazłem w sercu... w sercu wycieńczonym, co już zapłakać nie umie, tak samo jak ciało moje nie spływa już nawet potem, odnalazłem w tym sercu ostatnią kroplę owego eliksiru, dzięki któremu każdy czyn ludzki widzimy w pięknych barwach, i miałem wyciągnąć do pana rękę, a podaję ją tylko mojej córce; miałem przynieść panu tę niebiańską rosę wiary w dobro... - Proszę pana - rzekł Godfryd pamiętając o naukach, których udzielił mu był poczciwy Alan - nie uczyniłem nic, aby zasłużyć sobie na wdzięczność... Mylisz się pan w tym względzie... - A, to mi szczerość! - podchwycił były sadownik. - Hm, podoba mi się to nawet. Bo, niechże pan wybaczy... miałem już gardzić panem, a teraz cię szacuję. Tak, to jesteś pan księgarzem i zjawiłeś się tutaj, żeby sprzątnąć sprzed nosa moje dzieło spółce Barbet, Metivier i Morand... Wszystko już jasne. Wypłacasz mi pan zaliczkę, jak to oni wcześniej uczynili; tylko pan to robisz z wdziękiem. - Czy to Vauthierowa powiedziała panu, że jestem agentem księgarskim? - zapytał Godfryd. - Tak. - Tedy, łaskawy panie, aby dać więcej, niż oferuje rzeczona spółka, prosiłbym, żebyś mi pan przedstawił warunki umowy. - Słusznie - odparł były sadownik objawiając przy tym zadowolenie, że jest przedmiotem konkurencji, na której mógł tylko zyskać. - Wiesz pan, co to za dzieło? - Nie. Wiem tylko, że to dobry interes. - Jest pół do dziesiątej, córka już po śniadaniu, Gucio, mój wnuk, wraca dopiero za kwadrans jedenasta. Cartier przyniesie mi kwiaty za godzinę, a więc możemy pogadać, panie... panie... - Godfrydzie. - Owóż, panie Godfrydzie, powziąłem myśl o tym dziele w roku 1825, a był to okres, kiedy rząd, mocno zaniepokojony wzrastającym upadkiem własności ziemskiej, zaprojektował ustawę odnośnie do prawa starszeństwa, którą to ustawę odrzucono. Dostrzegłem pewne braki zarówno w naszych kodeksach, jak i w instytucjach podstawowych. Kodeksy nasze były przedmiotem ważnych prac, ale wszystkie te traktaty dotyczyły tylko jurysprudencji; nikt nie ośmielił się zgłębić dzieła rewolucji, albo, jeśli pan wolisz, Napoleona, poznać je jako całość, przestudiować ducha owych praw, osądzić ich zastosowanie. Na tym z grubsza polega moje dzieło; nosi ono tytuł prowizoryczny: "O duchu praw nowych"; traktuje zarówno o ustawach zasadniczych, jak i o kodeksach, wszystkich kodeksach, bo mieliśmy ich przeszło pięć; toteż moja praca ma pięć tomów i jeden tom dodatkowy z cytatami, notami i odsyłaczami. Będzie gotowa za trzy miesiące. Właściciel tego domu, były księgarz, wyczuł na podstawie kilku pytań, które mu zadałem, albo, jeśli pan wolisz, zwietrzył spekulację. Bo ja z początku miałem na uwadze jedynie dobro ojczyzny. Ów Barbet omotał mnie... Będziesz się pan głowił, jakim cudem księgarz mógł omotać wytrawnego prawnika, ale znasz moją historię, a ten człowiek jest lichwiarzem; oko ma bystre, postępuje w sposób właściwy ludziom tego autoramentu... Ilem razy był w potrzebie, zjawiał się z pieniędzmi... Wyrastał jak spod ziemi, gdy tylko przytłaczały mnie kłopoty, i byłem bezbronny. - E, nie przesadzajmy, drogi panie. Mama Vauthier jest po prostu jego szpiegiem. No, ale jakie to były warunki?... Mów pan szczerze. - Pożyczyli mi tysiąc pięćset franków, na które opiewają dziś trzy weksle po tysiąc franków każdy, owymi zaś trzema tysiącami obciążyli rejentalnie moje dzieło: nie jestem więc jego właścicielem, dopóki nie spłacę weksli, a weksle już zaprotestowane, sprawa poszła na drogę sądową... Oto, proszę pana, do jakich komplikacji prowadzi nędza... Szacując najskromniej, pierwsze wydanie tego olbrzymiego dzieła, będącego owocem dziesięciu lat pracy i trzydziestu sześciu lat doświadczenia, wartałoby z pewnością dziesięć tysięcy franków... A no cóż, pięć dni temu Morand proponował mi tysiąc dukatów i zwrot skwitowanych weksli, gdybym całkowicie zrezygnował z prawa własności... Przecież nie stworzę im trzech tysięcy dwustu czterdziestu franków, a więc będę musiał ustąpić, jeśli pan się w to nie wmieszasz... Nie wystarczył im mój honor! Zachciało im się dla lepszej gwarancji weksle zaprotestować, bo w tym wypadku, kiedy minie termin płatności, będą mogli wtrącić mnie do więzienia. Jeśli zapłacę, lichwiarze podwoją swój wkład; jeśli się z nimi ugodzę, zrobią fortunę, gdyż jeden z nich był kiedyś kupcem papieru, a Bóg tylko wie, jak oni potrafią ograniczyć koszta druku! A mając moje nazwisko wiedzą, że dziesięć tysięcy egzemplarzy rozejdzie się w okamgnieniu. - Jak to! Pan, były sadownik... - No i co z tego? Nie mam przyjaciela! Nie mam żadnych wspomnień!... Wielu posłałem na szafot, alem i wielu ocalił!... A zresztą idzie mi wyłącznie o córkę! Córkę, którą niańczę w chorobie! Córkę, której dotrzymuję towarzystwa, gdyż pracuję tylko po nocach... Ach, młodzieńcze, tylko biedacy mogą osądzać ubóstwo... Dziś stwierdzam, żem był nazbyt surowy. - Proszę pana, nie pytam o pańskie nazwisko. Nie będę mógł dysponować tysiącem dukatów, zwłaszcza jeśli zapłacę Halpersonowi i ureguluję pańskie drobne długi; ale uratuję pana, jeśli dasz słowo, że dziełem swoim nie rozporządzisz bez uprzedniego ze mną porozumienia; bo i nie sposób załatwić tak ważnej sprawy, nie zasięgnąwszy rady u innych wydawców. Moi zwierzchnicy są potężni, ja zaś mogę przyrzec panu obrót pomyślny jedynie pod tym warunkiem, jeśli zobowiążesz się dochować absolutnej tajemnicy, nic nie mówiąc nawet swoim dzieciom, i jeśli zobowiązania dotrzymasz... - Marzę tylko o jednym: o zdrowiu mojej biednej Wandy; bo, proszę pana, cierpienia tak straszne dławią w sercu ojcowskim wszelkie inne sentymenta, a umiłowanie sławy jest niczym dla kogoś, kto stoi nad grobem. - Wstąpię do pana dziś wieczór; Halperson ma wrócić lada chwila, ja zaś postanowiłem dowiadywać się co dzień, czy przyjechał... Poświęcę cały ten dzień pańskim interesom. - Ach! gdyby dzięki panu moja córka wyzdrowiała... podarowałbym ci moje dzieło!... - Łaskawy panie - oznajmił Godfryd - nie jestem księgarzem!... Zdziwienie starca wyraziło się gestem. - No cóż, musiałem wprowadzić w błąd Vauthierową, aby tym łacniej poznać sidła, które na pana zastawiono... - Kimże więc pan jesteś?... - Na imię mi Godfryd! - oświadczył nasz nowicjusz. - A żeś raczył pan przyjąć ode mnie pewną pomoc - dorzucił z uśmiechem - możesz mnie pan nazywać Godfrydem de Bouillon. * Godfryd de Bouillon (1060—1100) — książę lotaryński, „obrońca Grobu świętego", jeden z wodzów pierwszej krucjaty, zdobywca i pierwszy król Jerozolimy. Były sadownik nazbyt się wzruszył, aby roześmiać się z tego żartu. Podał rękę Godfrydowi, on zaś uścisnął mu dłoń. - Chciałbyś pan zachować incognito, nieprawdaż?... - zapytał były sadownik popatrując na Godfryda smutno, a zarazem niespokojnie. - Niech się pan temu nie sprzeciwia, dobrze?... - Ha, trudno, postępuj pan, jak uważasz za stosowne!... I zajdź wieczorem; poznasz pan moją córkę, jeśli będzie czuć się lepiej. Było to oczywiście największe ustępstwo, jakie mógł uczynić ów biedny ojciec; Godfryd podziękował mu takim spojrzeniem, że starzec uradował się widząc, iż ktoś go zrozumiał. Po godzinie Cartier przyniósł najpiękniejsze kwiaty" oczyścił sam żardiniery i wysłał je świeżym mchem, a Godfryd zapłacił rachunek; uregulował też rachunek z czytelni, który przyniesiono nieco później. Książki i kwiaty stanowiły chleb tej biednej chorej, a raczej męczennicy, albowiem jadła tyle, co wróbel. Rozmyślając o tej rodzinie oplątanej nieszczęściem niby Laokoon (wzniosły to symbol niejednego istnienia)! * Laokoon - wedle podania greckiego kapłan Apollina; gdy ściągnął na siebie gniew bogów, z morza wypełzły dwa ogromne węże i udusiły Laokoona wraz z synami. Motyw ten często występował w sztuce i literaturze; zwłaszcza słynny jest grecki posąg Laokoona z połowy I wieku przed n.e., odnaleziony w r. 1506. Godfryd podążał spacerkiem w stronę ulicy Marbeuf, ale w sercu jego, czuł to, jeszcze gościło więcej ciekawości niż miłosierdzia. Wyobraziwszy sobie tę chorą otoczoną zbytkiem pośród najokropniejszej nędzy, zapomniał o strasznych przypadłościach najdziwaczniejszego ze wszystkich cierpień nerwowych, które to cierpienie jest na szczęście wyjątkiem nader rzadkim, aczkolwiek skonstatowanym przez kilku historyków; Tallement des Reaux, autor jednej z najbardziej plotkarskich kronik, przytacza podobny wypadek. * Gedeon Tallement des Reaux (1619—1692) — pamiętnikarz francuski. Imaginujemy sobie z upodobaniem, że kobieta nie zatraca elegancji, choćby cierpiała najpotworniejsze męczarnie; toteż Godfryd ustosunkował się do tej wizyty jak do oczekującej go przyjemności: miały otworzyć się przed nim drzwi, których próg od lat sześciu przekraczał jedynie lekarz, ojciec i syn. A jednak począł wyrzucać sobie ostro tę ciekawość. Nasz nowicjusz pojął nawet, iż owo uczucie wygaśnie, w miarę jak będzie pełnił swoje dobroczynne posłannictwo - przywyknie bowiem do widoku nieznanych mieszkań i ran wciąż nowych. Osiągamy tu rzeczywiście boską łagodność, której nic zadziwić i nic zaskoczyć nie zdoła, tak samo jak w miłości osiągamy wzniosłą spokojność uczucia pewnego swojej siły i trwałości, albowiem zahartowało się ono wśród ustawicznych trosk i ustawicznej rozkoszy. Godfryd dowiedział się, że Halperson wrócił w nocy, ale już rankiem musiał pojechać z wizytami do niecierpliwiących się chorych. Odźwierna doradziła Godfrydowi, by wstąpił nazajutrz przed dziewiątą. Pamiętając o zaleceniach pana Alana dotyczących surowej oszczędności, jaką należy stosować do wydatków osobistych, Godfryd zjadł obiad za dwadzieścia pięć su na ulicy de Tournon, ale prywacja ta została mu wynagrodzona, znalazł się bowiem w towarzystwie zecerów i korektorów. Wysłuchał debat nad ceną produkcji i wziął w nich udział, poinformował się, że tom in octavo, złożony z czterdziestu arkuszy, wydrukowany w tysiącu egzemplarzy, nie kosztuje w najpomyślniejszych warunkach produkcji ponad trzydzieści su za jeden egzemplarz. * In octavo (łac.) — tj. formatu ósemki (ósmej części arkusza drukarskiego). Umyślił wywiedzieć się o cenę, którą wydawcy dzieł prawniczych pobierają za swoje książki, aby w wypadku spotkania i rozmowy z księgarzami, co trzymali w ręku pana Bernarda, mieć gotowe argumenty. Wracając około siódmej wieczór ulicą Vaugirard, Madame i Zachodnią na bulwar Mont Parnasse, przekonał się, jak wyludniona była ta dzielnica, gdyż po drodze nie natknął się na nikogo. Co prawda, zimno dawało się we znaki, śnieg padał grubymi płatami, a pojazdy sunęły cicho po bruku. - O, już pan jest! - rzekła wdowa Vauthier na widok Godfryda. - Gdybym wiedziała, że wrócisz pan tak wcześnie, rozpaliłabym ogień... - Nie warto - odpowiedział Godfryd widząc, że Vauthierowa podąża za nim - spędzę wieczór u pana Bernarda... - Patrzcie państwo! Toś chyba pan jest jego krewniakiem, skoroście się w dwa dni tak pokumali... Myślałam, że pan dokończy ze mną zaczętej rozmowy. - Aha, idzie pani o te czterysta franków! - powiedział Godfryd zniżając głos. - Posłuchaj, mamciu, dostałabyś je dziś wieczór, gdybyś była nic nie pisnęła panu Bernardowi... Zachciało ci się i kozy, i kapusty, no to nie będziesz miała ani kozy, ani kapusty; bo jeżeli o mnie chodzi, zdradziłaś mnie pani... cały mój interes diabli wzięli... - Niech pan w to nie wierzy, mój panie kochany... Jutro przy śniadaniu... - O, jutro wychodzę do dnia, tak jak ci pani autorowie... Przeszłość Godfryda, jego życie dandysa i dziennikarza przysłużyły mu się i wyedukowały go na tyle, iż odgadł, że gdyby postępował inaczej, Barbetowa wspólniczka ostrzegłaby księgarza przed jakimś niebezpieczeństwem, na skutek czego księgarz wystąpiłby sądownie, tak aby pan Bernard utracił niebawem wolność; owo zaś trio chciwych kupców, utrzymywane w przekonaniu, że machinacjom ich nic nie grozi, siedziałoby spokojnie. * Trio (wł.) — tercet, trójka. Ale Godfryd nie znał jeszcze paryskiej fauny pod postacią osób takich jak wdowa Vauthier. Kobieta ta była łasa i na pieniądze Godfryda, i na pieniądze swojego chlebodawcy. Pobiegła więc zaraz do pana Barbeta, a tymczasem Godfryd przebierał się, aby złożyć wizytę córce pana Bernarda. Ósma biła na klasztorze Nawiedzenia - był tam zegar dzielnicy - gdy ciekawy Godfryd zastukał delikatnie do drzwi sąsiada. Otworzył Gucio, a że była sobota, chłopak miał wolny wieczór; Godfryd ujrzał go w czarnym aksamitnym surduciku, w niebieskim jedwabnym halsztuku i w czarnych pantalonach, wcale schludnych; ale zdziwienie, że chłopiec tak bardzo odmienił wygląd, ustąpiło, gdy wszedł do pokoju chorej: zrozumiał, że dziadek i wnuk musieli za wszelką cenę być porządnie ubrani. Rzeczywiście, kontrast między nędzą mieszkanka, które zobaczył rano, a przepychem tego pokoju był nazbyt silny, toteż Godfryd doznał jak gdyby zawrotu głowy, choć przywykł do tego, co służy wykwintowi i elegancji bogactwa. Ściany obciągnięte żółtym jedwabiem, którego odcień podkreślały zielone jedwabne torsady o żywym tonie, wielce, by tak rzec, rozweselały ten pokój, gdzie zimną posadzkę okrywał kobierzec pluszowy, biały, usłany kwiatami. Dwa okna, udrapowane pięknymi zasłonami podszytymi białym jedwabiem, tworzyły coś na kształt dwóch wdzięcznych gaików, taka obfitość kwiatów była w żardinierach. Story zasłaniały oku przechodnia te bogactwa, nader w owej dzielnicy rzadkie. Boazerię olśniewająco białą uświetniały złote paseczki. Ciężka gobelinowa portiera, żółta, haftowana w fantastyczne liście, wisiała w drzwiach tłumiąc wszelkie odgłosy z zewnątrz. Owa wspaniała portiera była dziełem chorej, co haftowała niby wróżka, jeśli miała władzę w rękach. W głębi pokoju, naprzeciwko drzwi, znajdował się kominek przykryty zieloną aksamitną serwetą, na niej zaś pysznił się garnitur nadzwyczaj wyszukany (jedyne resztki zamożności dwóch rodów), do którego należał między innymi osobliwy zegar; był tam i słoń dźwigający porcelanową wieżę, w której tkwiły pęki kwiatów, były dwa kandelabry tego samego stylu i trochę kosztownych chińskich cacek. Popielnik, koziołek na drzewo, łopatki, szczypce były też bardzo kosztowne. Największa spośród żardinier zajmowała środek pokoju, nad nią zaś wisiał, tworząc rozetę, pająk porcelanowy w kwiaty. Chora spoczywała w pięknym łożu rzeźbionym, białym, ze złoceniami - łóżka takie wyrabiano za Ludwika XV. U wezgłowia widniał gustowny stolik wykładany mozaiką, a na nim wszelkie przedmioty niezbędne dla kogoś, kto spędza życie w łóżku. W ścianie tkwił świecznik dwuramienny, który można było bez jakiejkolwiek fatygi przysuwać albo oddalać. Chora miała przed sobą stolik ogromnie wygodny i przystosowany do wszelkich jej potrzeb. Na łóżku, przykrytym wspaniałą pikowaną kapą, osłoniętym udrapowanymi, podwiązanymi kotarami, czyjaś ręka rozrzuciła mnóstwo książek i umieściła koszyczek z robótką; chora ginęła wśród tego wszystkiego i Godfryd dostrzegłby ją z trudem, gdyby nie blask padający od dwóch świec ruchomego kandelabra. Kobiecie tej zostały już, by tak rzec, tylko lica blade, przezroczyste niemal, przyciemnione cierpieniem wokół oczu płomiennych, lica, których główną ozdobą były przepyszne czarne włosy, wijące się w puklach bogatych, nieprzeliczonych, ogromnych, ułożonych starannie, co świadczyło, że piecza o koafiurę pochłania biedaczkę w godzinach rannych, a wskazywało na to i lustro przenośne, widniejące w nogach łoża. Nie brakowało tu żadnego ze współczesnych wynalazków. Z kilku cacek, będących zabawką nieszczęśliwej Wandy, wniósłbyś, że miłość jej ojca graniczyła z szaleństwem. Starzec powstał ze wspaniałej berżery w stylu Ludwika XV, białej, ozdobionej złoceniami, obitej gobelinem, i postąpił kilka kroków naprzeciw Godfryda, co nie poznałby go z pewnością, tyle w tej fizjonomii surowej i chłodnej było wesela właściwego starcom, którzy zachowali wykwint manier i pozorną niefrasobliwość dworaków. Miał na sobie miękki, ciemnobrązowy robdeszan pasujący do tego przepychu, sięgał do tabakiery złotej, wysadzanej diamentami!... - Oto, moje drogie dziecię - rzekł pan Bernard do córki, ujmując Godfryda za rękę - oto nasz sąsiad, o którym ci mówiłem... I dał znak wnukowi, by przysunął dwa fotele podobne do berżery, a stojące po dwóch stronach kominka. - To właśnie ów pan Godfryd, nadzwyczaj nam życzliwy... Wanda skinęła głową odpowiadając na głęboki ukłon Godfryda; z ruchu, jakim szyja zgięła się i rozprostowała, Godfryd wniósł łacno, że całe życie tej kobiety skupiło się w głowie. Ramiona wychudłe, dłonie słabe spoczywały na płótnie białym i cienkim - niby dwa przedmioty nie należące do ciała, które jak by nie zajmowało miejsca w łóżku. Drobiazgi konieczne dla chorej mieściły się za wezgłowiem, na półkach przesłoniętych jedwabną firanką. - Od sześciu lat, proszę pana, nikt obcy nie wszedł do tego pokoju, naturalnie z wyjątkiem lekarzy, których przestałam już uważać za mężczyzn; łatwo się więc domyślisz, jak gorącą ciekawość obudziłeś we mnie, gdy ojciec zapowiedział mi pańską wizytę... Tak, podobna ciekawość trawiła matkę naszą, Ewę... Mój ojciec, taki dla mnie dobry, mój syn, którego kocham nad wszystko, potrafią oczywiście zaludnić pustynię, gdzie przebywa dusza niemal już całkiem teraz pozbawiona ciała; ale ta dusza tak czy inaczej jest nadal kobietą, nie dziw się więc pan ciekawości, o jaką przyprawiła mnie twoja wizyta... Napijesz się pan z nami herbaty, nie odmówisz mi tej przyjemności, prawda?... - Pan Godfryd obiecał, że spędzi z nami cały wieczór - ozwał się starzec z wdziękiem milionera czyniącego honory domu. Gucio siedział na krześle obitym gobelinem, przy stoliku ozdobionym mozaiką i mosiężnymi okuciami, czytając, a blask na książkę padał od kandelabrów kominka. - Guciu, powiedz, moje dziecko, Janowi, żeby za godzinę podał herbatę. Słowom tym przydała wymowne spojrzenie, na które Gucio odpowiedział gestem. - Czybyś pan uwierzył, że od lat sześciu obsługuje mnie tylko mój ojciec i mój syn? Bo i zresztą nie mogłabym znieść niczyjej obecności. Gdyby mi ich zabrakło, umarłabym... Ojciec nie dopuszcza, aby Jan, biedny Normand, który służy nam już lat trzydzieści, wchodził do mojego pokoju. - Ja myślę! - rzekł chytrze starzec. - Pan Godfryd widział go przecież: Jan piłuje drzewo, potem wraca i gotuje; chodzi po sprawunki; fartuch ma brudny; usmoliłby wszystkie te cacka, na których musi spoczywać wzrok mojej biednej córuchny, boć ten pokój to jej cały świat... - O, proszę pani, szanowny ojciec pani ma zupełną rację... - A czemuż to? - spytała. - Gdyby Jan ubrudził pokój, ojciec kazałby go odnowić... - Oczywiście, moje dziecko, i mam tutaj jedyny argument: nie wolno ci się stąd ruszyć, a zresztą nie znasz paryskich tapicerów!... Odnawialiby twój pokój przeszło trzy miesiące, pomyśl, ile kurzu podniosłoby się z tego kobierca, gdyby go zdejmowano. Jan miałby sprzątać twój pokój! Żartujesz chyba?... Lawirując tutaj z nadzwyczajną ostrożnością, na jaką stać tylko ojca i syna, potrafiliśmy zaoszczędzić ci zamiatania, ścierania kurzów... A niechby tylko Jan się pokazał, żeby nam dopomóc, wszystko zmarnowałoby się w miesiąc. - Nie idzie tu o wydatki - wtrącił Godfryd - ale o pani zdrowie. Szanowny ojciec pani ma rację. - Ależ ja się nie skarżę - odparła Wanda z wyraźną nutą zalotności. Głos jej brzmiał niby muzyka. Dusza, ruch i życie skupiły się w jej spojrzeniu i głosie; albowiem Wanda dzięki ćwiczeniom, na które z pewnością miała dość czasu, przezwyciężyła trudności wynikłe z utraty zębów. - I tak jestem szczęśliwa, proszę pana, choć obiegło mnie straszliwe nieszczęście; bo przynajmniej majątek jest mi wielką pomocą, dzięki której znoszę cierpienia... Gdybyśmy byli biedni, leżałabym już od osiemnastu lat w grobie, a ja żyję!... Mam swoje przyjemności, tym żywsze, że są ustawicznym triumfem nad śmiercią... Uznasz mnie pan pewnie za bardzo gadatliwą... - dodała z uśmiechem. - Prosiłbym łaskawą panią - odpowiedział Godfryd - abyś ciągle mówiła, nigdy bowiem nie słyszałem podobnego głosu... to muzyka: Rubini nie rzuca większych czarów... - Nie wspominaj pan o Rubinim, Włochach... - ozwał się starzec z odcieniem smutku. - Lubośmy bardzo bogaci, nie mogę sprokurować córce, a wielka z niej melomanka, tej uciechy, za którą przepada. - Wybaczcie mi, państwo - powiedział Godfryd. - O, jeszcze się pan do nas dostosujesz - odparł starzec. - Wdrożysz się pan w naszą metodę - rzekła chora z uśmiechem. - Kiedy zawołamy kilka razy "ciepło"! , "zimno"! , nauczysz się rozmawiać z nami, jak dzieci uczą się nowej zabawy. Godfryd zamienił szybkie spojrzenie z panem Bernardem, ten zaś widząc łzy w oku sąsiada, położył palec na wargach, aby przypomnieć mu o heroizmie, w którym przez lat siedem dziadek i wnuk nie załamali się ani razu. Nie wolno więc było załamać się i Godfrydowi. To wzniosłe i nieustanne oszustwo, tym jaskrawsze, że chora łudziła się całkowicie, w szczególny sposób podziałało na Godfryda: odniósł wrażenie, że spogląda w przepaść o zboczu prostopadłym, po którym dwaj myśliwi polujący na górskiego kozła schodzą z łatwością. Wspaniałe złote puzderko wysadzane diamentami, którym starzec, siedząc w nogach łóżka córki, bawił się beztrosko, świadczyło o genialnej zręczności, co wywołuje okrzyk podziwu, jeśli spotkamy ją w dziele człowieka nieprzeciętnego. Godfryd patrzył na ową tabakierkę głowiąc się, jakim cudem nie zawędrowała ona jeszcze do kupca lub do lombardu; ale rozmowę w tej kwestii odłożył na później. - Dziś po południu, panie Godfrydzie, kiedym zapowiedział pańską wizytę, córka ożywiła się tak nadzwyczajnie, że znikły wszelkie dziwaczne symptomaty choroby, które od dwóch tygodni bez mała przywodziły nas do rozpaczy... Sam pan osądź, jak wielka jest moja wdzięczność. - A moja?... - zawołała chora; głos jej brzmiał przymilnie, skłoniła głowę na bok ruchem nader zalotnym. - Toć jesteś pan dla mnie wysłannikiem świata... Od dwudziestego roku życia, proszę pana, nie wiem, co to jest salon, przyjęcie, bal... A zważ pan, lubię tańcować, przepadam za spektaklami, zwłaszcza za muzyką. Odgaduję wszystko myślą! Dużo czytam. No i ojciec jest dla mnie kroniką towarzyską... Usłyszawszy to Godfryd poderwał się z miejsca, jak gdyby pragnął ugiąć kolano przed biednym starcem. - Tak, kiedy wróci z Włoskiego, a bywa tam często, opisuje mi toalety, rozpowiada o wrażeniu, jakie wywarł śpiew. O! jakże bym chciała wyzdrowieć! Przede wszystkim dla ojca, który żyje tylko dla mnie, tak jak ja żyję dzięki niemu i dla niego; dla syna, któremu chciałabym dać inną matkę! Ach, proszę pana, mój stary ojciec... i mój syn... to dwaj ludzie doskonali... ale chciałabym żyć też i po to, żeby posłuchać Lablachea, Rubiniego, Tamburiniego, panią Grisi i "Purytanów"... * „Purytanie" — opera Vinzenza Belliniego (1801—1835), skomponowana dla teatru Włoskiego w Paryżu i wystawiona tam w r. 1835, wywołała wielki entuzjazm. Ale... - No, no, moja mała, uspokój się!... Gdy zaczynamy rozprawiać o muzyce, jesteśmy zgubieni! - przerwał z uśmiechem starzec. Uśmiechał się, ów zaś uśmiech odmładzając jego fizjonomię mylił zawsze, rzecz prosta, chorą. - Dobrze, dobrze, już się ustatkuję - odparła Wanda z lekką przekorą - ale kup mi akordeon... Wynaleziono właśnie ów instrument przenośny, który można było rzeczywiście ustawić na brzegu łóżka chorej, instrument, co naciśnięty nogą wydawał dźwięki organów. Doprowadzony podówczas do perfekcji, mógł zastąpić fortepian, ale kosztował trzysta franków. Chora, czytając gazety i periodyki, dowiedziała się o istnieniu rzeczonego instrumentu i marzyła o nim od dwóch miesięcy. - Zgoda, będzie pani miała akordeon - oznajmił Godfryd uchwyciwszy spojrzenie, które przesłał mu starzec. - Jeden z moich przyjaciół wyjeżdża niebawem do Algieru, a ma świetny akordeon; pożyczę go, wypróbujesz pani ten instrument, nim będziesz miała własny. Nie wiadomo jeszcze, czy dźwięki tak potężne i grzmiące nie zaszkodzą pani... - A będzie można dostać go jutro?... - zapytała z niecierpliwością Kreolki. - Do jutra już niedaleko - podjął pan Bernard - i jutro jest niedziela. - Ach!... - westchnęła spoglądając na Godfryda, on zaś, zdumiony wszechobecnością spojrzeń Wandy, doznał wrażenia, że w powietrzu unosi się dusza. Godfryd nic dotąd nie wiedział o potędze głosu i wzroku, kiedy staną się one wcieleniem całego życia. Wzrok ten nie był wzrokiem, ale płomieniem, a raczej boską światłością, promieniowaniem, które przekazywało życie i mądrość, był myślą widzialną! Ten głos o tysiącznych odcieniach zastępował ruchy, gesty i pozycje, jakie przybiera głowa. Lica wciąż odmieniały kolor, niczym baśniowy kameleon, czyniąc ową iluzję, albo, jeśli wolicie, ów miraż - kompletnym. Ta głowa, na której wyryło się cierpienie, tonąca w batystowej poduszce ozdobionej koronką, była całą osobą. Godfryd nigdy jeszcze nie widział obrazu tak imponującego, toteż ledwie mógł zapanować nad wzruszeniem. A oto inny rodzaj piękna, wszystko bowiem było szczególne w tej sytuacji przepełnionej poezją i grozą: w obecnych żyła jedynie dusza. Ta atmosfera przesycona jedynie uczuciem oddziaływała niebiańsko. Nikt nie czuł tutaj, podobnie jak chora, swojej cielesnej powłoki. Każdy był li tylko duchem. Wpatrzony w nikłą, prawie już nie istniejącą postać tej ślicznej kobiety, Godfryd zapomniał o nieprzeliczonych a wykwintnych drobiazgach, które zdobiły pokój, i myślał, że jest w siódmym kręgu niebios. Minęło pół godziny i wtedy dopiero spostrzegł etażerkę pełną ciekawych bibelotów, ustawioną pod wspaniałym portretem wyobrażającym pannę Bernard. Chora zachęciła go, aby to płótno obejrzał, gdyż malował je Gericault. - Gericault - oznajmiła - pochodził z Rouen, a rodzina jego mając pewne obligi wobec mojego ojca, pierwszego prezydenta, podziękowała nam tym arcydziełem. Mam tu lat szesnaście. - Prześliczny obraz - rzekł Godfryd - i całkiem nieznany wśród amatorów zajmujących się nader rzadkimi dziełami tego geniusza... - Dla mnie - odparła - ma już on jedynie wartość miłej pamiątki, bo żyję tylko sercem, a najpiękniejsze mam życie - przydała i patrząc na ojca ofiarowała mu w tym spojrzeniu całą swoją duszę. - Ach! Gdybyś pan wiedział, jaki jest mój ojciec! Któż mógłby przypuścić, że ten prawnik znakomity i surowy, któremu cesarz tyle zawdzięczał, iż obdarował go złotą tabakierką, a Karol X tą sewrską zastawą (wydawało mu się, że tym sposobem wynagrodzi mu zasługi) - rzekła wskazując konsolę - że ta nieugięta podpora władzy i prawa, ten uczony publicysta tai w sercu kamiennym subtelność serca macierzyńskiego! O, tatusiu, tatusiu! pocałuj mnie... chodź tu! Chodź, jeśli mnie kochasz! Starzec wstał, pochylił się i ucałował czoło córki, czoło wysokie, białe, poetyczne, pod którym czasami kłębiły się burze, nie zawsze podobne do tego gwałtownego przypływu czułości. Zaczem jął krążyć po pokoju, a czynił to bezszelestnie, gdyż miał pantofle, wyhaftowane ręką córki. - A pan czym się trudnisz? - rzekła do Godfryda przerwawszy milczenie. - Działam, proszę pani, z ramienia kilku osób nabożnych wspomagając ludzi bardzo nieszczęśliwych. - To prześliczna misja! - odrzekła. - Czy pan uwierzysz, że i mnie nawiedzała myśl, aby poświęcić się tej pracy?... Ale o czymż ja nie roiłam! - podjęła kiwając głową. - Cierpienie to niby pochodnia, która oświeca życie nasze... Gdybym więc odzyskała zdrowie... - Tobyś się bawiła, córuchno - wtrącił starzec. - Oczywiście - rzekła - bo pragnę uciech, ale czy byłabym już do nich zdatna? Mój syn zostanie, mam nadzieję, sadownikiem godnym dwóch swoich dziadków, a wtedy mnie opuści. Cóż robić?... Jeśli Bóg przywróci mnie do życia, Bogu je poświęcę! O, ale najpierw oddam wam wszystko, czego tylko zażądacie! - wykrzyknęła patrząc na ojca i syna. - Bywają momenty, mój ojcze, kiedy nurtują we mnie idee pana de Maistre, a wtedy wydaje mi się, jak bym za coś pokutowała. * Joseph-Marie de Maistre (1753—1821) — francuski reakcyjny pisarz i działacz polityczny, wróg rewolucji r. 1789, teoretyk absolutyzmu. - Oto skutki przeciążenia lekturą! - zawołał starzec, wyraźnie nierad. - Mój dziadek, waleczny polski generał, przyczynił się niechcący do rozbioru swojej ojczyzny. - Oho, mamy już i Polskę! - burknął pan Bernard. - Trudno, tatusiu, cierpię męki piekielne, obrzydzają mi one życie i przejmują mnie wstrętem do samej siebie. A skoro tak, czymże na nie zasłużyłam? Takie choroby nie są zwykłym zachwianiem zdrowia, cały organizm czymś jest tutaj skażony, a w takim... - Zaśpiewałabyś lepiej polską piosenkę, którą śpiewała twoja nieodżałowana matka, a sprawisz tym przyjemność panu Godfrydowi, bom wiele mówił mu o twoim głosie - uciął starzec pragnąc niewątpliwie oderwać córkę od myśli, co ją oplątywały. Wanda zaśpiewała po polsku, tonem łagodnym i niskim, a Godfryd osłupiał z zachwytu i posmutniał do głębi. Melodia ta, dość podobna do przeciągłych a rzewnych śpiewek bretońskich, miała w sobie ową poezję, co drży jeszcze w sercu, chociaż głos ucichł od dawna. Słuchając śpiewu Wandy, Godfryd patrzył na nią, ale nie mogąc znieść ekstatycznych spojrzeń, które rzucała ta kobieta mizerna niby pasyjka, kobieta właściwie szalona, zatrzymał wzrok na chwastach zwisających z obu stron baldachimu. - Ha! Ha! - zaśmiała się Wanda ubawiona skupieniem Godfryda. - Głowisz się pan, do czego to służy? - No, no, Wandziu, uspokój się, córuchno - powiedział ojciec. - Ot, i już mamy herbatę. To, proszę pana, machina wielce kunsztowna - zwrócił się do Godfryda. - Córka wstawać nie może, lecz i nie może pozostawać w łóżku bez przerwy, bo trzeba je prześcielać i zmieniać bieliznę. Sznury te prowadzą do bloków, przeciągnąwszy zaś pod Wandą kwadratową skórę, przymocowaną w czterech rogach do pierścieni, przez które przechodzą owe liny, łatwo podnosimy chorą: nie męczy to ani jej, ani nas. - Unoszą mnie! - jęła majaczyć Wanda. Na szczęście zjawił się Gucio, niosąc imbryk. Umieścił go na stoliku razem z sewrskimi paterami, gdzie rozłożył ciastka i sandwicze. Przyniósł masło i śmietankę. Widząc to, chora otrzeźwiała całkiem, lubo przed chwilą była już bliska ataku. - Masz tu, Wandziu, nowy romans Natana. * Jely Natan - postać stworzona przez Balzaka, występuje m.in. w „Straconych złudzeniach", „Blaskach i nędzach życia kurtyzany", "Córce Ewy". Poczytasz sobie, gdybyś zbudziła się w nocy. - "Perła z Dol"! Ach! To musi być dobra historia miłosna. Wyobraź sobie, Guciu, dostanę akordeon! August podniósł nagle głowę i szczególnie jakoś spojrzał na dziadka. - O proszę! Jakże on kocha matkę! - podjęła Wanda. - Chodź, pocałuj mnie, kotku. Nie, to nie dziadzi, ale panu Godfrydowi winieneś dziękować, bo nasz sąsiad obiecał, że pożyczy mi ten instrument jutro rano. Jakże on jest zrobiony, proszę pana? Starzec dał znak przyzwolenia, a wtedy Godfryd jął wyjaśniać szczegółowo konstrukcję akordeonu, popijając ze smakiem herbatę, którą zaparzył Gucio: była przedniego gatunku, wyborna. Około pół do jedenastej odszedł znużony widokiem owej niedorzecznej walki, jaką prowadził dziadek wspomagany przez wnuka - podziwiał ich heroizm i nieutrudzoną cierpliwość, z którą odgrywali co dzień podwójną rolę, w obu wypadkach równie przygnębiającą. - Tak to - ozwał się pan Bernard odprowadzając gościa do jego drzwi - pojąłeś pan, jakie wiodę życie! W każdym momencie lękam się niby złodziej, bacząc na wszystko. Jedno słowo, gest jeden zabiłby moją córkę! Brak jednego bibelocika spomiędzy tych, do których przywykła, odsłoniłby jej całą prawdę, bo ten duch widzi poprzez ściany. - Łaskawy panie - odpowiedział Godfryd - Halperson już wrócił i w poniedziałek postawi diagnozę. Wątpię jednak, czy nauka zdoła przywrócić zdrowie temu ciału... - O, nie liczę na to - podjął były sadownik - byle tylko jej życie stało się znośnym... Liczyłem, proszę pana, na pańską inteligencję, a teraz chciałbym podziękować, bo zrozumiałeś pan wszystko... A! już atak... - zawołał słysząc krzyki za ścianą - wyczerpała się zanadto! I uścisnąwszy dłoń Godfryda pobiegł do siebie. Nazajutrz o ósmej rano Godfryd zastukał do drzwi sławnego polskiego lekarza. Lokaj zawiódł go na pierwsze piętro pałacyku, który Godfryd zdołał był obejrzeć, kiedy odźwierny szukał służącego i zawiadamiał go o wizycie. Szczęściem, jak i domyślał się zresztą, punktualność uchroniła Godfryda przed nudą oczekiwania; zjawił się był na pewno pierwszy. Ze skromnego przedsionka wszedł do obszernego gabinetu i tam ujrzał starca odzianego w szlafrok i kurzącego długą fajkę. Szlafrok z czarnego alepinu, dobrze już wyświecony, pamiętał czasy polskiej emigracji. * Alepin - tkanina z jedwabiu i wełny. - Czymże to służyć mogę? - zagadnął żydowski doktor. - Przecież pan jesteś zdrów jak ryba! I utkwił w Godfrydzie wzrok ciekawy i ostry: charakterystyczny to wyraz oczu polskiego Żyda - powiedziałbyś, że te oczy mają uszy. Halperson był, ku niemałemu zdziwieniu Godfryda, człekiem pięćdziesięciosześcioletnim, o nogach kabłąkowatych i krótkich, piersi szerokiej i potężnej. Miał w sobie coś wschodniego, za młodu twarz jego musiała być bardzo piękna; ale z owej urody zachował się tylko nos hebrajski, długi, wygięty jak damasceńska szabla. Czoło typowo polskie, wysokie i szlachetne, lecz pomarszczone niby zmięty papier, przypominało zarysem czoło, jakim mistrzowie włoscy darzą świętego Józefa. Oczy koloru morskiej zieleni tkwiły jak u papugi wśród błon szarawych i pofałdowanych, a wyrażały niepospolitą chytrość i skąpstwo. Wreszcie usta jak gdyby rozpęknięte, podobne do rany, przydawały tej niemiłej fizjonomii owego jadu mającego źródło w nieufności. Oblicze to blade i zapadnięte, gdyż Halperson był nadzwyczaj chudy, nad którym kłębiły się włosy uczesane niedbale, zdobiła broda długa, obfita, czarna, przetykana siwizną, ukrywając połowę twarzy, tak że widać było jedynie czoło, oczy, nos, usta i policzki. Ów przyjaciel rewolucjonisty Lelewela miał na głowie czarną aksamitną krymkę, która odcinając się ostro od czoła, podkreślała jego kolor żółtawy, godzien pędzli Rembrandta. Pytanie, które rzucił lekarz słynący zarówno talentami, jak i chciwością, stropiło nieco Godfryda; pomyślał więc: "Czyżby wziął mnie za złodzieja"? Odpowiedź na owo pytanie znalazł na stole i kominku doktora. Godfryd sądził, że przybył pierwszy, a tymczasem zjawił się ostatni. Pacjenci zostawili na kominku i na krawędzi stołu honoraria dość pokaźne, albowiem Godfryd ujrzał spiętrzone dwudziestofrankówki, czterdziestofrankówki, jako też i dwa banknoty po tysiąc franków każdy. Byłże to zarobek jednego poranka? Odniósł się do tego z wyraźnym powątpiewaniem, sądząc, że doktor zastosował tutaj jakąś chytrą sztukę. Halperson, chciwy i nieugięty, wyduszał zapewne w ten sposób honoraria, dając poznać swojej klienteli, którą wybierał spomiędzy bogaczów, że złotem, a nie koprowiną płacić mu trzeba. Mojżesz Halperson musiał zresztą grubo zarabiać, gdyż uzdrawiał z powodzeniem, i to lecząc chorych beznadziejnie, od których odstępują lekarze. Europa nie wie, że ludy słowiańskie posiadają liczne sekrety; mają kolekcję leków znakomitych, a zawdzięczają je stosunkom z Chińczykami, Persami, Kozakami, Turkami i Tatarami. W Polsce na przykład niektóre chłopki, mające opinię czarownic, kurują radykalnie wściekliznę za pomocą wywarów ziołowych. Istnieje w tym kraju cała niepisana farmakopea obejmująca własności lecznicze niektórych roślin, sproszkowanej kory pewnych drzew, owe zaś recepty jedna rodzina przekazuje drugiej, dokonując uzdrowień cudownych. Halperson, lubo przez pięć lat uchodził za konowała z racji swoich ziółek i proszków, miał wrodzoną wiedzę, właściwą wielkim lekarzom. Był nie tylko uczonym i nie tylko poczynił wiele obserwacji, lecz i zwiedził Niemcy, Rosję, Persję i Turcję, w których to krajach zebrał mnóstwo tradycyjnych recept; a jako że znał chemię, stał się żywą biblioteką pełną sekretnych przepisów rozproszonych między babkami - jak mówią we Francji - każdego kraju, gdzie tylko stanęła jego noga, podróżował zaś szlakami swojego ojca, który był kupcem wędrownym z profesji. Nie myślcie, że scena z "Ryszarda w Palestynie", kiedy to Saladyn uzdrawia króla angielskiego, jest bajką. * „Ryszard w Palestynie" — romantyczna powieść Walter Scotta. Halperson posiada jedwabny woreczek, co zanurzony w wodzie, z lekka ją barwi dając napój skuteczny na pewne rodzaje febry. Zdaniem tego człowieka zioła mają nieograniczone własności lecznicze, najokropniejsze zaś choroby pokonać można. A jednak Halperson, tak samo jak i jego koledzy, staje czasem bezradnie wobec niepojętych zjawisk. Ceni nową teorię homeopatii, szacując nie tyle jej terapeutykę, ile samą zasadę; korespondował w tych właśnie latach z Hedeniusem z Drezna, z Cheliusem z Heidelbergu oraz innymi sławami medycznymi Niemiec, ale dłoni pełnej odkryć nie otwierał. Nie chciał tworzyć szkoły. Ramy pasowały zresztą do tej postaci, co umknęła z Rembrandtowskiego płótna. Gabinet, oklejony zieloną tapetą imitującą aksamit, umeblowany był skąpo i brzydko: stała tu zielona sofa, leżał dywan w zielony deseń, mocno już wytarty. Pod oknem udrapowanym zielonymi firankami mieścił się potężny fotel obity czarną skórą, przeznaczony dla pacjentów. Doktor siadywał w fotelu biurowym. Fotel ów z mahoniu, pokryty zielonym safianem, był w stylu rzymskim. Między kominkiem a długim stołem, na którym doktor pisywał, stała pospolita żelazna kasa służąca za postument zegarowi z wiedeńskiego granitu. Ów zegar zdobiła grupa z brązu, wyobrażająca igraszki Amora ze śmiercią: był to podarunek od wielkiego niemieckiego rzeźbiarza, który, rzecz prosta, zawdzięczał Halpersonowi zdrowie. W obramowaniu kominka była jedynie płytka nisza, przystrojona tylko dwoma świecznikami. Z obu stron otomany widniały dwie szafeczki inkrustowane kością słoniową, na jakich zwykle stawiamy tace; Godfryd dostrzegł tu srebrne miseczki, karafki i serwetki. Ta prostota, zakrawająca niemal na ubóstwo, uderzyła Godfryda, ogarnąwszy zaś wszystko jednym spojrzeniem, odzyskał zimną krew. - Istotnie, proszę pana, nic mi nie brak, toteż przyszedłem tutaj w imieniu pewnej pani, którą doktor z dawna już winieneś był odwiedzić. Mówię o damie zamieszkałej przy bulwarze Mont Parnasse... - Aha! Tak, tak, ta dama przysyłała mi już kilka razy swojego syna... No cóż, mój panie, niechże sama przyjdzie po radę. - Przyjdzie! - oburzył się Godfryd. - Ależ jej niepodobna przenieść z łóżka na fotel; trzeba ją podnosić na pasach. - Nie jesteś pan aby lekarzem? - zagadnął żydowski doktor przybierając grymas szczególny, co uczyniło jego fizjonomię jeszcze złośliwszą. - Gdyby baron de Nucingen zawiadomił pana, że jest chory, prosząc o wizytę, czybyś pan odpowiedział: "Niech przyjdzie"? - Pofatygowałbym się do niego - odparł zimno Żyd cyknąwszy śliną do holenderskiej spluwaczki oprawnej w mahoń i pełnej piasku. - Pofatygowałbyś się pan - odrzekł łagodnie Godfryd - bo pan baron de Nucingen ma dwa miliony renty, a ponadto... - Reszta nie ma nic do rzeczy, poszedłbym i basta! - A więc w takim razie i z tych samych względów odwiedzisz pan chorą z bulwaru Mont Parnasse. Nie rozporządzam fortuną barona de Nucingen, proszę jednak, abyś określił pan koszta wyleczenia jako też i sumę, którą pobrałbyś, gdyby kuracja zawiodła... Jestem gotów zapłacić z góry; ale czy pan, polski emigrant, komunista, jak słyszałem, nie uczyniłbyś żadnego poświęcenia dla Polski? Bo ta dama jest wnuczką generała Tarłowskiego, który przyjaźnił się serdecznie z księciem Poniatowskim. - Mój panie, przyszedłeś pan prosić mnie, żebym wyleczył tę damę, a nie po to, żeby udzielać mi nauki. W Polsce jestem Polakiem, a w Paryżu - paryżaninem. Każdy czyni dobrze na swój sposób, a wierz mi, że chciwość, o którą mnie pomawiają, ma swoje powody. Skarb, który gromadzę, jest na coś przeznaczony; to skarb święty. Sprzedaję zdrowie: bogacze płacić mogą, a ja zmuszam ich do kupna... Biedacy mają swoich doktorów... Gdybym nie wytknął sobie celu, nie trudniłbym się medycyną... Żyję skromnie, całymi dniami biegam po wizytach; a jestem leniwy, byłem graczem... Sam wyciągnij wniosek, młodzieńcze!... Nie jesteś jeszcze w tym wieku, kiedy wolno sądzić starców. Godfryd zmilczał. - Mieszkasz więc pan w tym samym domu co i wnuczka tego durnia, który miał odwagę tylko do wojaczki i oddał swój kraj Katarzynie II? - Tak, proszę pana. - To bądź pan u siebie w poniedziałek o trzeciej - rzekł odłożywszy fajkę i biorąc agendę, w której coś zanotował. - Wpłacisz mi pan, kiedy przyjadę, dwieście franków; a jeśli obiecam pomyślny wynik kuracji, dasz mi tysiąc dukatów... Słyszałem - podjął - że ta dama taka jest pokurczona, jak gdyby wpadła w ogień. - Proszę pana, jeśli wierzyć paryskim sławom, mamy tu przypadek neurozy o tak okrutnych objawach, że każdy z owych doktorów wątpił o ich prawdziwości, póki nie przekonał się na własne oczy. - A tak, tak, przypominam sobie teraz pewne szczegóły, o których mówił mi ten smarkacz... No to zobaczymy się jutro! Godfryd skłonił się temu człowiekowi równie oryginalnemu, jak nieprzeciętnemu i wyszedł. Halperson nie trącił bynajmniej lekarzem; nic tutaj obecności lekarza nie wskazywało, nawet ów pustawy gabinet, gdzie jedynym sprzętem rzucającym się w oczy była olbrzymia kasa Hureta czy Ficheta. Zdążył jeszcze do pasażu Vivienne, nim zamknięto sklepy, i kupił wspaniały akordeon, który kazał przesłać zaraz panu Bernardowi, podawszy jego adres. Następnie udał się na Kanoniczną, zaszedłszy po drodze na bulwar des Augustins, spodziewał się bowiem, że księgarnie będą jeszcze otwarte; rzeczywiście nie pomylił się i przeprowadził długą rozmowę z młodym subiektem, rozmowę dotyczącą dzieł prawniczych. Zastał już panią de la Chanterie i jej przyjaciół: wrócili właśnie z sumy; a na pierwsze spojrzenie, jakie mu Pani rzuciła, Godfryd kiwnął znacząco głową. - Jak to - zapytał - poczciwego ojca Alana nie ma dziś u pani? - Nie będzie go tej niedzieli - odrzekła pani de La Chanterie - zobaczysz się pan z nim dopiero za tydzień... Chyba że pójdziesz tam, gdzie wyznaczył panu spotkanie. - Łaskawa pani - szepnął Godfryd - pan Alan, jak pani wiadomo, nie działa na mnie tak onieśmielająco jak inni; myślałem, że mu się wyspowiadam. - A mnie pan nie możesz? - O, pani wyjawiłbym wszystko. Mam dziś wiele do opowiedzenia. Rozpocząwszy moją działalność trafiłem na nędzę najdziwaczniejszą pod słońcem, na okrutne skojarzenie biedy z przepychem; spotkałem osoby nacechowane szlachetnością, o jakiej nie śniło się naszym najmodniejszym romansopisarzom. - Natura, a szczególnie natura duchowa, góruje zawsze nad sztuką, tak samo jak Bóg zawsze góruje nad swoim stworzeniem. Ale powiedzie mi pan - dodała pani de La Chanterie - o swojej wyprawie na lądy nieznane, dokąd odbyłeś pierwszy wojaż. Pan Mikołaj i pan Józef (ksiądz de Veze nie wrócił był jeszcze z Notre Dame) zostawili panią de La Chanterie samą z Godfrydem, a nasz bohater, nie ochłonąwszy dotąd po wczorajszych emocjach, opowiedział wszystko nie przepuszczając najdrobniejszych szczegółów, mówił zaś dobitnie, pełen ognia i werwy, jaką daje pierwsze wrażenie wywołane podobnym zetknięciem z ludźmi, środowiskiem ich i sprawami. Odniósł nie lada sukces: łagodna i zrównoważona pani de La Chanterie zapłakała, lubo przywykła już była schodzić do przepaści bólu. - Chwali się panu, żeś posłał akordeon - oznajmiła. - Chciałbym uczynić znacznie więcej - odpowiedział Godfryd - boć to pierwsza rodzina, dzięki której zaznałem rozkoszy miłosierdzia; pragnę zapewnić temu szlachetnemu starcowi lwią część zysków z jego wielkiego dzieła. Nie wiem, czy masz pani do mnie dość zaufania, aby umożliwić mi takie przedsięwzięcie. Według informacji, jakiem zebrał, trzeba by około dziewięciu tysięcy franków na wydanie tej książki w tysiącu pięciuset egzemplarzach, a minimalna ich wartość wyniosłaby wtedy do dwudziestu czterech tysięcy franków. Ale że będziemy musieli wpierw zapłacić przeszło trzy tysiące franków długu ciążącego na rękopisie, ryzykowalibyśmy dwunastoma tysiącami franków. O, gdyby pani wiedziała, jakie gorzkie wyrzuty nękały mnie, gdym szedł tutaj z bulwaru des Augustins: toć roztrwoniłem tak bezmyślnie swoją fortunkę. Albowiem duch miłosierdzia pojawił mi się jakby. Jest we mnie zapał nowicjusza, pragnę wieść żywot pani przyjaciół i będę was godzien. Od dwóch dni wiele razy błogosławiłem przypadek, co zaprowadził mnie tutaj. Będę okazywał bezwzględne posłuszeństwo, aż uznacie, że nadaję się do waszego bractwa. - W takim razie - odpowiedziała poważnie pani de La Chanterie namyśliwszy się chwilę - posłuchaj pan, bo wyjawię ci rzeczy doniosłe. Urzekła cię, moje dziecko, poezja nieszczęścia. Tak, nędza ma często swoją poezję; gdyż dla mnie poezja to pewien nadmiar uczucia, a ból jest uczuciem. Kto boleje, mnóstwo przeżywa!... - Tak, proszę pani, usidlił mnie demon ciekawości... Cóż robić! Nie przywykłem dotąd wnikać w serca upośledzonych istnień, nie postępuję z takim spokojem jak pani trzej nabożni żołnierze, żołnierze Pana. Ale wiedz pani, żem się oddał twojemu dziełu, gdy minęło to moje podniecenie!... - Posłuchaj, drogi aniele - pani de La Chanterie wyrzekła te trzy słowa ze świętą słodyczą, która osobliwie wzruszyła Godfryda - mamy tu pewne zakazy, zakazy absolutne, a nigdy nie używamy słów przesadnych... Nie myślimy nawet o tym, co jest zakazane... Owóż zakazaliśmy sobie wdawania się w jakiekolwiek spekulacje. Wydrukować książkę po to, żeby ją sprzedać, to znaczy spodziewać się zysków, czyli to już interes, operacje zaś tego rodzaju przyprawiłyby nas o kłopoty handlowe. Sprawa, którą mi przedstawiłeś, wydaje się możliwa, a nawet konieczna do załatwienia, nie przeczę. Ale czy pan myślisz, że to pierwszy taki wypadek? Mieliśmy ze dwadzieścia, ze sto okazji, aby w podobny sposób uratować całą rodzinę, dom cały! Ale cóż by się z nami stało, gdybyśmy zabrnęli w tego rodzaju interesa? Zamienilibyśmy się w agentów handlowych... Wchodzić w spółkę z nieszczęściem to nie znaczy pracować samemu, ale dać nieszczęściu możność pracy. Za parę dni spotkasz nędzę okrutniejszą niż ta, o której mówisz; czyż uczynisz wtedy to samo? Nie podołałbyś takim ciężarom! Pomyśl, moje dziecko, że panowie Mongenod nie są już w stanie od roku prowadzić naszej rachunkowości. Połowę czasu będziesz musiał poświęcić naszej buchalterii. Mamy dziś w Paryżu prawie dwa tysiące dłużników; powinniśmy zaś przynajmniej znać, a dotyczy to wypłacalnych, ogólną sumę ich zadłużenia... Nie upominamy się nigdy, czekamy. Wykalkulowaliśmy, że połowa pożyczonych pieniędzy nie wraca. Ale druga połowa przychodzi czasem podwojona... Jakoż wyobraź sobie, że twój sadownik umiera, i ot dwanaście tysięcy franków rzuconych na wiatr! Ale córka jego wyzdrowieje, wnuk zrobi karierę i zostanie kiedyś sadownikiem... No cóż, jeśli to człek honorowy, przypomni sobie o długu i zwróci nam pieniądze biedaków, dołożywszy lichwiarski procent. Czy wiesz pan, że niejedna rodzina, którą dzięki pożyczkom bezprocentowym wyciągnęliśmy z nędzy i skierowali na drogę fortuny, dopomogła biedakom zwracając nam sumę podwojoną, a niekiedy potrojoną? Oto jedyne nasze spekulacje! Jeśli zaś idzie o to, co cię pochłania (a pochłaniać winno), pomyśl najpierw, że sprzedaż owego prawniczego dzieła zależy od jego wartości; przeczytałeś je pan? Poza tym, jeśli to nawet książka wyborna, ileż wybornych książek czekało po kilka lat na zasłużony sukces! Ileż wieńców złożono na grobach! A wiem, że wydawcy mają swój specjalny sposób pertraktowania i realizacji projektów, który czyni ich przemysł najbardziej niepewnym i najtrudniejszym do przejrzenia spośród wszystkich przemysłów paryskich. Pan Mikołaj opowie panu o tych trudnościach tkwiących w samej naturze ksiąg. Owóż, jak pan widzisz, jesteśmy rozsądni, doświadczyliśmy wszelką nędzę, a także wszelki rodzaj handlu, gdyż od dawna badamy Paryż... Mongenodowie pomagają nam; są dla nas świecznikami; dzięki nim to wiemy, że Bank Francuski ma księgarstwo w ustawicznym podejrzeniu, bo choć to jedna z najpiękniejszych gałęzi przemysłu, źle ją zorganizowano... Jeśli zaś idzie o cztery tysiące franków koniecznych dla wybawienia tej szlachetnej rodziny od okropności ubóstwa, dostaniesz je, boć trzeba, żeby ten biedny chłopak i jego dziadek ubrali się przyzwoicie i mieli co jeść... Istnieją cierpienia, nędze, rany, które opatrujemy bezpośrednio, nie wahając się i nie starając się wnikać, komu pomagamy: religia, honor, charakter, wszystko to jest obojętne; ale gdy trzeba pożyczyć pieniędzy czerpiąc ze skarbu biednych, aby wspomóc nieszczęśliwego, wspomóc pod formą czynną: przemysłu, handlu... o, wtedy szukamy gwarancji, szukamy bezlitośnie, jak lichwiarze. Toteż pohamuj entuzjazm i wyszukaj najwyżej temu starcowi możliwie najuczciwszego wydawcę. Zajmuje się tymi sprawami pan Mikołaj. Ma znajomości wśród adwokatów, profesorów i autorów dzieł prawniczych; w przyszłą niedzielę będzie mógł na pewno wesprzeć pana dobrą radą... Bądź spokojny, poradzimy sobie z tą trudnością, jeśli to tylko możliwe. Tymczasem nie byłoby chyba od rzeczy, aby pan Mikołaj przeczytał dzieło tego sadownika... Wydobądź je pan i przynieś, gdyby się dało... Godfryda oszołomił zdrowy rozsądek tej kobiety, sądził był bowiem, iż ożywia ją jedynie duch miłosierdzia. Ugiąwszy kolano ucałował piękną dłoń pani de La Chanterie mówiąc: - To jesteś pani także wcieleniem rozsądku? - W naszej kondycji trzeba być wszystkim - odrzekła z łagodną wesołością, jaką spotykamy u prawdziwych świętych. - Jakże to! Dwa tysiące rozmaitych wierzytelności! - zawołał. - Toć to razem suma olbrzymia. - O, z tych dwu tysięcy zadłużeń - powiedziała - mogą wyniknąć zwroty oparte, jak to panu mówiłam, na uczciwości naszych zobligowanych; gdyż mamy przeszło trzy tysiące innych rodzin, które zawsze będą nam się wypłacać tylko dziękczynieniami. Stąd właśnie owa konieczność, powtarzam to panu, prowadzenia książek. A jeśli okażesz pan absolutną, niezłomną dyskrecję, zostaniesz naszą wyrocznią finansową. Musimy prowadzić dziennik, księgę główną rachunków bieżących i książkę kasową. Mamy wiele rachunków, ale tracimy mnóstwo czasu na ich wyszukiwanie... O, wrócili już nasi przyjaciele - dodała. Godfryd, poważny i zamyślony, brał z początku niewielki udział w rozmowie, gdyż oszołomiły go te wynurzenia, którym pani de La Chanterie nadała ton serdeczny, ażeby nagrodzić mu zapał. "Dwa tysiące zobligowanych rodzin! - pomyślał. - Ależ jeśli każda kosztuje tyle, co będzie nas kosztował pan Bernard, to chyba mamy miliony rozsiane po całym Paryżu". Refleksja ta stanowiła jeden z ostatnich odruchów światowca, który zamierał niepostrzeżenie w Godfrydzie. Rozmyślając pojął, że majątek pani de La Chanterie, fortuna pana Alana, pana Mikołaja, pana Józefa i sędziego Popinot, datki, które zbierał ksiądz de Veze, i pomoc ze strony banku Mongenodów musiały stworzyć znaczny kapitał; następnie od lat kilkunastu kapitał ów, stale powiększany za sprawą tych dłużników, co poczuwali się do wdzięczności, wzrastał oczywiście niby tocząca się kula śniegu, tym bardziej że nabożne bractwo nie uszczuplało go w niczym. Rozeznawał się więc powoli w tym olbrzymim dziele i coraz większą miał ochotę przykładać się do niego. Około dziewiątej pożegnał się zamierzając wrócić na bulwar Mont Parnasse piechotą, ale pani de La Chanterie nakazała mu surowo wziąć dorożkę, obawiała się bowiem tej wyludnionej dzielnicy. Wysiadając posłyszał dźwięki instrumentu, chociaż okiennice były zamknięte tak szczelnie, iż ani jeden promień światła nie przenikał na zewnątrz; kiedy zaś kierował się do swojego mieszkania, Gucio, czatujący z pewnością na powrót Godfryda, uchylił drzwi i rzekł: - Mama bardzo by chciała zobaczyć się z panem, a dziadek prosi na filiżankę herbaty. Radość, jaką sprawiła jej gra na akordeonie, odmieniła chorą, a Godfryd postrzegł to stanąwszy w progu. Lico jej promieniało, oczy jaśniały niby diamenty. - Powinnam była zaczekać na pana, gdyż panu należały się pierwsze akordy, alem rzuciła się na te miniaturowe organy, jak zgłodniały rzuca się na stół zastawiony do biesiady. Dusze nasze się rozumieją, a więc już mi pan przebaczyłeś. I na znak dany przez Wandę, syn jej usadowił się tak, aby naciskać pedał, który tłoczył powietrze do mieszka znajdującego się wewnątrz instrumentu; palce chorej odzyskały momentalnie siłę i giętkość: Wanda utkwiwszy, niby święta Cecylia, wzrok w niebie, powtórzyła wariacje na temat "Modlitwy Mojżesza", które skomponowała w ciągu paru godzin - nuty kupił jej był Gucio. * „Modlitwa Mojżesza" — popularna za czasów Balzaka aria z opery Rossiniego „Mojżesz w Egipcie". Godfryd odkrył w niej talent identyczny z talentem Chopina. Dusza wypowiadała się tu w dźwiękach, których głównym motywem była melancholijna słodycz. Pan Bernard podziękował Godfrydowi spojrzeniem, w którym odmalowało się uczucie z dawna tłumione. Gdyby ten starzec, którego tyle piekącej boleści uczyniło oschłym, nie wypłakał już wszystkich łez, owo spojrzenie byłoby wilgotne. Odgadłbyś to snadnie. Pan Bernard bawił się tabakierką, zapatrzony w córkę z nadzwyczajną admiracją. - Jutro, łaskawa pani - ozwał się Godfryd, kiedy umilkła muzyka - jutro los pani się rozstrzygnie, przynoszę bowiem dobrą nowinę. Sławny Halperson przyjdzie tu jutro o trzeciej. Obiecał mi - rzekł panu Bernardowi na ucho - że powie prawdę. Starzec zerwał się, ujął Godfryda za rękę, pociągnął w kąt pokoju, nie opodal kominka; drżał. - Ach! Jakaż noc mnie czeka! Będzie to wyrok ostateczny! Moja córka wyzdrowieje albo zostanie skazana! - szepnął do Godfryda. - Odwagi! - powiedział Godfryd. - A po herbacie zajdź pan do mnie. - Dość, dość, moje dziecko - rzekł starzec - doprowadzisz się do ataku. Po tym nadmiernym wysiłku zesłabniesz okropnie. Kazał Guciowi zabrać instrument, a córce podał filiżankę herbaty czyniąc to z przymileniem niańki, co pragnęłaby zapobiec grymasom dziecięcia. - Jakiż jest ten doktor? - spytała zapomniawszy o muzyce, pochłonięta myślą, że pozna kogoś nowego. Wandę, jak wszystkich więźniów, trawiła ciekawość. Fizyczne symptomaty choroby ustępując przenosiły się jakby w sferę duchową i wtedy Wanda ulegała dziwacznym kaprysom i gwałtownym a fantastycznym zachceniom. Pragnęła ujrzeć Rossiniego; zalewała się łzami, że ojciec, który wydawał jej się wszechpotężnym, nie chce go sprowadzić. Godfryd opisał jej szczegółowo postać żydowskiego lekarza i jego gabinet, gdyż Wanda nic nie wiedziała o zabieganiach ojca. Co się tyczy wizyt u Halpersona, pan Bernard nakazał wnukowi milczenie, nie chciał bowiem ekscytować córki nadziejami, które mogłyby spełznąć na niczym. Wanda piła słowa z ust Godfryda, nie posiadała się z zachwytu, ogarnęło ją coś na kształt szaleństwa, tak gorąco zapragnęła ujrzeć owego polskiego dziwaka. - Polska dostarczyła nam niejeden raz przeróżnych tajemniczych oryginałów - ozwał się były sadownik. - Dziś na przykład mamy, prócz tego doktora, Hoene Wrońskiego: to matematyk a zarazem iluminat; mamy poetę Mickiewicza, jasnowidza Towiańskiego i Chopina obdarzonego nadnaturalnym talentem. * Józef Hoene-Wroński (1778—1853) — działający we Francji matematyk i mistyk polski. Wielkie wstrząśnienia narodowe wydają zawsze ów rodzaj okaleczałych gigantów. - Nadzwyczajny jesteś", mój papo! Gdybyś zapisywał to, co nam opowiadasz ot tak, żeby nas zabawić, zrobiłbyś majątek... bo niech pan sobie wyobrazi, że mój przezacny stary ojciec składa dla mnie śliczne historyjki, kiedy już nie mam żadnych romansów do czytania, i usypia mnie tym sposobem... Głos ojca działa na mnie jak kołysanka, a dowcip - nieraz koi cierpienia. Kto ciebie, tatku, wynagrodzi!... Guciu, moje dziecko, powinieneś za mnie całować ślady stóp dziadzi. Młodzieniec podniósł na matkę piękne wilgotne oczy, a to spojrzenie, wzbierające od współczucia z dawna tłumionego, było całym poematem. Godfryd wstał i uścisnął dłoń chłopca. - Bóg oddał panią w opiekę dwóm aniołom! - powiedział z głębokim przekonaniem. - Tak, wiem o tym. Jakoż wyrzucam sobie często, że ich dręczę. Chodź, Guciu kochany, pocałuj matkę! Ten chłopak, proszę pana, byłby dumą każdej matki. Szczery jak złoto, poczciwy, a duszę ma bez grzechu; ale to dusza nazbyt pobudliwa, tak samo jak u matki. Bóg przykuł mnie do łoża pewnie z tej racji, aby uchronić przed szaleństwami, jakich dopuszczają się kobiety... o sercu nazbyt gorącym... - przydała z uśmiechem. W odpowiedzi Godfryd uśmiechnął się i skłonił. - Do widzenia panu, nade wszystko zaś podziękuj przyjacielowi, który uszczęśliwił biedną kobietę. - Łaskawy panie - oznajmił Godfryd u siebie w pokoju, gdy został sam z panem Bernardem - jak mi się zdaje, mogę zapewnić pana, że ta trójka hultajska ograbić cię nie zdoła. Będę miał konieczną sumę, ale musisz mi pan powierzyć swoją umowę, gdyż idzie mi tutaj o prawo odkupu... Jeśli mam więcej zrobić dla pana, zawierz mi swój rękopis, bo przeczytać go trzeba... nie, ja nie będę lektorem, nie mam wystarczających wiadomości, aby rzecz ocenić, ale pewien były sadownik nieposzlakowanej uczciwości podejmie się tego, skoro zaś dzieło zasłuży na pochlebną opinię, znajdzie przyzwoitego wydawcę, z którym zawrzesz pan uczciwy kontrakt... Nie nalegam zresztą. Tymczasem oto pięćset franków - ciągnął podając banknot zdumionemu sadownikowi - na wydatki najpilniejsze. Nie żądam pokwitowania, jedynym gwarantem jest pańskie sumienie, ono zaś winno przemówić tylko w tym wypadku, jeśli powrócisz do jakiego takiego dobrobytu... Biorę również na siebie Halpersona. - Kimże więc pan jesteś? - zapytał starzec opadłszy na krzesło. - Nikim - odpowiedział Godfryd. - Ale służę osobom potężnym, które dowiedziały się już o pańskich kłopotach i zajęły się panem... Nie pytaj pan o więcej. - Czym więc powodują się ci ludzie? - zagadnął starzec. - Religią, proszę pana - odparł Godfryd. - Czyż to podobna!... Religią!... - Tak, religią katolicką, apostolską i rzymską... - Ejże! Nie należysz pan aby do Towarzystwa Jezusowego? - Nie, proszę pana - odpowiedział Godfryd. - Bądź pan spokojny, osoby te nie żywią w stosunku do pana żadnych zamiarów, oprócz tych, aby panu dopomóc i przywrócić szczęście pańskim najbliższym. - Czyżby filantropia odmieniła się i przestała być próżnością?... - E, nie dyskredytowałbyś pan - obruszył się Godfryd - świętego miłosierdzia katolickiego, cnoty ściśle określonej u świętego Pawła!... Usłyszawszy tę odpowiedź pan Bernard jął przechadzać się wielkimi krokami po pokoju. - Przyjmuję - ozwał się nagle - a w jeden tylko sposób podziękować mogę: powierzając panu rękopis. Adnotacje i cytaty są niepotrzebne byłemu sadownikowi; cytaty muszę jeszcze przepisać, a to praca dwumiesięczna, jak już panu mówiłem... A więc zobaczymy się jutro - dorzucił ściskając dłoń Godfryda. "Czyżbym dokonał nawrócenia?"... - pomyślał Godfryd, zastanowił go bowiem wyraz dotąd mu nie znany, jaki przy ostatniej odpowiedzi pojawił się na fizjonomii starca. W dwa dni później, o trzeciej, dorożka zatrzymała się przed domem, a Godfryd ujrzał, jak wysiada z niej Halperson okutany w olbrzymie futro niedźwiedzie. Nocą mróz się podwoił, termometr wskazywał dziesięć stopni. Doktor żydowski rozglądał się ciekawie, choć ukradkiem po pokoju, gdzie przyjął go wczorajszy klient, a Godfryd postrzegł myśl nieufną, co zabłysła w jego oczach niby ostrze sztyletu. Ta podejrzliwość niespodziana, kłująca, przygnębiła Godfryda: pomyślał, że ten człowiek musi być bezlitosny w interesach; geniusz kojarzymy słusznie czy niesłusznie z dobrocią, rzecz to całkiem naturalna, a więc Godfryda znów przejął niesmak. - Panie doktorze - powiedział - widzę, że skromne moje mieszkanie niepokoi pana; nie dziw się pan zatem sposobowi, w jaki postąpię. Oto dwieście franków, a tutaj trzy banknoty tysiącfrankowe - przydał dobywając z pugilaresu pieniądze, które pani de La Chanterie wręczyła mu, aby wykupił dzieło pana Bernarda - w wypadku jednak gdybyś miał pan jakieś obawy dotyczące mojej wypłacalności, proponuję panów Mongenod, bankierów z ulicy Zwycięstwa, jako gwarantów naszej umowy. - Znam ich - odpowiedział Halperson chowając złoto do kieszeni. "Pójdzie do nich" - pomyślał Godfryd. - Gdzie mieszka chora? - zagadnął lekarz wstając spiesznie, znał bowiem cenę czasu. - Tędy, panie doktorze - rzekł Godfryd idąc przodem, aby wskazać drogę. Żyd rozglądał się podejrzliwie i bystro po otoczeniu, a chwytał okiem wszystko w lot, niby szpieg; dostrzegł więc dokładnie okropności ubóstwa przez drzwi pokoju, gdzie sypiał sadownik z wnukiem; na nieszczęście pan Bernard pobiegł był przywdziać strój, w którym pokazywał się córce, ale spiesząc, by otworzyć drzwi, zapomniał zamknąć drzwi swojej nory. Skłoniwszy się z godnością Halpersonowi, otwarł ostrożnie pokój córki. - Wandziu - ozwał się - przyszedł pan doktor, moje dziecko. I usunął się, by przepuścić Halpersona, co futra zdjąć nie raczył. Żyd zdziwił się przepychem pokoju, który w tej dzielnicy, a zwłaszcza w tym domu stanowił anomalię; ale było to zdziwienie krótkotrwałe, widywał bowiem nieraz u Żydów niemieckich i rosyjskich podobne kontrasty między bijącą w oczy, choć pozorną nędzą a ukrytymi bogactwami. Idąc od drzwi do łóżka chorej nie przestawał się rozglądać, a zbliżywszy się do wezgłowia spytał po polsku: - Jesteś pani Polką? - Nie. Matka moja była Polką. - A kogo poślubił dziadek pani, generał Tarłowski? - Też Polkę. - Z jakich stron? - Z Pińska. Z domu była Sobolewska. - Aha. Ten pan to ojciec pani? - Tak, panie doktorze. - Proszę pana - zagadnął - czcigodna małżonka pańska... - Nie żyje - odpowiedział pan Bernard. - Czy miała płeć bardzo bladą? - spytał Halperson żachnąwszy się z lekka, że mu przerwano. - Oto jej portret - odpowiedział pan Bernard zdejmując wspaniałą ramę, w której było kilka pięknych miniatur. Halperson obmacywał głowę i brał w palce włosy chorej, patrząc jednocześnie na wizerunek Wandy Tarłowskiej, z domu hrabianki Sobolewskiej. - Opowiedz mi pani o zaburzeniach, jakie wywołuje choroba. I usiadłszy w fotelu wpatrywał się bacznie w Wandę, a ojciec i córka tymczasem opowiadali na przemian - trwało to dwadzieścia minut. - Ile pani ma lat? - Trzydzieści osiem. - No, doskonale! - wykrzyknął wstając. - Ręczę za pomyślny wynik kuracji. Nie przysięgam, czy odzyska władzę w nogach, ale będzie zdrowa. Trzeba ją tylko umieścić w lecznicy, nie opodal mojego domu. - Ależ, panie doktorze, mojej córki ruszyć nie sposób! - Odpowiadam za nią - oświadczył z namaszczeniem Halperson - ale odpowiadam tylko w takich warunkach, o jakich mówiłem... Czy wiesz pan, że obecną swoją chorobę zamieni na inną, straszliwszą, która przeciągnie się może rok, a co najmniej pół roku?... Będziesz pan mógł odwiedzać panią, jako jej ojciec. - Czy się pan aby nie mylisz? - zagadnął pan Bernard. - Skądże znowu! - odpowiedział Żyd. - Pani ma w ciele pewien zasadniczy jad, humor narodowy, który trzeba wypędzić. Przywiezie mi ją pan na ulicę Basse Saint Pierre, w Chaillot, lecznica doktora Halpersona. - Ale jakim sposobem? - Na noszach; tak wszyscy chorzy wędrują do szpitala. - Ależ ta droga ją zabije! - Nie! I Halperson, rzuciwszy oschle to "nie", był już w drzwiach, a Godfryd dopędził go na schodach. Żyd, sapiąc od gorąca, szepnął Godfrydowi: - Oprócz tysiąca dukatów będzie to kosztować piętnaście franków dziennie; płaci się za kwartał z góry. - Dobrze, panie doktorze. I - zagadnął Godfryd wspinając się na stopień dorożki, do której Halperson już był wskoczył - odpowiadasz pan za jej wyleczenie... - Odpowiadam - powtórzył Polak. - Cóż to, kochasz się pan w tej damie? - Nie. - Nie powtarzaj pan tego, co powiem ci w zaufaniu i tylko na dowód, że jestem pewien jej wyzdrowienia, ale gdybyś popełnił pan niedyskrecję, zabiłbyś chorą... Godfryd odpowiedział tylko jednym gestem. - Od siedemnastu lat jest ofiarą jadowitej odmiany kołtuna polskiego, który wywołuje wszystkie te spustoszenia, ale znam tutaj okropniejsze wypadki. Owóż ja jeden w dzisiejszych czasach wiem, jak wywabić kołtun tak, aby chory wyzdrowiał, bo nie zawsze choroba ta wyleczyć się daje. Jak pan widzisz, jestem wcale bezinteresowny. Gdyby ta dama była wielką damą, baronową de Nucingen albo inną żoną czy córką któregoś z naszych teraźniejszych krezusów, musiałaby mi zapłacić za kurację sto, dwieście, trzysta tysięcy franków, ile bym wreszcie zaśpiewał!... Ale to przecież bieda z nędzą. - A transport?... - Ba! Będzie wyglądała na umierającą, ale nie umrze! Jak wyzdrowieje, pożyje jeszcze ze sto lat. No, prędko, na ulicę Monsieur!... Żywo, żywo!... - zawołał na dorożkarza. I zostawił na bulwarze Godfryda patrzącego w osłupieniu za dorożką, co ruszyła szparko. - A cóż to za taki cudak w niedźwiedzim futrze? - spytała Vauthierowa, której uwagi nic nie uszło. - Czy to prawda, co gadał mi dorożkarz, że to najsławniejszy paryski dochtór? - I cóż to cię, mamciu, obchodzi? - E, nic! - odrzekła krzywiąc się. - Bardzo źleście zrobili, nie stanąwszy po mojej stronie - ozwał się Godfryd zmierzając z wolna do domu - uzyskalibyście więcej niż od pana Barbeta i Metiviera, bo oni dadzą wam figę. - A czy ja jestem po stronie tych panów? - odparła wzruszając ramionami. - Pan Barbet jest moim prencypałem i tyla! Minęło dwa dni, zanim pan Bernard zdecydował się na rozłąkę z córką i przetransportowanie jej do Chaillot. Godfryd i były sadownik szli po obu stronach noszy obitych drelichem w pasy białe i niebieskie, gdzie spoczywała ukochana chora, którą niemal przywiązano do materaca, bowiem jej ojciec bał się bardzo ataku nerwowego i towarzyszących mu drgawek. Wyruszywszy o trzeciej, konwój dotarł do lecznicy o piątej, gdy mrok zapadał. Godfryd wpłacił żądanych czterysta pięćdziesiąt franków i otrzymał pokwitowanie; a potem, kiedy zszedł na ulicę, aby dać napiwek tragarzom, spotkał pana Bernarda. Starzec wyciągnął spod materaca pakiet potężny i zalakowany i wręczył go Godfrydowi. - Poślijmy któregoś z tych ludzi po dorożkę - ozwał się - boć nie zdołasz pan długo dźwigać tych czterech tomów. To właśnie moje dzieło, przekaż je mojemu cenzorowi, niech je trzyma przez tydzień. Bo ja przez tydzień nie ruszę się z tej dzielnicy, nie chcę zostawiać córki własnym losom. Znam mojego wnuka, upilnuje domu, zwłaszcza z pańską pomocą; a zresztą polecam go pańskiej pamięci. Gdybym był jeszcze tym, kim byłem, spytałbym o nazwisko mojego krytyka, bo skoro to były sadownik, znam prawie wszystkich... - O, przecież to nie sekret - przerwał Godfryd panu Bernardowi. - Okazałeś mi pan już całkowite zaufanie, wyjawić tedy mogę, że pańskim cenzorem jest prezydent Lecamus de Tresnes. - A! Z paryskiego trybunału koronnego! Patrzcie państwo!... Ho, ho! To jeden z najwspanialszych podówczas charakterów... On i nieboszczyk Popinot, sędzia trybunału pierwszej instancji, byli jurystami godnymi najświetniejszego okresu naszych dawnych trybunałów. Rozproszyły się wszystkie moje obawy, jeśli w ogóle miałem jakiekolwiek... A gdzież on mieszka? Chciałbym mu złożyć wizytę i podziękować za fatygę, którą sobie zada. - Na Kanonicznej. Znany tam jest jako pan Mikołaj... Idę właśnie do niego. * Balzac, wbrew temu, co czytamy na stronie 355, tu i w dalszym ciągu nieraz nazywa barona Lecamus de Tresnes nie Józefem, lecz Mikołajem. A jak pański kompromis z tymi łajdakami? - Gucio doręczy panu tekst ugody - oznajmił starzec i wrócił na dziedziniec lecznicy. Nadjechała dorożka, którą jeden z tragarzy zatrzymał na bulwarze Billy i tutaj przyprowadził; Godfryd wsiadł i przynaglił dorożkarza obietnicą sutego napiwku, jeśli w oznaczonej godzinie zdąży na Kanoniczną - chciał tam zjeść obiad. Wandę zabrano o trzeciej, a o pół do czwartej trzech mężczyzn odzianych czarno, których Vauthierowa wprowadziła od ulicy Notre Dame des Champs, gdzie czekali oczywiście na moment sposobny, weszło po schodach razem z owym Judaszem w spódnicy i zastukało delikatnie do drzwi pana Bernarda. Był czwartek, więc Gucio po południu nie poszedł do gimnazjum. Otwarł, a trzej mężczyźni wśliznęli się do pierwszego pokoju niby cienie. - Czego panowie sobie życzą? - zapytał chłopak. - Jesteśmy tutaj u pana Bernarda... to znaczy u pana barona?... - Ale czego panowie sobie życzą? - O, wiesz doskonale, mój chłopcze, gdyż powiedziano nam, że twój dziadek wyszedł idąc przy zakrytych noszach... To nas nie dziwi! Ależ miał prawo! A ja jestem komornikiem i przyszedłem tutaj, żeby wszystko zająć... W poniedziałek dostaliście upomnienie, żeby zapłacić trzy tysiące plus koszta panu Metivier, pod karą uwięzienia, o czym zawiadomiliśmy; ale dłużnik, stary wyga, wiedział, czym to pachnie, i dał drapaka, żeby nie dostać się do Clichy. * Clichy - paryskie więzienie, do którego w latach 1826—1867 wtrącano za długi. Ale choć nam uciekł, mamy coś niecoś z jego bogatego dobytku; bo przed nami nic się nie ukryje, młodzieńcze... No, to piszmy protokół... - To te pisma urzędowe, których pański dziadzio za nic nie chciał przyjąć - rzekła wtedy Vauthierowa pchając Guciowi w rękę trzy pozwy. - Niech pani tu zostanie, będziesz tu pilnować wszystkiego z ramienia sądu. Wedle przepisów należy się za to czterdzieści su dziennie, grosz nie do pogardzenia. - O, to zobaczę nareszcie, co jest w tym pięknym pokoju!... - wykrzyknęła Vauthierowa. - Nie wejdziesz pani do pokoju mojej matki! - huknął na nią młodzieniec i poskoczywszy do drzwi zagrodził je trzem czarnym ichmościom. Na znak dany przez komornika dwóch funkcjonariuszów i pierwszy kancelista, który nadszedł właśnie, schwyciło Gucia. - Nie urządzaj burd, młodzieńcze! Nie jesteś tu panem; spiszemy protokół, a ciebie poślemy na nocleg do prefektury... Słysząc te groźne słowa Gucio zalał się łzami. - Ach? Co za szczęście - powiadał - że mamy nie ma! Nie przeżyłaby tego! Funkcjonariusze, komornik i Vauthierowa odbywali coś na kształt narady. Chociaż mówili szeptem, Gucio wypenetrował, że chcieliby nade wszystko zagarnąć rękopis dziadka; otwarł tedy drzwi do pokoju. - Wejdźcie, panowie, ale nie wyrządźcie żadnej szkody - powiedział. - Zapłacimy wam jutro rano. A potem ukrył się płacząc w swojej norze; tutaj, chwyciwszy notatki, schował je do piecyka, wiedział bowiem, że ogień wygasł był zupełnie. Uczynił to tak szybko, że kiedy komornik, drab chytry, przemyślny, godzien swoich klientów Barbeta i Metiviera, stwierdziwszy, iż w przedpokoju rękopisów nie ma, wpadł do izdebki, zastał chłopaka siedzącego na krześle i zapłakanego. Jakkolwiek nie wolno zajmować książek i manuskryptów, punkt dotyczący prawa odkupu, zawarty w umowie podpisanej przez byłego sadownika, usprawiedliwiał całkiem takie postępowanie. Ale łatwo było temu sekwestrowi przeciwstawić odroczenie, czego pan Bernard nie omieszkał uczynić. Wynikła stąd konieczność działania fortelem. Jakoż Vauthierowa znakomicie przysłużyła się Barbetowi nie doręczywszy lokatorom pozwów; zamierzała podrzucić je w mieszkaniu, wszedłszy za przedstawicielami sprawiedliwości, albo też oświadczyć w potrzebie panu Bernardowi, że myślała, iż dotyczą one dwóch autorów, którzy od dwu dni nie pokazywali się w domu. Protokół sekwestracji spisywano z godzinę, gdyż komornik nie przepuścił niczego, a wartość zajętych przedmiotów uznał za wystarczającą na pokrycie długu. Kiedy komornik odszedł, biedny chłopak zabrał pozwy i pobiegł do lecznicy, aby odszukać dziadka; komornik oznajmił mu był bowiem, iż Vauthierowa odpowiada pod surową karą za przedmioty zajęte. Mógł więc bez jakichkolwiek obaw opuścić mieszkanie. Biedny dzieciak oszalał dosłownie na samą myśl, że dziadka powloką do aresztu za długi, lecz oszalał na sposób młodzieńczy, to znaczy uległ pewnemu rodzajowi egzaltacji niebezpiecznej i zgubnej, w której wszelkie możliwości młodzieńcze, fermentując jednocześnie, potrafią przywieść zarówno do występków, jak i do czynów bohaterskich. Gdy biedny Gucio zjawił się na ulicy Basse Saint Pierre, odźwierny powiedział mu, że nie wie, co się stało z ojcem pani przyniesionej o pół do piątej, i że pan Halperson zakazał wpuszczać kogokolwiek, nawet ojca, ponieważ przez cały tydzień każda wizyta groziłaby owej damie śmiercią. Słowa te doprowadziły rozpacz Gucia do ostatnich granic. Wracał na bulwar Mont Parnasse desperując, a w głowie roiły mu się najdziwaczniejsze plany. Około pół do dziewiątej wieczór dotarł do domu, a wycieńczony boleścią i głodem - nie jadł prawie nic od rana - usłuchał Vauthierowej, gdy zaproponowała mu, aby podzielił z nią kolację, na którą była potrawka barania z kartoflami. Biedny dzieciak padł półmartwy na krzesło w izbie tej niegodziwej kobiety. Zmylony obłudną serdecznością i słodziutkimi słówkami staruchy, odpowiedział na kilka zdradliwych pytań tyczących się Godfryda i dał do zrozumienia, że to właśnie ów lokator, któremu zawdzięczają już od tygodnia szczęśliwą odmianę losu, spłaci jutro długi dziadka. Wdowa słuchała tego wszystkiego z widocznym powątpiewaniem, wmuszając w Gucia wino, kieliszek po kieliszku. Mniej więcej o dziesiątej zaturkotała dorożka i stanęła przed domem; wdowa wykrzyknęła: - Och! Pan Godfryd! Zaraz też Gucio wziął klucz od mieszkania i poszedł na górę, aby zobaczyć się z orędownikiem swojej rodziny; lecz lico Godfryda oblokło wyraz tak inny, że Gucio zawahał się, nim przemówił, i tylko niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się dziadek, rozwiązało język szlachetnemu chłopcu. Oto co stało się na Kanonicznej i oto przyczyna, dla której na twarzy Godfryda malowała się surowość. Przybywszy na czas, nowicjusz zastał panią de La Chanterie i jej wiernych przyjaciół w salonie; odciągnął tedy na bok pana Mikołaja i podał mu cztery tomy dzieła "O duchu praw nowoczesnych". Pan Mikołaj zaniósł od razu ów rękopis do swojego pokoju i zszedł na obiad; następnie przegwarzywszy część wieczoru, wrócił do siebie, aby rozpocząć lekturę dzieła. Godfryd zdumiał się, kiedy w chwilę po odejściu pana Mikołaja Manon oznajmiła mu, że były prezydent pragnąłby z nim pomówić. Udał się więc do pana Mikołaja wiedziony przez Manon, ale nie rozejrzał się nawet po jego apartamenciku, dostrzegłszy okropne wzburzenie odbijające się na twarzy tego człowieka, zawsze tak pogodnego i opanowanego. - Czy pan znałeś - spytał pan Mikołaj tonem pierwszego prezydenta - czy pan znałeś nazwisko autora tego dzieła? - Nazywają go panem Bernardem, znane mi było tylko to imię - odpowiedział Godfryd. - Przecież nie otwarłem pakietu... - A rzeczywiście - zreflektował się pan Mikołaj - sam go rozpieczętowałem. Toś nie starał się pan - podjął - zbadać jego przeszłości? - Nie. Wiem tylko, że poślubił z miłości córkę generała Tarłowskiego; że córce jego na imię, tak samo jak i jej matce, Wanda; że wnukowi na imię August. Sądząc zaś z portretu, który widziałem, pan Bernard był prezydentem trybunału królewskiego, a także i radcą. - No to czytaj pan! - rzekł pan Mikołaj i pokazał Godfrydowi kartę tytułową, na której Gucio wykaligrafował starannie: O Duchu Praw Nowoczesnych Przez Bernarda Jana Baptystę Makloda Barona Bourlac Byłego Prokuratora Generalnego Trybunału Królewskiego w Rouen Komandora Legii Honorowej. - A! To kat Pani, jej córki, kawalera du Vissard! - rzekł cicho Godfryd. Nogi ugięły się pod nim i nasz nowicjusz osunął się na fotel. - Śliczny początek! - wyszeptał. - Ta sprawa, mój kochany Godfrydzie - ozwał się pan Mikołaj - obchodzi nas wszystkich: załatwiłeś swoją część, reszta do nas należy! Proszę cię, abyś nie mieszał się już do niczego, odbierz stamtąd, coś zostawił, i koniec! I nikomu ani słowa! Absolutna dyskrecja, rozumiesz? A baronowi Bourlac powiedz, żeby zwrócił się do mnie. Zdecydujemy niebawem, jak w tych okolicznościach postąpić wypada. Godfryd zbiegł na dół, wyszedł, zawołał dorożkę i popędził na bulwar Mont Parnasse, wspominając z najwyższą grozą akt oskarżenia spisany w Caen u prokuratora, krwawy dramat, co zakończył się na szafocie, pobyt pani de La Chanterie w Bicetre. Pojął, dlaczego były prokurator generalny, utożsamiany niemal z Fouquier Tinvilleem, dokonuje dni swoich w opuszczeniu i czemu tak pilnie strzeże swojego incognito. * Antoine-Quentin Fouquier-Tinville (1746—1795) — oskarżyciel publiczny trybunału rewolucyjnego w okresie, gdy szefem rządu był Robespierre. - Oby pan Mikołaj pomścił biedną panią de La Chanterie! - I gdy przetrawiał w sobie to niezbyt katolickie życzenie, dostrzegł Gucia. - Czego pan chcesz ode mnie? - spytał Godfryd. - Mój najlepszy panie, spotkało nas takie nieszczęście, że tracę zmysły. Jakieś łotry zajęły wszystko u mamy i szukają dziadka, żeby go wsadzić do więzienia. Ale nie z przyczyny tych nieszczięść błagam pana - ciągnął chłopak z dumą iście rzymską. - Proszę, abyś wyświadczył mi przysługę, jaką oddajemy skazanym na śmierć... - Mów, mów - powiedział Godfryd. - Przyszli tutaj, żeby zagarnąć rękopis dziadka; a że jak mi się zdaje, dziadek wręczył panu całe dzieło, proszę, abyś pan wziął i notatki, bo stróżka nie dopuści, bym cokolwiek stąd wyniósł... Dołącz je pan do dzieła i... - Dobrze, dobrze - przerwał mu Godfryd - idź po nie prędko. Kiedy chłopak znikł, by zaraz wrócić, Godfryd pomyślał, iż ten mały nie jest winien żadnej zbrodni, nie należy więc przywodzić go do rozpaczy mówiąc mu o dziadku i o tym, że opuszczenie, w jakim znalazł się pan Bernard, i smutna jego starość stanowią karę za przesadnie namiętny udział w życiu politycznym; wziął tedy pakiet, siląc się na serdeczność. - Jak się nazywa twoja matka? - spytał. - Moja matka, proszę pana, nazywa się baronowa de Mergi; ojciec był synem pierwszego prezydenta trybunału królewskiego w Rouen. - A! - powiedział Godfryd - to twój dziadek wydał córkę za syna słynnego prezydenta Mergi. - Tak, proszę pana. - No to zostaw mnie już, kochasiu - odparł Godfryd. I wyprowadziwszy młodego barona de Mergi na schody, zawołał Vauthierową. - Mamciu - ozwał się - możesz już pani rozporządzać moim mieszkaniem, więcej mnie tu nie zobaczysz. Zszedł i wsiadł w dorożkę. - Czy panicz dał coś temu panu? - zagadnęła Vauthierowa Gucia. - Tak - odpowiedział chłopiec. - No, toś się ubrał! Przecież to wysłannik waszych wrogów! To on wszystkiego namotał, jak amen w pacierzu! Spłatał figla, a najlepszy dowód, że już tu nigdy nie wróci... Gadał mi, że mogę wynająć jego mieszkanie. August wybiegł na bulwar, pomknął za dorożką i zatrzymał ją wreszcie, z całych sił wołając. - Czego chcesz? - spytał Godfryd. - Co się stało z rękopisem dziadka?... - Powiedz mu, żeby upomniał się u pana Mikołaja. Chłopiec, wziąwszy te słowa za drwiny bezwstydnego złodzieja, usiadł w śniegu i spoglądał za dorożką, która mknęła coraz szybciej. Podniósłszy się w przystępie okrutnej energii, wrócił i położył się spać, zmordowany szybką bieganiną, a serce miał złamane. Nazajutrz rano August de Mergi obudził się sam w tym mieszkanku, gdzie wczoraj jeszcze przebywał z matką i dziadkiem - a myśląc o swojej sytuacji, z której wyjścia nie widział, poddał się przykrym uczuciom. Pustka ziejąca z owego mieszkania, tak niedawno pełnego, mieszkania, gdzie każda minuta przynosiła jakiś obowiązek, jakieś zajęcie, podziałała nań tak przygnębiająco, że zszedł do Vauthierowej i spytał, czy dziadek nie wstępował tu nocą albo wczesnym rankiem; zbudziwszy się bowiem bardzo późno, wyobraził sobie, że gdyby baron de Bourlac wrócił, stróżka powiadomiłaby go, iż jest ścigany. Stróżka odpowiedziała drwiąco, że wie doskonale, gdzie powinien bawić jego dziadek, i że skoro nie pokazał się dziś rano, to zamieszkał w zamku Clichy. Ten żart w ustach kobiety, co wczoraj traktowała go z takim przymileniem, przywrócił nieborakowi gorączkową energię: pobiegł do lecznicy nękany rozpaczliwym domysłem, że dziadek jest już w więzieniu. Baron de Bourlac wałęsał się całą noc wokół lecznicy, do której wzbroniono mu wstępu, i wokół domu doktora Halpersona, pragnąc oczywiście, aby lekarz wytłumaczył mu się z podobnego zachowania. Doktor wrócił do domu dopiero około drugiej nad ranem. Starzec, przybywszy pod drzwi doktora o pół do drugiej, zawrócił i jął się przechadzać po głównej alei Pól Elizejskich; gdy zjawił się znowu, o pół do trzeciej, odźwierny oznajmił mu, że pan Halperson wrócił, położył się, śpi i budzić go nie wolno. Znalazłszy się o pół do trzeciej nad ranem w owej dzielnicy, biedny, zrozpaczony ojciec czekał dnia, spacerując po bulwarze, pod uginającymi się od szronu drzewami bocznych alej Cours la Reine. O dziewiątej odwiedził lekarza pytając, czemu postępuje z jego córką niby ze swoją prywatną własnością. - Mój panie - odpowiedział doktor - wczoraj zaręczyłem panu za zdrowie pańskiej córki; ale od tego momentu odpowiadam za jej życie, a więc rozumiesz pan, że w podobnym wypadku muszę mieć absolutną władzę. Dowiedz się pan, że pańska córka zażyła wczoraj lekarstwo, które powinno wywołać u niej kołtun, i że dopóki ta straszna choroba nie wyjdzie na zewnątrz, chorej odwiedzać nie wolno. Nie życzę sobie, aby jakiekolwiek silniejsze wzruszenie, błąd w kuracji, zabiło mi pacjentkę, a panu córkę; jeśli chcesz pan ją koniecznie zobaczyć, zwołam konsylium złożone z trzech lekarzy, aby uniknąć odpowiedzialności w razie, gdyby chora umarła. Starzec, do ostatka zmęczony, osunął się na krzesło, ale wstał zaraz i rzekł: - Wybacz mi pan. Spędziłem noc w okropnej niespokojności, czekając na pana; bo nie wiesz pan, jak bezgranicznie kocham córkę, od piętnastu lat wydzieram ją śmierci, a ten tydzień oczekiwania to męka! Baron wyszedł z gabinetu Halpersona chwiejąc się niczym pijany. Mniej więcej w godzinę po odejściu starca, którego żydowski lekarz odprowadził, podtrzymując go, aż do poręczy schodów, zjawił się August de Mergi. Biedny chłopak wypytawszy odźwierną lecznicy dowiedział się, że ojciec pani wczoraj przybyłej wrócił pod wieczór, że zasięgał o niej języka i że dziś rano miał mówić z doktorem Halpersonem, który na pewno udzieli mu jakichś informacji. W momencie gdy August de Mergi wchodził do gabinetu Halpersona, doktor śniadał: filiżanka czekolady i szklanka wody stała przed nim na stoliku; nie przerywając sobie na widok młodzieńca, maczał bułeczkę w czekoladzie, a jadał zawsze tylko podłużną bułkę, którą dzielił na czworo z dokładnością świadczącą, iż był wcale zręcznym operatorem. Halperson istotnie podczas wojażów swoich parał się chirurgią. - Oho! - rzekł ujrzawszy wchodzącego Gucia - to i ty, młodzieńcze, pragniesz wyjaśnień dotyczących twojej matki... - Tak, panie doktorze - odparł August de Mergi. August zbliżył się do stołu, gdzie najpierw mignęło mu przed oczami kilka banknotów leżących między kupkami złota. Nieszczęsny dzieciak znalazł się w takim położeniu, iż pokusa mogła zatriumfować nad zasadami, choćby najsolidniejszymi. Dostrzegł tu sposób, dzięki któremu ocaliłby dziadka i owoc jego dwudziestoletniej pracy, zagrożony od chciwych aferzystów. Uległ. Złoto zafascynowało go błyskawicznie jak myśl, a usprawiedliwiła to idea poświęcenia, uśmiechnąwszy się do młodzika. Rzekł sobie w duchu: "Gubię się, lecz ocalę matkę i dziadka!"... Wśród owych zmagań rozsądku z myślą występną pojawiła się u Gucia, podobnie jak u wariatów, zręczność osobliwa i przemijająca: zamiast bowiem rozpowiadać o dziadku, pozwolił mówić lekarzowi. Halperson, jak i wszyscy wielcy obserwatorowie, odgadł był już, a sięgnął przy tym daleko, życie starca, dzieciaka i jego matki. Wyczuł albo dojrzał po trosze prawdę, odsłoniły mu ją zaś wynurzenia baronowej de Mergi, w rezultacie czego powziął do nowych klientów jak gdyby życzliwość; albowiem do szacunku czy podziwu był niezdolny. - Owóż, mój drogi chłopcze - odpowiedział dobrotliwie młodemu baronowi - nie wypuszczę teraz twojej matki, ale za to będziecie ją mieli młodą, piękną i zdrową. To jeden z owych rzadkich przypadków choroby, które mocno intrygują lekarzy; a zresztą twoja matka ma, dzięki swojej matce, we mnie kompatriotę! Ty i twój dziadek musicie zdobyć się na odwagę: nie będziecie widzieli się przez dwa tygodnie z panią... - Baronową de Mergi... - Skoro jest baronową, to pan jesteś baronem, nieprawda? - zagadnął Halperson. W tejże chwili kradzież została dokonana. Kiedy doktor spoglądał na bułkę umoczoną w czekoladzie, August pochwycił cztery złożone banknoty i wsunął do kieszeni pantalonów - z miną taką, jak gdyby dla kontenansu kładł tam rękę. - Tak, proszę pana, jestem baronem. Dziadek jest również baronem, a za Restauracji był prokuratorem generalnym. - Rumienisz się, młodzieńcze; nie trzeba się rumienić, że się jest biedakiem, a ponadto baronem; to nic osobliwego. - A któż panu powiedział, że jesteśmy biedni? - Ależ twój dziadek mówił mi, że spędził noc na Polach Elizejskich, a choć nie znam pałacu, gdzie sklepienie byłoby piękniejsze niźli strop, co skrzył się o drugiej nad ranem, zapewniam cię, że ten pałac, po którym przechadzał się twój dziadek, jest okropnie zimny. Nikt dla przyjemności nie staje w hotelu Pod Gołym Niebem... - To mój dziadek był tutaj? - podchwycił August i korzystając z tej sposobności pożegnał Halpersona. - Dziękuję panu doktorowi, a jeśli pan pozwoli, wstąpię tu jeszcze, żeby zapytać o zdrowie matki. Wyszedłszy młody baron pojechał dorożką, by nie tracić ani chwili, do komornika i zapłacił dług dziadka. Komornik zwrócił dokumenty i wystawił kwit stwierdzający uregulowanie kosztów, za czym doradził młodzieńcowi, by zabrał ze sobą jednego z kancelistów, który zwolniłby od funkcji nadzorcę prawnego. - Tym bardziej - przydał - że panowie Barbet i Metivier mieszkają w pańskiej dzielnicy; mój goniec zaniesie im gotówkę i powie, żeby zwrócili panu akt odkupu... August, nie rozumiejąc ani owych terminów, ani formalności, godził się biernie na wszystko. Otrzymawszy siedemset franków srebrem, a była to reszta z czterech tysięcy, wyszedł z kancelistą. Wsiadł do dorożki będąc już w stanie odrętwienia wprost nieopisanego, kiedy już bowiem cel osiągnął, odezwały się wyrzuty: widział się zhańbionym, wyklętym przez dziadka, którego nieugiętość znał; pomyślał, że matka umrze ze zgryzoty, dowiedziawszy się o jego winie. Cała natura wydawała mu się inna. Było mu gorąco, nie widział śniegu, domy jawiły mu się niczym upiory. Wróciwszy do domu młody baron postąpił tak, jak z pewnością na uczciwego młodzieńca przystało. Wziął z pokoju matki tabakierkę wysadzaną diamentami, którą cesarz obdarował był dziadka, i wysłał ją doktorowi Halpersonowi dołączywszy siedemset franków i taki oto list, kilka razy poprawiany i przepisywany: Łaskawy Panie! Owoce dwudziestoletniej pracy, której autorem jest mój dziadek, o mało nie zostały pożarte przez lichwiarzów dybiących na jego wolność. Ratowały go trzy tysiące franków - a widząc tyle złota na Pańskim stole, nie zdołałem oprzeć się pokusie: zbyt wielkim szczęściem było dla mnie przywrócić dziadkowi wolność, oddać mu w ten sposób dorobek nieprzespanych nocy. Pożyczyłem od Pana, bez Pańskiej zgody, cztery tysiące franków; ale że trzeba mi było tylko trzy tysiące trzysta, odsyłam franków siedemset, dołączając tabakierkę wysadzaną diamentami, dar dla dziadka od Cesarza, której wartość pokryje, spodziewam się, całą sumę. Choćbyś Pan nie uwierzył, że jestem człowiekiem honoru, będę póki życia uważał Pana za swojego dobroczyńcę, jeśli zaś raczysz nie rozgłaszać o tym czynie, którego w żadnej innej okoliczności nie dałoby się usprawiedliwić, ocalisz Pan mojego dziadka, jak ocalisz matkę, ja zaś będę do śmierci Pańskim wiernym niewolnikiem. August De Mergi. Około pół do trzeciej August wybrawszy się aż na Pola Elizejskie kazał, u drzwi doktora Halpersona, zanieść posłańcowi zalakowane pudełko, w którym umieścił dziesięć ludwików, banknot pięćsetfrankowy i tabakierkę; a potem wrócił wolno piechotą do domu, kierując się przez most Jenajski, Inwalidów i bulwary - liczył na wspaniałomyślność doktora Halpersona. Lekarz, przekonawszy się o kradzieży, odmienił zaraz pogląd na swoich klientów. Pomyślał, że starzec przyszedł, aby go okraść, a ponieważ mu się nie udało, nasłał chłopaka. Wątpiąc o tytułach i godnościach, które wymienili, podążył prosto do kancelarii prokuratora królewskiego i złożył skargę domagając się, aby śledztwo wszczęto natychmiast. Rozwaga, z jaką postępuje sprawiedliwość, rzadko dozwala na kroki tak szybkie, by zadowolić powodów; lecz około trzeciej komisarz policji w asyście agentów, co dla niepoznaki do domu nie weszli i tylko wałęsali się po bulwarze, wypytał Vauthierową o lokatorów, a wdowa potwierdziła bezwiednie domysły komisarza. Nepomucen, zwęszywszy agentów policji, wniósł, że przyszli aresztować starca; lubił pana Augusta, wybiegł tedy na spotkanie pana Bernarda, a ujrzawszy go w alei Obserwatorium zawołał: - Niech pan ucieka! Przyszli po pana! Komornicy byli u pana wczoraj i wszystko zajęli. Vauthierowa umyślnie nie dała panu pozwów i gadała, że będziesz pan nocował w Clichy dziś wieczór albo jutro. Patrz pan, widzisz pan tych szpiegów? Jedno spojrzenie wystarczyło byłemu prokuratorowi generalnemu, aby w agentach policji poznać egzekutorów. Odgadł wszystko. - Gdzie pan Godfryd? - Wyjechał i więcej nie wróci. Vauthierowa gadała, że to był szpieg pańskich wrogów... Baron Bourlac, zorientowawszy się, od razu podążył do Barbeta; był tam po kwadransie, dawny księgarz mieszkał na ulicy Sainte Catherine dEnfer. - A, przyszedłeś pan odebrać akt odkupu... - ozwał się były księgarz odpowiadając na ukłon swojej ofiary. - Proszę bardzo. I ku wielkiemu zdziwieniu barona de Bourlac podał dokument; były prokurator generalny wziął go mówiąc: - Nic nie rozumiem... - To nie pan mi zapłaciłeś? - odparł księgarz. - Panu? - Pański wnuk odniósł pieniądze komornikowi dziś rano. - A czy to prawda, żeś pan wczoraj kazał obłożyć cały mój dobytek sekwestrem?... - Czyżby już drugi dzień nie było pana w domu? - zagadnął Barbet. - Toć prokurator generalny wie dobrze, co to jest nakaz aresztowania. Usłyszawszy te słowa, baron skłonił się zimno Barbetowi i zawrócił do domu, pewien, że przedstawiciel sądu handlowego czeka na dwóch autorów ukrywających się na drugim piętrze. Kroczył zwolna, trawiony niejasnym lękiem, gdyż im bliżej był domu, słowa Nepomucena wydawały mu się coraz bardziej tajemnicze i niezrozumiałe. Przecież Godfryd mógł był zdradzić! Podążywszy machinalnie ulicą Notre Dame des Champs, wrócił furtką, co była przypadkiem otwarta, i zetknął się nos w nos z Nepomucenem. - O, nareszcie pan jest! Pana Augusta biorą do więzienia! Przychwycili go na bulwarze; to jego szukali; był badany... Starzec skoczył jak tygrys; przebiegłszy dom i ogród pomknął jak strzała aleją na bulwar i zjawił się na czas: zobaczył, że wnuk wsiada do dorożki konwojowany przez trzech ludzi. - Guciu - zapytał - co to ma znaczyć? Chłopak wybuchnął płaczem i zemdlał. - Mój panie, jestem baron Bourlac, były prokurator generalny - zwrócił się do komisarza policji, albowiem szarfa jego rzuciła mu się w oczy. - Błagam, wyjaśnij, o co chodzi... - Jeśli pan jesteś baronem Bourlac, wystarczą panu dwa słowa: przesłuchałem tego młodzieńca i na nieszczęście przyznał się... - Do czego? - Do kradzieży czterech tysięcy franków popełnionej u doktora Halpersona. - Czy to możliwe? Guciu?... - Dziadusiu, posłałem mu w zastaw twoją diamentową tabakierkę, chciałem cię uratować przed hańbą więzienia. - O nieszczęsny! Cóżeś uczynił! - zawołał baron. - Diamenty są fałszywe, prawdziwe sprzedałem trzy lata temu. Komisarz policji i jego pisarz dziwnie jakoś spojrzeli po sobie. Spojrzenie to, nader wymowne, raziło zdumionego barona niby grom. - Panie komisarzu - podjął były prokurator generalny - bądź pan spokojny, idę do pana prokuratora królewskiego; ale możesz pan zaświadczyć, żem utrzymywał córkę i wnuka w błędzie. Musisz pan spełnić obowiązek, ale błagam w imię ludzkości, daj mojemu wnukowi separatkę... Wstąpię do więzienia. Dokąd go wieziecie? - Czy jesteś pan rzeczywiście baronem Bourlac? - spytał komisarz. - Ależ tak, mój panie. - Bo pan prokurator królewski, sędzia śledczy i ja nie przypuszczaliśmy, żeby tacy ludzie jak pan i pański wnuk mogli zawinić, toteż myśleliśmy, jak i doktor, że jakaś hołota podszyła się pod nazwisko panów. Odciągnąwszy barona Bourlac na bok, powiedział: - Byłeś pan dziś rano u doktora Halpersona? - Tak, byłem. - A pański wnuk zjawił się w pół godziny po panu, prawda? - O tym nic nie wiem, mój panie, bom dopiero co wrócił, a wnuka nie widziałem od wczoraj. - Pozwy, które nam pokazał, i akta wyjaśniły mi wszystko - podjął komisarz policji - znam już powód przestępstwa. Powinienem pana aresztować pod zarzutem współdziałania, gdyż odpowiedzi pańskie potwierdzają fakty wyszczególnione w skardze; ale akta, które sąd przesłał panu, a ja panu je zwracam - to mówiąc podał mu plik papierów urzędowych, który trzymał w ręce - świadczą, że jesteś pan niewątpliwie baronem Bourlac. Z tym wszystkim przygotuj się pan, że staniesz przed panem Marest, sędzią śledczym, któremu powierzono tę sprawę. Myślę, że z uwagi na pańską dawną godność winienem obejść zwykłe w takich razach przepisy. Co zaś do pańskiego wnuka, pomówię z panem prokuratorem królewskim i okażemy wszelkie możliwe względy wnukowi dawnego pierwszego prezydenta, ofierze błędów młodości. Ale skarga została złożona; oskarżony przyznał się, spisałem protokół, jest nakaz aresztowania; nic nie poradzę. Jeśli zaś idzie o miejsce uwięzienia, osadzimy pańskiego wnuka w Conciergerie. - Dziękuję panu - rzekł nieszczęsny Bourlac. Zwalił się jak kłoda w śnieg i potoczył do wgłębienia, jakimi podówczas otaczano drzewa na bulwarze. Komisarz wezwał pomocy, nadbiegł Nepomucen, a za nim Vauthierowa. Zaniesiono starca do domu, a Vauthierowa uprosiła komisarza, by wstąpił na Piekiełko i przysłał co prędzej doktora Berton. - Co się stało mojemu dziadkowi? - spytał biedny Gucio. - Zwariował!... Takie są skutki kradzieży!... August porwał się naprzód, jak gdyby chciał roztrzaskać sobie głowę, ale przytrzymywali go dwaj agenci. - No, no, spokojnie, młodzieńcze, spokojnie! - ozwał się komisarz. - Nawarzyłeś piwa, ale może się to jakoś da odrobić!... - Niech pan powie tej kobiecie, że mój dziadek nic nie jadł chyba już całą dobę!... - Biedacy! - westchnął komisarz. Zatrzymał dorożkę, szepnął coś na ucho sekretarzowi, a ten podbiegłszy do Vauthierowej pomówił z nią i wrócił zaraz. Pan Berton orzekł, że choroba pana Bernarda, znał go bowiem tylko pod tym imieniem, jest maligną, osobliwie gwałtowną; ale gdy Vauthierowa opowiedziała mu językiem stróżkom właściwym o wypadkach, które tłumaczyły ów stan, uznał za konieczne powiadomić nazajutrz rano, w kościele Saint Jacques du Haut Pas, o całej tej historii pana Alana, a pan Alan, skreśliwszy ołówkiem słów parę, kazał je zanieść posłańcowi na ulicę Kanoniczną i zostawić dla pana Mikołaja. Godfryd, powróciwszy poprzedniego wieczoru, doręczył panu Mikołajowi notatki tyczące się dzieła, a pan Mikołaj strawił niemal całą noc na lekturze pierwszego tomu rozprawy barona Bourlac. Nazajutrz rano pani de La Chanterie rzekła nowicjuszowi, iż jeśli wytrwał w swoim postanowieniu, winien nie czekając zabrać się do roboty. Wtajemniczyła go w sekrety finansowe bractwa i Godfryd pracował przez parę miesięcy siedem do ośmiu godzin dziennie pod kontrolą Fryderyka Mongenod, który zachodził co niedziela, by sprawdzić, jak nasz bohater wywiązuje się z obowiązków, i nie szczędził mu pochwał. - Jesteś pan - oznajmił, gdy Godfryd wciągnął do księgi i uporządkował wszystkie rachunki - szacownym nabytkiem dla świętych, między którymi przebywasz. Wystarczy panu teraz dwie do trzech godzin dziennie, by prowadzić rachunkowość bieżącą, a resztę czasu będziesz mógł im pomagać, jeśli nie straciłeś pan powołania, które objawiałeś pół roku temu. Był lipiec 1838 roku. Przez cały ten okres czasu, który minął od historii na bulwarze Mont Parnasse, Godfryd, pragnąc okazać się godnym swoich przyjaciół, nie zapytał ani razu o barona Bourlac; nikt nie wspominał o nim, a Godfryd nie znajdując w papierach nic takiego, co mogłoby dotyczyć tej sprawy, uważał milczenie odnoszące się do rodziny dwóch katów pani de la Chanterie albo za próbę, której go poddawano, albo za dowód, że przyjaciele tej szlachetnej kobiety już ją pomścili. Co prawda, po dwóch miesiącach, wybrawszy się raz na przechadzkę, dotarł aż do bulwaru Mont Parnasse, a kierując umiejętnie swoimi krokami spotkał wdowę Vauthier i zapytał o rodzinę pana Bernarda. - Bóg wie, mój panie kochany, co się stało z tymi ludźmi!... W dwa dni potem, jakeś się pan tak uwinął, o, bo z pana frant nie lada, sprzątnąłeś pan jenteres sprzed nosa mojemu prencypałowi, przyszli jacyś i uwolnili mnie od tego starego mruka. Ba! Wszystko zabrali w jeden dzień i od tego czasu jak kamień w wodę! Nikt nie chciał mi powiedzieć ani słowa. Chyba wyjechał do Algieru z tym swoim wnusiem, bandytą; bo Nepomucen, a miał słabość do tego złodzieja, jeden wart drugiego, nie zastał go w Conciergerie, ale też on tylko wie, gdzie go szukać; a ten gałgan uciekł ode mnie... I wychowuj tu podrzutków! Tak się człowiekowi wywdzięczają, narobią tylko ambaraszu. Jeszczem nikogo nie znalazła na jego miejsce; a że teraz ta dzielnica bardzo poszła w cenie, cały dom wynajęty, tyram dzień i noc. I Godfryd nigdy nie dowiedziałby się nic więcej o baronie Bourlac, gdyby historia ta nie wyjaśniła się sama, dzięki jednemu z owych spotkań, jakie trafiają się w Paryżu. We wrześniu Godfryd szedł w dół głównej alei Pól Elizejskich, a mijając ulicę Marbeuf pomyślał o doktorze Halpersonie. "Powinienem - rzekł sobie - wstąpić do niego i zapytać, czy wykurował tę Bourlakównę!... Jakiż ona miała głos! Co za talent!... Chciała poświęcić się Bogu"! Dotarłszy do zbiegu alej, Godfryd przyspieszył kroku, gdyż powozy pędziły tu z góry, i zaraz potem potrącił jakiegoś młodzieńca, na którego ramieniu wspierała się młoda pani. - Ej, uważaj pan! - zawołał młodzieniec. - Czyś pan oślepł? - A, to pan! - odpowiedział Godfryd poznawszy Augusta de Mergi. Gucio był tak wystrojony, przystojny, zalotny, taki dumny, że prowadzi tę kobietę, iż nie poznałby Godfryda, gdyby nie wspomnienia, którym dał folgę. - O, przecież to nasz kochany pan Godfryd! - rzekła dama. Usłyszawszy niebiańskie nuty czarodziejskiego głosu Wandy, Wandy, która chodziła, Godfryd jak gdyby wrósł w ziemię. - Zdrowa!... - powiedział. - Przed dziesięciu dniami pozwolił mi chodzić!... - odrzekła. - Halperson?... - Tak! I czemuż to nie odwiedziłeś nas pan jeszcze? - spytała. - O, dobrześ pan uczynił! Tydzień temu obcięto mi włosy! To, co pan widzisz, to peruka; ale doktor poprzysiągł, że odrosną!... Ileż my mamy sobie rzeczy do opowiedzenia! Chodź pan do nas na obiad!... Och! I pański akordeon!... Proszę pana... I uniosła chusteczkę do oczu. - Nie rozstanę się z nim póki życia! Syn mój będzie go przechowywał jako relikwię! Ojciec szukał pana po całym Paryżu, no i zresztą ciągle poszukuje swoich nieznanych dobroczyńców; umrze ze zgryzoty, jeśli nie dopomożesz pan mu ich odnaleźć... Trawi go czarna melancholia, z którą nie co dzień daję sobie radę. Urzeczony zarówno głosem tej czarownej kobiety, wydartej cieniom śmierci, jak i głosem nieodpartej ciekawości, Godfryd ujął ramię, które podała mu baronowa de Mergi, ona zaś posłała syna przodem, kiwnąwszy głową na znak, zrozumiały dla chłopca. - Niedaleko pana poprowadzę, mieszkamy w alei Antin, w pałacyku zbudowanym na modłę angielską; zajmujemy cały, każde z nas ma jedno piętro. O, teraz powodzi nam się wybornie. Ojciec jest przekonany, że to panu w znacznej mierze zawdzięczamy tę szczęśliwość, której aż nadmiar!... - Mnie?!... - To pan nie wiesz, że wskutek raportu Ministerium Oświecenia Publicznego stworzono dla ojca katedrę? Będzie wykładał na Sorbonie prawodawstwo porównawcze, a pierwszy wykład wygłosi już w listopadzie. Wielkie dzieło, nad którym pracował, ukaże się za miesiąc u Cavaliera, wydawca dzieli zyski z ojcem, a wypłacił mu już trzydzieści tysięcy franków na poczet jego udziału; toteż ojciec kupuje dom, w którym mieszkamy. Ministerium Sprawiedliwości wypłaca mi tysiąc dwieście franków pensji z tytułu rocznej zapomogi, jako córce sadownika; a i ojciec dostaje tysiąc dukatów emerytury, a prócz tego pięć tysięcy franków pensji profesorskiej. Tak oszczędzamy, że wkrótce będziemy niemal bogaci. Za dwa miesiące mój Gucio zacznie studiować prawo; ale pracuje w kancelarii prokuratora generalnego i dostaje tysiąc dwieście franków... Ach! Nie wspominaj, panie Godfrydzie, o nieszczęsnej aferze mojego Gucia! Bo ja błogosławię go co rano za ten czyn, którego dziadek nie przebaczył mu jeszcze! Matka go błogosławi, Halperson przepada za nim, ale były prokurator generalny jest nieubłagany. - Cóż to za afera? - spytał Godfryd. - Ach! Poznaję pańską delikatność! - zawołała Wanda. - Jakież pan ma szlachetne serce!... Pańska matka powinna chlubić się panem. Przystanęła, jak by zakłuło ją w sercu. - Klnę się, że nie wiem nic o żadnej aferze - oznajmił Godfryd. - Jak to! Nic pan nie słyszałeś? I opowiedziała w słowach naiwnych, rozpływając się nad synem, jaką to pożyczkę Gucio zaciągnął był u doktora. - Jeśli nie wolno napomykać o tym w przytomności pana barona Bourlac - ozwał się Godfryd - wytłumacz mi pani, jak się pan August wyplątał... - Przecież - odparła Wanda - mówiłam panu, jak mi się zdaje, że Gucio pracuje u prokuratora generalnego, który okazuje mu nadzwyczajną przychylność. W Conciergerie pozostawał tylko dwie doby, i to w mieszkaniu dyrektora. Poczciwy doktor otrzymał szlachetny, piękny list Gucia dopiero pod wieczór i wycofał skargę, dzięki zaś interwencji byłego prezydenta trybunału królewskiego, ojciec zresztą nie widział go na oczy, prokurator generalny zlecił, by unieważniono protokół komisarza policji i nakaz aresztowania. Wszelki więc ślad po tej aferze zaginął, ale niezupełnie, gdyż pozostał w moim sercu, w sumieniu Gucia i w pamięci jego dziadka, który od owego dnia mówi Guciowi "mój panie" i traktuje go jak obcego. Nie dalej jak wczoraj Halperson ujmował się za Guciem; ale ojciec, którego i ja nie zdołałam uprosić, choć kocha mnie bardzo, odpowiedział: "Okradziono pana; możesz pan, a nawet powinieneś przebaczyć, ale ja jestem odpowiedzialny za złodzieja... a kiedy byłem prokuratorem generalnym, nie przebaczałem nigdy!"... - "Zabijesz pan córkę"! - rzekł na to Halperson, bom słyszała na własne uszy. Ojciec zmilczał. - Ale któż pomógł państwu? - Jakiś pan, który, tak nam się przynajmniej wydaje, prowadzi akcję dobroczynną w imieniu królowej. - A jakże on wygląda? - spytał Godfryd. - Pełen namaszczenia, oschły w obejściu, stale zasmucony podobnie jak mój ojciec... On to kazał przenieść ojca do domu, gdzie obecnie mieszkamy, przenieść, gdy leżał w malignie. Imaginuj pan sobie, że kiedy ojciec wyzdrowiał, a mnie przywieziono z lecznicy do domu, zastałam swój pokój tak, jak bym się nigdzie nie ruszała. Halperson, a ów pan podbił jego serce nie wiem jakim sposobem, opowiedział mi wtedy o strasznych prywacjach, jakie cierpiał mój ojciec! I o sprzedanych diamentach z tabakierki! Mój ojciec i mój syn nie zawsze jadali chleb, a w mojej obecności udawali bogaczów!... O, panie Godfrydzie, przecież to męczennicy... Cóż mogę powiedzieć ojcu?... Mając takiego ojca i takiego syna mogę tylko wywdzięczyć im się tym samym: cierpieć dla nich i jak oni. - A ten tajemniczy pan nie wyglądał aby trochę na wojskowego?... - Och! To pan go znasz! - zawołała Wanda będąc już u drzwi domu. Chwyciwszy Godfryda za rękę z taką mocą, jaka wstępuje w kobietę podczas ataku nerwowego, pociągnęła go do salonu, którego drzwi się otwarły, i wykrzyknęła: - Tatusiu! Pan Godfryd zna twojego dobroczyńcę! Baron Bourlac, odziany, Godfryd zauważył to od razu, jak przystało na byłego sadownika tak znakomitej rangi, podniósł się, wyciągnął rękę do gościa i rzekł: - Domyślałem się tego! Godfryd zaprzeczył gestem, nie chcąc, aby ta szlachetna zemsta wyszła na jaw; lecz baron Bourlac przemówić mu nie pozwolił. - Ach, proszę pana - ciągnął - jedynie Opatrzność jest najpotężniejsza, miłość najprzemyślniejsza, a macierzyństwo najbardziej przewidujące, pańscy zaś przyjaciele są uosobieniem tych trzech boskich ideałów... Błogosławię przypadek, co nas zetknął znowu, gdyż pan Józef zniknął na zawsze, a że umiał wymknąć się ze wszelkich sideł, którem zastawiał, aby poznać jego prawdziwe nazwisko, umrę chyba ze zgryzoty... Proszę, niech pan przeczyta list od niego. Ale pan go znasz, prawda? Godfryd przeczytał, co następuje: Panie baronie, sumy, które z rozkazu pewnej miłosiernej damy wydaliśmy na Pana, sięgają ogółem piętnastu tysięcy franków. Zapamiętaj Pan to, abyś je zwrócił bądź osobiście, bądź przekazawszy dług swoim potomkom - kiedy sytuacja pieniężna Pańskiej rodziny dozwoli na spłatę; albowiem to majątek ubogich. Kiedy zwrot ów będzie możliwy, wpłaci Pan rzeczoną sumę, jako dłużnik, braciom Mongenod, bankierom. Niech Bóg wybaczy Panu błędy! Pięć krzyżyków tworzyło podpis na owym liście tajemniczym; Godfryd oddał go baronowi. - Hm, tych pięć krzyżyków! - powiedział do siebie. - Ach, mój panie - ozwał się starzec - pan, który wszystko wiesz i byłeś wysłannikiem tej tajemniczej damy... powiedzże, jak się ona nazywa! - Jak się nazywa! - wykrzyknął Godfryd. - Jak się nazywa! Ależ, nieszczęsny, nie pytaj o to więcej i nigdy nie staraj się dowiedzieć. O, proszę pani - tu ujął drżącymi rękami dłoń pani de Mergi - jeśli nie chcesz, aby twój ojciec dostał pomieszania zmysłów, uczyń tak, by trwał w niewiedzy, i niech nigdy nie pozwala sobie w tym względzie na kroki najbłahsze! Głębokie zdumienie sparaliżowało ojca, córkę i Gucia. - Któż to taki? - spytała Wanda. - Skoro pytasz pani... - podjął Godfryd wpatrując się w starca - ta, która oddała ją panu młodą, piękną, świeżą, pełną energii, która wydobyła ją z trumny, oszczędziła hańby pańskiemu wnukowi, osłodziła panu starość i uczyniła ją szacowną, uratowała was troje... Zamilkł na chwilę. - To kobieta, którą skazałeś pan niewinnie na dwadzieścia lat ciężkiego więzienia! - wykrzyknął Godfryd zwracając się do barona Bourlac. - Której, pełniąc swój urząd, nie poskąpiłeś najokropniejszych obelg! Której świętość znieważyłeś! Której wydarłeś prześliczną córkę i posłałeś na śmierć najohydniejszą, albowiem ją zgilotynowano!... Widząc, że Wanda padła na fotel zemdlona, Godfryd wyskoczył do przedsionka, a stamtąd w aleję Antin i pognał co sił w nogach. - Jeśli chcesz, abym ci przebaczył - powiedział baron Bourlac do wnuka - biegnij za nim i dowiedz się, gdzie mieszka!... Gucio pomknął jak strzała. Nazajutrz o pół do dziewiątej rano baron Bourlac kołatał do żółtych starych drzwi domostwa pani de La Chanterie na Kanonicznej, a gdy spytał stróża o gospodynię, stróż pokazał mu ganek. Było to szczęściem w porze śniadania, Godfryd zobaczył więc barona idącego dziedzińcem, wyjrzawszy przez jedno z okienek, które oświetlały schody; zdążył jeszcze zbiec do salonu, gdzie wszyscy się już zebrali, i zawołać: - Baron Bourlac!... Usłyszawszy to nazwisko, pani de La Chanterie, podtrzymywana przez księdza de Veze, udała się do swojego pokoju. - Nie wejdziesz tutaj, pomiocie diabelski! - wrzasnęła Manon poznając prokuratora generalnego i zagrodziła sobą drzwi salonu. - Przyszedłeś zabić Panią? - No, no, Manon, proszę wpuścić pana - rzekł pan Alan. Manon zwaliła się na krzesło, jak gdyby utraciła równocześnie obie nogi. - Panowie - ozwał się baron, a głos jego zabrzmiał nieopisanym wzruszeniem, ujrzał bowiem Godfryda i pana Józefa, po czym skłonił się dwóm innym panom - dobroczynność daje pewne prawa zobligowanemu! - Żadnego pan nie masz wobec nas obligu - odparł poczciwy pan Alan - Bogu wszystko zawdzięczasz... - Jesteście święci i cechuje was opanowanie świętych - powiedział były sadownik - wysłuchajcie mnie więc!... Wiem, że nadnaturalne dobrodziejstwa, co sypią się na mnie już półtora roku, pochodzą od osoby, którą ciężko skrzywdziłem wypełniając swój obowiązek; trzeba było lat piętnastu, abym uznał jej niewinność, a to jedyny wyrzut, jaki mi pozostał z owych czasów, gdy sprawowałem swój urząd. Posłuchajcie, panowie! Niewiele już mam życia przed sobą, lecz utracę i ten ostateczny bardzo jeszcze moim dzieciom potrzebny, dzieciom uratowanym przez panią de La Chanterie, jeśli ona mi nie wybaczy. Proszę panów, uklęknę na cmentarzu Notre Dame i będę czekał, dopóki ńie powie choć jednego słowa... Nie ruszę się stamtąd... Będę całował ślady jej stóp, znajdę łzy, aby ją zmiękczyć, ja, com udręczony męką mojego dziecka wysechł niby słoma... Otwarły się drzwi pokoju pani de La Chanterie, ksiądz de Veze wyśliznął się niby cień i rzekł do pana Józefa: - Ten głos zabija Panią. - Ach, to ona jest tam! Ona tędy przechodzi! - ozwał się baron. Padł na kolana, ucałował posadzkę, zalał się łzami i wykrzyknął głosem rozdzierającym: - W imię Jezusa zmarłego na krzyżu, przebacz, przebacz, gdyż moja córka cierpiała mękę śmiertelną tysiące razy! Starzec runął i tak zesztywniał, iż poruszeni do głębi świadkowie myśleli, że umarł. W tym to momencie pani de La Chanterie ukazała się w drzwiach pokoju niby widmo, wspierając się o futrynę, gdyż ledwie ustać mogła. - W imię Ludwika XVI i Marii Antoniny, których widzę na szafocie, w imię księżniczki Elżbiety, w imię mojej córki i córki pańskiej, w imię Jezusa przebaczam panu... Słysząc ostatnie słowa, były prokurator podniósł wzrok i rzekł: - Oto jak mszczą się aniołowie! Pan Józef i pan Mikołaj podnieśli barona Bourlac i wyprowadzili na podwórze; Godfryd poszukał dorożki, a gdy zajechała, pan Mikołaj rzekł sadowiąc w niej starca: - Niech się pan tu więcej nie pokazuje, bo zabiłbyś i matkę: wszechmoc Boża jest nieskończona, ale natura ludzka ma swoje granice. Tegoż dnia Godfryd został przyjęty do Zakonu Braci Pocieszenia. NOTY. SEKRETY KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN. Opowiadanie to ukazało się najpierw w "La Presse", w dniach od 20 do 26 sierpnia 1830, pt. "La Princesse parisienne", następnie pod tym samym tytułem, obok dzieł różnych autorów, w zbiorze "Foyer de lOpera"; w r. 1844 weszło, już pod obecnym tytułem, do tomu III "Scen z życia paryskiego" w "Komedii ludzkiej". Przekład "Sekretów księżnej de Cadignan" Boy wydał w swej Bibliotece wraz z "Córką Ewy", poprzedzając oba utwory wstępem, który w niniejszym wydaniu znajduje się w t. III. O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Występującym tu ważniejszym postaciom poświęcono noty w pierwszym tomie niniejszego wydania (np. Daniel dArthez, księżna de Cadignan, margrabina dEspard). SARRASINE. Drukowane najpierw w "Revue de Paris w dniach od 21 do 28 listopada 1830 r., następnie, w formie książkowej, w r. 1831 wraz z drugim wydaniem "Jaszczura" w "Romans et Contes philosophiques"; w latach 1834-1835 weszło do IV tomu pierwszego wydania "Scen z życia paryskiego". O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Osoby występujące w tym opowiadaniu nie pojawiają się w innych częściach "Komedii ludzkiej". FACINO CANE. Opowiadanie to ukazało się po raz pierwszy w "La Chronique del Paris" 17 marca 1836 r., potem, w 1837, w dwunastym tomie czwartego wydania "Studiów filozoficznych". W r. 1843 wydano je pt. "Le Pere Canet", wraz z "Muzą z zaścianka" i "Rosalie" w "Les Mysteres de province", a w 1844 weszło do trzeciego tomu "Scen z życia paryskiego" w "Komedii ludzkiej". O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Osoby występujące w tym opowiadaniu nie pojawiają się w innych częściach "Komedii ludzkiej". PIOTR GRASSOU. Utwór ogłoszony po raz pierwszy w zbiorze opowiadań różnych autorów pt. "Babel". W r. 1840 Balzac wydał go wraz z "Piotrusia", a w r. 1844 umieścił w III tomie "Scen z życia paryskiego" w "Komedii ludzkiej". O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Józef Bridau - patrz noty do "Listów dwóch młodych mężatek* w tomie I. O Piotrze Grassou znajdziemy wzmianki w "Kuzynce Bietce", "Drobnomieszczanach" i "Kuzynie Ponsie". Eliasz Magus prowadził swój handel na przemian w Paryżu i Bordeaux; spotykamy go w "Wendecie", "Kontrakcie ślubnym", "Kawalerskim gospodarstwie" i "Kuzynie Ponsie". Hipolit Schinner - patrz noty do "Sakiewki" w tomie I. GAUDISSART II. Ukazał się najpierw pod tytułem "Un Gaudissart de la rue Richelieu; Le" Comediens quon peut voir gratis" w "Presse" z 12 października 1844, a potem w zbiorowym tomie "Le Diable a Paris" w latach 1844 do 1846. W 1846 Balzac umieścił to opowiadanie, pod obecnym tytułem, w IV tomie "Scen z życia paryskiego" w "Komedii ludzkiej". O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Jan Jakub Bixiou- patrz noty do "Sakiewki" w tomie I. Fabian Duronceret, syn prezydenta sądu z Alencon, gdzie był złym duchem Wikturniana dEsgrignon ("Gabinet Starożytności"), przybył w r. 1838 do Paryża, a w r. 1846 ożenił się z ambitną i inteligentną kurtyzaną, panią Schontz ("Beatrix"). MAŁOMIESZCZANIE. Powieść tę, której pomysł powstał około r. 1839, zaczął Balzac pisać w r. 1843; umierając zostawił ją w niedokończonej korekcie drukarskiej. Mimo to dzieło ukazało się najpierw w felietonie w "Pays" w r. 1854, a następnie w wydaniu książkowym (cztery pierwsze tomy w r. 1856, pod obecnym tytułem, a cztery dalsze, pod tytułem "Les Parvenus", w r. 1857). Jednakże zaledwie połowę tekstu ogłoszonego w "Pays" i w wydaniu książkowym przypisać należy Balzakowi, resztę bowiem, na prośbę wdowy po Balzaku, dopisał w latach 1853-1854 zapomniany dziś literat Charles Rabou, który poprzednio współpracował z Balzakiem przy "Contes bruns". Niniejsze wydanie zawiera wyłącznie tekst Balzaka oczyszczony przez Marcela Bouteron i Henryka Longnon z poprawek i dodatków poczynających przez Ch. Rabou. O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Główne postaci tej powieści, jak Colleville, Dutocq, Minard, Phellion, Thuillier, poznali czytelnicy w "Urzędnikach" (w t. XI niniejszego wydania). Cerizet - patrz noty do "Straconych złudzeń" w tomie X. KRZYWE ZWIERCIADŁO HISTORII WSPÓŁCZESNEJ. Pierwsza część powieści, "Pani de La Chanterie", ukazała się najpierw w "Musze des Familles" w trzech fragmentach, w latach 1843-1844. Cała część pierwsza weszła w r. 1846 do "Scen z życia politycznego" w "Komedii ludzkiej". W r. 1847 Balzac przedrukował ją pod tytułem "La Femme de soixante ans", wraz z "Enfant maudit", "L Epicier", "Le Notaire" i "La Femme de province". Część druga, "Członek tajnego bractwa", pod obecnym tytułem ukazała się po raz pierwszy w "Spectateur republicain" w r. 1848. W "Komedii ludzkiej" umieszczono tę powieść dopiero w wydaniach pośmiertnych, wśród "Scen z życia politycznego"; opierając się wszakże na pozostawionych przez Balzaka notatkach. Marcel Bouteron i Henri Longnon (wyd. Louis Conard) umieścili ją wśród "Scen z życia paryskiego". O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH. Baron Bryond des Tours-Minieres - pojawia się w "Blaskach i nędzach życia kurtyzany" jako agent policji pod nazwiskiem Contenson. SPIS RZECZY. SEKRETY KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN ... 5 SARRASINE... 61 FACINO CANE... 97 PIOTR GRASSOU... 113 GAUDISSART II... 137 MAŁOMIESZCZANIE... 151 KRZYWE ZWIERCIADŁO HISTORII WSPÓŁCZESNEJ... 329 Noty o ważniejszych postaciach "Komedii ludzkiej" ... 531 HONORIUSZ BALZAC: "KOMEDIA LUDZKA" DOM POD KOTEM Z RAKIETKĄ BAL W SCEAUX LISTY DWÓCH MŁODYCH MĘŻATEK SAKIEWKA MODESTA MIGNON PIERWSZE KROKI ALBERT SAYARUS WENDETA PODWÓJNA RODZINA ZGODA W MAŁŻEŃSTWIE PANI FIRMIANI STUDIUM KOBIETY FAŁSZYWA KOCHANKA CÓRKA EWY ZLECENIE GRANATKA KOBIETA PORZUCONA HONORYNA BEATRIX GOBSECK KOBIETA TRZYDZIESTOLETNIA OJCIEC GORIOT DWAJ POECI WIELKI CZŁOWIEK Z PROWINCJI W PARYŻU CIERPIENIA WYNALAZCY HISTORIA TRZYNASTU URZĘDNICY HISTORIA WIELKOŚCI I UPADKU CEZARA BIROTTEAU BANK NUCINGENA KRÓL CYGANERII BEZWIEDNI AKTORZY AFERZYSTA BLASKI I NĘDZE ŻYCIA KURTYZANY OSTATNIE WCIELENIE VAUTRINA SEKRETY KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN SARRASINE FACINO CANE PIOTR GRASSOU GAUDISSART II MAŁOMIESZCZANIE KRZYWE ZWIERCIADŁO HISTORII WSPÓŁCZESNEJ KUZYNKA BIETKA KUZYN PONS PUŁKOWNIK CHABERT MSZA ATEUSZA KURATELA KONTRAKT ŚLUBNY DRUGIE STUDIUM KOBIETY URSZULA MIROUET EUGENIA GRANDET PIOTRUSIA PROBOSZCZ Z TOURS KAWALERSKIE GOSPODARSTWO ZNAKOMITY GAUDISSART MUZA Z ZAŚCIANKA STARA PANNA GABINET STAROŻYTNOŚCI EPIZOD Z CZASÓW TERRORU TAJEMNICZA SPRAWA DEPUTOWANY Z ARCIS Z MARCAS SZUANIE NAMIĘTNOŚĆ NA PUSTYNI CHŁOPI LEKARZ WIEJSKI LILIA W DOLINIE WIEJSKI PROBOSZCZ FIZJOLOGIA MAŁŻEŃSTWA MAŁE NIEDOLE POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO STUDIA FILOZOFICZNE .